Zbigniew Batko Oko DRAMATIS PERSONAE Felix Kier młody idealista, dalekowidz, figura patologicznie banalna Sonia Amor dziewczę naiwne i niewinne, serce gorące, umysł zhomogenizowany Rita Szaternand kobieta ze stali, niezmordowany stymulator wydarzeń Ignac geniusz techniczny analfabeta, bezwolne narzędzie Markiz Donat A.7. de Sadowski libertyn rodzimego chowu, środkowoeuropejska replika słynnego francuskiego męczennika idei BudiWolK szwarccharakter Maxie Singiel Wieczny Tułacz, mistrz mimetyzmu Kulturalny inteligencki nuworysz z kompleksami, w rozkroku między Kulturą i Naturą latarnik zawodowy patriota emigrant Oko szklane Pasażerowie, Górale, Wieśniacy i Indianie Zbigniew BATKO oko super nowa WARSZAWA 2004 s^ Miejska Biblioteka Publiczna 4 000220829 23 bulwar (kara 29-31 Opracowanie graficzneTomasz Piorunowski Ilustracja na okładceTomasz Tomaszewski Copyright © by Zbigniew Batko, Warszawa 2004 Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o. Biuro Handlowe ul. Nowowiejska 10/12 00-653 Warszawa e-mail: redakcja@supernowa.pl Redaktor naczelnyMirosław Kowalski ISBN 83-7054-030-9 Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia LEGA, Opole Witold Gombrowicz Zdarzenia na brygu „Banbury" - Czyje to oko? Wzruszył ramionami. - Nie wiem, sir. - Czy komu wypadło, czy też zostało wyjęte? - Nie widziałem, sir. Leży tutaj od rana. Byłbym podniósł i schował do pudełka, ale nie wolno mi odchodzić od steru. adastrea I - ...a szparag będzie strawą ubogich - perorował Fil potrząsając szparagiem. Sos holenderski chlap- nął Soni w oko. Otarła twarz wierzchem dłoni i znów zawisła wzrokiem na wargach mówiącego. Chłonęła każde słowo. Czuła, że go ubóstwia. Nie był wybitnie męski, to prawda, a przebyta choroba morska po- wlekła jego oblicze zielonkawoszarą bladością, ale żar, z jakim mówił o swoich projektach, czynił go niemal pięknym. Poza tym miał wyspę. Ilu z obe- cnych w stodole mogłoby się tym pochwalić? Ona nie miała nic - jeśli nie liczyć nader skro- mnego bagażu osobistych doświadczeń. Chociaż rejs „Tatuńkiem" pochłonął całe wieloletnie oszczędności niezamożnej dziewczyny, teraz była już pewna, że postąpiła słusznie ulegając swemu z pozoru szalone- mu kaprysowi. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze dwie godziny temu, podczas skromnego balu kapitańskie- go dla pasażerów drugiej klasy, poprzedzającego ten właściwy, siedziała przygnębiona i samotna nad pa- rówką z musztardą i szklanką letniej, ekspresowej herbaty, myśląc tylko o jednym: aby jak najprędzej znaleźć się w domu. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po szczupłych plecach, gdy uświadomiła sobie, jak niewiele brako- wało, by nigdy nie spotkała Fila. Rygorystycznie przestrzegane na „Tatuńku" zasady segregacji klaso- wej przypominały jakiś upiorny apartheid. Była nie- mal wdzięczna temu ordynarnemu stewardowi: gdy- by nie wypchnął jej brutalnie ze stodoły, kiedy wró- ciła po zgubiony kolczyk, i gdyby padając nie podcię- ła nóg Filowi, ten z pewnością nie zwróciłby uwagi na skromną pasażerkę drugiej klasy z żółtą kokard- ką przypiętą do gorsu. Teraz miała kokardkę niebie- ską, a ten sam steward stawał na głowie, żeby jej się przypodobać i zatrzeć niemiłe wrażenie. Dopiero gruntowna zmiana dekoracji w sali balo- wej uprzytomniła Soni, jak wielkie znaczenie dla ro- daków z zagranicy miała ta monstrualna, dziwaczna stodoła, ile uroku krył w sobie wystrój d la rustiąue: palisandrowe belki i krokwie, platynowa strzecha i klepisko z polimetakrylanu, budzące tyle nostalgi- cznych wspomnień. Swoje robiła też orkiestra: grała bosko - wytwornie i porywająco zarazem. Sprawiała to nienatrętna ludowa stylizacja, dzięki której wal- ce, tanga, fokstroty i beguiny pulsowały tym drogim sercu i rach-ciach-ciach, i rach-ciach-ciach, jakiego próżno by szukać na parkietach Ritza czy Waldorf- -Astorii. Oficer kulturalny wyłaził wprost z munduru, aby wieczór był udany i zapadł w pamięć balującym. Po dwóch tygodniach rejsu z tak trudnymi do przebicia atrakcjami, jak niedawny sztorm czy zaćmienie słońca, nawet połączona inwencja Edisona i Groucho Marxa miałaby prawo się wyczerpać. Był już i ba- lans na rowerze, i połykanie tuzinami zimnych ogni, i sztuczki z hawajem sztywnym i kiwanym - teraz przyszła kolej na numer popisowy: brzuchomówstwo. Sala umilkła, ucichło nawet dyskretne staccato sztućców; wszyscy, oprócz Fila i Soni, zjednoczyli się yz podziwie dla nadzwyczajnych zdolności trzewi ofi- cera. - Wuj zapisał mi ją w testamencie już w dniu moich urodzin, na piętnaście lat przed swoim taje- mniczym zniknięciem. Trzeba było odczekać jeszcze dziesięć, by uznać go za zmarłego. Od dziesięciu lat Astrea jest bezludna, więc tego... gdyby pani... gdy- byś... - Fil zniżył głos do szeptu i w tej samej chwili głowa siedzącej tyłem do ich stolika damy po raz trzeci tego wieczoru znalazła się między nimi. Końce włosów nurzały się w rakowej zupie. W innych oko- licznościach Fil uznałby to może za oburzającą nie- dyskrecję, ale teraz, gdy zależało mu na pozyskaniu jak największej liczby sprzymierzeńców, wścibstwo nieznajomej sprawiało mu wręcz przyjemność; mó- wiąc do Soni, wsączał jednocześnie ekstrakt swych teorii społecznych w rasowe, zaróżowione od aperiti- fu ucho damy: - Astrea, to potencjalny raj na ziemi. Moim... na- szym zadaniem jest uczynić z niej raj rzeczywisty. Mam gotowy, oparty na najbardziej postępowych tradycjach i wzbogacony oryginalnymi koncepcjami program... Sonia była głęboko przekonana, że i ona mogłaby wnieść swój skromny wkład w zaludnienie wyspy i urzeczywistnianie raju na ziemi. Popis Kulturalnego zakończył się tymczasem i z po- dium dla orkiestry popłynęły tony walca. Steward podał im sherry cobbler w wysokich szklankach - słomki wyciągał wprost ze strzechy - i pochylił się nad Sonią z ojcowską, więcej, matczyną troskliwością. - Jeśli ten babsztyl - rzekł półgłosem, wskazując ruchem brwi na przechyloną niebezpiecznie do tyłu damę - deranżuje państwa, wykopnę jej niechcą- cy krzesełko spod... Nie dokończył, bo z parkietu wrócili do stolika państwo Singielowie - jowialny Maxie i jego korpu- lentna żona Minnie. Maxie, przedsiębiorca teatralny z Broadwayu, tryskał wprost energią. - Wstyd, młodzi! - zahuczał. - Ja w waszym wie- ku wygrywałem maratony tańca. Dla rozrywki! Bo pieniędzy miałem zawsze jak lodu - przypalił cygaro Maria Mancini studolarowym banknotem. Fil zerwał się posłusznie z krzesła i poprosił Sonię do walca. Dziewczyna była w siódmym niebie; już zaczęła doświadczać tego rozkosznego, tak dobrze znanego miłośnikom tańca uczucia, że płynie czter- naście centymetrów nad parkietem, gdy wrota sto- doły otworzyły się raptownie i na salę wkroczył ka- pitan. Powitały go spontaniczne brawa. Kapitan uniósł rękę: w palcach trzymał jakiś niewielki, bły- szczący przedmiot. Zaczął coś mówić, ale orkiestra, zmylona jego gestem, zagrała tusz i słowa utonęły w unisonowym ryku sześciu saksofonów. - Czy to nie szklane oko? - zapytał zdziwiony Fil, przypatrując się uważnie błyszczącej kulce, i ro- zejrzał się odruchowo po obecnych, podczas gdy wszystkie damy odruchowo sięgnęły do swych na- szyjników z pereł. Nikomu nie brakowało oka. Ani perły. - Czyja zguba? - powtórzył głośno kapitan. W tym momencie kulka wysmyknęła mu się z palców i po- toczyła po klepisku. Fil puścił się w pogoń, ale nim jej dopadł, znikła w szerokiej szczelinie między ścia- ną i podłogą, tuż obok ich stolika. Przyklęknął i zaj- rzał w czeluść: oko jarzyło się w ciemnościach. Już miał po nie sięgnąć, gdy o dwa metry w prawo spo- strzegł drugie. Zawahał się: czyżby w dziurze było dwoje szkla- nych oczu? A może nie szklanych? Nie, to przecież niemożliwe, żeby ktoś miał taki rozstaw! Sięgnął - po to z lewej - i natychmiast cofnął rękę z okrzy- kiem bólu. Na wskazującym palcu nabiegały krwią ślady zębów. Ktoś siedział w dziurze. Sonia przypadła do rannego i zaczęła dmuchać na puchnący palec. Pozostali pasażerowie otoczyli ich kołem - zanosiło się na sensację. Kapitan prze- pchnął się przez tłum, rozłożył na podłodze śnieżno- białą serwetkę i przyklęknąwszy, zajrzał ostrożnie w szczelinę. - Jest tam, swołocz - sapnął. - Mruga. Poprawił czapkę na głowie i rzucił w ciemność ofi- cjalnym tonem: - Bilet do kontroli proszę! Pasażerowie wstrzymali oddech; z kryjówki nie dochodził żaden odgłos. - Gapowicz - rzekł kapitan głucho. Był wstrząś- nięty. Zapadła pełna grozy cisza. - Dajcie no jakiś drąg! - Kapitan otrząsnął się. - I zawołajcie paru marynarzy - polecił Kulturalnemu. Drąga nie udało się znaleźć. Ktoś z orkiestry pró- bował dosięgnąć gapowicza puzonem, ktoś inny ra- dził zabić go harmonią i choć nikt nie wiedział do- kładnie na czym miałoby to polegać, śmiała propozy- cja rozpaliła wyobraźnię obecnych. Kiedy wrócił po- rucznik z marynarzami, jedna deska była już ode- rwana, a w powietrzu unosił się zapach mordu. Czwórka majtków przystąpiła bez zwłoki do dzia- łania. Wśliznęli się zręcznie do kryjówki, ale po krótkiej walce, której towarzyszył głuchy łomot i przekleństwa, wycofali się pospiesznie. Pokąsani i skopani, z płaczem wybiegli ze stodoły, ignorując Prośby i groźby kapitana. Porażka marynarzy ostudziła nieco zapał zebra- nych, ale wtedy nieoceniony Kulturalny, zawodowo przytomny w każdej sytuacji, znalazł wreszcie spo- sób na uparciucha. - Wykurzyć go! - zawołał. - Wykurzyć lisa z ja- my! Załadował rakietnicę specjalnym, używanym pod- czas wielkich fet na „Tatuńku" pociskiem dymnym, położył się na podłodze, wycelował starannie, by nie trafić w gapowicza - i wypalił. Po trzech pełnych napięcia sekundach z kłębów purpurowego dymu wynurzył się kaszląc mizerny, osmalony osobnik w nieokreślonym wieku i tanim, źle skrojonym garniturze. Prawe oko łzawiło mu ob- ficie, lewe, suche, patrzyło na prześladowców z zi- mną nienawiścią. Człowiek ten spadł Kulturalnemu z nieba: ambit- ny porucznik wyczerpał już cały swój repertuar, i nie mając nic w odwodzie musiałby chyba zjeść szklankę albo odebrać sobie życie, co na jedno wy- chodziło. Teraz sytuacja zmieniła się radykalnie. Stewardzi przywiązali pojmanego do krzesła ka- wałkiem fokbombramtopenanty, zabezpieczając za- szplajsowane końce omotką. Ustawiwszy dodatkowo przy wrotach straże, aby podarunek losu nie czmy- chnął przypadkiem razem z krzesełkiem, oficer wskoczył na stołek barowy. - Ladies and gentlemen! - wykrzyknął. - Odpra- wimy sąd nad łobuzem. Co państwo na to? Gromkie brawa wstrząsnęły stodołą. Po dwóch tygodniach rejsu każda bardziej oryginalna propozy- cja witana była z entuzjazmem. - Oto program! - zawołał Kulturalny. - A: wybór rodzaju kary, B: głosowanie, C: egzekucja! - Na reję! Powiesić na rei! - wyrwało się kre- wkiemu pułkownikowi R. siedzącemu w głębi sali. Kulturalny zawahał się przez ułamek sekundy - nie zdążył jeszcze sformułować aktu oskarżenia - ale w końcu sumiennie zapisał sugestię pułkownika na tablicy-menu balu kapitańskiego, tuż pod dese- rem: kawową bombe-plombiere. - Chodźmy stąd! - Sonia spojrzała błagalnie na Fila. Przeczuwała jakieś nieszczęście. - Nie możemy. To byłoby nie fair wobec tego bie- daka - odparł Fil wzburzony. - Trzeba mu jakoś po- móc. - Przeciągnąć pod kilem! - zawołała staruszka w złotym pince-nez. Zapisano. - Chłosta! Pięćdziesiąt batogów! - Dyby! - Dieta: solone śledzie i ani kropli wody! - jedna propozycja goniła drugą. W stodole zapanował har- mider jak na nowojorskiej giełdzie, ale Kulturalny z wprawą doświadczonego maklera wyławiał kolejne wnioski i notował je na tablicy. Ml wstał. Gdyby pasażerowie nie rozpoznali w nim dzielnego młodzieńca, który wykrył gapowicza, a na- wet odniósł zaszczytne rany, jego głos nie przebiłby się zapewne przez ogólną wrzawę. Spodziewając się jednak po poszkodowanym jakiejś szczególnie wyra- finowanej propozycji, sala zastygła w pełnym sza- cunku milczeniu. - Uniewinnić. Jestem gotów pokryć wszelkie ko- szty - powiedział Fil i usiadł. Spontaniczne, lecz samotne oklaski Soni utonęły wśród gwizdów, wycia i tupania publiczności. Kultu- ralny, obrzuciwszy dziwoląga taksującym spojrze- niem, zapisał jednak wniosek; kalkulował jednocześ- nie, ile zdoła z frajera wydoić i jakiej doli zażąda ka- pitan. Pokerowe dotychczas oblicze przestępcy drgnęło lekko, ale natychmiast znów zastygło w pozbawioną wyrazu maskę. Rozpoczęło się głosowanie: najwięcej zwolenników zyskała sobie reja, w dalszej kolejności szedł kil, po- tem chłosta i inne, lżejsze kary. Za uniewinnieniem głosowały tylko cztery osoby: Fil, Sonia, Maxie i Min- nie. Wścibska sąsiadka konsekwentnie wstrzymywa- ła się od głosu. Kulturalny podryfował niby od niechcenia do sto- lika Fila. - Ile? - mruknął brzuchem, patrząc w sufit. - Mogę unieważnić głosowanie. - Co? Ach tak, oczywiście... - Fil sięgnął do tylnej kieszeni i zesztywniał: porftel z gotówką, książeczką czekową, dokumentami i testamentem wuja, znikł. Zerwał się i wybiegł ze stodoły, odprowadzany zdzi- wionymi spojrzeniami. - A więc na reję - obwieścił porucznik. Pozbył się złudzeń co do możliwości finansowych Fila. - Wyko- nać. Dwóch stewardów podbiegło do skazańca. Przecię- li więzy nożycami do dzielenia drobiu, chwycili go pod pachy i powlekli do wyjścia. Tłum pasażerów ruszył za nimi. - Panie Singiel, niechże pan coś zrobi, na litość boską! - zawołała Sonia. Żałowała, że nie ma Fila - z pewnością potrafiłby zapobiec linczowi. - Stop! - Maxie zerwał się z krzesła. Wszyscy znieruchomieli. - Nie będzie żadnego wieszania - oznajmił spo- kojnie Singiel. Sonia spojrzała nań z wdzięcznością i podziwem: ileż odwagi w tym niepozornym czło- wieczku! - A czemuż to? - zapytał jadowicie porucznik. - Kto nam przeszkodzi? Pan? - „Tatuniek" nie ma rei, panie oficerze - odparł Maxie z flegmą. To motor ship. - Rzeczywiście - stropił się Kulturalny. - Na śmierć zapomniałem. Rzadko wychodzę na pokład. Proszę państwa - zwrócił się do zebranych - reja nie wchodzi w rachubę ze względów technicznych... Jęk zawodu wyrwał się z piersi dwustu sześćdzie- sięciu ośmiu zwolenników rei. - ...ale zapewniam państwa, że kil wcale nie jest gorszy. Czy „Tatuniek" ma kil? - szepnął zaniepoko- jony do Maxiego. - Kil, kil, kil! - zaczęli skandować entuzjaści przeciągania pod kilem. - Gdzie jest Fil? - przypomniała sobie nagle So- nia i rozpłakała się. - Proszę szanownych państwa! - zawołał Maxie, przekrzykując gwar. - Czy wolno mnie jest coś po- wiedzieć? Przeciąganie pod kilem to duży kłopot. Kolosalny. Wiem coś o tym; wystawialiśmy Bunt na „Bounty". I co? Flop - sorry - klapa! Katastrofa w box-office\ Mnóstwo zachodu a efekt marny. Pro- ponuję coś bardziej widowiskowego, a nikt nie wie lepiej ode mnie, co to dobry show, no więc proponu- ję... - zawiesił głos - ...wodowanie. - Co? - zapytała staruszka w pince-nez podejrzli- wie. - Odmiana pławienia. Ordalia - wyjaśniał Maxie cierpliwie. - W wiekach średnich dość rozpowszech- nione, pod nazwą próba wody. - Rzuca się czarowni- cę do wody - Maxie mówił tak, jakby podawał prze- pis kulinarny -jeśli utonie, była niewinna. Jeśli wy- płynie - idzie na stos. Nasz wariant będzie trochę inny, bo wina pana gapowicza nie ulega kwestii. To nie będzie próba, to będzie wodwwanie. Starym, ma- rynarskim obyczajem, z całym stosownym ceremo- niałem. Sala milczała przez chwilę, jakby smakując propo- zycję. - Fantastyczne! - zawołał Kulturalny, zaniepoko- jony, że tempo imprezy niebezpiecznie siada. - Or- dalia! Fantastyczne! - Co pan najlepszego zrobił? - Sonia patrzyła na Maxiego ze zgrozą. - Przecież oni go utopią! - Ale ma szanse. Pod kilem nie miałby żadnych - odparł spokojnie Singiel. Orkiestra wybuchnęła żwawym dixielandowym kawałkiem. W mgnieniu oka uformował się tanecz- ny orszak: na czele dwaj stewardzi wlekli wierzgają- cego skazańca, za nimi przytupywał kapitan z butel- ką „Dom Perignon" w dłoni, obok niego kłusował Kulturalny, dalej orkiestra, wreszcie tłum podekscy- towanych pasażerów. Pochód zamykali Maxie, Min- nie i zgnębiona Sonia. Wrota stodoły rozwarły się z trzaskiem i wijący się korowód, jak gigantyczna pijana stonoga, wypadł na pokład. Kulturalny oświe- tlał drogę lampionem. Noc była chłodna, bezksięży- cowa, biały opar unosił się nad nagrzaną w ciągu dnia wodą. Czołówka zatrzymała się przy burcie i widzowie otoczyli ją ciasnym półkolem. - Płyń po morzach i oceanach świata... - zaczął kapitan unosząc butelkę, lecz nie dokończył formuł- ki. Nagły wstrząs targnął „Tatuńkiem" i powalił całe towarzystwo na pokład. Szampan eksplodował z hu- kiem, lampion zgasł, po czym zapadła cisza, przery- wana tylko boleściwymi postękiwaniami kontuzjo- wanego statku. Najszybciej zerwał się kapitan. Po omacku odna- lazł swoją czapkę, nasunął ją głęboko na oczy, schwy- cił gapowicza jedną ręką za kołnierz, drugą za spod- nie na tyłku, i z siłą jakiej nikt by się po starym nie spodziewał, cisnął go daleko za burtę. Wrzask ucięty nagłym pluskiem rozdarł ciszę pod- zwrotnikowej nocy. Było po wszystkim. Pasażerowie rzucili się ku burcie, ale na próżno wytrzeszczali oczy: gęsty tuman litościwie okrył zwo- dowanego. Tymczasem kapitan chyłkiem, boczkiem zaczął się wymykać, jeszcze głębiej czapkę na oczy nacisnął, przebił się przez ciżbę i pocwałował z łomotem przez pokład. Tłum pasażerów, sądząc zrazu, że to zachęta do dalszej zabawy, puścił się za nim w pogoń. Orkie- stra podjęła swoje rach-ciach-ciach i znów wesoło się zrobiło, ale nie na długo: kapitan najwidoczniej ba- wić się już nie chciał, biegł zakosami, próbując im się wymknąć, a najszybszego, który prawie go do- padł, zwalił potężnym ciosem pięści na deski. Znie- ważył ich ciężko; nie może to być, aby - gdy wszyscy się weselą - ktokolwiek się smucił, jak jakiś borsuk gdzieś się zaszywał, smętkiem swoim i mordą ponu- rą porządnych ludzi obrażał, tym bardziej, że bal był w takim punkcie, kiedy tylko śmierć albo co naj- mniej paraliż od zabawy i od tańców zwalnia. A już kapitan - nie do pomyślenia, by sam kapitan na to- warzystwo się boczył, od towarzystwa stronił, z to- warzystwem się nie napił. - Kapitanie! A cóż to ma znaczyć? Dokąd to, ka- pitanie? - rozległy się pojedyncze okrzyki, które wkrótce przeszły w chóralne skandowanie. Do pości- gu zaczęli przyłączać się ochoczo pasażerowie dru- giej klasy. Nagle wszystko ucichło, biegnący zawahali się: kapitan wykonał raptowny zwrot i jak strzała po- mknął w kierunku drewnianego wychodka, do któ- rego wchodziła właśnie starsza pani w pince-nez. Odepchnął staruszkę brutalnie i znikł we wnętrzu szaletu. Wychodek pierwszej klasy na „Tatuńku" był obiek- tem szczególnym. Ten z pozoru zwykły wiejski sracz z wyrżniętym w drzwiach serduszkiem, a w istocie - podobnie jak stodoła - staranna replika oryginalne- go przybytku, wykonany został z palisandru pod- rasowanego tak, by imitował poczerniałe, nie heblo- wane deski. Rzemieślnik-artysta, który go budował, wiele włożył kunsztu i wysiłku w uzyskanie efektu absolutnej prostoty. Dyskretnie umieszczony zamek szyfrowy bronił wstępu niepożądanym użytkowni- kom - pasażerom drugiej klasy. Ci mieli do dyspozy- cji burtę za stodołą, i to wtedy tylko, gdy była zawie- trzną. Wobec wyższej konieczności udobruchane towa- rzystwo zdecydowało się trochę poczekać, aby zaś z rytmu zabawy nie wypaść, wszyscy podskakiwali, przytupywali i stepowali przy akompaniamencie rach-ciach-ciach orkiestry. Jedna staruszka nie mog- ła się pogodzić z chamstwem kapitana i głośno da- wała temu wyraz. - Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! - lamento- wała, załamując ręce. - Proszę skorzystać z drugiej klasy - poradził ktoś życzliwie. - Gbur! Wypraszam sobie! - krzyknęła staruszka i rozpłakała się. - Starsza pani ma rację - poparł ją Maxie. - Op- łaciła bilet pierwszej klasy. Należy jej się minimum komfortu. Atmosfera zrobiła się nieprzyjemna. Taniec zaczął zamierać, przerodził się w półtaniec, potem w ćwierć- taniec, aż w końcu ustał zupełnie. Postępek kapita- na był istotnie naganny; gdyby zachował się tak pro- sty matros, bosman, a nawet oficer, uznano by to za naturalne, ale kapitan? Zapadło milczenie. Orkiestra przestała grać. Z wnę- trza wychodka nie docierał żaden odgłos. Kulturalny zapukał delikatnie w drzwi i nadstawił ucha. - Kapitanie, co z panem? - zaniepokoił się. Zna- jomość kombinacji szyfrowej była bezużyteczna: kie- dy ktoś korzystał z wygódki, nie dało się jej od zew- nątrz otworzyć. - Kapitanie, prosimy, bal dopiero się zaczął! - za- wołała Minnie. - Bal kapitański bez kapitana, to jak żołnierz bez karabinu! - huczał pułkownik R. - Nie wytrzymam! - zawodziła staruszka. - Rozwalić tę budę! - krzyknęła wścibska dama. Bunt wisiał w powietrzu. - Odrobinę kultury! - ryknął Kulturalny widząc co się święci. - Cóż za bydło! Zamknijcie wreszcie mordy! Autorytet oficera podziałał natychmiast. Zebrani umilkli i na komendę Kulturalnego, zawstydzeni, zawrócili posłusznie, w szyku, do stodoły, choć wo- jownicza dama burczała jeszcze gniewnie, a starusz- ka pochlipywała z cicha i pociągała nosem. Na widok Fila, stojącego przy relingu w miejscu wodowania gapowicza, oczy Soni rozbłysły jak szkieł- ka odblaskowe. - Fil, to było straszne! Wyrzucili go za burtę. I nic nie mogłam poradzić, i pan kapitan zamknął się w klozecie - paplała z ożywieniem, jakby opowiada- ła mu obejrzany przed chwilą w kinie dreszczowiec. - O, tu go wyrzucili... Wyciągnęła szyję, próbując daremnie wypatrzyć w mroku główkę gapowicza. Fil w posępnej zadumie obracał w palcach szklane oko. - Co ci jest? - zaniepokoiła się Sonia. - Skąd to masz? - Znalazłem tu, na pokładzie. Soniu, stała się rzecz straszna. Straciłem wszystko: pieniądze, doku- menty, a co najgorsze - testament wuja. Dziewczyna milczała dłuższą chwilę, szukając go- rączkowo stosownych słów otuchy. Zapewnienia, że pieniądze nie grają dla niej roli, wydawały jej się nie na miejscu. - Wszystko się znajdzie - rzekła wreszcie z głębo- kim przekonaniem. - Musisz jeszcze raz dobrze po- szukać. Poza tym jest gdzieś na pewno jakaś kopia testamentu... Wrócili na salę. Fil raz jeszcze przeszukał wszy- stko dokładnie, zerkając podejrzliwie na damę przy sąsiednim stoliku. Zajrzał nawet pod obrus - portfel ulotnił się jak kamfora. Incydent z kapitanem wyraźnie popsuł atmosferę wieczoru. Kulturalnemu wyczerpał się repertuar, je- go żałosne improwizacje przyjmowane były teraz przez publiczność grobowym milczeniem, stokroć gorszym od gwizdów i tupania. Jakże żałował, że za- chował się wobec nich tak szorstko! Niech no ktoś doniesie do Izby Morskiej, że bal się nie udał - wte- dy żegnaj „Tatuńku"! Żegnaj z takim trudem zdoby- ta posado! Na znalezienie drugiego gapowicza nie miał co liczyć, a jeśli nawet zdarzyłby się cud, byłby to numer odgrzewany, niestrawny dla tak wybrednej klienteli. Zdesperowany sięgnął po szklankę, tę ostatnią de- skę ratunku, i długo przyglądał się jej wzrokiem sa- mobójcy. W końcu podniósł ją z wolna do ust i już zaciskał zęby na cienkim szkle, gdy na estradę wskoczył Maxie Singiel. Szepnął coś oficerowi do ucha i nagle poszarzałą twarz Kulturalnego rozjaś- nił promienny uśmiech. Odstawił szklankę i pokłu- sował do orkiestry. Chwilę naradzał się z pierwszym skrzypkiem, po czym Maxie stanął na podium z po- życzonym instrumentem. - Panie i panowie! - zawołał porucznik. - Proszę o uwagę! Oto nadszedł wielki moment! Niespodzian- ka! Gwóźdź wieczoru! Potworny wstrząs, huk, i seria ogłuszających trza- sków przerwały zapowiedź w połowie. W jednej se- kundzie pasażerowie znaleźli się na podłodze wśród szczątków zastawy. Trzy setki dżentelmenów w smo- kingach i dam w wieczorowych sukniach tarzały się w szparagach, sosach i kawiorze; było tak, jakby na- gle zmaterializowała się roztaczana niedawno przez Fila wizja powszechnego dobrobytu. Kilka osób za- śmiało się nerwowo, ale większość przyjęła z dez- aprobatą kiepski dowcip oficera. Nie był to jednak dowcip. Przez otwarte wrota chlusnęła woda. Klepisko stanęło dęba i bezładny kłąb ludzi, krzeseł i porcelany potoczył się w stronę estrady. „Tatuniek" tonął. - Co robić? - Maxie wskoczył na fortepian. - Co ja mam robić, panie oficerze? - Grać! Śpiewać! - ryknął Kulturalny. - To nie „Titanic", to „Tatuniek"! Bal trwa! Bez paniki! - Przebiegł po plecach taplających się w wodzie pasa- żerów ku zapasowemu wyjściu i zniknął w mroku. Maxie pociągnął mokrym smyczkiem po strunach i drżącym głosem zaintonował: Na kapuście drobne liście... Pozostałe instrumenty zaczęły włączać się sto- pniowo i po chwili potężne tutti zagłuszyło solistę. Przy akompaniamencie dziarskiego mazura i trza- sku pękających grodzi ludzie tratowali się w rozpa- czliwej walce o dostęp do wrót. Na zewnątrz rozgrywały się sceny dantejskie. Ni- gdzie nie było widać kapitana, toteż panika ogarnęła załogę na równi z pasażerami. Nikt już nad niczym nie panował. Oszalały tłum napierał z wyciem na reling, poszły w ruch pięści i łokcie. W obawie, aby tonący kolos nie wciągnął ich za sobą w głębinę, de- speraci zgromadzeni na rufie skakali w czarną to- piel bez kamizelek i kół ratunkowych, a tam natych- miast przykrywała ich wysoka fala. Słabsi szli pod wodę od razu, silniejsi wypływali, ale nie na długo. Jedynie stewardzi zachowywali jaką taką przyto- mność umysłu i krążyli wytrwale z tacami wśród kłębiącej się w kipieli ciżby, serwując orzeźwiające napoje. Nie było na nie jednak chętnych, nawet wśród pasażerów drugiej klasy, choć w innych okoli- cznościach darmowy poczęstunek byłby dla tych bie- daków nie lada gratką. Przez ogólny tumult i zgiełk przebijał głos nieszczęśnika, który daremnie usiło- wał przekupić towarzyszy niedoli, oddając udziały w spółce „Home & Dry" w zamian za miejsce w sza- lupie. Transakcja doszłaby może do skutku, gdyby nie to, że na „Tatuńku", reklamowanym przez arma- tora jako niezatapialny, nie było szalup. Kulturalny przedarł się pod prąd wąskim przej- ściem prowadzącym do kabin. Do jego kajuty, poło- żonej w części rufowej statku woda jeszcze nie do- tarła. Ściągnął z półki jedną z czterech waliz, upew- nił się, że w środku są pieniądze, dorzucił parę pa- czek ulubionych petits fours i założywszy korkową kamizelkę, skoczył ku wyjściu. Już chwytał za klam- kę, gdy podłoga umknęła mu nagle spod nóg i sterta waliz runęła oficerowi na głowę. Zamroczyło go na krótko, ale po chwili zerwał się, złapał swój cenny bagaż i zataczając się wybiegł pustym teraz, usła- nym jedynie zadeptanymi pasażerami korytarzem na pokład. „Tatuniek" sterczał z wody niemal piono- wo, niczym krzywa wieża w Pizie: wystarczyło zsu- nąć się po stromiźnie pokładu jak po zjeżdżalni w ogródku jordanowskim. Szorując brzuchem po de- skach, porucznik spostrzegł nagle na fibrowym wie- ku nalepkę z miniaturowym pawim piórem. Pomylił walizki! Zaklął głośno i zaczął rozpaczliwie hamo- wać, ale było za późno: „Tatuniek" błyskawicznie po- grążał się w bezdni oceanu. Tymczasem stodoła pustoszała stopniowo. Gwał- towny przechył wychlusnął resztki pasażerów wraz z wodą; orkiestra, wierna do końca swym słucha- czom, wypłynęła za nimi. Jeszcze tylko Fil i Sonia zaplątani w obrusy pozostali we wnętrzu. Właśnie toczyli się ku wyjściu, gdy ponowny przechył odrzu- cił ich pod przeciwległą ścianę. Jednocześnie wierze- je zatrzasnęły się z ogłuszającym hukiem i zapadła ciemność. Miejsce katastrofy, z setkami kołyszących się na powierzchni główek, przypominało teraz ogromny zagon kapusty. Raz po raz kolejna ofiara żywiołu znikała pod wodą, by na zawsze połączyć się ze spo- czywającym już na dnie oceanu statkiem. Tonęli jak popadło - żółte i niebieskie kokardki - zrównani ig- norancją nie odróżniającego kolorów i wolnego od klasowych uprzedzeń molocha. Najdłużej trzymała się orkiestra. Cięższe instru- menty poszły już wraz z muzykami na dno, ale lżej- sze - wśród nich parę bębnów, kontrabas i niektóre dęciaki - bohatersko kontynuowały swe dzieło. Mo- głoby się zdawać, że nieugięte, niezwyciężone, nie- zniszczalne rach-ciach-ciach rozbrzmiewać będzie wiecznie, lecz wkrótce grupka zaczęła topnieć. Mu- zyka zacichała, szum oceanu głuszył coraz słabsze dźwięki pożegnalnego walca. Nonet przekształcił się rychło w oktet, oktet w septet, septet w sekstet, se- kstet w kwintet, kwintet w kwartet, kwartet w trio, trio w duo. Gdy i ta dwójka znikła pod wodą i wyda- wało się, że ryk sił natury zatriumfował ostatecznie i nieodwołalnie nad rozpaczliwym, anemicznym pi- skiem ginącej kultury, z odmętów wystrzelił nagle ku niebu złoty kielich puzonu. Czyste, krótkie, lecz przejmujące solo poszybowało nad oceanem w dal niesione wiatrem. Rach-ciach-ciach, rach-ciach-ciach... A potem: bul-bul-bul... I to już było naprawdę wszystko. II Natarczywe pukanie nie ustawało. Fil otworzył oczy. Była głęboka noc. Kogo licho przyniosło o tej porze? - pomyślał sen- nie. Głowa mu pękała. Odrzucił okrywające go prze- ścieradło i spuścił nogi z łóżka, ale nie mógł sięgnąć stopami podłogi. Na próżno usiłował wymacać w cie- mnościach przycisk lampki nocnej; łóżko kiwało się na boki jak kołyska. No tak, to przecież koja. Je- stem na „Tatuńku" - przypomniał sobie. Na „Tatuńku". Obrazy potwornej katastrofy zami- gotały mu przed oczami jak seria slajdów z auto- matycznego rzutnika. Co to było? Koszmarny sen? Lodowaty dreszcz przebiegł po plecach Fila: to nie był sen, tak jak rzekoma koja nie była koją, a bar- kiem w sali balowej, prześcieradło zaś - obrusem. Jeśli „Tatuniek" zatonął, czemu on żyje? Jeśli nie, gdzie są inni? Gdzie ta dziewczyna? I czy na pewno żyje? - Hej, jest tam kto? - zawołał głos za drzwiami i czyjeś pięści znowu załomotały w deski. Równocześ- nie z góry dobiegły smętne, głuche tony skrzypiec. Niebo czy czyściec? - przemknęło mu przez głowę. Zsunął się z barku i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wrót. - Kto tam? - zapytał na wszelki wypadek. Miał nadzieję, że nie dusza potępiona. - Otwieraj pan! - niecierpliwił się damski głos. Z całej siły naparł na wrota ramieniem - ustąpiły natychmiast. Rozległ się krótki, urywany wrzask, skrzydła wierzei prasnęły o ściany stodoły. Za progiem rozciągał się wzburzony ocean. Woda chlustała do wnętrza. A więc żyje! Wytężył swój sokoli wzrok, ale nie dostrzegł na fa- lach nikogo. - Hop, hop! - zawołał w ciemność. Nie było odpo- wiedzi. Już miał zamknąć wrota, gdy główka nie- znajomej wystrzeliła jak korek na powierzchnię. Ka- szląc i parskając niczym mors, kobieta dopłynęła do stodoły i uchwyciła się progu. Fil wyciągnął ku niej pomocną dłoń. - Rita Szaterhand - wydyszała, miażdżąc mu w uścisku prawicę. - Przyciął mi pan palce drzwia- mi, młody człowieku. Cały lakier zdarty. - Bardzo mi przyjemnie - bąknął Fil. - Felix Kier. Pani Szaterhand wpełzła do stodoły. - Byłam pewna, że otwierają się do wewnątrz - sapnęła, zamykając wrota. - Na szczęście nie udało się panu mnie utopić. - Bardzo mi przykro - wyjąkał Fil speszony. - Chciałem jak najlepiej... - Ależ tu ciemno! Powinnam gdzieś mieć zapalni- czkę... - pani Szaterhand grzebała nerwowo w to- rebce. Po chwili bladoniebieski płomyk wydobył z mroku jej twarz; Fil rozpoznał w niej wścibską da- mę od sąsiedniego stolika. - Wodoszczelna. Od Cartiera - uniosła zapalnicz- kę do góry i rozejrzała się wokół. - Podobnie jak ta stodoła. - To Cartier budował również stodoły? - zdziwił się Fil. - Również stodoły bywają wodoszczelne - wyjaś- niła cierpliwie. - Dzięki temu żyjemy. Choć nieźle pływam, wessało mnie, kiedy „Tatuniek" szedł na dno; na szczęście stodoła urwała się przy wstrząsie i wypłynęła. Pomyśleć, że gdyby nie panika, ocalała- by przynajmniej cała pierwsza klasa! Ale, ale - czy to nie pańska urocza znajoma? Z kłębowiska obrusów wystawała para zgrabnych nóg. Zapaliwszy poniewierający się na podłodze lam- pion Szaterhandowa powiesiła go na belce i zaczęła odwijać dziewczynę. Sonia była nieprzytomna: ani klepanie po twarzy, ani szczypanie w policzki nie przynosiło rezultatów. Pani Szaterhand podeszła do barku i długo grzebała w kupie szkła, z lubością wdychając opary wymieszanych trunków. - Jest! Jedna zawsze musi ocaleć - zawołała po chwili i triumfalnie uniosła nad głową butelkę szkockiej. Wstała, pociągnęła zdrowy łyk i poklepała się za uszami palcem zwilżonym w alkoholu. Potem przyklękła obok zemdlonej i ponownie zanurzywszy spuchnięty palec w wódce, wetknęła go Soni w usta. Dziewczyna mlasnęła parę razy i otworzyła oczy. - Fil? - szepnęła. - Gdzie jest Fil? Skrzypce na górze zaintonowały Marzenie Schu- manna. - Łyknij, dziecko, to cię postawi na nogi - pani Szaterhand podsunęła jej pod nos butelkę. Pokrzepiona whisky i - przede wszystkim - obe- cnością Fila, Sonia szybko przychodziła do siebie, a przyszedłszy, zabrała się wraz z Szaterhandowa do sprzątania. Wymiotły za próg szkło i szczątki mebli, wytarły na mokro podłogę, zapaliły kilka dodatko- wych lampionów. Sonia ułożyła bukiet ze sztywnych hawajów; jej najgorętszym pragnieniem było stwo- rzyć Filowi dom, nawet w tak niecodziennych okoli- cznościach. Ocean doszczętnie wypłukał ze stodoły wszystko, co nadawałoby się do zjedzenia, żałowała więc, że nie może zrobić kolacji, nie mówiąc już o marynatach i przetworach na zimę, choć z drugiej strony nie miała pojęcia, czy zostaną w stodole aż tak długo i czy w strefie podzwrotnikowej kultywuje się ten miły, znany jej z domu rodzinnego obyczaj. Malwy pod oknami też niestety nie wchodziły w ra- chubę. Mimo tych oczywistych mankamentów udało jej się z grubsza osiągnąć cel: we wnętrzu sali balo- wej zapanował nastrój niemal intymny. Tylko koły- sanie oceanu i obłąkańczy taniec ich cieni na ścia- nach kazały myśleć rozbitkom o grożących niebez- pieczeństwach - sztormie, rafach czy - w dalszej perspektywie - śmierci z głodu i pragnienia. - Dryfujemy na północny zachód - rzekła pani Szaterhand spoglądając przez bulaj w gwiazdy. - Możemy się zdrzemnąć; nie zaczną nas i tak szukać przed świtem. Zgasiła lampiony i rzuciła się na posłanie z obru- sów. Fil nie miał ochoty na drzemkę. Siedział na stołku barowym wygięty w wielki znak zapytania i rozmyślał o bliskości Astrei. Sonia przycupnęła na podłodze, ciesząc się bliskością Fila. Skrzypce podjęły motyw z Koncertu e-moll Men- delssohna. - Czy mógłby pan wyłączyć to radio, młodzień- cze? - zapytała sennie pani Szaterhand. A więc to jednak nie halucynacje! - Zsunął się ze stołka i zaczął krążyć po stodole, wypatrując w cie- mnościach radia pod sufitem. - Au! - wrzasnęła pani Szaterhand. - Co pan wy- rabia? Nadepnął mi pan na rękę! - Nie mogę znaleźć tego radia - tłumaczył się Fil zmieszany. Pani Szaterhand zaklęła soczyście, zwlokła się z posłania, zapaliła światło i dłuższą chwilę nasłu- chiwała strzygąc uszami. - To nie radio - oświadczyła. - To jakiś skrzypek na dachu. - Pan Singiel! - zawołała Sonia. Jakby w odpowiedzi, na górze rozwibrowały się brawurowe tremolanda, rozbrzdąkały podwójne piz- zicata, rozśpiewały arcytrudne flażolety. Pani Szater- hand weszła na stołek i zapukała w belkę stropową: - Czy to pan, panie Singiel? Skrzypek nie odpowiadał. - Trzeba po niego iść - westchnęła Szaterhandowa. Zanim zdążyli ją powstrzymać, otworzyła wrota, podciągnęła się na rękach i znikła na dachu. Wiatr wtargnął ze świstem do stodoły i zakołysał gwałtow- nie lampionami. Muzyka urwała się w pół frazy i po chwili w czar- nym prostokącie drzwi ukazała się głowa pani Sza- terhand. - Odbierzcie go! - zawołała. Skrzypce plusnęły do wody i natychmiast uniosła je fala. Wspólnie wciągnęli Maxiego do środka. - Jest w szoku - wyjaśniła pani Szaterhand, kie- dy już zamknęła za sobą wrota. Masie stał na środ- ku stodoły i ciągnął smyczkiem po wyimaginowa- nych strunach, przebierając palcami lewej ręki po nie istniejącym gryfie. Szaterhandowa wyjęła mu delikatnie smyczek z dłoni i złamała go na kolanie. To poskutkowało: Maxie zamrugał oczami i rozejrzał się przytomnie po stodole. - Cóż za niespodzianka - wychrypiał z nutką lek- kiego rozczarowania w głosie. - Byłem pewien, że wszyscy poszli na dno... Zapadło kłopotliwe milczenie. Cała trójka myślała o Minnie. -Niech nam pan coś zagra... zaśpiewa - poprosi- ła Sonia. - Tę piosenkę... jak to szło? Na kapuście... -Straciłem głos - wyrzęził Maxie. - I żonę. - Spojrzał na zegarek: - Od godziny jestem wdowcem. Usiadł przy barze i ukrył twarz w dłoniach. Sza- terhandowa poczęstowała go nieprzemakalnym pa- pierosem i podsunęła mu butelkę. Sonia nieśmiało położyła swą drobną dłoń na jego włochatej ręce. Spojrzał na nią wilgotnymi oczyma. Chryzantem, co spadł, Nie wraca na krzew... - rzekł filozoficznie. - Niech jej woda lekką będzie. Minnie bardzo lubiła się kąpać... Wiedzieli już, że nie zasną - do świtu było zresztą niedaleko. Wkrótce w butelce zaświeciło dno. Pani Szaterhand zadumała się nad losem wdowców, Fil wodził palcem po blacie, rysując kontury Astrei, a So- nia wpatrywała się w jego zasępiony profil. Maxie otrząsnął się z chwilowego przygnębienia. Wyjął z jednego z lampionów ogarek świeczki, osa- dził go w butelce, wyciągnął z kieszeni wilgotny no- tes, poślinił długopis - przyzwyczajenie z czasów, gdy ślęczał nad księgami rachunkowymi w kantorku ojca - i zaczął pisać: Maximilian Singiel OSTATNIE CHWILE „TATUŃKA" Relacja naocznego świadka (all rights reserued) Była północ. Bal na „Tatuńku" trwał; pasażerowie bawili się w najlepsze, nie podejrzewając, że zbliża się najgorsze. Właśnie szykowałem się do występu, który miał stanowić clou programu, gdy nagły wstrząs... Gwałtowny wstrząs powalił ich na syntetyczne klepisko. Pierwsza zebrała się pani Szaterhand: z przekrzywioną głową zaczęła nasłuchiwać docho- dzących z zewnątrz odgłosów. Wzburzony ocean hu- czał jeszcze i szumiał, ale kołysanie - o dziwo - ustało. - Astrea! - wyrwało się Filowi i nagły rumieniec wykwitł na jego grynszpanowych policzkach. Kiedy Maxie i pani Szaterhand wspólnym wysił- kiem uchylili wrota, okazało się, że istotnie przybili do brzegu jakiejś skalistej wysepki, nie była to jed- nak Astrea: na tle przejaśniającego się już nieco nie- ba czerniała wyniosła sylweta latarni morskiej z wy- gaszonymi światłami. Szaterhandowa przymocowała stodołę fokbombramtopenantą do dużego kamienia. - Pewnie wyłączyli prąd - domyślał się Maxie, kiedy już cała czwórka znalazła się na lądzie. - Zbrodniarze! Zapłacą mi za to. Minnie była wysoko ubezpieczona u Lloyda. Wyjął z kieszeni portfel ze świńskiej skóry i rozło- żywszy polisę usiłował odcyfrować w półmroku przedświtu liczbę zer po jedynce. - Może pan latarnik zasłabł - zaniepokoiła się Sonia. - Słyszałam o takich przypadkach. - Czytałem gdzieś artykuł o latarniku zjedzonym przez wygłodniałe szczury zbiegłe z tonącego statku - przypomniał sobie Fil. - Na „Tatuńku" nie było szczurów - rzekła nie- pewnie Sonia. - A jeśli nawet były, to nie wygłodniałe. - Nie dowiemy się, co się stało, dopóki nie wej- dziemy na górę - zniecierpliwiła się pani Szater- hand. - Nie będę tak sterczeć pod latarnią, nawet morską. Na dole było otwarte; zaczęli piąć się po krętych, stromych schodach i Fil doznawał już od nowa przy- krych sensacji, gdy wreszcie dotarli do drzwi z mo- siężną tabliczką „Nie upoważnionym wstęp zabro- niony". Maxie zapukał ostrożnie, potem mocniej, w końcu, nie doczekawszy się żadnej reakcji, nacis- nął klamkę. Drzwi nie drgnęły. - Nie ma się co certolić - sapnęła Szaterhando- wa. Cofnęła się, wzięła rozpęd i wyrżnęła w drzwi barkiem. Dębowa zapora ustąpiła z trzaskiem i czwo- ro rozbitków weszło z wyciągniętymi szyjami do służbowego pokoiku latarnika. W żółtawym kręgu światła rzucanego przez nocną lampkę siedział w fotelu nie ogolony starzec o płci spalonej jak u Kreolów i twarzy smutnej, lecz uczci- wej. Nitka śliny sączyła się z jego rozchylonych ust, oczy miał zamknięte. Chrapał. Na spiczastych kola- nach starego leżało kolorowe czasopismo ze zdjęciem nagiej, rudowłosej modelki na okładce. Okulary w drucianej oprawie zsunęły się staremu z nosa, po- większając - zapewne przez przypadek - biust dziewczyny do monstrualnych rozmiarów. - O przeklęty! - zakrzyknął Fil, rwąc swe lekko falujące włosy z głowy. - Morderco! Lubieżny, obleś- ny satyrze! Gdy tam przez twoje niedbalstwo tysiące istot ludzkich, w tym kobiety i dzieci, szło pod wodę, tyś swym starczym chuciom folgował, tyś... Podbiegł do latarnika i wyszarpnął gwałtownie „Plejboja" z jego bezwładnych dłoni. Oprawny w skó- rę tomik wysunął się ze środka i stuknął o podłogę. Nim zaskoczony Fil zdążył się schylić po książkę, starzec, nagle rozbudzony i od razu przytomny, we- pchnął ją szybko nogą pod fotel i przybrał obojętny, lekko nawet znudzony wyraz twarzy. Fil zdążył jednak rzucić okiem na tytuł i nazwi- sko autora. - Poezje? - zapytał z niedowierzaniem. - Najwię- kszego Poety Naszego? - Poezje - wyznał latarnik, czerwieniąc się jak mak wśród łanów. - Na obczyźnie jedyna to dla mnie pociecha... Przybyszom zrobiło się głupio i żaden wyrzut nie padł już z ich ust, choć we wzroku sporo się go jesz- cze czaiło. Wobec ich zakłopotania latarnik zaczął odzyskiwać pewność siebie. - A co? - rzekł zaczepnie, chociaż nikt nie odzy- wał się słowem. - Jednakowoż... - zaczął Maxie nieśmiało - po- ezje poezjami, sam czasem poczytam, kiedy nikt nie widzi, a obowiązek obowiązkiem. Szkoda statku. Lu- dzi szkoda. Ja osobiście, widzi pan, owdowiałem... - położył odruchowo rękę na sercu, gdzie spoczywała polisa. -Obowiązek, łatwo mówić! - wybuchnął latar- nik. - Ja nienawidzę tego zajęcia, tej latarni, tej wy- sepki, tego życia klasztornego - cisnął „Plejbojem" o ziemię. - Nienawidzę. Rzucił mnie tu los tułaczy. Ja... ja nawet nie mam przygotowania zawodowego! - Kim pan jest w takim razie? - zapytała rzeczo- wo pani Szaterhand, myszkując w kredensie w po- szukiwaniu herbaty. Latarnik wyprostował się dumnie. - Patriotą - rzekł dobitnie. - To nie zawód - zauważył Fil. - No i szkoda - mruknął starzec. - Dla mnie sła- bą. Serce... Czekając aż zagotuje się woda, rozmawiali o pa- triotyzmie, tułaczce, obczyźnie i poezji. Fil zwierzył się ze swoich planów. - Astrea musi być gdzieś blisko? - I owszem - potwierdził latarnik. - Około mili stąd. Siid-West. Ale wpław nie dacie rady. - Mamy stodołę. - Co? - stary przyłożył dłoń do ucha. - Stodołę. Pływającą. - Stodołę?! - latarnik zerwał się na równe nogi. - Prawdziwą, naszą, swojską? Podbiegł do okna porywając po drodze lornetkę, i wychyliwszy się przez parapet, długo sycił wzrok widokiem rustykalnej pozostałości „Tatuńka". Pa- trzył na przycumowaną do brzegu stodołę, a widział wszystko, wszystko jak było, niczym w fotoplastyko- nie. Stodoła pyta: „Pomnisz?" On pomni! I karczmę w swej rodzinnej Sadówce, do której jeszcze pacholę- ciem chadzał, i opar co nad wsią się unosi i świat ca- ły spowija tumanem, i staw, i wedle stawu groblę... Rzekłbyś - toć to ocean. Nie ocean to wszakże, a łę- gi, łąki i łątki nad łąkami: tylko czekać jak bekas beknie, derkacz zaderka, bąk na łąkach bąknie. Tam znowu bór sosnowy szumi żywicznie jak morska fa- la. Świta już i zza płota kur zapiał. Lecz pst! - ktoś się zbliża. Głos jakiś nagle rozlega się za plecami starca: - Ile pan słodzi? To głos pani Szaterhand. Oderwał się od okna, odwiesił ociekającą łzami serdecznymi lornetkę na gwóźdź i usiadł ciężko przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach. Milczenie legło kamieniem wśród obecnych. - Mimo wszystko nie radzę - rzekł wreszcie stary wziąwszy się w garść. Przyszło mu do głowy, że mó- głby jakoś wyłudzić od nich stodołę. - Pojutrze bę- dzie tu holownik z prowiantem i do portu w Mihal- ton was zabierze, a stamtąd już na Astreę prosta droga. Trójkąt Wermucki tylko czeka na takich śmiałków... - A cóż to takiego? - zainteresowała się pani Sza- terhand. - Trygonometria - wyjaśniła Sonia. Latarnik podszedł do okna na palcach, jakby Trój- kąt był jakimś szczególnie płochliwym zwierzęciem, i skinął na nich dłonią. - Widzicie? - Widzę trzy butelki powiązane sznurkiem - po- wiedział Fil. - Sądząc z kształtu, po żubrówce... - To on właśnie. Trójkąt. Sam go zlokalizowałem i oznakowałem. Połknie was jak rekin płotkę - za- chichotał stary. Fil zasępił się. Byli już tak blisko celu! W Mihal- ton władze zażądają z pewnością paszportu, wizy, wyjaśnień, potrzebne będą pieniądze, zaczną się nie kończące, biurokratyczne korowody... - Zaryzykujemy - oświadczył z mocą, patrząc wy- mownie na patriotyczny sztych, który przedstawiał Poetę śpieszącego pod wiatr do powstania. - Wolna wola - wzruszył ramionami latarnik. - Ja ostrzegałem. Pozostawiwszy nie dopitą herbatę, pożegnali się i zeszli na dół. Latarnik przyglądał się im z góry przez lornetkę; złowróżbny uśmiech błąkał się po je- go wysmaganej mistralami, fenami, blizzardami i bu- ranami twarzy. Spotkanie z tym zagadkowym czło- wiekiem dało Filowi wiele do myślenia. Moralna ocena jego zbrodniczego zaniedbania nieprosta była i niejednoznaczna: nostalgia, to problem, z którym i jemu przyjdzie się uporać w przyszłości, choć dziś nie miał jeszcze żadnych wątpliwości co do kierun- ku, w jakim powinienem zmierzać - Siid-West. Tak- że Sonia zamyślona była i nieswoja. Ona z kolei uległa dziwnemu wrażeniu deja vu, a raczej deja lu, ale na próżno usiłowała wydobyć z zakamarków pa- mięci jakieś bliższe dane bibliograficzne. Tylko Maxie pozostawał obojętny wobec całej sprawy. -I o co mu chodzi, temu staremu? O co ten gwałt? - dopytywał się, wymachując zwiniętym w rulon „Plejbojem". - Też mi coś - tułaczka! Ja tam jestem wieczny tułacz i chwalę sobie! Jeszcze płacę Cookowi grube pieniądze! Jedna pani Szaterhand nie traciła czasu na jało- we roztrząsania: znalazła wśród walających się do- koła szczątków zatopionych statków solidny ułomek masztu, i posłużywszy się nim jako dźwignią, zepch- nęła stodołę na wodę. Cienka cuma nie budziła za- ufania - należało się śpieszyć. Ocean przycichł na tyle, że bez trudności dostali się na pokład. Szater- handowa przegryzła linę i „Tatuniek II" odbił od brzegu. - To będzie coś w rodzaju steru - wyjaśniała pani Szaterhand, mocując do progu stodoły zdobyczny, zbutwiały rudel. - Jak to mówił ten stary? Siid- -West? Zanim Fil zdążył odpowiedzieć, potężny prąd za- kręcił stodołą i rzucił nią jak łupiną w stronę fatal- nego Trójkąta. - O-strze-ga-łem! - wrzasnął z góry latarnik. Ale oni już tego nie słyszeli: ryczący lej wessał zdobycz i rozkołysane masy wody zamknęły się nad ich głowami z potwornym mlaśnięciem. III Gospodarz schroniska „Perskie Oko" w Perskim Oku stał w otwartym oknie i spoglądał gospodar- skim okiem na Perskie Oko. Twarz mu promieniała. Powietrze było nieruchome, powierzchnia jeziora idealnie gładka, bez jednej zmarszczki. Żadnych ze- firków, podmuchów, halniaków i tym podobnych bzdur. Żadnych zakłóceń, niepokojów, zawirowań. Żadnego chaosu i bałaganu. Ład - to było właśnie to. W takiej chwili najchętniej oddawał się marze- niom: wymieść jeszcze piargi, przystrzyc schludnie kosodrzewinę, wypolerować zniszczone erozją zbocza gór, powlec je jakimś impregnatem, może zapasto- wać? Gładź, szlif, równe powierzchnie bez skaz, pęk- nięć i załamań były jego obsesją. Dlatego też, choć od góry kompletnie ubrany - wykrochmalona, śnież- nobiała koszula, marynarka z tropiku, jedwabny krawat - od dołu miał na sobie jedynie bieliznę. Spodnie z kantami jak brzytwy czekały cierpliwie na swoją kolej, przewieszone przez oparcie zdobione- go ludowym ornamentem krzesła. Wizja oszlifowanych gór, podwojona wiernym od- biciem w lustrze Perskiego Oka, była tak sugestyw- na, że gdy palisandrowa stodoła wychynęła z plu- skiem z głębiny* niczym Wenus z morskiej piany, błogi uśmiech pozostawał jeszcze czas jakiś na twa- rzy patrzącego. Potem gospodarz jęknął głucho, zatoczył się, i prze- wracając po drodze krzesło ze spodniami, wybiegł ze schroniska. Tymczasem czwórka oszołomionych rozbitków wy- pełzła na strzechę. Tam usadowili się wokół bocia- niego gniazda i szczękając zębami, zaczęli na prze- mian wzywać pomocy. Na brzegu jeziora zaroiło się w mgnieniu oka od turystów i górali. Tłum gęstniał z minuty na minu- tę; na stokach gór biwakowały całe wycieczki i rodzi- ny. Krążyły podawane z rąk do rąk lornetki i prze- kazywane z ust do ust plotki. Panował względny spo- kój, ale pod jego powłoką wyczuwało się napięcie: lu- dzie czekali na hasło, impuls, zapłon, gotowi wybu- * Legenda, a następnie naukowa hipoteza o istnieniu podzie- mnego połączenia Perskiego Oka z Atlantykiem uzyskała ostat- nie potwierdzenie. Niemal analogiczny przypadek opisał w swej znakomitej książce Jej perypetie Bohdan Korewicki. chnąć entuzjazmem lub agresją. Tylko nieliczni od- ważali się pozdrawiać przybyszów, z rzadka też sły- chać było pogróżki i złorzeczenia pod ich adresem. Gorąca linia Perskie Oko-stolica rozgrzała się do białości. Zwołane w trybie nagłym kolegium przed- stawicieli kompetentnych służb Mininternu miało niezwykle burzliwy przebieg i po godzinie zakończy- ło się klasyczną obstrukcją. Sprawa nie była łatwa, bo i przypadek bezprecedensowy; wtargnięcie niezi- dentyfikowanej stodoły na wody śródlądowe stano- wiło bez wątpienia pogwałcenie prawa międzyna- rodowego, jednakże gołębie odrzuciły zdecydowanie zgłoszoną przez jastrzębie propozycję storpedowania tak swojskiego przecież, choć z drugiej strony obcego obiektu. Około trzeciej po południu tłum gapiów przerze- dził się nieco: część obserwatorów zgłodniała, inni woleli obejrzeć sobie wszystko wieczorem w telewi- zji, jeszcze inni stracili zainteresowanie całą aferą. O czwartej zachrypnięta od nawoływań Szater- handowa podjęła desperacką próbę dotarcia do brze- gu wpław, ale grad kamieni zniechęcił ją skutecznie do tego rodzaju wyczynów. Wobec opieszałości centrali, władze lokalne posta- nowiły działać na własną rękę: o piątej pojawił się nad jeziorem burmistrz w towarzystwie płetwonur- ka z plecakiem pełnym trotylu na grzbiecie. Tym- czasem w stolicy gołębie zaczęły mięknąć i skłaniać się ku zaakceptowaniu wcześniej odrzuconej propo- zycji storpedowania stodoły. Pozostały do rozważe- nia kwestie techniczne. Wtedy dopiero jeden z człon- ków sztabu operacyjnego pożyczył od woźnego gaze- tę z wiadomością o zatonięciu „Tatuńka". Wszystko się nagle uprościło. Po trzech godzinach, gdy płetwonurek był już po kolana w wodzie, z północy nadleciał rządowy heli- kopter. Przez chwilę wisiał nieruchomo nad stodołą, wzbijając w powietrze chmurę platynowej sieczki ze strzechy, po czym w otwartych drzwiach ukazała się postać w czerni, opasana skomplikowaną siatką spe- cjalnej uprzęży. Był to sam minister - Fil rozpoznał natychmiast tę charakterystyczną twarz, tak często goszczącą na pierwszych stronach gazet. Dygnitarz przeżegnał się ukradkiem i zstąpił w otchłań; pod pachą ściskał bochen chleba, w lewej dłoni papiero- wą torbę. Czarne lakierki o ściętych obcasach za- dyndały nad głowami rozbitków, a do uszu dotarły zagłuszane warkotem i wymiatane łopatami wirnika strzępy powitalnej mowy: - ...pra... na... skiej... pra... ziemi ojców... pra... radzi... Zakończywszy przemówienie, minister sięgnął nie- zdarnie po chleb. Pani Szaterhand skwapliwie wy- ciągnęła ręce, ale bochen wysunął się spod pachy do- stojnika, przeleciał jej koło nosa i plusnął do wody. Jęk zawodu wydarł się z piersi zgłodniałej czwórki. Wpili pełen nadziei wzrok w torbę, lecz w tym mo- mencie lichy papier pękł i wiatr sypnął im solą w oczy. - Ojczyzna was wita, psiakrew! - syknęła wście- kle Szaterhandowa, łzawiąc obficie. Nagle poczuła, że ktoś chwyta ją w objęcia i unosi w powietrze. Za- pachniało naftaliną. Po chwili stała na rozdygota- nym pokładzie śmigłowca. Trzy razy opuszczał się jeszcze minister, by wszy- stkich po kolei osobiście przetransportować do heli- koptera. Zaczajony za drzwiami dziennikarz wysko- czył jak diabeł z pudełka: - What do you think about our cuisine? - zater- kotał, wpychając niemal Filowi mikrofon do gardła. - And how about our world-famous sense of humour? Nie czekając na odpowiedź, rzucił się z kolei na Szaterhandową. - How do you like our girls? - Won - warknął minister. - Nie widzisz, że to nasi? Nie widzisz, że płaczą? Ten tylko się dowie, kto cię stracił i tak dalej. Nostalgia i tym podobne... Sam, co prawda, choć oczy miał nie zasolone, a ser- ce zahartowane, uległ mimo woli wzruszeniu, pa- trząc na zalane łzami twarze. Opanował się wszakże i rzekł: - Wylądujemy jeszcze na krótko, aby zatankować paliwo - i do stolicy! A tam oficjalna ceremonia po- witalna. Z programem zapoznam państwa po drodze. Po chwili helikopter siadł miękko na łączce obok schroniska. Zaledwie znaleźli się na murawie, obstą- pił ich zwarty tłum ciekawskich. Ludzie podszczypy- wali ich i poszturchiwali, jakby nie wierząc do końca w realność dziwnych przybyszów z dna jeziora. Bur- mistrz uścisnął im dłonie i wręczył każdemu po atrapie oscypka, kunsztownie wyrzeźbionej w lipo- wym drewnie, kierownik „Perskiego Oka", już w spo- dniach, wygłosił przepiękną gwarą krótką mowę. Płetwonurek z trotylem taktownie usunął się ze sce- ny. Nadzieje na powitanie miejscowym chlebem i so- lą okazały się płonne; sklepy były już zamknięte. Maxie, na widok góralskich strojów, kompletnie oszalał. - Panie Fil - szepnął. - Ja chyba jestem góral. Ja owszem, mogę być biznesmen, ja pewnie jestem artysta, ale ja przede wszystkim jestem góral. Jak zahipnotyzowany ruszył przed siebie i wmie- szał się w tłum. Fil zobaczył raz jeszcze jego uniesio- ną ponad morzem głów rękę wymachującą plikiem dolarów, i Singiel znikł mu z oczu. Zainteresowanie przybyłymi raptownie opadło. Sfora dziennikarzy rzuciła się w ślad za wdowcem, a tłum runął za dziennikarzami. - Złapali jakiegoś cudzoziemca - mruknął mini- ster, osłaniając dłonią oczy. Była głęboka noc, gdy pilot zameldował gotowość maszyny do startu; weszli na pokład śmigłowca. - A gdzie pan Maxie? - przypomniała sobie nagle Sonia, kiedy helikopter oderwał się już od ziemi. Rzucili się do okienka: Maxie stał przy ognisku w grupce górali i gdyby nie jaśniejąca szczęściem twarz, trudno byłoby go wśród nich wypatrzyć. Miał na sobie cuchę, serdak, białą koszulę, portki z pa- rzenicami i z przyporem, czerwony pas, za pasem broń, na nogach kierpce, na głowie kapelusik z piór- kiem, w zębach fajeczkę. Wywijał ciupagą i coś do nich wołał, ale warkot silnika zagłuszał jego słowa. - Nie mówcie ministrowi - szepnęła Szaterhan- dowa. - Maxie jest szczęśliwy. Odnalazł się. Ruszyli długim, ciemnym korytarzem za mini- strem. W półmroku stali dwaj listonosze: jeden spo- kojny, ze spadochronem, drugi - blady jak ściana - bez. - Ach, byłbym zapomniał - minister zatrzymał się i potarł czoło. - Telegram z pokładu do burmi- strza - rzucił sekretarzowi. - Pilny czy zwykły? - Pilny - minister ruszył energicznie przed siebie. Rozległ się zgrzyt otwieranej zapadni i krótki, przeszywający krzyk. Kiedy obejrzeli się za siebie, li- stonosza bez spadochronu nie było. Śmigłowiec ministra był, ot, zwykłym sobie śmi- głowcem ministerialnym, jakich wiele, a przynaj- mniej tyle, ile ministerstw. Poczekalnia. Gabinet. W gabinecie palma, dywan, biurko. Prosto, a wy- kwintnie, bez luksusów, a nie ubogo. Zasiedli w wygodnych klubowych fotelach. Sekre- tarz wniósł koniak, kawę i słone paluszki. Dopiero teraz mogli przyjrzeć się bliżej gospodarzowi. Był człowiekiem niemłodym, steranym w służbie pań- stwowej. W nieco wyrudziałym, lecz starannie wy- czyszczonym i odprasowanym smokingu wyglądał jak pobieżnie odrestaurowany antyk. Przy takim łu- pieżu powinien nosić biały smoking - pomyślała pa- ni Szaterhand. Uwagę przykuwała duża dziura w skarpetce. Minister pochwycił spojrzenie Szater- handowej. - Nic tak nie przysparza popularności wśród naj- uboższych warstw społeczeństwa, jak właściwie umieszczona dziura w skarpetce. Właściwie umieszczona - powtórzył z naciskiem. - Żad- nej ostentacji. Żadnych łachmanów. To wulgarne. W tym przypadku zastosowałem tak zwaną zasadę góry lodowej: jedna szósta na wierzchu, pięć szós- tych w bucie... - Pan wybaczy - nie wytrzymał Fil - ale uwa- żam to za nieuczciwe. To manipulacja. Lud... - Sam pochodzę z ludu - przerwał mu sucho mi- nister. - Znam jego potrzeby i tęsknoty. Ta niewinna mistyfikacja pozwala mi zachować więź z moją kla- są. Pan zapewne z inteligencji? - To o niczym nie świadczy - Fil zaczerwienił się gwałtownie. - Historia zna wiele przykładów pozy- tywnej roli inteligentów w walce o prawa ludu. Od najmłodszych lat moim najgorętszym pragnieniem było służyć ludowi. Podróż, którą podjąłem mimo po- datności na morską chorobę, a która tak niefortun- nie została przerwana, nie była kaprysem inteligen- ta, lecz misją. Przyjąłem ją na siebie dobrowolnie - dla ludu. - To interesujące - ożywił się minister. - Niechże Pan coś o sobie opowie. -Soniu - szepnęła pani Szaterhand, ziewając dyskretnie - chodź zagrać w karty. Już to znamy. Przeniosły się pod palmę. Szaterhandowa rozdała karty i zaczęły grać w czarnego piotrusia, wysoko, po sto za parę. Sonia, niesyta najdrobniejszych szczegółów z biografii Fila, przegrywała od począt- ku, nie mogąc się skupić na kartach. -...nadwrażliwy i ogólnie chorowity - zwierzał się półgłosem Fil. - Znerwicowany. Obgryzałem pa- znokcie, wyrywałem włosy z głowy, moczyłem się w nocy, ślepiem i głuchłem okresowo, a nawet cierpia- łem na paraliż. To chudłem, to tyłem gwałtownie, dosłownie z dnia na dzień, często ulegałem depresji, nękały mnie rozmaite alergie, bóle żołądka, zdarzały się omdlenia, a wymiotowałem niemal bezustannie. - Ach jak mi to bliskie, jak znajome! - wołał co chwilę minister. - A zaparcia były? - A jakże! Jakże bez zaparć? - potakiwał z zapa- łem Fil. - Do dziś mi się zdarzają. Sonia uniosła głowę znad kart i spojrzała na niego z uwielbieniem. Ciągle odkrywała w tym człowieku coś nowego, ciągle poznawała go lepiej, choć nigdy do końca! - A jąkanie? - minister zawisł wzrokiem na war- gach młodzieńca. - Aż do bólów głowy. I astma. - U mnie bez astmy. - Bez astmy? - Fil był rozczarowany, tak jakby minister zawiódł go nagle w chwili decydującej próby. - No tak - rzekł wreszcie po zastanowieniu. - To nas różni. Stąd zapewne pan w służbie państwowej, a ja... -Soniu - upomniała dziewczynę pani Szater- hand. - Skup się trochę, na litość boską. Jesteś zruj- nowana. - Odrzucany przez rówieśników zwróciłem się ku książkom - ciągnął Fil. - Początkowo lektury były przypadkowe. Ale Chata Wuja Toma to był prawdzi- wy wstrząs. Iluminacja. Sam poniżany, współczułem poniżanym. Bolała mnie niesprawiedliwość, a wi- działem ją wszędzie. Wie pan, nawet to, że nie ma u nas Murzynów, których doli mógłbym ulżyć, wyda- wało mi się niesprawiedliwe. Potem przyszły inne dzieła: Platon, Morus, Campanella, Bacon. Były jak witaminy - krzepiły, dodawały pewności siebie. Zna- lazłem swój życiowy cel. Te lektury mnie uzdrawia- ły; wkrótce pozostała tylko choroba morska. Próbo- wałem pozyskać sojuszników dla moich idei, rozpo- cząć działalność polityczną, zmontować jakąś partię, ale nie znajdowałem zrozumienia. Testament wuja zmienił wszystko. Pojawiły się teraz wprawdzie pew- ne trudności, papiery zatonęły wraz z „Tatuńkiem", ale wierzę głęboko, że cel osiągnę. Żeby tylko dotrzeć na Astreę... Zamyślił się. Nazwa wyspy, niczym magiczne za- klęcie, uruchomiła znowu serię kolorowych wizji ra- ju na ziemi i nagle, sam nie wiedząc kiedy, zaczął mówić w natchnieniu, tak sugestywnie, że nawet pani Szaterhand oderwała się od kart. Kiedy skończył, minister powstał wolno z fotela. Decyzja jakaś dojrzewała w jego głowie: oczy nabra- ły blasku, plecy się wyprostowały. Ujął Fila za ra- miona, jakby chciał sprawdzić czy jego marynarka wywatowana jest zgodnie z obowiązującą w tym se- zonie modą. - Drogi chłopcze - rzekł głosem nabrzmiałym wzruszeniem - zachwyca mnie, starego, twoja szla- chetność, pobudza do czynu święty zapał. Masz swo- ją wyspę, masz plany piękne i głowę gorącą... - na potwierdzenie ostatnich słów poślinił palec i przy- tknął Filowi do czoła. Zasyczało. - Za gorącą - ocenił minister. - A tu rozwaga po- trzebna i doświadczenie. Ja pół życia w służbie ten- tego... zęby na tym zjadłem do połowy - wyszczerzył żółte pieńki, starte istotnie mniej więcej do połowy. - I ja z wami na koniec świata, i to już, zaraz... Urwał, bo Filowi oczy wyszły niemal z orbit, a twarz zszarzała. - Ręce na kark - rozległ się cichy, a dobitny głos pilota za plecami ministra. - Wszystko co odtąd po- wiesz, zaprzańcu, może być wykorzystane przeciwko tobie, więc gadaj po dobroci: dokąd to? - Wiedziałem, że wszędzie mają swoich. Sam się nimi poobstawiałem, idiota - burczał minister. Choć niechętnie, podniósł jednak ręce do góry. - No, dokąd to się wybieramy? - dopytywał się pilot, szturchając przełożonego lufą między łopatki. Minister milczał nadąsany. Pilot uniósł pistolet, by rąbnąć go kolbą w potylicę, ale w tej samej chwili pani Szaterhand, nie wypuszczając kart z lewej rę- ki, szarpnęła prawą za róg dywanu i trójka męż- czyzn runęła na podłogę. Pistolet zatoczył szeroki łuk w powietrzu; Szaterhandowa zręcznie pochwyci- ła go w locie i rzuciła ministrowi, który zdążył się już pozbierać. Iglica trzasnęła sucho - pilot zarecho- tał i wyciągnął z kieszeni magazynek. - A kuku! Nagle jak na komendę rzucili się na siebie. Przez dłuższą chwilę tarzali się w milczeniu po dywanie, sczepieni miłosnym niemal uściskiem, po czym zer- wali się raptownie na równie nogi. Dysząc stali na- przeciw siebie, nastroszeni jak dwa koguty; teraz minister trzymał magazynek, a pilot pistolet. - Kto wam pozwolił opuścić stanowisko? - wyce- dził minister przez pożółkłe zęby. Przyszedł już nie- co do siebie. - Pewnie pilot automatyczny - domyśliła się pani Szaterhand. - Nie wiedziałam nawet, że w tych he- likopterach... - Brzęk kieliszków i łoskot padającej palmy przerwał jej w pół zdania. Minister spojrzał na pilota, pilot na ministra i na- gle jak jeden mąż rzucili się ku drzwiom, wyrywając je z futryną. Fil, Sonia i pani Szaterhand skamienieli ze zgrozy. W kabinie walka rozgorzała na nowo. Zaledwie pilot zdołał wyprowadzić maszynę ze śmiertelnego korkociągu, minister padł plackiem na podłogę i wczepił się oburącz w dźwignię orczyka, usiłując zboczyć z oficjalnego kursu. Parł w lewo, ku Astrei, pilot zaś w prawo - do stolicy. Siły były wyrównane, choć raz jeden, raz drugi zyskiwał przewagę. Zaczy- nali już słabnąć, gdy wtem z rzednących ciemności wyskoczył ku nim jakiś słup, a raczej lśniąca, meta- lowa iglica. Minister puścił orczyk w nadziei, że pi- lot wyminie przeszkodę. Pilot zrobił to samo, licząc na ministra i helikopter wyrżnął wprost w obelisk, po czym ze zdruzgotanym dziobem i połamanymi ło- patami runął koziołkując w dół. Straszliwy huk wstrząsnął uśpioną Sadówką. Za- grzechotały puste garnki na wygasłych piecach. Spło- szone ptaki z furkotem wzbiły się w powietrze. Po- tem zapadła cisza, zakłócana tylko niepewnym jesz- cze, zaspanym trelem skowronka. I nagle jakiś głu- chy pomruk, jakby odgłos odległej burzy wsączył się w tę ciszę, narastać zaczął i potężnieć. Zadrżała zie- mia. Biegli ławą. Gdy dopadli zarytego w ugór stra- szydła ze sterczącym w niebo ogonem, zatrzymali się na ułamek sekundy po to tylko, by pewniej zacisnąć dłonie na drzewcach morderczego oręża. I poszły w ruch siekiery, widły, kłonice. Żałosny wrak w mgnieniu oka zamienił się pod razami w bez- kształtną miazgę, ale niestrudzeni kmiecie nie usta- wali w znojnej pracy. Teraz przyszła kolej na cepy: jak bezduszny mechanizm, co raz puszczony w ruch nie może się zatrzymać, młócili w zapamiętaniu, ryt- micznie i dokumentnie, aż śmigłowiec wsiąkł bez śladu w ziemię, a ona sama przeobraziła się w rów- ne, twarde klepisko. Mógłbym w tym miejscu zakończyć krótką i smut- ną historię Felixa Kiera i jego towarzyszek, by ko- rzystając ze starej jak literatura, a ostatnio znów modnej formuły roman a tiroirs, zająć się opisa- niem losów dowolnie wybranego wieśniaka z Sadów- ki, boć to materiał dla powieściopisarza pierwszo- rzędny. Mógłbym też zapuścić się na manowce czy- stej konfabulacji. Mógłbym, gdyby zza pobliskiego stogu nie wynurzyła się nagle rozczochrana głowa pani Szaterhand, a następnie cała - i zdrowa, choć wystraszona - trójka naszych bohaterów. Chłopi zbaranieli na moment, wnet jednak spra- cowane dłonie zacisnęły się znowu na styliskach, trzonkach i dzierżakach. Cudownie ocaleni podzieli- liby niechybnie los śmigłowca, lecz w samą porę gromkie: Arretez! zaterkotało jak seria z automatu. Gromada zastygła niczym na stop-klatce, a potem rozstąpiła się niechętnie: oczom podróżnych ukazał się niewysoki, starszawy mężczyzna w czerwonym żupanie. Wejrzenie miał dumne, postawę godną, ni- czego mu nie brakowało prócz paru centymetrów wzrostu i wskazującego palca u prawej ręki. - Donat markiz de Sadowski - przedstawił się, skłoniwszy lekko arystokratyczną głowę. - Witam w Sadówce. - Rita wdowa Szaterhand, moi przyjaciele: Felix Kier, Sonia Amor... - Szaterhandowa urwała i zmar- szczyła czoło. - Zaraz, zaraz, było nas więcej: mini- ster, sekretarz, pilot, listonosz... - liczyła na palcach. - Gdzieś tu powinien być helikopter... - Przeszukać stóg - rzucił krótko markiz i kilku chłopów zaczęło metodycznie, cal po calu, dźgać wid- łami kopę siana. Wieśniak w marynarce i okularach wyciągnął z kieszeni naftową zapalniczkę i spojrzał pytająco na markiza, ale ten powstrzymał go ru- chem ręki. Poszukiwania nie dawały rezultatu. - Nie żyją! - jęknęła Sonia. - Coś by twardziło - mruknął jeden z chłopów i raz jeszcze wbił z rozmachem widły w stóg. - Postawi się z czasem pomnik - stwierdził obo- jętnie markiz. - Może jakiś niedrogi obelisk... - A propos - rzekła pani Szaterhand nienaganną francuszczyzną - skąd się wziął ten cholerny słup? Lecieliśmy na wysokości co najmniej pięciuset me- trów! Markiz bez słowa podał jej ramię i ruszył w stronę ginącej w obłokach stalowej iglicy. Fil i Sonia po- dreptali przez kałuże za nimi. Z prawej strony ciągnęły się długim sznurem za- budowania. Nędza Sadówki była tak nieprawdopo- dobna, że aż malownicza; wszystko razem robiło wrażenie porzuconej dekoracji do jakiegoś ekspre- sjonistycznego filmu. Chałupy powrastały ze staro- ści w grząski grunt, a spod zbutwiałych strzech się- gających ziemi, ledwie przezierały zmętniałe, nieuf- ne ślepka okien. Ciepły zaduch gnoju, skisłych po- myj i zacieru uderzył ich w nozdrza. -Nie mam niestety lornetki - zafrasował się markiz, kiedy dotarli do celu. - Fil nie potrzebuje - rzekła Sonia z dumą. - To fenomen biologiczny. Fil zadarł głowę i wytężył wzrok: nieco poniżej pułapu chmur do lśniącej chromoniklem, wysmukłej iglicy przyczepiona była drewniana tabliczka z wy- malowanym koślawo napisem: ŚRODEK EUROPY. sadówka ,' <• I Zdawać się mogło, że cywilizacja z daleka obeszła Sadówkę, zapewne w obawie przed przemoczeniem nóg. Wieś otoczona była mokradłami i choć z odle- głym o trzydzieści kilometrów miasteczkiem łączyła ją nitka szosy, jedyna oprócz stalowej iglicy mate- rialna pamiątka Wielkiej Przemiany, z rzadka tylko ktoś tu zaglądał. Ruch w odwrotną stronę był nato- miast dość ożywiony, kto zaś wioskę opuścił, ten nig- dy do niej nie wracał. Chaotyczna zabudowa spra- wiała wrażenie, jakby chałupy wysypały się z dziu- rawego worka jakiegoś wędrowca-olbrzyma. Ludzie gnieździli się w nich wraz z bydłem, trzodą i rojami robactwa - temu wiodło się tu najlepiej. Za chałupami rozciągały się pola; jałowa ziemia, niegdyś dworska, teraz wspólna, a więc niczyja, ro- dziła skąpo i w bólach. Tylko perz pienił się na ugo- rze tak bujnie, że łatwo było z daleka pomylić go ze zbożem i odwrotnie. Dwór markiza, pokryta liszajami piętrowa rudera z połatanym mansardowym dachem i kolumnowym portykiem, stał na uboczu. W porównaniu z nędzny- mi lepiankami Sadówki był, mimo fatalnej kondycji, rezydencją okazałą, ale ginął zupełnie na tle zdu- miewającej, olbrzymiej stodoły, przy której jej pali- sandrowa siostrzyca z „Tatuńka" jawiła się jako luk- susowa psia buda. Czarny kolos ze smołowanych de- sek wznosił się na czterdzieści co najmniej metrów w górę, a ogromne wierzeje ryglowała żelazna anta- ba z potężną kłódką. Głuchy łoskot i przekleństwa kazały im oderwać wzrok od dziwacznej budowli. We frontowych drzwiach dworku ukazał się ryżawy chłop ciągnący za uzdę rozbrykaną klacz hanowerską w haftowa- nym złotem czapraku. Tynk osypywał się płatami ze ścian, spocony chłop wrzeszczał, a klacz zapierała się i stawała dęba, ale na widok markiza zarżała ra- dośnie i natychmiast się uspokoiła. De Sadowski od- prowadził ją czułym spojrzeniem, a kiedy znikła ze swym opiekunem w stajni, zaprosił gości do wnętrza. -Przecież to się zaraz zawali - szepnął Fil ze zgrozą, wstępując po zmurszałych stopniach. - Mam nadzieję, że zdążymy jeszcze wypić kawę - mruknęła pani Szaterhand. Wnętrze dworku, choć zapuszczone i spatynowane zastarzałym brudem, zachowało resztki dawnej świetności. Kulawe zydle koegzystowały z mahonio- wymi chippendalami, sfatygowaną empirową kana- pę uzupełniał bez kompleksów stary siennik, wybitą szybę zastępował renesansowy portret, a z wiadra stojącego obok piecyka z rurą sterczały srebrne szczypce do węgla z uchwytem z kości słoniowej. Na pożłobionym przez korniki stole piętrzyły się stosy miśnieńskiej porcelany, a w kącie różowiła się majo- likowa świnia naturalnej wielkości ze szparą na grzbiecie. Wszędzie poniewierała się biała i myśli- wska broń, zagadkowe przedmioty niewiadomego przeznaczenia i całkiem bezużyteczne, choć nie po- zbawione uroku bibeloty. Najwięcej było tu jednak rozmaitych pejczów, szpicrut, harapów, bykowców i nahajek. Każdy niemal z tych okazów byłby pra- wdziwą ozdobą licytacji w Sotheby's czy Christie's, ale widocznie markiz, mimo że zrujnowany doszczęt- nie Wielką Przemianą, nie chciał się wyzbywać rodo- wych pamiątek. Ignac, pięćdziesięcioletni chłopiec stajenny a zara- zem lokaj, kucharz i administrator, który nie przyj- mował do wiadomości historycznych zmian i po sta- remu służył de Sadowskiemu, tak jak wcześniej jego ojcu i dziadowi, podał żur z kiełbasą w czerw on o-ko- baltowej wazie z epoki Ming i kartofle w żeliwnym saganie. Żaden z frykasów serwowanych na „Tatuń- ku" nie mógł się nawet równać z tą prostą potrawą. Parząc usta gorącym ziemniakiem, Fil pomyślał, że byłoby dobrze spopularyzować ją w przyszłości wśród mieszkańców Astrei. Jako jarosz miał pewne skru- puły w związku' z kiełbasą, lecz prędko się ich wy- zbył, przekładając swoją porcję do miski Soni. Zaspokoiwszy głód, opowiedział markizowi o swo- ich planach i wydarzeniach ostatnich dni, które je nieco pokrzyżowały. -Najgorsze, że zostałem bez środków na opłace- nie podróży - zakończył z westchnieniem. -Rad bym pomóc, ale również nie dysponuję środkami - rzekł markiz i mimo woli spojrzał zezem w stronę fajansowej świni. - W każdym razie, dopó- ki nie znajdziemy jakiegoś wyjścia, mój dom jest wa- szym domem. Myśli o nieosiągalnej Astrei towarzyszyły Filowi do zmroku. Zasypiał z jej kolorową wizją przed ocza- mi. Trudno było uwierzyć, że niespełna dwie doby temu dzieliło go od wyspy kilka zaledwie mil. Ośrodkiem życia towarzyskiego, przepływu infor- macji, a także czymś w rodzaju uniwersytetu po- wszechnego, była w Sadówce karczma. Tam też tra- fiła już po paru dniach Szaterhandowa, wiedziona nieomylnym instynktem, powodowana zaś szlachet- nym zamiarem bliższego poznania enigmatycznego, choć bynajmniej nie małomównego markiza. Wiado- mo - pomiędzy wdowcami i wdowami tego świata wytwarza się szczególny rodzaj magnetyzmu, aczkol- wiek w tym przypadku można było podejrzewać, że magnesy obojga skierowane są ku sobie niefortunnie biegunami jednoimiennymi. Najwyższym kapłanem, Wielkim Guru i duszą to- warzystwa był tu chłop w marynarce i okularach, posiadacz jedynej we wsi zapalniczki, jak się okazało - miejscowy nauczyciel. Autorytet jego i pozycja nie miały jednak nic wspólnego ani z profesją, ani z ma- rynarką, ani nawet z zapalniczką czy okularami; uczony ten człowiek jak nikt inny zgłębił tajemnicę pędzenia pierwszorzędnego bimbru o niebywałej wprost mocy i wyjątkowo szlachetnym bukiecie. Chłopi nie tracili nadziei, że nadejdzie dzień, kiedy Mistrz wygada się po pijanemu, toteż pilnie wsłuchi- wali się w jego wywody, zdobywając w ten sposób mimochodem ogólne wykształcenie. Stosunek nauczyciela do pani Szaterhand był od początku nader złożony. Zawierał około pięćdziesię- ciu procent wrogości wypływającej z ksenofobii i za- wiści (konkurencyjna zapalniczka od Cartiera!) oraz drugie pięćdziesiąt procent fascynacji i poczucia pewnej snobistycznej wspólnoty (znów ta zapalni- czka). Markiz był dlań natomiast wrogiem stuprocento- wym, znienawidzonym tym bardziej, że mimo utraty majątku i pozycji udawało mu się w jakiś niepojęty sposób zachować władzę nad byłymi poddanymi. Nie mogąc otwarcie wystąpić przeciw zdeklasowanemu szlachcicowi, nauczyciel korzystał z każdej okazji, aby niszczyć go zaocznie. Od niego też usłyszała pa- ni Szaterhand wstrząsającą historię małżeństwa de Sadowskiego. Mariaż ten był klasycznym mezaliansem. Żona markiza pochodziła z gminu; jako dziewczę niewinne i naiwne stanowiła idealnie plastyczny materiał w rękach libertyna o dekadenckiej filozofii życiowej i osobliwym upodobaniu do perwersji. Miesiąc mio- dowy był dla niej przyśpieszonym kursem edukacji seksualnej, tak wszechstronnej i gruntownej, że re- welacje słynnej Kamasutry, a nawet Samakutry czy wręcz szokującej Matrasuki zdawały się wobec niej czystą dziecinadą. Tragedia nastąpiła po pięciu mniej więcej latach, w najbardziej niespodziewanym momencie. Mimo że sypialniane ekstrawagancje męża bardzo pani de Sadowskiej odpowiadały, odkryła nagle, iż także w stałym urozmaicaniu tkwić może zalążek monoto- nii. Pewnego wieczoru, kiedy markiz z błyskiem w oku przystąpił do aranżowania kolejnej, szczegól- nie wyrafinowanej sesji, rzekła z miłym uśmiechem. - A może by tak dzisiaj klasycznie, Donacie? Markiz skamieniał. To niewinne pytanie wstrząs- nęło jego jestestwem do głębi. Plebejskie pochodze- nie żony nie stanowiło dlań żadnego problemu. Mógł jej wybaczyć praktycznie wszystko, najpodlejszy na- wet postępek, najbardziej haniebną zdradę, ale zbo- czenie? A co do tego, że była zboczona, nie miał cie- nia wątpliwości. Klasycznie! Nagle zobaczył w niej potwora; ogarnęło go obrzydzenie i pogarda. Zresztą, gdyby nawet zdołał przezwyciężyć wstręt, czyż mógł się przyznać, że nie pamięta, co znaczy „klasycznie'? Szczęście małżeńskie legło w gruzach. Zaufanie markiza do kobiet w ogóle - zostało unicestwione. Przestał je rozumieć i dał za wygraną. Sypiał wpraw- dzie jeszcze z żoną sporadycznie, ale jak się to mówi - nie dzielił z nią łoża. Coraz częściej wymykał się na noc z domu, więc markiza, wietrząc zdradę, za- częła go śledzić. Zdołała ustalić, że nocuje w stajni, co wprawdzie uśpiło podejrzenia, ale bynajmniej nie pocieszyło nieszczęsnej kobiety. Jakież było jej zdu- mienie, gdy z nastaniem jesiennych chłodów małżo- nek zjawił się pewnego wieczoru w sypialni, prowa- dząc za uzdę swą faworytkę, pięcioletnią klacz ka- sztankę, i oświadczył, że od tej pory jego pupilka sy- piać będzie z nimi. Wprawdzie okazał się na tyle lo- jalny, że pierwszej nocy spał w środku, na wznak i smacznie, ale biedna markiza i tak nie zmrużyła oka. Narastał w niej bunt. Śmiertelnie upokorzona, gotowa była stracić wszystko: męża, nazwisko, tytuł, nawet majątek - gdyby taki istniał. O zmierzchu następnego dnia stanęła przed czy- szczącym właśnie broń markizem ze łzami w oczach i w groteskowym kapeluszu z łabędziem na głowie. Zdecydowana była odejść natychmiast, ale postano- wiła dać mu jeszcze jedną, ostatnią szansę. Szansę wyboru - ona albo klacz. I markiz ją wykorzystał: spokojnie nabił dubeltówkę i wypalił z obu luf. - W tym momencie złamała się pode mną gałąź - rzekł nauczyciel i ugryzł się w język, speszony. Spłu- kał zakłopotanie haustem wódki. - Rano we wsi zja- wiła się wezwana przez samego markiza policja. De Sadowski zaprowadził ich na bagna, gdzie w szuwa- rach leżało ciało denatki. Nietrudno było przekonać łatwowiernego posterunkowego Dąba, że to wypadek podczas polowania: markiz wziął omyłkowo łabędzia na kapeluszu za dziką kaczkę i tylko lekko chybił. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że gnębiły go wyrzuty sumienia, za bardzo jednak kochał życie, by je sobie odebrać. Wreszcie znalazł wyjście kompro- misowe: uznawszy, że winowajcą jest palec, który pociągnął za spust, odrąbał go sobie tasakiem. Jakaż to tragiczna postać - myślała pani Szater- hand, poruszona do głębi opowieścią. - Jakże samo- tna... Gotowa była osłodzić mu tę samotność, ulec naj- bardziej szalonym zachciankom, ale on zdawał się już ich nie mieć. Prowadził tryb życia uregulowany i dość szablonowy, toteż z czasem pani Szaterhand zaczęła powątpiewać w wiarygodność wersji nauczy- ciela. Nie potwierdzało jej nic, oprócz braku żony i palca, a jakimż dowodem może być coś, czego nie ma? Codziennie rano markiz wystrojony w czerwony żupan dosiadał klaczy i znikał na trzy czwarte dnia, pozostawiając gości pod opieką Ignaca. Domyślali się, że objeżdża swoje dawne włości; Fil podejrzewał nawet, że dumny szlachcic nie pogodził się nigdy z utratą majątku i znaczenia, i ciągle żyje mrzonka- mi o ich odzyskaniu. Niedziele spędzał de Sadowski w domu. Po obiedzie - rosół z domowym makaro- nem, schabowy z kapustą - na jego polecenie czte- rech parobków taszczyło czarnego „Bechsteina" pod wierzbę, po czym markiz zasiadał we fraku do in- strumentu i grał Chopina. Utwory wielkiego roman- tyka nabierały pod jego dziewięcioma palcami cech niezwykłych: brak niektórych dźwięków przydawał ini jazzowego zgoła feelingu. Chłopi uczestniczyli w tych recitalach z pełną re- zygnacji obojętnością - nie brał ich ani Chopin, ani tym bardziej swing. Za to po koncercie wieś ożywia- ła się gwałtownie i podekscytowani włościanie tłum- ie podążali pod obelisk. Na szczycie wysmarowanej szarym mydłem iglicy czyjaś niewidzialna ręka za- wieszała co tydzień pęto kiełbasy, ręcznie malowany krawat i półlitrową butelkę gorzałki. Choć dla osła- bionych gorączką sobotniej nocy chwatów zadanie było niełatwe, młódź sadowska wspinała się po wypolerowanym słupie z godną podziwu zawzięto- ścią. Pewnej niedzieli spróbowała swoich sił Szater- handowa; gwizdy i docinki zacichały w miarę jak po- suwała się ku górze, aż wreszcie zapanowało złowro- gie milczenie. Było w nim coś tak zatrważającego, że bynajmniej nieskora do paniki kobieta rozważała przez chwilę, czy nie lepiej za przykładem Szymona Słupnika pozostać na szczycie iglicy do końca swych dni. Tylko obecność markiza zapobiegła samosądowi, ale nastroju nie poprawił nawet wielkoduszny gest zwyciężczyni, która oddała natychmiast trofea pier- wszemu z brzegu chłopu. Skrywana niechęć wieśniaków do trójki intruzów przerodziła się od tej pory w jawną, okazywaną na każdym kroku nienawiść. Skończyły się wyprawy pani Szaterhand do karczmy. Fil, którego myśli krą- żyły bezustannie wokół Astrei, fatalnie znosił przy- musowy pobyt w odciętej od świata Sadówce. Teraz, kiedy dwór pozostał jedyną oazą względnego spokoju i bezpieczeństwa, poczuł się jak prawdziwy więzień ekscentrycznego markiza. II Gościnność markiza, początkowo bezinteresowna, od pewnego czasu dyktowana była czystym wyracho- waniem. Jak słusznie podejrzewał Fil, de Sadowski nie pogodził się z nową rzeczywistością. Chodziło mu przy tym nie tyle o straty materialne poniesione w wyniku przemiany, ile o utratę rządu dusz, nie o he- ktary więc, a o bezcenny materiał ludzki niezbędny dla prowadzenia upragnionych studiów nad naturą człowieka. Jedynym sposobem odzyskania władzy było wyku- pienie Sadówki, co przy powszechnie panującej w sferach urzędniczych korupcji nie przedstawiało problemu, pod warunkiem, że miało się odpowiednio duże pieniądze. Plan markiza był prosty: odwieść młodego fantastę od zamiaru podróży, nakłonić go do sprzedania wyspy, przekonać do swoich koncepcji i tym sposobem pozyskać wspólnika z kapitałem. Na początek wystarczyłoby wykupić wieś na cztery mie- siące, tyle bowiem czasu potrzebował markiz na re- alizację pierwszego etapu swoich zamierzeń, czyli przeprowadzenie sześciuset eksperymentów spisa- nych na długim rulonie papieru, opatrzonym tytu- łem 120 dni Sadówki, czyli szkoła libertynizmu. Pewnego wieczoru, uznawszy, że zgromadził do- statecznie dużo niezbitych argumentów, de Sado- wski zdecydował się na rozstrzygającą rozmowę. Wy- brał moment nie najlepszy - parę minut wcześniej Sonia, bardzo czymś przejęta, zwabiła Fila do swoje- go pokoiku. Była głęboko wstrząśnięta; Fil nie wi- dział nic podobnie wzburzonego od czasu sztormu na Atlantyku. - Musimy stąd jak najszybciej wyjechać - zaczęła bez wstępów. - Ten markiz, to jakiś wstrętny typ... - Przesadzasz, Soniu - rzekł łagodnie Fil. - To po prostu człowiek samotny i chyba niezbyt szczęśliwy. Okazał nam tyle serca... - Nam tak. Ale czy przyjrzałeś się Ignacowi? Cały Posiniaczony. Plecy w pręgach. Przed godziną zaj- rzałam przypadkowo do stajni i wyobraź sobie, ten okrutnik ćwiczył go pejczem! Mówię ci, to potwór... Markiz wsunął głowę do pokoju. - Nie przeszkadzam? Wszedł i rozejrzał się z ciekawością po własnej al- kowie, która od chwili gdy zamieszkała w niej kobie- ta, zmieniła się nie do poznania. Fil i Sonia milczeli zakłopotani: nie byli pewni, czy markiz nie słyszał ostatniego zdania. Tymczasem de Sadowski przecha- dzał się wzdłuż ścian, mrużąc oczy krótkowidza. Je- go uwagę przykuły stojące na półeczce kosmetyki. - Zrywacz do paznokci... - przesylabizował, wo- dząc nosem po etykietce. - Interesujące. Bardzo interesujące... Wymienili znaczące spojrzenia. - Panie markizie - Fil zebrał się na odwagę - je- steśmy pana gośćmi i jako goście nie mamy może prawa... ale... jakby tu powiedzieć... - Wprost - rzekł markiz krótko. - Chodzi o Ignaca. Dlaczego... Czym ten biedak zasłużył sobie na tak nieludzkie traktowanie? De Sadowski obrócił się na pięcie i spojrzał na niego wzrokiem lekarza, wietrzącego szansę zdoby- cia sławy i pieniędzy dzięki ciekawemu przypadkowi schizofrenii. Potem wybuchnął śmiechem. - Sam zadaję sobie to pytanie. Nie zasłużył sobie niczym, darmozjad. Tylko mojej wspaniałomyślności zawdzięcza, że wygarbuję mu od czasu do czasu grzbiet, ścisnę chamskie paluchy w złotym imadełku albo przypiekę grubą skórę wybornym hawańskim cygarem. Fil poczerwieniał gwałtownie. Zanim jednak zdo- łał wykrztusić słowo, markiz dodał z kamiennym spokojem: - Wyświadczam mu przysługę. To masochista. Sonia spojrzała na Fila pytająco. - Później ci to wytłumaczę - mruknął Fil. Wyjaś- nienie markiza zbiło go nieco z tropu, ale sprawa Ig- naca, jak kamyk pociągający za sobą lawinę, uru- chomiła nawałnicę zwykłych emocji związanych z do- lą ludu. Pod tym względem Fil przypominał alkoho- lika dypsomana: pierwszy kieliszek wyzwalał w nim potrzebę picia na umór. - Dobrze, zostawmy Ignaca - powiedział. Zawsze chodziło mu raczej o pryncypia. - Zgodzi się pan jed- nak, że warunki życia tutejszego chłopstwa urągają wszelkiej przyzwoitości. Czy pana, człowieka świat- łego, humanisty, to nie razi? - Drogi chłopcze - rzekł markiz znużonym gło- sem, jakby bez wiary, że Fil cokolwiek pojmie. - Nę- dza Sadówki to element miejscowego folkloru. Od- wieczny porządek rzeczy... - Świat się zmienia - zaprotestował Fil. - Idee wolności, równości i braterstwa... Markiz westchnął, podszedł do okna i zdjął czar- ną osłonę ze stojącej na parapecie klatki, po czym otworzył szeroko drzwiczki. Zaspany kanarek sie- dział bez ruchu, strosząc żółte piórka. Za szybą, ni- czym wynajęty na tę okazję statysta, przemaszero- wał sztywno, miaucząc bezgłośnie, wyliniały kocur. - Czym jest wolność dla tego ptaszka, który spę- dził życie w klatce? Zgubą. Do wolności trzeba się urodzić. Albo do niej dojrzeć - de Sadowski zamknął drzwiczki i odstawił klatkę. - A braterstwo? Pusty frazes. Jaki wariant ma pan na myśli: Kaina i Abla? Fil milczał, zaabsorbowany czymś zupełnie innym - do szyby przykleiło się czyjeś ucho. Stanął plecami do okna, nie chcąc by markiz je dostrzegł; był pe- wien, że to pani Szaterhand tkwi na swoim zwy- kłym posterunku. Zaraz jednak uświadomił sobie, że zwykły posterunek pani Szaterhand znajduje się Pod drzwiami. Poza tym mięsisty kapeć z wiechciem czarnych włosów sterczącym ze środka w niczym nie przypominał rozkosznego, perłoworóżowego jak kon- cha egzotycznego małża uszka pani Szaterhand. - Co tam jeszcze było? - zapytał de Sadowski. - Równość - podpowiedziała grzecznie Sonia. - Równość! - parsknął markiz. - Równość to bez- ruch. Zastój. Zaprzeczenie postępu. Usypianie aspi- racji. Do kogo równać, komu dorównywać, kiedy wszyscy równi? - A więc uważa pan, że bajeczne fortuny jedno- stek i upiorna nędza mas, to sprawiedliwe? - W Sadówce nic podobnego nie istnieje. Wielka Przemiana miała ulżyć doli chłopów i dołożyć nam, markizom, ale tak się skoncentrowała na tym ostat- nim, że zapomniała o pierwszym. Teraz mamy rów- no rozłożoną nędzę. - No, przyzna pan jednak, że jest różnica. Cho- ciażby między panem, a Ignacem. - Kiedy rzeczywiście miałem bajeczną fortunę, mogłem mu przynajmniej płacić. Teraz jesteśmy równi - służy mi za darmo. Czego pan zresztą ode mnie wymaga, u diabła? Żebym rozdał rodzinne pa- miątki? Przepiliby je w ciągu tygodnia. - Można by zacząć od dworu, zabudowań, stajni, tej olbrzymiej stodoły... Pan mieszka sam w dwu- dziestu pokojach, oni gnieżdżą się po dziewięcioro w jednej izbie. - Dworek jest jeden, ich dwie setki. Co pan pro- ponuje? Każdemu po belce? - Mógłby to być wspólny dom. Dla wszystkich. - Pro publico domo — poparła Fila Sonia. Markiz ożywił się nagle. - Pro... propozycja nader interesująca. Aż dziwne, że dotąd o tym nie pomyślałem. Panienki sprowadzi- łoby się z miasta... - przyjrzał się badawczo Soni. - Pro publico bono Soniu - poprawił dziewczy- nę Fil. - Jeśli pro domo, to sua. - Właśnie mówię: pro publico domo, pro bono sua. - Pro captu lectoris habent sua fata libelli - za- uważył sentencjonalnie markiz. Zaczynało go to wszystko niecierpliwić. Ciągle nie mógł przejść do sedna sprawy. - A propos książek: chciałbym wam coś pokazać. Wziął ze stołu lampę naftową i ruszył przodem, oświetlając drogę. Kiedy wyszli na podwórze, jakaś ciemna postać oderwała się od ściany, przesadziła płot i wsiąkła w mrok. Markiz zdawał się tego nie widzieć; obmyślając następne posunięcie prowadził ich w stronę czarnego masywu tajemniczej stodoły. Skrzypnęły rozdzierająco wrota. W stodole pano- wały nieprzeniknione ciemności, ale Fil-bibliofil, ra- sowy mól książkowy natychmiast rozpoznał tę roz- koszną mdląco-gryzącą woń zetlałego papieru, woń, która towarzyszyła mu niemal od kolebki. Markiz uniósł lampę w górę i to, co ujrzeli, potwierdziło przypuszczenia Fila: ogromna budowla kryła w so- bie bibliotekę. Ruszyli za przewodnikiem wzdłuż szpaleru pię- trzących się po obu stronach książek. Światło z tru- dem rozpraszało ciemności, ale wrażenie było tym większe - ruchomy krąg odsłaniał tajemnicę sto- pniowo, nie do końca, i zdawać się mogło, że końca po prostu nie ma. Trudno też było odgadnąć, jakich niebotycznych wysokości sięgają niknące w gęstym mroku półki. Było tu chyba wszystko, co kiedykolwiek napisano - literatura piękna, taka sobie i zupełnie paskudna, księgi szyte i klejone, foldery i zwoje, manuskrypty, inkunabuły, papirusy i kodeksy, a nawet z rzadka drewniane, gliniane i ołowiane tabliczki pokryte or- namentami hieroglifów. Opasłe tomiska sąsiadowały z cienkimi broszurkami, oprawne w safian foliały ze skromnymi paperbackami, cymelia z pospólstwem, ozdobne wydania klasyków z ordynarną, krzyczącą kolorowymi okładkami szmirą. Szekspir stał grzbiet w grzbiet z Courts-Mahlerową, Dostojewski z Piti- grilim, Beckett z Batką. Drobny markiz prześlizgiwał się wąskimi koryta- rzami tego zawiłego labiryntu z zadziwiającą łatwo- ścią, a kiedy zaczął mówić, z równą łatwością wy- szukiwał pożądane tytuły, aby okrasić swą tyradę stosownym cytatem. Porwany lawiną własnego ga- dulstwa pląsał, wirował i przemykał ciasnymi pasa- żami, żonglował książkami, wertował je ze zręczno- ścią prestidigitatora, przekładał zakładki i mówił, mówił, mówił, aż natchniony monolog przerodził się w kaskadę sentencji, Niagarę aforyzmów, istną orgię cytatów. Fil usiłował wyłowić tenor tej oracji, ale szybko dał za wygraną. - Die Philosophen haben die Welt nur... - markiz zachłysnął się kurzem i atak kaszlu zatamował wre- szcie rwący potok słów. - ...interpretiert, es kommt drauf an, sie zu ver- dndern - dokończył Fil spokojnie. De Sadowski wytrzeszczył oczy i przez chwilę mierzył go wzrokiem pełnym pomieszanej ze zdu- mieniem odrazy, jakby Fil w wyjątkowo bezczelny sposób obrabował go z jakiegoś cennego drobiazgu. Sonia patrzyła na ukochanego z drugiej strony z wy- razem bezgranicznego uwielbienia i podziwu dla je- go erudycji. - Acu rem tetigisti - rzekł wreszcie markiz wspa- niałomyślnie. - Zu uerandern. Dobrze powiedziane. Pytanie tylko jak zacząć? Kiedy? Gdzie? - Na Astrei - powiedział cicho Fil. - Na Astrei! Nigdy tu i teraz, zawsze gdzieś i kie- dyś... Klasyczny spór Arystotelesa z Platonem. A prze- cież już przeszło sto lat przed Platonem Lao Cy pi- sał: Niech lud boi się śmierci i unika podróży. Choć- by było dość łodzi i wozów, niech nikt na nich nie podróżuje... Niech wzajemnie słuchają piania swoich kogutów i szczekania psów. Lecz niech ich mieszkań- cy dożyją starości i śmierci nie ruszając się z miej- sca. Do czego on zmierza? Czemu zmienia temat? - zastanawiał się Fil, mimo woli nasłuchując, zgodnie z zaleceniem chińskiego mędrca, ujadania kundli. -Podróże są bardzo przyjemne - odezwała się nieśmiało Sonia. Starała się wesprzeć Fila, choć nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. - I kształcą. - Drogie dziecko - uśmiechnął się markiz - moż- na zjeździć obie półkule wzdłuż i wszerz, i nic z tego nie wyniknie. W młodości gnało mnie po świecie do chwili, gdy po jednej z podróży zdarzyło mi się poga- dać z Ignacem. Ten prostak, który urodził się i um- rze w Sadówce, i który prawie nie opuszcza stajni, wie o życiu więcej niż my tu wszyscy razem wzięci. On widzi kosmos w parującej kulce końskiego nawo- zu. Bo też świat nie jest niczym więcej. Weźmy tę wieś: to idealne pole obserwacji, świat w miniaturze, kolonia gotowych do eksperymentu bakterii. Eaedy kurczy się horyzont, zwęża perspektywa - uczysz się patrzeć uważniej, głębiej, z bliska... -Fil jest dalekowidzem - wtrąciła Sonia. - I pa- trzy daleko w przyszłość. - A ludzie, to nie mikroby - dodał Fil, któremu takie porównania sprawiały ból niemal fizyczny. - To prawda. Ludzie to mniej niż mikroby. Klucząc między półkami, wyprowadził ich na skrawek wolnej od książek przestrzeni. Stał tam je- dynie spłowiały fotel ze sterczącymi spod spłowiałej tapicerki żebrami sprężyn. ^ Markiz zdjął klosz z lampy, zapalił cztery łojówki i ustawił je pieczołowicie, w równych odstępach, na parapecie okna zasłoniętego brudną derką. - Podróże - rzekł, sadowiąc się w fotelu. - Czym są podróże? Przemieszczaniem w czasie i przestrze- ni. Czas płynie sam - wystarczy ruszyć przestrzeń. Zastukał laską w ścianę i odsunął derkę. W obra- mowaniu okna ukazał się nieoczekiwanie egzotyczny pejzaż, nie rzeczywisty jednak, a namalowany ja- skrawymi, choć tu i ówdzie wyblakłymi już barwami na wielkim płóciennym bębnie. De Sadowski chrząk- nął gniewnie i raz jeszcze zastukał niecierpliwie w deski. - Zara! - odezwał się zza przepierzenia stłumio- ny głos Ignaca. Coś stęknęło i nagle krajobraz ruszył z przenikli- wym zgrzytem do przodu. Dżungla pełna tęczowych ptaków, szkaradnych małp, zielonych wężów i ce- glastych tygrysów ustąpiła bezkresnej pustyni, po której snuły się zezowate lwy, a potem łańcuchowi górskiemu z ośnieżonymi szczytami. Ze skraju urwi- ska sfrustrowana kozica spoglądała w otchłań z wy- razem głębokiej rozterki: skoczyć, czy nie skoczyć? Dalej szły jakieś mury warowne, olbrzymie posągi, ogrody Semiramidy, drapacze chmur, piramidy, pa- gody i słynne budowle: Koloseum, Łuk Triumfalny, Empire State Building. Wszystk to nabierało roz- pędu: miasta, wsie, pola, lasy, stepy, tajgi i lodowe pustkowia przemykały w zawrotnym tempie, aż wreszcie na płótnie rozszalały się ultramarynowe wody oceanu. Pozór falowania był tak sugestywny, że Fil zbladł i zatoczył się na stertę papierzysk. - Starczy, błagam pana, markizie - jęknął i za- krył dłonią usta. Laska stuknęła w ścianę i świat się zatrzymał. - W osiemdziesiąt sekund dookoła świata - rzekł de Sadowski, spojrzawszy na zegarek. - Lepiej niż Fileas Fogg. Osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta razy lepiej niż Fileas Fogg. Zgasił łojówki i zawiesił z powrotem derkę. Teraz należało przypuścić atak; ofiara, zniewolona nieod- partą argumentacją, nie powinna stawiać oporu. Ale Fil był szybszy. - Panie markizie - powiedział - korzystamy już bardzo długo z pańskiej gościnności. Można powie- dzieć, że jej nadużywamy, ale zmusza nas do tego nasza obecna sytuacja: razem z „Tatuńkiem" poszła na dno cała gotówka, jaką posiadałem. Nie mam tu krewnych ani przyjaciół. Chcę pana prosić o jedną jeszcze, ostatnią przysługę - drobną pożyczkę na trzy bilety lotnicze na Wermuty. I o pomoc w wydo- staniu się z Sadówki. Rozkoszna wizja wsi - wykupionej, podległej, ule- głej, ujarzmionej, stłamszonej, rozwiała się jak dym. Wraz z nią przepadła gdzieś bez śladu elokwencja markiza. - Gotówki nie mam - rzekł ponuro. - Mogę dać podwodę. Ruszył ku wyjściu. Fil i Sonia podreptali za nim - sami nie wydostaliby się nigdy z mrocznego labiryntu. Sofistyka mark'«a, podejrzana skwapliwość, z ja- ką próbował odwieść ich od podróży, a nade wszy- stko jego szokujące poglądy, całkiem wytrąciły z rów- nowagi cierpiącego na wodniak błędnika Fila. Stał wsparty o płot, patrzył w gwiazdy i starał się ją od- zyskać. Od strony remizy niósł się punktowany głu- chym dudnieniem bębna skowyt saksofonu. Odpo- wiadało mu wycie wioskowych kundli. Fil spojrzał na zegarek: zbliżała się godzina zero - lada chwila jednostajny rytm miejscowego tam-tamu miał ustą- pić łomotowi mniej regularnemu, bowiem sobotnie zabawy kończyły się nieodmiennie krwawymi bójka- mi. Przenosiły się one często poza obręb remizy, to- też wystawanie o tej porze przy płocie było karygod- ną lekkomyślnością, a że nagrzane za dnia powie- trze, nieruchome i gęste jak wojskowa grochówka, nie przynosiło ukojenia rozpalonej głowie, Fil posta- nowił wrócić do dworu. Zdążył oderwać się od płotu, gdy nagle owionął go odór samogonu i jednocześnie poplamiona atramen- tem łapa opadła mu ciężko na ramię. W mroku błys- nęły złowrogo binokle. Nauczyciel przez dłuższą chwilę przypatrywał mu się z bliska wzrokiem pełnym nienawiści. - My tu sobie żyjemy szczęśliwie - rzekł wreszcie ponuro - i żadnych zmian nam tu nie trzeba, panie dzieju. Nie ulegało wątpliwości, że to jego ucho widział Fil wcześniej przyklejone do szyby. -Moralność my tu swoją mamy - ciągnął belfer tonem wykładu - zdrową, wiejską, nie miejską, żyje- my tu, panie dzieju, naturalnym rytmem przyrody. Fil zdążył poznać z grubsza ten rytm: w sobotę zabawa - kłonicą w łeb, dechą w zęby, sztachetą w kark, nożem pod żebro. Pogrzeby we wtorki. Po- tem stypa do piątku, w sobotę zabawa. Odwieczny, uświęcony tradycją porządek rzeczy. Zdrowa moral- ność ludu, instynktowna, naturalna, więc chyba do- bra? - Fil nie był pewien. - Moralność to nasza, swojska, nie obca. A po co nam nie nasza, obca, nie swojska? - dopytywał się nauczyciel, jak gdyby wtórując jego myślom. - Po co nam po miejsku, tak chytrze, z gadaniem, kiedy my prosto, bez gadania, w mordę i nożem, panie dzieju? Na to pytanie Fil odpowiedzieć nie umiał. Milczał jak wywołany do odpowiedzi nieuk. - My tu chłop z chłopa - cedził przez zęby peda- gog, rozwścieczony tępotą ucznia - kość z kości, krew, psiakrew, z krwi, z dziada pradziada dziady... - urwał i zaniósł się kaszlem. - A z tym tam - powiedział po chwili już spokoj- nie, błyskając binoklami w stronę ledwie widocznego dworu - porządek zrobimy. Mojego ojca jego ojciec batogami... Ręka rozluźniła żelazny chwyt i nauczyciel znikł w ciemnościach tak nagle, jak się pojawił. Lekcja by- ła skończona. Fil stał na drodze sam, ale czuł się tak, jakby nie- widzialny, złowrogi pierścień uzbrojonych w cepy, widły i kłonice chłopów z Sadówki zacieśniał się wo- kół niego w mroku. Nie zauważył nawet kiedy odda- lił się tak niebezpiecznie od dworu, oszołomiony żar- liwym monologiem bakałarza. Tymczasem, sądząc po odgłosach, bójka w remizie osiągnęła punkt kul- minacyjny; w każdej chwili mógł się znaleźć w oku bitewnego cyklonu. Ruszył pędem w stronę dworu, lecz zaraz zwolnił kroku - z przeciwka nadchodził drogą jakiś uczestnik zabawy. Ciężkie buciory zda- wały się miarowo odliczać ostatnie sekundy marne- go żywota Felixa Kiera. Fil rozejrzał się w panice dookoła, ale w pobliżu nie było żadnych zabudowań, ani nawet rowu. Odruchowo sięgnął do kieszeni po papierosy, choć wiedział, że ich tam nie znajdzie; gdyby zapalił dwa naraz, rozłożył szeroko ręce i za- improwizował jakiś dialog, mogłoby to zmylić prze- ciwnika i zniechęcić do zaczepki. W pojedynkę nie miał najmniejszych szans. Tamten dostrzegł go chyba, bo zatrzymał się, jak- by zwietrzył ofiarę, a potem ruszył w jego stronę, mieląc w gębie przekleństwa. I w tym momencie Fil rozpoznał charakterystyczną sylwetkę: oto nadcho- dził postrach Sadówki, młody Gnat - syn starego Gnata. Był bez marynarki, oderwane rękawy koszuli zwisały w strzępach, wlokąc się po ziemi, a na pocię- tym nożami gorsie ciemniały krwawe plamy. Wielki- mi jak bochny dłońmi trzymał się za brzuch. Należało uprzedzić atak, zagadać, dać się rozpo- znać. I liczyć na cud. - Cóż to, Józek, nie bawisz się? - głos Fila, drżą- cy i piskliwy, zanikał jak fala w kiepskim odbiorni- ku. Chłop zatrzymał się, potoczył dokoła zmętniałym wzrokiem i czknął. Potem splunął w bok - wybity ząb zadzwonił o kamień - i chwilę stał, kiwając się w przód i w tył. - Iii... - machnął wreszcie ręką. Zwoje jelit za- lśniły w świetle księżyca. - Nudno, kurwa. Idę spać. Odsunął Fila i potoczył się swoją drogą. Lud - pomyślał Fil. Zbierało mu się na wymioty. - Jakże trudno go zrozumieć. Niby prosty, a jakże nie- prosto przeniknąć duszę jego. A może to my tak bar- dzo oddaliliśmy się od natury, od prostoty pierwot- nego, szczęśliwego bytowania? Walczyć z tym, czy akceptować? A jeżeli akceptować, to do jakich gra- nic? Pozwolić sobie wypuścić flaki? Czy wynegocjo- wać jakiś kompromis: ot, złamany nos, wybite zęby, połamane żebra. Przypuśćmy, że na Astrei spotkam takich Gnatów. Odebrać im to, nawet najłagodniej, a staniemy się państwem represyjnym. Może nie na- leży łagodnie, może sami powinniśmy zacząć rżnąć, łamać, wybijać? No bo przecież nie czyniąc tak, wy- nosimy się ponad innych, podważamy samą istotę równości i demokracji... Uwikłany w dylematy władzy in spe znalazł się, sam nie wiedząc kiedy, w swej sypialni. Runął w bu- tach na łóżko i zapadł w długą, męczącą drzemkę. Na dobre zasnął dopiero nad ranem i wtedy przy- szedł ten dziwny sen: jechali bryczką, markiz z Ig- nacem na koźle, on, Sonia i pani Szaterhand z tyłu. De Sadowski, wskazując na prawo i na lewo końcem bata, objaśniał zasady funkcjonowania swojego pań- stewka. Fila zaintrygowały leżące wzdłuż drogi w re- gularnych odstępach ogromne czerwone lizaki. Przy każdym z nich czerniał głęboki dół. - Co to takiego? - zapytał markiza. - Zaraz pan zobaczy - uśmiechnął się tajemniczo de Sadowski. Za laskiem skręcili i ich oczom ukazał się maka- bryczny widok: na wkopanych pionowo w ziemię li- zakach, prześwietlonych promieniami zachodzącego słońca, wisiały, niczym muchy na lepie, całe grona przyczepionych językami wieśniaków. Niektórzy, z ozorami wyciągniętymi na metr prawie i nierucho- mi, sięgali już czubkami palców ziemi. Inni podrygi- wali jeszcze - ich języki były znacznie krótsze. - Jest kilku nowych - rzekł markiz z zadowole- niem. - Nigdy się durnie nie nauczą. Wychowanie, to proces żmudny i długotrwały... Istotnie, nieco dalej dwóch oprawców wkopywało kolejny słup ze świeżymi ofiarami, a ku lizakom le- żącym jeszcze na ziemi skradały się przez pola całe chmary chłopstwa. - Pierwszorzędny klajster - zacierał ręce de Sa- dowski. - Nowe technologie w służbie społeczeń- stwa... Krew uderzyła Filowi do głowy. Zerwał się, schwycił markiza za gardło i zaczął go dusić. Spłoszone konie poniosły i walczący zwalili się z bryczki na drogę. Przeraźliwy pisk Soni wibrował w powietrzu. Fil obudził się. Leżał na podłodze i kurczowo zaci- skał palce na własnej szyi. Skwarne lato wypaliło się do końca i ustąpiło zi- mnej, dżdżystej jesieni, a oni wciąż pozostawali w Sadówce. Serce Fila rwało się ku Astrei, ale roz- sądek nakazywał odłożyć wyjazd do wiosny; przez co najmniej pół roku wieś odcięta była zupełnie od świata. Zimą życie we dworze właściwie zamarło - tylko Ignac snuł się sennie po pokojach, roznosząc trzy razy dziennie skromne, lecz sycące i zdrowe po- siłki. Na noc wracał do swej ukrytej gdzieś w lasach chałupy. Markiz nie pokazywał się wcale, więc po- czątkowo sądzili, że gdzieś wyjechał, kiedy jednak stajenny zagadnięty parokrotnie w tej kwestii wy- jaśnił, że „pan starszy śpi", zaczęli podejrzewać, iż gospodarz pogrążył się w hibernacji. I rzeczywiście: wraz z nadejściem wiosny de Sadowski pojawił się niespodziewanie, blady, rozczochrany i półprzytomny. Sonia, ożywiana ambicją dorównania Filowi, zdą- żyła do tego czasu przeczytać około osiemdziesięciu tysięcy tomów z biblioteki markiza. Odkryła u siebie cudowną właściwość: nie musiała wodzić mozolnie oczami po linijkach, aby przyswoić sobie treść książ- ki - wystarczyło zarejestrować wzrokiem od razu ca- łą stronę. Przy dobrych warunkach ekspozycji nie zużywała na to więcej czasu niż zrobienie zdjęcia, czyli jedną sześćdziesiątą sekundy. Gdy tylko stopniały śniegi, markiz podjął swe ru- tynowe konne wyprawy. Zagadywany o obiecaną podwodę zmieniał temat lub wykręcał się sakramen- talnym Jutro". Fil nie mógł się tego jutra doczekać; na razie było ciągle dziś. Codzienne, niezwykle regularne wyjazdy i powro- ty gospodarza budziły w pani Szaterhand ciekawość umiarkowaną: prowadził zapewne jakieś interesy lub dokonywał inspekcji swych dawnych włości. Je- den wszakże, odświętny zwyczaj rozpalał do białości jej wyobraźnię. Otóż po niedzielnych koncertach for- tepianowych Ignac zaprzęgał Markizę do dwukółki i de Sadowski, w giemzowych rękawiczkach i z czar- nym, eleganckim futerałem u boku, zasiadał na ko- źle. Powoził sam i to właśnie wydawało się Szater- handowej mocno podejrzane. Najbardziej zaś frapo- wała ją zawartość szagryn owego futerału, którego srebrnych zamków nie udało jej się, mimo licznych prób, sforsować. Cherchez la femme! - podpowiadała jej niezmien- nie intuicja, postanowiła więc wykonać w końcu to stanowcze polecenie. Pewnej niedzieli, odczekawszy aż kariolka z wyprostowanym dumnie niczym Ben Hur markizem zniknie za zakrętem, pomknęła opłot- kami w ślad za nią. Fil i Sonia długo jeszcze śledzili z pięterka ten morderczy pościg. Dwukółka, coraz mniejsza, pojawiała się na wzniesieniach i nikła z oczu na przemian z tracącą z minuty na minutę dystans drobną figurką Szaterhandowej. Pod wieczór markiz wrócił jak zwykle z oznakami wyczerpania, zamyślony i milczący, ale jednocześnie jakby odprężony. Dwie godziny później pani Szater- hand, zakurzona i z rozwianym włosem, zjawiła się w sypialni Fila. - Połowiczny sukces - wydyszała. - Ustaliłam dokąd jeździ. Pozostaje do wyjaśnienia po co. Za ty- dzień zaczaimy się tam wcześniej i poznamy wresz- cie jego słodką tajemnicę. Następnej niedzieli po pierwszych akordach polo- neza A-dur, cała trójka przemknęła za plecami chło- pów i pod przewodnictwem pani Szaterhand puściła się na przełaj przez pola. Fil niechętnie uczestniczył w wyprawie, ale po zeszłorocznych doświadczeniach wolał trzymać się swoich towarzyszek. Po godzinie forsownego marszu ujrzeli w pewnym oddaleniu cel ekspedycji - szeroko rozpartą w szcze- rym polu stodołę. -Znowu stodoła! - jęknął Fil. - Mam nadzieję, że na Wermutach są nieznane. - Może to biblioteka? - zaniepokoiła się Sonia. - Kiedy ja to wszystko przeczytam? - Nawet teraz miała przy sobie Krytyką czystego rozumu: wykorzy- stywała ostatnio każdą chwilę na kształcące lektury. Wśliznęli się do wnętrza stodoły. Ku uldze Soni nie było tu żadnych książek, tylko pod jedną ze ścian piętrzyła się sterta zleżałej słomy. Zagrzebali się w niej i wystawiwszy głowy, czekali. Mijały godziny. Myszy szeleściły w słomie, nie po- zwalając Soni skupić się na lekturze Kanta. Jak na podstawie przedstawień możemy wiedzieć cokolwiek o rzeczach'? Boć dane nam są tylko przedstawienia, a my sądy wypowiadamy o rzeczach; jakże możliwe jest to przejście od przedstawienia do rzeczy, od pod- miotu do przedmiotu? - przeczytała po raz trzeci. Nic z tego nie rozumiała. Już miała poprosić Fila o wyjaśnienia, gdy nagle rozległ się turkot kół i trza- skanie z bicza. Po chwili wrota stodoły uchyliły się, i markiz z czarnym futerałem w dłoni wszedł do środka. Wstrzymali oddech. De Sadowski zbliżył się do są- sieka; gdyby nie to, że jego wzrok nie przywykł jesz- cze do panującego w stodole mroku, z pewnością by ich dostrzegł. Chwilę stał zagryzając wargę, a potem zaczął z namysłem wygrzebywać ze sterty pojedyn- cze słomki; ułożywszy z nich sporą wiązkę, okręcił je powrósłem i położył na środku klepiska. Wreszcie sięgnął po futerał. Pani Szaterhand wyciągnęła szy- ję i głośno przełknęła ślinę. Szczęknęły srebrne zameczki, odskoczyło wieko. Markiz kontemplował przez chwilę z satysfakcją za- wartość wytwornego etui wyściełanego pąsowym aksamitem, po czym wyjął z niego dwa czarne pręty. Muskając czule opuszkami palców gładką powierz- chnię tajemniczego przyrządu, zaczął skręcać obie części razem. Pistolet z tłumikiem! To koniec - przemknęło Fi- lowi przez myśl. Zamknął oczy. Jakiś dziwny odgłos kazał mu je otworzyć: markiz stał w rozkroku i kręcił młynka hebanowym cepem. Bijak ciął powietrze z cichym świstem, śmigał z tak zawrotną szybkością, że stał się niewidoczny. To była próba. Teraz markiz opuścił cep i z osobliwym uśmieszkiem począł delikatnie i lubieżnie wodzić je- go końcem po wiązce słomy. I nagle z jego piersi wy- darł się stłumiony okrzyk. Zaczęła się młócka. Jej rytm, zrazu wolny i odmierzany, przerodził się wkrótce we wściekły, bezładny łomot. Źdźbła słomy zawirowały w ukośnej smudze światła. Twarz mar- kiza spurpurowiała, żyły jak powrozy wystąpiły na skronie, oczy zaszły mgłą. Z ust wydobywało się rzę- żenie. Trzy razy jeszcze opadł cep na słomę, po czym młocarz zwalił się na wznak na klepisko wstrząsany konwulsyjnym dreszczem. Cep wysunął się z omdla- łej dłoni. - On... umiera? - szepnęła przerażona Sonia. - Bynajmniej - odszepnęła Szaterhandowa z iro- nią. - Nic mu nie będzie. I rzeczywiście: de Sadowski wstał po chwili jak gdyby nigdy nic, schował cep, przyczesał włosy i spo- kojnie wyszedł ze stodoły. Zaskrzypiały koła, a po- tem zapadła cisza. Myszy wznowiły swoje harce. Sonia szła z wyciągniętymi przed siebie rękami przez ciemną sień, próbując trafić do drzwi fronto- wych. Kierowała się słuchem: z zewnątrz dochodziło rozpaczliwe gulgotanie skazanego na śmierć indyka. Odnalazła wreszcie klamkę, gdy w kącie za beczką z ogórkami coś zachrobotało i nagle jakieś żelazne kleszcze zacisnęły się na jej pośladku. Wrzasnęła, wypadła na zalane słońcem podwórko i tam, ujrza- wszy kroczącego przez gumno Fila, rzuciła się ku niemu z głośnym szlochem. W tej samej chwili bez- głowy indyk uderzył ją w twarz, zwalając niemal z nóg. - Fil! - krzyknęła histerycznie i wczepiła się kur- czowo w ramię ukochanego. - Ja już dłużej nie mo- gę! Markiz... Fil wyswobodził ramię. Dyszał ciężko, twarz miał ściągniętą okrutnym cierpieniem: właśnie przed chwilą usiłował - bez powodzenia - dogonić wędrow- nego dentystę, który nie tylko nie uśmierzył nękają- cego go od wczoraj bólu górnej szóstki, ale ukradł mu przy okazji sąsiedni złoty ząb bardzo wysokiej próby. - Co ci jest? - zaniepokoiła się Sonia. Incydent w sieni zszedł natychmiast na drugi plan. Młodzieniec milczał ponuro. Postępek nieuczciwe- go dentysty zachwiał jego wiarą w ludzkość. Zaczy- nał wręcz wątpić w celowość swej misji. - Tak nie można - zaczęła mu łagodnie perswa- dować dziewczyna, kiedy dowiedziała się, co zaszło. - Nie możesz tracić wiary w ludzi z powodu jednego dentysty-łobuza. Zdecydowana większość jest prze- cież uczciwa. - Być może - rzekł Fil bez przekonania. Miał ochotę się zastrzelić. - Chcesz, przetopię swój kolczyk i wprawisz sobie nowy ząb - nie poddawała się Sonia. - I tak nie ma pary. Zgubiłam na „Tatuńku" tego dnia, kiedy się poznaliśmy, pamiętasz? - Co ty tu masz? - zapytał nagle Fil, cofając się o pół kroku. Ze zdumieniem wpatrywał się w jej po- śladek. - To przecież proteza! - To moja noga! - Indyferentyzm ukochanego wo- bec jej cielesnych walorów dotknął Sonię do żywego. Tymczasem Fil delikatnie odczepił zakleszczoną szczękę i przyjrzał się jej uważnie. Była niezwykła: podwójna, na zawiasach z nierdzewnej stali, zdawa- ła się do nich szyderczo uśmiechać. Co za dzień! - pomyślał. - Jakieś dentystyczne fa- tum, czy co? - To zęby markiza - powiedziała z niedowierza- niem Sonia, wstrząśnięta odkryciem. - Fil, wyjedź- my stąd, błagam! Południce uwijały się w powietrzu brzęczącym od upału. - Dziś się z nim rozmówię. Wóz albo przewóz - rzekł Fil twardo. Szczęka przyświadczyła jego sło- wom donośnym klapnięciem. Symfonia chłeptań, mlaśnięć, cmokań i chlipania skończyła się wreszcie. Jeszcze jedna kropla skapnę- ła z podbródka markiza do talerza i zapadła cisza. Zastygła od pierwszego siorbnięcia w pełnym dez- aprobaty bezruchu pani Szaterhand opanowała się i zaczęła jeść swój prawie zimny rosół. Kiedy Ignac, otworzywszy drzwi kopniakiem, wniósł frykando z indyka, napięcie sięgnęło zenitu. - Teraz! - szepnęła Sonia, ale Fil czekał. Dopiero gdy markiz po chwili namysłu zabrał się do siekania indyczej piersi, położył od niechcenia szczękę na ob- rusie. De Sadowski, bynajmniej nie speszony, sięgnął po swoją własność, lecz Fil przysunął protezę do siebie. Ból zęba potęgował jego determinację. - Porozmawiajmy jak ludzie interesu, markizie. Coś za coś. Obiecał nam pan podwodę. Cóż za charakter! - pomyślała Sonia. Była dumna z ukochanego. - Jutro - mruknął markiz i wbił widelec w mięso. - Dziś. Teraz - powiedział Fil krótko. I tak nie jadł'indyka. Zdawało się, że szczęka zgrzytnęła zębami. - Zgoda - wyseplenił de Sadowski z nienawiścią i przełknął głośno ślinę. Jego twarz przypominała miech staroświeckiej „Retiny". - Ignac! Zaprzęgaj Markizę do fury. Fil wręczył mu protezę. Zaledwie markiz zdołał przełknąć pierwszy kęs, Ignac ponownie pojawił się w progu. Minę miał niewyraźną. - Co tam? - szczeknął de Sadowski. - Ni ma... - Czego znów ni ma? - Fury, jaśnie panie. Markiz ze złością cisnął serwetką o ziemię; zaczy- nał tracić apetyt. Rzuciwszy raz jeszcze okiem na stygnącego indyka, wyszedł szybkim krokiem, a Fil, Sonia i pani Szaterhand pośpieszyli za nim. Fury istotnie nie było. Ogłupiały markiz krążył po pustej wozowni, tocząc wokół uzbrojonym w monokl okiem. On, który przeniknął na wskroś zagadkę by- tu, zgłębił do dna tajniki natury, on, dla którego wszechświat cały był prostym równaniem z jedną co najwyżej niewiadomą, stał oto bezradny wobec za- gadki zgoła trywialnej: jak mimo rygli, skobli, kłó- dek i łańcuchów, mimo spuszczanej co noc sfory psów, mimo zajęczej czujności gospodarza, dokonano tak zdumiewającej kradzieży. - Kto u licha mógł ukraść furę? - wypowiedziane głośno pytanie zabrzmiało jakoś żałośnie w ustach dumnego szlachcica. - Może ten dentysta? - domyślała się Sonia. Bro- niła się przed okrutną prawdą, że na świecie może być więcej niż jeden nieuczciwy człowiek. Wiara Fila w ludzkość, częściowo zregenerowana, znowu doznała poważnego uszczerbku. Ogarnęło go zniechęcenie - było mu właściwie wszystko jedno, czy fura się znajdzie, czy nie. Tylko Ignac nie usta- wał w poszukiwaniach. Myszkował po kątach, wo- dził nosem po ścianach i z uwagą przyglądał się naj- mniejszemu źdźbłu słomy, tak jakby fura była igłą. Pani Szaterhand przyszło nagle do głowy, że być może sam markiz ukrył gdzieś podwodę, aby odwlec moment rozstania. Nie dostrzegła wprawdzie żad- nych oznak zainteresowania z jego strony, ale też nie mogła wykluczyć tej miłej jej sercu ewentualno- ści. Kiedy wyszli z wozowni na skąpane w blasku słońca podwórze, świat wydał jej się znacznie pięk- niejszy niż przed kwadransem. IV Gwiazdy zbladły, niebo pojaśniało i pierwsze ko- guty piać zaczęły w zagrodach Sadówki, a pani Sza- terhand wciąż jeszcze machinalnie kartkowała przy świeczce Filozofią zooftlii, opasłe tomisko wykradzio- ne z biblioteki markiza. Tej nocy nie zmrużyła oka; hałasy dochodzące z sypialni na pięterku - stukot kopyt, rżenie i uderzenia bata - cichły wprawdzie czasem na krótko, ale tylko po to, by za chwilę wy- buchnąć ze zdwojoną siłą. Odłożyła z westchnieniem książkę i spojrzała na sufit. Wiązka słomy nie była konkurentką poważną, ale ta klacz? Szaterhandowa trzymała się jeszcze, lecz wiedziała, że po następnej serii nienawistnych odgłosów tlące się dotąd w jej sercu zarzewie buch- nie płomieniem i ogień zazdrości strawi ją doszczęt- nie. Czekała. Kopyta Markizy zadudniły wściekle; stiukowy amorek oderwał się od sufitu i, choć uskrzydlony, ru- nął ciężko na ziemię tuż obok łóżka, omal jej nie za- bijając. Zaklęła szpetnie i wyskoczyła z pościeli. Boso, na paluszkach, mimo że wśród piekielnego łoskotu nikt nie mógł jej usłyszeć, przemknęła po schodach i wsunęła się do sąsiadującego z sypialnią markiza saloniku. Już przykładała oko do dziurki od klucza, gdy spłoszył ją odgłos człapiących kroków Ig- naca. Rozejrzała się wokół i błyskawicznie dopadła kominka. Rozstawiając szeroko ręce i zapierając się nogami, wcisnęła się do kanału kominowego, po czym zręcznie wykonała przewrotkę i zwisła na po- dobieństwo nietoperza głową w dół, zaczepiona sto- pami o szyber. Z zadowoleniem stwierdziła, że może w tej pozycji kontrolować sytuację, a przy odrobinie szczęścia uda jej się nawet zerknąć do sypialni. Zapachniało kawą. Ignac przemaszerował przez salonik i zapukał głową w drzwi - ręce zajęte miał tacą, na której obok rogalików, dzbanuszka i kielisz- ka do jajek leżała wiązka siana dla Markizy. - Postaw pod drzwiami! - zawołał markiz. Przechodząc obok kominka Ignac zawahał się, przykucnął i poprawił porozrzucane przez panią Sza- terhand polana. Kobieta zamarła. Zdawało jej się, że tamten ją dostrzegł: ich spojrzenia skrzyżowały się na krótki jak mgnienie moment. Ale chłop wstał i ru- szył w stronę wyjścia. Westchnienie ulgi wymiotło kłąb sadzy z komina. I wtedy Ignac zawrócił od drzwi. Całkiem już te- raz jawnie patrząc jej w oczy, z jakimś radosnym okrucieństwem przytknął zapałkę do zgniecionej w kulkę gazety. Szaterhandowa, przy cerze tłustej, włosy miała suche. Ogień fuknął - i po włosach. Przez parę se- kund trzymała się dzielnie; myślała o średniowieczu, a to bardzo pomagało. Potem skapitulowała i z głoś- nym przekleństwem wyrżnęła łysą czaszką w ruszt. Na dole huknęło - kolejny amorek sfrunął na podłogę. Nadpalona ofiara własnego wścibstwa wygramoli- ła się pośpiesznie z kominka, ciągnąc za sobą smugę dymu. Wyglądała strasznie. Dość powiedzieć, że we- szła do kominka jako niestara jeszcze, niebrzydka ko- bieta w eleganckiej, jedwabnej piżamie markiza, wy- szła zaś jako ogorzały, łysy, starszawy mężczyzna w okopconych łachmanach. Nie zdążyła otworzyć ust, gdy w drzwiach sypial- ni ukazał się markiz w szlafroku i z pejczem w dło- ni. Znad ramienia wyglądała zaciekawiona klacz. De Sadowski przestąpił tacę, zawadzając nogą o kieli- szek z jajkiem. - Ignac! Kim jest ten człowiek? Wiesz, że nie to- leruję włóczęgów, zwłaszcza o tej porze! - Markizie - zaczęła pani Szaterhand ochryple. - Niechże pan... - Won! - uciął markiz i kopnął z furią jajko. - Za drzwi. I psy spuścić! - Markizie! - wykrzyknęła Szaterhandowa histe- rycznie. - Won - powtórzył de Sadowski dobitnie. - I psa- mi. Drzwi zamknęły się za nim. Zlekceważone śniada- nie stygło na podłodze. Ignac rozłożył ręce przepraszającym gestem, mru- knął coś pod nosem, złapał panią Szaterhand za koł- nierz i pomagając sobie kolanem, wywlókł na scho- dy. Tam zepchnął ją brutalnie, a potem niespiesznie zszedł sam, by spuścić psy. Gdyby markiz hodował charty, los nieszczęsnej byłby przesądzony. On upodobał sobie jednak wyżły. Zanim Ignac uporał się ze skoblem psiarni, pani Szaterhand zdążyła nie tylko odsądzić się na dobre pół kilometra od dworu, ale nawet porwać wcześniej blond perukę z gipsowego biustu rokokowej damy, stojącego przy drzwiach wejściowych. Rasowa kobie- ta - potrafiła w każdej sytuacji zadbać o wygląd. Chaty Sadówki pozostały w tyle i pani Szater- hand dopadła lasu. Przytrzymując jedną ręką perukę, gnała jak rączy jeleń przez dukty i przecinki, gdy nagle uprzytomni- ła sobie, że od pewnego już czasu nie słyszy ujada- nia. Czyżby psy straciły trop? Zwolniła nieco, obejrzała się za siebie i dostrzegła je w oddali: wyżły leżały brzuchami do góry na zala- nej słońcem polanie. Zsiniałe ozory zwisały im ze spienionych pysków, wywrócone białkami na wierzch ślepia zachodziły mgiełką. Pani Szaterhand zatrzy- mała się, niezdecydowana - mógł to być jakiś soba- czy trik. Odruch miłośniczki zwierząt silniejszy był jednak od obaw i podejrzeń. Postanowiła zaryzyko- wać. Pokonała zaledwie połowę dystansu dzielącego ją od niedawnych prześladowców, kiedy nagle dał się słyszeć tętent końskich kopyt. Uskoczyła w bok w ostatniej chwili: z zarośli wynurzyła się Markiza z wyprostowanym de Sadowskim w siodle. Szater- handowa przypadła do ziemi i odczołgała się pod krzak jałowca. Tam przywarowała. Było tak cicho, że łomot jej sforsowanego gonitwą serca niósł się p° całym lesie, ale markiz, dotychczas niewrażliwy na jego zew, i tym razem zdawał się niczego nie słyszeć. Ściągnął wodze, zatrzymał konia i zeskoczył z siod- ła. Potem szybkim ruchem zdjął czerwony żupan i przewrócił go na lewą stronę. Pani Szaterhand nie wierzyła własnym oczom: strojny, bogato szamero- wany żupan przeobraził się w zwykłą konfekcyjną marynarkę dwurzędówkę. Na rękawach lśniły saty- nowe zarękawki. Markiz przywiązał tymczasem klacz do drzewa, przypudrował podrapane gałęziami policzki, przy- gładził włosy, po czym przyklęknął i zaczął rozgar- niać rękami stertę zeschłych liści. Zabrzęczał cicho dzwonek i po chwili stara balo- nówka ukazała się w całej krasie. De Sadowski do- pompował powietrza, przymocował do ramy teczkę, w której coś - liczydło? - zagrzechotało jak maraka- sy, potem wrócił do Markizy, cmoknął ją w aksamit- ne chrapy, wskoczył na rower i popedałował żwawo leśną ścieżyną w stronę głównego traktu prowadzą- cego do miasteczka. To był szok. Nie ulegało wątpliwości, że markiz Donat de Sadowski prowadzi podwójne życie: ary- stokraty Jekylla i buchaltera Hyde'a. Wybiła godzina zemsty. Plan wzgardzonej, a w koń- cu straszliwie upokorzonej kobiety był prosty: wy- starczyło odwiązać i przepłoszyć klacz. Pozbawiony wierzchowca markiz musiałby wrócić na rowerze - do Sadówki było co najmniej piętnaście kilometrów. Potem należało jeszcze wywabić mieszkańców wsi na trasę przejazdu, przyłapać hochsztaplera, zmusić go pod jakimś pretekstem do przewrócenia żupana a rebours, jakby to zapewne sam określił. Nie wie- działa na razie pod jakim, ale było dość czasu, aby coś wymyślić: dzwon kościelny w dalekiej Sadówce obwieszczał południe. Nad polami niosły się jękliwe, drżące dźwięki - podzwonne dla markiza. Przystąpiła bez zwłoki do działania. Jednym kła- pnięciem ostrych zębów uwolniła Markizę. Klacz za- rżała cicho i zaczęła skubać zamszowymi wargami srebrzystą perukę. Pani Szaterhand tupnęła nogą. - Wio! Markiza spojrzała na nią łagodnie wilgotnymi oczami. Nie znała tego prostackiego języka. - Poszła! - Szaterhandowa klepnęła kobyłę w bok. Przyjemnie zaskoczona nieoczekiwaną pieszczotą klacz parsknęła cichutko. Kobieta czuła, jak narasta w niej zimna pasja. Ułamała cienką rózgę i z całej siły smagnęła Markizę po zadzie. Dreszcz rozkoszy przebiegł falą po grzbiecie zwie- rzęcia. - Precz! - wrzasnęła pani Szaterhand i znów chlasnęła rózgą. - Idź w diabły! Poszła! Ekstatyczne rżenie przeszyło leśną ciszę. Razy pa- dały coraz gęściej, ale ta eskalacja mimowolnych ka- resów wywoływała skutek dokładnie odwrotny do zamierzonego: klacz zaczęła nacierać na rozwście- czoną damę. Rózga połamała się w kawałki - to otrzeźwiło na moment Szaterhandowa. Przez chwilę stały naprzeciwko siebie i mierzyły się wzrokiem: kobieta pełnym bezsilnej nienawiści, klacz — rozko- chanym. Oto otwierały się przed nią nowe, nieznane obszary nieziemskiej rozkoszy. To było coś zupełnie innego niż z markizem. W wieku dziesięciu lat Mar- kiza odkrywała w sobie tłamszoną dotychczas w naj- ciemniejszych zakamarkach podświadomości, per- wersyjną skłonność - safomasochizm. Widząc, że nic nie wskóra, Szaterhandowa dała za wygraną. Poprawiła resztki peruki na głowie i rzuci- wszy słowem tak grubym, że aż umilkły zgorszone ptaszki, poczęła się oddalać. Markiza szła za nią krok w krok jak w transie. Jej gorący, owsiany oddech owiewał kark kobiety. Kiedy zdesperowana pani Szaterhand podniosła z ziemi kawał tęgiego kija, nabrzmiały namiętno- ścią, ludzki niemal jęk wydobył się z trzewi klaczy: a więc to było zaledwie preludium! Zaiste, miała do czynienia z prawdziwą mistrzynią! I nagle Szaterhandowa zrozumiała, że poranna ucieczka przed psami nie była jej ostatnim biegiem tego dnia. Przeżegnała się i ruszyła - najpierw kłusem, po- tem galopem, wreszcie przeszła w cwał. Markiz zeskoczył z roweru, rozejrzał się dokoła i zmarszczył brwi. Ogarnął go dziwny, irracjonalny niepokój: miejsce codziennych przebieranek było ni- by znajome, a jednak w lesie zaszła jakaś nie- uchwytna zmiana. Oczywiście - ta jodła! Skąd u licha jodła w liścia- stym lesie? Podszedł do drzewa, by mu się dokład- niej przyjrzeć, gdy nagle gałązki złożyły się jak pa- rasol - przed markizem stał agent 00, alias porucz- nik Bąd z Wydziału Specjalnego, w jesionce w jodeł- kę. Na czubku głowy oficera stroszył piórka zdziwio- ny czyżyk. Z krzaków wyskoczyło siedmiu subagentów prze- branych w krasnoludki. - Wszelki opór jest daremny, markizie - powie- dział Bąd przez nos. - Jest pan otoczony. De Sadowski błyskawicznie ocenił sytuację: jeśli zdoła dopaść Markizy, będzie uratowany. Samochód policyjny stał prawdopodobnie na szosie, a agenci, chcąc go wziąć żywcem, nie użyją broni. Zrobił krok do przodu, cisnął teczką w twarz Ba- da, uskoczył w bok i w trzech susach dopadł drzewa, Przy którym powinna była czekać klacz. Klaczy nie było. Przegryziony kawałek sznurka dyndał smętnie jak ponura zapowiedź stryczka. Skonsternowany markiz obrócił się na pięcie i w tej samej sekundzie jeden z krasnoludków - Gapcio - powalił go bykiem w żołądek na ziemię. Sześciu po- zostałych rzuciło się na swego Guliwera i po chwili nieszczęsny markiz przypominał bardziej baleron niż markiza. Bąd zbliżył się do pojmanego i otarł herbatę z twa- rzy. - Twój ojciec mojego ojca batogami... - przypo- mniał mu tonem usprawiedliwienia, bez zapału ko- piąc związanego po żebrach. Było już zupełnie ciemno, a morderczy pościg trwał. Pola i ugory Sadówki dawno się skończyły; Szaterhandowa uświadomiła sobie z niepokojem, że pozwoliła się zapędzić na moczary. Zajadłość klaczy wydawała jej się wobec tak oczywistych oznak braku wzajemności czymś niepojętym i wręcz haniebnym. Ona sama, największą nawet targana namiętnością, nigdy nie poniżyłaby się do tego stopnia, by uganiać się za obiektem swego pożądania po bagnach. Nienawistny tętent ucichł wprawdzie z chwilą, gdy zaczęły się mokradła, ale chlupoty, mlaskania i cmokania trzęsawiska pod kopytami Markizy - szydercze echo jej własnych kroków - irytowały zgo- nioną kobietę w dwójnasób. Wkrótce zdenerwowanie ustąpiło panice. Bagno zdawało się nie mieć końca, nogi więzły coraz bar- dziej w grząskim błocku. Skakała z jednej chybotli- wej kępy turzycy na drugą ze świadomością, że każ- dy następny sus może okazać się susem w śmierć. Jakże żałowała tych lekkomyślnych porywów nie kontrolowanej emocji - porannego wścibstwa i za- zdrości, południowej żądzy odwetu! Doświadczana w swym burzliwym życiu ponad ludzką miarę, cią- gle najwidoczniej nie dość była doświadczona. Księżyc schował się za chmury, a pełgające blado- niebieskie światło błędnych ogników nie mogło roz- proszyć ciemności. Przycupnęła na kępie trawy, by przeczekać to chwilowe zaćmienie, lecz w sekundę później chrapliwe stęknięcie dźgnęło ją w plecy jak ostroga. Sprężyła się i skoczyła w mrok. Wylądowała nieoczekiwanie na gruncie suchym, bezpiecznym i tak twardym, że zadzwoniły jej zęby; w tej samej niemal chwili wśród oczeretów rozległ się głośny plusk. Bryzgi zimnego błota smagnęły ją po grzbiecie i nagle ciszę nocną rozdarł mrożący krew w żyłach, śmiertelny kwik trwogi tonącego zwierzęcia. Pani Szaterhand skamieniała ze zgrozy. Kiedy księżyc wynurzył się wreszcie zza chmur, na połyskliwej powierzchni grzęzawiska perliły się już tylko z bulgotem ostatnie pęcherzyki powietrza. Potem i one znikły. Markiza dokonała swego dziesięcioletniego żywota. Upłynęło sporo czasu, nim pani Szaterhand otrzą- snęła się z odrętwienia na tyle, by móc rozejrzeć się przytomnie w sytuacji. Znalazła się na skraju grani- czącego z mokradłami boru. Wyczerpana przeżycia- mi ostatnich godzin nie zamierzała spędzić w nim reszty nocy, toteż usłyszawszy w oddali coś, co mog- ło być szczekaniem psa, ruszyła na oślep w tamtym kierunku. Przedzieranie się przez splątany gąszcz jeżyn, powalone pnie drzew i wykroty było istną mę- ką, trzymała się jednak lasu, nie chcąc ryzykować utonięcia w bagnie. Kiedy wydostała się wreszcie z największej gęstwiny, przyśpieszyła kroku, lecz za- ledwie przebiegła kilkanaście metrów, potężny tępy cios w oko eksplodował błyskawicą w jej mózgu. Za- mroczona osunęła się na ziemię. Nieznośny ból pulsował w kości policzkowej i roz- bitym łuku brwiowym. Oko przybrało rozmiary piłki tenisowej. Nasłuchiwała czujna i napięta; nieznany napastnik nie ponawiał ataku, zaczęła więc podnosić się z ziemi, ale zaraz znów usiadła, huknąwszy cie- mieniem w jakąś twardą przeszkodę. Uniosła ręce w górę i namacała w ciemnościach drąg zakończony metalowym okuciem. Dyszel. Chyba dyszel. Czyżby zaginiona fura mar- kiza? Zapomniała o bólu i zmęczeniu. Fura wydała jej się prawdziwym darem niebios, oazą na pustyni, wysepką na rozszalałym oceanie. Dotarła do mety. Teraz zasłużony odpoczynek. Odsapnąć, przeczekać do świtu, może nawet zdrzemnąć się krzynę? Wodząc dłońmi po gładkim drewnie, posuwała się wzdłuż dyszla ku swej przystani. Nagle syknęła i cof- nęła bosą, obolałą stopę: kępa pokrzyw sięgała jej kolan. Uchwyciła oburącz dyszel, objęła go nogami, przekręciła się zgrabnie i zaczęła pełznąć. Po chwili znalazła się na wymoszczonej sianem furze. I wtedy natrafiła ręką na ciepłą ludzką piętę. W ciemnościach rozległ się wrzask, stopa cofnęła się gwałtownie, a po chwili zapłonęła zapałka. Żółta- wy płomyk oświetlił na krótko przerażoną twarz Ig- naca i zgasł. - Ignac! - ucieszyła się pani Szaterhand, niepom- na porannego incydentu. - Co robisz na tej furze? Co tu robi ta fura? Gdzie jesteśmy? - W mojej chałupie - odparł chłop markotnie. Kiedy w końcu zapalił lampę naftową, pani Szater- hand stwierdziła ze zdumieniem, że istotnie fura wypełnia bez reszty małą izdebkę o okopconych, po- krytych jakimiś bazgrołami ścianach. Tylko dyszel sterczał przez okno w noc. • - Jakżeś tu wjechał, chłopie? - dziwowała się ra- dośnie podniecona Szaterhandowa. - Jakżeś tu wta- szczył tę furę? Ignac spojrzał na nią spode łba. - Po kawałku - rzekł krótko. Opierał się plecami o blaszane bańki na mleko, za którymi połyskiwała srebrzyście oplatana siecią rurek aparatura. - Cacko! - pochwaliła Szaterhandowa grzecznie i przełknęła ślinę. - Ale dlaczego na furze? Wydawało się jej, że dostrzegła w jego spojrzeniu krótki przebłysk bezgranicznej pogardy, ale mogło to być złudzenie. Obserwowała z przyjemnością, jak otwiera jedną z baniek i zanurza w niej czerpak, a potem przechyla go do ust. - Rozumiem - powiedziała, nic nie rozumiejąc. - Wędrowna gospoda. Bardzo sprytne, ale jak wyje- dziesz z chałupy? Ignac zakrztusił się; bimber trysnął mu z nosa, łzy z oczu. Pani Szaterhand wyjęła mu łagodnie czerpak z dłoni i pociągnęła tęgi łyk. - Pierwszorzędny - chuchnęła i otarła usta ręka- wem piżamy Chłop kiwał się jak wańka-wstańka i walił pięścią w czoło. - Nie martw się - pocieszyła go. - Wniosłeś, to i wyniesiesz. Po kawałku. Może jeszcze po jednym, co? V Kiedy pierwsze promienie słońca łaskotać zaczęły uśpioną wieś, z lasu wynurzyła się osobliwa para: bezwłosa światowa dama w podartej piżamie i z pod- bitym okiem i prosty kmieć w siermiędze wachlują- cy się jej peruką. Posuwali się ku Sadówce zygza- kiem, objęci za szyje, zbratani, zjednoczeni, zrówna- ni. Różniło ich jedno: ona śpiewała o Jadwidze i ry- dzach, on o szewcach, co wędrowali bez pieniędzy przez zielony las. Nagle śpiew zamarł im na ustach. W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj stał dwór, teraz dymiła smęt- nie kupa zgliszcz, po której snuły się jak widma dwie umorusane postacie. Świeczka przy łóżku! - przemknęło przez głowę Szaterhandowej. Konse- kwencje jej nieodpowiedzialnych postępków zdawały się nie mieć końca. Sterczeli na środku drogi, zupełnie bezradni; alko- hol parował błyskawicznie, wydając ich na pastwę ponurej rzeczywistości. Pani Szaterhand zmrużyła zdrowe oko i bacznie przyjrzała się dwójce brodzącej w popiołach: - To chyba Fil i Sonia... A gdzież, na Boga, markiz? - Ręce do góry! - rozległ się okrzyk spod ziemi i z rowu wynurzył się porucznik Dąb z jawnej poli- cji. - Przegraliście tę grę, markizie - oświadczył, ob- macując panią Szaterhand pobieżnie. - Nie zatrzy- macie koła historii. Wasz ojciec mojego ojca batoga- mi... - Mogłabynuco najwyżej być markizą... - rzekła pani Szaterhand z nutką rozmarzenia w głosie. Ig- norancja obmacującego rozwścieczyła ją nagle: - Nie mogę przecież być markizem, będąc kobietą! - Kobietą! - prychnął porucznik i mrugnął do po- licjantów w rowie. -Paninazwisko? - Rita Szaterhand. Cóż to za maniery, poruczni- ku? Złożę na pana skargę u przełożonych. Powinien pan chyba przedstawić się pierwszy? - Dąb - burknął Dąb i zerknął do notesu. - Rita Szaterhand spłonęła w pożarze. A tak przy okazji: co oznacza ten monogram? - wskazał lufą pistoletu na kieszonkę piżamy, na której zręczne paluszki Marki- zy I wyhaftowały monogram: TfAJ de S. - Piżama jest pożyczona. - Płeć też? - Płeć należy do mnie - rzekła Szaterhandowa z godnością. - Moja kobieca duma i wrodzone poczu- cie wstydu nie pozwalają mi się tu i teraz wylegity- mować płcią. Proszę skonfrontować mnie z przyja- ciółmi. - E! - zawołał porucznik do cieni brodzących wśród pogorzeliska. - Pozwólcie no tutaj. Cienie zbliżyły się nieśmiało. - Rypcium-pypcium - odezwał się nagle milczący dotąd Ignac i założył perukę. - Co? - zainteresował się porucznik. -Rypcium-pypcium - powtórzył Ignac. - Las. Czas. - Stul pysk, najmito - warknął policjant i zwrócił się do Soni i Fila: - Czy rozpoznajecie w tym osobni- ku markiza de Sadowskiego, wroga publicznego nu- mer jeden? - Proszę nie sugerować odpowiedzi! - zaprotesto- wała pani Szaterhand. - To nie fair. - Nie wyrażać się! - ostrzegł Dąb. - No jak, roz- poznajecie? Przyjrzeli się jej uważnie i pokręcili przecząco gło- wami. - A widzi pan! - triumfowała Szaterhandowa. - No dobrze. Czy wobec tego rozpoznajecie za- trzymanego? - Nie - odrzekli zgodnym chórem. Pani Szaterhand poczuła się jak narzeczona, któ- rej partner rozmyślił się w obliczu księdza. Cały in- cydent wydał jej się nagle jakimś koszmarem. Zwąt- piła we własną tożsamość. - Soniu! - zakrzyknęła wielkim głosem. - Jam to jest! Szaterhandowa! - Pani Szaterhandowa jest... była kobietą - rzek- ła Sonia cichutko i rozpłakała się. - Schludną - dodał Fil, patrząc z odrazą na je- dwabne łachmany. - Brać go! - warknął Dąb. - Bąd nie ubiegnie nas tym razem. Dwóch policjantów błyskawicznie wykręciło pani Szaterhand ręce do tyłu. Szczęknęły kajdanki. Gór- ny guzik od piżamy prysnął i potoczył się po ziemi. - A to co, do cholery? - zawołał porucznik. - Biust - poinformowała go chłodno pani Szater- hand. - Tam! - Dąb wskazywał palcem w stronę wsi. Zdawało się, że gradowa chmura zstąpiła na zie- mię i sunie ku nim drogą. W nadciągającym burym tumanie błyskały kosy, widły i siekiery. Łapcie z ły- ka wybijały złowróżbny rytm. Na czoło biegnących wysuwał się raz po raz nauczyciel; żagiew w jego dłoni migotała krwawą czerwienią. Dąb pobladł. - Eee tego... Co to ja chciałem... Robi się późno. Jesteśmy bez śniadania... Wpadniemy tu jeszcze. Gwizdnął na palcach: zza biblioteki wynurzył się policyjny samochód. Trójka przedstawicieli prawa wskoczyła w biegu i po chwili gazik gnał na przełaj przez pola w stronę szosy. - Kluczyki! - wrzasnęła pani Szaterhand, ale sa- mochód był za daleko, a chłopi za blisko. - Do rowu! - zawołała przytomnie. Nie zauważeni, a więc na razie bezpieczni, przy- czaili się w rowie. Sonia ze szlochem schwyciła pa- nią Szaterhand w objęcia. - Szukaliśmy szczątków. Byliśmy pewni, że pani spłonęła: pożar wybuchł w pani sypialni. Tylko to ocalało - pokazała Szaterhandowej jej ogniotrwałą torebkę. - Co z Donatem? Żyje? - dopytywała się pani Szaterhand. - Markiz zniknął. Nie wrócił wczoraj na noc. Szaterhandowa odetchnęła. Przewróciła się na plecy i podkurczywszy nogi, przełożyła skute ręce do przodu, po czym obmyła twarz wodą z rowu i założy- ła perukę. - Wycofamy się rowem do szosy, kiedy się to tro- chę uspokoi. Tymczasem chłopi rozbiegli się po gospodarstwie markiza, plądrując stajnie, wozownię, psiarnię i kur- nik. Biblioteka nie budziła na razie żadnego zain- teresowania. Nauczyciel stał na środku podwórza i błyskając okularami, przyglądał się z rozczuleniem harcom swoich podopiecznych. Żagiew w jego dłoni skojarzy- ła się Soni nieprzyjemnie z kagankiem oświaty. Po- wolnym krokiem zbliżył się do wrót stodoły, spojrzał na zegarek i wyciągnął z zanadrza szkolny dzwonek. - Siekiery, do mnie! Masywne rygle ustąpiły pod ciosami toporów i pół setki chłopów zniknęło we wnętrzu biblioteki. Roz- legł się brzęk tłuczonych lamp naftowych, po czym wieśniacy wysypali się na podwórze i ustawili w pół- kole. Pedagog zakręcił żagwią młynka i cisnął ją w czarną gardziel drewnianego kolosa. Płomienie buchnęły w górę, a potem błyskawicznie rozpierz- chły się po labiryncie naftowych szlaków, docierając do najdalszych zakątków biblioteki. Białe smużki dymu poczęły wydobywać się przez szpary w ścia- nach i wkrótce także górą, przez strzechę, a cichy chrzęst stopniowo przerodził się w monotonny, głę- boki pomruk ucztującej bestii. Wreszcie pojedynczy Płomień przebił się przez strop ku niebu i w powie- trzu zawirowały miriady iskier. W mgnieniu oka ca- ła strzecha stanęła w ogniu; szkarłatne jęzory wiły się w błazeńskim tańcu, rzucając rudy poblask na nieruchomy pułap gęstego dymu. Fil doznawał uczuć mieszanych. Był oto naocz- nym świadkiem triumfu sprawiedliwości dziejowej, odwetu ciemiężonych, z których krwawicy wyrosła ta biblioteka, inaczej jednak wyobrażał sobie los ksiąg, co zbłądziły pod strzechę. Westchnął głęboko - w tej samej chwili stodoła zawtórowała mu głuchym stęknięciem, nadpalone wiązania puściły i jedna ze ścian runęła z potwor- nym trzaskiem, odsłaniając trawione ogniem wnę- trzności biblioteki. Owionął ich podmuch rozpalone- go powietrza i swąd płonącej skóry. Jak zahipno- tyzowani patrzyli na to niesamowite i urzekające za- razem theatrum infernalis. Ogień pożerał książki niczym jakiś fanatyczny ma- niak lektur, pochłaniał je po kolei, bez wyboru, wer- tując metodycznie, kartka po kartce. Treść, poziom, szata graficzna były mu obojętne. Płonęła jednocześ- nie materia - papierowe ciała, i idee - dusze ksią- żek, zaklęte w długich rzędach czarnych liter. Szły z dymem olśniewające prawdy i wytarte frazesy, myśli-klejnoty i tanie banały, zdania pełne pokory, bluźnierstwa i herezje, wspaniałe twory ludzkiego geniuszu i spotworniałe płody ludzkiego szaleństwa. Ginęły w męce solidne, pewne siebie rzeczowniki, energiczne czasowniki, mieniące się tysiącem odcieni przymiotniki. Słowa ciężkie jak ołów i lekkie jak puch, słowa-noże i kojące balsamy milkły na zawsze przy akompaniamencie szyderczego chichotu buzują- cego ognia. Wiatr poderwał w górę stadko luźnych, ocalałych kartek. Przez chwilę unosiły się jak mewy nad czer- wonym morzem płomieni, ale zaledwie obniżyły lot, przeobraziły się w ogniste ptaki. Potem raz jeszcze wzbiły się w powietrze i zamienione w chmarę czar- nych kruków krążyły posępnie wśród pożogi. Jednej z nadpalonych kart udało się wyrwać z go- rącego wiru. Unoszona wiatrem opadła łagodnie do stóp Soni. Dziewczyna wygładziła ją i zaczęła głośno czytać: ...ech dowódców ...atera, - A teraz, Soniu - poprawiła ją pani Szaterhand. ...atera - powtórzyła Sonia - ...wątpliwie bowiem ...królów się okazał ...a gdy orszak ciało ...postępować będzie, ...rozgłośnie, ...zaświadczą. Podnieście te zwłoki, ...to miejsce, lecz pobojowisko ...odne oglądać takie widowisko. Każcie dać ognia z dział. ...po czym huk dział słyszeć się daje. - Hamlet - powiedział Fil. - Akt piąty, scena druga. Fortynbras. - Hamletl - wykrzyknęła Sonia z rozpaczą. - Zo- stało mi pięć kartek! Skąd się teraz dowiem, jak to się skończyło? - bezradnie obracała skrawek papieru w palcach. - Zwłoki... Kto umarł? -Opowiem ci przy okazji - obiecała pani Szater- hand. - Robi się gorąco... Żar bijący od stodoły zmusił chłopów do wycofania się poza obręb podwórza. Kilku zbliżyło się niebez- piecznie do rowu. Pani Szaterhand obserwowała w w napięciu ruchy nieprzyjaciela i cyrkulacje powie- trza. Kiedy litościwy wiatr przydusił wreszcie chmu- rę gęstego dymu do ziemi, zerwała się i rzuciwszy towarzyszom krótką komendę, pocwałowała rowem ku szosie. Jej plan był prosty: dotrzeć do chałupy Ig- naca, przeczekać tam najgorsze i pod osłoną nocy ruszyć dalej, do miasteczka. Sadówka, z którą wią- zała tyle nadziei, była - dosłownie i w przenośni - spalona. Wyskoczyli na szosę. Przebiegli może ze dwieście metrów, gdy wielka ciężarówka wypadła zza zakrętu i zahamowała gwałtownie tuż przed nosem Szater- handowej. - Którędy do dworu? - Dwór spalony! Zawracaj pan, zabierzemy się z panem - zawołała pani Szaterhand. - Biały grzyb nad wsią zaświadczał, że nie kłamie. Kierowca przyjrzał się nieufnie kajdankom, gra- natowemu oku i podartej piżamie. - Spalony czy nie, mam dostawę dla markiza. - Samochód ruszył z impetem; załopotał luźny róg plandeki, coś, Fil dałby głowę, że lizaki, błysnęło malinowo na pace. Fura w chacie Ignaca nie wywołała żadnych ko- mentarzy; w zaistniałej sytuacji byłoby nietaktem robić gospodarzowi jakiekolwiek wyrzuty. - Gdyby jeszcze była Markiza... - szepnął Fil do pani Szaterhand. Po ostatnich przejściach gotów był przeprawić się przez ocean choćby i furą. Rozejrzał się po dawno nie bielonych ścianach, pokrytych siat- ką koślawych wykresów: - Trzecia zasada dynamiki Newtona? Zdumiewające! Szaterhandowa nie odpowiedziała. Medytowała nad jakimś starym workiem. Po namyśle nadpruła go w trzech miejscach i przyjrzała się kajdankom. - Masz jakiś pilnik? - zwróciła się do Ignaca. Chłop bez słowa wyjął zza pazuchy mały, podobny do latarki przedmiot i przeciął gruby łańcuszek nie dotykając go nawet. - Co to takiego? - Laser - rzekł Ignac niedbale. Wciąż trapił go problem wyprowadzenia fury z chałupy. - Tera kaj- danki. - Kajdanki zostaw - zdecydowała pani Szater- hand. - Stalowa biżuteria, dernier cri. Nie mogę się przekonać do nowinek, dopóki sama nie przymierzę. Wciągnęła worek przez głowę, przewiązała się w ta- lii kawałkiem powroza i otrzepała perukę o kolano. Sonia przyglądała się jej z zachwytem - to była dawna, zacna pani Szaterhand! - Teraz po kusztyczku i spać! - rzekła kobieta ze stali. - Musimy nabrać sił przed podróżą. Sięgnęła po czerpak i nagle znieruchomiała: za oknem zadudniły bose stopy. - Co to było? - szepnęła Sonia. Wytężyli słuch; w głębokiej ciszy rozbrzmiewało tylko odległe kukanie. - Złudzenie - pani Szaterhand łyknęła gorzałki i podała czerpak Filowi. - Wyłazić!!! - ryknął głos za oknem. Bimber chlusnął Filowi na kolana - nie był to z pewnością głos kukułki. - Jesteście otoczeni! - nauczyciel przemawiał przez blaszaną tubę: brzmiało to jak zapowiedź odjazdu pociągu. - Dwór spalony. Wasz patron aresztowany. Jego ojciec mojego... Poddajcie się! - Merde! - wrzasnęła histerycznie Szaterhandowa. Sonia przylgnęła do Fila. Ignac gorączkowo roz- grzebywał słomę, spod której wyjrzał pulpit z mnó- stwem przycisków, pokręteł i zegarów. - Daję wam dziesięć sekund. Potem puszczam tę budę z dymem! - zawołał nauczyciel. - Zaczynam odliczanie: dziesięć... dziewięć... osiem... - Zegarek mu się spieszy - mruknął Ignac, spo- glądając przez brudną szybkę na słońce. - ...sześć... pięć... cztery... - Wychodzimy - rzekł Fil głucho. Ignac położył palec na czerwonym guziczku. - Dwa! - Jeden! - Zero! - Kocham cię! - krzyknęła Sonia, ale potworny ryk zagłuszył jej słowa. Poziomy strumień ognia wy- trysnął spod fury i zmiótł jedną ze ścian - chałupa rozpadła się jak domek z kart. Ciągnąc za sobą ogon płomieni, fura wystrzeliła niczym pocisk w prze- strzeń. Przemknęła nad zasnutą dymem pożarów Sadówką i znikła. Pozostał po niej tylko pierzasty, biały ślad na niebie. Na leżących plackiem struchlałych chłopów opa- dał, koziołkując jak zbędny, pierwszy stopień rakie- ty, dziurawy dach Ignacowej chałupy. quaquaquatlan I Z rufy fury jak z balkonu spoglądał Fil w zadumie w niebo. Gdyby nie świst powietrza w odgiętych im- petem uszach, mogłoby się wydawać, że zawiśli nie- ruchomo pomiędzy wodą a granatowym, upstrzonym gwiazdami firmamentem. Od powierzchni oceanu dzieliło ich niespełna pół kilometra, od gwiazd - mi- liony lat świetlnych. Spojrzał w dół. Połyskliwe, tłuste cielsko oceanu przewalało się pod nimi leniwie, jak gdyby ugniatały je i miesiły olbrzymie dłonie jakiegoś Kosmicznego Masażysty. Myśl o tym, że ruch ten trwa w dzień i w nocy, w dzień i w nocy, nieprzerwanie od miliar- dów lat, przejęła Fila metafizycznym, bliskim eksta- zy lękiem. Dziwnym wydało mu się nagle, że gdzieś tam, daleko - a przecież w tym samym świecie - jest Sadówka, markiz, że gdzie indziej toczą się woj- ny, wybuchają rewolucje, ludzie kochają się i mordu- ją, rodzą i umierają, i że to wszystko nie ma naj- mniejszego wpływu na odwieczny rytuał obojętnego wobec ziemskich spraw żywiołu. I tak było zawsze: kiedy wydawał z siebie pier- wszy krzyk, kiedy wypowiadał pierwsze słowo, uczył się stawiać pierwsze kroki, siadać na nocniku, pisać 1 rachować, i potem - gdy ślęczał nad książkami w bibliotece ojca. Niepojęte, że nigdy, w żadnym mo- mencie swego długiego, dwudziestopięcioletniego ży- cia nie odczuł potęgi emanującej z tego tak bliskiego Absolutu kolosa, nie odebrał odeń najmniejszego na- wet sygnału. Szklane oko w kieszeni spodni uwierało go jak ziarenko piasku uwiera ostrygę, ale nie zmieniał po- zycji: było w tym coś symbolicznego. Oto rodziła się perła. Tą perłą miała być Astrea. Raz jeszcze prze- powiedział sobie w myśli najważniejsze punkty swe- go programu. Żadnej luki, wszystko dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. Był gotowy. A jednak cień wątpliwości kazał mu w końcu sięgnąć po oko. Chciał poznać przyszłość, odczytać ją z tej miniatu- rowej szklanej kuli, upewnić się, że będzie rzeczywi- ście świetlana. Ale w szklistym, obojętnym spojrze- niu nie dostrzegł żadnego znaku, ani przesłania. Głośny brzęk wyrwał go z zamyślenia: pusta bań- ka po paliwie, strącona kopniakiem Ignaca, błysnęła w locie jak meteor. Srebrzysty punkcik uderzył o po- wierzchnię wody, zakołysał się gwałtownie na fali i zgasł w bezmiarze rozchybotanej czerni. Z taką sa- mą łatwością wessał kiedyś ocean „Tatuńka", i to gdzieś blisko. Wobec fury był jednak bezsilny. Ten Ignac: cóż za siła ukryta drzemie w tym pro- stym, niekształconym człowieku! Cóż za potencjał! Niezwykła, stalowa szczęka markiza. Kieszonkowy laser. Fura latająca. Wytwory geniuszu ludzkiego, naturalnego. A gdyby jeszcze miał maturę? - Filowi zakręciło się w głowie. - A jeśliby tak spożytkować te zdolności dla Sprawy? Czym zaowocuje ten ge- niusz w połączeniu z jego, Fila, ideą? Jakież jeszcze wspaniałe, służące Ludzkości wynalazki wyczaruje ten umysł, zmajstrują te ręce? Schował oko do kieszeni i na czworakach popeł- znał ku dziobowi fury. Przez chwilę przypatrywał się Ignacowi, zafascynowany pewnością ręki pilota, spo- kojem jego czerstwej twarzy, posągową nieruchomo- ścią grubo ciosanej sylwety. Zapragnął nagle poznać bliżej zasadę działania wynalazku. - Chciałbym poznać bliżej zasadę działania tego wynalazku - powiedział nieśmiało. - Kompresyja - mruknął Ignac ze wzrokiem utk- wionym w jakiś odległy, niewidoczny jeszcze cel. - Kompresyja - powtórzył Fil z lubością. - Rozu- miem. I co? - Dyferencyja. - Kompresyja i dyferencyja... Czy coś jeszcze? - Dyfuzyja - Ignac był już lekko zniecierpliwiony. Dekoncentrowały go te głupie pytania. - Ziemia na horyzoncie! - krzyknął nagle Fil, zrywając się na równe nogi. Ignac odruchowo oddał stery. - Uwaga!!! - ryknęła Szaterhandowa. Było za późno. Fura musnęła zaledwie latarnie, ale to wystarczyło, by śmigły lot albatrosa przeobra- ził się po serii konwulsyjnych drgawek, spazmów i podskoków w rozpaczliwy korkociąg postrzelonej kaczki. W końcu dyszel podjechał w górę, ocean uskoczył, stanął dęba, na ułamek sekundy zawisł im nad głowami, a potem runął jak na zdobycz. Nim jednak dopadł fury, ta wykonała pełną pętlę, strzą- sając z siebie ludzi, osprzęt i bańki z paliwem, po czym przeleciawszy jeszcze z rozpędu kilkaset me- trów, prasnęła o ląd z taką siłą, że rozsypała się w kawałki. Cztery koła potoczyły się z brzękiem i turkotem w cztery strony świata. Ale oni już tego nie widzieli; Sonia, Szaterhando- wa i Ignac walczyli z falami, Fil zaś szedł jak ka- mień na dno, z błogim uczuciem, że dotarł do celu. Kiedy się ocknął, pani Szaterhand skakała mu po brzuchu, nie zważając na protesty Soni, a przy każ- dym podskoku fontanienki słonej wody tryskały z je- go ust. Ignac siedział nie opodal i ściskał w dłoniach bezużyteczny teraz knypel z orczyka. - No, nareszcie! - zawołała Szaterhandowa wi- dząc, że Fil otwiera oczy. - Już nóg nie czuję. Mówi- łam ci, Soniu, że to dobry sposób; nauczył mnie tego pewien marynarz z Bilbao, kiedy uciekając po ryn- nie od narzeczonego wpadłam do beczki z deszczówką. - Uciekała pani po rynnie przed narzeczonym? - Sonia nie wierzyła własnym uszom. Klęczała obok parującego w słońcu Fila i patrzyła mu w oczy z bez- granicznym oddaniem. - Przed jego żoną - mruknęła pani Szaterhand. - No, ale nie pora na wspomnienia. Trzeba się rozej- rzeć po okolicy. Fil, jak się czujesz, drogi chłopcze? - Dobrze - rzekł Fil słabym głosem. - Tylko stra- sznie mi się chce pić. - Trochę przesadziłam - przyznała pani Szater- hand. - Odwodniłam ci organizm. Tym bardziej po- winniśmy się rozejrzeć: może jest tu przynajmniej jakaś kałuża... Panie podniosły osłabionego Fila i cała czwórka ruszyła w głąb lądu. Kałuży nie było. Ogromną, wypaloną słońcem i usianą skalnymi okruchami połać zamykał od za- chodu łańcuch górski. Potężny żółtobrunatny masyw wznosił się pionową, gładką ścianą i ginął w chmu- rach, które jakby powstrzymywane niewidzialną za- porą kłębiły się wokół szczytów gór, podczas gdy nad głowami rozbitków królował czysty, pocztówkowy błękit. W miarę jak Fil przychodził do siebie, ponura, choć tak pogodna rzeczywistość coraz wyraźniej przemawiała do jego wyobraźni. Czyżby uniknęli cu- dem śmierci w płomieniach, a potem w odmętach oceanu po to tylko, by skonać w męczarniach z gło- du i pragnienia? Lepiej już chyba było zginąć w Sa- dówce, wśród swoich. Westchnął ciężko i otarł pot z czoła. Sonia spoj- rzała na niego z niepokojem: wiedziała, o czym my- śli, bo myślała o tym samym. - Fil - powiedziała na wpół błagalnie, na wpół krzepiąco. - Nie będzie tak źle. Robinson Defoe... -...znalazł wodę ćwierć mili od brzegu, potem opchał się na statku sucharami, popił rumem i wy- taszczył na brzeg pół supermarketu - dokończył Fil. - My oczywiście możemy zjeść furę. Bez cienia nadziei, wędrowali jednak uparcie w stronę gór. W obliczu nieuchronnej śmierci należało się pozbyć złudzeń do końca. Idąca przodem Szaterhandowa schyliła się nagle i podniosła z ziemi jakiś pogięty przyrząd ocalały z katastrofy. Długo przy nim manipulowała, przy- kładając oko do lunetki, a potem oświadczyła: - Sądząc po wskazaniach sekstansu i bliskości naszej znajomej latarni morskiej, jesteśmy na Wer- mutach. Ale nie przypuszczam, żeby to była Astrea, Filu. Twój zacny wuj nie przeżyłby na tej pustyni tygodnia. Fil milczał. Wymówiona głośno nazwa wyspy-ma- rzenia podziałała nań jak cudowne zaklęcie. Wytęży- wszy swój sokoli wzrok, z nową nadzieją lustrował pustkowie z lewa na prawo, wypatrując jakichkol- wiek oznak życia, ale nie dostrzegł nic, oprócz paru kilkumetrowych opuncji. - Taaak... - rzekł w końcu. - Robi wrażenie bez- lud... - Urwał i wpił się palcami w ramię Soni. - Nie, to niemożliwe... A jednak tak! To wychodek! - Potykając się o kamienie, zaczął biec w stronę niepo- zornego, szarego obiektu, ledwie widocznego na tle zamykających horyzont gór. Sonia, Szaterhandowa i Ignac ruszyli za nim. Przebiegłszy około stu metrów, Fil zatrzymał się raptownie. - Nie do wiary! Ib wychodek z „Tatuńka"! Teraz i oni rozpoznali znajomy kształt. - Może jest tam pan kapitan? - zawołała Sonia. - Był chyba ostatnim, który z niego korzystał... - Ależ to było rok temu, Soniu - obruszyła się pa- ni Szaterhand. - Niewykluczone, że się uratował - rzekł Fil. - Skoro wychodek wyrzuciło na ląd... Kiedy tak stali, snując najfantastyczniejsze domy- sły, drzwi ustępu otworzyły się nagle i ze środka wy- sunęła się ciemna postać w ogromnym pióropuszu. - Indianin... - szepnęła Sonia w zachwycie. - W pióropuszu z pawich piór... - dodał Fil zdzi- wiony. Skonsternowani zastanawiali się, co począć. - Pogadam z nim - zdecydowała wreszcie pani Szaterhand, wysuwając się do przodu. - Mam pew- ne doświadczenie: negocjowałam z Sitting Bullem i Crazy Horse'em pod Iittle Big Horn. Z dobrym sku- tkiem - występowali potem w rewii Buffalo Billa. - Są niebezpieczni! - ostrzegł ją Fil. - Tylko Apacze. Ten mi wygląda na Siuksa. W tym momencie i on ich zobaczył. Znierucho- miał, a potem błyskawicznie zatrzasnął wychodek, przyklęknął i strzelił do nich dwukrotnie. - Spokojnie - powiedziała pani Szaterhand. - To na niby. Taka atrakcja dla turystów. Dziś prawdzi- wych Apaczów już nie ma... Trzeci strzał odbił się wielokrotnym echem od gór. Szaterhandowa zachwiała się i zbladła. - Kto do jasnej cholery dał tym czerwonym broń palną? - Krzysztof Kolumb? - próbowała zgadnąć Sonia. Czwarty pocisk świsnął Szaterhandowej koło ucha i oskalpował ją dosłownie, zrywając perukę. Padli plackiem na ziemię. - Wystrzela nas jak kaczki - wydyszała pani Szaterhand. - Macie coś białego? Okazało się, że tylko Ignac ma przy sobie chustkę do nosa. Przymocował ją do orczyka i ostrożnie uniósł w górę - trzy kolejne pociski roztrzaskały or- czyk w drzazgi. Z palcem na spuście Indianin zbliżał się do leżą- cych. Dzieliło go od nich zaledwie jakieś dwieście metrów. - Chryste! - zawołał stłumionym głosem Fil, któ- ry mógł z tej odległości czytać gazetę. - To on! - Kto? - Ten z „Tatuńka". Gapowicz. I rzeczywiście: dostrzegli czarną przepaskę na le- wym oku rzekomego Indianina w granatowym ubra- niu, pióropuszu z pawich piór i z blaszaną bańką w dłoni. - My byliśmy przeciw! - wykrzyknął Fil histery- cznie. Odpowiedział mu huk wystrzału. - Ja się wstrzymałam - mruknęła Szaterhando- wa; ceniła prawdę wyżej niż życie. Tymczasem jednooki zwolnił kroku, a potem sta- nął niezdecydowany; najwidoczniej również ich roz- poznał. Ponury cień przemknął mu przez twarz, ale natychmiast ustąpił starannie wypracowanemu wa- riantowi „kamienna maska". Zbliżył się do nich i ob- lizał wargi. - Góra z górą... - rzekł głosem przypominającym grzechotanie kostek lodu w szklance. - Powiada pan, że byliście przeciw... No tak. Pani, o ile pamię- tam, wstrzymała się od głosu? - zwrócił się do Sza- terhandowej, mierząc jej między oczy. - Dziś byłabym przeciw! - zapewniła go pospiesz- nie, zakładając perukę. - Wiem już, co znaczy zna- leźć się w oceanie bez koła ratunkowego czy choćby kapoka. Byłam młoda i niedoświadczona... Jednooki ważył coś w myślach. Wreszcie schował pistolet do kieszeni. - Długo utrzymaliście się na wodzie - rzekł z nie- kłamanym uznaniem. - Bo „Tatuniek" zatonął, o ile mnie pamięć nie myli, rok temu? Zawijaliście do ja- kichś portów? - Długo by opowiadać - odparła Szaterhandowa. - Ten, przynajmniej dla mnie, będzie ostatni - doda- ła, patrząc mu głęboko w oko. - Na pewno - mruknął, a w jego głosie pojawił się ton złowieszczy. Intrygowały go przepiłowane kajdanki i worek pani Szaterhand. Czyżby zbiegła z galer? Nagle otrząsnął się jak pies po kąpieli: - No, ale gość w dom, Bóg w dom - rzekł ze sztucz- nym ożywieniem, jakby zobaczył kamerę. - Zapra- szam do swojej rezydencji. - Pan w tym mieszka? - zdziwiła się złośliwie Szaterhandowa, wskazując kształtnym podbródkiem na wychodek. Obliczyła, że magazynek w jego brau- ningu musi być pusty. Fałszywy Indianin poczerwieniał; mógł w tej chwili od biedy ujść za prawdziwego. Jego jedyne oko błysnęło nienawiścią, jakiej starczyłoby dla pary ślepiów. - Zaskoczę panią z pewnością - rzekł jadowicie. - Zapomniałem się chyba przedstawić... - Przedstawił się pan z jak najlepszej strony - ironizowała całkiem już jawnie Szaterhandowa, ry- zykując życiem: mógł mieć zapasowy magazynek. - Wolff. Właściciel wyspy Quaquaquatlan - za- kwakał. - Tysiąc dusz. Trzy tysiące kilometrów kwa- dratowych. Wymamrotali swoje nazwiska. Fil zauważył z przy- krością, że Wolff zignorował całkowicie Ignaca, nie podając mu ręki. Gospodarz ruszył przodem. Kiedy mijali wycho- dek, Sonia obrzuciła go tęsknym spojrzeniem. - Chce mi się siusiu - szepnęła do Szaterhando- wej. Jednooki zastrzygł uchem. - To obiekt niegodny tej pięknej damy - powie- dział pospiesznie. - Cierpliwości. Zaraz będziemy w domu. - Ależ to toaleta pierwszej klasy - zdziwiła się Sonia. - Na „Tatuńku"... - Na „Tatuńku"! - parsknął Wolff pogardliwie. - „Tatuńka" nie ma. Koniec z „Tatuńkiem". Na „Ta- tuńku" wy byliście górą. Tu jest odwrotnie. Ale nie jestem mściwy - dodał uspokajająco. Wielkoduszność gospodarza wobec zdanych na je- go łaskę dawnych prześladowców, a teraz mimowol- nych wprawdzie, lecz przecież intruzów, napełniła Fila poczuciem głębokiego wstydu. Szczere pragnie- nie symbolicznego chociaż odkupienia winy natchnę- ło go myślą genialną. - Właściwie - rzekł nieśmiało - przywieźliśmy coś panu. Pańską zgubę... Pogrzebał w kieszeni i wręczył jednookiemu oko. Wolff aż pokraśniał, tym razem z zadowolenia. - Stokrotne dzięki. Bardzo mi tego brakowało. Wy- jątkowy egzemplarz, na zamówienie. Od Tiffany'ego. - Tego, co napisał Inne harfy, inne trawy? - zapy- tała Sonia z niedowierzaniem. - Nie wiem - odparł Wolff krótko. Gawędząc przyjaźnie o literaturze, podróżach i po- godzie, znaleźli się, nie wiadomo nawet kiedy, u pod- nóża gór. Przybysze na próżno rozglądali się za jaki- miś schodkami, windą lub przynajmniej czymś w ro- dzaju szlaku. Tymczasem Wolff zastukał trzykrotnie kamieniem w bańkę i prosto z nieba spadła z ci- chym szelestem jedwabna drabinka. - Panie przodem - komenderował. - Potem pano- wie. Ja przytrzymam. Wspinaczka była uciążliwa, toteż upłynął dobry kwadrans, nim znaleźli się w połowie wysokości stromizny. - Szkoda Soniu, że ci tak spieszno - westchnęła pani Szaterhand, kiedy mijali obszerną skalną pół- kę. - Można by odsapnąć i rozegrać roberka. - Innym razem, innym razem! - odparła szybko dziewczyna; gdyby nie pilna potrzeba, za skarby nie weszłaby na drabinkę. Idący za Sonią Fil był sercem i myślami na Astrei. Jakieś fatum ciążyło nad nim i nad Sprawą: rafy, trójkąty, obeliski i latarnie morskie zdawały się uczestniczyć w tajnym sprzysiężeniu. Miał nadzieję, że upadek fury był już ostatnią z serii katastrof i że Wolff zechce im pożyczyć motorówkę. Spojrzał w górę: obie damy znikały właśnie w gę- stym jak bita śmietana tumanie. Zdezorientowana Sonia zatrzymała się nagle i Fil utknął na drabince z głową w chmurach. Astrea - Wyspa Szczęśliwa! Jest tak blisko! Jutro, najdalej pojutrze postawi na niej stopę po raz pier- wszy. Choć nigdy jej nie widział, nawet na fotografii, teraz stanęła mu przed oczami w całej swojej krasie: skąpana w słońcu i w morzu zieleni, przybrana błę- kitnymi wstążkami szemrzących strumyków, opasa- na złotą plażą, rozbrzmiewająca śpiewem egzotycz- nych ptaków i beztroskim gwarem szczęśliwych mie- szkańców. Wiatr od morza rozwiał chmury i okazało się, że od grani dzieli ich zaledwie parę szczebli. Kiedy na niej wreszcie stanęli, okrzyk zachwytu i zdumienia wyrwał się z piersi Fila: skąpana w słońcu i w mo- rzu zieleni, przybrana błękitnymi wstążkami szem- rzących strumyków, opasana złotą plażą, rozbrzmie- wająca śpiewem egzotycznych ptaków, rozpościerała się u ich stóp wyspa Quaquaquatlan. Brakowało tylko beztroskiego gwaru szczęśliwych mieszkańców, ale zaledwie głowa Wolffa wychyliła się spoza grani, ryk tysiąca gardzieli wstrząsnął po- wietrzem i z zarośli porastających łagodne po tej stronie zbocza gór wysypało się mrowie miedziano- skórych, półnagich dzikusów. Wolff uciszył tłum skinieniem ręki i wskazując na przybyszów, powiedział coś po wermucku. Potężniej- szy jeszcze ryk entuzjazmu buchnął w niebo. Dwóch Indian z pobielonymi twarzami i w pawich pióropu- szach podbiegło z lektyką. Pani Szaterhand uniosła rąbek sukni-worka i wstawiła nogę do środka. Wolff odchrząknął z zakłopotaniem: - Lektyka jest niestety jedna. Chętnie odstąpił- bym ją damom, ale taki gest, w cywilizowanym świecie całkiem naturalny, tu mógłby mieć fatalne następstwa: utrata autorytetu władzy, w ślad za tym rozprzężenie i anarchia, w końcu krwawa rzeź. Tak, że państwo wybaczą... Proszę za mną. Usadowił się w lektyce z bańką na kolanach, cmoknął i dzicy ruszyli truchtem w dół zbocza, na- bierając coraz większego rozpędu. Bieg przeszedł wkrótce w galop, a galop w kłus; z trudem nadążali za lektyką - sił dodawał im strach przed wyjącą tłu- szczą, która deptała biegnącemu na końcu Ignacowi po piętach. Indian ciągle przybywało, a to, co goście brali początkowo za przejaw entuzjazmu, teraz na- brało cech morderczego pościgu. Na szczęście w osta- tniej chwili, gdy czuli już dosłownie na karkach go- rące oddechy tubylców, dopadli szeroko zawczasu otwartej bramy pałacu - rezydencji Wolffa. Dzicy za- trzymali się tak gwałtownie, jakby rozbili się o pan- cerną szybę, oni zaś wpadli z impetem na wyżwiro- wany podjazd. Byli uratowani. Udało im się wyha- mować dopiero w ogromnym hallu; Ignac pośliznął się na wywoskowanej posadzce i wyrżnął łbem w marmurowy postument. Etruska waza z Wolterry z III wieku przed naszą erą roztrzaskała się w ka- wałki. Zdrętwieli ze zgrozy. - Drobiazg - powiedział kwaśno Wolff, gramoląc się z lektyki. - Mam jeszcze jedną, ostatnią jaka w ogóle istnieje. Teraz, kiedy jest jedyna, jej wartość wzrosła co najmniej dziesięciokrotnie. Proszę na po- koje. Fil zawahał się: - Jesteśmy tu właściwie przejazdem... - powie- dział tonem człowieka, który ma za pięć minut po- ciąg. - Nie zatrzymuję - rzekł drwiąco jednooki i ujął go żelaznym chwytem za łokieć. - Ale nie odmówią państwo chyba szklaneczki porto? I dokąd to tak spieszno, jeśli wolno zapytać? - Na Astreę - powiedział Fil. - Też wyspa. Mu- siał pan słyszeć, to w tym samym archipelagu. Wolff uśmiechnął się pod wąsem i długo kiwał gło- wą. - No dobrze - powiedział wreszcie. - Astrea nie zając. Na razie są państwo moimi gośćmi. Proszę czuć się jak u siebie w domu. W pałacu panował orzeźwiający chłód. Wszędzie unosiła się charakterystyczna woń bogactwa i wy- kwintu, skażonego jednak widocznym na pierwszy rzut oka upodobaniem gospodarza do nadmiaru. Wielkie nagromadzenie rzeźb, obrazów i przedmio- tów zbytku nadawało wnętrzom wygląd muzeum, a chłód i kadzidlane aromaty przypominały atmosfe- rę świątyni, toteż Fil rozejrzał się odruchowo za ka- pciami, a Ignac za kropielnicą. - Europa. E-u-ro-pa! - powtarzała pani Szater- hand w zachwycie. - Fil, spójrz: Wenus z Milo - szepnęła Sonia. - Nic jej nie brakuje. I te obrazy naturalnej wielkości... Jedno z malowideł zaintrygowało Fila szczególnie. Obraz wydawał mu się jakby znajomy, ale niezupeł- nie: bezzębny starzec z przechyloną do tyłu głową podnosił do ust kiść winogron. - Murillo - podpowiedział Wolff. - No oczywiście! - klasnął w dłonie Fil. - Nie, za- raz... Przecież u Murilla jest chłopiec... - Ale nie u Starszego. Uznawszy, że goście są dostatecznie oszołomieni, gospodarz wprowadził ich do przestronnego salonu i zadzwonił na służbę; po chwili bosy Indianin w ża- kiecie i z dziesięcioma pawimi piórami w tłustych włosach wniósł na tacy porto i sery. - Cockburn - powiedział Wolff. - Kier - skłonił się Fil sądząc, że tamten przed- stawia mu lokaja. - Najlepszy rocznik - uzupełnił jednooki i uniósł szklaneczkę. - Zdrowie dam. Sącząc doskonałe wino i pogryzając niebieskawego stiltona, Fil rozluźnił się nieco. Gospodarz, bez pió- ropusza i czarnej przepaski na oku, nie wydawał się już tak antypatyczny, w dalszym ciągu jednak pozo- stawał zagadką. Aby bliżej poznać przyszłego sąsia- da, należało go sprowokować. Sytuacja wyjątkowo sprzyjała wyrażeniu nurtujących młodzieńca wątpli- wości. - Czy nie sądzi pan - zaczął ostrożnie - że sy- stem kolonialny jest w dzisiejszych czasach anachro- nizmem? - Zapewne - zgodził się uprzejmie Wolff. - Ale istnieje jeszcze neokolonializm, a ten jest bardzo, powiedziałbym, en vogue. - Wszelkie formy dominacji i ucisku, dawne czy nowe, tu czy gdzie indziej, budzą we mnie odrazę - Fil pociągnął ze szklaneczki. - Pije pan do mnie? - uśmiechnął się jednooki. - Cenię szczerość. Fil wychylił szklankę do dna: - Powiem wprost: interesuje mnie położenie tu- tejszej ludności, prawowitych mieszkańców tych ziem. W najciemniejszym kącie coś zaszeleściło. Wolff odstawił swoje porto, podszedł wolnym krokiem do ogromnego kojca z drucianej siatki i po chwili wrócił do towarzystwa z wielkim kosmatym pająkiem na ramieniu. - Skoro mowa o prawie - rzekł chłodno, gładząc włochate monstrum po grzbiecie - dziedziczę tę wy- spę najzupełniej legalnie, choć niestety nie jestem Indianinem. Podobnie zresztą jak pan - dodał to- nem aluzji. - Ptasznik? - zainteresowała się Szaterhandowa. - Co? Ach, Adela? Nie, tarantula. - Chyba są mniejsze? Znam... - Moja jest większa - uciął Wolff. - Przemiłe stworzenie. Bardzo przywiązana, sypia mi w no- gach. Ci ludzie - powrócił do przerwanego wątku - dostają wszystko, czego im potrzeba, zapewniam pa- na. A najbardziej potrzebują autorytetu, przywódcy, silnej ręki, bo to zwalnia ich od odpowiedzialności. Rasa degenerowała się powoli. System plemienny nie zdawał już egzaminu. Autorytet wodza w daw- nym wydaniu upadł. Dziesiątkowały ich choroby, głód, bratobójcze wojny... Urwał, bo nagle w przyjemną ciszę podzwrotniko- wego południa, jaka panowała za oknami pałacu, wdał się agresywny dźwięk starego patefonu. Nie była to muzyka, a jakieś monotonne nosowe nawoły- wania w nieznanym przybyszom języku. Zgrzytliwe tony zdartej, zacinającej się płyty dochodziły najwy- raźniej z samego serca dżungli, choć z różnych miejsc, tak jakby patefon przefruwał z gałęzi na gałąź. - A cóż to takiego? - zdumiała się pani Szater- hand. - Ganiają z patefonem po dżungli? - To nie patefon - rzekł Wolff z niechęcią. - To oni tak wrzeszczą, prawowici mieszkańcy tych ziem. Specyficzna fonetyka wermucka, charakterystyczna dla nizin społecznych. Rodzaj dialektu. Podszedł do okna i zatrzasnął je ze złością. - Żeby zakończyć temat - zwrócił się do Fila, któ- ry usłyszawszy rzekomy patefon, gotów już był uwierzyć, że dzikim istotnie niczego nie brakuje. - Nie ma mowy o dominacji i ucisku. Żadnej presji. Oczywiście stosuję pewien system kar... - wymierzył tarantuli lekkiego klapsa w odwłok, po czym podał jej okruch sera - ...i nagród. Muszą przyswoić sobie reguły obowiązujące w cywilizowanym świecie, bo cywilizacja wedrze się tutaj prędzej czy później. Mu- szą poznać pojęcia Zła i Dobra... - Mają własną moralność - nie poddawał się Fil. - O święta naiwności! - westchnął Wolff, wzno- sząc oko do góry. - Ta wyspa to nie skansen. Dziś izolacja równa się zagładzie. - Ostrożnie odłożył Adelę do terrarium i przyjrzał się pod światło swojej szklaneczce. - Są szczęśliwi. Szybko się pan przekona. Piekielny brzęk rozbijanej szyby poderwał ich na nogi. Kamień śmignął tuż nad głową Wolffa i roz- trzaskał drugą, ostatnią już na świecie etruską wazę. II - Mam nadzieję, że skorupy z wazy etruskiej ma- ją większą wartość niż cała waza - szepnęła Sonia do Fila, gdy znaleźli się w ogrodzie. Fil nie odpowiedział. Szumiało mu w głowie od wypitego alkoholu i niespokojnych myśli. Porto nie było stanowczo trunkiem odpowiednim w podzwrot- nikowym klimacie, ale widocznie Wolff kultywował pod tym względem europejskie tradycje, zachowując kolonialne zwyczaje na inne, poważniejsze okazje. Rozmowa z dyktatorem potwierdziła tylko jego obawy co do losu tubylców i pogłębiła wątpliwości. Ten kamień! A ten Murillo, tarantula, pawie pióra - czemu miała służyć cała ta żałosna maskarada? Skąd tak nieprawdopodobne, nieprzyzwoite wprost bogac- two u człowieka, którego jeszcze rok temu nie stać było na bilet? Nie dawała mu też spokoju sprawa wychodka: skoro trafił na wyspę, co stało się z kapi- tanem? Wyczuwał w tym wszystkim - nawet w szkla- nym oku Wolffa - jakiś fałsz i mistyfikację. Jeśli nie coś gorszego. Przede wszystkim jednak szokował stosunek Wolffa do poddanych. Było tak, jakby Ignacowa fura - ni- czym Wellsowski wehikuł czasu - przeniosła ich na- gle w dziewiętnasty wiek. Uciekać, jak najszybciej stąd uciekać! Na Astreę. Nie może w końcu brać na siebie odpowiedzialności za zło i nieprawość całego świata. Ogród dorównywał przepychem pałacowi. Egzoty- czne drzewa i krzewy uginały się pod ciężarem do- rodnych, nabrzmiałych sokiem owoców. Gospodarz usłużnie przechylał gałęzie i ze znawstwem wybierał najsmaczniejsze, najbardziej dojrzałe okazy dla go- ści. Sam jadł niewiele, widoczną przyjemność spra- wiało mu natomiast ich niepohamowane łakomstwo, dziecinna zachłanność z jaką pożerali niezliczone ananasy, brzoskwinie, banany, wielkie jak pomarań- cze mandarynki, pomarańcze większe od grejpfru- tów i grejpfruty ogromne jak arbuzy. Nie był to by- najmniej z jego strony objaw gościnności; wykorzy- stywał raczej rzadką okazję do popisu. Pijani winem, wrażeniami ostatniej doby i nad- miarem boskiego nektaru, z palcami i policzkami lepkimi od soku, grzecznie, lecz stanowczo wymówili się od lunchu. Na polecenie dyktatora służba podała aromatyczną herbatę w ogrodzie i reszta dnia upły- nęła im na konwersacji, kąpieli w basenie wielkości średniego jeziora i grze w oko. O zmierzchu zapłonęły lampiony. Wsłuchani w de- liryczny koncert cykad posiedzieli jeszcze w milcze- niu, kontemplując urodę wyspy aż do zapadnięcia ciemności, po czym wrócili do pałacu. Wolff oprowadził ich po swoim królestwie, wybie- rając dla każdego z osobna sypialnię ze zwykłą sobie starannością i znawstwem. Soni zaproponował urocze gniazdko o ścianach barwy ecru, przyozdobionych stiukami w kształcie pnących róż, wymoszczone puszystymi kobiercami i pełne kryształowych luster. Kiedy życząc jej przy- jemnych snów, zamknął za sobą drzwi, biedna dziewczyna była bliska płaczu: hołubiona od dawna nadzieja na spędzenie nocy sam na sam z Filem, pod gołym niebem i na bezludnej wyspie, rozwiała się doszczętnie. W wersji, którą sobie wymarzyła, Ig- nac i pani Szaterhand musieliby oczywiście utonąć. Niczym przesadnie gorliwy kustosz swego bajecz- nego muzeum otwierał Wolff kolejne drzwi i komen- tował wnętrza: - Łazienka: czernie, czerwienie i biele. Projekt chińskiego architekta Feng-Lai-Wronga. Wszystko skośne, ani jednego kąta prostego. Liuing-room: pro- jekt własny. W bielach i w beżach - kość słoniowa, orzech japoński. Sypialnia północna: ściany - ocelo- ty, sufit - norki, podłoga - selskiny. Sądzę, że będzie odpowiodnia dla pani - zwrócił się do Szaterhando- wej. Zostali mu Fil i Ignac. - Służbówka - mruknął zaglądając do ciemnej, zatęchłej komórki. Bez dodatkowych komentarzy wepchnął Ignaca kolanem do środka, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. - Panu odstąpię moją sypialnię - Wolff uchylił kolejne drzwi. - Proszę traktować ten gest jako sym- boliczny. Polubiłem pana jak brata. Przepuścił gościa przodem. Fil przekroczył próg i stanął jak wryty: doskonała, obłędna wprost syme- tria pomieszczenia przyprawiła go o zawrót głowy i wywołała poczucie nierzeczywistości. Prawa strona była lustrzanym odbiciem lewej, a to, co w głębi, idealną repliką tego, co bliżej. Wydawało się wręcz dziwne, że w drzwiach naprzeciwko nikt się nie po- jawił. Ze swym przedziałkiem po lewej stronie gość poczuł się jak intruz, przykry dysonans, istny v-Ef- fekt w tym królestwie symetrii. Umeblowanie sypialni było skromne: jedno stojące na środku kwadratowe łoże z baldachimem i cztere- ma poduszkami w rogach. Jednak i tu, jak w całym pałacu, ściany obwieszone były płótnami wielkich mistrzów. Znajoma twarz Mony Lizy uśmiechała się z boku tajemniczo do Fila. Spojrzał odruchowo na przeciwległą ścianę - i tam wisiało arcydzieło Leo- narda, identyczne w kolorycie, z tym samym gale- ryjnym, złocistobrązowym nalotem pięciu bez mała wieków. - Która jest autentyczna? - zapytał, kręcąc głową jak na meczu tenisa. Był pewien, że żadna. - Obie oczywiście - Wolff był lekko urażony. - Nie sądzi pan chyba, że wieszałbym w swojej sypial- ni jakieś kopie. To nie Luwr. Podszedł do dużego weneckiego okna i odsunął story: ciemny masyw góry zasłaniał widok na ocean - tylko trójkątny skrawek wody połyskiwał srebrzy- ście w świetle księżyca. -Szkoda, że góra zasłania widok - powiedział Fil, żeby coś powiedzieć, bo w rzeczywistości góra wcale mu nie przeszkadzała. - Nigdy nie widziałem zachodu słońca nad oceanem. Wolff słuchał uważnie z przechyloną głową, jak przyjmujący zamówienie kelner; wyjął nawet z kie- szeni notes i coś w nim zapisał. - Nawiasem mówiąc, okno wychodzi na wschód - zauważył. Postał jeszcze chwilę medytując, potem życzył go- ściowi dobrej nocy i wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Fil rzucił się do drugiego okna. Ku jego uldze, wi- dok był z tej strony całkowicie różny: od zachodu pa- łac sąsiadował z dżunglą. Poczuł się nagle zwierzęco zmęczony. Zrzucił z sie- bie ubranie, runął na łoże i zapadł w sen jak w pu- szystą, białą zaspę, aby prawie natychmiast wynu- rzyć się znów na powierzchnię - z zewnątrz docho- dziły miarowe odgłosy jakby szuflowania, jakieś zgrzyty, stłumione nawoływania i pobrzękiwanie wiader, a od strony dżungli znowu odezwał się pate- fonowy głos, powtarzający zająkliwie w kółko trzy niezrozumiałe zdania. Będę musiał jak najszybciej opanować wermucki - pomyślał leniwie. Zasypiał. Jawa i senne majaki wy- mieszały mu się tak dokładnie, że nie wiedział już, co jest rzeczywistością, a co przywidzeniem. W koń- cu zasnął. Śniło mu się, że jest waletem kier, symetryczną karcianą figurą. Zdjęty grozą patrzył, jak wielka ko- ścista ręka zbliża się powoli, by zgarnąć go ze stołu, a choć dwie głowy podwajały świadomość zagroże- nia, był bezradny: nie miał przecież nóg. Chłodne palce dosięgły go wreszcie. Wzdrygnął się, obudził i skamieniał ze strachu - jakiś wielki, kosmaty stwór łaził mu po brzuchu. Żołądek Fila skurczył się raptownie do rozmiarów łebka szpilki. Oblał go zimny pot - chciał zerwać się z łóżka, ale ciało przestało go słuchać: był sparaliżowany. Tym- czasem stwór, przebierając ruchliwymi odnóżami, przesunął się w górę i usiadł mu na piersiach. Zmo- ra? Kot? Za mały i za lekki. Za dużo cienkich, wło- chatych kończyn. Tarantula Wolffa! Poczuł, jak nowa fala grozy przebiega dreszczem przez całe jego ciało, od zlodowaciałych nagle stóp, aż po głowę. Włosy zjeżyły mu się z cichym szele- stem, a pot zaczął ściekać za uszami. W ciemności zapłonęła para czerwonawych oczu; pająk poruszył się i podjął wędrówkę. Fil wiedział jedno: cokolwiek się zdarzy, musi leżeć nieruchomo. Kark zesztywniał mu z napięcia, a mięśnie aż wibrowały. Czuł jak ta- rantula, minąwszy jabłko Adama, wpełza mu na podbródek, a potem na twarz. Choć wstrzymał oddech, dziwny, mdlący odór ude- rzył go w nozdrza. Ohydny stawonóg przebierał te- raz kończynami w miejscu i obmacywał mu twarz jak ślepiec. Jedno z odnóży znalazło się w oku Fila i oko zaczęło łzawić. Wreszcie pająk przerwał swe badania, a w jego bezruchu wyczuwało się konster- nację. Najwidoczniej Adela nie rozpoznawała rysów leżącego i to wyraźnie zbiło ją z tropu. Po długiej jak wieczność chwili nastąpił odwrót. Teraz tarantula kroczyła bardziej zdecydowanie, ale znalazłszy się w okolicach pępka, znów się zatrzy- mała. Kolejny skurcz paniki schwycił Fila za gardło: a jeśli pająk wybrał sobie to właśnie miejsce do uką- szenia? Lepiej już, żeby wsączył mu jad prosto w ser- ce, przynajmniej wszystko poszłoby szybciej. Jednak tarantula ruszyła znowu i parła niezmordowanie naprzód, jakby miała jakiś wyraźnie określony cel, coś pilnego do załatwienia w drugim końcu łóżka. Kiedy wreszcie dotarła do stóp, zaczęła kręcić się w kółko, kokosić i mościć, udeptując prześcieradło. W końcu znieruchomiała. Fil odczekał jeszcze chwilę, zebrał się na odwagę i podkurczając nogi, zaczął milimetr po milimetrze odsuwać nogi od włochatego obrzydlistwa. Potem, rozłożywszy ręce, odszukał po omacku wyłączniki dwóch nocnych lampek, sprężył się i wyskoczył z łóż- ka, zapalając jednocześnie światło. Ogłupiała Adela siedziała na atłasowym przeście- radle i patrzyła mu pytająco w oczy. Szkarłatna smycz wiła się wokół niej jak strużka krwi. Schylił się i bacznie obserwując pajęczycę, sięgnął pod łóżko po pantofel, by zadać jej śmiertelny cios, gdy nagle kątem oka dojrzał połyskujący blado w ciemnościach złoty nocnik. Przypomniał sobie w porę, że wegeta- rianin brzydzi się morderstwem i zmienił zamiar. Powoli wyciągnął ciężkie naczynie, wyprostował się i z dreszczem dzikiej satysfakcji runął na kreaturę, zatrzaskując ją w złotej pułapce. Koszmar skończył się. Zdjął jedną z poduszek, zgasił światło i położył się na dywaniku przed łóżkiem. Serce waliło mu jak młotem, ale zmaltretowane zmysły zaczynały fun- kcjonować normalnie: znów dotarły doń zagadkowe odgłosy zewnętrznego świata. Długo leżał bez ruchu, wpatrując się w nikły refleks księżycowej poświaty na polerowanej powierzchni drogocennego urynału i raz jeszcze przeżywając niedawny horror. „Przemi- łe stworzenie. Bardzo przywiązana - sypia mi w no- gach" - odbiły się echem w jego świadomości słowa Wolffa. Musiał chyba położyć się odwrotnie w kwa- dratowym łożu - stąd dezorientacja pająka, stąd je- go wędrówki. Nawrót niepokoju kazał mu wstać, zapalić światło i raz jeszcze przyjrzeć się potrzaskowi: nocnik był masywny i ciężki, dawał absolutną gwarancję bez- pieczeństwa. Fil odprężył się stopniowo i po raz trze- ci tej nocy zasnął, tym razem na dobre. Mimo zmęczenia nocnymi zmaganiami, obudził się o świcie. Otworzył oczy i natychmiast je za- mknął: oślepiające światło poraziło mu wzrok aż do bólu. Przez dłuższą chwilę nie mógł zrozumieć przy- czyny dziwnego niepokoju, jaki go ogarnął. Spojrzał na nocnik - stał na swoim miejscu, a tarantula była w środku: jedno z kosmatych odnóży wystawało na zewnątrz. Ale to światło? W widoku za oknem nie było na pozór nic niezwykłego - ot, słońce tuż nad parapetem i błękitne, bezchmurne niebo. A jednak jakiś trik, jakiś figiel przestrzeni zakłócił naturalny porządek rzeczy. Podniósł się i podszedł do okna: w miejscu, gdzie powinna była znajdować się góra, teraz falował w całej swojej krasie wyzłocony migot- liwymi cętkami ocean. W głowie Fila zrodziło się absurdalne przypusz- czenie, że albo pałac, albo cały świat wokół pałacu przekręcił się o sto osiemdziesiąt stopni. Podszedł do przeciwległego okna i odsunął story: góra była tam rzeczywiście, ale tu z kolei, w miejscu, gdzie powi- nien połyskiwać skrawek oceanu, przezierał skra- wek dżungli. Na zboczach góry roiło się od ludzkich figurek pochłoniętych gorączkową krzątaniną, a kil- ku Indian na szczycie uklepywało ziemię i pieczoło- wicie układało skały. Albo góra, albo dżungla, albo ocean - pomyślał - jest po niewłaściwej stronie. - No i jak pan to znajduje? Fil podskoczył. Gładko wygolone oblicze Wolffa promieniało. Patrzył na młodzieńca tak, jakby jego twarz była lustrem dającym wyjątkowo korzystne odbicie. - Nie najgorzej, co? - zagadnął przechodząc do drugiego okna. - Nie najgorzej. Dziwię się, że sam na to wcześniej nie wpadłem. - Nie rozumiem - wyjąkał Fil. - Zdawało mi się, że góra była z tej strony... - A teraz jest z tamtej. Wiara, jak mówią przeno- si góry, a życzenie gościa, jak powiadają, jest dla mnie rozkazem. - Chce pan powiedzieć, że ci ludzie przenieśli w nocy... - zaczął Fil i urwał, bo w progu stanął je- den z upierzonych pretorian Wolffa i skłoniwszy się, utkwił w nim wyczekujące spojrzenie. - Ogólnie nieźle - pochwalił łaskawie Wolff i w tym momencie wzrok jego padł na nocnik, spod któ- rego wystawała noga Adeli. Rysy mu stężały. Pod- szedł sztywnym krokiem do łóżka, uwolnił pupilkę i trzymając ją w dłoniach ostrożnie, jakby była myd- laną bańką, obejrzał przetrąconą kończynę. Bolesny skurcz wykrzywił mu twarz na ułamek sekundy, opanował się jednak prędko i nie patrząc na Fila, zbliżył się ponownie do zachodniego okna. Raz jesz- cze przyjrzał się krytycznie górze swym jednym okiem, przesuwając się nieznacznie to w lewo, to w prawo. Na twarzy oczekującego w drzwiach dzi- kusa malowało się napięcie. -Centymetr w lewo - powiedział krótko Wolff. III Hepi berfdej tu ju, Hepi berfdej tu ju, Hepi berfdej tu ju-u, Hepi berfdej tu ju! Fil nabrał powietrza w płuca, jednym dmuchnię- ciem zgasił dwadzieścia pięć świeczek na torcie i obu- dził się. Fo hize dżoli gut feloł, Fo hize dżoli gut feloł, Fo hize dżoli gut fe-eloł, Wicz nołbody ken dinaj! - rozbrzmiewało za oknem. Nie wierzył własnym uszom. Czyżby ciągle jeszcze śnił? Zerwał się z łóżka i podbiegł do otwartego okna. Kilkusetosobowy chór Indian odmaszerowywał właśnie w szyku po wyko- naniu zadania. Całe otoczenie pałacu było, jak okiem sięgnąć, udekorowane naręczami kwiatów, girlanda- mi, lampionami i mnóstwem ogromnych transparen- tów. Dwutygodniowy wermucki Fila, choć wkuwany tylko z dostarczonego przez panią Szaterhand samo- uczka, jedynej w pałacu książki, okazał się wystar- czająco dobry, by solenizant mógł zrozumieć treść napisów: były to życzenia urodzinowe. Wśród roz- maitych elementów dekoracyjnych dominowała wiel- ka dwudziestka piątka. Dziwił nieco gigantyczny por- tret Wolffa ułożony kunsztownie z dziesiątków tysię- cy owoców na trawniku, ale Fil uznał to w końcu za niewinną ekstrawagancję dyktatora, drobny przejaw jego nieszkodliwej przecież próżności. Przede wszy- stkim wzruszała serdeczna pamięć tego oschłego na pozór człowieka. Skąd mógł wiedzieć, że dziś są jego, Fila, urodziny? Skąd wiedział, że dwudzieste piąte? Fil musiał przyznać, że w postępowaniu władcy Quaquaquatlanu było coś ujmującego; wobec jego lu- dzkich odruchów, gościnności, życzliwej uwagi, z ja- ką wsłuchiwał się w ich dezyderaty, nawet w kryty- czne wypowiedzi na temat systemu sprawowania władzy na wyspie, despotyzm Wolffa stanowił jedy- nie drobną skazę, rodzaj choroby, niegroźnej infekcji, którą przy odrobinie wysiłku i cierpliwości można było bez trudu zwalczyć. Wystarczyło odwołać się do prawdziwej natury tego wrażliwego człowieka. Per- swazja, konsekwentne, lecz taktowne forsowanie re- form, apelowanie do sumienia - oto właściwy sposób postępowania w takich przypadkach. Wolff zadbał o najdrobniejszy szczegół: na krześle wisiał elegancki smoking. Fil ubrał się i postanowił bezzwłocznie wyrazić dyktatorowi swą wdzięczność za pamięć, okazało się jednak, że Wolff był na razie nieuchwytny. Jak wyjaśnił Dziesiątka, pan zajęty jest przygotowywaniem Wielkiej Niespodzianki Uro- dzinowej i zaprasza na uroczysty obiad o trzeciej po południu. - Czy któreś z was wspominało Wolffowi o moich urodzinach? - zapytał Fil, kiedy trio złożone z Soni, Szaterhandowej i Ignaca odśpiewało mu fałszywie, lecz serdecznie: „Sto lat". - Absolutnie nie - zaprzeczyła pani Szaterhand. - Ja z nim nie gadam - mruknął Ignac. - Ja też nie mówiłam - rzekła Sonia i nieśmiało wręczyła solenizantowi pracowicie nasmarowaną kredkami do oczu laurkę. - Zadziwiające... - kręcił głową Fil. - Zadziwiają- ce tym bardziej, że od roku nie mam przecież żad- nych dokumentów osobistych... Czekali na toast. Wolff siedział z głupią miną i też jakby na coś cze- kał. Kłopotliwe milczenie przedłużało się. W ciszy słychać było stukot gipsowego opatrunku Adeli, któ- ra po dokonaniu inspekcji urodzinowego stołu, zsu- nęła się po obrusie na podłogę. W końcu pani Szaterhand nie wytrzymała. Wsta- ła i wznosząc w górę kieliszek reńskiego, rzekła: - Nie wiem, jakie obyczaje panują na Wermu- tach, więc z góry przepraszam, jeśli naruszę zasady etykiety. Chciałabym wznieść toast za zdrowie, po- myślność i długie życie solenizanta. Dwadzieścia pięć lat, to piękny wiek: wiem coś o tym, bo sama nie tak dawno świętowałam własne ćwierćwiecze. Żyj nam sto lat! - Dziękuję - powiedzieli Fil i dyktator chórem. Wino poleciało pani Szaterhand nosem. Zapadła głucha cisza. Obaj mężczyźni patrzyli na siebie przez stół w osłupieniu. Pierwszy opamiętał się Wolff. - Cha, cha! - zaśmiał się sztucznie. - Co za miły zbieg okoliczności! Zdawało mi się, że to m oj e uro- dziny. - Ja byłem pewien, że moje - rzekł kwaśno Fil. - Ale nie ma to w końcu znaczenia. Nie przywiązuję wagi do konwenansów. Wolff obszedł stół i uścisnął rówieśnika kordialnie. - Wiele szczęścia i długich lat życia! I panowania na tej... jak jej tam, Astrei. Sonia wpatrywała się w twarz dyktatora z niedo- wierzaniem. Czy to możliwe, aby miał dopiero dwa- dzieścia pięć lat? Gęba jak wymięta ścierka, kosmyk siwych włosów, wory pod oczami... Fil wydał jej się młodym bogiem, uosobieniem świeżości, efebem nie- mal przy tym degeneracie. Tarantula pięła się po ścianie, powłócząc przetrą- coną nogą. - Mam świetny pomysł! - zawołał nagle z ożywie- niem degenerat. - Zdublujemy wszystko. Wszystko podwójnie. Podwójne urodziny. Pięćdziesięciolecie, można rzec... Klasnął w dłonie, szczeknął coś do służącego po wermucku i po chwili obok stojących już na przepy- sznie udekorowanym stole horse d'oeuvres pojawił się drugi, identyczny komplet ułożonych w identycz- ne kompozycje przystawek: sałatki z homarów, kwi- czołów z kasztanami, ostryg, jarząbków w auszpiku, a także bardziej wyszukanych miejscowych przy- smaków, jak faszerowane termity pod beszamelem czy móżdżki flamingów. Zabrali się do jedzenia. Tylko Fil siedział nieporu- szony. Dyktator spojrzał na niego z niepokojem. - Nie żywi pan chyba urazy za mój drobny nie- takt - rzekł, nakładając sobie na talerz solidną po- rcję strasburskiego pasztetu. - Jestem wegetarianinem - przypomniał Fil po- nurym głosem. Był głodny, a przystawki wyglądały nader apetycznie. - Znowu faux pasł Jestem niepoprawny! - krygo- wał się gospodarz. Wydał stosowne polecenia i po chwili przed Filem stanął talerz gotowanych jarzyn. Wolff uporał się z pasztetem i ujął dwoma palcami przez serwetkę kość tukową. Stuknął w nią specjal- nym srebrnym młoteczkiem i szpik wypadł na tale- rzyk. Dyktator cisnął gnat za siebie; między India- nami wywiązała się krótka walka, po czym zwycięz- ca umknął z łupem w kąt i tam zaczął z chrzęstem miażdżyć kość w potężnych szczękach. Przykry ten epizod skłonił grzebiącego apatycznie w jarzynach Fila do zwykłych refleksji na temat sprawiedliwości, równości i demokracji. Odłożył wi- delec. - Chciałbym pana o coś zapytać - zwrócił się do Wolffa. Dyktator nachylił się ku niemu przez stół, pochła- niając w dwóch kęsach posmarowaną szpikiem grzan- kę i jednocześnie pożerając wzrokiem Sonię. - Czy ci biedacy... - Fil wskazał ruchem głowy stojących w szeregu Indian - czy ci biedacy jedzą to samo co my? Dłoń z kolejną grzanką zawisła w powietrzu. - Raczy pan żartować... - Nie raczę - Fil spąsowiał. - Interesuje mnie sposób odżywiania tych ludzi. Świadomość, że będąc autochtonami, mają się gorzej niż my, intruzi, odbie- ra mi apetyt. I spędza sen z powiek - dodał dla wzmocnienia efektu. - Korzonków, za którymi pan tak przepada, mają w każdym razie pod dostatkiem - rzekł Wolff z iro- nią. - Gdybym panu powiedział, co lubią najbar- dziej, byłby pan zszokowany. Nie są to bynajmniej jarzyny... A mówiąc serio: od dzisiaj może pan spać spokojnie. Nie pomyślałem o tym wcześniej,, ale do- brobyt to coś, co najłatwiej tu osiągnąć. Zaraz wy- dam odpowiednie zarządzenia. Przywołał Dziesiątkę i długo mu coś klarował. In- dianin słuchał uważnie i przebierając szybko palca- mi, wiązał supełki na jakichś kolorowych rzemykach i sznureczkach. Potem ruszył energicznym krokiem ku wyjściu, ale Wolff zatrzymał go w progu. -Zrobimy próbę - oświadczył z zagadkowym uśmiechem. Nabrał pełną łyżkę czarnego kawioru astrachań- skiego i zaszwargotał po wermucku. Indianin roz- dziawił usta i kawior wjechał w czerwoną czeluść jak węgiel do paleniska. Dziesiątka pobladł, spojrzał na swego pana wzrokiem rannego zwierzęcia i za- chwiał się lekko. Wolff podsunął mu krzesło i wark- nął krótko, ale dzikus zwlekał z wykonaniem polece- nia. Zniecierpliwiony dyktator podciął mu nogi i nie- szczęśnik opadł ciężko na tyłek, z miną skazańca sa- dzanego na krześle elektrycznym. W miarę jak kolejne przysmaki znikały w rozwar- tej paszczy Dziesiątki, twarz jego przybierała wszy- stkie odcienie zieleni - od ciepłej vert du printemps poprzez szmaragdową, aż po czysty malachit. W oku Wolffa zamigotały sadystyczne błyski. Rozgrzewał się. Zwykła srebrna łyżka przeobraziła się w jego rę- kach w narzędzie wyrafinowanej tortury. Wreszcie przerwał eksperyment i zwolnił udręczo- ną ofiarę. Indianin wybiegł, zakrywając dłonią usta. - Nowe zawsze rodzi się w bólach - westchnął dyktator z udanym zatroskaniem. - Nie wątpię, że kiedyś będą pana błogosławić. Nad ich głowami Adela wykonywała jakieś karko- łomne ewolucje na żyrandolu. Wolff obserwował ją przez chwilę z satysfakcją ojca cudownego dziecka, po czym klasnął w dłonie: dwaj służący wnieśli wazy z parującą zupą żółwiową. Szli wolno, z namaszcze- niem, starannie odmierzonym krokiem. Po incydencie z Dziesiątką atmosfera, i tak już nieprzyjemna, zwarzyła się ostatecznie, toteż jedze- nie szło im niesporo. Tylko pani Szaterhand pała- szowała gorącą zupę z wilczym wręcz apetytem, chli- piąc głośno i połykając w całości niezliczone diablot- ki z parmezanem, a gdy nagle do jej talerza spadła z sufitu Adela, wyłowiła po prostu zwłoki pająka, odłożyła je na bok i dalej niewzruszenie wiosłowała łyżką. Dyktator zbladł. Ból ściągnął mu twarz, zmienia- jąc ją w maskę z antycznej tragedii. Uniósł się, za- cisnął kurczowo palce na krawędzi stołu i chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. W końcu opanował się nadludzkim wysiłkiem i osunął z po- wrotem na krzesło. Gwałtownym ruchem sięgnął po butelkę madery i napełniwszy swój kieliszek, wypił wino jednym haustem. Potem z kamiennym obli- czem wydał służbie dyspozycje dotyczące przygoto- wań do pogrzebu, i fatalne przyjęcie potoczyło się dalej. Wyśmienity karp d la Chambord w sosie Genevoise wrócił do kuchni prawie nietknięty. Wolff robił wra- żenie spokojnego, ale wychylane raz po raz do dna kieliszki chłodnego Chablis, Sauterne i Chateau-La- fitte i drżenie dłoni, gdy sam, nie czekając na służ- bę, nalewał sobie wina, zdradzały, że śmierć ukocha- nej pajęczycy wstrząsnęła nim do głębi. Winna terapia musiała jednak w końcu poskutko- wać: kiedy wniesiono - tym razem pędem - antryko- ty z antylopy w papilotach, gospodarz był już w sta- nie przełknąć parę kęsów soczystego mięsa, a przy ponczu maraschinowym podanym razem z butelką przedniego Latour Blanche na jego szarej twarzy po- jawiły się nawet nikłe rumieńce. Milczał ciągle i zda- wał się nie dostrzegać gości, ale podwójna porcja in- dyka z truflami w maderowym sosie i karczochami d la barigoule znikła z jego talerza w okamgnieniu. Wreszcie przyszła kolej na Wielką Niespodziankę Urodzinową. Wolff zadzwonił srebrnym nożem w kry- ształową karafkę i zaanonsował: - Suflet Hummingbird Fart, moja specjalność według miejscowego przepisu, oczywiście udosko- nalonego. Własnoręczny wypiek. Proszę wstrzymać oddech, bo opadnie. Zastygli w pełnym napięcia oczekiwaniu, które trwało tak długo, że zdążyli znowu zgłodnieć. Kiedy wydawało się, że nic już nigdy nie nastąpi, dwaj In- dianie otworzyli szeroko dwuskrzydłowe drzwi i do komnaty wjechał bezszelestnie tak zwany „niemy służący", stolik na kółkach, na którym rozpierał się ogromny, przybrany owocami suflet. Popychający wózek Ósemka zdawał się płynąć nad ziemią w lunatycznym transie. Gdy pokonał po- łowę dystansu, w absolutną ciszę wsączył się nagle jakiś dźwięk, zrazu słaby, niewyraźny, potem coraz głośniejszy, aż wszyscy rozpoznali ten ton złowiesz- czy - było to brzęczenie muchy plujki. Zamarli ze zgrozy. Mucha zaczęła krążyć nad sufletem jak nad lądo- wiskiem, ale szczęśliwie zmieniła w ostatniej chwili zamiar i usiadła na twarzy dzikusa. Pospacerowała znudzona po jej ruchomym pejzażu, po czym ruszyła zdecydowanie w stronę nosa i znikła w prawej dziurce. Zdawało się, że oblicze Ósemki przenicuje się na drugą stronę. Nos powędrował na czubek gło- wy, na jego miejscu zaś znalazło się ucho. Brwi prze- sunęły się na potylicę, gdy tymczasem koniuszek ję- zyka na próżno usiłował sięgnąć nosa. Pawie pióra zamiatały podłogę. To, że Indianin trzymał właściwy kurs, zakrawało na cud. Sonia zaczęła już sinieć z braku powietrza, kiedy mucha wylazła niespodziewanie - z lewej dziurki - i wyfrunęła przez okno. Suflet był uratowany. Ósemka przeniósł go pew- nie na stół, otarł z ulgą pot z czoła - i nagle kichnął tak potężnie, że zadzwoniły kieliszki, a Szaterhan- dowej przekrzywiła się peruka. Lekkie jak puch arcydzieło Wolffa zmieniło się w poszarzały naleśnik. Echo fatalnego kichnięcia wisiało jeszcze w powie- trzu, gdy rozległ się huk wystrzału. Indianin stał przez chwilę jakby nieco zdziwiony, po czym runął na ziemię, twarzą do podłogi. Spomiędzy pawich piór, których oka zdawały się gasnąć w agonii, wy- płynęła cienka czarna strużka krwi. Wolff schował dymiący pistolet do kieszeni. - Proszę do saloniku na kawę i likiery - powie- dział drewnianym głosem. IV Przewidywany na wieczór pokaz ogni sztucznych został przełożony w związku z żałobą po Adeli. Od- siedziawszy koszmarny kwadrans w saloniku, roze- szli się do swoich pokoi. Fil był zdruzgotany. Marzył o jednym: o ucieczce z tej przeklętej wyspy. Runął w ubraniu na łóżko, ale zaraz zerwał się i zaczął krążyć nerwowo po sypialni jak po klatce, próbując uporządkować chaotyczne myśli. Znalazł się w puła- pce bez wyjścia - jedyną nadzieję pokładał w pani Szaterhand i jej życiowym doświadczeniu. - Prrrecz z tyranem! Czerwone jessst piękne! Dy- ktatorzy też są jadalni... dalni... dalni! Głos patefonu zdawał się tym razem dochodzić z ogrodu. Jeszcze nigdy nie był tak wyraźny. Dopie- ro po dłuższej chwili Fil uprzytomnił sobie, że oto po raz pierwszy dotarła do jego świadomości treść wy- wrzaskiwanych po wermucku zdań. Na wyspie działała opozycja. - Prrrecz - zgrzytnęła znowu płyta i umilkła rap- townie; rozległ się suchy trzask wystrzału, po czym w ogrodzie zapanowała cisza. Czyżby opozycja zosta- ła zlikwidowana? Odczuwał nie tyle strach czy oburzenie, co jakiś bezbrzeżny smutek i niesmak. Głęboki niesmak. Po- stanowił umyć zęby. Wycisnął pastę na szczoteczkę, przejechał nią po zębach i nagle zastygł wyszczerzony jak na reklamo- wym zdjęciu firmy „Colgate"; gdzieś w głębi, chyba za oknem sypialni odbitym w lustrze, mignęła nie- wyraźnie blada twarz. Zimny dreszcz przeszył go na wskroś. Przezwyciężył lęk i odwrócił się powoli - za szybą bielała jakaś upiorna maska z błyszczącymi oczami obłąkańca. Zjawa wpatrywała się w niego do- bre pół minuty wzrokiem węża hipnotyzującego swą ofiarę, po czym uniosła z wolna rękę ze złotym pat- kiem na przegubie i dała znak, by otworzyć. Fil przełknął pastę, zrobił jeden niepewny krok w stronę okna i nagle rozpoznał w upiorze oficera kulturalnego z „Tatuńka". - Pan tu? - zakrzyknął zdumiony, kiedy już tam- ten znalazł się w sypialni. - Pst! - syknął Kulturalny i rozejrzał się dokoła. - Nie ma jej tu? - Kogo? - Adeli. - Adela nie żyje. Wpadła do gorącej zupy. - Bogu niech będą dzięki - westchnął oficer i wy- raz napięcia znikł z jego twarzy. - Walczyłem ze so- bą trzy tygodnie, nim odważyłem się tu wrócić... - Jak to: wrócić? - To pan już tu był? Myślałem, że pan z morza... Cały pan mokry. - To ze strachu. Ma pan jakiś ręcznik? - Co się tu dzieje? - zapytała Szaterhandowa, wchodząc przez okno, które Fil zapomniał zamknąć. - Usłyszałam głosy. Myślałam, żeś chory, Filu. Znam pana? - zwróciła się do oficera, wbijając wzrok w fi- gowy listek, jedyne oprócz złotego patka i tatuażu na piersi okrycie nieznajomego. - Z „Tatuńka". Kulturalny. - Duch? - zapytała rzeczowo pani Szaterhand i zerknęła na zegarek porucznika: była północ. - To samo pomyślałem, kiedy zobaczyłem was trzy tygodnie temu na wyspie. Co do mnie, żyję na pewno. Wyszedłem cało z katastrofy. Rozbitek, podo- bnie jak to bydlę, Wolff. - On się nie rozbił - uściśliła Szaterhandowa. - Zwodowano go. Powinien pan pamiętać, to był chyba pana pomysł, nie najlepszy zresztą. - Pomysł był przedni, tylko wykonanie zawiodło. Zwodowano kogoś całkiem innego. - A kogóż to? - Kapitana. - Kapitana??? - zawołały trzy głosy, w tym jeden za drzwiami. Pani Szaterhand przemknęła na paluszkach wzdłuż ściany i gwałtownie szarpnęła za klamkę. Na środek sypialni runęła jak długa Sonia. -Przechodziłam i... i zasłabłam - wybąkała zmieszana, zbierając się z podłogi. - Soniu, przypominasz sobie pana porucznika... - zaczął Fil i urwał. Kulturalny znikł. - Czy on tu w ogóle był? - zapytała pani Szater- hand. - Wyglądał mi na ducha. - Był, jest i będzie - rzekł twardo porucznik, wy- stawiając głowę spod kołdry. Przeraźliwy pisk Soni zawibrował w powietrzu. Nie wybrzmiał jeszcze do końca, gdy w progu stanął Wolff, czujny, napięty, z ręką w kieszeni paskudnej piżamy w wiaderka i łopatki. - Pani mnie wzywała? - zapytał. Szklanym okiem wpatrywał się w Sonię, podczas gdy drugie pospiesz- nie omiatało sypialnię. - Nadepnęłam jej na odcisk - rzekła przytomnie pani Szaterhand, następując Soni na odcisk. Dziew- czyna milczała. Wolff pomyszkował jeszcze trochę wzrokiem po pokoju i wycofał się. - Kapitana? - zapytał Fil, jakby się nagle ocknął. - Co: kapitana? - nie zrozumiała pani Szater- hand. - Pytam porucznika. O kapitana. Porucznik wyjrzał spod kołdry. I- Mnie? - Tak, pana. - O kapitana? - O kapitana. - Co: kapitana? - porucznik był ciągle jeszcze Ir szoku wywołanym wejściem Wolffa. - Zwodowano. Przecież to niemożliwe: kapitan zamknął się w wychodku. - W wychodku zamknął się Wolff. W czapce kapi- tana na głowie - rzekł porucznik ponuro. - A naj- pierw wyrzucił za burtę kapitana. - Kapitana? - Kapitana. - Wszystko jasne - rzekła pani Szaterhand. - Swoją drogą, to niezwykle śmiała hipoteza. Jak pan do tego doszedł? - Raczej dopłynąłem - odparł porucznik z sarka- zmem. - Ale może po kolei. Uprzedzam, że historia jest długa. - Mamy przed sobą prawie całą noc - rzekła Sza- terhandowa, która uwielbiała długie historie. - Po- suń się, Fil. Soniu, wejdź z drugiej strony. Poruczni- ku, niech pan podkurczy nogi. Usadowili się w czterech rogach łoża i Kulturalny rozpoczął swą opowieść. - Zszedłem z „Tatuńka" ostatni... - Kłamie - szepnęła Sonia na ucho pani Szater- hand. - ...a właściwie, to „Tatuniek" usunął mi się spod nóg, kiedy miotałem się w rozterce, czy zabrać wa- lizkę z prowiantem, czy z pawimi piórami. Klasycz- ny dylemat: natura - kultura. Wybrałem pióra. - Idiota - mruknęła Szaterhandowa. - Ale patriota - szepnęła Sonia. - Dziś wybrałbym żarcie. Nie umiałem wtedy pływać, byłem tylko oficerem kulturalnym, położy- łem się więc na walizce i wiosłując rękami, obrałem kurs South-West, co wydawało mi się najrozsądniej- sze... - Dlaczego? - zainteresowała się Sonia. - Wykluczyłem możliwość dopłynięcia na walizce do Europy, wybrałem zatem Wermuty, które według moich obliczeń musiały być gdzieś blisko. Po godzi- nie mniej więcej walizka nasiąknęła wodą i zaczęła tonąć, a jak okiem sięgnąć nie było widać lądu. Mia- łem gorączkę, toteż kiedy dostrzegłem dryfujący wy- chodek, uznałem to w pierwszej chwili za miraż. Mi- raż mirażem, pomyślałem jednak w końcu, ale szan- sa szansą, a obowiązek obowiązkiem. Wychodek - realny czy nie - był w jakimś sensie zredukowanym „Tatuńkiem", a ja oficerem na służbie. Poza tym mógł się w nim znajdować kapitan, tam zatem było moje miejsce. Resztkami sił dopłynąłem do zbawczej łupiny, wpełzłem na wierzch, wtaszczyłem walizkę i zajrza- łem przez serduszko w drzwiach, ale w ciemnościach nic nie mogłem wypatrzyć. Nagle jakiś nieznany głos ryknął ze środka: „Złaź, do cholery, z tych drzwi! Oddychać nie można!" Nie był to głos kapitana, więc pomyślałem zrazu, . że mój własny gadający brzuch płata mi jakieś figle w gorączce, ale kiedy udało mi się z wielkim trudem uchylić drzwi - zamek, o dziwo, puścił - moim oczom ukazał się nie kto inny, jak nasz gapowicz, nasz jed- nooki znajomy, miłościwie nam tu panujący... - Wolff - szepnęła pani Szaterhand, podnosząc palec ostrzegawczo. Kulturalny tygrysim skokiem przesadził parapet i znikł w mroku nocy. Drzwi otworzyły się raptownie i dyktator z butelką beaujolais w dłoni wkroczył do sypialni. - Noc taka parna - powiedział, rozglądając się bystro. - Widzę, że państwo też nie mogą spać. Przy- niosłem specyfik - uśmiechnął się krzywo. Okrążył łóżko, postawił wino na nocnym stoliku, poprawił wiszącego prosto Rafaela, zerknął w okno i wyszedł z ociąganiem. Dopiero teraz dostrzegli palce Kulturalnego zaciś- nięte na parapecie. - Szczęście, że nie przyszło mu do głowy, żeby za- mknąć okno - powiedziała pani Szaterhand, wciąga- jąc porucznika do środka. - No więc jednym słowem Wolff. W czapce kapi- tana - kontynuował oficer, sadowiąc się w łóżku i sięgając po butelkę. - Rozumiecie państwo, że sy- tuacja była niezręczna: teraz on mógł mnie zwodo- wać. Trudno było też dopytywać się o kapitana, by- łem zresztą wtedy pewien, że ten łotr go zamordo- wał. - A teraz? - dopytywał się Fil. - Cierpliwości - porucznik pociągnął z butelki i zręcznie złapał pchłę. Lata praktyki kulturalnej na „Tatuńku" zrobiły swoje: musieli przyznać, że umie stopniować napięcie. - Zgodził się łaskawie, żebym został - ciągnął ofi- cer. - Ale wiedziałem, że pała żądzą zemsty i prę- dzej czy później zechce mnie wykończyć. Atmosfera w wychodku była więc nieznośna, ale na szczęście wkrótce przypływ wyniósł nas łagodnie na brzeg wy- spy. Dziękowaliśmy opatrzności, nie wiedząc, że to dopiero początek naszych kłopotów. Wyspa, a w każ- dym razie ta jej część, na której wylądowaliśmy, by- ła jałową pustynią porośniętą z rzadka opuncjami. Na próżno przebadaliśmy ją piędź po piędzi, na próżno wypatrywaliśmy choć kropli słodkiej wody - porucznik przechylił butelkę i wino zabulgotało mu w przełyku - oprócz skał, piasku i kaktusów nie znaleźliśmy nic. Od zachodu wznosiły się pionową ścianą góry - przeszkoda nie do sforsowania. Jakże nieprzydatne okazały się moje z takim trudem zdobywane kwalifi- kacje! Jakim marnym robakiem czułem się wobec Natury, którą ta ściana zdawała się uosabiać! Czym było moje brzuchomówstwo wobec jej wzgardliwego milczenia? Przyszło mi do głowy, że w ostateczności będę musiał zabić i zjeść towarzysza niedoli, ale choć jako oficer miałem do tego moralne prawo - był w końcu pasażerem na gapę - brakowało mi fizycznych możliwości. Padałem z nóg. Poza tym nie mógłbym się, prawdę mówiąc, zdobyć na morderstwo - nie pozwoliłyby mi na to wówczas przeklęte skrupuły Kulturalnego. Dziś zrobiłbym to bez wahania, chociaż nie jestem głodny. Raz nada- rzyła się nawet świetna okazja: kiedy nachylił się nad jakimś dołem, zapomniawszy o całym świecie. Wystarczyłoby jedno mocne pchnięcie. Ale to pchnię- cie pozbawiłoby mnie jednocześnie zdobyczy: dół ro- bił wrażenie głębokiego szybu -jakżebym sukinsyna stamtąd wyciągnął? Straciwszy wszelką nadzieję, usiadłem zrezygno- wany na walizce, gdy tymczasem on, klnąc, złorze- cząc i łamiąc paznokcie, daremnie próbował sforso- wać gładką skalną ścianę. Wołał, bym mu pomógł, a w końcu widząc, że nie reaguję, podszedł do mnie i powiedział: „Znam tę wyspę. Wiem, co jest za góra- mi. Raj! Chłodne strumienie pełne ryb i lasy pod- zwrotnikowe pełne zwierzyny, soczyste południowe owoce..." Nie wytrzymałem i rzuciłem mu się do gardła. Był silniejszy i wypoczęty, toteż z łatwością mnie obez- władnił i już podnosił kamień, by roztrzaskać mi czaszkę, gdy myśl genialna rozświetliła jej wnętrze jak błyskawica. „Gruszki!" - zawołałem. - Co? - zdumiał się Fil. „Co?!" - wrzasnął podobnie jak pan i obejrzał się za siebie z nadzieją. „Gruszki. Gruchy. Gumowe przepychacze do ka- nalizacji" - odpowiedziałem. Mieliśmy ich w wychodku spory zapas. Gdy tylko mnie zaskoczony puścił, rzuciłem się ku ustępowi. Były tam na szczęście: osiem fabrycznie nowych sztuk. Muszę przyznać, że w tym momencie kultura te- chniczna zatriumfowała w pewnym sensie nad natu- rą. Przymocowaliśmy ssawki do rąk i nóg i z mozo- łem, na zmianę przyczepiając jedne a odrywając drugie, zaczęliśmy się piąć pod górę. Walizka przy- troczona do pleców - notabene znów ten przeklęty bagaż kulturalny! - nie ułatwiała wspinaczki, a im wyżej, tym trudniej było mi opanować lęk i zawroty głowy. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy krańco- wo wyczerpani weszliśmy w chmury, by pokonać ostatni odcinek stromizny. Ku naszej radości prze- ciwległy stok opadał łagodnie i kiedy wynurzyliśmy się z mlecznobiałego tumanu, oniemieliśmy: czegoś podobnego nawet ja, marynarz, nawet na pocztówce, w życiu nie widziałem. Skąpana w słońcu i w morzu zieleni... - Opuść pan ten kawałek - przerwała mu brutal- nie Szaterhandowa. - Też mamy oczy. - Niedługo było nam dane cieszyć się widokiem - podjął porucznik, zwilżywszy przedtem gardło. - W samym środku tego Edenu, przy płonącym ogni- sku, kłębiły się tłumy półnagich dzikusów uzbrojo- nych w dzidy i łuki. Nad ogniskiem wisiał duży mie- dziany kocioł, a obok siedział z jabłkiem w zębach związany linami kapitan „Tatuńka". - A więc taki spotkał go los! - wykrzyknął Fil, którym wiadomość ta wstrząsnęła jako jaroszem podwójnie. - Już chyba lepiej, żeby utonął w chłod- nych wodach oceanu. - Spokojnie - uśmiechnął się Kulturalny. - Kapi- tan zginął znacznie później, trudno powiedzieć jak. W każdym razie na pewno z ręki Wolffa. No, ale po kolei. Długo staliśmy tak na zboczu góry nie wie- dząc, co począć. Chcieliśmy jeść, a tymczasem mogli- śmy być zjedzeni. Po krótkiej naradzie wycofaliśmy się, niezauważeni, pod osłonę obłoków, by tam spo- kojnie przemyśleć plan działania. Około północy na dole wybuchła jakaś awantura; z radością przekonałem się, że sporo rozumiem - studiowałem kiedyś wermucki gruntownie, ale do tej chwili nie miałem okazji wykorzystać znajomości te- go pięknego języka... - A propos - rzekł Fil - pański wermucki to ja- kieś narzecze? - Nie, standard. R.P. A dlaczego? - Te trzaski, to oryginalne, rzekłbym gramofono- we brzmienie... Myśleliśmy, że,w dżungli jest pate- fon. - Uczyłem się z używanych płyt Berlitza, bardzo zdartych i zniszczonych. Matki-praczki nie było stać na nowy komplet - wyjaśnił oficer, lekko się rumie- niąc. - Fil, nie przerywaj panu. Prosimy dalej, porucz- niku. Reuenons a nos moutons! - rzekła pani Szater- hand. - Mogliśmy teraz poznać ich zamiary, przewi- dzieć posunięcia, wybadać, jak się to mówi, nastroje. Liczyliśmy na to, że po zjedzeniu kapitana będą ła- godniejsi i bardziej ospali, postanowiliśmy zatem przeczekać najgorsze, by potem zejść pod osłoną no- cy i zdobyć coś do jedzenia... - Mam nadzieję, że nie kości kapitana - mruknę- ła Szaterhandowa, której kunktatorstwo Kultural- nego wydało się czymś wyjątkowo ohydnym. - ...i do picia. No właśnie - porucznik łyknął wi- na i czknął lekko. - Kłótnia trwała do świtu. Ze strzępów zdań, jakie do nas docierały, wywniosko- wałem, że spór dotyczy sposobu gotowania. Wię- kszość uważała, że powinno się zalać kapitana zi- mną wodą i gotować go z dodatkiem korzeni na wol- nym ogniu, aby otrzymać bardziej esencjonalny wy- war. Niewielka, ale agresywna i lepiej uzbrojona grupka optowała za wrzuceniem go do wrzątku, by zachować walory smakowe mięsa. Była też chyba frakcja, która upierała się, żeby gotować kapitana „w mundurku". Dla nas przedmiot sporu nie miał żadnego znaczenia; ważne było, że zaistniał konflikt, ponieważ nasunęło nam to pewien pomysł. Mnie chodziło przy tym o ratowanie przełożonego, jemu - jak się później okazało - o władzę. Najpierw, nie wychodząc z ukrycia, przemówiłem do nich z głębi mego brzucha; głos umieściłem w ol- brzymim głazie leżącym w połowie stoku. Najbar- dziej grzmiącym barytonem, na jaki mogłem się zdo- być, poinformowałem ich o gniewie bogów, a potem zapowiedziałem zejście wysłanników niebios, którzy zaprowadzą porządek w zwaśnionym plemieniu. Wrażenie było piorunujące. Dzicy skamienieli. Nie mieściło im się w głowach, by od tej strony mógł na- dejść ktokolwiek, oprócz istot boskich. Bardzo po- mogło nam słońce: kiedy wynurzyliśmy się z chmur, stało już wysoko i oświetlało nas w efektownej kon- trze. Wyobrażam sobie, że wyglądaliśmy naprawdę imponująco w pióropuszach z pawich piór na gło- wach, z przepychaczami w dłoniach, no i z tą waliz- ką. Zeszliśmy niżej i dzicy padli na twarz. Ja za- jąłem się bezzwłocznie uwalnianiem kapitana, Wolff zaś, nie znając języka, błyskał tylko groźnie swoim jednym okiem i przytakiwał moim obwieszczeniom. Pierwszą rzeczą, jakiej zażądaliśmy, była żywność i napoje. Zaspokajaliśmy pierwszy głód soczystymi owocami, a pragnienie wodą z kociołka, gdy tymcza- sem tłuste prosię obracało się nad ogniskiem prze- znaczonym pierwotnie dla kapitana. On sam, mimo że wycieńczony, jeść nie mógł. Dzicy patrzyli ze zgrozą jak pożeramy prosiaka - dopiero później do- wiedziałem się, że religia zabrania im jedzenia zwie- rzęcego mięsa, zalecając ludzkie, toteż rozbitkowie, a już kapitanowie szczególnie, byli dla nich wielkim rarytasem. Poza tym, obrzydziwszy sobie owoce, któ- rych było tu zatrzęsienie, przymierali właściwie gło- dem. - To się zmieniło - wtrącił Fil. - Po uporaniu się z prosiakiem - ciągnął porucz- nik, ignorując jego uwagę - poleciliśmy dzikim wziąć osłabionego kapitana na prowizoryczne nosze i ru- szyliśmy w kierunku wskazanym przez Wolffa, któ- ry rzeczywiście zdawał się znać wyspę jak własną kieszeń. Wkrótce dotarliśmy do jakiejś pokrytej buj- ną roślinnością góry. Wolff wyjął z buta zardzewiały klucz i zaczął czegoś szukać, rozgarniając liście. Oka- zało się, że szukał dziurki do tego klucza... - Jak w Tajemniczym ogrodzie małego lorda Faun- tleroy - zachwyciła się Sonia. Za drzwiami coś podejrzanie zachrobotało. Kultu- ralny skoczył w ciemność, nie zapominając o butelce. Szaterhandowa błyskawicznie rozdała karty. W progu stanął zaspany Wolff z tacą, na której pię- trzyła się sterta ciasteczek. - Kończymy właśnie robra - ziewnęła pani Sza- terhand. - A gdzie czwarty? - zapytał chytrze dyktator. Spojrzeli mimo woli w stronę okna. - Tu jestem - wyseplenił Ignac, wychodząc spod óżka. - Karta mi upadła. Wolff ukrył nieudolnie rozczarowanie za szerokim iewnięciem. - Przyniosłem państwu trochę ciaste- zek. Sam piekłem. Mam nadzieję, że będą smako- wać. Postawił tacę na stoliku nocnym i wyszedł. - Ignac, do pioruna! - zawołała pani Szaterhand dramatycznym szeptem. - Co robiłeś pod łóżkiem? - Com miał robić? Spałem. W służbówce jakoś nie mogę. - To bohater - pisnęła Sonia. - Uratował nam życie. - Podsłuchiwał - rzekła surowo Szaterhandowa. - To jest ta dzisiejsza służba. Od okna wionęło zapachem beaujolais. Twarz Kul- turalnego ukazała się na moment i zaraz znikła: nie znał Ignaca. - Prosimy, prosimy! - zawołała Sonia. Kulturalny przeskoczył z gracją przez parapet. - Nie znam pana chyba - rzekł z wahaniem. - Ignac - przedstawił Fil. - Chłopiec stajenny. Geniusz techniczny. - Nie żywię uprzedzeń klasowych - Kulturalny podał Ignacowi czubki palców, próbując trzasnąć go- łymi piętami. - Sam pochodzę z gminu. Do wszy- stkiego sam, o własnych... Sam o własnych... na drzewo - pomyślała sennie Szaterhandowa. Ciepłe łóżko rozbierało ją. Porucznik sięgnął po ciasteczko i zastygł w pół ge- stu: najwidoczniej zaświtała mu jakaś idea. - Geniusz techniczny... - powtórzył w zamyśle- niu. - To interesujące. Cóż, dziś chłopiec stajenny, jutro może minister... A co najmniej Wielki Koniuszy Usadowił się w łóżku. - Na czym skończyłem? - Na szukaniu dziurki - podpowiedziała Sonia. - W końcu znalazł ją. Tubylcy uznali to otwarcie Góry za nowy cud i znowu padli plackiem na ziemię. Gruba warstwa zieleni kryła wspaniały, choć zapu- szczony pałac, ten, w którym teraz siedzimy. Dzicy nie mieli pojęcia o jego istnieniu - wyspa od lat słu- żyła im wyłącznie jako miejsce kanibalistycznych or- gii. W środku panował zaduch i ciemności, ale wnę- trza urządzone były ze smakiem i niewiarygodnym przepychem, co jeszcze wówczas robiło na mnie wra- żenie. Kolekcja dzieł sztuki była doprawdy imponu- jąca, choć Wolff sprowadził ich później trzy razy ty- le. A przy okazji: czy uwierzycie państwo, że ja, ofi- cer kulturalny, znałem je dotąd tylko z tanich repro- dukcji? Popłakałem się wtedy z emocji - pokręcił głową, jakby dziwował się własnej głupocie i we- pchnął sobie do ust garść ciasteczek. W piwnicach znaleźliśmy kilkanaście ogromnych beczek doskonałego Chateau dTąuem, bardzo dobry rocznik. W jednej z komnat stało kilka objedzonych przez mrówki szkieletów; sądząc po tacach trzyma- nych w dłoniach i pełnych rewerencji pozach, byli to lokaje. - Ach, ta stara szkoła - westchnęła Szaterhando- wa, patrząc wymownie na Ignaca. - Gdzie dzisiaj szukać takiej służby... - Wszystko to wyglądało dosyć zagadkowo. Na pięknym empirowym stole stał ordynarny litrowy słój, a przed kominkiem siedział szkielet w szcząt- kach pilotki i w lotniczych okularach. Później odkry- łem zresztą w dżungli zmurszały samolot, z którego dzicy zrobili sobie coś w rodzaju bóstwa. Ignac zastrzygł uszami na wzmiankę o samolocie. - Doprowadzenie zapuszczonego pałacu do stanu używalności zajęło nam zaledwie tydzień. Indianie harowali jak woły. Wolff tworzył równocześnie coś w rodzaju nowych struktur społecznych: zaczął od sformowania oddziału przybocznych gwardzistów, fanatycznie mu oddanych, wiernych jak psy. Ci stali na szczycie hierarchii. O randze w samej gwardii decydowała liczba piór w pióropuszu. Wziął je bez pytania i bez ceregieli z mojej walizki. Zaszczepił też Indianom kompleks rasy - elita zaczęła bielić sobie twarze... - Nienawidzę rasistów - wtrąciła pani Szater- hand. - Jeszcze bardziej niż kolorowych. Fil zmarszczył czoło: - Jednego nie rozumiem... - Nie rozumie pan niejednego - przerwał mu po- rucznik. - Ale zrozumie pan z czasem. Jeśli pan po- żyje, oczywiście. - Kiedy przybyliście na wyspę, było tu kilkudzie- sięciu najwyżej Indian, i to nie miejscowych. Teraz są ich tysiące. Skąd? Jakiś nienaturalny przyrost naturalny? Przecież tu w ogóle nie ma kobiet i dzieci. - Specjalnie wyszkoleni łapacze polują na ludzi na wodzie i sąsiednich wyspach. Kiedyś werbowali ochotników, kusili obietnicami, teraz biorą siłą. Wolff nie zawraca sobie głowy kobietami... - Zauważyłam - mruknęła Szaterhandowa. -...ani dziećmi. Nie musi utrzymywać bezprodu- ktywnych darmozjadów, skoro może z łatwością zdo- być tanią siłę roboczą. - Roboczą? A cóż oni tu mają do roboty? - Sam chciałbym wiedzieć. Co rano około dwóch setek czółen wypływa na morze. Wracają późną no- cą. Potem niemal do świtu słychać jakieś pluski i zgrzyty, a rano wyrusza na morze druga zmiana. Próbowałem za dnia ustalić, co się tam wyprawia w nocy, ale mam zasadę, że nie wysuwam nosa poza dżunglę, a z daleka słabo widzę. Krótki wzrok. Efekt ślęczenia nad książkami. Zmarnowany czas, nawia- sem mówiąc. Fil by zobaczył. A też ślęczał - pomyślała Sonia. Była dumna z ukochanego-dalekowidza. - No dobrze, a rodziny? - zapytał Fil. - Kto dostanie się na wyspę, już ich nie ogląda. To dożywocie. Krótkie zresztą, bo spora tu rotacja. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. - Dokąd? - Do piachu. To pluskanie jakoś szybko ich wy- kańcza. - I nie buntują się? - dziwił się Fil. - Martwi nie. Żywi przechodzą na wyspie coś w rodzaju kwarantanny. W dżungli stoi parę baraków, taki ośrodek szkoleniowy, obóz dla nowicjuszy. Wybi- jają im tam z głowy zdrożne myśli. Absolwenci nie myślą już o odzyskaniu wolności. Zrobią raczej wszy- stko, żeby inni dzielili ich los. - Straszne. Straszne. Potworne - powtarzał Fil, ukrywszy twarz w dłoniach. - Golnij pan sobie - poradził porucznik życzliwie i podał mu butelkę. Fil zlekceważył ten miły gest. - Przyłożył pan do tego ręki - powiedział z wy- rzutem. - Raczej języka. Szczerze tego żałuję. I odrabiam, jak mogę. Agituję, podburzam. Ale idzie mi ciężko... - Może hasła są za mało atrakcyjne? Mógłbym coś opracować - zaofiarował się Fil. - To nie kwestia haseł. Po prostu słabo rozwinię- ta świadomość. Opozycję, kwiat tego plemienia, wy- kończył po dwóch tygodniach. - Była opozycja? - zainteresował się Fil żywo. - A jakże. Zwolennicy krótkiego gotowania. Po- czątkowo tolerował system wielopartyjny, ale kiedy wyniuchał, że wśród dzikich zaczęły się tworzyć fra- kcje i spora część Indian uważa go za fałszywego proroka, postanowił zrobić z tym porządek. Zapropo- nował zwołanie Kongresu Zjednoczeniowego. Zgada- łem się z rebeliantami, bo już wtedy czułem biologi- czną wprost nienawiść do tego typa, i wytłumaczy- łem im, na czym polega zamach stanu. Bardzo to dzikusom przypadło do gustu. Wtedy właśnie - mi- mo że przewrót miał wszelkie szanse powodzenia - zdarzyło się najgorsze. Zaplanowałem akcję w pierw- szym dniu Kongresu. Siły były wyrównane: dziesię- ciu zauszników Wolffa, reprezentacja, którą sam wy- stawił, przeciw dziesięciu moim ludziom. Ale nasza jedenastka, to był monolit, podczas gdy tamci żarli się między sobą o te moje pióra. Rzecz polegała na tym, że Dziesiątka, stojący na szczycie hierarchii, miał obowiązek donosić na Dziewiątkę, Dziewiątka na Ósemkę i tak dalej. Totalna kontrola i totalna za- wiść. - Jedynka musiał być strasznie sfrustrowany - zauważył Fil. - Jasne - porucznik schrupał kolejne ciasteczko. - I na tym bazowałem. W razie czego przeszedłby na naszą stronę; byłoby nas dwunastu przeciw dzie- siątce Wolffa. Za jego przykładem poszliby inni, a wtedy mielibyśmy tylko dwóch do załatwienia: Dziesiątkę i to bydlę. No, ale po kolei. Zgłosiłem pro- pozycję: stół okrągły, drzwi zamknięte. Znałem się trochę na tym. Wyśmiał mnie: - Co pan z tym stołem? Jest pan może jakimś pieprzonym projektantem wnętrz? To nie Genewa. Będą siedzieli jak chcą. Ustąpiłem. I to był błąd. Zamilkł i uniósł czujnie głowę, wietrząc, po czym dał susa przez okno. Musiał tym razem chybić, bo rozległ się trzask kolejno łamanych gałęzi, a potem głuche uderzenie ciała o ziemię. Do sypialni wsunął się poszarzały i dziwnie jakoś skurczony Wolff. Postawił nową tacę ciasteczek przy łożu i podszedł do okna. Struchleli. - Wiatr się zerwał - mruknął dyktator. - Łamie gałęzie, lepiej zamknę. - Opuścił okno i stał tam długo, patrząc niby w dal, ale wszyscy wiedzieli, że obserwuje ich odbicie w szybie. - Pas! - powiedziała pani Szaterhand. - No, nie przeszkadzam. Wiem, co to brydż. Sam jestem zapalonym graczem. Wyszedł powłócząc nogami. - Czy on w ogóle nie śpi? Ignac, drogi chłopcze, otwórz okno - rzekła Szaterhandowa. - Nasz przyja- ciel nie będzie mógł się dostać. Jeśli jeszcze żyje... Ignac zaczął się gramolić z ociąganiem, by spełnić polecenie, ale było za późno: piekielny brzęk tłuczo- nej szyby rozdarł ciszę i porucznik wylądował z ło- skotem na dywaniku w kaskadzie sypiących się od- łamków szkła. Rozczochrana głowa Wolffa ukazała się w uchylo- nych drzwiach. - Pan dzwonił? Zwolniłem służbę, ale jestem do dyspozycji... - Wicher potłukł szybę - powiedziała pośpiesznie pani Szaterhand, wpychając porucznika nogą pod łóżko. - Ignac posprząta, proszę się nie fatygować. Głowa znikła. - Powinien pan zacząć nosić okulary - rzekła So- nia z troską w głosie, kiedy pokrwawiony porucznik wyczołgał się spod łóżka. - Bzdura! - warknął wściekle. Myją te cholerne okna co drugi dzień. U nas w domu myło się tylko na Wielkanoc. Byliśmy zbyt biedni, żeby sobie po- zwalać na ten luksus. - Z twarzy biła mu godność, a z nosa kapała krew. Szaterhandowa podała mu chustkę i ciasteczko. Żuł w ponurym milczeniu i zdawało się, że już nigdy nie podejmie opowieści. - Czy wiedzą państwo coś o agawach? - zapytał nieoczekiwanie. - Agawa, agaue, rodzaj z rodziny amarylkowa- tych. Sukulent - wyrecytował Fil. - Dostarcza napoju zwanego w Meksyku puląue - uzupełniła Szaterhandowa, uśmiechając się do swoich meksykańskich wspomnień. - Agawa, moi drodzy, stuletnia agawa, to znaczy jej zdrewniały kwiat, eksploduje z potworną siłą. Na otwartej przestrzeni nie ma to poważniejszych kon- sekwencji, ale w zamkniętym pomieszczeniu... Ta, która stała w sali zjazdowej, miała w chwili rozpo- częcia obrad dziewięćdziesiąt dziewięć lat, trzysta sześćdziesiąt cztery dni, dwadzieścia trzy godziny i pięćdziesiąt pięć minut. Nie wiem, jak ten drań to obliczył. W każdym razie usadził moich ludzi pod agawą. Wybuch nastąpił podczas zatwierdzania po- rządku obrad. Opozycja przestała istnieć. Oczy Soni zbielały ze zgrozy. - Zabiło ich na śmierć? - No, nie wszystkich - rzekł łagodnie Kulturalny. - Niektórych dobijali. - Małymi agawkami? Porucznik nie odpowiedział: nasłuchiwał w napię- ciu, gotów w każdej chwili wyskoczyć przez okno. Tym razem alarm był jednak fałszywy. - Musiałem się teraz mieć na baczności. Chroniła mnie tylko znajomość języka - wiedziałem, że dopó- ki Wolff go nie opanuje, dopóty jestem względnie bezpieczny. W kapitanie nie miałem sojusznika: po wszystkich przejściach całkiem się rozkleił. Nie po- znalibyście starego. Cień człowieka. Najbardziej gryzł się tym, że pierwszy zszedł z pokładu tonącego „Ta- tuńka", prawda, że nie z własnej woli, ale jednak... Prawdziwy wilk morski takich rzeczy sobie nie wy- bacza. Kiedy mi powiedział, że drab jakiś w jego kapi- tańskiej czapce na głowie za burtę go wyrzucił, od razu wiedziałem, że to musiał być Wolff. Nie miałem niestety ani świadków, ani dowodów, tylko poszlaki. A Wolff wypierał się. Twierdził, że znalazł czapkę w wychodku. Starałem się nawet usprawiedliwić te- go łajdaka, ratował w końcu własną skórę. Ale kiedy podsłuchałem, jak opowiadał, że to on mnie w wy- chodku na oceanie zastał, że to ja kapitana chciałem ze stołka wygryźć, bo ambicję mam chorą jak każdy parweniusz - poprzysiągłem zemstę. Zauważyłem z przykrością, że kapitan po tej roz- mowie zaczął na mnie patrzyć spode łba i prawie przestał się odzywać. Pewnego dnia Wolff namówił go na wycieczkę w góry. Pod wieczór wrócił sam, ni- by to wstrząśnięty, i oznajmił, że kapitan rzucił się w przepaść. Wstyd powiedzieć, ale przyjąłem tę wia- domość z ulgą. Skończyły się jego męki - pomyśla- łem - a i mnie teraz będzie lżej: niemy wyrzut w ka- pitańskich oczach zabijał mnie dosłownie. Dziś jestem pewien, że pomógł mu spaść. Zała- twiał stare porachunki i jednocześnie likwidował stopniowo wszelką konkurencję. W następnej kolej- ności zabrał się za mnie. Najpierw bezskutecznie proponował mi wycieczkę w góry, pod pretekstem, że pokaże mi miejsce, gdzie zginął kapitan. Nie dałem się namówić, bo nie miałem sobie nic do wyrzucenia - z „Tatuńka" zszedłem ostatni. Wtedy wymyślił tę tarantulę. Wiedział, że panicz- nie boję się pająków, więc kazał nałapać tego pasku- dztwa i krzyżował, kombinował, klonował, aż wyho- dował monstrum o rozmiarach małego kota, inteli- gencji Einsteina i złośliwości orangutana. Tresował bestię całymi dniami; kiedyś podejrzałem, jak dawał jej do powąchania moją oficerską czapkę, której nie mogłem nosić przez te pawie pióra, a potem roz- wścieczał pajęczycę na wszelkie sposoby. Wkrótce zaczął mnie szczuć. Prowadzał tarantulę na smyczy i zawsze na mój widok udawało jej się dziwnym tra- fem zerwać. Już wtedy nauczyłem się doskonale cho- dzić po drzewach... - Jak Drzewotaz przepołowiony - szepnęła Sonia z przejęciem. - Literatura! - parsknął Kulturalny. - W rzeczy- wistości nie jest to tak zabawne, zapewniam panią. Dlaczego mnie wtedy nie zabił, nie wiem. Pewnie uważał, że to za mało. W końcu uciekłem do dżun- gli. Kiedy przystąpiłem do agitacji, zaczął organizo- wać obławy, ale jak dotąd nie dostał mnie. Nie ma mocnych na Człowieka Natury! Sięgnął po kolejne, ostatnie już ciasteczko. Łóżko nie zdzierżyło; rozległ się głośny trzask, nogi rozje- chały się na boki i całe towarzystwo wylądowało z hukiem na podłodze. Kulturalny zerwał się i śmig- nął przez wybite okno. W drzwiach ukazał się Wolff. Słaniał się na no- gach, włosy miał zmierzwione, twarz ziemistoszarą, w przekrwionych z niewyspania oczach czaił się ob- łęd. Zdawało się, że nie zauważył połamanego łóżka. - Czy państwo już się zdecydowali? - wymamro- tał. - Widzę, że zabrakło ciasteczek. - Podniósł z po- dłogi tacę i chwiejnym krokiem ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się, wytarł starannie nogi i zapukał, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Przerywa zawsze w najciekawszym miejscu - poskarżyła się Sonia. - To niegrzeczne. Ten ostatni odcinek z agawą był świetny. Na schodach rozległ się głośny rumor i brzęk tacy. - Spadł - powiedziała pani Szaterhand. - Już dziś nie przyjdzie. Ale porucznik też już nie przyszedł. V Gdyby ktoś następnej nocy obserwował uważnie, najlepiej przez noktowizor, niebo nad wyspą, do- strzegłby z pewnością niewielki, niezidentyfikowany obiekt latający, który przemknąwszy nad wierzchoł- kami drzew, wylądował z głuchym łoskotem w sa- mym sercu dżungli. Kto przegapiłby pierwszy, miał- by szanse zauważyć cztery kolejne, przelatujące nad Quaquaquatlanem w regularnych odstępach czasu. Nie był to ani deszcz meteorytów, ani inwazja z Mar- sa, a tylko skrzynie pełne fajerwerków, przeznaczo- nych pierwotnie do uświetnienia urodzinowej fety dyktatora i teraz wykradzionych sprytnie z pilnie strzeżonej szopy. Autorem koncepcji kradzieży był Ignac, wykonaw- cą - Kulturalny. Operacja „Fajerwerk" wykazała ide- alną wręcz komplementarność tego tandemu i prze- prowadzona została błyskawicznie: skok z drzewa na dach szopy, rozebranie trzcinowej strzechy, dwa rzuty lassem z lian, przygięcie do klepiska dwóch cienkich, ale sprężystych palm i katapultowanie pię- ciu skrzynek - wszystko to nie zajęło porucznikowi nawet dwudziestu minut. Po zakończeniu akcji spra- wny fizycznie oficer katapultował się osobiście. Parę godzin później, o brzasku, Szaterhandowa wymknęła się niepostrzeżenie z pałacu, aby na pro- śbę Fila rozejrzeć się w możliwościach ucieczki z wy- spy: oboje byli zgodni co do tego, że Quaquaquatlan musi mieć jakiś port, najprawdopodobniej na połu- dniowo-zachodnim, nie znanym im jeszcze wybrze- żu. Okazja do rekonesansu była wyjątkowa, Wolff ogłosił bowiem poprzedniego dnia, że nazajutrz od- będzie się pogrzeb Adeli; mieli w nim uczestniczyć wszyscy mieszkańcy wyspy. Około południa pani Szaterhand biegła wciąż je- szcze lekko, rytmicznie, wspominając swe słynne maratony w Sad owce. Sadówka... Gospodarując ra- cjonalnie oddechem poczuła nagle, jak ogarnia ją fa- la dojmującej tęsknoty za krajem, z jego woniami, barwami i dźwiękami tak różnymi od quaquaquat- lańskich. Szybko pojęła, że przyczyną tego ostrego ataku nostalgii jest unoszący się w powietrzu inten- sywny zapach - dziwnie znajomy, swojski, ale zara- zem tu, w tych egzotycznych stronach obcy i jakby nie na miejscu. Na próżno starała się go zidentyfikować, wkrótce zresztą dała sobie spokój, uwagę jej bowiem pochło- nęły inne, ważniejsze sprawy. Oto gdy przedarłszy się przez dżunglę, dotarła do południowo-zachodnie- go krańca wyspy, dojrzała w oddali statek na redzie, spory frachtowiec zakotwiczony w zatoce. Zachowu- jąc niezbędne środki ostrożności, zbliżyła się do brzegu i - ciągle ukryta w zaroślach - usłyszała przebijające się przez szum oceanu, wywrzaskiwane po wermucku komendy. Kilkunastoosobowa grupa Indian pod nadzorem Siódemki ładowała do kołyszą- cej się na wodzie szalupy jakieś woreczki. Siódemka nie był jedynym dozorcą tragarzy: na dużym, pła- skim kamieniu błyszczało złowrogo w słońcu szklane oko Wolffa. Dzicy zerkali na nie raz po raz z ukosa z wyraźnym nabożeństwem. W łodzi siedział zwrócony ogorzałą twarzą ku lą- dowi, przystojny - jak z przyjemnością zauważyła - marynarz ze złotym kolczykiem w uchu. Precyzyjny plan działania zrodził się natychmiast w głowie pani Szaterhand. Najpierw należało zwrócić na siebie uwagę majtka. Nie było to trudne - zajączek pusz- czony kieszonkowym lusterkiem, niewidoczny dla pozostałych, spełnił doskonale swoją rolę. Zanurzona do pasa w zielonym gąszczu jak Jahwe w Krzaku Gorejącym, zaczęła nadawać kodem semaforowym komunikat. Zastrzegłszy na wstępie, że rozmowa ma charakter poufny, przedstawiła się, po czym kilku- dziesięcioma energicznymi wymachami ramion opi- sała lapidarnie rozpaczliwą sytuację czwórki nieszczę- snych więźniów dyktatora. Marynarz okazał się nie tylko przystojny, lecz tak- że inteligentny: przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, zastanawiając się zapewne nad możliwością podjęcia dialogu bez zwracania na siebie uwagi Indian, a po- tern wstał, przeciągnął się, ziewnął i udając, że wy- konuje ćwiczenia gimnastyczne dla relaksu, odpo- wiedział: „Za tydzień, o piątej rano (proszę wyregulować ze- garek, mój wskazuje w tej chwili za pięć dwunastą) do zatoki przybędzie motorówka z sąsiedniej wyspy. Ewakuacja przeprowadzona będzie szybko i dyskret- nie, aby uniknąć ryzyka pogorszenia dobrosąsiedz- kich stosunków z dyktatorem Quaquaquatlanu, któ- ry jakkolwiek charakter ma paskudny, jest znakomi- tym, solidnym partnerem w interesach. Ouer". Zakończywszy nadawanie, marynarz wykonał je- szcze dla niepoznaki parę skłonów pozbawionych treści semantycznych i z udaną obojętnością odwró- cił się plecami do swojej rozmówczyni. W rzeczywi- stości krótki dialog wstrząsnął do głębi tym swobod- nym żeglarzem, nawykłym do dalekich rejsów po bezkresnych przestrzeniach oceanu. Pani Szaterhand puściła się na przełaj ku pałaco- wi, nie zapominając o znaczeniu drogi powrotnej głębokimi nagryzieniami na korze drzew. Mimo że sama miała nieco inne plany i nie była jeszcze zde- cydowana, czy opuści wyspę, czuła się w obowiązku przekazać wieści Filowi i Soni, których zdążyła po- kochać jak własne dzieci (choć wobec braku potom- stwa nie mogła ręczyć za trafność porównania), a także Ignacowi, do którego przywiązała się jak do własnego służącego (choć formalnie był cudzym). Tajemnicza woń zbłądziła aż na pałacowe pokoje. Fil obudził się późno, ze ściśniętym sercem; czarna melancholia siedziała okrakiem na jego wątłej pier- si. Gubił się w domysłach, czemu to przypisać - ciś- nieniu? klimatowi? oddaleniu od kraju? Minęło po- łudnie, a dławiąca tęsknota za czymś nieokreślonym nie zelżała ani na jotę. Także na twarzach Soni i Ig- naca malował się bezbrzeżny smutek i oczy przy- mglone wpatrywały się półprzytomnie w niewiado- me dale. Nie mogli dociec, czemu złapało ich tak na- gle - i całą trójkę naraz. Wolff, kładąc to na karb ża- lu po śmierci Adeli, nie nalegał nawet specjalnie, gdy wykręcili się od udziału w uroczystościach po- grzebowych. Tego dnia założył swą czarną przepaskę na oko, co Fil uznał za ekstrawagancką formę żałoby. Po obiedzie Ignac, który od pewnego czasu cha- dzał własnymi drogami, znikł na dobre. Bardzo to Fila niepokoiło: czuł, że ze spotkania geniusza anal- fabety z wykolejonym Kulturalnym mogą wyniknąć jakieś kłopoty. Zerkał też co chwila niecierpliwie na zegarek, wypatrując pani Szaterhand. Choć wpako- wał przyjaciół w tę kabałę nieumyślnie, był za nich w pewnym sensie odpowiedzialny. Ceremonia pogrzebowa zakończyła się późnym po- południem. Wolff natychmiast po powrocie do pałacu zwolnił służbę i znikł w kuchni. Życie w rezydencji zamarło, ale ten pozorny spokój, zakłócany z rzadka brzękiem rondli, zwiastował w przekonaniu Fila nadciągającą burzę. Szaterhandowa pędziła jak wicher, by podzielić się z towarzyszami wynikami swego rekonesansu. Tuż przed bramą pałacu, wchodząc w ostry wiraż, zderzyła się z jakąś szarą postacią w pelerynie. Roz- legł się głośny brzęk i coś plasnęło mokro o ziemię. - Dobry wieczór - sapnęła, rozpoznając w opatu- lonym osobniku Wolffa. Dyktator nie odpowiedział. Pod opończą słychać było pobrzękiwania, jakby pokrywka podskakiwała na garnku z wrzątkiem. Jednocześnie Wolff starał się przydepnąć jakiś wyślizgujący się spod płaszcza, biały półksiężyc. - Spacerek? - zapytała pani Szaterhand. Wpatrywał się w nią w ponurym milczeniu. - Zdaje się, że pan Kier chciał się koniecznie z pa- nią zobaczyć - rzekł wreszcie. - Panie... - ujęła go pod ramię i z przykrością wyczuła, jak tamten sztywnieje pod jej dotknięciem. - Właściwie to jak panu na imię? Znamy się już tak długo, że możemy chyba bez ceregieli przejść na ty... Mów mi Rita. - Rudi - bąknął Wolff. - Zdaje się, że pan Kier... - Daj spokój z tym Kierem, Rudi - żachnęła się pani Szaterhand. - Mam w tej chwili ochotę na ma- ły spacer. Wieczór taki piękny... Wolff wierzgnął nogą usiłując daremnie posłać ko- pniakiem w ciemność intrygujący półksiężyc. - Spacery o tej porze bywają tu niebezpieczne - mruknął. - W twoim towarzystwie nic mi chyba nie grozi? - zapytała zalotnie pani Szaterhand, zastanawiając się, czy nadal próbować perswazji, czy ruszyć go z miejsca bykiem. Drugi sposób był znacznie pro- stszy, ale i bogatszy w konsekwencje - z ewentual- nym morderstwem włącznie. Przysunęła się jeszcze bliżej i nastąpiła mu na palce prawej nogi. Wolff nie drgnął nawet, pobladł tylko lekko i zacisnął zęby. Spod jego buta wyciekał jakiś białawy płyn. - No cóż, nie jesteś chyba w zbyt dobrym nastro- ju - westchnęła pani Szaterhand, widząc że nic nie wskóra konwencjonalnymi sposobami. - Pójdę już, zdaje się, że Fil na mnie czeka. Ruszyła w stronę pałacu, nie oglądając się za sie- bie. Znalazłszy się poza zasięgiem jego wzroku, schowała się za grubym platanem, odczekała dobry kwadrans, po czym, rozglądając się na boki, wróciła na miejsce spotkania. Na ziemi leżały cztery zapiaszczone, ledwie wido- czne w bladej księżycowej poświacie pierożki. Co on u diabła kombinuje? - zastanawiała się, po- chłaniając przysmak łapczywie. - Skoro chciał je zeżreć, czemu nie zrobił tego w kuchni? Myśli kłębiły jej się w głowie, a piasek zgrzytał w zębach. Nagle aż przysiadła, olśniona: jeśli Wolff konspiracyjnie wyniósł pierożki z pałacu, mogło to oznaczać tylko jedno - dyktator z jakichś niejasnych powodów ukrywał kogoś na wyspie. Dotarła do sypialni Fila równocześnie z Kultural- nym: kiedy stanęła w drzwiach, on pojawił się w ok- nie. Tym razem miał na sobie białe spodnie od galo- wego munduru, czym ją ujął, a jednocześnie jakby lekko rozczarował. Fil siedział na brzegu łóżka zasępiony. Gdyby nie smoking, trudno byłoby go odróżnić od dwóch myśli- cieli Rodina z kolekcji Wolffa, dumających po obu stronach łoża. Nie podniósł nawet głowy; dopiero gdy pani Szaterhand zdała krótką relację ze swej wyprawy, rzekł matowym głosem: - A więc za tydzień opuszczamy tę przeklętą wy- spę. Kulturalny zatarł ręce: - W samą porę. Niedługo będzie tu gorąco! - Co pan ma na myśli? - Rewolucję, oczywiście. Fil spojrzał na niego zaskoczony. - Jak to rewolucję? Jaką rewolucję? - Krwawą, oczywiście. Rzeź. Galony, hektolitry krwi... - porucznik rozmarzył się, jakby był szefem koncernu produkującego kaszankę. - Doprawdy... - żachnął się Fil. - Pan, człowiek kultury... - Natury - poprawił go oficer. - Kiedy słyszę sło- wo „kultura", od... - ugryzł się w język. - Mniejsza z tym. Moja dewiza to terror. Terror i horror! - Terror - Fil otrząsnął się; samo słowo wywoły- wało skurcz żołądka. - Gdy rewolucja przejmuje me- tody tyranii, obraca się przeciwko sobie, staje się własną karykaturą. Zaprzeczeniem samej siebie. Sa- ma staje się tyranią. Kulturalny zmierzył go wzrokiem pełnym pogardy. - Boi się pan, żeby rewolucyjny impet nie zmiótł pana i panu podobnych. - Moskit uciął go w czoło. Rozgniótł go ze złością i nagle stracił panowanie nad nerwami. - Znam ja was, liberałów. Gęba pełna fra- zesów, lud, z ludem, dla ludu, a jak co do czego, trzęsą się o własne tyłki! Chrzanią o normach, zasa- dach, umowach. Tanie triki dla utrzymania starego ładu. My - Kulturalny mówił w liczbie mnogiej, nie wiadomo w czyim imieniu - chcemy nowej rzeczywi- stości. A kto nam stanie na drodze, tego zniszczymy! - Na Astrei nie będziemy niszczyć. Chcemy budo- wać - powiedział cicho Fil. - Na zgniłych fundamentach! Żeby budować, trze- ba przygotować teren, wytrzebić wszystko, wykar- czować, wytępić bez litości przeciwników. Zacząć oczywiście od tego gada... - Żądza zemsty - jakież to niskie! I to osobista uraza ma być tym fundamentem? Postawi pan wszy- stko na głowie: gnębieni staną się gnębicielami i vice versa, a mentalność niewolników pozostanie. Zwykła zamiana ról. A tu trzeba budzić świadomość. Umysły tych biedaków są zatrute. Deprawują ich warunki życia. Nie wiedzą, co to szczęście, bo go nie zaznali... -A wie pan przynajmniej, o czym marzy ta dzicz? Żeby nas wszystkich zjeść! To jest ich koncep- cja szczęścia. Da się pan zeżreć, czy zaproponuje im pan warzywa i ten swój wegetarianizm? Kiedyście się tu zjawili, Wolff palnął krótką mowę, pamięta pan? Obiecał im wtedy wasze białe mięso w nagrodę za wytrwałą pracę! - Nie wierzę! Pan jest nieobiektywny, bo szczuł pana Adelą. A przecież mimo wszystko wykazuje do- brą wolę. Nie jest przeciwnikiem reform. Zauważył pan jak oni teraz jedzą? - To lis! - zasyczał Kulturalny. - Pasie ich, żeby uśpić instynkt walki klasowej. - O przepraszam. To właśnie pierwsza z reform. Moja sugestia... - Cha, cha! - zaśmiał się Kulturalny. - Reforma! Wie pan, co się dzieje z tymi, którzy nie chcą się pła- wić w pańskim zadekretowanym luksusie? Zjedzenie skórki od chleba karane jest śmiercią! - Bzdura! - prychnął Fil. - Bzdura? Nie dalej jak dziś w południe siepacze Wolffa rozstrzelali nieszczęśnika, który smażył pla- cki kartoflane. - Kłamstwo. Oni nie mają broni palnej. - Rozstrzeliwują z łuków. Dopiero teraz pani Szaterhand uprzytomniła so- bie, że tajemnicza woń, która przyprawiła ją o ostry atak nostalgii, była zapachem placków kartoflanych. Zrozumiała, że porucznik nie kłamie. - Mówi pan, że w południe? A więc tryb doraźny. Kto sądzi? - Bez sądu. Oto pańska reforma - zwrócił się do Fila. - Roi pan o swoich republikach idealnych. Tu ma pan coś realnego. Co pan proponuje na począ- tek? Perswazję? Zamieni pan tego łajdaka w anioła? Ja mam lepszy pomysł: za trzy dni zamienię go w nieboszczyka. Osobiście. - Naprawdę byłby pan zdolny zabić człowieka? - No, może nie własnoręcznie - zastanowił się Kulturalny. - Środkami powszechnie w takich wy- padkach stosowanymi. Na przykład bombą. Fil pobladł. Przez chwilę patrzył na porucznika z odrazą, a potem wolno, z naciskiem, powiedział: - Oświadczam panu, że nie dopuszczę do rozlewu krwi, choćbym miał tu pozostać na zawsze. Porucznik zorientował się, że za wcześnie odkrył karty. Zmienił taktykę. - No wie pan, można by mu dać szansę. Podłożyć bombę pod pałac i spróbować perswazji. Ajeśli okaże się niepoprawny, nacisnąć guziczek... - Powtarzam: brzydzę się terrorem. A poza tym taki, jak pan to określił, „guziczek" może przypadko- wo nacisnąć byle kto... Zaskrzypiały schody. Kulturalny skoczył na para- pet. - Ostrzegam! - zdążył jeszcze powiedzieć Fil. - Jeśli nie zrezygnuje pan ze swoich obłąkańczych planów, złożę donos! Około północy porucznik pojawił się jeszcze raz. Fil nie spał. Czuł się fatalnie, wstrząsały nim dresz- cze. Mimo że noc była gorąca i parna, na jednym z dwóch kominków płonął ogień. Kulturalny długo krążył po sypialni, wyłamując palce. Czerwone refleksy ognia nadawały jego twa- rzy diaboliczny wygląd. - No i ma pan swojego baranka - rzekł wreszcie. - Ktoś wykradł z szopy urodzinowe fajerwerki. Czte- rech strażników oskarżonych o zaniedbanie obowiąz- ków strącono w przepaść. Publicznie. Przerwał na chwilę, aby zbadać efekt. Fil milczał wstrząśnięty. - Tolerować te zbrodnie, to przykładać do nich ręki. Przebrał miarkę. Czas położył kres tyranii. Re- wolucja! Tylko rewolucja! Pojutrze. Jutro. Dziś! Stał tyłem do kominka. Swąd spalenizny wypełnił sypialnię. Porucznik wrzasnął i jednym susem do- padł parapetu, a potem, ciągnąc za sobą smugę dy- mu, skoczył w noc. Choć Kulturalny twierdził, że jego domem jest dżungla, miał jednak coś w rodzaju stałej siedziby na wypadek chłodów lub deszczu; była to dobrze za- maskowana, sucha i przestronna pieczara, w której przechowywał starannie swój oficerski mundur, wa- lizkę i skromne zasoby gotówki. Tam właśnie ukrył skrzynie z fajerwerkami, tam też zwabił Ignaca, umiejętnie podsycając jego konstruktorskie pasje i ambicje. Geniusz z miejsca zabrał się do roboty. Je- go koncepcja była prosta, choć zadanie skompliko- wane: należało wyeliminować to, co zbędne - dym, kolor, wszelkie wypełniacze - i wypreparować czy- stą, skoncentrowaną energię. Nieszczęsny porucznik z czerwonym tyłkiem pa- wiana przypominał teraz rzeczywiście człowieka- małpę. Ból fizyczny był jednakże niczym wobec in- nej, znacznie dotkliwszej straty - zniszczonych bia- łych spodni, chluby oficera. W bezsilnej wściekłości miotał się po jaskini jak ranny zwierz. -Umiarkowanie! - warknął. Te inteligenckie mięczaki! Znam na wylot tych zgniłków, sam do nie- dawna byłem jednym z nich. Nic do końca, nic po- rządnie, do skutku, wszystko połowicznie. Pół ka- wki, pół prawdy, półgębkiem. Pewnie po pół numer- ka, żeby nie nazbyt radykalnie... Półśrodki. Półgłó- wek. Pół... - urwał, bo wściekłość dławiła go za gardło. - Pół litra - podpowiedział usłużnie Ignac, nie podnosząc głowy znad roboty. Kulturalny spojrzał na niego zaskoczony i oprzy- tomniał na chwilę. - Ile to ma? - zapytał podejrzliwie, wskazując na prawie gotową bombę. - Pół mega... - wyjąkał Ignac i skulił się ze stra- chu. - Pięćset tysięcy ton - poprawił się szybko. - Szlag mnie trafi! - zawył oficer i strzelił głową w ścianę. Dlaczego pół? Czemu nie całą, okrągłą, pełną, doskonałą, cholerną megatonę? - Handgranat by wystarczył - burknął Ignac pod nosem, ale posłusznie zabrał się do przekonstruowa- nia bomby. Po godzinie była gotowa. Kulturalny, który przez cały czas krążył po jaskini i dudnił pięściami po że- brach, wydając dzikie okrzyki skopiowane wiernie z filmów o Tarzanie wyświetlanych na „Tatuńku", uspokoił się wreszcie. - Więc pojutrze opuszczacie wyspę... Szkoda, że zabierasz się z nimi. We dwóch zawojowalibyśmy świat. Co tam świat - wszechświat! O której ma być ta motorówka? - O piątej rano. W zatoce. Kulturalnemu zaświeciły oczy: - A więc pojutrze o piątej trzydzieści wyspa zmieni właściciela. Umieść tylko bombę dokładnie pod sypialnią i nastaw zegar. - Jaki zegar? - W bombie. Nie będę przecież rzucał. Nie jestem Sawinkow. Ignac pocierał w zamyśleniu siwą szczecinę na po- liczkach. - To nie zegarówka. Nie miałem zegarka - spoj- rzał wymownie na złotego patka porucznika. Oficer westchnął ciężko, odpiął zegarek z ociąga- niem, a potem założył go z powrotem. - Nie mogę. Nie mogę! To maturalny prezent. Moja biedna matka zaprała się na śmierć, żeby mi go kupić. Wymyśl coś innego. - No dobra. Zrobi się zdalny detonator. Niech pan przyjdzie rano, będzie gotowy. Umieścił bombę w spodniach i zawiązał sznurek. - Tera wracam do pałacu. Szkoda, że nie mam już teraz tego detonatora - myślał z żalem oficer, obserwując z zarośli Ignaca znikającego we wnętrzu rzęsiście oświetlonej rezy- dencji Wolffa. VI Kiedy Sonia zarumieniona od zdrowego snu, peł- nego słodkich marzeń o Filu, wybiegła przed śniada- niem z pałacu, by jak co rano uwić wianek z wiel- kich jak sadzone jajka wermuckich stokrotek, spot- kała ją przykra niespodzianka: podwójny kordon uz- brojonych w łuki strażników otaczał pałac. Pierścień wewnętrzny zwrócony był twarzami ku siedzibie dy- ktatora, zewnętrzny zaś ku dżungli, gdzie - nawet nie będąc dalekowidzem - dostrzec można było syl- wetkę Kulturalnego przemykającą nerwowo tam i z powrotem, tam i z powrotem. Rada nierada, dziewczyna wróciła do pałacu bez wianka, by co prędzej podzielić się nowiną z Filem. Nie zastawszy go w sypialni, weszła do służbówki Ignaca. Geniusz techniczny siedział przy stole i ob- racał coś w palcach. Na widok Soni pobladł, błyska- wicznie podniósł rękę do ust i usiłował połknąć taje- mniczy przedmiot. Oczy wyszły mu z orbit, twarz zsiniała, zaczął rzęzić. Sonia oderwała mu ręce od twarzy i na stół wy- padły części taniego zielonego długopisu: brakowało tylko skuwki, którą widocznie zdążył połknąć. -Po co ci ten długopis, Ignacu? Przecież nie umiesz pisać. - Ignac milczał, zaciskał palce na dłu- gopisie i pocił się obficie. Soni zrobiło się go żal. - Chcesz? Nauczę cię. W oczach stajennego pojawił się błysk panicznego strachu. Już miał połknąć kolejny kawałek, gdy w korytarzu rozległy się kroki i do służbówki zajrzał Fil. Był wzburzony; jego naturalnie falujące włosy sterczały jak druty. - Złe wieści - rzekł ponuro. - Mysz nie wymknie się z pałacu. Musiał coś zwąchać. Chodźmy do Sza- terhandowej. Pani Szaterhand czesała perukę. Snopy iskier sy- pały się spod grzebienia. Wiadomość przyjęła obojęt- nie, a nawet jakby z pewną ulgą. Miała swoje plany. - Coś się poradzi - rzekła. - Na razie nie dajmy nic po sobie poznać. A teraz chodźmy na śniadanie, bo jestem głodna jak wilk. Śniadanie to podstawa. Lepiej już zrezygnować z kolacji. Dzień upłynął spokojnie. Dyktator próbował ba- wić ich przy obiedzie konwersacją, znajdując wdzię- czną słuchaczkę i partnerkę jedynie w pani Szater- hand, która co i raz wybuchała perlistym, choć nie- stety nie zaraźliwym śmiechem. Fil dziobał w posę- pnym milczeniu swój bukiet z jarzyn, Sonia wpatry- wała się w niego z niepokojem, Ignac zaś co chwila sięgał ukradkiem do kieszeni spodni, jak klient, któ- ry sprawdza, czy będzie miał czym zapłacić słony ra- chunek. - Rozejdźmy się teraz, żeby nie budzić podejrzeń - szepnęła Szaterhandowa, kiedy wstali od stołu. - Do wieczora coś wymyślę. Tymczasem słońce zaszło, a Fil wyglądając przez okno stwierdził, że nic się nie zmieniło: straże stały nieruchome i groźne w szarym świetle wczesnego zmierzchu. O dziewiątej Sonia wśliznęła się po ci- chutku do sypialni ukochanego. - Najwyższy czas ruszać - rzekł Fil zdenerwowa- ny. - Na Ignaca nie ma co liczyć: zaprzedał duszę te- mu diabłu. Ale co z panią Szaterhand? Prawdę mówiąc, niepokoiło go jedno: nie miał po- jęcia, jak sforsować kordony straży - Szaterhando- wa by wiedziała. Tymczasem dzielna kobieta siedziała na rosnącej pod oknem sekwoi i przez szczelinę w żaluzjach pod- glądała Wolffa. Już od paru dni podejmowała co wie- czór desperackie i daremne próby uwiedzenia dykta- tora. Jej koncepcja przewrotu była zgoła odmienna od krwawej wersji Kulturalnego i ostrożnego kun- ktatorstwa Fila. Z osobistych doświadczeń, a także z licznych lektur wiedziała, że najpotężniejszym moto- rem ludzkich poczynań jest miłość. Gdyby jej plany się powiodły, opanowując uczucia tyrana zawładnę- łaby tym samym wyspą - dla Fila. Wszak szczę- ściem można się podzielić. Szybko jednak miała się przekonać, że w przypadku Wolffa sprawa nie bę- dzie prosta - z równym powodzeniem mogłaby pro- wokować erotycznie głaz. Ona, dla której strzelali się hrabiowie i książęta krwi, dla której monarcho- wie tracili koronowane głowy, tu była bezradna. Trzeciego dnia, wyczerpawszy konwencjonalne środ- ki, założyła mu podwójnego nelsona, ale na wpół uduszony zdołał jakimś cudem dosięgnąć dzwonka i zaalarmować służbę. Od tej chwili pani Szater- hand zaprzestała wieczornych wizyt w sypialni dy- ktatora, co nie znaczy, że dała za wygraną. Przenios- ła się tylko na sekwoję i nie tracąc nadziei, obserwo- wała stamtąd bacznie prywatne życie autokraty o kamiennym sercu. Dyktator w eleganckiej bonżurce przemierzał po- suwistym, aksamitnym krokiem swój apartament i z satysfakcją zacierał ręce. Szczelina w żaluzji była wąska, toteż co chwila znikał z pola widzenia, wkrót- ce jednak przestał krążyć po pokoju i stanął przed obrazem Claesa, martwą naturą z soczystymi owo- cami, dzikim ptactwem i pucharami wina. Kontem- plował przez chwilę bujną urodę malowidła, po czym zdecydowanym ruchem odsłonił ukryty pod obrazem sejf. Szaterhandowa zacisnęła mocniej palce na gałę- zi. Wyczekała aż Wolff pieszcząc zamek szyfrowy ustawi właściwą kombinację, której niestety nie mogła z daleka dostrzec, i kiedy ciężkie drzwi uchy- liły się bezszelestnie, a on znikł we wnętrzu, pozo- stawiając przed sejfem pantofle, zawołała cicho: - Kuku! Czujna głowa dyktatora wynurzyła się z otworu. Wolff przeżuwał coś intensywnie. Chwilę nasłuchi- wał, po czym z ociąganiem wygramolił się z sejfu i boso podszedł do okna. Szaterhandowej zdawało się przez moment, że patrzy przez szparę prosto na nią i odruchowo zamknęła oczy, ale kiedy po chwili je otworzyła, dyktator wracał do kasy. - Kuku! - zawołała, tym razem głośniej. Jednooki znieruchomiał. Na Wermutach nie było kukułek. Z wolna odwrócił się w stronę okna i znikł jej z oczu. Po chwili zgasło światło. Czekała cierpli- wie, trzymając kolejne „kuku" w rezerwie, ale nie zdążyła go z siebie wydobyć; dał się słyszeć cichy szelest i okno wraz z żaluzją podjechało w górę. Błysnął pistolet, a w ślad za nim wychyliła się głowa Wolffa. Nie było chwili do stracenia: potężny kopniak zwolnił tępą gilotynę. Wrzask przytrzaśniętego żaluzją tyrana rozległ się równocześnie z wystrzałem z pistoletu. Szater- handowa zsunęła się zwinnie o jedną gałąź niżej i zamknęła usta uwięzionego namiętnym całusem. - Na razie musi ci to wystarczyć - szepnęła. Potem zerwała szyszkę i zakneblowała mu gębę rozwartą do krzyku. - Wyglądasz jak prosiaczek, kochasiu - powie- działa czule. Jednooki błysnął jednym okiem w bezsilnej wście- kłości. Strażnicy nadstawili uszu. Huk wystrzału był tu zjawiskiem częstym, z którym zdążyli się już oswoić, ale inny, jednostajny odgłos dochodzący z piwnic wyraźnie zaalarmował wyjątkowo w wyjątkowym stanie czujnych Indian. Kilku upierzonych gwardzi- stów opuściło posterunek i ruszyło w stronę pałacu, reszta straży po krótkim wahaniu poszła za ich przykładem. Ignac napierał całym ciałem na wiertarkę. Hałas był piekielny - zdawało się, że piwniczny strop lada chwila zwali się chłopu na głowę. Żeby ulokować pewnie i dyskretnie bombę, ukrytą na razie w ster- cie kartofli, należało wywiercić kilka mniejszych otworów, wybić jeden wielki, zamurować śmiercio- nośny ładunek i zatrzeć wszelkie ślady. Wiertło opornie, ale skutecznie zagłębiało się w stare mury. Nagle opór ustąpił - Ignac runął gło- wą naprzód i trzasnął czołem w ścianę z taką siłą, że z pewnością straciłby przytomność, gdyby w tej samej chwili nie trysnęła z otworu chłodna struga burgunda. Z twarzą zalaną krwią i winem osunął się wiertacz na ziemię. Na schodach rozległ się tupot dziesiątków bosych stóp. Wyrwane z futryną drzwi prasnęły o kamienną podłogę i sfora siepaczy Wolffa wtargnęła do piwni- cy. Chłop skulił się przerażony, ale bijący ze ściany strumień zgasił pierwszą pochodnię, nim zdążyli go dostrzec. Odczołgał się w kąt, by przeczekać najgor- sze w kartoflach, widząc jednak, że winny zdrój po- chłonął bez reszty uwagę strażników, upewnił się tylko, czy bomba jest na swoim miejscu, wepchnął ją głębiej, po czym, pełznąc wzdłuż ściany, wymknął się nie zauważony z podziemi. Spojrzawszy w dół, Szaterhandowa dostrzegła niezwykłe poruszenie wśród Indian. Strażnicy pędzi- li na wyścigi ku pałacowi, nawołując się i przepycha- jąc przy wejściu. Czyżby wystrzał z niewielkiego pi- stoletu kaliber 7.62 zapoczątkował rewolucję? Histo- ria lubi się powtarzać. Rita Szaterhand poczuła się nagle ważnym trybem w jej machinie. Wkrótce cały rozległy teren wokół pałacu opusto- szał i zapadła cisza zakłócana tylko nieartykułowa- nymi odgłosami, wydobywającymi się jakby spod zie- mi. Szaterhandowa zsunęła się z drzewa i prze- mknęła pod ścianą do głównego wejścia. Nie zatrzy- mywana dotarła do sypialni dyktatora. Z satysfakcją przyjrzała się jego wypiętemu tyłkowi i wymierzyła mu siarczystego klapsa. Jednooki wierzgnął bosymi stopami. - Spokojnie, serdeńko. To tylko bezkrwawa rewo- lucja. Okno to nie la Veuve. Na wszelki wypadek zaciągnęła story, maskując starannie swą uwięzioną ofiarę, po czym rozejrzała się uważnie po sypialni. Najpierw sejf. Zobaczymy, co tam trzymasz, słody- czko. Wetknęła głowę do sejfu i stwierdziwszy, że jest dostatecznie duży, by zmieściła się tam w całości, wlazła do środka. Kulturalny siedział na gałęzi mangrowca i iskał się, pogrążony w ponurych rozmyślaniach o nieosią- galnym detonatorze, gdy wtem coś bzyknęło mu koło ucha. O jedną dziesiątą sekundy później dotarł doń huk wystrzału. Zapewne zamordowano po prostu kolejnego dzikusa, a jednak dziwne przeczucie kaza- ło w końcu oficerowi zejść z drzewa: wystrzał, choć nie z krążownika, a zaledwie z brauninga, mu- siał oznaczać początek czegoś wielkiego. Mówił mu to instynkt rewolucjonisty. Porucznik zawył przej- mująco i wielkimi susami pognał w stronę pałacu. Strażnicy znikli bez śladu. Z piwnic dobiegały dzi- kie śpiewy pijanej hordy - wolał tam nie zaglądać, choć potrzebował bomby, Ignaca i detonatora. Nig- dzie nie było widać żywej duszy, odważył się więc po raz pierwszy od sześciu miesięcy wejść do pałacu frontowymi drzwiami. Zajrzał do diagonalnej łazien- ki i natychmiast dostrzegł półotwartą brzytwę dy- ktatora. Uzbrojony, poczuł się pewniej> a zdumiewa- jący fakt, że nawet przed drzwiami sypialni Wolffa nie było straży, rozwiał resztki obaw. Uchylił bezsze- lestnie drzwi i omiótł sypialnię wzrokiem: pozacią- gane story przyćmione światło lampki nocnej... Otwarta kasa! Zrazu zamierzał tam wejść, ale po- wstrzymał go cichy szelest. Ranne pantofle ustawio- ne równo przed sejfem wskazywały na to, że jedno- oki jest w środku. Z dreszczem dzikiej radości poru- cznik zatrzasnął drzwi kasy i okrzyk triumfu wydarł się z jego tatuowanej piersi. Zamarł zresztą natych- miast, gdy oficer uświadomił sobie, że nie zna kom- binacji, ale nie warto było na razie przejmować się drobiazgami. Nagle przyszło mu do głowy, że teraz, gdy dykta- tor wpadł w potrzask, wysadzanie pałacu byłoby nierozsądne. Co więcej - idiotyczne! Nie będzie prze- cież sprawował rządów w jaskini! Tym bardziej na- leżało odszukać Ignaca z detonatorem, żywego czy martwego. Sądząc po wyciu dobiegającym z piwnic, raczej martwego. Ale to potem, za chwileczkę. Zasłonił sejf Claesem i przez chwilę wpatrywał się w obraz z nienawiścią, a potem rozpłatał znienacka brzytwą najbardziej utuczonego bażanta. Poprawił. I jeszcze raz. Krew się w nim wzburzyła, ogarnęło go dzikie podniecenie. Następnym cięciem rozpoło- wił od głowy do stóp blade zwłoki na obrazie Rem- brandta, wyręczając w ten sposób niezdecydowanego profesora Tulpa, który od trzech z górą wieków ster- czał nad trupem, niezdolny rozpocząć lekcji anato- mii. Potem poszły w strzępy słoneczniki van Gogha. Kilkoma kolejnymi uderzeniami brzytwy poćwiarto- wał infantkę Margaritę, po czym wbiegł na drugie piętro, do sypialni Fila, gdzie jednym mistrzowskim cięciem poszerzył tajemniczy uśmiech Giocondy od ramy do ramy, zamieniając ją w potwornego Gwyn- plainea. Szalał. Dopiero płótno Fontany, które zda- wało się z niego szydzić, ziejąc ukośną raną, uświa- domiło mu absurdalność tych barbarzyńskich eksce- sów. Złożył brzytwę. Wycie w podziemiach ucichło, zbiegł więc po scho- dach, potykając się po drodze o porozrzucane bezład- nie ciała strażników. Jedni leżeli twarzami w dół, nie dając oznak życia, inni czołgali się przez rubino- we kałuże burgunda ku wyjściu. Kiedy dotarł do wciąż tryskającego źródła, jego oczom ukazał się widok mrożący krew w żyłach: splątane ciała tworzyły jakąś makabryczną karyka- turę grupy Laokoona, wstrząsaną konwulsyjnymi drgawkami. Ci z wierzchu pełzali jeszcze po zwło- kach towarzyszy, ale raz po raz kolejny dzikus osu- wał się w dół i tam nieruchomiał na zawsze. Cie- mnoczerwony strumień, choć z mniejszym impetem, sikał nieprzerwanie wprost do szeroko otwartych ust leżącego na wznak olbrzyma, po czym wylewał się i spływał kaskadami po targanych upiorną czka- wką ciałach. Widok był zbyt szokujący, nawet - czy też szczególnie - dla człowieka natury. Kulturalny przemógł obrzydzenie i brodząc po kolana w winie, usiłował odnaleźć w plątaninie nóg i rąk kończyny Ignaca. Potem, z trudem powstrzymując torsje, wy- biegł z piwnicy. Orzeźwiony świeżym powietrzem szybko doszedł do siebie; po chwili mknął ku zatoce - na poszukiwanie geniusza i detonatora. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła Szaterhandowa w nikłym świetle zapalniczki, była srebrna taca, na której - nie mogła wprost uwierzyć własnym oczom - leżała nadgryziona kromka razowca ze smalcem. Ślinka napłynęła jej do ust; już, już sięgała po rary- tas, gdy drzwi sejfu zatrzasnęły się za jej plecami z hukiem i zapadła ciemność. W nagłym, zwierzę- cym odruchu porwała chleb i zatopiła w nim zęby. I wtedy do jej świadomości dotarła straszliwa pra- wda: żywcem pogrzebana w sejfie. Od- rastające włosy zjeżyły się jej na głowie, unosząc pe- rukę. Z najwyższym trudem rozwarła szczęki: w nowej sytuacji każdy kęs mógł w najbliższej przyszłości de- cydować o życiu lub śmierci. Po krótkim namyśle podjęła próbę sforsowania drzwi kasy. Naparła na nie muskularnym ramie- niem - ani drgnęły. Cofnęła się o kilka kroków i wy- rżnęła „z łba"; kiedy odzyskała przytomność, sejf był wprawdzie ciągle zamknięty, ale jej umysł otwarty i jasny. Przystąpiła do oględzin wnętrza: było tak prze- stronne, że zastanawiał wręcz brak umeblowania. Zastukała kajdankami w ścianę - sądząc po odgło- sie, blacha musiała mieć co najmniej trzy cale gru- bości. Obmacując ją i opukując wspominała ucieczki swojego życia: Sing-Sing, Moabit, Newgate... Tam było to proste - skorumpowane strażniczki, pomoc współwięźniarek, narzędzia, materiały, powietrze, czas. Właśnie: czas i powietrze. Na ile go starczy? Nagle w przystępie niezwykłej u niej paniki zało- tomtała pięściami w drzwi sejfu. Czuła, że się dusi. W jednej sekundzie ona, tak niechętna angażowaniu się w ideologiczne spory Fila z porucznikiem, prze- obraziła się w najzagorzalszą przeciwniczkę rewolu- cyjnego terroru. Zapragnęła, by ktoś wyswobodził dyktatora z potrzasku i aby niebo natchnęło go po- mysłem otwarcia sejfu. A jeżeli zatrzasnął ją właśnie uwolniony jakimś cudem Wolff? Wtedy już tylko śmierć w męczarniach. Chyba że to żart. Ona wszak- że żartowała. Najgorsze - pomyślała - że władzę ce- chuje zwykle brak poczucia humoru. No a jeśli dyktator zginie? Prawdopodobnie tylko on zna szyfr. Nie, spokój. Spokój za wszelką cenę! Postanowiła kontynuować oględziny: każdy drobiazg mógł się okazać ważny. Nie zdołała wypatrzyć trezo- ra, z czego wywnioskowała zrazu, że jedynym skar- bem musi być ten chleb ze smalcem. Wniosek okazał się jednak fałszywy: pod tacą odkryła stertę pęka- tych woreczków, wypełnionych nieszlifowanymi dia- mentami. Pod woreczkami leżał plik papierzysk, na pierwszy rzut oka bezwartościowych. Wrodzone wścibstwo kazało jej zerknąć na listy, ale przezor- ność wzięła górę - nie powinna zużywać cennego ga- zu z zapalniczki! Nim zdążyła ją zgasić, chłodny po- wiew z delikatną nutą lawendy usłużnie zdmuchnął płomień. Złudzenie - pomyślała. - Rodzaj fatamor- gany. Czas pożegnać złudzenia. A jednak podmuch świeżego powietrza, choć był złudą, zaostrzył pra- wdziwy apetyt, bo znów pomyślała o chlebie i posta- nowiła zjeść go natychmiast. Sięgnęła łapczywie po razowiec, gdy ponownie, teraz wyraźnie z góry i z kie- runku Nord-Ost, dotarł do niej powiew bryzy. Wspię- ła się na palce i zaczęła metodycznie obmacywać gór- ny, północno-wschodni kąt kasy. Aż zakwiczała z radości, gdy wyczuła pod palcami okratowany otwór, który buchał wprost wolnością. Rześkie powietrze zaprawione Yardleyem z domiesz- ką jodu chłodziło jej lica. Przysunęła woreczki do ściany, wspięła się na stertę, wyjęła spod języka pil- niczek do paznokci, który nosiła tam zawsze na wszelki wypadek, i poddając ufnie twarz pieszczocie wiatru, zaczęła spokojnie, rytmicznie piłować kratę. VII - Sprawdźmy jeszcze raz: kompas - w porządku. Mapa - zgadza się. Nacięcie na korze - jest. Zatoki nie ma. Stali na skraju dżungli. Przed nimi rozpościerała się ogromna połać skalistego wybrzeża, którego krańce sięgały niemal horyzontu. Wschodni wiatr przynosił aż tutaj ryki pijanych hord. - Zdrajca! - rzekł Fil z goryczą. - Dopiął swego. Oto nowa karykatura rewolucji. Czy ten szaleniec nie mógł przynajmniej poczekać do naszego wyjazdu? Spojrzał na zegarek i zawahał się. - No tak, jesteśmy już o kwadrans spóźnieni. Po- winniśmy być w tej chwili na pokładzie. Mimo to mógł trochę poczekać... Sonia milczała. Statek, ucieczka, rewolucja - wszystko to nie miało dla niej większego znaczenia. Była z Filem. Nareszcie sam na sam. Choć, trzeba przyznać, niepokoiła ją nieobecność Ignaca, a zwła- szcza pani Szaterhandowej, jak również brak ro- mantycznej zatoki, wymarzonej scenerii, która być może natchnęłaby Fila... Zastanawiała się właśnie czy nie powinna przejąć inicjatywy, gdy nagle Fil rzekł zdecydowanym głosem: - Wracamy. W obecnej sytuacji ucieczka byłaby zdradą. Moje miejsce wśród ludu. A moje przy tobie - pomyślała Sonia. Zagłębili się w dżunglę. Po nocnym, ciepłym de- szczu szlak przetarty i oznakowany przez panią Szaterhand, który przed godziną jeszcze przebyli ze względną łatwością, zarastał dosłownie w oczach. Poranne słońce prażyło niemiłosiernie nawet przez gruby baldachim listowia, powietrze było parne. Przebijając się z mozołem przez gąszcz, mieli wraże- nie, jakby pływali w ogromnym zielonym akwarium. Miriady uskrzydlonych mrówek i wielkich jak ważki komarów oblepiały im twarze, właziły do ust, nosów i oczu, oślepiały, tak że kilka razy zboczyli z trasy i tylko cudem udało im się na nią powrócić. Raz po raz płoszył ich trzask łamiących się konarów i głu- chy łoskot padających drzew. Potykali się o wykroty i kopce termitów, brodzili w stosach na wpół zgni- łych owoców mango, grzęźli w tłustej, śmierdzącej próchnicy. Dżungla dawała im poglądową lekcję bio- logii: ten przyśpieszony kurs przypominał trikowy film popularnonaukowy o wegetacji - narodzinach, rozkwicie, śmierci i rozkładzie. Oprawę dźwiękową filmu tworzyła kakofonia, od której kręciło się w gło- wie: chrypienie tukanów, wrzaski małp, rechot ol- brzymich ropuch i najbardziej ze wszystkiego nie- znośny, bezustanny świergot cykad. Uszli może z pół mili, gdy Fil zatrzymał się nagle i podniósł z ziemi niewielki zielony przedmiot. - Nie do wiary: długopis! Stara, starsza niż przy- puszczałem kultura materialna. Jakże rozwinięta! Brakuje tylko skuwki. A może to przedmiot kultowy? - To długopis Ignaca - bąknęła Sonia. - Jak to Ignaca? Ignac niepiśmienny... - rzekł Fil niepewnie. - Ale to jego. Dostał może od kogoś. Albo ukradł. Fil, ja muszę... za potrzebą... - dodała, czerwieniąc się z lekka. Znikła w zaroślach. Fil obracał w palcach długo- pis. Nie dowierzał Soni - własne teorie wydawały mu się zawsze bardziej godne zaufania. Nie miał kieszeni, wsunął więc długopis do toreb- ki Soni. Dziewczyna wynurzyła się z krzaków i usia- dła cicho obok niego. Czuła się trochę nieswojo z da- la od pałacu, ale jednocześnie narastało w niej pod- niecenie. Ach, gdyby zechciała ją zaatakować jakaś dzika bestia, czy Fil zechciałby ją bronić? Albo gdy- by zechciały ją zgwałcić te dzikusy i Fil przepędziłby ich albo pozabijał, a potem zechciałby sam... - Pst! - syknął Fil. - Ktoś idzie. Może Ignac - do- dał z nadzieją. Ale nie był to Ignac. Ponad gęstwą podzwrotniko- wej zieleni sunęło prosto w ich stronę sześć migocą- cych w świetle poranka pawich piór. - Szóstka - szepnął. - Albo Piątka i Jedynka. Al- bo Trójka, Dwójka i Jedynka. Z krzaków wytoczyli się na polanę dwaj pretoria- nie Wolffa: Czwórka i Dwójka. Z trudem trzymali się na nogach. Czwórka i Dwójka... - powiedział Fil nieco zawie- dziony, że rzeczywistość nie potwierdziła jego domy- słów. Nagle twarz mu się rozjaśniła. - Soniu! Patrz i zapamiętaj. Oto okazja, jaka nie- często się zdarza. Dam ci wspaniałą lekcję. Pier- wszą, prostą lekcję demokracji. Zanim Sonia zdążyła go powstrzymać, wyskoczył na środek polany i zawołał coś po wermucku. Dzicy skamienieli. Wykorzystując zaskoczenie, Fil bezzwłocznie przystąpił do lekcji. Tłumaczył im coś gestykulując i podsuwając pod nos palce obu rąk. Wyższa matematyka - pomyślała Sonia z szacun- kiem. Twarze dzikusów pozostawały nieporuszone; naj- widoczniej nic nie pojmowali. Potem coś na kształt zrozumienia zaczęło się malować na płaskich obli- czach, ale dla Soni było to malowidło abstrakcyjne. Zniecierpliwiony wykładowca przeszedł do prakty- cznej demonstracji swej teorii: złapał za jedno z piór Czwórki, wyrwał je i wetknął Dwójce. Dwie Trójki popatrzyły na siebie spode łba, czknę- ły, a potem jak na umówiony znak rzuciły się na na- uczyciela. Krew trysnęła z nosa Fila. Sonia z okrzykiem rannej łani skoczyła ku nim i zaczęła okładać napastników torebką. Wrzaski bitych i bijących zwabiły wkrótce nowych Indian: z buszu wynurzyło się dwóch pomalowanych w czarno-białą pepitę szamanów - nim Sonia zdąży- ła się połapać, schwycili nieprzytomnego Fila pod pachy i powlekli go w głąb dżungli. Dziewczyna rzu- ciła się w ślad za nimi, lecz nie przebiegła jeszcze nawet pięciu kroków, gdy jeden z pozostałych dziku- sów skoczył szczupakiem i zwalił ją na ziemię. Po- tem okraczył nieszczęsną i jednym szarpnięciem rozdarł od góry do dołu jej ulubioną sukienkę z kali- ko w niebieskie groszki, prezent od Szaterhandowej. Sonia drapała i gryzła, ale drugi Indianin pośpie- szył koledze z pomocą i nieszczęsna ofiara poczuła, że słabnie. Wykrzywiona zwierzęcym pożądaniem twarz pochyliła się nad nią i zionęła prosto w nos lekko już sfermentowanym, przetrawionym burgun- dem. Przez moment Sonia poczuła się, jakby trafiła do działu masek afrykańskich w British Museum. - Moje panieńskie śluby! - pomyślała z rozpaczą. W następnej chwili coś stuknęło i twarz dzikiego rozpłynęła się, jak gdyby była z wosku, oczy zaszły mgłą, a z ust wydarło się głuche stęknięcie. Indianin runął na Sonię bezwładnie, aż zadzwoniły w zderze- niu ich zęby. Kokosowy orzech potoczył się po tra- wie. Drugi dzikus rzucił się przerażony do ucieczki, ale w tej samej sekundzie z góry, spomiędzy palmo- wych liści wynurzyło się dwoje ramion, błysnął złoty patek i biel mankietów. Czerwonoskóry podjechał w górę i znikł w listowiu; rozległo się rzężenie i po chwili martwe ciało z przekręconą o sto osiemdzie- siąt stopni głową rąbnęło ciężko o ziemię. - Dzień dobry - rzekł Kulturalny, zeskakując z wdziękiem z palmy. - Cóż za miłe spotkanie! Sonia, cała drżąca, usiłowała okryć się strzępami sukienki. Oficer podsunął jej paczkę kradzionych dunhillów, wyciągniętą z kieszeni galowego munduru. - Pani sama? - zapytał, przyglądając się jej z uko- sa, gdy już zapaliła. - A gdzież to pan Felix? - rozej- rzał się bystro dookoła. - Rewolucja rewolucją, ale nie powinien tak pani zaniedbywać. Ja, choć ją roz- pętałem, gotów jestem zająć się panią. My, rewolu- cjoniści, także mamy życie osobiste... To mówiąc przysunął się do rozdygotanej dziew- czyny, raz jeszcze rozejrzał się nerwowo i przewrócił ją brutalnie na ziemię. - Wciórności! - rozległ się w zaroślach głos Igna- ca. - Wdepnąłem w gówno. Nareszcie was znala- złem. Od dwóch godzin szukam tej sakramenckiej zatoki. Kulturalny zerwał się na równe nogi i wygładza- jąc marynarkę, spojrzał na chłopa z nienawiścią. - A gdzie to reszta? Gdzie pan Fil? - dopytywał się Ignac. - Fil!!! - krzyknęła Sonia przenikliwie, przyto- mniejąc nagle. - Fil porwany! Ratujcie go... błagam was, ratujcie! - Masz? - warknął Kulturalny do Ignaca i wy- ciągnął rękę. - Mam, co nie mam mieć? - mruknął Ignac. Sięg- nął za pazuchę i pobladł jak płótno. Porucznik zła- pał go za gardło. - Zgubiłeś, chamie! Ignac zsiniał i oczy wyszły mu z orbit. - Zrobię drugi - wykrztusił. - Znajdziesz ten - wycedził porucznik. - Znaj- dziesz, choćbyś miał przeczesać całą dżunglę grze- bieniem. Prowadź, którędy lazłeś. Pochyleni zaczęli przeszukiwać teren. Sonia wlok- ła się za nimi, słaniając się na nogach i zawodziła. - Ratujcie Fila... Ratujcie go... - Jak wyglądał? - zapytał Kulturalny. - Zmasakrowany -jęknęła Sonia. - Półżywy... - Jak wyglądał? - powtórzył porucznik i piana wystąpiła mu na usta. - Wysoki brunet, bardzo przystojny - załkała So- nia. - Zielony - powiedział Ignac. - Zielony długopis. - Pięknie - sapnął Kulturalny. - Zielony długopis zgubiony w zielonej dżungli. Kretyn. Nie miałeś czerwonego? - Mniejsza o głupi długopis! - zawołała Sonia. - Fil... Oficer odsunął ją na bok i w bezsilnej wściekłości zaczął szarpać Ignaca za lniany gors. - Czekajcie - Sonia starała się ich rozdzielić. - Fil znalazł jakiś długopis. Zielony... - Gdzie? - ryknął Kulturalny. - W dżungli... - Gdzie jest Fil, pytam - przerwał jej porucznik. Ale dziewczyna zaniosła się płaczem tak histerycz- nym, że nie mogła wykrztusić słowa. Na szczęście ślady były jeszcze świeże. Mężczyźni ruszyli pędem, Sonia zaś, szlochając, pokłusowała przez busz za nimi. Ostatni pręt uległ pilnikowi Szaterhandowej. Zla- na potem osunęła się na podłogę i tam odpoczywała chwilę, umiejętnie regulując wdechy i wydechy. Pierwsza próba wpełznięcia do otworu wentylacyj- nego - bo takie było chyba jego przeznaczenie - za- kończyła się fiaskiem: przeszkodził biust. Pani Sza- terhand wycofała się z pewnym trudem, zrzuciła ża- kiet i ponowiła próbę. Tym razem opór stawiła miednica. - Do trzech razy sztuka - szepnęła do siebie i po- zbyła się reszty odzieży, nagle przyszedł jej do głowy pomysł zaiste przedni. Jak dobrze, że nie uległa pry- mitywnej zachciance i nie zjadła chleba w pierw- szym - a nawet w drugim - odruchu! Odszukała ra- zową pajdę, po czym niby pływak szykujący się do przepłynięcia kanału La Manche natarła starannie tłuszczem całe ciało. Była gotowa. Zanim jednak podjęła trzecią, osta- teczną próbę, która - była tego pewna - musiała się powieść, wróciła po woreczki z diamentami i papie- ry. Powiązawszy je sznureczkami, przyczepiła cały ogon do kostki lewej nogi i przyświecając sobie za- palniczką, wsunęła się, tym razem gładko, w otwór. Chłodny powiew wyczuwało się tutaj już całkiem wyraźnie. Powietrze doprowadzała do sejfu stalowa, wypolerowana rura, nie wiadomo jak długa: choć Szaterhandowa wytężała wzrok aż do bólu, nie mog- ła wypatrzyć najmniejszego nawet światełka w tym tunelu nadziei. Jeśli jednak rura miała początek, musiała mieć i koniec - wnioskowała logicznie. Smalec czynił przepychanie całkiem przyjemnym, a chłodna stal działała kojąco na rozpalone ciało. Coraz też mocniej pachniało lawendą i Szaterhando- wa zaczęła roić: rura prowadzi zapewne do jakiejś męskiej łazienki, i nie jest to łazienka Wolffa - ten nie używał Yardleya. Serce uczuciowej kobiety po- częło bić tak mocno, że stal aż zawibrowała i zew miłosny pomknął rurą ku nieznanemu krańcowi i adresatowi. Zastygła przez moment w bezruchu, jakby spo- dziewając się odzewu. Potem, nie doczekawszy się go, ruszyła naprzód. Intensywna woń spowiła ją wkrótce całą i odurzy- ła jak opium, lecz nie na długo: nagle pani Szater- hand stuknęła wypukłym czołem w jakąś przeszko- dę. Pstryknęła zapalniczką. Blady płomyk oświetlił bladą, nieruchomą twarz o szlachetnych rysach. Oto podążał ku niej, zwabiony głosem jej serca! Z zapaloną zapalniczką, płonącym wzrokiem i og- niem w piersi czekała... Ale oczy nieznajomego mężczyzny patrzyły na nią z zimną, szklaną obojętnością - nawet nie taksująco. Nie ulegało wątpliwości, że pełznąc w innym niż ona kierunku, pełznie także w innym celu. Dżentelmen włamywacz - pomyślała z niechęcią. - I to z tych, co stawiają sprawy zawodowe przed uczuciem. - Przepraszam - mruknęła. Miała nadzieję, że tamten włączy coś w rodzaju wstecznego biegu. Nieznajomy nie drgnął nawet. Patrzył na nią obo- jętnie, tak jakby wyglądał przez okno. Tego znieść nie mogła. - Cha, cha! - zaśmiała się sztucznie. - Niechże się pan tak nie gapi. Jestem nie ubrana. - Nawet to nie zrobiło na lawendowym wrażenia. - Chyba ustąpi pan kobiecie. Do tego nagiej. I dokąd to tak w ogóle? Mężczyzna pachniał w milczeniu. Zniecierpliwio- na natarła na niego ciemieniem. Przesunął się nieco do tyłu i znów znieruchomiał. Krew uderzyła jej do głowy. - Z drogi, chamie! - ryknęła i zgiąwszy rękę na ile było to możliwe, strzeliła mu tak zwaną blachę w czoło. Pomknął w głąb rury z cichym szelestem, jakby był na sankach. Chudszy - pomyślała z zawiścią. - Albo miał le- pszy smalec. Wzburzona, przeciskała się z mozołem dalej; roz- koszna do niedawna woń lawendy przyprawiała ją teraz o mdłości. Po kwadransie mniej więcej znów uderzyła czołem o niewidoczną przeszkodę. W świetle zapalniczki za- błysły zimno znajome oczy. Już miała bluznąć przekleństwem, gdy wtem nie- jasne podejrzenie ukłuło ją w serce jak pchła. Zbliżyła płomyk zapalniczki do nieruchomej twa- rzy. Człowiek w rurze był martwy. VIII Kulturalny kluczył i węszył, węszył i kluczył, ale i tak posuwał się do przodu szybciej niż markotny Ignac i zgnębiona, obolała Sonia. Od czasu do czasu przypadał do ziemi i badał niewidoczne dla pozosta- łej dwójki ślady, po czym zrywał się z pomrukiem i gnał dalej. Jako tropiciel okazał się niezrównany: wkrótce znaleźli na zarośniętej ścieżce but Fila ze startym noskiem, potem drugi. Sonia związała je sznurowadłami, przewiesiła przez szyję ten osobliwy talizman i z nową nadzieją przyśpieszyła kroku. Nie mogła pojąć, co ma tu do rzeczy długopis, i czuła do Kulturalnego głęboki żal połączony z oburzeniem, musiała się jednak trzymać tej podejrzanej pary afe- rzystów - była na to skazana. Ślady, które teraz i ona zaczęła dostrzegać, pro- wadziły obok wydeptanego w podszyciu setkami stóp kręgu, zastawionego stosami miseczek z koloro- wej gliny; pośrodku rozsiadło się wielkie, zielone ptaszysko - pokryty grubym kożuchem drobnych li- stków samolot, znany im z opowieści porucznika. Kulturalny wyminął tę surrealistyczną zjawę obojęt- nie, ale Ignac skamieniał wręcz z wrażenia. Potem ze wzrokiem wbitym w aeroplan, z wyciągniętymi przed siebie ramionami ruszył ku bóstwu niczym fa- natyczny bałwochwalca. Gliniane miseczki ofiarne chrzęściły mu pod nogami, stopy ślizgały się w ich zawartości: skisłym kawiorze, cuchnących paszte- tach, spleśniałych francuskich serach. Roje metalicz- no-niebieskich much krążyły wzburzone wokół gło- wy intruza. Wystarczyło jedno nieśmiałe dotknięcie chłopskie- go palucha, by fetysz rozsypał się z cichym szele- stem w proch. Ignac stał zbaraniały przed aluminio- wym szkieletem; dopiero gniewne warknięcie Kultu- ralnego wyrwało go z transu. Powlókł się dalej, ale długo jeszcze rzucał za siebie tęsknym spojrzeniem. Zdawało się, że udręka przedzierania się przez gąszcz trwać będzie wiecznie, gdy niespodziewanie wypadli z impetem na przestronną polanę, na środ- ku której stał okazały szałas, otoczony powbijanymi w ziemię totemami. Szyderczo wykrzywione maski nie mogły wróżyć nic dobrego. Imponującą rozmiara- mi, choć prymitywną budowlę otaczały zasieki z dru- tu kolczastego, nad całością zaś górowały cztery strażnicze wieże - drewniane skrzynie z okienkami, umieszczone na wysokich palach i pokryte napisa- mi: „Handle with care" i „Fragile". Ogrodzenie up- strzone było tabliczkami z trupimi czaszkami, a in- skrypcja na większej tablicy nad bramą głosiła, że mieści się tutaj Research Institute. Kulturalny wycofał się pośpiesznie w krzaki, na- kazując ruchem ręki, aby uczynili to samo. Z ukry- cia przypatrywał się przez chwilę budkom, wreszcie podniósł z ziemi orzech kokosowy i lekceważąc napi- sy, cisnął nim niezwykle celnie w pierwszą z brzegu. Huknęło. Zamarli w oczekiwaniu, ale atak nie wy- wołał żadnej reakcji. Porucznik wypróbował tą samą metodą trzy pozostałe stanowiska, upewniając się, że Research Institute zaniechał z niejasnych przy- czyn działalności, po czym pewnym krokiem ruszył ku wejściu. Mroczne, zagracone wnętrze szałasu pachniało ziołami i uryną. Na glinianej podłodze walały się zbielałe kości z wymalowanymi magicznymi znaka- mi. W jednym kącie zgromadzono ogromne ilości kolb, probówek i wszelkiego szkła laboratoryjnego, w drugim piętrzyły się sterty kartonowych pudeł. Nad płonącym niebieskawo palnikiem Bunsena bul- gotała leniwie w retorcie jakaś gęsta, brunatna ciecz. Ignac pociągnął nosem i ruszył niepewnie w tamtą stronę, ale Kulturalny zatrzymał go brutalnie, wy- kręcając mu rękę. - Długopis - syknął. - Najpierw długopis. - Fil! - zawołała Sonia, tłumiąc łkanie. -Cynadry! - wychrypiał Ignac, doznawszy nagłej iluminacji. -Hm, zastanawiające... Cynadry, strawa ubo- gich, tu, na tej wyspie... - rzekł Kulturalny w zamy- śleniu. - I to w instytucie badawczym. Chyba, że... W pewnych kulturach... Kanibalizm ostatecznie był tu do niedawna. Doprawdy nie wiem, co o tym są- dzić... Straszliwe podejrzenie ścięło Sonię z nóg. Zbladła i osunęła się bez ducha na klepisko. Kulturalny ro- zejrzał się wokół bezradnie, a Ignac, korzystając z sy- tuacji, rzucił się ku retorcie. - Odwagi. Musi pani być dzielna - perswadował Soni porucznik z lekkim odcieniem zniecierpliwienia w głosie, kiedy oblana zawartością jakiejś menzurki otworzyła oczy. - Jeszcze nie wszystko stracone. Je- śli odzyskamy długopis... No, niechże pani... Podejrzany brzęk szkła kazał mu odwrócić głowę; ostatnie krople sosu z cynadrów skapywały z nie ogolonej brody Ignaca. Sonia, jak dźgnięta ostrogą, rzuciła się z piąstka- mi na głodomora. - Ty... ty potworze! Ludożerco! Ignac bronił się niezdarnie jedną ręką, nie wypu- szczając retorty z drugiej. - Spokojnie - wtrącił się Kulturalny. - Co się sta- ło, to się nie odstanie. Nie pora płakać nad rozlanym mlekiem. Inna rzecz, że nie powinien żreć sam - przełknął głośno ślinę. - No, niechże pani nie histe- ryzuje, przecież to i tak szczątki. - No właśnie - łkała Sonia. - Fil chciałby... po śmierci... mówił... Chciał, żeby jego szczątki spoczęły w ojczyźnie. - Sentymentalna bzdura - zirytował się porucz- nik. - Już widzę te nagłówki w gazetach: „Cynadry Felixa Kiera wróciły do kraju". Albo: „Podroby F. Kiera spoczęły na Zamku Królewskim"... Sonia w nowym ataku rozpaczy osunęła się na kartonowe pudło z mikroskopem elektronowym i tam spazmowała wytrwale, ale porucznik przestał zwra- cać na nią uwagę i przystąpił do przeszukiwania szałasu. Większość wyposażenia nowoczesnego labo- ratorium pozostawała nie rozpakowana, a sprzęt stojący na wierzchu lśnił czystością - najwidoczniej go nie używano. Inną osobliwością instytutu był cał- kowity brak długopisów. - Naukowcy! - zżymał się Kulturalny. - Czym oni, u diabła, notują? - Szukał wprawdzie konkret- nego długopisu, ale brak jakiegokolwiek doprowa- dzał go wręcz do szału. Rozglądał się bezradnie po szałasie, gdy wtem w najciemniejszym kącie coś się poruszyło i rozległo się głośne ziewnięcie. Z ubijakiem od moździerza w dłoni Kulturalny ruszył na palcach w tamtą stronę. Sterta worków zafalowała i spod łachmanów wy- sunęła się tłusta, różowa nóżka. Porucznik zerwał worek jednym szarpnięciem: w legowisku budziło się ze snu dziecko. Białe. Płomień zapałki oświetlił twarz chłopczyka i So- nia krzyknęła przeraźliwie - dziecko było miniatur- ką Fila, jego niemal idealną kopią w skali 1:3. Burza podejrzeń rozpętała się w głowie dziewczy- ny. Nieślubny syn jej ukochanego! Zapewne spłodzo- ny z jakąś tubylką. A więc Fil kłamał. Byli na wy- spie od pięciu tygodni, dziecko zaś miało co najmniej pięć lat. Musiał już tu być wcześniej. Dziecko z nie- prawego legowiska. A może ciąża na Wermutach, w strefie podzwrotnikowej, trwa krócej? Może to wcześniak? Ale dorastanie? - Gubiła się w domy- słach. - Jakąż tajemnicę zabrał do grobu Fil? Chłopczyk wpatrywał się w nich przez chwilę nie- przytomnym wzrokiem, po czym usiadł raptownie i klasnął w pulchne dłonie: - Sonia, pan Kulturalny, Ignac! - zawołał. - Gdzie ja jestem? Co tu robimy? -Fil! - wykrzyknęła Sonia; mylące rozmiary ukochanego nie zwiodły jej kobiecej intuicji. Ku zdziwieniu pozostałej dwójki przypadła do malca i, ośmielona jego dziecięctwem, obsypała go pocałun- kami. - Nic nie pamiętam. Nic nie pamiętam... - po- wtarzał tymczasem w kółko Mały Fil. - Dali mi ja- kieś paskudztwo do wypicia. Usnąłem. Nic nie pa- miętam... - Ujął głowę w dłonie dziwnie starczym gestem i kiwał się w zamyśleniu. Leżące tuż przy barłogu naczynie z wydrążonej tykwy, z którego wyciekała resztka zielonkawego płynu, zdawało się potwierdzać wiarygodność jego chaotycznych zeznań. Kulturalny podniósł je i obwą- chał, a nawet ostrożnie polizał koniuszkiem języka, ale nie sformułował żadnych wniosków. -Szkoda, że nie ma więcej - mruknął Ignac; ciecz wyglądała mu na jakiś eliksir odmładzający. Przez skołataną główkę Soni popłynęła nowa fala przypuszczeń i wątpliwości. Była rozdarta: Fil, jej najdroższy Fil znalazł się żywy i cały, choć pomniej- szony. To cudowne. Ale co z różnicą wieku? Kiedy on osiągnie dojrzałość, ona będzie kobietą trzydzie- stoparoletnią. Mogłaby go w najlepszym razie usy- nowić. Wyrwała Kulturalnemu tykwę i chciwie chłeptała resztki płynu. Zrównać się wiekiem z ukochanym! To wspaniale przedłużałoby ich romans. Niestety eliksiru było co kot napłakał i, przynajmniej na ra- zie, nie działał. Porucznik przysiadł na workach i ująwszy chłopca pod bródkę, uśmiechnął się doń przymilnie. - Fil, drogi chłopcze, znalazłeś podobno w dżungli mój długopis. Oddaj mi go, synku, a ja dam ci... dam ci procę. Fil zmarszczył czółko, co Kulturalny odczytał jako oznakę dziecięcego uporu. - No, oddaj ten bezwartościowy, tandetny długo- pis. Wujek kupi ci drugi, inny, z diamentową kulką. - Jaki długopis? - zapytał Fil. - Nic nie pamię- tam... Pobili... Napoili... - Albo dam ci ten zegarek - oficer zaczął odpinać swego patka. - Ładny - powiedział Fil. - Ale ja nie mam żad- nego długopisu. Nic nie pamiętam. Kulturalny machnął ręką zniecierpliwiony, założył z powrotem zegarek i zaczął przetrząsać wyrko. Po- tem przeszukał ubranie dorosłego Fila leżące na podłodze. Wreszcie z obłędem w oczach rzucił się znów na dziecko. -Dawaj długopis, szczeniaku - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Pan się zapomina. Proszę mnie nie tykać. Tro- chę kultury, nie jesteśmy w dżungli - rzekło dziecko surowo. - Poza tym traci pan głowę. Oni mogą tu wrócić w każdej chwili... Jakby na potwierdzenie jego słów z głębi dżungli dobiegł ich uszu bezładny gwar podnieconych gło- sów. Płomień rewolucji rozgorzał widocznie na do- bre, bo zdawało się, że cała wyspa rozbrzmiewa pija- nymi okrzykami. Sonia pochwyciła malca w objęcia. Ignaca nie było już w szałasie. Kulturalny raz jeszcze obrzucił labo- ratorium wzrokiem pełnym rozpaczy, po czym smęt- nie podążył w ich ślady. Odwrót przez główne wejście był odcięty - tłum Indian przewalał się tam bezładnie jak wezbrana rzeka. Musieli sforsować zasieki z drutu kolczaste- go; podarta sukienka Soni przestała przypominać sukienkę w ogóle, Kulturalny zaś wył z bólu. Jedy- nie Ignacowi krwawe bronowanie grzbietu sprawiło taką przyjemność, że mimo grożącego niebezpieczeń- stwa nie mógł sobie odmówić parokrotnych nawro- tów. Zaraz jednak doznana rozkosz przywiodła mu na pamięć markiza i Sadówkę, i łza wielka jak groch stoczyła się po nie ogolonym policzku sentymental- nego wieśniaka. Wolff naparł karkiem na żaluzję, ale ból był zbyt silny. Spróbował poruszyć ręką - z pewnym trudem udało mu się ją wycofać do wnętrza sypialni. Po krótkim wahaniu wypuścił z dłoni pistolet i zaczął na ślepo wodzić palcami wzdłuż futryny. Wreszcie zmacał małą korbkę i zakręcił nią z wysiłkiem. Żaluzja podjechała na dwa cale w górę. Był wolny. Przez chwilę masował obolały kark, usiłując jed- nocześnie bezskutecznie wypluć szyszkę, a potem ostrożnie wyjrzał zza zasłony. W sypialni było pusto. Z pistoletem gotowym do strzału ruszył na palusz- kach na rekonesans: stłumiony jęk rozpaczy i bezsil- nej wściekłości wydarł się z zakneblowanych ust na widok straszliwych spustoszeń dokonanych przez nieznanego wandala. Pamiętał mgliście, że zostawił sejf otwarty - teraz zmasakrowany obraz Claesa za- krywał zatrzaśnięte drzwi. Wolff nastawił pośpiesz- nie cyfrową kombinację i wszedł do środka. Zawar- tość sejfu - chleb, papiery, diamenty - znikła. Krą- żąc nerwowo po przestronnym wnętrzu, potknął się o jakieś żelastwo. Rozpoznał w nim szczątki kraty z otworu wentylacyjnego. Nic z tego nie rozumiał. Gubił się w domysłach. W kącie leżała sterta szmat - porzucone ubranie pani Szaterhand z peruką na wierzchu. Zebrał to wszystko i wrócił do sypialni, po czym z jakimś nie sprecyzowanym jeszcze zamiarem założył perukę i zasępiony, ciągle z szyszką w zę- bach, długo kontemplował swoje odbicie w lustrze. Aby dostać się do groty porucznika, jedynego względnie bezpiecznego miejsca na wyspie ogarnię- tej płomieniem rewolucji, musieli nadłożyć drogi: od celu dzielił ich głęboki kanion, po którego zboczach spływały ze wszystkich stron niezliczone strumyczki Indian. Po zapadnięciu zmroku zapłonęły tu i ów- dzie pochodnie, dzięki czemu uciekający, sami niewi- doczni, mogli skutecznie unikać niebezpieczeństwa natknięcia się na dzikusów. Kłusowali w milczeniu - przodem Kulturalny z Ig- nacem, za nimi Sonia z gołym Filem na plecach. Co jakiś czas zbaczali z obranego kursu, przyczajali się w cieniu, potem znów puszczali się pędem, zerkając trwożnie na boki. Mogło się wydawać dziwne, że po- rucznik, do niedawna gorący rzecznik rewolucji, te- raz, gdy stała się ona faktem, tak skwapliwie unika kontaktu z masami, jednak pozostała dwójka zbyt była pochłonięta własnymi problemami, by zwracać na to uwagę. Sonia dzielnie dotrzymywała kroku mężczyznom, lecz słodkie brzemię coraz bardziej przyginało ją ku ziemi i wkrótce pot perlisty zrosił czoło biednej dziewczyny. Bachor był ciężki jak z ołowiu. Opadała z sił, oczy wychodziły jej z orbit, w gardle zaschło, napięte mięśnie przeszywał nieznośny ból, ale zaci- skała drobne zęby i choć każdy kolejny krok zdawał się być krokiem ostatnim, szła, szła, szła, gotowa nieść chłopczyka przez lądy i morza, przez pustynię i puszczę, jak Nel swego Stasia, o ile dobrze zapa- miętała imiona. Kulturalny znowu zaczął wykłócać się półgłosem o długopis i przez skołatany mózg Soni przemknęła myśl, że albo tamci zwariowali, albo ona traci zmy- sły. Każde wzniesienie wydawało jej się istnymi Hi- malajami, toteż z ulgą odetchnęła, gdy znaleźli się !na bitym trakcie, opadającym łagodnie, zakosami w dół. - Fil, czyś ty chory chłopcze? Grom z jasnego nieba nie wywołałby większego wrażenia. Z mroku wyłoniła się pani Szaterhand. Jedno jej oko lśniło nienaturalnym, chorobliwym blaskiem. - Co z tobą, Fil? Czyś niezdrów? - powtórzyła za- chrypniętym głosem. - Nie, dlaczego? - wyjąkał Fil zdziwiony i nie- zdarnie zsunął się z pleców Soni. Był znów dorod- nym, dwudziestopięcioletnim mężczyzną; najwidocz- niej eliksir miał krótkotrwałe działanie. Sonia spło- nęła rumieńcem i zaczęła wpatrywać się w niebo tak intensywnie, jakby chciała odkryć nowy gwiazdozbiór. . - Przepraszam, zamyśliłem się - wymamrotał za- wstydzony młodzieniec, zakrywając oburącz przyro- dzenie. - Cieszę się, że was widzę - powiedziała Szater- handowa bez przekonania. - Yictoria! - wrzasnęła nagle nienaturalnie grubym głosem i przekrzywiła głowę, aby sprawdzić efekt. Zaniepokojona Sonia obejrzała się za siebie, ale nie dostrzegła w pobliżu żadnej kobiety. - A dyktator? - zapytał Kulturalny. Był ciekaw, czy wścibska baba nie odkryła przypadkiem taje- mnicy zatrzaśniętego sejfu. - Dyktator przepadł. Sczezł. Wyparował. - A lud? - wykrzyknął Fil. Zapomniał na chwilę, że jest bez spodni. - Lud z nami! My z ludem! Lud czeka na ciebie, Filu! - A na mnie? - zapytał Kulturalny i zabrzmiało Ito niemal żałośnie. - Na wszystkich. Na Sonię też - zachrypiała Sza- terhandowa. - Przeziębiła się pani - rzekła Sonia z troską. - Głupstwo. Przejdzie. Lud czeka w Dolinie Wie- ców. Chodźmy. - Aleja nie mogę... - Fil spuścił skromnie wzrok. - Ignac, ściągaj portki - rozkazał Kulturalny. IX Szaterhandowa prowadziła towarzyszy pewnym krokiem ku Dolinie Wieców. Kiedy znaleźli się u wej- ścia do kanionu, oczom ich ukazał się widok groźny i zachwycający zarazem: rzeka ognia rwała wąwo- zem w dół, a ryk tysięcy gardzieli przetaczał się gro- mem wzdłuż kamiennych ścian. Filem miotały sprzeczne uczucia - oto zwyciężała koncepcja porucznika: potężny żywioł został wyzwo- lony. Musiał przyznać, że było to porywające; jego fi- lozofia rozsądku i umiaru wydała mu się nagle w ob- liczu tego, co zobaczył, groteskowa. W końcu nic złe- go jak dotychczas się nie stało, nie doszło do rozlewu krwi, jeśli nie liczyć tej odrobiny puszczonej z jego nosa. Normalne koszty każdej rewolucji, w tym wy- padku wyjątkowo niskie. Wiedział jednak, że wybuch rewolucyjnego entuzjazmu zawsze poprzedza etap rewolucyjnego terroru, i ta myśl nie dawała mu spo- koju. Nie można do tego dopuścić. Musi ująć ster, zanim ubiegnie go porucznik. Musi przemówić do lu- du. - Muszę przemówić do ludu! - krzyknął do ucha Szaterhandowej. - Brawo! - odkrzyknęła. - Podobasz mi się, chło- pcze! Znaleźli się w samym środku rwącego ludzkiego strumienia. Wąwóz był coraz węższy, ścisk coraz większy. Dzicy zaczęli poklepywać Sonię i szczypać ją w pośladki; gdy rozejrzała się wokół, szukając po- mocy u Fila, stwierdziła ze zdumieniem, że i on, i po- rucznik, i nawet Ignac doznają podobnych przykro- ści - Indianie oszczędzali jedynie panią Szaterhand, przed którą czuli widoczny respekt. Wkrótce nieco się rozluźniło, bowiem dzicy, roz- dzieliwszy się na dwa nurty, poczęli piąć się pod górę po obu stromych zboczach. Sztab rewolucyjny zna- lazł się u wlotu do Doliny Wieców. Żaden z tubylców nie przekroczył niewidzialnej granicy; okazało się, ku zadowoleniu Fila, że mimo pozorów anarchii pa- nuje tu wzorowy porządek, a wejścia do doliny pil- nują uzbrojone straże. Na rzucone półgłosem przez Szaterhandową hasło wartownicy rozstąpili się i prze- puścili grupkę. Idąc szpalerem utworzonym przez strażników re- wolucji, Fil patrzył z zachwytem na płonące entuzja- zmem twarze. - Oni wierzą, a wiara przenosi góry - powiedział głośno do siebie. - Co? - zapytała, nie odwracając się, Szaterhan- dową. - Góry? Ach tak, góry. No właśnie. Fil spodziewał się, że przemówi z podwyższenia, ale pani Szaterhand prowadziła ich zdecydowanym krokiem ku środkowi doliny. Dobrze - pomyślał - będę przemawiał z dołu. Tak trzeba, przez szacunek dla ludu. Nie będę się wywy- ższał. Nie będę sobie nic przywłaszczał. To nie moje zwycięstwo - to zwycięstwo mas. Nieprzebrane rzesze dzikich z pochodniami oto- czyły dolinę pierścieniem ognia, tłocząc się na grani. Wycie ucichło; w milczeniu tłumu wyczuwało się na- pięcie. - Tu jest dobra akustyka - powiedziała Szater- handową, zatrzymując się. Przez chwilę patrzyła na Fila z namysłem. - No dobra - rzekła w końcu półgłosem. - Ręce do góry. W jej dłoni błysnął pistolet. Mierzyła Filowi mię- dzy oczy, ale wydawało się, że ogarnia rozbieżnym zezem całą grupkę. Wolną ręką ściągnęła perukę i cisnęła nią o ziemię. Przed osłupiałym sztabem rewolucyjnym stał dy- ktator wyspy Quaquaquatlan w sukni pani Szater- hand. Powolnym ruchem wyjął szklane oko i zaczął nim nonszalancko podrzucać. - Zachciało wam się rewolucji, przybłędy. Oto za- płata za moją gościnność. Oto wdzięczność. A prze- cież spałeś w moim łóżku, człowieku - zwrócił się niemal płaczliwie do Fila, jakby to właśnie jego nie- lojalność zraniła go najboleśniej. - Połamaliście je zresztą. Piliście moje wino. Żarliście moje żarcie... - Ja niewiele. Tylko jarzyny... - wymamrotał Fil. - ...ciasteczka mojego wypieku. Ten cham potłukł etruską wazę. A ten drugą. Zniszczyliście moją bez- cenną kolekcję płócien. W zupie tej przeklętej baby zginęła Adela... - głos załamał mu się, ale natych- miast opanował tę chwilową słabość. Wyjął z kiesze- ni kawałek postnego razowca i przyjrzał mu się z obu stron, smętnie kiwając głową. - Zjedliście mój smalec... - Jaki smalec? - wykrzyknął histerycznie Kultu- ralny. Oddałby pół życia za kromkę chleba ze smal- cem. Dyktator wyrzucił razowiec w górę i strącił go w locie celnym strzałem z biodra. Grzmot oklasków przetoczył się nad ich głowami. - Teraz wystawię wam rachunek - oświadczył Wolff. - Trzymam cię na muszce, kretynie! - wark- nął ostrzegawczo do Fila, który opuścił jedną rękę, żeby się podrapać. - Nie prowokuj mnie! Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym wyciągnął na- stępną kartę: - Wiem, że zmajstrowaliście bombę. Gdzie ona? Fil spojrzał na Ignaca z wyrzutem. - Wyciągniemy to z was razem z flakami. Brać ich po kolei. Najpierw Tarzana. Lubi pająki. - Nie! - wrzasnął Kulturalny. - Ja nic nie wiem! Słowo oficera! Ignac, powiedz im. Powiedz im, łajda- ku! Ignac patrzył obojętnie w przestrzeń. - Dobra, szkoda czasu - powiedział Wolff. - Bie- rzcie kmiecia. Ten dupek - wskazał podbródkiem na Fila - nie jest zdolny do podłożenia bomby. Liberte- egalitefraternite - dodał z pogardą. - Fatalny akcent - zauważył Kulturalny półgło- sem. Zdążył się już nieco odprężyć. Dwóch wartowników chwyciło Ignaca pod pachy i powlokło go ku wyjściu z doliny. Wolff wycofał się za nimi i po chwili zniknął w mroku. Upłynął może kwadrans, który wydał im się wie- kiem, i już skłonni byli uznać, że wszystko, co się zdarzyło, było tylko złym snem, gdy nagle usłyszeli szczekliwą komendę. W chwilę później potworny ło- skot toczących się głazów wypełnił dolinę. Tłum za- wył. Sonia przypadła do Fila i objęła go kurczowo ramionami. Potem w miejscu, gdzie przed paroma jeszcze se- kundami znajdował się wlot wąwozu, ale wysoko, jakby zawieszony w powietrzu, ukazał się w świetle pochodni dyktator. W rzeczywistości stał na stercie olbrzymich głazów, tarasujących jedyne wyjście z pie- kielnej pułapki. - Jesteście tam, robaczki? - zawołał drwiąco. Je- den z Indian podał mu tubę. - Nie widzę was, ale nie szkodzi, jesteście na pewno. A teraz posłuchajcie: jutro pierwsza rocznica moich rządów na tej wyspie. Okazja wyjątkowa, trzeba ją godnie uczcić. Moi chło- pcy domagają się czegoś specjalnego - i dostaną to! Zrobił efektowną pauzę, łyknął wody z podsunię- tej szklanki i podjął monolog tonem popularnej po- gadanki oświatowej: - Odzwyczajanie tych dzikusów od kanibalizmu zajęło mi miesiąc. Przekonanie ich, że się myliłem - nie więcej niż pięć minut. Zanim jednak napełnicie żołądki ludu, który tak ukochaliście, zdradzę wam pewną małą tajemnicę. Lżej wam będzie żegnać się ze światem, kiedy dowiecie się, jak zamierzam go w najbliższym czasie przenicować. Mówiłeś Kier, że moi ludzie zdolni są przenosić góry i miałeś rację, cholerną rację. Już raz byłeś tego świadkiem, dziś rano drugi, a przed chwilą trzeci. Zaskoczył was brak zatoki, co? Głazy, które ją wypełniły, pochodzą z sąsiedniej wyspy. Zabraliśmy się już i do konty- nentów: stopniowo przeniesiemy je w całości. Potrze- bujemy przestrzeni życiowej i zdobędziemy ją. Im więcej zagarniemy, tym łatwiej będzie grabić. To bę- dzie rewolucja na miarę naszych czasów, a nie te wasze pierdoły. Stworzymy Pankontynent! Przeobra- zimy świat. Zmienimy jego oblicze. Tych, którzy sta- ną nam na drodze, zetrzemy z powierzchni ziemi! - Szaleństwo! - zawołał Fil. - Nie starczy ci ży- cia nawet na podwojenie powierzchni tej wyspy. Pankontynent, dobre sobie! - Tak ci się wydaje? - zagrzmiał Wolff przez tu- bę. - Czyżbyś nie doświadczył na własnej skórze działania eliksiru, nad którym pracują moi szama... moi uczeni? Będę nieśmiertelny! Łyżeczka od herba- ty trzy razy dziennie, po jedzeniu... No dobra, star- czy na dziś. Ciąg dalszy nastąpi. Odwrócił się i podtrzymywany przez strażników zaczął ostrożnie zstępować w dół rumowiska, lecz po chwili znowu wytknął głowę zza skały. - Jeszcze coś: to ja wyrzuciłem kapitana za bur- tę. I to ja... a zresztą, nieważne... - machnął ręką le- kceważąco i zamilkł. Potem wrzasnął coś po wer- mucku, a tłum odpowiedział mu rykiem, od którego zadrżały góry. Kilka kamieni stoczyło się po zboczu. Pochodnia zgasła. - Pa, do jutra - dobiegło z cie- mności. - Teraz możecie spokojnie kruszeć. O północy wrócił Ignac. Spuścili go na linie, osma- lonego, z powykręcanymi członkami i bez ostatniego zęba. - Wyśpiewałeś - domyślił się Kulturalny. - Gdzie ta. Nie pisnąłem. - A męki? - w głosie Soni brzmiał podziw i współ- czucie. - Przetrzymałeś? - Com nie miał przetrzymać? Jakie to tam mę- ki... - oczy zaszły mu mgiełką. - Pan markiz, ten to umiał męczyć! - Jak to: umiał? A co, nie żyje? - zaciekawił się Kulturalny. - Siedzi - rzekł Ignac ze smutkiem. - Jego mę- czą. Przeniósł się myślami do Sadówki i przestał odpo- wiadać na pytania, więc dali mu spokój. Było zbyt ciemno, by grać w karty, poza tym bra- kowało Szaterhandowej. Fil zastanawiał się, czy jest jeszcze wśród żywych. Znalazłaby na pewno wyjście z sytuacji. Potem zagłębił się w rozważaniach o rze- komej rewolucji, i dalszych losach ludu. Jego własny był mu prawie obojętny. Historia wymaga ofiar. A lud nie jest zły, tylko ciemny - dumał. Wierzył głęboko, że potrafiłby uświadomić masy, porwać je, przekonać do każdej idei, nawet do wegetarianizmu. Niestety było na to za późno. Inaczej Sonia. Sonię rozpierało szczęście. Być z Fi- lem. Już do końca z Filem. Szkoda tylko, że ten ko- nieć tak blisko; mieli przed sobą zaledwie resztkę nocy, nocy, którą spędzą razem. I żaden kataklizm tego nie zmieni. Może trafią do jednego kotła? - ob- jęła czułym spojrzeniem ukochaną sylwetkę, niewy- raźnie rysującą się w mroku. Sylwetka zerwała się nagle na równe nogi. - Mam! - zawołała. - Podkop! „Dureń" - powiedziała w ciemnościach twarz Kul- turalnego. Po chwili dały się słyszeć odgłosy uderzeń kamie- niem o skałę. Sonia kwiliła cichutko - wydawało jej się to bardzo a propos. Tymczasem niebo zaczęło rozjaśniać się na wschodzie i wkrótce zrobiło się cał- kiem widno. Fil nie ustawał w pracy, choć pot zale- wał mu oczy, a na dłoniach wykwitły pęcherze, ale skała pozostawała niewzruszona. Nad głowami uwięzionych zawisł czarny punkcik, zniżył się, zatoczył krąg i odleciał. - El condor pasa! - zawołała Sonia. - Mógłby nas stąd wynieść po kolei, jak w Dzieciach piętna- stoletniego kapitana Granta. Jak się przywołuje kon- dory? - Niech pani spróbuje „cip, cip" - poradził kwaś- no Kulturalny. - Nawiasem mówiąc, to był sęp. Słońce przygrzewało już na całego, gdy zniechęco- ny Fil dał wreszcie za wygraną i cisnął kamień. Rozległ się brzęk metalu: znieruchomieli, a potem rzucili się pędem w tamtą stronę. - Rura - powiedział Kulturalny. - Pękła. - Gazociąg - sprecyzował Ignac i jakaś myśl kwa- dratowa poczęła się formować w jego graniastej gło- wie. - Za wąska - pisnęła Sonia. - Nie przeciśniemy się. Zatrujemy się gazem. I na końcu na pewno jest palnik. W powietrzu rozchodził się ostry, nieprzyjemny zapach. Ignac węszył przez chwilę z przymkniętymi oczami, a potem, odszedłszy na bok, przywołał dys- kretnie Fila i Kulturalnego. Po krótkiej naradzie ofi- cer zaczął wykładać na ziemię zawartość kieszeni: brudny grzebień, pusty portfel, chustkę do nosa, gwóźdź, kawałek sznurka, dwie talie kart i kilka płaskich, tekturowych pudełeczek, na widok których Ignac aż podskoczył z radości. Sonia patrzyła na to wszystko z zachwytem - za- wsze zazdrościła chłopcom posiadania kieszeni i skarbów, które kryły. Nie znała tylko przeznacze- nia pudełeczek. Właśnie miała podejść i zapytać, gdy Fil ruszył w jej stronę z głupią miną. - Tylko na chwilę! - zawołał za nim Kulturalny. - Po napełnieniu są trudne do rozpoznania. Dekoro- waliśmy nimi „Tatuńka". - Słoniu, czy znasz kawał o soniu i mrówce? - Fil, dziwnie zmieszany, objął dziewczynę ramieniem i okręcił ją wokół osi o sto osiemdziesiąt stopni. Za- pomniał, że to właśnie ona opowiedziała mu dowcip przedwczoraj, ale Sonia była gotowa go wysłuchać - bardzo jej się podobał. Niestety Fil nie pamiętał również samego kawału. Przyszedł mu do głowy in- ny, wprawdzie dość nieprzyzwoity, musiał jednak za- jąć czymś dziewczynę, dopóki tamci nie uporają się ze swoją krępującą robotą. - Pewna góralka - zaczął - dostała paczkę z Ame- ryki, a w tej paczce... - Sterowiec! - zawołała Sonia, obejrzawszy się za siebie. - Nie, dlaczego? - zdziwił się Fil. - Nie wiem - powiedziała Sonia bezradnie. - Gotowe! - zawołał Kulturalny. Fil spojrzał i oniemiał z wrażenia. Nie spodziewał się takiego efektu. W podmuchach wiatru kołysał się lekko ogromny balon o kształcie zbliżonym do cyga- ra. U jego końca wisieli, przebierając w powietrzu nogami, oficer i Ignac. Gdyby nie sznurek przywią- zany do dużego kamienia, sterowiec uniósłby ich w przestworza. - Resztę zostawimy. Może ktoś wpadnie tu w przyszłości - Kulturalny zeskoczył z gracją na zie- mię i przycisnął pudełeczka kamieniem. Był w świe- tnym humorze; promieniał wprost życzliwością do świata. - Daleko nie zalecimy - powiedział sceptycznie Fil. - Ale wydostaniemy się z tego cholernego dołka. Potem się zobaczy. Ostatecznie przeżyłem rok na tej wyspie. Poza tym Ignac wie, gdzie jest bomba. Ven- ceremos! - Tylko nie bomba! - zaprotestował Fil. - Nie kłóćmy się o drobiazgi - rzekł Kulturalny pojednawczo. - Czas nagli. Ignac krzątał się, gromadząc balast i szykując pętle dla czwórki aeronautów, Kulturalny zaś kon- trolował przebieg przygotowań, doradzał, korygował i zabawiał Sonię rozmową o braciach Montgolfier, których - jak utrzymywał - miał przyjemność znać osobiście. - Chodziłem nawet z ich siostrą. - Pan jest człowiekiem niezwykłym - rzekła So- nia ze szczerym podziwem. Zapomniała już o przy- krym incydencie pod palmą. - Skąd pan miał taki piękny sterowiec przy sobie? Czemu nie powiedział pan od razu? Tak się bałam! - I niepotrzebnie - rzekł szarmancko oficer. Wra- cał do formy. Poddając się ufnie jego światłemu kierownictwu, Ignac i Sonia założyli swoje pętle pod pachy. Fil stał bez ruchu, wpatrzony ponuro w ziemię. - No, jazda - zachęcił go Kulturalny. Fil spojrzał na porucznika i nagle jakby coś się w nim obsunęło, jakby puściły wszystkie wiązadła i zaczepy podtrzymujące jego wewnętrzne organy. Pobladł i nieoczekiwanie zaniósł się głośnym szlo- chem. Marynarz przyjrzał się młodzieńcowi uważnie, a potem zdjął mu okulary i strzelił suchym, krótkim ciosem w zęby. Fil osunął się na kolana. Na jego wargach pokazała się krew. Kulturalny bez słowa zarzucił mu pętlę i przepalił okularami cumę. Wznie- śli się w przestworza. Dolina uciekała w dół. Z tej wysokości wydawała się rzeczywiście kaczym dołkiem, i doprawdy trudno było uwierzyć, że to niedawna pułapka bez wyjścia. Początkowo wiatr znosił ich w stronę rezydencji dy- ktatora. By nie zaczepić o dach, Kulturalny zaczął wyrzucać z kieszeni kamienie. Miał nadzieję, że ty- ran i służba śpią jeszcze po burzliwych wydarze- niach minionej nocy. Mylił się: zaledwie cień balonu przemknął przez patio, z pałacu wysypała się gro- mada Indian, a za nimi wypadł Wolff, ciągle jeszcze w sukni pani Szaterhand. Strażnicy poczęli gęsto szyć z łuków, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy i za- nosząc się od śmiechu, co fatalnie wpływało na cel- ność. - Co oni krzyczą? - zapytała Sonia podejrzliwie. - Nic takiego. - Kulturalny cisnął kolejnym ka- mieniem. Tym razem starał się trafić w Wolffa. - Fil, powiedz, co oni krzyczą - upierała się So- nia. - Pokazują na mnie palcami... - Czerwone... hm, czerwone majtki - przetłuma- czył Fil zmieszany. Sonia spłonęła rumieńcem - miała ochotę rzucić się w otchłań. Na szczęście pałac odpłynął na zachód i znaleźli się nad dżunglą. - Musimy gdzieś w końcu wylądować - zaniepo- koił się Fil. Z wolna przychodził do siebie. - Co za różnica, czy wpadniemy im w łapy, czy utoniemy w oceanie? - Woda w oceanie jest jednak chłodniejsza - za- uważył oficer. - Pomysł z podkopem był chyba lepszy - obsta- wał Fil przy swoim. - Wracaj pan do swojego podkopu - warknął Kul- turalny. - Prędzej czy później i tak trafimy pod ziemię. - Ja wolę później. Wiatr zmienił nagle kierunek i balon poszybował na wschód, wprost ku łańcuchowi gór oddzielające- mu żyzną część wyspy od pustynnej. Widać już było wychodek i Soni natychmiast zachciało się siusiu. Wyszczerbiona grań gnała prosto na nich. - Podkurczyć nogi! - krzyknął Kulturalny. Ignac zagapił się i jego wielkie buciory zostały na grani. Minąwszy przeszkodę, odetchnęli z ulgą, gdy wtem nieświadom niczego indiański wartownik, sto- jący w skalnej niszy, pstryknął w górę niedopałkiem. Huk eksplozji rozdarł ciszę i czwórka połączonych sznurkiem aeronautów runęła w przepaść. Zdawało się, że nie ma dla nich ratunku, lecz na- gle straszliwe szarpnięcie omal nie wyrwało im ra- mion ze stawów barkowych: porucznikowi udało się uchwycić krawędzi granitowego występu. Z nadludzkim wysiłkiem Człowiek Natury pod- ciągnął się na tyle, by móc zlustrować kamienny pa- rapet. - Zmieści się big-band - sapnął. - Po co nam tu big-band? - wystękał z dołu po- dejrzliwie Fil. Obawiał się, że Kulturalny ma jakąś nową koncepcję krwawej rewolucji z udziałem du- żych orkiestr. Po chwili siedzieli na przestronnej półce. Kultu- ralny zaczął stawiać pasjansa, ale nie był w stanie skupić się na kartach: doskwierał mu upał, głód i pragnienie. Pustynna połać, od której dzieliło ich kilkaset zaledwie metrów, wydawała się z perspe- ktywy półki prawdziwą oazą. -Jesteśmy mniej więcej w połowie wysokości - stwierdził oficer, wychylając się niebezpiecznie. A będąc w górze, u stóp miał szczyt, A będąc w dole, u stóp stał gór, A będąc w pół drogi, pnąc się na szczyt, Nad sobą miał górę, pod sobą miał dół... przypomniał się Soni wierszyk z jednej z książek markiza. - Przydałaby się drabinka... - westchnął Fil. W górze dał się słyszeć charakterystyczny szelest naturalnego jedwabiu i drabinka spadła z nieba na głowę Soni. - Drabina Jakubowa! - szepnął Fil z nabożnym lękiem i przeżegnał się odruchowo. Kulturalny, nie tracąc zwykłej przytomności umy- słu, chwycił błyskawicznie za koniec drabinki i szarpnął z całej siły. Mignęły w słońcu pawie pióra; jeden z dzikusów runął z dzikim wrzaskiem w prze- paść. -Jest drabinka. Schodzimy. Fil, pan pierwszy. Proszę ubezpieczać damę. Ja na końcu, będę osłaniał tyły - porucznik wprawnie zaciągnął żeglarskie wę- zły na skalnych występach i wypróbował nogą wy- trzymałość urządzenia. Z góry docierały do nich stłumione odległością głosy Indian i przekleństwa dyktatora. Kiedy znaleźli się na dole, Fil ucałował ziemię. Przykrywając twarz martwego Indianina chusteczką Ignaca, dostrzegł nie opodal cztery szkielety straco- nych niedawno wartowników, dokładnie oczyszczone przez sępy. - Oto ofiary niedoszłej rewolucji - rzekł z gorz- kim patosem. - Oby nie poszły na marne. X Ścigający wycofali się tymczasem - poszli zapew- ne pleść nową drabinkę, mając absolutną gwarancję, że więźniowie pustyni nie unikną swego losu. Ponie- waż odpływ trwał jeszcze, pełna nadziei czwórka pu- ściła się pędem ku brzegowi, by zaspokoić głód owo- cami morza. Zapomnieli na chwilę o niebezpieczeń- stwie i swojej pożałowania godnej sytuacji; ktoś postronny mógłby ich teraz wziąć za miłe, zgodne rodzeństwo, zażywające wczasów pod okiem poczci- wego wuja - Ignaca, a gdyby jeszcze zrobić im zdję- cie, byłoby ono prawdziwą ozdobą każdego turysty- cznego foldera, sławiącego uroki Wermutów. Połów był niestety mizerny: płochliwe kraby-mru- gacze i skrzypki błyskawicznie zakopywały się w mu- le, pąkli zaś i ostryg było jak na lekarstwo. Kultu- ralny śledził tęsknym okiem krążącego uparcie nad plażą gołębia, który zdawał się naigrawać z nie- szczęsnych zbiegów. Jedynie Fil-jarosz, choć konse- kwentnie nie tykał skorupiaków i wahał się co do planktonu, najadł się do syta mdłych w smaku, ale pożywnych glonów. Fala przypływu zmusiła ich do powrotu pod ścia- nę, gdzie pozostawali poza zasięgiem wzroku prze- śladowców. Porucznik cierpiał okrutne męki - bra- kowało mu ruchu, drzew, lian i towarzystwa małp, wybiegał więc co chwila z kryjówki na otwartą prze- strzeń i ciskał kamieniami w gołębia, lekceważąc przestrogi towarzyszy niedoli. I oni musieli jednak ruszyć się w końcu - nieznośny upał gotował im mózgi na twardo. Po naradzie zdecydowali się schro- nić w cieniu wychodka, marnej wprawdzie, ale jedy- nej osłony przed zabójczymi promieniami słońca i za- trutymi strzałami Indian. Zaledwie znaleźli się w jego pobliżu, Sonia zaczęła kręcić się niespokojnie i wzdychać, aż wreszcie rzek- ła nieśmiało: - Czy któryś z panów mógłby to otworzyć? Chcia- łabym skorzystać... Fil podłubał bez przekonania przy szyfrowym za- mku, w którym Wolff zmienił oczywiście kombinację, a potem wziął niewielki rozpęd i - również bez prze- konania - wyrżnął w drzwi barkiem. Niepozorny na oko ustęp nie zamierzał ustąpić. Kulturalny pokiwał głową z politowaniem. - Trzeba technicznie - powiedział i podniósł się z ziemi. Obciągnął marynarkę, przygładził włosy, podszedł sprężystym krokiem do wychodka i nawet jakby lekko się skłonił. Potem objął go miłośnie ra- mionami, przez chwilę wodził dłońmi po szorstkich deskach, szukając jednocześnie pewnego oparcia dla stóp, aż wreszcie z gardłowym okrzykiem i błyska- wicznym półobrotem jednym mocarnym szarpnię- ciem wyrwał szalet z ziemi. Do ziejącej w skalistym podłożu czarnej dziury ze- ślizgiwała się jak wąż gruba, biała lina. Oficer z po- dziwu godnym refleksem przygwoździł jej koniec ob- casem. - No i co pan najlepszego zrobił? - Sonia przestę- powała z nogi na nogę. Kulturalny machnął ręką i pochylił się nad otwo- rem. - Zastanawiające... - mruknął i pociągnął nosem. Nie wypuszczając liny z ręki, podniósł z ziemi spory kamień i cisnął go w mroczną czeluść. W głębi szybu rozległo się głośne uderzenie, a po- tem stłumione wrzaski. - Halo! - zawołał Fil. - Kto mówi? - Ciągnę - zdecydował Kulturalny. - Nie! - krzyknęła Sonia. Po długiej jak wieczność chwili na powierzchnię wynurzył się pogięty miedziany kociołek. - Poznaję! - zawołał oficer. - Mieli w tym goto- wać kapitana! Złapał kociołek za ucha i wysypał zawartość na piasek. Osłupieli: w słońcu rozbłysły tysiącem tęczo- wych barw ogromne, co najmniej pięćsetkaratowe diamenty. Pierwszy oprzytomniał Kulturalny. Chwycił kocio- łek i cisnął go z powrotem do szybu. Nowa seria wrzasków i przekleństw bluznęła z otworu. Za drugim razem kociołek był dziwnie lekki. Kie- dy wjechał na powierzchnię, znaleźli w nim jedynie zmiętą kartkę, na której ktoś nabazgrał koślawo: „Najpierf śńadanie". - Śniadanie! Dobre sobie! - parsknął Fil. Kulturalny wpatrywał się w kartkę z niedowierza- niem. - To pismo! Te byki! To on! Wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni marynarki pożółkłe zaproszenie na bal kapitański i długo po- równywał charakter pisma na obu papierach. - Jadę do niego - oświadczył wreszcie. - To mój obowiązek. Zadzwonię z dołu. Wetknął ogłupiałemu Filowi linę do ręki i wsko- czył do kociołka. Opuścili go ostrożnie, a gdy po pa- ru minutach z dołu rozległ się umówiony sygnał, za- częli ciągnąć. Kociołek był znów podejrzanie lekki i Fil pomy- ślał, że być może zawiera jedynie pożegnalną po- cztówkę od dzielnego oficera. Jakież było ich zdu- mienie, gdy spod ziemi wynurzyła się upiorna postać - chudy jak szkielet starzec z siwą splątaną brodą, wiechciem rzadkich zmierzwionych włosów i wiel- kim guzem na ciemieniu. Był nagi; tatuaż na zapad- niętej piersi przedstawiał kotwicę i serce przebite strzałą, opatrzone napisem: „Tatuniek". Spłowiałe epolety cudem trzymały się sterczących obojczyków. W dłoni dzierżył mały pakiecik przewiązany brudną wstążką. Sonia wiedziała z książek, że praca w kopalni dia- mentów jest mordercza i wyniszcza organizm, nie sądziła jednak, że w tak błyskawicznym tempie. - Rany boskie, poruczniku, co z panem?! -To nie porucznik - rzekł z wolna Fil, który przez moment uległ podobnemu złudzeniu. - Strzała ma grot z prawej strony, a na tatuażu porucznika z lewej. No i te epolety... To pan kapitan! Po czym rzucił się w ramiona starca, wywracając go z kociołkiem na ziemię. Kapitan łzę wzruszenia uronił, ale dyskretnie, do środka, w czym był - stary wilk morski - wyćwiczony. Wyściskawszy twarde gnaty szypra, jedno przez drugie domagać się zaczęli, by im o swoich perype- tiach opowiedział; kapitan, urodzony gawędziarz, nie dał się długo prosić. - Pamiętacie, pewnie, kochani, ów moment, gdy- śmy już gapowicza zwodować mieli, i ów wstrząs, co wszystkich nas na pokład powalił. Czapka mi spad- ła i właśniem się za nią rozglądał, kiedy drab jakiś w mojej czapce na głowie za kołnierz jedną, za tyłek drugą ręką mnie pochwycił i za burtę cisnął. Próżne było moje wołanie, próżne rozkazy - „Tatuniek" znikł mi wkrótce z oczu. Nigdy już nie miałem go zobaczyć. Zamilkł i długo w ocean się wpatrywał, jakby się tam ducha „Tatuńka" spodziewał ujrzeć. Wreszcie, nie doczekawszy się, podjął opowieść. - Nie było rady: ułożyłem się w wodzie na wznak i zdałem się na łaskę losu. Na szczęście woda ciepła była i zasolenie znaczne, tak że do rana jakoś się utrzymałem. Potem tonąć z wolna zacząłem i juzem się z życiem żegnał, gdym nie opodal łódź jakąś wy- patrzył. Zrazu za szalupę ją wziąłem, bom okulary zgubił, toteż wielkiem rozczarowanie przeżył, kie- dym się przekonał, że nie szalupa to, a czółno pełne najdzikszych dzikusów. Dogadać się z nimi ani rusz nie mogłem, alem wnet pojął, o co im chodzi, gdy mnie związanego na brzeg wyspy wytaszczyli, kociołek z wodą zaczęli sposobić i ogień zażegać. Znowum się na śmierć gotować począł, a czasum miał dosyć, bo się ta dzicz bez przerwy o coś żarła - dzień cały i noc - do białego rana. Wiedziałem, że się w końcu doga- dają, więc juzem się z losem pogodził, bo dla wilka morskiego tak zginąć nie pierwszyzna: chleb z ma- słem, że tak powiem. Tymczasem noc minęła, słońce zza gór wyszło i wtedym ich zobaczył: gapowicza z moim oficerem kulturalnym. Oho - pomyślałem - dobra nasza! Wierny oficer ekspedycję ratunkową sprowadził. Trochem się tylko zdziwił, że z gapowiczem przyszedł, alem sobie po- myślał, że jeśli to on mnie za burtę wyrzucił, pewnie sumienie go ruszyło - przyszedł skruchę okazać i o przebaczenie prosić. Nie wiem, o czym z dzikusami gadali, bo wermuc- kiego nie znam, dość że dzicy na drągach do ukryte- go w buszu pałacu mnie zanieśli i tam we trójkę - ja, gapowicz i porucznik - zamieszkalim. Gdym się o „Tatuńku" dowiedział, serce o mało mi nie pękło. Wszystko byłoby lepsze - bodajby mnie nawet te dzikusy zjadły! A najgorsze było to, żem ze statku ja, kapitan, pierwszy zszedł, i to jeszcze za- nim na dobre tonąć zaczął. Cóż, że nie z własnej wo- li - hańba hańbą pozostaje. Gryzłem się tym tak, żem się nawet specjalnie nie dopytywał, kto mnie do oceanu wrzucił. Gapowicz sam o tym mówić zaczął, wyparł się jakoby czapkę moją kiedy miał na głowie, i gdy porucznik przysięgał, że jego w wychodku na oceanie znalazł, on się zaklinał, że było odwrotnie. Wreszcie wmawiać mi zaczął, że nic, tylko zawiść i chętka na awans kazały porucznikowi w zamiesza- niu się mnie pozbyć, i wstyd powiedzieć, alem tym oszczerstwom posłuch zaczął dawać, choć po pra- wdzie nie do końca. Poza tym grzeczny był, za kłopot przeprosił, czap- kę oddał i za bilet zaraz zapłacił. Pewnego dnia na- pomknął, że na wycieczkę idzie, pielgrzymkę taką, do miejsca -jak mówił - cudownego ocalenia. „Może by kapitan ze mną poszedł? Kapitan człowiek mo- rza, nigdy jeszcze w górach nie był, a nie ma nic le- pszego na depresję jak góry". Dałem się, stary du- reń, namówić - chciałem wychodka z „Tatuńka" choć dotknąć, bo świętość wielka to dla mnie była. Skorośmy się tylko po tamtej stronie znaleźli, od razu drzwi klozetu uchylił i powiada: „Może kapitan skorzysta?" Wypilim przedtem sporo, więc długom się nie na- myślał. Ledwiem w progu stanął, drzwiami w plecy mnie rąbnął, do kociołka wpadłem i w kociołku na dno szybu! Tylem miał pociechy, żem do wychodka wpadł, a w kopalni diamentów bezpieczniem wylądował. Siedziałem tam długo, nie wiedząc, co począć, aż wreszcie list pierwszy mi przysłał. „Kapitan - pisał - diamentów mi ukopie, a ja ka- pitanowi trzy razy dziennie dam papu". Cóż było robić - głodny byłem jak wilk - więc mu zaraz odpisałem, że się zgadzam. Karmił, trzeba przyznać, nieźle, choć ostatnio jakby gorzej - trzy pierożki... Kapitan przerwał, spojrzał na obwiązany różową wstążeczką pakiecik i zaczął obracać go w palcach. - Kiedyś pisał codziennie, widokówki przysyłał. Teraz coraz rzadziej. Uzbierało się tego przez rok... Ważył paczkę w dłoni, potem ją powąchał. - Spalić to, czy mu odesłać? - mruknął niezde- cydowanie. - Lepiej spalić - poradziła Sonia. - I tak nie ma tu poczty. Zapadło milczenie. Stary na przewrócony wycho- dek się zapatrzył, głową smętnie kiwając, wreszcie rzekł: - Tyle mi z mojego „Tatuńka" zostało... Dopiero teraz uprzytomnili sobie, że z szybu od dobrego kwadransa dobywają się wściekłe wrzaski. - Porucznik! - zawołał Fil i wrzucił kociołek w otwór. Lina naprężyła się tak, iż zdawało się, że pęknie. - Przetrze się, czy się nie przetrze? - zastanawiał się głośno Fil. - Przet... - urwał nagle i omal nie pu- ścił sznura. Z otworu wynurzyła się osmalona głowa, a potem goła reszta pani Szaterhand, trzymającej w objęciach szczupłego starszego pana w nienagan- nie skrojonym garniturze z pierwszorzędnej amery- kańskiej flaneli. - No, to chyba jesteśmy w komplecie - zawołała dama wesoło. - Kapitanie, witamy na pokładzie. Pan porucznik zdążył mi już wszystko opowiedzieć, drogi chłopcze - rzekła łagodnie do Fila, który łapał powietrze jak ryba wyrzucona na piasek, niezdolny wykrztusić słowa. Wyszła z kociołka, nie wypuszczając partnera z ob- jęć. Długi łańcuch woreczków zakończony jakimś pa- kietem ciągnął się za jej lewą nogą. Ostrożnie złoży- ła swoje brzemię na ziemi. - Znalazłam t o w rurze. Pomyślałam, że może się przydać. Ściągnęła z leżącego marynarkę, narzuciła ją na ramiona, po czym usiadła i zwięźle zrelacjonowała swe przygody, od chwili gdy znalazła się na sekwoi. - Wylot rury znajdował się w kopalni - zakończy- ła - więc pewnie nie warto było wlec tego całego ba- lastu - wskazała na woreczki - ale w końcu pomy- ślałam, że może w papierach znajdzie się coś inte- resującego. Fil słuchał jednym uchem; intrygowała go dziwnie jakoś znajoma postać w garniturze. - Niestety nie żyje - wyjaśniła pani Szaterhand. - Ale jest świetnie zakonserwowany. W na- Iszej sytuacji nawet konserwy są nie do pogardzenia - dodała z naciskiem. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do nich straszli- wy sens jej słów. Ignac przełknął głośno ślinę. - Pani chyba oszalała! - wykrzyknął Fil wstrząś- nięty. - Gdybym nawet tknął jakieś mięso, to nigdy nie ludzkie! Nie chcąc ranić uczuć wegetarianina-humanisty, pani Szaterhand odciągnęła mumię w stronę oceanu i złożyła ją na piasku. - Czas pokaże - szepnęła na wpół do siebie, na wpół do swej zdobyczy. Kiedy wróciła do obozowiska, panował tam mino- owy nastrój. - Może roberka? - zaproponowała raźno. - Nic tak nie poprawia samopoczucia jak partyjka brydża. Kto ma karty? -Pan porucznik - pisnęła Sonia. Spojrzeli na siebie ze zgrozą: z kopalni od dłuż- szego już czasu nie słychać było żadnych dźwięków. Fil nachylił się nad szybem: -Poruczniku! - zawołał zdławionym głosem. Nie było odpowiedzi. Pospiesznie opuścili kociołek, a kiedy usłyszeli upragnione walenie w blachę, cała czwórka, oprócz osłabionego kapitana, chwyciła za linę. Im dłużej jednak ciągnęli, tym bardziej stygł ich zapał: choć nikt nie mówił tego głośno, myśleli o jednym - z szy- bu mógł wynurzyć się jednooki. Postanowili w duchu, bez porozumienia, że w ra- zie czego puszczą linę. Na szczęście z otworu wyje- chał porucznik, zdrów i cały, ale ponury jak chmura gradowa. Nie odezwał się ani słowem; niepewni, czy obrażony, czy stracił głos od wrzasków, na wszelki wypadek milczeli także, nie śmiąc nawet pytać o karty. Tylko Sonia próbowała udobruchać oficera, ani jednak „koci koci łapci", ani „warzyła sroczka kaszkę" nie rozjaśniły chmurnego oblicza Kultural- nego. Zrobiło się jakoś smętnie i sennie, więc kolejno za- padali w drzemkę, gdy nagle przenikliwy pisk posta- wił wszystkich na nogi. Sonia, tupiąc i popiskując, wskazywała w stronę oceanu. Ku wodzie biegł przez plażę kapitan z wychodkiem na plecach. Ciężar mio- tał starcem na wszystkie strony, ale zanim go do- padli, zdążył spuścić szalet na wodę, wskoczyć do niego i odbić od brzegu. Porucznik rzucił się wpław i, choć w mundurze, po krótkiej walce z falami przyholował osobliwy sta- tek wraz z pasażerem na ląd. Ignac, Fil i oficer wzięli wychodek na ramiona, Szaterhandowa z Sonią ujęły obezwładnionego bole- ścią kapitana pod pachy i ponury kondukt ruszył przez mokry, grząski piasek ku obozowisku. - W ostatni rejs muszę... - dyszał nieszczęsny ża- łobnik. - Nie ma dla mnie życia bez „Tatuńka", a przecież to też „Tatuniek", co mi tam, że mniej- szy... -Za wcześnie na ostatni rejs, kapitanie - rzekła miękko Szaterhandowa. - I statek nie taki... -Chwileczkę! - zawołał Fil, opuszczając swój ko- niec wychodka na ziemię. - Kapitan myślą pewną mnie natchnął. Jesteśmy uratowani! Z wychodka można wszakże łódź wiosłową zrobić, albo żaglową, i dopłynąć do mojej wyspy. Znieruchomieli porażeni prostotą pomysłu, a po- tem puścili się w tany wokół zbaraniałego kapitana. - Jeden jest tylko szkopuł - rzekł pomysłodawca, posępniejąc nagle. - Gdzie jej szukać? Mapy żadnej nie mamy... -Mapa może być w papierach, co je z sejfu wy- kradłam - podnieciła się Szaterhandowa. Mapa, owszem, była, ale jakaś dziwna. Wszystkie kontynenty, wyspy i wysepki, dopasowane do siebie jak w układance zwanej puzzlem, tworzyły jedną ca- łość. To ten jego Pankontynent - pomyślał Fil markot- nie. - Wizja przyszłości. Nie wiadomo, czy moja wy- spa jeszcze istnieje... Rozczarowani zaczęli przeglądać resztę papierów. Większość stanowiły jakieś rachunki i bilanse, na których po stronie „ma" wymienione były rozmaite jednostki pływające, a po stronie „winien" - tytuły różnych książek. Uwagę Soni zwróciła elegancka, kremowa koperta: zawierała kaligrafowany pięknie na welinowym papierze list. Ekscelencjo - pisał nieznany nadawca - mimo Pań- skich usilnych nalegań nie mogę zgodzić się na wy- gaszanie latarni co dwa tygodnie i to w regularnych odstępach czasu. Stocznie nie nadążyłyby z budowaniem transat- lantyków, a i sam fakt, że toną one na początku, w połowie i pod koniec każdego miesiąca, musiałby wzbudzić jakieś podejrzenia. Uważam dotychczaso- wy, zaproponowany przeze mnie system losowy za najdoskonalszy. To prawda, że czasem trafia się ja- kaś płotka, jakiś kuter, trałowiec czy frachtowiec, to prawda, że niewielki tylko procent rozbitków trafia na Pańską wyspę - ale prawdą jest także, iż mógłby Pan, Ekscelencjo, pohamować apetyty swoich ludzi. Ileż oni żrą, na Boga? (Ja sam odżywiam się głów- nie owsianką i cieszę się dobrym zdrowiem). Uwa- żam także uzależnianie wysokości mojego honora- rium od tonażu zatopionego statku za głęboko nie- sprawiedliwe. Poezje, które mi Pan przysyła, są czę- stokroć zaczytane, bez obwolut i w miękkich okład- kach. Ileż pasażerskich kolosów musiałbym zatopić, aby dostać wreszcie upragniony komplet Dzieł Wszy- stkich Naszego Wielkiego Poety w półskórku? Miej Pan serce. Miej Pan serce! Niech się też Panu nie wydaje, że konflikt między zawodowymi obowiązkami latarnika, a uczuciami Patrioty nie pozostawia śladu w mojej psychice! Tb są koszty, których nie zrekompensuje żadna broszura (co najwyżej bibliofilskie wydanie „Poezyj" NWP z 1854 roku). Kreślę się z poważaniem Pański S. S. PS. Niechże Pan łaskawie (i dyskretnie!) wywą- cha, czy nie dałoby się objąć naszych akcji patrona- tem jakiegoś UNESCO, albo czegoś w tym rodzaju. Pomysł, pozornie szalony, ma pewne szanse powo- dzenia: można by - nie wtajemniczając oczywiście opinii publicznej - usankcjonować ten zbrodniczy obecnie proceder jako akcję kultywowania tradycji i ocalania starych, ginących kultur. Cóż, że w tym przypadku kanibalizmu? S. S. - A łotry! Mordercy! Szakale! - wykrzyknął Fil wstrząśnięty. -Uspokój się, drogi chłopcze - rzekła Szaterhan- dowa, która studiowała już następny dokument. - Zdaje się, że mam tu coś, co cię szczególnie zaintere- suje. - Testament wuja! - zawołał Fil, rzuciwszy okiem na papier. - Ten łajdak musiał mi go wyciągnąć z kie- szeni na „Tatuńku". Siedział przecież w tej dziurze, tuż za moimi plecami. -Sfałszowany - Szaterhandowa oglądała testa- ment pod słońce. - Imię wyskrobane żyletką. Parta- cka robota. Teraz opiewa na niejakiego Eryka Kiera. Kto to taki? - Nie mam pojęcia. Pewnie ktoś z rodziny, ale ja przecież nie mam rodziny. -Ot, zagadka - mruknęła pani Szaterhand. - W tej sytuacji możemy zastać na twojej Astrei jakie- goś Eryka, niewykluczone, że jeszcze gorsze bydlę. Fil poczuł się lekko urażony - ostatecznie chodziło o jego krewniaka. Ogarnęło go nagle znużenie. Upra- gniona wyspa oddaliła się znowu. Jeśli nawet istnia- ła gdzieś kopia testamentu, pomysł z łodzi ą-wychod- kiem nie trzymał się kupy. ...tajemnicze zjawisko kurczenia się kontynentu północnoamerykańskiego - odczytywała tymczasem głośno Szaterhandowa kolejny papier. - Zauważono mianowicie - a potwierdziły to następnie pomiary, że cale niemal wschodnie wybrzeże USA wykazuje uby- tek pasa lądu szerokości około 0,5 m. Daje to w su- mie niebagatelny obszar 3 tys. m . Jednocześnie zaobserwowano ponad dwukrotne powiększenie po- wierzchni wyspy Quaquaquatlan w archipelagu Wer- muty w ciągu ostatniego roku. Redakcja nasza nigdy nie kwestionowała spraw- dzalnych faktów, jednakże istnienie rzekomego zwią- zku pomiędzy dwoma wymienionymi zjawiskami, su- gerowane przez prof. R.R. Johnsona z Uniwersytetu Haruarda, wydaje się hipotezą zgoła fantastyczną. Naszym zdaniem pierwsze z tych zjawisk przypisać należy działaniu prądów morskich i abrazji, drugie - ruchom tektonicznym dna oceanu oraz tzw. sedy- mentacji... Pani Szaterhand odłożyła gazetę z zakreślonym czerwoną kredką artykułem. -Nic z tego nie rozumiem... -Jeśli on naprawdę realizuje swój obłąkańczy plan - rzekł Fil, wtajemniczywszy ją z grubsza w ca- łą sprawę - to Astrei może już nie być, nie mówiąc o jakimś tam Eryku. Żegnajcie marzenia. XI Stopniowo przyzwyczajali się do nowych warun- ków: spokój panujący na górze usypiał poczucie za- grożenia, upał zelżał, diamenty zaś dawały im ową cudowną, właściwą ludziom bogatym, wolnym od trosk materialnych, pewność siebie. Nawet głód zno- sili lepiej od chwili, gdy mieli w odwodzie mumię. Wypili ze wspólnego kotła popołudniową różaną herbatkę (zalany wrzątkiem wonny list Wolffa do kapitana) i pogrążyli się w leniwych rozmyślaniach. Pani Szaterhand, leżąc na wznak, z jakimś niejas- nym zamiarem wodziła wzrokiem za natrętnym go- łębiem, który krążył nad nimi od paru godzin, i tyl- ko dzięki temu dostrzegła nagle coś, co postawiło ją w stan pogotowia: gruba plecionka z lian, sięgająca podnóża gór, odcinała się jasną pionową krechą na ich rdzawoczerwonym tle. -Uwaga! - ostrzegła towarzyszy głośnym szep- tem. Wpatrywali się w napięciu w wyszczerbioną grań. Wyłaniała się zza niej właśnie groteskowo z tej odle- głości drobna figurka; po chwili z niepojętą zręczno- ścią zaczęła się zsuwać po lianie. Fil wypatrzył swym sokolim wzrokiem główkę następnego dzikusa szykującego się do zejścia. Spojrzał na panią Szater- hand: była czujna, lecz opanowana. -Ciekawe, czy łatwiej po takiej lianie zjechać, czy wleźć pod górę - rzekła tonem pełnym zadumy i pstryknęła zapalniczką. - Chyba jednak wleźć... -Nonsens! - prychnął Kulturalny. Nikt nie znał się na tym tak dobrze, jak on. -Gotowa jestem iść o zakład. Ta zapalniczka kontra pańska ręka. -Ręka? - porucznik przyjrzał się uważnie swojej ręce, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. -Ożeni się pan ze mną - rzekła Szaterhandowa z prostotą. - W bardziej sprzyjających okoliczno- ściach, oczywiście. -Stoi - zaśmiał się chytrze Kulturalny. Okolicz- ności nie były sprzyjające, wygrana pewna, a on za- wsze marzył o takiej drogiej zapalniczce - byłaby idealnym wręcz uzupełnieniem złotego patka. Dziki pokonał połowę dystansu, gdy Szaterhando- wa tygrysim skokiem dopadła końca liany. Pstryk- nęła zapalniczka, żwawy płomień pomknął z cichym trzaskiem w górę, dosięgną! pięt Indianina i choć je- szcze przed chwilą wydawało się to wszystkim nie- możliwe, z powrotem poszło dzikusowi znacznie le- piej. U stóp stromizny dymiła smętnie kupka popiołu, a zza gór dobiegły ich uszu wściekłe wrzaski Wolffa. Pani Szaterhand triumfowała. Kulturalny prze- ciwnie: skurczył się, zszarzał, zapadł w sobie. Zerk- nął niepewnie na Szaterhandową, a potem omiótł ocean szybkim, taksującym spojrzeniem, jakby roz- ważał możliwość ucieczki wpław. Żałował niemal, że rano nie roztrzaskali się o skały. Ona zaś obserwo- wała go z zagadkowym, złowróżbnym uśmiechem, gdy nagle cień gołębia przemknął jej przez twarz. Spojrzała w niebo, osłaniając oczy dłonią, i naraz rzuciła się na porucznika. Błyskawicznie zdarła z niego marynarkę i jednym szarpnięciem zerwała elastyczne szelki. Oficer, spętany w kostkach biały- mi spodniami, runął na ziemię. -No co?! - zaryczał. - Bez ślubu? Ja protestuję! To gwałt! Pani mi za to odpowie! Ale kobieta nie zwracała na niego uwagi. Wetknę- ła jeden koniec szelek do ręki Ignacowi, drugi Filo- wi, podniosła z ziemi spory kamień, naciągnęła szel- ki, aż zajęczały udręczone gumy, i w ułamku sekun- dy obrała cel. Kamień świsnął w powietrzu; ugodzo- ny ptak koziołkując spadł ciężko do jej stóp. Pani Szaterhand bez zwłoki przystąpiła do skubania - i znieruchomiała: pod skrzydłem gołębia ukryta była miniaturowa torba listonosza. -Pocztowy... - szepnęła Sonia. Drżącymi rękami otworzył Fil torbę, drżącymi palcami rozerwał adresowaną do siebie kopertę. Wy- padł z niej jakiś wycinek prasowy i list ze znajomą, rangową koroną w nagłówku. Kochany Synu - pisał markiz - myślę, że nie po- czytasz mi za zbytnią poufałość tej szczerym uczu- ciem dyktowanej inwokacji. Od miesiąca zażywam wolności w Sadówce, która - choć spalona - wciąż bliska sercu memu, a mniemam, że i Twojemu. Jak wiesz, spadkobiercy nie mam i nie widzę dziedzica niż Ty godniejszego. Pomyślałem więc sobie: po cóż na obczyźnie Wam się błąkać, jeść gorzki chleb tuła- czy (- Akurat! - mruknęła Szaterhandowa), gdy ja tu Was czekam z otwartymi ramionami, na ziemi wprawdzie ogniem i cepem spustoszonej, ale rodzin- nej, ojczystej przecież. Jednym słowem: wracaj! Dru- tem kolczastym Sadówkę się ogrodzi, psy się spuści i realizować się będzie sny najśmielsze a realizować! Pamiętaj - Sadówka domem Twoim i drzwi moje zawsze dla Ciebie szeroko otwarte... - Przecie dźwi się też spaliły - zauważył trzeźwo Ignac. ...Ignaca przetrzep zdrowo od czasu do czasu - on to lubi. Panią Szaterhand ode mnie pozdrów najser- deczniej - myślę, że nie żywi już do mnie urazy za nasze drobne nieporozumienie. Z nadzieją na rychłe spotkanie Donat A.F. de Sadowski PS. Świnka-skarbonka spłonęła, a wraz z nią banknoty, ale bilon ocalał - mamy z czym zaczynać. D.A.F. de S. PPS. Markiza znikła bez wieści, pewnie odeszła z jakimś arabem - mam nadzieję, że czystej krwi. Tak więc dubeltowym wdowcem zostałem. D. de S. Fil czytał głosem urywanym, oni niby słuchali, ale wszyscy myśleli o jednym tylko: o bohaterskim listo- noszu-męczenniku, który leżał na piasku bez ducha. Soni wydało się nagle, że skrzydło gołębia drgnęło lekko, przypadła więc do niego ustami i: usta-dziób, usta-dziób, sztuczne oddychanie, masaż serca, lewa- tywa - słowem: reanimacja. Wraz inni się dołączyli, lecz jeśli nawet gołąb dawał przez chwilę słabe ozna- ki życia - teraz na dobre go udusili. Szaterhandowa pierwsza w kupę się zebrała, og- nia skrzesała, wodę w kociołku nastawiła, oskubała pocztowca, wypatroszyła i po niedługim czasie jedli go: Sonia jedno udko, Ignac drugie, Kulturalny pierś, kapitan rosół, Szaterhandowa ulubiony kuper i po- droby. Fil płakał z cicha. Nie dość, że banita, jak dzikie zwierzę szczuty, a jeszcze on, humanista i we- getarianin, taką zbrodnię popełnił - w jednej trzeciej co najmniej, bo przecież koniec szelek trzymał - li- stonosza zabił. Reszta jadła z gardłami ściśniętymi i naraz spęta- ny Kulturalny, taki niby twardy, ryczeć zaczął, jakby go zarzynali. Zbyt wiele się w nim nagromadziło, by się nie przelało, a najgorsze było to, że stracił długo- pis. Wnet zawtórowała mu Sonia, potem Ignac, wre- szcie kapitan, co wprawdzie na inny temat, ale też niezgorzej buczał, niby syrena okrętowa. Tylko Szaterhandowa oko miała suche i zimne, umysł zaś trzeźwy. Sięgnęła po wycinek z gazety i spokój surowym głosem nakazała. Zielone światło dla markizów - czytała głosem równym, miarowym, ustawionym jak w radiu. - W ramach globalnej reformy kolejna grupa obywate- li naszego kraju, dotychczas dyskryminowana, uzy- skała obecnie szansę nieskrępowanego rozwoju. Błędna polityka minionego okresu doprowadziła do prześladowań tej grupy społecznej, nie masowych wprawdzie, bo i markizów mieliśmy niewielu, ale tym bardziej haniebnych. No bo jeśli ucisk większo- ści przez mniejszość niesprawiedliwością nazwać możemy, czymże prześladowanie mniejszości przez większość, jak nie hańbą - hańbą i niczym więcej jak hańbą? Gdy chłop wiek z wieka solą tej ziemi, markiz jej pieprzem jest i mdła byłaby ta ziemia, mdłe jej pło- dy, gdyby nie ta szczypta. Grube to wszakże uproszczenie obciążać całą winą ówczesną ekipę rządzącą. I tu pora po imieniu na- zwać tych, dla których szkalowanie i oskarżanie markizów zasłoną dymną dla własnych matactw i knowań być miało: to masoneria. Możemy to powiedzieć z całą odpowiedzialnością i odwagą, tym bardziej, że większość masonów siedzi już w więzieniu, a reszta z kraju uciekła. Masonom nasze stanowcze NIE! Markizom zaś światło zielone zapalmy, miejsce należne w naszym społeczeństwie przywróćmy. Niech zgoda powszechna zapanuje, dla dobra naszej Ojczy- zny! Sonia, której łzy jeszcze dobrze nie obeschły, za- częła bić brawo. -Chwileczkę, to jeszcze nie wszystko - uciszyła ją pani Szaterhand. Z ostatniej chwili: jak się dowiadujemy, dziś, w go- dzinach porannych aresztowano Wielkiego Brata Lo- ży, niejakiego Maxie Singla, byłego biznesmena, wo- kalistę amatora, a ostatnio - górala. Żal po gołębiu zjedzonym osłabł nieco, jako że co z oczu, to i z serca, ale teraz dopiero treść całej ko- respondencji docierać do nich poczęła i ogarnęło ich poczucie większej jeszcze beznadziejności. Jakże tu do kraju wracać, skoro z jednej strony góry wysokie i krwiożercze plemię, z drugiej ocean niezmierzony. -Do kart, do kart! - zawołała pani Szaterhand widząc, co się święci, i nim zdążyli całkiem w czar- nych myślach utonąć, karty potasowała, rozdała i rozpoczęła licytację. Grali we czwórkę, jak to bywa przy brydżu: Szaterhandowa w parze z poruczni- kiem, a Fil z Ignacem, który zawsze do gry był chęt- ny, choć słabo jeszcze odróżniał wino od dzwonka i mylił króla z dupkiem. - Pas - zaczęła oryginalnie pani Szaterhand. Ignac milczał; jakaś woń rozkoszna uderzyła go w nozdrza i nim zdołał ją rozpoznać, uleciała bez śladu. - Ignac! - przywołał go do porządku Fil. - Kontra - ocknął się chłop. - Jaka kontra, do cholery? - wybuchnął porucz- nik. Ciągle nie mógł przeboleć utraty długopisu. - Jedno wino - poprawił się Ignac. - Ćwok! - warknął Kulturalny. Geniusz zmarszczył się - nie znał takiej karty. Znowu pociągnął nosem. - Pik, nie wino - pouczył go Fil łagodnie. - Wino - powtórzył chłop z chłopskim uporem i w tym momencie zidentyfikował tajemniczą, przypomi- nającą zapach krakersów brydżowych woń; wydzie- lały ją zatłuszczone karty. Podsunął je pod nos i chło- nął sycący aromat. Ślina napłynęła mu do ust. - Pas - mruknął, kiedy przyszła jego kolej. Stra- cił serce do gry. Rozejrzawszy się ukradkiem, nie- znacznym ruchem kciuka wsunął asa kier do ust, niczym list do skrzynki. Kulturalny zakończył licytację. Rozgrywka szła gładko - Ignac, pochłonięty przeżuwaniem karty, grał bezmyślnie, i dzięki temu całkiem nieźle. Gdy jednak przyszło w końcu do rozegrania kierów, brak asa musiał wyjść na jaw. Choć grali honorowo, znik- nięcie karty rozwścieczyło impetycznego i w dodatku rozdrażnionego perspektywą małżeństwa oficera; wietrzył w tym wszystkim jakąś zmowę. Zerwał się i sięgnął odruchowo do biodra, ale Szaterhandowa podcięła mu nogi i porucznik klapnął ciężko na zie- mię. - Banda parszywych szulerów! - warknął. Ignac zakrztusił się nagle i zsiniał. Pani Szater- hand rąbnęła go pięścią w plecy i strzępy karty za- wirowały w powietrzu niczym chmura konfetti. Gdy- by oczy miotały błyskawice - po jednej każde - sześć gromów zabiłoby w tym momencie biednego Ignaca. - Bydlę! - ryknął porucznik i złapał głodomora za gardło. - Spokojnie - Szaterhandowa próbowała opano- wać sytuację. - To prymityw, stajenny, nie odpowia- da za swoje czyny. -Szlag niech go trafi razem z jego stajnią - wściekał się Kulturalny. - Skąd teraz weźmiemy asa? - Przecież pan porucznik ma drugiego w rękawie - odezwała się nieśmiało Sonia spod wychodka. Zdawało się, że krew tryśnie lada chwila z ogorza- łych policzków oficera. - No tak - powiedziała Szaterhandowa, kiwając głową ze smutkiem. - Trudno, dawaj pan tego asa. Trzeba dokończyć robra. Gra potoczyła się dalej, ale już w nieznośnej at- mosferze wzajemnej podejrzliwości. Winowajcy nie udało się z niej niestety wykluczyć: Sonia nie miała pojęcia o brydżu, kapitana zaś nie można było dobu- dzić. Rozkojarzony Kulturalny popełniał szkolne błę- dy, a gdy przy kolejnej rozgrywce doszło do wista, był kompletnie bezradny. - Radziłbym wyjść w piki - rozległ się nagle czyjś cichy głos za plecami porucznika. Odbezpieczony granat nie wywołałby lepszego efektu: cała czwórka zerwała się z wrzaskiem na równe nogi. Karty wy- padły im z rąk. Tylko z najwyższym trudem można było rozpo- znać w przybyszu, starszym, czerstwym dżentelme- nie, niedawną mumię. Lekki rumieniec zabarwił wo- skowe przedtem lico, a u stóp nieznajomego zebrała się spora kałuża - cały ociekał wodą. Powolnym ruchem zdjął Fil okulary. Przez chwilę przypatrywał się tamtemu odchylony od pionu, po- tem pobladł i zachwiał się jak myśląca trzcina. - Wuj! - zakrzyknął wielkim głosem. Nieznajomy zesztywniał, jakby miał z powrotem zamienić się w mumię, i runął szlachetną twarzą do przodu. Skoczył ku niemu siostrzeniec i w porę po- chwycił go w ramiona. Szaterhandowa chlusnęła na zemdlonego resztkami zimnego rosołu, przywracając mu przytomność. Powitaniom, uściskom i okrzykom radości nie było końca. - A więc przyjechałeś wreszcie do starego wuja - rzekł stary wuj wzruszony, gdy nieco ochłonął. - Skąd sta... skąd wuj tutaj, na Boga? - pytał zdumiony Fil. - Czemu nie u siebie? - A gdzież, jak nie u siebie? - Na Quaquaquatlanie, wyspie przeklętej. -Quaquaquatlan ona przez tubylców zwana, w naszej mowie Astrea - zaśmiał się wuj, ukazując rząd złotych zębów w promieniach zachodzącego słońca. - A czemuż to ona przeklęta? Chaotyczne wyjaśnienia zaszokowanego Fila jesz- cze bardziej gmatwały całą sprawę. Pani Szater- hand zaczęło coś świtać w głowie. - Szaterhandowa - przedstawiła się krótko. - To ja znalazłam pana w rurze. - W rurze? - zapytał wuj zdziwiony. - Ach, w ru- rze! - uderzył się w czoło. - Teraz sobie przypomi- nam... W rurze... Szczerze zobowiązany. - Mniejsza na razie o rurę. Czy zna pan osobnika nazwiskiem Wolff? - Nie sądzę, bym miał przyjemność... - Przyjemność? - parsknęła pani Szaterhand. - My ją mieliśmy. - A któż to taki ten Wolff? - Właściciel wyspy. Odrażający typ: szklane oko, uszy jak kalafiory, blizna po operacji wyrostka... - Zapomniała już, jak bardzo jej się podobał. Uśmiech zamarł na rasowej twarzy wuja. - Eryk, Eryk Kier - rzekł głucho. - Eryk? Kier? - Fil podskoczył jak porażony prą- dem. Wuj opuścił ze smutkiem głowę. - Twój wyrodny brat bliźniak. Dwujajowy. - Nigdy nie miałem brata! - Uciekł z domu mając trzy latka - wyjaśnił wuj. - Awanturnik. Plama na honorze rodziny. Prasa do- nosiła o jego wyczynach. Przestaliśmy prenumerować gazety, aby oszczędzić bólu twojej biednej matce... - A zatem wszystko jasne - rzekła pani Szater- hand. - Jesteśmy na Astrei, a Wolff jest ci bratem, Filu. Fil poczuł, że ziemia usuwa mu się spod tyłka. - Ten łajdak zawładnął podstępnie wyspą - ciąg- nęła Szaterhandowa. - Sfałszował pański testa- ment. Na szczęście pan żyje. - Co z tego? - wtrącił się Kulturalny. - Hop, hop! - zawołał. - Czy jest tu jakiś notariusz? - Cynik. Komediant. Zapomina pan, że ciągle je- szcze jesteśmy w posiadaniu tego testamentu. - Wolałbym motorówkę - gderał porucznik. - Al- bo długopis - dodał półgłosem. Fil milczał. Był zdruzgotany. - Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy - rzekła sentencjonalnie Szaterhandowa. - Gra pan w brydża? - Namiętnie - ożywił się wuj. - Won! - warknął Kulturalny do Ignaca i rozdał karty. Wuj grał zaiste koncertowo. Swobodnie licytując, opowiadał jednocześnie, w jaki sposób trafił przed dziesięciu z górą laty do rury. - Życie na obczyźnie, choć w moim przypadku beztroskie i rzec można komfortowe, miało jednak swoje cienie. Kontra. Trawiła mnie ustawicznie no- stalgia, a najbardziej tęskniłem za - nie uwierzycie - kapustą z grochem. Zbiorowy jęk wyrwał się z piersi grających. - Zbrzydły mi te miejscowe frykasy, te karczochy, homary, ostrygi. Pas. - O jakże pana rozumiem! - wykrzyknęła pani Szaterhand ze współczuciem. - Dwa bez atu. - Pewnego razu - ciągnął wuj - gdy tęsknota za prostym jadłem, którego moi kucharze ani rusz nie mogli przyrządzić z miejscowej kapusty, osiągnęła natężenie trudne do zniesienia, wpadło mi w ręce ogłoszenie firmy przewozowej: za odpowiednio wyso- ką opłatą zobowiązywała się dostarczyć w ciągu do- by dowolną rzecz w dowolne miejsce na świecie. Je- szcze tego samego dnia złożyłem zamówienie i - trzy kiery - po dwudziestu czterech godzinach stanął na mym stole przywieziony specjalnym samolotem czarterowym słój kapusty z grochem. Ucałowałem pilota i zabrałem się do jedzenia. Było to wbrew umowie, w myśl której powinienem był najpierw zapłacić, ale nie mogłem się opanować - nie ruszyłem się od stołu dopóty, dopóki w litro- wym słoju nie zaświeciło dno. Pilot niecierpliwił się bardzo, więc nie otarłszy nawet ust, poszedłem do sejfu. Niestety skleroza sprawiła, że zapomniałem kombinacji szyfrowej, a upartego lotnika nie intere- sowało nic oprócz gotówki - nawet płótno Rem- brandta, które mu oferowałem. Porucznik wzdrygnął się lekko na wspomnienie Lekcji anatomii. - Wiedziałem, że do sejfu można dostać się przez rurę wentylacyjną, której wylot, jak państwo wiecie, znajduje się nie opodal, w kopalni. A propos — uśmiechnął się, zerknąwszy na kupkę diamentów - widzę że już odkryliście moją małą tajemnicę? Słuchacze opuścili skromnie wzrok: cała trójka miała w tym swój udział. - Na pustynię udałem się jak zwykle sam: tylko ja wiedziałem o istnieniu kopalni i na razie postano- wiłem jej nie eksploatować, chcąc w odpowiednim czasie przekazać ją tobie, mój synu. Zaopatrzony w klucz od kłódki, którą od zewnątrz zamykałem kratę, zjechałem na dół, wpełzłem do rury i bez żad- nych trudności pokonałem połowę dystansu, gdy na- gle poczułem, że zaczyna mnie wzdymać. Wydelikaco- ny przez lata żołądek nie zniósł obciążenia kapustą. Utknąłem. Próby wycofania się z rury nie dały re- zultatu. - Rekontra. - Na przemian modląc się i prze- klinając, czekałem, aż kolka ustąpi - w końcu stra- ciłem świadomość. - Ja nie miałam żadnych trudności z przepycha- niem pana - rzekła Szaterhandowa. - Był nawet spory luz. - Musiałem z czasem wyschnąć. A że tutejsze po- wietrze doskonale konserwuje - nie zepsułem się. I - jak widać - wystarczyła pierwsza fala przypły- wu, ot, trochę wilgoci, bym wrócił do formy. Pas. Wuj zakończył opowieść i rozpoczął rozgrywkę. Kiedy przedstawili mu w krótkich słowach fatalną sytuację, zamyślił się głęboko, czknął lekko, po czym rzekł: - Porozmawiam z Erykiem. Przemówię mu do su- mienia. Znajdziemy jakiś kompromis. XII Dzień miał się ku końcowi. Słońce stało nisko nad ciemnym masywem skał, cienie kaktusów wydłużyły się monstrualnie, a piasek przybrał barwę miodu. Od oceanu ciągnęło chłodem. Ignac snuł się smętnie wzdłuż brzegu, pozierając spode łba na odległe obo- zowisko i mieląc w gębie przekleństwa. Odsunęli go od gry akurat wtedy, kiedy na dobre zaczął się wcią- gać. Szybko zapomnieli, komu zawdzięczają życie. Och, pokazałby im, gdyby miał długopis! Z wściekłością kopnął bosą nogą coś, co wziął za niewielki kamyk i zawył przeraźliwie, aż przysiadły wzburzone fale. Grający zerwali się na równe nogi i po chwili niepewnie, tyralierą, ruszyli ku niemu. Byli już blisko, gdy zwierzęcy skowyt ucichł raptow- nie: Ignac puścił stłuczony paluch, przysiadł i zaczął gorączkowo rozgrzebywać piasek wokół rzekomego kamyka. Nie mylił się: lekko tylko z wierzchu za- rdzewiały, leżał oto przed nim odrzutowy silnik lata- jącej fury. Nieco dalej, wśród jej pobielałych, prze- żartych solą szczątków, sterczały z piasku niezliczo- ne bańki z paliwem. Nawet święty Wit nie powstydziłby się chyba tań- ca wykonanego na plaży Astrei przez nie szkolonego przecież chłopa. Nadchodzący zatrzymali się prze- zornie w bezpiecznej odległości, a potem, zoczywszy bezcenne znalezisko, puścili się wraz ze swym wy- bawcą w obłąkańczy pląs, na przemian śmiejąc się i płacząc. Zanim słońce zdążyło schować się za góry, wycho- dek o odrzutowym napędzie gotów był do startu. Za- raz też poczęli się w nim mościć i układać; miejsca było mało, a tu jeszcze miała się zmieścić pani Sza- terhand, która po raz ostatni zjechała do kopalni, by na wszelki wypadek wziąć dodatkowo trochę dia- mentów na drobne - jak to określiła - wydatki. Z niecierpliwością czekali na sygnał z dołu. Kulturalny gładził w rozterce napiętą jak struna linę od kociołka. Wreszcie podjął decyzję: rozejrza- wszy się ukradkiem, niepostrzeżenie zsunął pętlę z zaczepu. Zaręczyny były zerwane. - I oto znowu na pokładzie „Tatuńka", że tak po- wiem - rzekł podwójnie wzruszony. - Kapitanie, je- stem na pańskie rozkazy. Kapitan leżący pod Sonią wyrzęził coś niewyraź- nie w odpowiedzi. - Ale my nie mamy biletów - zażartowała nie- smacznie Sonia. - Soniu... - zaczął Fil z wyrzutem i nagle urwał: od strony gór rozległ się przejmujący ryk rannego ło- sia. - Łoś, tutaj? - zdumiał się Fil. - Tak-tak-tak! - przytaknęła niedorzecznie seria wystrzałów. W krwistoczerwonej pożodze zachodzącego słońca, niczym figurka z jakiegoś upiornego teatrzyku chiń- skich cieni, miotał się na grani Rudi-Eryk, a za nim kłębiła się najeżona włóczniami ciżba dzikusów. Dyktator, widząc, że zdobycz wymyka mu się z rąk, oszalał. Opróżniwszy magazynek swego brau- ninga, począł z furią ciskać kamieniami, ale cel był zbyt daleko. W bezsilnej wściekłości plunął - pod wiatr - i kolejny ryk, tym razem upokorzenia, wy- Idarł się z jego piersi. Tymczasem Indianie zsuwali się błyskawicznie po stalowej linie. Kilku biegło już w stronę wychodka z nożami w zębach. - Ruszamy! - zawołał porucznik. - Nie ma chwili do stracenia! - Pani Szaterhand! - krzyknęła histerycznie So- nia. Kulturalny zawahał się przez ułamek sekundy, zaklął, pochwycił koniec liny i wskoczył do szaletu. Wychodek zaryczał, stanął dęba, rzygnął ogniem i śmignął jak strzała po falach, muskając zaledwie ich grzbiety. Z piekielnym brzękiem wyprysnął z szybu kociołek - grad kamieni i włóczni zabębnił o blachę. - Pa-ni Sza-ter-hand! - łkała Sonia. Kociołek szorował jeszcze ze zgrzytem po piasku, gdy oślepły z nienawiści Eryk, nie znajdując pod rę- ką kamienia, wyłuskał swoje szklane oko i z potwor- ną siłą cisnął nim za uciekającymi. Ściągali pośpiesznie linę: kociołek, wzbijając fon- tanny wody, dobił wreszcie do wychodka. Ku radości Soni wydobyli z niego żywą i całą, złożoną porządnie w kostkę Szaterhandową. Wśród diamentów połyski- wało na dnie oko dyktatora. - Niepoprawny. Niepoprawny! - powtarzał wuj z goryczą. - Czasem naprawdę tracę wiarę w ludzi. Myślę, że nie ma co zwlekać. Jestem już stary i nig- dy nie wiadomo, co może się przydarzyć: spiszmy czym prędzej nowy testament... - Myślałam, że ktoś już to zrobił - powiedziała Sonia. Z całą pewnością widziała ten tytuł w biblio- tece markiza. Ocean był wzburzony, ale dla wychodka-ślizgacza unoszącego się niemal nad powierzchnią wody nie stanowiło to problemu: można też było spokojnie na- wlec igłę, nie mówiąc o spisywaniu testamentu. - Szkoda, że nie ma stołu - zauważył wuj. - Służę plecami - zaofiarowała się spod spodu Szaterhandowa; w młodości słynęła z prostych jak stół pleców. Wuj wyciągnął eleganckiego parkera i dłuższą chwilę pracował w skupieniu przy świetle zapalnicz- ki pani Szaterhand. - Piękna kaligrafia - zachwycała się Sonia, za- glądając mu przez ramię. - W tych warunkach... - Świetny, przedwojenny atrament. Nie wysechł przez dziesięć lat - rzekł z uznaniem wuj i postawił kropkę. Przyjrzał się z zadowoleniem swemu dziełu. - Jeszcze tylko podpis. Skrobnął piórem, ale w tym momencie świetny, przedwojenny atrament skończył się. Fil sięgnął od- ruchowo do torebki Soni i wyjął zdobyczny długopis. - Nie!!! - ryknął Kulturalny nieswoim głosem. Było za późno. Długopis pstryknął i potworny błysk w okolicach wyspy rozświetlił pół nieba. Gdyby było to możliwe, zerwaliby się na równe nogi. - Sprawiedliwość dziejowa dopełniła się - rzekł z patosem porucznik. - Śmierć tyranom! Szkoda tyl- ko pałacu; teraz, kiedy mamy nowy testament... Fil spojrzał na długopis i zrozumiał. - Morderco! - zawołał, odrzucając detonator ze wstrętem; mimo wszystko na swój sposób kochał brata. - Czy to przypadkiem nie pan nacisnął guziczek? - zapytał Kulturalny głosem pełnym słodyczy. - Ostrzegałem, że może go nacisnąć byle kto... - Gratuluję samokrytycyzmu - wycedził oficer lo- dowato. Huk eksplozji, który dopiero teraz do nich dotarł, zagłuszył dalszy ciąg. Kulturalny pośpiesznie zatrzasnął drzwi i uczynił to w samą porę - w chwi- lę później grad kamieni zadudnił o deski. Porucznik zaniepokoił się czymś nagle. Otworzył gwałtownie drzwi. - Ignac! - wrzasnął, przekrzykując ryk oceanu. Geniusz, nie tknięty kamienną kanonadą, zwrócił ku niemu od steru jasną, ufną twarz. - Ignac, sukinsynu, ile to miało? - Tak jak pan kazał. Megatonę. - Rany boskie! Czy wiesz, coś zrobił, durniu? - oficer złapał się za głowę i przez chwilę wił się jak tańczący derwisz. Potem schwycił nagle testament, zmiął go w kulkę i cisnął do wody. - Astrea nie istnieje - oświadczył osłupiałej zało- dze wychodka. Złowieszczy świst przeciął powietrze. - Uwaga! - krzyknęła Szaterhandowa. Spóźniony kamień ugodził oficera w ciemię. Kul- turalny osunął się z jękiem na dno wychodka. - Wybaczcie mi... - wyszeptał pobladłymi usty. - Chciałem tylko odmienić bieg historii... Nie zamie- rzałem... nie miałem nic do geografii... Drgnął, wyprężył się i znieruchomiał. Szaterhan- dowa odnalazła jego stygnącą rękę i zmierzyła puls. - Nie żyje - obwieściła ponuro. Jej małżeńskie plany wzięły - dosłownie - w łeb. - To moja ręka - sprostował wuj. - Ach, przepraszam stokrotnie. Rzeczywiście, to mój zegarek stanął - pani Szaterhand nakręciła ze- garek i odszukała właściwą rękę, która miała nale- żeć do niej. Nie mogło być jednak wątpliwości: Kul- turalny wyzionął ducha. Pawie pióro spłynęło wolno z nieba na pierś poru- cznika. - Kto mieczem... - zaczął Fil, ale ugryzł się w ję- zyk. Nie było to zbyt stosowne w takiej chwili. Poza tym, w końcu on, nie kto inny, pstryknął długopi- sem. Zaczął gorączkowo szukać w myślach czegoś bardziej odpowiedniego na tę smutną okazję. - Służył morzu i w morzu spocznie - wyręczyła go pięknie i taktownie pani Szaterhand. - Jak on właściwie miał na imię? - Bruno, zdaje się - mruknął sennie kapitan. - Będzie nam ciebie brak, Brunonie - powiedzia- ła miękko twarda kobieta. Ze wszystkimi należnymi honorami, salutując - choć na leżąco - oddali ciało oceanowi. Pani Szater- hand wrzuciła do wody zapalniczkę od Cartiera. W wychodku zrobiło się jakoś smutniej - i znacz- nie luźniej. Fil czuwał. Dopiero teraz, gdy tamci usnęli, zaczął porządkować bezładne myśli, docierać z mozołem do samego jądra brutalnej prawdy. Wspominał rejs sprzed roku, bal kapitański, niepowtarzalny nastrój tamtego wieczoru. Wielkie plany, luksusowy linio- wiec, kurs ku jutrzence prawdziwej demokracji i sprawiedliwości. Teraz frustracja, katastrofa, od- wrót. Szczątek liniowca, i to jaki! Sracz. Ścisnął mocniej w dłoni oko brata. To była, oprócz wuja, cała jego rodzina. Szklana atrapa, ale przynaj- mniej lojalna, podczas gdy reszta brata obeszła się z nim tak okrutnie. Zaraz, zaraz - zmitygował się - a jakże ja obszedłem się z resztą brata? Zaiste pro- rocze były słowa markiza: pragnął braterstwa, dopu- ścił się bratobójstwa. Rachunek wystawiony przez Eryka okazał się w świetle tego, co nastąpiło, nader skromny: ceramika etruska, kolekcja płócien, wino, kromka chleba ze smalcem, połamane łóżko, nie- szczęsna Adela. Teraz należało dopisać całą wyspę wraz z mieszkańcami. No i - last but not least — sa- mego brata. Łajdaka wprawdzie, ale w czym on, Fil, był lepszy? Łudził się, że na Jego" wyspie byłoby inaczej. Marne usprawiedliwienie własnej indolencji! Tak naprawdę nigdy nie mógł się uporać z rzeczywisto- ścią - była zbyt rzeczywista. Zawsze czekały na nie- go inne miejsca, inne wyspy. Nie potrafił ulżyć doli chłopów w Sadówce, nie potrafił pomóc dzikusom. Czym wobec tego była ta pogoń - ucieczką? Marze- nia dawały komfort: można się było nimi otulić jak kokonem, zapaść w nie jak w puchową pierzynę. Za- patrzony w odległe cele nie dostrzegał tego, co bli- skie, realne, naprawdę ważne. I wreszcie - o ironio! - własnoręcznie unicestwił ostatni cel, ostatni pre- tekst do gry, jaką prowadził z samym sobą - i z in- nymi. To było moralne samobójstwo. Fil był nagi. Woda chlusnęła do środka. Sonia poruszyła się niespokojnie i zajęczała przez sen. Uniósł się z wy- siłkiem i ryzykownie balansując, przymknął drzwi wychodka. Długo leżał na wznak z szeroko otwartymi ocza- mi. Przez wyziernik w drzwiach widać było gwiazdy. Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd... - pomyślał ni stąd, ni zowąd. - Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Ogarnęło go dziwne wzruszenie. I nagle w ułam- ku sekundy uświadomił sobie kształt otworu, pojął da- ny mu znak. Tak, jakby serce wyrżnięte w drzwiach nadało wreszcie formę jego chaotycznym myślom. To było objawienie. Olśnienie. Iluminacja. - Miej serce i patrzaj w serce - powiedział głoś- no, patrząc w serce. - Że co? - zapytał sennie wuj. - Nic nic, wuju... Czy nie najważniejsze, że żyje, istnieje, ściśnięty pomiędzy ciepłą Sonią i spęczniałym wujem? Musiał stracić wszystko: złudzenia, wyspę, brata, by sobie to uprzytomnić. I dopiero pozbawiony przestrzeni, możliwości ruchu, odczuł Kosmos. Przypomniał so- bie lot furą, widok oceanu spod gwiazd. Teraz pa- trzył w gwiazdy z oceanu, wtopiony weń, stanowiący z nim jedność. Czy trzeba aż tego mroku, by do- strzec światło wskazujące drogę, i tego bezmiaru, by odkryć miarę wszechrzeczy? Jak mógł przez lata całe dać zwodzić się mrzon- kom, jakiejś obłędnej fatamorganie, przedkładać pa- pierowe teorie nad to pulsujące gorącą krwią i uwie- rające kością biodrową ciało, które tak ufnie tuli się do niego? Poczuł się szczęśliwy Spokojny. Lekki. Zakochany. Miał oto nowy program - dla dwojga. Sonia, jakby wyczuwając, że myśli o niej, poruszy- ła się i zakwiliła cichutko. Ogarnęła go fala tkliwo- ści i pożądania. Lekceważenie uczucia, którego do- wodów dostarczała przecież na każdym kroku, wy- dało mu się nagle zbrodnią. Musi to nadrobić, nad- gonić, zaraz, natychmiast! Ostrożnie zaczął wpełzać na dziewczynę, ale kapi- tan pod spodem stęknął tak przejmująco, że zrezyg- nował. No dobrze - pomyślał. - Jeszcze nie teraz. Nie tu. Później. Jutro. Jutro. Ze wzrokiem wbitym w ciemność Ignac tkwił nie- wzruszenie na dziobie wychodka. Oczami wyobraźni widział obelisk w Sadówce; z łatwością trzymał wła- ściwy kurs. Kompasem, sekstansem i radarem były mu intuicja, zew krwi, lokalny patriotyzm. Słońce stało w zenicie. Szli szybkim krokiem po okalającym Sadówkę bitym trakcie: markiz, Szater- handowa, on - Fil, w narzuconej na ramiona mary- narce, i Sonia w kwiecistej sukience. Rześki wie- trzyk rozwiewał im włosy. Stukały obcasiki dam- skich pantofelków. Serce rozpierała radość. W górze szczebiotał ptaszek. I nagle w ową haftowaną flażoletami ptaszka ci- szę wdarł się jakiś obcy ton: głęboki, monotonny po- mruk, który potężniał i narastał, aż przerodził się w ogłuszający huk. Tamci zdawali się go nie słyszeć. Fil spojrzał za siebie. Zza wzniesienia wynurzył się mechaniczny potwór, dziwaczna hybryda, bękart gi- gantycznego kombajnu i walca drogowego, tak ogromny, że zdawał się sięgać nieba. Monstrum su- nęło przed siebie nie kierowane żadną ręką. Fil zrównał się z idącymi i maszerował z nimi równym, żwawym krokiem. Oko wysunęło mu się z dłoni i pozostało na szosie. W jakiś niewytłuma- czalny sposób był jednocześnie z nimi i jakby na zewnątrz. Widział siebie obok Soni, widział - w du- żym zbliżeniu - jak walec miażdży z chrzęstem szklane oko i zbliża się nieubłaganie do maszerują- cej grupki. Chciał ich ostrzec, ale nie mógł wydobyć głosu. Kolos zgarnął ich pod siebie w ciszy, w której słychać było tylko świergot obojętnego na ludzkie sprawy ptaszka. Patrząc, jak pojazd się oddala, Fil nie mógł pojąć, czemu na szosie nie został po nich najmniejszy ślad - choćby mokra plamka. Ignac spał przy sterze. Ocean uspokoił się, wygła- dził, i kiedy wydawało się, że nic już nie zakłóci rej- su ku słońcu, zachłanny wir Trójkąta Wermuckiego wessał wychodek w ułamku sekundy, nie budząc li- tościwie jego utrudzonych pasażerów. Na powierzch- ni wody pozostało szklane oko. Latarnik westchnął, odłożył książkę i zerknął przez okno na ocean. Potem, narzuciwszy na ramio- na starą, spłowiała kurtkę mundurową, zszedł na dół. Odczekał, aż fala usłużnie przyniesie oko bliżej, i wyłowił je podbierakiem z pończochy, którym łapał plankton dla swojej złotej rybki. Chwilę ważył oko w dłoni, po czym wytarł je sta- rannie rękawem, wsunął do kieszeni i poczłapał z powrotem do latarni. Tam usadowił się wygodnie w fotelu i zagłębił się ponownie w lekturze nadesła- nych poranną pocztą Poezyj. Tego lata w Morskim Oku nie wydarzyło się nic szczególnego. /. I li * tf-^aw ¦¦H