Eric Kimon Clivia Neman Przełożyła Grażyna Werner Dobrze, że spotkaliśmy się właśnie tutaj. Przypomina pan sobie chyba jeszcze naszą niedawną dysputę? A zatem udowodnię panu, jak bardzo nie docenia pan techniki. Owszem, mogę to zrobić. Czy widzi pan tę młodą kobietę tam przy informatorze? Tak, tę z niecodzienną fryzurą. Trudno jej nie zauważyć: Nazywa się Clivia, Clivia Neman. Staroświeckie imię, zapewne. Przychodzi tu tydzień w tydzień, już od półtora miesiąca, i siedzi godzinami przed informatorem. Ja jestem w agencji informacyjnej tylko przez połowę tygodnia, ale koledzy potwierdzają: ona rzeczywiście jest tu codziennie. Naturalnie i ja uważałem, że to niezwykłe. A wiec zaczerpnąłem o niej trochę informacji: pan wie przecież, że to u nas prosta sprawa, siedzę, rzec można, u źródła. No i opłaciło się. Ona ma 30 lat. Ale urodziła się 114 lat temu. Wie pan teraz naturalnie, dokąd zmierzam – rozciągnięcie czasu, kwestia powrotu. Ależ nie, przecież nie ona osobiście! Poleciał jej mąż. Gdybyśmy przeprowadzili tę rozmowę, powiedzmy 50 czy 60 lat temu, zaraz wpadłby pan na to, o co chodzi; wtedy jeszcze ludzie pamiętali Edwarda Nemana. Dziś jednak, gdy nikt już nie interesuje się podróżami kosmicznymi tego rodzaju...To też jeden ze skutków naszej niekonsekwencji wobec techniki. Wiem, mówiliśmy już o tym. Ale może ten przykład pana przekona? A więc było to tak: 86 lat temu wystartowała Ósma Ekspedycja Międzygwiezdna. Wszystkich jedenastu członków załogi było mężczyznami, a jeden z nich, Edward Neman, był żonaty. Szczęśliwie żonaty, znaczy. Dziś chyba nikt nie pojmie, czemu Nemanowie zgodzili się na ciężar rozłąki, bądź co bądź większość ludzi uważa tak długie loty kosmiczne za bezsensowne i nieodpowiedzialne. Ale wtedy jeszcze myślano inaczej, ekspedycja była zaplanowana i Neman poleciał. Wtedy jeszcze stawiano astronautom wysokie wymagania, jeśli chodzi o kwalifikacje i kondycję, a Neman nadawał się jak nikt inny. Już w tamtych czasach można było dość dokładnie oszacować szanse astronauty wobec niebezpieczeństw Kosmosu, oczywiście o tyle tylko, o ile były one znane. A zatem odporność na różne choroby, jak szok podświetlny, zdolność do szybkiej i właściwej reakcji w niezwykłych sytuacjach i podobne. Liczba zdolnych do lotu planetologów posiadających dostatecznie szeroki wachlarz wiadomości i tak nie była duża, a Neman jako jedyny z nich miał dobre szanse powrotu. Dlatego poleciał, w przeciwnym razie musiałby to uczynić ktoś inny, nie mający tak dobrych szans. W każdym razie znalazłby się ktoś inny – wtedy, gdy jeszcze nie myślano o zaniechaniu lotów ku gwiazdom. Na to czekałem: że powie pan „fetyszyzm techniki, zdegenerowana technika jako cel sam w sobie, czy jakiś podobny modny slogan, modny, nienowy. Ale w tym wypadku po prostu nie jest prawdą, że podejmowano owe ekspedycje tylko dlatego, że były one technicznie możliwe lub ponieważ istniejący aparat organizacyjny automatycznie powielał cel swego istnienia, jak to się dzisiaj mówi, czy po prostu ad maiorem gloriam scientiae. Zapewne i to mogło odgrywać pewną rolę, ale co byłoby w tym zdrożnego? Przede wszystkim jednak przerwanie serii wypraw oznaczałoby, że wcześniejsze loty i praca rozwojowa całych dziesięcioleci stałaby się nagle bezsensowna, praca ludzi, a nie jakichś tam maszyn. Tak więc pytanie nie brzmiało, czy należy latać, lecz kto powinien. Ma pan rację: w tym wypadku zaistniał konflikt, gdyż dla Nemana, który był najbardziej predestynowany, pożegnanie z Ziemią było szczególnie trudne, jako że było ono jednocześnie pożegnaniem z kobietą, którą kochał. Ale nie, to nie miało przecież nic wspólnego z jego obiektywną przydatnością, czyli z jego szansami przeżycia. Było to najwyżej jego osobistym problemem, i widzi pan – właśnie to dało się rozwiązać dzięki konsekwentnemu, wolnemu od przesądów stosunkowi do techniki, która ponoć stwarza tylko nowe niepotrzebne problemy. O ile się nie mylę, już w XXI czy w XX wieku próbowano wprawić ludzi w długi sen anabiotyczny poprzez wyziębienie. Te wczesne próby spełzły jednakże na niczym i później przez długi czas nie były ponawiane. Aż wreszcie odkryto niezawodną metodę budzenia hibernatów i ta kobieta, Clivia Neman, skorzystała z tego. Dwa lata po odlocie wyprawy, gdy wreszcie wszystkie połączenia ze statkiem zostały przerwane, kazała się zamrozić, by czekać na swojego męża. Zrezygnowała ze wszystkiego – zostawiła przyjaciół, znajomych i krewnych, którzy dawno poumierali, swoją prace, do wykonywania której w dzisiejszych czasach brakuje jej wiadomości, swoje całe otoczenie, po prostu swoje czasy – dla niego. Przed ponad rokiem poddano ją rewitalizacji i w ciągu tego czasu zdołała chociaż częściowo przystosować się do teraźniejszości. Ale nie ma nikogo naprawdę bliskiego; mimo starań psychologów pozostała dzieckiem swojej epoki, ubiegłego stulecia – właśnie taką chce być nadal, gdyż taką zna ją jej mąż. Obawia się, że straci jego miłość, jeśli się zmieni, jeśli przystosuje się do epoki, w której zmieniły się nie tylko środki, ale także cele, w której dla odwagi jej męża i jego towarzyszy ma się w najlepszym razie poważanie, ale brak z pewnością zrozumienia. Musiała poznać, jak trudno jest znaleźć siły w innej epoce, teraz chce przynajmniej pozostać niezmieniona, by jej mąż mógł tu znaleźć oparcie. Przynajmniej ja tak myślę, ona mi tego oczywiście nie mówiła. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się prawdopodobnie przystosować do naszych czasów, ale to jej chyba tymczasem nie niepokoi: ona czeka na fragment swojej epoki, na to, co było dla niej w niej najważniejsze. Na pozostałych dziesięciu nikt nie czekał. Ma pan rację: statek, który niedawno zlokalizowano, to Ósma Wyprawa. Nie sądziłem, że wie pan o tym, przecież w wiadomościach była zaledwie krótka informacja. Żonę Nemana zawiadomiliśmy natychmiast; od tej pory przychodzi tutaj codziennie i wywołuje stare informacje z okresu startu. W rzeczywistości czeka jednak na to, że uzyskamy wreszcie kontakt radiowy ze statkiem. Ale statek jest jej zapewne obojętny; ona chce rozmawiać – z nim. Przy tym wie, że statek jest jeszcze zbyt daleko; nim wyląduje, minie jeszcze przeszło rok. Sygnały nadchodzą całkiem zakłócone i są przydatne tylko do tego, by określić odległość i prędkość. Ależ tak, ona wie o tym. I jednak przychodzi. Myślę, że czeka na to, iż kiedyś meldunek będzie mniej zniekształcony. Wprawdzie przy obecnej odległości jest to całkiem nieprawdopodobne; lecz takie rachunki prawdopodobieństwa dopuszczają zawsze możliwość wyjątku. Otóż istotnie dwa dni temu dotarł do nas względnie zrozumiały komunikat, całkiem przypadkowo. Bardzo radosny komunikat, gdyż skrupulatny dobór załogi jednak się opłacił. Ona jeszcze nie wie o tej wiadomości, na razie nie podaliśmy jej jeszcze do publicznych magazynów informacyjnych. My z agencji informacyjnej jesteśmy zdania, że nie powinniśmy się mieszać do spraw, które nas nie dotyczą. Nasze zadania są jasno sformułowane, nie jesteśmy psychologami. Ktoś przecież powinien być na tyle kompetentny, by jej to we właściwy sposób powiedzieć. A przecież była to naprawdę bardzo radosna wiadomość. Eksperyment udał się. Bo czy ktoś z nam współczesnych odważyłby się na serio mieć nadzieje, że spośród jedenastu członków załogi wróci dziesięciu? Tak, pana przypuszczenia są właściwe; owszem, to jest tragiczne. Ale mimo wszystko: gdy on postanowił wziąć udział w wyprawie, problem Nemanów był praktycznie rozwiązany, i to bez zarzutu. Czy głupi przypadek może coś zmienić w znaczeniu tego rozwiązania?