Oparski Dogs Of War Część I Książę obudził się rano w doskonałym nastroju. Trochę bolała go co prawda głowa, ale wiedział doskonale jak temu zaradzić. Zaś zeszłonocna imprezka była naprawdę w porządku. Kto by pomyślał, że Gubernator Rund'ijk wypije aż 5 kolejek skocza z młotkiem i trafi do miski a nie zwali się gdzie popadnie i będzie udawał wieloryba. Gubernator Rund'ijk był gubernatorem miasta portowego Krakatos, leżącego na północ od Spekularum, dzień drogi konno traktem. Rzeka Karameikos łączyła oba miasta i była na tyle szeroka, że statki morskie mogły swobodnie płynąć ze swoim ładunkiem bezpośrednio do Krakatos, bez konieczności przeładowywania towaru na barki w Spekularum, co znacznie ułatwiało handel. Krakatos było, nie licząc Spekularum, najbogatszą gubernią w księstwie Karameikos, odprowadzającą co kwartał znaczne sumy do książęcego skarbca. Gubernator Rund'ijk zaś był człowiekiem doskonale zdającym sobie sprawę z wygody swego stanowiska i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać. Sprawa, z jaką Gubernator Rund'ijk przybył poprzedniego do księcia była z jego punktu widzenia istotna. Z kolei z punktu widzenia księcia wizyta gubernatora była doskonałą okazją do urządzenia popijawy, tym bardziej, że gubernator nie przybył sam lecz przywiózł ze sobą także, jak on to ładnie nazwał, osoby towarzyszące. Osiem pięknych kobiet, z których pięć, zdaje się, spędziło noc z barbarzyńcą, jedną książę szybko przetrenował przy jakiejś okazji w dżakuzi, żeby księżna za bardzo się na niego nie patrzyła, jedna opiekowała się troskliwie gubernatorem zaś jeszcze jedna gdzieś się zawieruszyła, mniej więcej w tym samym momencie kiedy zniknął mag. Zjedli trochę dziczyzny, jakieś ptactwo, bażanty czy coś, wypili dużo skocza i ogólnie było jak należy. Grali bardowie pod czujnym okiem barbarzyńcy, który zawsze uważał, że do niczego się nie nadają i nie ma to jak chór jego ziomków po kilku głębszych. Gubernator Rund'ijk chyba nawet próbował księciu wytłumaczyć w jakiej sprawie przybył, ale cóż... I tak Edytor wszystko na pewno zapisał. Książę wstał i walnął sobie skocza w charakterze klina. Zadzwonił na śniadanie, umył się z grubsza, ubrał i zszedł do jadalni. Rozkazał, żeby zawołać barbarzyńcę , maga i gubernatora, ale Bar wciąż zajmował dżakuzi a mag zamknął się w wieży i udawał, że go niema. Przyszedł gubernator. - Książę - zaczął po zjedzeniu czegokolwiek - przyjechałem do księcia na konsultacje. Rzeka w okolicach portu w Krakatos zamula się w sposób dramatyczny, co grozi ograniczeniem a wręcz zahamowaniem handlu. Zgodnie z księcia dyrektywami za większość przestępstw w mieści e jest kara przymusowych robót, przy czym priorytetem jest, oczywiście, brukowanie ulic. Ze względu na fakt zmniejszenia się liczby popełnianych wykroczeń plan kwartalny leży. Idąc dalej, celem poprawy istniejącego stanu, chciałbym wprowadzić kilka nowych, echem, przestępstw. Pomyślałem najpierw o jakichś sankcjach za uprawianie seksu w miejscach publicznych ale po zasięgnięciu języka doszedłem do wniosku, że ludziom coś się przecież od życia należy. No i nie wiem. Czy wymalować na bruku przejścia dla pieszych i karać za przechodzenie w innych miejscach, albo może wyznaczyć specjalne miejsca do parkowania wozów i karać za stawanie ich gdzie indziej. Czy też może wprowadzić roboty obowiązkowe, powiedzmy dzień w tygodniu, ku chwale księcia. Albo może książę wypożyczyłby mi trochę swoich przestępców, aby wykonali to odmulenie, chociaż nie sądzę, żeby książę sam miał nadmiar robotników przymusowych. Uważam, że w takich kwestiach należy się z księciem konsultować, żeby wszystko było w porządku. Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich Bar. Gęba mu się uśmiechnęła na widok zastawionego stołu. Wziął sobie dwie tace z kanapkami, dzbanek z piwem, usiadł aż wszystko się zatrzęsło i zaczął jeść. Gubernator spojrzał zafascynowany. Wtedy wszedł Edytor. - Książę - powiedział do księcia - przybył posłaniec z Krakatos. Podobno w nocy wystąpiły tam jakieś kłopoty. Wszedł posłaniec, wyraźnie zmęczony całonocną jazdą. - Panie - skłonił się - w mieście wybuchły zamieszki. Popatrzył na Gubernatora Rund'ijka, który odwrócił się gwałtownie. - Co? - Bunt! Kiedy tylko pan gubernator wyjechał, wieczorem, wybuchły walki. Gwardia gubernatorska zbuntowała się. Kapitan Gruber przejął komendę i zajął pałac. Żołnierze rozbiegli się po mieście i zaczęli grabić. Uciekłem, na rozkaz pana gubernatora małżonki, zanim ją internowali. Słyszałem, że za wszystkim stoi pana syn. Takie plotki opowiadali strażnicy przy bramie, to znaczy gwardziści, którzy zajęli ich miejsce. Przemknąłem się i udało mi się wyjechać. Słyszałem też jak mówili nazwisko Quantasa. - Quantas? Ten mag? Nie mogę uwierzyć. Ale powinienem był wyczuć, że coś z nim nie tak, kiedy zaczął kumać się z moim synem. Tego zawsze ciągnęło do magii, najlepiej jak najciemniejszej. Pies. Ugościłem go we własnym pałacu a ten tak mi się odpłaca. Książę! Tak jawny bunt nikomu nie może ujść na sucho. Muszę natychmiast wracać do Krakatos, gorzej, że moja przyboczna gwardia też obróciła się przeciwko mnie. Jak to możliwe? Mogłem za nich ręczyć i polegać na nich. Gruber? Przecież był taki lojalny. Nawet chciał ze mną tutaj jechać, alem go zostawił, aby pilnował porządku. Zamiast niego wziąłem jego zastępcę Arestesa, chociaż Gruber nalegał. Gdzie jest Arestes? I moi strażnicy? Ale w dziesięciu... - Co się stało z pozostałym wojskiem? - zapytał gubernator posłańca. - Nie wiem, panie. Wyjechałem jak najszybciej, żeby mnie nie złapali. - Książę - gubernator zwrócił się do Dona - sam sobie nie dam rady. - Wyluzuj się, Rund'ijk - powiedział książę kończąc przełykać kanapkę. Rozparł się wygodniej w fotelu, nalał sobie skocza i pociągnął. - No, - zaczął - posłuchaj mnie Rund'ijk. Niczego się nie bój, książę wszystkiemu zaradzi. Nikt, kto księciu podskoczył nie żył potem zbyt długo, w zasadzie najczęściej żył potem bardzo krótko. Chyba, że okazał się być przydatny. Więc poradzimy sobie i tym razem. A tymczasem, sadzę, że powinieneś jeszcze dzień posiedzieć tutaj, zresztą i tak nie masz dokąd wracać - rechot. - Napijemy się, zabalujemy, musisz potrenować trochę picie skocza, z takim bandziochem powinieneś dać radę wypić więcej niż wczoraj. Weźmiemy sobie te twoje panny, są całkiem fajne, ale jak pobawisz się trochę z damami dworu księciunia do dopiero zobaczysz różnicę. Bar skończył jeść. Rzucił pustym dzbanem po piwie w kierunku kominka i powstał. - K-wa - stwierdził i beknął. - Idę. Wstał i wyszedł. - Rund'ijk - rzekł książę - Muszę załatwić parę spraw, czuj się tu dobrze ale bez przesady, nie jak u siebie, bo możesz poznać Wadera, co nie jest przyjemne. Jak coś chcesz, pytaj Edytora. Książę podniósł się z fotela, otrzepał i poszedł. Mag, pomyślał przechodząc przez drzwi, gdzie jest ten chlor mag? Don skierował kroki ku wybudowanej przez krasnoludy wieży, w której mieszkał mag. Wieża wyglądała klasycznie, jak dla czarownika. Książę zatrzymał się przed drzwiami i kilka razy uderzył w nie pięścią. - Ross! - krzyknął - Jesteś tam? Wiesz, że mogę wywalić te drzwi i te wszystkie iluzyjne demony możesz sobie głęboko wsadzić. Jak tam imprezka? Cisza. - Ross! Wchodzę! Czyżby ci się coś stało? - krzyknął specjalnie głośno. - Spadaj, Don. Książę uśmiechnął się obleśnie. - Aha, - powiedział - jak ona się nazywa? Jakoś na G? - Czy wiesz, - książę najwyraźniej ćwiczył mówienie głośno i wyraźnie - że ten cały mag tak naprawdę bardzo lubi chłopców? Kiedyś zabawiał się z czterema na raz. Czy pokazywał ci tą komnatę na szczycie wieży, nie tą z widokiem na morze, ale tą drugą, jak on to nazywa, różowy salon? Nie? Ależ dlaczego? - Don - powiedział głos ze środka - jestem zajęty. - Ja wiem - odparł książę - a popatrz, ja nie mam nic do roboty. Więc sobie jeszcze trochę postoję. - Wiesz - zaczął znowu Don - że on lubi jak mu się drażni kakałko? Tak, tak, ten nasz Ross to mały perwers. Co, pewnie ci opowiadał jaki jest czuły i romantyczny? - rechot - Ja z nim byłem na niejednej imprezce i mogę ci dokładnie powiedzieć jaki jest naprawdę. To zbok. I perwers. Pamiętasz Ross jak tańczyłeś goły na stole w tej karczmie w Sigil? Tej z demonami? I jak ten, co ma ryj jak świnia zaszedł cię od tyłu? Jak to wtedy powiedziałeś? Demoniczna przyjemność? - Don - powiedział z wnętrza wieży poważny głos - S-dalaj. - Oj, oj, oj, - zatroskał się książę - czyżby coś się nie udawało? Nie chce się wcelować? No jak to? Może ci w czymś pomóc? Czy masz ciągle ten taki biczyk, którym lubisz jak się ciebie chłoszcze po tyłku? Też jej tego nie pokazałeś? No, dlaczego. Takie ładne wydajesz przy tym odgłosy. - Ignoruję cię - odparł mag. - Możesz sobie tam stać i ględzić ile chcesz. Rzucam silence, więc nie zmęcz sobie za bardzo strun głosowych. - Zaraz, - przerwał mu książę - silence? Tak przy damie? A nie mówiłem, że to perwers? - Uzbrajam fireballe na drzwiach sypialni - ciągnął dalej ze środka Ross - więc zastanów się. Książę zastanowił się. - Czy ty mi czasem nie grozisz? - zapytał - Fireballe? Ależ mnie przeraziłeś. Śmiertelnie. Wiesz - przerwał dla efektu - tak sobie właśnie pomyślałem, że chyba wejdę tam do środka i sprawdzę czy działają. Czy czegoś jak zwykle nie spartoliłeś. - Don - głos ze środka zmienił się nieco - daj se siana. Idź już bo mi krępujesz kobietę. - A więc jednak. No, no, Ross, cicha woda, jak to mówią rybacy. Właśnie, nie wyskoczysz może na ryby? Wiesz, skoczę tylko po wędkę i zaraz po ciebie wpadnę. - Don! - Dobra, dobra, się nie gorączkuj. Idę, tylko nie trzyj za mocno, bo się zgrzejesz. Książę odwrócił się rechocząc i przez chwilę zastanawiał się nawet, czy dla dowcipu nie pójść po tą wędkę, ale zrezygnował. To go różniło od barbarzyńcy, że tamten już dawno byłby w środku i posuwał pannę, ale on, jako książę, wolał dowcip subtelny. Tak. Barbarzyńca czuł się grubo po zjedzeniu dwóch tac kanapek, ale wiedział, że musiał się najeść, bo był poprzednio głodny. Idąc do swojej komnaty doszedł do wniosku, że powinien trochę poćwiczyć. Przeszedł przez potężne, dębowe drzwi i od razu poczuł się lepiej. Ściany obwieszone były skórami i kłami potworów, które zabił. Pokryte całkowicie, łącznie z podłogą i sufitem. Sam zaprojektował ten wystrój i był z niego dumny. Poprawił przepaskę na biodrach. Po kilku godzinach ćwiczeń, kiedy w trakcie wyskoczył jeszcze na chwilę do dżakuzi a potem pokazywał panienkom, że uniesie je cztery na raz a nawet pięć w tym jedną na, echem, wiemy na czym, Bar w końcu doszedł do wniosku, że poćwiczył. Dobra, pomyślał, czas teraz na imprezkę. Doszedł do wniosku, że na zamku przydałyby się jakieś nowe hostessy, czy damy dworu, więc postanowił powiedzieć Edytorowi, żeby załatwił, bo robi się już nudno. Tymczasem skoczę do karczmy, pomyślał, zobaczymy, może tam są jakieś nowe dupy. Ciekawe, przyszło mu jeszcze do głowy, od której otwierają karczmy. Może będą jeszcze zamknięte, to nawet lepiej. Sobie otworzę. A jak będą otwarte, ale będzie ch- owo, to wtedy je zamknę. Właśnie. Była trzecia po południu, ale karczmy w Spekularum otwarte są non-stop, gdyż o każdej porze znajdą się goście, miejscowi a co lepiej przybysze, którzy chcą się napić. W najlepszej karczmie w mieście kwitł interes. Godzinę temu przyjechali jacyś obcy z północy, śniadzi, w turbanach na głowach, płacili złotem dwukrotne ceny za wszystko i to nawet nie dlatego, że karczmarz im tak powiedział, co zresztą zamierzał zrobić, ale sami z siebie. Co lepsze, chyba uważali, że robią dobry interes. Karczmarz pomyślał, że kiedy mu płacili, mógł powiedzieć, że dostał za mało, ale trochę go przytkało i stracił koncept. Cholera, czyżbym wychodził z wprawy? Drzwi otworzyły się. Karczmarz spojrzał w ich stronę i uśmiech zamarł mu na twarzy. - Och, Banie, - wyszeptał - tylko nie to. Wszedł barbarzyńca. Sam. Źle, cholera, bardzo źle. Będzie szukał rozróby. I zrobi demolkę. Bo miejscowi będą go unikać i pewnie zwieją a jak nie będzie miał komu przywalić to się wkurzy i wszystko zniszczy. K-wa. Ach! Nagle w oczach pojawił mu się szelmowski błysk. Przecież... Spojrzał na lewo, w kierunku stolika stojącego w kącie. Bar wszedł dumnym krokiem do najlepszej karczmy w mieście (do innych nie chadzał), stanął na środku i rozejrzał się. Miał na sobie przepaskę biodrową, niedbale zarzucony na plecy czarny płaszcz i miecz w pochwie przy boku. Był duży. Zarówno miecz jak i barbarzyńca. - K-wa - powiedział głośno - Dlaczego, k-wa, nikt mnie nie wita? Karczmarz! - Tak, panie barbarzyńco, już lecę, już lecę - karczmarz zerwał się zza szynkwasu. - Tylko nie zawadź o żyrandol, jak będziesz tak leciał. Bar rozglądał się po stolikach. K-wa, same ćwoki. Gdzie te laski, k-wa, miały być, co to jest, najlepsza karczma w mieście? - Karczmarz, k-wa, co to jest? - rzucił - Same leszcze. Cioły. Ćwoki. Cioty. Ty też, karczmarz. K-wa, masz tu jakieś dobre dupy? Co to, k-wa, jest? Najlepsza karczma w mieście? - Panie barbarzyńco - wyjąkał karczmarz - może pan usiądzie? Napije się? - Pewnie, że się, k-wa, napiję. Dawaj piwo. Dzban. Ludzie starali się schodzić Barowi z drogi. Bar uważnie się rozglądał. - Panie barbarzyńco - wyszeptał karczmarz - bardzo proszę. Mam tu takich cennych gości z daleka, jacyś chyba szejkowie, o tam, - wskazał głową - więc jakby pan barbarzyńca... Bar szybko odwrócił głowę i spojrzał na stojący w kącie stolik. Zatrzymał się i przez chwilę uważnie się im przyglądał. A potem powiedział: - Ty mi tu karczmarz, k-wa, nie p-dol. Dawaj ten browar, i to szybko. Do tamtego, k-wa, stolika. Bar podszedł do siedzących w kącie ludzi. K-wa, co za ćwoki. Jakieś berety na głowach. Gdzie mają miecze? Co to k-wa? Jakieś takie krzywe. W karczmie było cicho. Przybysze spojrzeli na zbliżającego się Bara. Było ich pięciu, dobrze zbudowanych, młodych ludzi. I kobieta. Wyciągnął swojego bastarda. - Ch-owe macie, k-wa, miecze - powiedział - rozp-lił bym was wszystkich, k-wa i chyba to zrobię, bo mnie wk-cie. K-wa. I wtedy zobaczył siedzącą z tyłu, nieco w cieniu laskę. - K-wa, młoda, choć no tu, zobaczysz jak to się naprawdę robi. Te ćwoki na pewno mają tak samo krzywe ch-je jak miecze. Zobacz - wyciągnął przed siebie bastarda. - To jest, k-wa, porządny miecz. Jak chcesz, mogę cię też nim zerżnąć. Bar usiadł na stole. Karczmarz coś się nie pojawiał. - Karczmarz, k-wa! - ryknął Bar - Gdzie mój browar? Albo poczekaj, k-wa. Co ty, kultury nie masz? Browar dla mnie i dla tej dupy. Przybysze nie rozumieli słowa, z tego co mówił Bar. Cała sytuacja nieco ich zdekoncentrowała, ale po pierwszym szoku dwaj siedzący z brzegu podnieśli się. Chwycili za rękojeście swoich mieczy. Jeden coś głośno powiedział, wyraźnie w kierunku Bara. - O, k-wa, stawiacie się? Sp-lajcie. Bar zerwał się ze stolika jak błyskawica. Ciął momentalnie mężczyznę stojącego z lewej, ten próbował wyciągnąć miecz i zasłonić się nim, ale nie zdążył. Dostał potężne cięcie przez ramię aż odrzuciło go do tyłu. Drugi przybysz miał już broń w ręku. Pozostali trzej zerwali się tak, że przewrócił się stolik. - Panowie, k-wa, nie macie szans - rzucił Bar szykując się do zadania ciosu. - Mam liczebną przewagę. Ale dam wam szansę, k-wa, bo mam dobry humor. Nie będę was otaczał. Karczmarz, weź im to powiedz, bo te ćwoki chyba nic nie kumają. Karczmarz chował się za kontuarem. Barbarzyńca nie zważając na gęstniejący tłum uzbrojonych wojowników postanowił wykończyć, tego, którego ranił. Mężczyzna z trudem starał się zatamować krew lecącą ze zmasakrowanego ramienia. Dostał cios w głowę zanim zdążył się zorientować i zastawić i z rozrąbaną czaszką zwalił się na podłogę. Kobieta zaczęła krzyczeć. - Cicho mała, zaraz się zabawimy. Bar szybkim ruchem ciała uniknął gradu mieczy i sam zaatakował. Ciął od góry, tak jak najbardziej lubił. Miecz, którym zaatakowany starał się zasłonić nie stanowił dla barbarzyńcy żadnej przeszkody. Przybysz zachwiał się, machnął niezgrabnie i zanim zdołał pomyśleć o tym, że przecież w sumie umie walczyć dość dobrze i zwykle to on nacierał na przeciwnika a nie odwrotnie, już nie żył a jego wnętrzności wypływały na podłogę. Bar zarechotał. Z obrotu machnął mieczem mierząc w przeciwnika stojącego za nim. Potężne cięcie przecięłoby człowieka na pół, gdyby w ostatniej chwili nie odskoczył. Wpadł na przewrócony stół i zachwiał się; nie dlatego jednak, że uderzył w przeszkodę, lecz z powodu głębokiej rany biegnącej przez całą szerokość klatki piersiowej. Barbarzyńskim skokiem Bar ruszył w jego kierunku. I wtedy właśnie poślizgnął się na kiszce pokonanego wcześniej wroga. Stracił równowagę. Zamachał w powietrzu rękami i tylko lata spędzone z mieczem w dłoni sprawiły, że nie wypuścił oręża. Łapiąc pion oparł się lewą ręką o ścianę zaś prawą próbował jeszcze wykonać planowany atak, ale zamiast w przeciwnika trafił we własną nogę. - K-WA! - wrzasnął Bar - Koniec, k-wa, zabawy! Ktoś próbował trafić go od tyłu, ale broń tamtego zaplątała się w powiewający szeroko płaszcz barbarzyńcy. Bar ciął z furią wstającego ćwoka, który broczył krwią jak dziewica, która właśnie przestała być dziewicą. Z rozrąbaną klatką piersiową mężczyzna padł na ziemię. Dwaj pozostali atakujący go od tyłu walczyli z szybkością barbarzyńcy i przegrywali. Bar odwrócił się skokiem. Uderzył z impetem czołgu i po dwóch ciosach pierwszy z napastników padł. Bar nie miał już teraz litości. Wk-ła go ta jego j- ana noga i miał ochotę szybko i efektownie za-bać co mu się wkoło ruszało. Kątem oka dostrzegł, że kobieta z tyłu zaczyna uciekać. Skoczył w jej kierunku, złapał ją wpół, odwrócił się i zbił cios ostatniego z obcych. Trzymając dupę pod lewą pachą zadał szybkie i precyzyjne cięcie, atakujący go wróg zachwiał się od impetu uderzenia, Bar przyparł go do ściany i dwoma uderzeniami w głowę, zarąbał. - No, - powiedział - to się nazywa imprezka. Rozejrzał się po karczmie. Nie było nikogo. Zza szynkwasu nieśmiało wyglądał karczmarz. - Co jest, k-wa - ryknął Bar. - Gdzie mój browar? Barbarzyńca chwycił dzban i go wypił. - Dobra - stwierdził patrząc na trzymaną pod pachą kobietę - teraz cię zerżnę. Rzucił ją na stół. - Karczmarz! - krzyknął jeszcze - Dawaj mi jeszcze raz to samo, tylko na wynos. Zaraz nauczę tą dupę pewnych rzeczy, k-wa, a potem idę z nią dalej. Jakoś tu u ciebie, k-wa, ch- wo. Pusto, k-wa. Gdzie są goście? To jakaś ch-wa knajpa, nikt tu nie przychodzi. Wiesz, karczmarz, chyba ją zaraz zamkniemy. Książę wracał właśnie z gildii morderców. Niósł flakon z nową porcją trucizny na swój topór, którą regularnie dostarczał mu szef gildii Skubi Du. Wprawdzie będąc księciem, Don zazwyczaj osobiście nie chodził do gildii, tylko Skubi Du przynosił mu to, co potrzebował na zamek. Ale tego dnia bolała go trochę głowa i stwierdził, że niech znają księcia, zrobi sobie spacer. Topór trzeba będzie naostrzyć, pomyślał, bo zanosi się jakaś rąbanina. Robiło się ciemno. Książę przechodził akurat obok wieży Magusa, czarownika Spekularum, kiedy usłyszał, jak ktoś go woła. Spojrzał do góry. - Książę! - wołał Magus - Niech książę patrzy! Magus stanął w oknie na trzecim piętrze swojej wieży, dał krok do przodu, wyszedł na gzyms i skoczył. Wybił się do góry, przez chwilę wisiał wyprostowany a potem złożył się w pół i szybko zaczął spadać. Pikować. Książę patrzył nic nie rozumiejąc a dłoń sama spoczęła mu na rękojeści topora. Magus zbliżał się do ziemi i kiedy wydawało się, że w nią uderzy nagle skręcił. Wyrównał lot do poziomu i trajektorią koszącą przemknął nad murem otaczającym jego wieżę, poczym gładko stanął obok Dona. Książę patrzył się na niego nic nie mówiąc. - Książę! - powiedział Magus - dzieje się coś niezwykłego! Niech książę zobaczy sam! W Krakatos! - Co? - powiedział Don - Gdzie? - No, w Krakatos, tym mieście na północ, dzień drogi konno... - Dobra, wiem jak tam dojechać, już mi ktoś tłumaczył. O co chodzi? - Niech książę zobaczy sam, mam to w kuli. - Moment - powstrzymał go książę. - Moment. K-wa, Magus, co to było? - Co? - Co jest, k-wa, schodów nie masz? - A! - pojął Magus - No, mam. To taka nowa konkurencja, wie książę. Skacze się z wieży i kto później włączy fly'a. Muszę pokazać Rossowi, na pewno mu się spodoba. - K-wa, Magus, na pewno. Mówisz, że kto później włączy? Może zagramy? - Zaraz, książę, podlećmy do mnie i pokażę księciu to ścierwo nad Krakatos. Wygląda nieźle. Obaj przelecieli przez okno w wieży Magusa. Czarodziej poprowadził księcia do kuli i wskazał na nią dłonią. Don zerknął do środka. Zobaczył miasto portowe Krakatos, z obronnymi murami, portem, dachami domów. Nad miastem unosiła się wirująca, czarno- czerwona chmura ogromnych rozmiarów. Niebieskie iskry wyładowań elektrycznych wstrząsały nią od czasu do czasu. Chmura zdawała się falować, swym zasięgiem pokrywała cały gród. - Nie wiem co to jest, książę, nie wiem co to może zrobić. Dostałem wiadomość od mojego kolegi, maga mieszkającego w Krakatos, tak koło trzeciej, żebym zerknął nad miasto, bo coś się zaczyna formować. Na początku było małe, potem zaczęło rosnąć, teraz chmura się jakby ustabilizowała, bo od jakiejś godziny, od kiedy wisi już nad całym miastem, przestała się powiększać. Niech książę poczeka, zrobię zbliżenie. Obraz zaczął zanikać. - Widzi książę? Coś zakłóca kontinuum. Ale to nic, niech książę zerknie tutaj. Obraz zjechał niżej, nad same dachy budynków. - Tu. Na rynku stała postać. Dwa metry wysokości, duże, czerwone oczy zajmowały większą część głowy, która poza nimi nie miała żadnych rysów twarzy. Postać ubrana była w długi, czarny płaszcz. Spoglądała do góry. - Ultroloth, książę. Stoi tak od godziny. I patrzy. Obraz w kuli zniknął. Był środek nocy kiedy Don van Powerman z wędką przerzuconą przez ramię stanął pod drzwiami do wieży maga. Uśmiechając się lubieżnie podniósł dłoń i kilkakrotnie mocno uderzył. Zadudniło. Książę stał cierpliwie. Cofnął się dwa kroki i spojrzał do góry. A potem zapukał ponownie. - Ross! - krzyknął - Śpisz? Cisza. - Ross! Z wnętrza wieży dobiegło lekkie poruszenie. - Ross! To ty? Ktoś szurając nogami powoli podszedł do drzwi. - Ross! - krzyknął jaszcze raz książę, dla pewności. Zza drzwi odezwał się zmęczony głos. - Wierzyć mi się nie chce, że to ty, Don. Czego chcesz? - Wiesz, korzystając z chwili czasu, doszedłem do wniosku, że można by wyskoczyć na ryby. Akurat nic się nie dzieje, jutro jedziemy zajebać potwora z chmurą, przed czymś takim należy się rozerwać. Co ty na to? Ross the Boss milczał przez dłuższą chwilę. - Nie jestem pewien czy zdajesz sobie sprawę, że jest środek nocy. Jaką rybę chcesz o tej porze złapać? Ryby w nocy śpią. - Rybę nocną - odparł książę roztropnie. - Bądź spokojny, w moich rzekach można łowić przez całą dobę. Zawsze coś złapiesz. Zza drzwi dobiegło westchnienie. - Męczysz mnie Don - rzekł czarownik. - Odwal się. Rano ci powiem czy jadę z wami czy nie. Teraz chce mi się spać. Dobranoc. - Czekaj, czekaj - wszedł mu w słowo książę - czyżby ona tak cię wykończyła? Czy jest tam wciąż z tobą? Ty ogierze. Pukałeś ją non-stop całą noc, dzień i noc? Popatrz, a ja jej nawet dobrze nie poznałem. Rossik? Zapoznasz nas? - Dobranoc. - A więc dobrze - książę doszedł do wniosku, że nadszedł czas, by wprowadzić w życie plan A. Poprawił na biodrach pas siły. Wprawdzie nie był to TEN pas siły, tylko namiastka pasa, który został ostatnio zniszczony, ale musiał wystarczyć. Książę odłożył wędkę na bok i chwycił za klamkę. Pociągnął. Zatoczył się do tyłu gdy szarpnięty z nadnaturalną siłą uchwyt został mu w ręku. - K-wa - powiedział książę. - Ross! Ale ch-owe klamki ci zamontowali. Nawet w stajni mam lepsze. - Bo to trzeba pchać, nie ciągnąć, ty durniu - odezwał się głos gdzieś z głębi wieży. - A tak, ty wiesz przecież lepiej - odparł książę. - Pchało się troszkę ostatnio, co? - Odwal się. Możesz sobie darować, ona już poszła. Wyrzuciłem ją - Jak to? - książę był prawdziwie zdziwiony - Tak szybko? - Znajdziesz ją pewnie w dżakuzi. Albo u barbarzyńcy. To zwykła zdzira. - No coś ty? - zaśmiał się książę - Naprawdę? Jak do tego doszedłeś? - Jak chcesz to możesz wejść. Tylko popchnij. Jest otwarte. To już nie było to samo. - Wiesz, w zasadzie mam na głowie ważne sprawy księstwa. Wpadnij rano na śniadanie, będziemy jechać. A i może zerknąłbyś w kulę, pogadał z kimś o tej chmurze nad tym miastem, em, Krakatos. To jakiś kwas. - Na razie. Bar von Barian był zadowolony. Laska była dobrze szkolona i pomyślał sobie, że mógłby ją wziąć do haremu, pewnie słowo nie było jej obce. Gdyby tylko umiała mówić po ludzku, a nie sepleniła coś tam po swojemu. Chociaż z drugiej strony, w zasadzie, jej zajęcie będzie wiązało się raczej z jęczeniem a to wychodziło jej z tym akcentem całkiem dobrze. Dobra. - Masz tu 500 gp - powiedział rzucając jej woreczek z pieniędzmi. - Podobało się, k-wa? Kobieta szybko oceniła zawartość sakwy i uśmiechnęła się szeroko. Próbowała złapać Bara udami. - Poczekaj, k-wa, nie teraz. Chodź do dżakuzi, tam się zabawimy - spostrzegł brak zrozumienia na jej twarzy. Zmarszczył czoło. - Come - powiedział. - No, k-wa, come. Złapał ją za rękę i szarpnął, aż wstała. - IDZIEMY - powiedział wolno i wyraźnie. - Do DŻAKUZI. Kobieta nie opierała się, ale wyraźnie oczekiwała od Bara jakiejś akcji. Barbarzyńca zastanowił się przez chwilę. - HAREM - powiedział. - TY - wskazał na nią - do HAREM. HAREM. Kobieta kiwnęła głową, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się ani o jotę. Bar stracił cierpliwość. - K-wa, idziemy - pociągnął ją za sobą. Ruszył w stronę drzwi. - Karczmarz! - odwrócił się nagle - Weź tych w beretach i zanieś do świątyni. Powiedz, że Bar powiedział, żeby ich postawić. Potem przyprowadź ich na zamek, chcę z nimi pogadać, a jakoś nie zdążyłem. I przyprowadź kogoś, kto mówi po ichniemu, bo k-wa, w ogóle ich nie rozumiem. Tylko masz to zrobić osobiście, k-wa, bo ci zamknę karczmę. Nie wysyłaj żadnych swoich ćwoków, rozumiesz mnie. Osobiście. A może ty ich rozumiesz, co? Karczmarz kulił się za barem. Pokręcił głową. - To ch-owo. Masz przyjść rano. Książę nalał sobie skocza i usiadł na tronie. Nie jest dobrze, pomyślał. Szykuje się rąbanina, a ja nie mam nawet porządnego pasa siły. Powinienem zapytać Magusa, albo pójść do Mind Flyerów. Pojawił się Bar, ciągnąc jakąś właściwie nie ubraną kobietę. - Cześć - powiedział książę. - Potrzebuję pasa siły. Idę do Mind Flyerów, żeby mi coś zrobiły. Barbarzyńca zatrzymał się w drzwiach. - Żartujesz. Zrobią ci w przyszłym wieku. Z tym trzeba się, k-wa, urodzić - napiął biceps. - Nie p-dol. - Idę teraz do dżakuzi. - A ja puknąć księżną. - Gdzie gubernator? - Nie wiem, k-wa. Pewnie śpi. - Niech siedzi na zamku i nie rusza stąd dupy. Bo jeszcze się zabije. Trzeba powiedzieć Edytorowi. Kiedy Bar wszedł do dżakuzi zobaczył jak gubernator Rund'ijk właśnie głaszcze po nóżce jedną z dam dworu i lekko się zdenerwował, gdyż nie lubił, gdy mu jakiś grubas wpychał się w interes. Wytłumaczył gościowi, że musi już iść spać, na co gubernator po chwili wahania się zgodził. Książę tymczasem odwiedził swoją sypialnię. Pomimo niewątpliwych zalet spędzania wolnego czasu z księżną, po godzinie Don przypomniał sobie, że w zasadzie nie ma teraz zbyt dużo wolnego czasu, wyswobodził się z objęć tytularnej małżonki i udał się do latającego zamku. Lecąc w kierunku unoszącej się na chmurze budowli podziwiał swoje miasto w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Dachy lśniły na czerwono i książę pomyślał, że ma piękne księstwo. Mind Flyery powitały go bez nadmiaru entuzjazmu. Ale one nigdy nie okazywały zbytniej ekscytacji, kiedy ktokolwiek przychodził do nich w jakiejś sprawie. Robiły, to co lubiły robić i to im odpowiadało. Nie miały zamiaru podpadać księciu ale nie uważały, że płaszczenie się przed kimś jest dobrym sposobem na układanie sobie wzajemnych stosunków. Książę wyłuszczył o co chodzi. - Książę - powiedział po dłuższej chwili jeden z Mind Flyerów - to o co prosisz jest niewykonalne. Nie zrobimy ci pasa siły na - zastanowił się - dzisiaj, ani na jutro, ani nawet na za miesiąc. Nie da się. Produkcja takich rzeczy jest czasochłonna. Potrzebujemy przynajmniej sześć miesięcy, zważywszy, że zamówienie księcia nie jest jedynym, nad jakim pracujemy. Trzy stwory spojrzały po sobie i widać było, że porozumiewają się między sobą. - Cztery miesiące jak się sprężymy. Może trzy, jeśli komponenty będą dobrej jakości i... dostaniemy kilka świeżych móżdżków do wyssania. Tak... - macki mu zafalowały. - Tak jak zwykle. - Ponieważ wykonywaliśmy już kiedyś takie zamówienie dla księcia, nie będzie problemu w tym sensie, że nie przewidujemy wpadki. Mamy doświadczenie. Ale aby zaklęcia się utrwaliły, potrzeba czasu. Niestety - wzruszył ramionami. - Oczywiście książę może sobie zawsze zażyczyć, wie książę co mam na myśli, ale co ja będę księciu radził. Na pewno książę rozważa wiele możliwości, skoro sprawa jest taka pilna. Don i Bar jedli właśnie śniadanie, kiedy do jadalni wszedł Edytor. - Książę, - powiedział - jakiś człowiek do pana Bara. Mówi, że nazywa się karczmarz. - Niech wejdzie. Wszedł karczmarz z przestraszonym wyrazem twarzy. - Pa... szanowny panie Barze - zaczął jąkając się. - No więc, echem, właśnie. Poszedłem... - Gdzie są ci szejkowie? - zapytał barbarzyńca. Książę spojrzał na niego przechylając głowę. - No więc... Powiedzieli mi, że nie mogą postawić ich od razu, bo nie mają czarów. I powiedzieli, że jest środek nocy i chyba nie chcę mieć więcej łaski Banna, skoro do nich o przychodzę o tej porze. Ale im wytłumaczyłem, że ja od pana Bara i wtedy przeor... - Kiedy? Karczmarz zawahał się, zbity z tropu. - Echem, dziś wieczorem. Mówili, że nie wiedzą, czy postawią wszystkich, ale... - Ty mi tu nie p-dol, karczmarz, - rzekł Bar przełykając - tylko przyjdź dzisiaj wieczorem z nimi wszystkimi, albo damy licencję komu innemu. A teraz s-dalaj. Nie widzisz, że jem? - Tak, tak, naturalnie - karczmarz wycofał się czym prędzej kłaniając się w pas. - Do widzenia. I smacznego. Książę patrzył się na Bara. - Gdzie mag? - zapytał barbarzyńca. - W dołku. - Gdzie? - No, w dołku, k-wa, głuchy? - Zasadził się? - Jest przybity. Bar oderwał wzrok od swojego bicepsa. - Przybił się do tyczki? I ja nic o tym nie wiem? Trzeba go podlać. Książę westchnął i wzruszył ramionami. - Chodźmy do Magusa. Może będzie miał dla mnie pas siły. Bar mruknął. - Może wie coś więcej o tej chmurze. Magus zrobił szerokie oczy. - Pas siły? Książę, czy ja zbieram pasy siły? To przecież raczej książę... - urwał. - Nie, nie mam. Zbieram z kolei inne rzeczy. Księgi z unikalnymi czarami. Magiczne różdżki. Ciekawe artefakty. Tego typu. Książę patrzył na Magusa spode brwi. - Właściwie, - powiedział czarownik - mogę się popytać. Ale to też nie na zaraz. Powiedzmy, na jutro, mogę się dla księcia wywiedzieć, czy ktoś z moich znajomych, rozsianych po niezliczonych planach multiwersum, nie słyszał o kimś, kto akurat sprzedaje pas siły. Magus nagle się podekscytował. - Właśnie! - zawołał - Dowiedziałem się czegoś interesującego o tej historii z Krakatos. Siadajcie - pokazał ręką kanapę. - Może skocza? Magus nalał skocza z karafki, której szkło mieniło się na czarno-czerwono, układając się w przykuwające wzrok wzory. Magus zaczął. - Postanowiłem wczoraj zbadać, czy ktoś nie wie czegoś więcej o tej chmurze. Skontaktowałem się z jednym znajomym, mieszka w Outlands, bliżej Plague-Mort, wiecie miasto graniczne z Otchłanią. Kopnięty gość, przynajmniej ostatnio. Rozumiecie, chaos rulez, etc. W każdym razie powiedział, że wrócił właśnie z Równiny Nieskończonych Portali i widział, jak nad, poczekajcie, to była taka romantyczna nazwa, hm... ach, właśnie, nad Jeziorami Płynnego Żelaza unosi się podobna chmura. Mówił, że kręciła się tak ładnie, to znaczy wirowała i miała te elementy czerwone i błękitne wyładowania zupełnie jak u nas. Podobno ukształtowana była w rodzaj jak gdyby lejka, czy też odwróconego stożka ze ściętym czubkiem i znajomy twierdził, że miał wrażenie jakby ta trąba się wydłużała, zbliżając coraz bardziej do ziemi. Postanowiłem zobaczyć co u nas i rzuciłem kulą nad Krakatos. Panowie, ta chmura zaczęła wirować! I wiecie co? Środek chmury zaczyna się zapadać, tworząc wklęśnięcie. Jakby tworzył się tam jakiś otwór. Rozległo się łomotanie do drzwi. - Magus! Otwieraj! To ja, Ross! Magus popatrzył na Dona i Bara. Poszedł na dół i po chwili obaj czarownicy pojawili się w salonie. - Panowie, - powiedział Ross nieco podekscytowany - nie zgadniecie. Książę i barbarzyńca spojrzeli na siebie obojętnie. - Zadzwonił do mnie jeden z K25. Celeron. Mówi, że w spotkał w Sigil tą naszą agentkę, jak jej tam, zapomniałem. Never mind. Znaczy nie never mind, ale nieważne. Znaczy... k-wa. Członek z... - mag odchrząknął. - Dobra - kontynuował. - Powiedziała, że sama nie może wpaść, bo portal do Jamy Moldka się cyklicznie zaciął a nie ma czasu szukać transportu z przesiadką. Ale mówiła, żeby przekazać, że spotkała jednego Yugolotha, jakiś mniejszy sort, który z dużą pewnością twierdził, jakoby ktoś starał się otworzyć duży portal na Żółwia. Wiecie skąd? Z 555-tego layera Otchłani. Królestwo Takhisis, bogini złych smoków. Bar chwycił butelkę skocza za szyjkę, przechylił i wypił resztę duszkiem. Ponieważ w butelce była jeszcze przynajmniej ćwiartka, więc książę spojrzał na barbarzyńcę przeciągłym spojrzeniem. Bar rzucił pustą butelką do tyłu i otarł usta ręką. - Dobra, - rzekł - jedziemy ich p-dolnąć. - Teraz? - zapytał książę. - Dzisiaj nie mogę. Muszę mieć ten pas siły. - Nie p-dol - odparl Bar. - Jesteś, k-wa, ćwok. Jedziemy i dajemy im wp-dol, wracamy i idziemy na dupy. Pół godziny. Ross the Boss poruszył się niepewnie. - Wolałbym mieć coś wymedytowane - stwierdził. - Poza tym nie wziąłem dzisiaj teleportu. Bar spojrzał na niego dziwnie. - To co ty, k-wa, medytujesz? Powiększenie członka? - Dokładnie. Cztery razy. I jeszcze magiczną gumę, też cztery razy, więc zabrakło mi miejsca. - To mnie akurat, k-wa, nie dziwi. Już po cantripie robi ci się tłok. - S-dalaj. - Dobra, - rzucił książę - poczekajmy do jutra. Magus siedział w fotelu i wyglądał jakby myślał. Wieczorem Magus przysłał wiadomość, że żaden z jego znajomych nie ma na sprzedaż pasa siły. Bar zabawiał się w dżakuzi a mag pił spokojnie skocza i palił trawkę. Dołączył do niego Don. Pod koniec butelki, kiedy książę po raz kolejny zwierzał się Rossowi ze swoich problemów związanych z deficytem siły, mag nie wytrzymał. - Może byś tak wydał, na przykład, jakieś zarządzenie. Albo zrobił konfiskatę w mieście. Na pewno ktoś trzyma taki pas na wypadek najazdu demonów. Lub migracji smoków. Byłeś u Skubi Du? Księcia olśniło. - Właśnie! - zachwycił się bystrością swojego intelektu - Skubi Du! Mag, idziemy. - Ale łyskacz... - starał się zaprotestować Ross, świadom już błędu, jaki popełnił. - Chodź, k-wa, wypijemy po drodze. Mag jeszcze się wahał. Ale z drugiej strony wypić sobie na świeżym, zajarać skręta gdzieś pod drzewkiem... - No, dobra. Skubi Du był profesjonalnym szefem gildii morderców. Wiedział więc, że spać należy niewiele, sen trzeba mieć czujny i zawsze warto mieć pod ręką porządnie zatruty sztylet. Gdyby nie znajomość tych trzech prawd kilka razy przestałby już być szefem gildii. Kiedy więc około północy zapukali do niego książę i mag, Skubi Du był na nogach i z wyrazem skupienia na twarzy sączył ciemnobrunatny płyn do pochwy swego noża. - Cześć, Skubi Du - powiedział Don. - Potrzebuję pasa siły. Masz? Skubi Du spokojnie skończył nalewać truciznę, zakorkował fiolkę i schował do szuflady. Potem podniósł wzrok i spojrzał na księcia. - Witam, książę. I magu. Nie wiem, muszę pomyśleć. Jakiego pasa? - Siły. - Jakiej siły? Książę powiedział. Skubi Du się nie zdziwił. Tylko przez chwilę zastanowił. - Książę, - rzekł po chwili - nie mogę księciu takiego pasa dać. Ani sprzedać. Szanuję sobie współpracę z księciem, bo dzięki księciu gildia przeżywa teraz swoje najlepsze czasy. Jak rozumiem sprawa jest pilna. Może skocza? - Dawaj. No i co z tym pasem? - Mogę księciu pożyczyć. Mój prywatny. Tylko muszę go mieć z powrotem w przeciągu tygodnia - Skubi Du spojrzał na księcia. - I mogę mieć dla księcia propozycję. Jako gildia morderców, wiemy różne rzeczy o różnych ludziach. Jeśli książę złoży zamówienie, dostarczymy księciu taki pas. Za 2 tygodnie. No i oczywiście po specjalnej cenie: dwadzieścia tysięcy złotych monet. Bar postanowił załatwić sobie coś na smoki. W świątyni dostał dwie mikstury kontroli złych smoków i obietnicę, że zwłoki zabite w karczmie zostaną postawione na drugi dzień. Jak powiedział przeor, wyrwany ze snu w środku nocy: - Coś kiepsko wyglądali, więc oceniłem, że nie można ich stawiać jakimiś czarami, które mogą nie zadziałać z racji ich nędznej budowy. Dlatego muszę się dobrze teraz wyspać. Ja i moi zastępcy. Następnego dnia wszyscy trzej wyruszyli. Wyekwipowani po zęby, jak trzeba. Stanęli przed Wersalem, Ross the Boss wykonał kilka tajemniczych ruchów rękami, wypowiedział jakieś niezrozumiałe słowa, poczym wszyscy z cichym pufnięciem zniknęli. W mieście panował półmrok. W powietrzu unosiła się półprzejrzysta, lśniąca na zielono mgła. Pojawili się na głównym rynku, pośrodku klombu równo przystrzyżonej trawy. Wkoło panowała przenikliwa cisza. Tylko gdzieś z góry dobiegał monotonny szum, przyprawiający o dreszcze niski, spokojny odgłos. Powietrze rozjaśniały błękitne błyski wyładowań elektrycznych. Nad miastem unosiła się ogromnych rozmiarów chmura. Wirowała odśrodkowo w szybkim tempie. W jej środkowej części znajdowało się potężne zagłębienie, gdzie chmura wypiętrzała się na kształt wielkiego leja, który poruszał się w jeszcze bardziej zawrotnym tempie. W tej części chmury skupiało się najwięcej wyładowań, pomiędzy krawędziami leja bez przerwy strzelały pioruny. Ze środka wiru wydobywały się zielone opary. W zetknięciu z chłodnym powietrzem zalegającym nad Krakatos tworzyły gęstą półprzejrzystą mgłę. Książę, Bar i mag przez chwilę rozglądali się po okolicy. - No dobra - powiedział barbarzyńca. - Gdzie te demony? Na ulicach miasta było zupełnie pusto. W zasięgu wzroku nie dostrzegali żywej duszy, martwej też nie, znaczy nic się nie poruszało. Nie było widać ciał ani śladów po walce. Nie było widać żadnych znaków życia. Miasto wyglądał na opustoszałe. - Ej! - wrzasnął Bar - Ćwoki! Wyłazić! Przyjechaliśmy wam wp-dolić! Książę podfrunął do góry. Wkoło rynku znajdował się budynek ratusza, najpewniej siedziba gubernatora Rund'ijka, kamienice najbogatszych mieszczan, śmietanki biznesowej, dwie wystawne karczmy, budynek z napisem 'Royal Hotel of Krakatos' i duża świątynia Banna z wielkim złotym krzyżem na szczycie kopuły. Książę spróbował sobie przypomnieć, czy dawał kiedyś licencję na używanie nazwy Royal i stwierdził, że nie pamięta. Na środku rynku znajdowała się fontanna w kształcie malowniczego wodospadu. Obok niej, przechylony przez murek leżał jakiś człowiek. W lewym ręku trzymał niepewnie butelkę. Książę zawołał do maga i barbarzyńcy, którzy również unieśli się w powietrze. Wszyscy trzej wylądowali obok mężczyzny. Bar kopnął leżącego w nerki. - K-wa, - zaczął - gdzie są demony? Mężczyzna coś wybełkotał. - Dobry browar podają, k-wa, j-bani, browarek, jak trzeba, k-wa, i kobitki... Książę pochylił się i wsadził mu głowę do wody. Chwilę potrzymał. Nie zareagował, dopuka tamten nie zaczął wierzgać nogami. Mag stanął nieco z tyłu. - Co jest, k-wa, wypić sobie... - mężczyzna bardzo mętnym wzrokiem spojrzał na księcia. Czknął. - Czy wiesz kim ja jestem? - zapytał poważnie książę. Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie przechylając głowę i zamykając lewe oko. - Ograniczasz moją, hep, wolność, ten tego, ekspresji. Właśnie chciałem, hep, zobacz jak pięknie ten tam paw się komponuje z wodą w jeziorku. Książę walnął go w twarz aż odskoczyła głowa. Mężczyzna zemdlał. - Pamiętaj o pasie - mag chciał rzucić uwagę na czas, ale nie zdążył. Książę ponownie zanurzył głowę mężczyzny w wodzie. - Czy wiesz kim ja jestem? - ponowił pytanie. Człowiek spojrzał spode łba. Z ust sączyła mu się krew. Dostrzegł potężną sylwetkę Bara stojącego obok i zatrzymał na nim wzrok. - Mama? Ach, mamusia. Książę uderzył. Lekko. - Nie poznajesz księcia Karameikos, psie? Mężczyzna przez dłuższą chwilę próbował zogniskować na Donie wzrok, ale nie zdołał. - Nie poznaję - odparł. - A co? Bar przysunął się bliżej i chwycił mężczyznę za fraki. - Gdzie są demony? - powiedział przysuwając swą szlachetną twarz bardzo blisko pijanego. Mężczyzna zatoczył się. - Mówią na mnie, wiecie, hep, szybka rączka. Wiecie, idzie kobieta, hep, nie, i ja ją cyk, i ona już moja. - K-wa, nie p-dol - zdenerwował się Bar. - Patrz na moje usta. GDZIE SĄ DEMONY? - Kto, znaczy, gdzie, hep, demony? - K-wa - powiedział Don wyciągając topór. - Gdzie są demony, albo będziesz mógł wlewać sobie wódę bezpośrednio do przełyku. Mężczyzna zastanowił się. - Hep, to może nawet i nie byłoby takie głupie. Czasem wóda tak jakoś jedzie, szmatą jakby, hep, ale i tak można ją wypić. K-wa. Odwrócił głowę i zrzucił. Pod nogi Bara. Barbarzyńca się zapienił. Wyjechał pijanemu z piąchy, kiedy ten wpadł na murek otaczający fontannę poprawił mu drugi raz aż ten wylądował pośrodku baseniku z wodą. - Za-bię cię, k-wa, jak tylko powiesz gdzie są demony - rzucił unosząc się nad nieprzytomnym, tonącym w wodzie mężczyzną. Książę podleciał i wyciągnął go za nogę. - DEMONY, - powiedział Don wyraźnie - te, które przybyły wraz z tą chmurą. Mężczyzna powoli dochodził do siebie. - Faktycznie, - wybełkotał - pogoda coś się ostatnio popsuła. I jeszcze te stwory, jakby takie duże, jeden z takimi dużymi oczami, wszystkich z-bali, wojsko się zbuntowało, demony razem z tym wojskiem, ten jeden stał tu i się patrzył na tą chmurę i coś gadał. Poszli do świątyni Wielkiego Banna a potem Gruger, znaczy, ten, Gruber się zdenerwował i też go z- bali, powiesili wszystkich w Świątyni i zjedli. Mlaskali. Gdzie mój browar? - poszukał wkoło siebie ręką. - Ten twój jabol? - rzekł książę - Poszedł się j-bać. - Jak to? - mężczyzna otworzył szeroko oczy - Jak to? Beze mnie? Najlepszego przyjaciela? - Demony są w świątyni Banna - powiedział Bar. - TEJ świątyni Banna? - wskazał ręką budowlę. Mężczyzna popatrzył w zupełnie innym kierunku. - A tak, tak. Właśnie. Jeden usiadł na tym krzyżu, przeleciał jedną panienkę, rozerwał ją i zjadł jej głowę. Miała taką fajną cipkę, ta panienka - mężczyzna był bliski łez. - K-wa - powiedział książę puszczając pijaka. - To co, lecimy. Razem z magiem unieśli się i pofrunęli w stronę wejścia. Bar za chwilę do nich dołączył. Stanęli przed potężną bramą do świątyni. Żelazną ze złotymi ornamentami. Wielkie krzyże Banna na obu skrzydłach. Drzwi były uchylone. Bar wszedł pierwszy. Cała wielka nawa ociekała krwią. Po posadzce, ścianach, ławach, walały się nie dojedzone ludzkie szczątki. Z sufitu zwieszały się zmasakrowane ciała. Dziesiątki. Uwieszone na żyrandolach, łańcuchach, linach. W makabrycznych pozach. Ołtarz Banna zbrukany był krwią. Leżały na nim resztki kobiety, której nogi zostały wyrwane i porzucone obok. Na krzyżu rozpięty był człowiek w resztkach szat kapłana. Z głową na wysokości jego pasa wisiał przywiązany drugi. Nikt nie żył. Trójca rozejrzała się po pomieszczeniu. W niewidzialności. Podlecieli nieco do góry, kiedy zza ołtarza powtała postać. 2,70 m. Wzrostu i w barach. Potężnie umięśnione ciało. Łeb jak troglodyta. Wielkie błoniaste skrzydła. W jednej dłoni trzymał ogromny, oburęczny topór, w drugiej tarczę w kształcie płomieni. Ociekał krwią. Nycaloth. - Goście - powiedział donośnym, niskim głosem. - Zupełnie w porę. - Towarzysze! - ryknął zwracając łeb w bok - Ktoś do nas wpadł! Na obiad! Z bocznych drzwi wypadł jeszcze jeden taki sam demon. W obu rękach dzierżył topory. Za nim wyskoczyły cztery mniejsze potwory, metr osiemdziesiąt, łeb, z racji macek, podobny do mind fryera, tylko zamiast dłoni miały potężne szczypce. W skorupach jak kraby. Piscolothy. Wszystkie skoczyły w powietrze. Wtedy w powietrzu, przed oczami Dona, Bara i Rossa pojawił się symbol. Kłótni. część II - Co to, k-wa, jest? - powiedział Bar. - Jak to, k-wa, co to jest? - odparł książę. - To jest, k-wa, czar, ty ślepy bicepsie. Bar odwrócił się w stronę Dona. - Coś ty, k-wa, nagle taki zajebiście mądry? - zapytał. - Pukałeś się ostatnio z Magusem? W czekoladkę? Fajnie było? - A co? Tobie nie dał? Chciałeś pobawić się jego kulą ale nie wchodziła w dupkę? Don spojrzał na Bara. - K-wa - powiedział barbarzyńca. - Zaraz ci wsadzę w dupkę ten miecz i zobaczymy czy wejdzie do końca, czy trzeba będzie pogłębiać. - Ej - odezwał się głos z tyłu. Obaj wojownicy odwrócili się do maga. - Sp-dalaj, k-wa - rzucił Don. - Nie widzisz, że k-wa, rozmawiamy? - To wy sp-dalajcie - odparł Ross. - Stoicie mi k-wa na linii strzału. Zaraz przyp-dolę temu dużemu ze skrzydłami, żebyście mi potem nie skomleli, jak was przyjara. - Ty, k-wa, jaki się magus zrobił agresywny, zobacz - powiedział z ironicznym uśmiechem książę. - Pewnie się nie spełnił z tą laską, którą trzymał w swojej wieży przez ostatnie dwie noce. Magusku, - Don przechylił głowę i spojrzał na Rossa - czyżby nie chciała tego robić tak, jak lubisz? Z łańcuchami, biczem i temu podobne? Mag się zdenerwował. Twarz mu stężała i mięśnie pod szatą napięły się. Poczuł, że przestaje nad sobą panować. - K-wa, - rzekł przez zaciśnięte zęby - odp-dol się, ćwoku, bo ci przyj-bię i się, k-wa, skończy. - Och, och, magusku, a kto ci rączki rozbuja? - odparł Don. - Nie ekscytuj się tak, bo się spocisz, skarbie. Mag zacisnął pięści. Słowa czaru same pojawiły się w jego umyśle. Don obejrzał się na stojącego obok Bara. Chciał coś powiedzieć o konieczności używania perfumy także przed walką, kiedy nagle przestrzeń wkoło wybuchnęła ogniem. Powietrze przecięły ściany płomieni, z dużą prędkością poruszające się od strony ołtarza. Fala gorąca ogarnęła unoszącą się w powietrzu trójkę i ogień przeszedł przez ich ciała. Płomienie osmaliły ich skórę i ekwipunek, lecz lata spędzone w ogniu walk wyrobiły w nich swoisty stoicyzm w stosunku do tego typu niespodzianek. Bar odwrócił się i na klatę przyjmował kolejne ataki ognia, aż ostatnia fala przeszła i zanikła. Don ryknął z wściekłością. - Mag! Zabiję cię za to! Uniósł topór i rzucił się w stronę Rossa, nie zwracając uwagi na fakt, że czarownik też znalazł się w zasięgu płomieni. Mag uniósł dłonie i wykonał kilka gestów. - To nie on - huknął Bar donośnym głosem. - Ten ćwok nie potrafi rzucić czegoś takiego. - Czego się, k-wa, wtrącasz! - krzyknął książę - Osmalił mnie! I wk-wił! Szósty zmysł barbarzyńcy funkcjonował jak należy. Odwrócił się akurat w momencie, kiedy pierwszy nycaloth, z toporem i tarczą unosił broń. - Ładną masz tarczę, k-wa - powiedział Bar. - Ale tylko ćwoki używają tarczy, wiesz o tym. Don zamachnął się toporem i przerwał magowi zaklęcie. Unosząc się w powietrzu, czarownik zdołał jednak uniknąć pierwszego ciosu toporem. Książę powtórzył. Mag pochylił się i ostrze broni świsnęło nad jego głową. - Walisz jak cepem - stwierdził z sarkastycznym uśmiechem Ross. - Popróbuj może na jakimś, ja wiem, drzewie, jak z nim dobrze zagadasz to się nie będzie ruszać. Mag zamachał rękoma. Kolejny cios księcia przerwał mu zaklęcie w połowie, kiedy broń odbiła się od stoneskina. Książę z furią ponowił atak. Tym razem Ross wykonał zgrabny unik i topór Dona przeciął powietrze kilka centymetrów obok jego lewej ręki. - Piękne cięcie, księciuniu - podsumował mag. - Może się zamienimy? Dasz mi topór i ja spróbuję, jeśli będę miał wyższą skuteczność niż ty, stawiasz Barowi laskę. Wychodzi mi, że, w przybliżeniu, muszę mieć więcej niż 25%, nie wydaje mi się to trudne nawet jeśli będę walczył z tym, który właśnie cię zachodzi od... Książę poczuł dwa potężne ciosy w plecy. Ciałem księcia wstrząsnął impuls elektryczny. Błyskawicznie odwrócił się, cała złość do maga zogniskowała się na demonie, który go zaatakował. "Stoneskiny!", pomyślał i zdał sobie sprawę, że właśnie przypomniał sobie o czym zapomniał. - K-wa! - wrzasnął. Don zdążył jeszcze zobaczyć błękitne iskry pełgające po jednym z toporów nycalotha, kiedy ten unosił broń do zadania kolejnego ciosu. Mag wykrzywił twarz widząc niepowodzenie księcia. Zastanowił się, czym mu teraz przywalić. Skoro Don już nie będzie mógł mu przerwać zaklęcia, może skoncentrować się na czymś radykalnym. Na przykład... Ross poczuł jak zadany od tyłu cios odbił się od stoneskina. Potem drugi, trzeci i czwarty. Dwa unoszące się w powietrzu piscolothy atakowały go swoimi szczypcami, dwa kolejne zbliżały się od dołu. Mag przełknął ślinę. Bar von Barian ciął unoszącego się przed nim nycolotha. Dwa mordercze ciosy trafiły w trzymaną przez demona tarczę. Potwór zaryczał. Uniósł topór i uderzył. Bar z barbarzyńską gracją uchylił się przed obydwoma trafieniami i roześmiał się. Zaatakował znienacka. Nycaloth nie zdążył zasłonić się przed pierwszym ciosem, lecz dwa kolejne przyjął już na tarczę. Z rany na klatce piersiowej popłynęła czarna krew. Demon odwinął się i uderzył. Bar tylko lekko ruszył biodrem, zmienił pozycje i oba ciosy potwora trafiły w próżnię. Bar zrobił krótkiego młyńca mieczem i kontynuując ruch zaatakował. Nycaloth był jednak szybki. Jego tarcza znajdowała się dokładnie tam, gdzie być powinna. Ciosy barbarzyńcy lądowały na niej nie wyrządzając demonowi szkody. Nycaloth uśmiechnął się obnażając kły. Płomienie, którymi zwieńczona była tarcza potwora na chwilę zajaśniały ogniem. Na ciele Bara pojawiły się ogniste pręgi, które po chwili uformowały się w płonącą sieć, która ściśle opięła jego skórę. Barbarzyńca przez moment poczuł atak gorąca, lecz gdy podniósł dłoń by zerwać sieć, ta już zniknęła. Bar wzruszył ramionami. - To wszystko, k-wa? Nycaloth zaatakował toporem, lecz obu jego ciosów Bar z łatwością uniknął. Don van Powerman po raz drugi nie pozwolił się zaskoczyć. Natarł toporem na demona i oba jego ciosy trafiły nycalotha w tułów. Potwór zaryczał z bólu i zaatakował obydwoma toporami jednocześnie. Książę próbował się zasłonić, lecz nie zdołał uniknąć wściekłego ataku nycalotha. Ciosy trafiły księcia i tylko zręczność Dona sprawiła, że pozostał w jednym kawałku. Książę zauważył jak po ostrzu jednego z toporów przemknęła iskra i po chwili poczuł wstrząs wyładowania elektrycznego. Zdenerwował się. Zamachnął się i potężnie uderzył. Jego pierwszy cios nycaloth sparował. Lecz nie zdążył zasłonić się ponownie, gdy siła uderzenia księcia wytrąciła go z równowagi. Kolejne dwa ciosy zadały demonowi głębokie rany, lecz potwór oddał z morderczą precyzją. Książę w porę dostrzegł zbliżające się ostrze topora rażącego elektrycznością i precyzyjnie się przed nim zasłonił. Cios był zadany z boku, z dużą siłą, lecz bez zbytniej precyzji. Książę zbyt późno zorientował się, że coś jest nie tak. Uderzenie drugiego topora nadeszło z góry. Książę próbował zrobić unik, lecz nie zdążył. Pierwszy cios zachwiał Donem i półobrót, który książę usiłował wykonać nie wyszedł mu odpowiednio szybko. Ostrze topora spadło na księcia z zabójczą precyzją. Don poczuł przeraźliwy ból w prawej nodze i wiedział, że nie jest dobrze. Ostrze topora zajaśniało na chwilę purpurowym blaskiem. Noga księcia spadła na podłogę świątyni ucięta równo nad kolanem. Ross the Boss myślał intensywnie. "Yugolothy, na co one są odporne, na ogień na pewno... Ile jeszcze mam stoneskinów?" Czarownik szybko wymówił kilka słów i dramatycznym ruchem wyciągnął przed siebie prawą rękę. Piorun wystrzelił z dłoni maga. Uderzył w pierwszego piscolotha, odbił się, uderzył w drugiego i poleciał dalej. Trzeci demon, trafiony zaklęciem nie zareagował. Wyładowanie wniknęło w niego bez żadnego efektu. Dwa pierwsze potwory nerwowo spoglądały na swoje przypalone skorupy. A potem zaatakowały. Zmasowany atak od frontu, cztery silne ciosy szczypcami zachwiały czarownikiem. Dwa kolejne piscolothy nadleciały od dołu i od tyłu. Mag poczuł jak spadają z niego cztery stoneskiny. Zostały mu tylko dwa. Dostrzegł jak macki, które piscolothy miały zamiast twarzy zafalowały i zwinęły się jak bicze. Mag próbował rozpaczliwie zająć taką pozycję, aby widzieć wszystkie atakujące go potwory. Bar ujął porządnie bastarda w obie dłonie i wziął potężny zamach. Pierwszy cios przedarł się przez zasłonę nycalotha i trafiony w klatkę piersiową demon zawył z wściekłości. Drugi cios uderzył niżej. Yugoloth próbował zasłonić się tarczą lecz uderzenie barbarzyńcy było precyzyjne. Trafił demona w kolano i słychać było wyraźny chrzęst łamanych kości. Odcięta siłą umięśnionych ramion Bara kończyna, ciągnąc za sobą strugę czarnej krwi, poszybowała w kierunku posadzki świątyni. Demon zaryczał. Bar uśmiechnął się szeroko. Jego trzeci cios, zadany z mniejszą precyzją, ześlizgnął się po łuskach potwora. Nycaloth oddał. Oba ciosy barbarzyńca, nie przestając szczerzyć zębów, z łatwością sparował. - No i co teraz, k-wa, kuternogo? Może zatańczymy? Nycaloth zawył. Jego oczy lśniły bezrozumną wściekłością. Zaatakował. Pierwszy cios, zadany z dziką furią trafił barbarzyńcę w lewe ramię. Drugi uderzył Bara w klatę. Barbarzyńca dostrzegł jak ostrze topora zalśniło białym blaskiem i nagle poczuł jak zimny dotyk żelaza wysysa z niego życiową energię. Topór wyrył w jego ciele głęboką ranę. Barbarzyńca spoważniał. Gdyby nycaloth znał Bara lepiej, wiedziałby, że nie jest to dobry znak. Dla niego. Barbarzyńca uderzył dwa razy. Zadał krótkie, mordercze ciosy. Nycaloth zachwiał się, gdy na jego ciele pojawiły się dwie kolejne rany. Nycaloth spróbował oddać, lecz Bar był szybszy. Kolejne trzy ciosy trafiły demona, pomimo prób zasłonienia się tarczą. Trzecie uderzenie barbarzyńcy odrąbało duży kawał ciała z tułowia demona i czarna krew trysnęła na skórę wojownika. Nycaloth odwinął się. Jego ciosom brakowało precyzji. Ciężkie rany spowolniły jego ruchy. Bar stał skoncentrowany. Demon przyczaił się i znienacka zaatakował. Pierwszy cios drasnął Bara w lewe udo, drugi minął barbarzyńcę nie zadając ran. Bar uderzył. Pierwszy cios odbił się od zastawionej nieporadnie tarczą zasłony. Drugi dosięgnął celu. Nycaloth zaryczał w agonii. Topór i tarcza wypadły mu z dłoni i wraz z jego martwym ciałem opadły na podłogę. Barbarzyńca rozejrzał się wokół. Książę odchylił głowę i uniósł do góry obie ręce. Z kikuta odciętej nogi broczyła mu krew. - Please, haste me ! Ostrze topora księcia zajaśniało błękitnym blaskiem. Światło spłynęło po drzewcu i na krótką chwilę objęło Dona. A potem książę szybkim ruchem opuścił wzrok. Jego oczy spotkały spojrzenie czającego się naprzeciwko demona. - No chodź, ćwoku. Spotkaj swoje przeznaczenie. Ruchy księcia nabrały niezwykłej prędkości. Don pewnie zacisnął dłoń na rękojeści topora i krótkim ruchem uderzył. Pierwszy cios odbił się od rozpaczliwie zastawionej przez nycatotha zasłony, drugi ześlizgnął się po twardej skórze potwora lecz dwa następne trafiły demona w tułów. Nycaloth zawył. Uniósł w powietrze oba topory i zaatakował. Don van Powerman był szybki, lecz ból i upływ krwi z rany po odciętej nodze przytłumiły nieco jego reakcję. Pierwszy cios demona chybił księcia i ten uśmiechnął się szyderczo. Chciał coś powiedzieć, kiedy uśmiech zastygł mu na twarzy. Nycaloth wykonał sprytny zwód, drugi topór minął zastawę księcia i doszedł celu. Don dostrzegł ten sam purpurowy blask rozjaśniający na chwilę ostrze broni i poczuł jak nagle ogarnia go niewypowiedziane wk- wienie. Prawe ramię księcia, odrąbane dokładnie w łokciu, w strudze krwi opadło na podłogę. Topór spadając pionowo w dół uderzył o posadzkę, zatańczył przez moment na czubku i ze szczęknięciem metalu o kamień zastygł na podłodze świątyni. "K-wa!" Książę poszybował w dół. Brocząc krwią z pozostałości po obu odciętych kończynach leciał w kierunku leżącego na posadzce topora. Lewą ręką umiał walczyć tak samo dobrze jak prawą, a nie leżało w jego naturze wycofywanie się z pola walki, nawet jeśli doznał kilku ran nieco poważniejszych niż zwykle. Poczuł dwa ciosy w plecy, lecz uderzenia nie przebiły się przez zbroję ze smoczej skóry. Książę skoncentrował się na swoim toporze. Poniżej, na poziome podłogi, fragment powietrza nagle zafalował. Obok leżącej broni Dona z cichym odgłosem pojawił się jeszcze jeden yugoloth. Książę zwrócił na niego uwagę, gdyż nie dostrzegł, żeby wcześniej znajdował się w sali. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupłą sylwetkę, ubrany był w obcisłe, czarne ubranie i spięty złotą klamrą z rubinem płaszcz. Na szyi, na grubym, złotym łańcuchu nosił medalion z dziwnym symbolem, jakby splątanych liter. Jego podłużna twarz nie miała żadnych rysów. Jedynie po bokach miał dwoje dużych oczu, lśniących w półmroku lekko czerwonym blaskiem. Ultroloth. Książę szybko kalkulował. Wyciągnął lewą rękę przed siebie i starał się nabrać maksymalnej prędkości. Poczuł kolejne dwa uderzenia. Jeden z ciosów trafił go w okolice nerek i ciałem Dona wstrząsnął elektryczny impuls. Drugi ześlizgnął się nie zadając żadnych ran. Książę starał się nie zwracać na nie uwagi. Utlroloth pochylił się, żeby chwycić topór księcia, lecz Don był szybszy. Całym impetem rozpędzonego ciała uderzył o podłogę i ułamek sekundy przed wyciągniętą łapą yugolotha chwycił za swoją broń. Przetoczył się po podłodze i ocalałą nogą odbił się od ziemi szybując w powietrze. Spojrzał przed siebie. Wyżej Bar walczył z atakującym go potworem. Ross, otoczony przez piscolothy szukał odpowiedniej chwili, by rzucić zaklęcie. Pikując w kierunku księcia zbliżał się nycaloth, dzierżąc w łapach obydwa topory. Ultroloth zerknął na wojownika swoimi demonicznymi oczami. Księciu zdawało się, że dostrzegł w spojrzeniu potwora blask wściekłości. - Wciąż starasz się wygrać - usłyszał w swej głowie ponury głos. - Ale nie wydaje mi się, żebyś miał szansę, śmiertelniku. Nycaloth zwolnił i zaczął zachodzić Dona od tyłu. Lecz książę nie miał wątpliwości kogo zaatakować. Z toporem w lewym ręku rzucił się na ultrolotha. - Oddaj mi ten topór. Natychmiast - usłyszał Don w swojej głowie. Fala magii ogarnęła księcia, wypełniając jego świadomość kategoryczną potrzebą wykonania polecenia. Książę na krótką chwilę stracił panowanie nad własnym ciałem. Przez moment znajdował się w stanie, kiedy nie istniało nic wokoło, a całe jego istnienie skupiało się na konieczności oddania topora. Lecz książę był zbyt doświadczonym wojownikiem, by tak łatwo ulegać nakazom. - Chyba sobie żartujesz - wysapał. Książę uderzył cztery razy i jego topór cztery razy odbił się od ciała ultrolotha. W tym samym czasie drugi demon zaatakował księcia od tyłu. Dwa silne ciosy odbiły się od skóry Dona. Książę kontynuował. Ultroloth, który poprzednio stał i nie reagował na ciosy księcia teraz zaatakował z furią. Dwa razy uderzył łapami, pierwszego ciosu książę uniknął, lecz drugi potężnie rozorał księciu twarz. Książę poczuł, jak pazury yugolotha silniej niż powinny uderzają go w prawą część twarzy i zaklął. W tym samym czasie nycaloth zaatakował Dona od tyłu. Jeden z ciosów trafił księcia w plecy. Książę wpakował sześć potężnych uderzeń w ultrolotha, lecz każdy z nich odbił się od ciała demona. Cała ta zabawa przestawała się księciu podobać. Krwawił nieprzyjemnie z zadanych ran i coraz mniej pozostawało mu sił. Oceniał, że kolejnego silnego ataku demona może już nie wytrzymać. Kątem oka zerknął na pierścień na lewej dłoni. Miał w nim ostatni ładunek teleporta i wiedział, że teraz jest najwyższa pora, żeby go wykorzystać. Ross the Boss w panice starał się ustawić tak, by mieć na oku wszystkie atakujące go piscolothy. "Nie jest dobrze," przemknęło mu przez głowę, "gdzie są ci j-bani wojownicy?" Czarownik szybko przywołał w pamięci słowa zaklęcia. Piscolothy przed nim odchyliły łby do tyłu, szykując się do ataku. Ross szybko zamachał rękoma. Poczuł, jak moc magicznego zaklęcia spływa po nim i błyskawicznie wystrzelił w górę. Dwa pierwsze yugolothy zaatakowały maskami, lecz stoneskiny skutecznie sparowały zadane ciosy. Ross poczuł kolejne cztery uderzenia zadane od tyłu i zdał sobie sprawę, że traci cenne stoneskiny. Leciał w kierunku wysoko sklepionego sufitu świątyni. Piscolothy, nienawykłe do walki w powietrzu, nie potrafiły za nim nadążyć. Czarownik zatrzymał się obok powieszonych za żebra u powały, obdartych ze skóry zwłok kapłana Banna. Obejrzał się za siebie i dostrzegł powoli zbliżające się w jego stronę demony. Nieco się uspokoił. "Niech się nieco zbliżą," pomyślał, "zacznę im w kółko uciekać. Swoją drogą, ciekawe jak te kraby potrafią latać." Ross rzucił okiem w dół i zobaczył jak Bar odrąbuje nogę swojemu nycalothowi. Przyjął to ze zrozumieniem. Wykonał zwrot ciałem i zaczął lecieć wzdłuż nawy, w stronę ołtarza. Nagle odniósł wrażenie, że coś mignęło mu przed oczami. Rozejrzał się zdezorientowany i dostrzegł w dole księcia pikującego w kierunku podłogi z demonem na plecach. Zapominając o ścigających go piscolothach Ross zatrzymał się, by lepiej obejrzeć rozgrywającej się poniżej scenie. Wydało mu się bowiem, że Don wygląda jakby inaczej niż zazwyczaj i po chwili na jego twarzy zagościł niekontrolowany grymas radości. Miał ochotę pokontemplować przez chwilę niecodzienny widok, kiedy zauważył ruch za swoimi plecami i przypomniał sobie o niebezpieczeństwie. Ross wykonał kolejny skok do przodu, celem zwabienia piscolothów, po kilkunastu metrach zatrzymał się i poczekał aż znowu się zbliżą. "Całkiem sprytna taktyka," pogratulował sobie. "Chyba są dość głupie." Piscolothy rozdzieliły się. Jeden z nich wciąż leciał za magiem, drugi starał się blokować mu drogę w dół, trzeci i czwarty zachodziły go z obu boków, chcąc uniemożliwić Rossowi wykonanie uniku w lewo lub w prawo. "No, robaczki," pomyślał czarownik, "coś tam jednak myślicie." Ross odczekał chwilę, poczym znowu odskoczył do przodu. Zaczynało go to nawet bawić. Nagle rozległ się ogłuszający huk, dźwięk, jakby niebo nad miastem rozerwała jakaś nadludzka siła. Dał się słyszeć przeraźliwy trzask, niby piorun niespotykanych rozmiarów uderzył w ziemię. A potem coś z przemożną siłą uderzyło w dach świątyni i witraże w oknach budowli rozpadły się w drobny pył. Dach zatrzeszczał pod naporem walącej się na niego masy i zaczął pękać. Syk, jaki wypełnił powietrze przywodził na myśl odgłos wydawany przez rozgrzane do czerwoności żelazo, włożone do kadzi z zimną wodą. Zwielokrotniony do niespotykanych rozmiarów. Ultroloth stojący twarzą w twarz z księciem podniósł dłoń do góry. Atak yugolothów załamał się. Ultroloth przekrzywił swój demoniczny łeb w ten sposób, że książę wyczuł ironię w jego geście. - Jak to powiedziałeś, śmiertelniku? - usłyszał Don w swojej głowie. - Spotkaj swoje przeznaczenie. Książę uniósł topór do zadania ciosu. W tej samej chwili przez walący się dach, przez rozbite okna, do środka świątyni zaczęły wlewać się tony, gęstej, gorącej, rozgrzanej do czerwoności cieczy. Tony płynnego żelaza. Don van Powerman w obliczu walącego się z góry ukropu postanowił działać szybko. Skupił się w sobie i przywołał w pamięci słowo-klucz uruchamiające magiczny pierścień. Wtedy ultroloth z cichym pufnięciem zniknął. Książę rzucił okiem po sali. Potwory ulotniły się jak za użyciem wrodzonej zdolności. Bar von Barian zadowolony z siebie zdążył już wytrzeć miecz w przepaskę biodrową. Gustowna i swoją drogą jedyna część jego garderoby już dawno przesiąkła krwią zabitych wrogów i Bar przez chwilę zastanowił się, czy wycierał już w nią kiedyś krew yugolotha. Aasimona na pewno, chociaż dawno temu i pewnie zdążyła się już wymoczyć, choćby w trakcie którejś z wizyt w dżakuzi. Bar był higienistą. Nigdy nie zdejmował przepaski przed wejściem do dżakuzi. Zawsze robił to za niego ktoś inny. "Swoją drogą ciekawe co by się stało, gdyby zmieszać krew anioła i, powiedzmy, demona," pomyślał. "Może by jakoś spektakularnie p-dolnęło." Barbarzyńca zerknął na dół i zaobserwował leżącą na posadzce świątyni broń zabitego nycalotha. Będąc urodzonym wojownikiem rozumiał potrzebę spełnienia się w walce, więc postanowił nie przeszkadzać księciu i magowi w zabijaniu ich potworów. Spokojnym lotem zmierzał w dół, kiedy nagle zewsząd do środka świątyni zaczęły lać się masy rozpalonego żelaza. Ross the Boss bawiąc się z piscotothami fruwał pod sufitem. W jednej chwili jego zindukowany magicznie umysł zorientował się w grozie sytuacji. W pierwszym odruchu mag pomyślał o zrobieniu jakiegoś uniku. Lecz kiedy obok niego wybuchnął pierwszy witraż i do środka sali z impetem chlusnęła rozgrzana ciecz, Ross zrozumiał bezcelowość przebywania w tej okolicy. Sufit nad czarownikiem pękł z głośnym trzaskiem. Walące się z góry kamienie i morze lejącego się żelaza utwierdziło go w przekonaniu, że najwyższy czas poszukać się gdzie indziej. Kropla gorącego płynu chlapnęła na odsłonięte przedramię Rossa. Mag skrzywił się z bólu. Szybko wypowiedział słowa zaklęcia wyobrażając sobie siebie poza świątynią, wysoko w górze. Zniknął ułamek sekundy przed tym, gdy waląca się z góry ściana cieczy zmiotłaby go z przytłaczającą siłą w kierunku podłogi. Bar von Barian szybko rzucił okiem w górę. Zauważył jak mag znika i dostrzegł walącą się na dół masę kamieni i płynnego żelaza. Błyskawicznie wypowiedział zaklęcie i pomyślał o przeniesieniu się kilkaset metrów w bok, gdzieś na otwartą przestrzeń. Barbarzyńca zniknął w ostatniej chwili unikając zalania przez szalejący żywioł. Czarownik już miał pomyśleć o tym, jak będzie gratulował sobie doskonale zsynchronizowanej ucieczki. Że znowu będzie mógł czuć się dumnym z szybkości swojego intelektu i wrodzonego sprytu, dzięki któremu nie zginął przez te wszystkie lata więcej razy niż Bar i Don, będąc przecież magiem a nie przerośniętą górą mięśni z ostrzami trzymanymi we wszystkich chwytnych częściach ciała. Właśnie. Lecz Ross nie zdążył nic pomyśleć. Pojawił się w środku lejącego się zewsząd gęstego, gorącego żelaza. Oszołomiony, jak zwykle po teleportacji, nie zdołał przeciwstawić się naporowi cieczy. Masa z impetem porwała go w dół. Ból, jaki przeszył ciało Rossa uświadomił mu powagę sytuacji. Niesiony pędem walącej się niczym wodospad lawy nieuchronnie zmierzał w kierunku ziemi. Spróbował przeciwstawić się ciągnącej go sile, lecz nie zdołał. Zrozumiał, że musi zachować spokój. Odzyskać koncentrację. Bar pojawił się nad dachami miasta, trzysta metrów od świątyni. Chciał odruchowo rozprostować ramiona, lecz szok wywołany zaklęciem unieruchomił go na dłuższą chwilę. Dostrzegł, że wirująca nad miastem chmura pękła. Z jej wnętrza, z ogłuszającym rykiem, sycząc i wywołując tumany pary lał się nieprzerwany, szeroki na kilkanaście metrów strumień płynnego żelaza. Rozerwana w centralnym punkcie chmura pękała dalej. Rozdarcie powiększało się w szybkim tempie. Walący się na ziemię potok rozpalonej cieczy nabierał coraz większej szerokości. Bar błyskawicznie ocenił, że za kilka minut obejmie i jego i zrozumiał, że wkrótce żelazo lało się będzie na całe miasto, pokrywając wszystko warstwą morderczej magmy. "K-wa," pomyślał barbarzyńca. "Ciekawe ile tego tam jest." Bar przez moment patrzył zafascynowany na rozgrywający się kataklizm. "K-wa," stwierdził ponownie w myśli, "nareszcie coś się dzieje." Wtedy barbarzyńca zobaczył maga. Czarownik leciał z dużą szybkością, wyrzucony z głównego nurtu lejącej się cieczy, lecz wciąż niesiony przez lawę, leciał machając rękami, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Jakieś dwieście metrów od Bara. Jakieś sześćdziesiąt metrów od ziemi. Książę unosił się nisko nad posadzką lekko zdezorientowany. Właśnie miał usmażyć demona malowniczo wyglądającym czarem, kiedy potwór, tchórząc w oczywisty sposób, uciekł. Obok Dona spadł kamień, będący jeszcze przed chwilą częścią dachu świątyni, odbił się i stanął na krawędzi, oparty o leżącą na podłodze odciętą nogę księcia. Książę szybko zlustrował posadzkę. Półtora metra dalej leżała jego ręka, wciąż zaciśnięta, jakby wyrobionym nawykiem do końca starając się utrzymać topór. Na palcu błyszczał pierścień. Z ogłuszającym rykiem dach przestał istnieć. Książę poczuł jak masa rozpalonego do czerwoności żelaza uderza w niego z przerażającą siłą. Ból palonego ciała był niesamowity. Siłą woli książę ustał na nogach, uginając kolana pod naporem gęstej cieczy. Lecz tylko przez chwilę. Don poczuł, jak po raz kolejny w karierze przed oczami robi mu się czarno, jak siły ostatecznie opuszczają go i ciało księcia upadło bezładnie na podłogę. Na chwilę przed tym, kiedy dotknęło posadzki, nad Donem pojawiła się przezroczysta, połyskująca postać. Wyglądała jak sobowtór księcia, brakowało jej straconych w walce członków. Wydawało się, że wypłynęła z ciała powalonego wojownika w chwili, gdy ten stracił przytomność. Duszek mythalu. Płynne żelazo szerokimi strumieniami wlewało się do świątyni. Powoli zaczęło przykrywać ciało księcia. Ross the Boss wiedział, że nie ma wiele czasu. Musi działać i to szybko. Musi wyteleportować się stąd w tej chwili albo potok płynnego żelaza roztrzaska go o ziemię. Myśli czarownika z dwudziestopięciokrotną szybkością szalały w jego głowie. Nie. Nie ma czasu na żadne zaklęcia. Bo trzeba się skoncentrować, bo co jak się rozproszę, bo jak się nie uda za pierwszym razem to się tu usmażę. Mag postanowił zaryzykować w inny sposób. Rzutem oka błyskawicznie ocenił sytuację. Został porwany przez boczny strumień lawy i przy odrobinie szczęścia... Wykorzystując fakt, że wciąż mógł latać, Ross lotem pikującego smoka (tak to sobie wyobraził) wydostał się z nurtu magmy i przywołując całe swoje lotnicze doświadczenie zaczął oddalać się od centrum niebezpieczeństwa. Zatoczył łuk nad dachem jakiegoś domu na chwilę przed tym, kiedy budynek stanął w płomieniach. Zgrabnym ruchem ciała wyminął lejący się z góry strumień żelaza i nabierając prędkości starał się znaleźć w bezpiecznym miejscu. Lejąca się zewsząd magma sprawiła, że nad miastem zaczęła podnosić się ograniczająca widoczność mgła. Tuż przed magiem eksplodowała wieżyczka stojącej na rogu skrzyżowania wilii. Czarownik z dużą szybkością wleciał w wąską uliczkę, wyminął walące się gdzieś z góry bloki kamienia, ze świstem szaty skręcił pod ostrym kątem w przecznicę i podniósł poziom lotu. Nie zwalniając wykonał obrót wokół własnej osi unikając kolejnego strumienia rozgrzanego do czerwoności żelaza. Rozłożył ręce i mknąc pośród mgieł pojawił się nad rynkiem. Dostrzegł barbarzyńcę zmierzającego szybkim lotem w jego kierunku. Bar starał się coś powiedzieć, ale hałas walącego się budynku ratusza zagłuszył jego słowa. Ross pokazał barbarzyńcy ręką kierunek z dala od centrum kataklizmu i ruchem ciała zmienił trajektorię lotu. Bar zbliżył się do niego i zaczęli lecieć obok siebie. - Widziałeś księcia? - krzyknął Bar Mag rzucił wzrokiem za siebie. W tyle szalał żywioł. Pod naporem lejącego się żelaza budynki stawały w płomieniach, tylko po to by za chwilę runąć z ogłuszającym łoskotem. Świątynia przestała istnieć. - Nie! - odkrzyknął. - K-wa. Obaj zatrzymali się nad parkiem, znajdującym się jakieś tysiąc metrów od epicentrum katastrofy. Nad miastem zapadła ciemność, rozjaśniana demonicznie wyglądającym wodospadem spadającej z nieba lawy. Mag aż się zapatrzył. - Ty, k-wa, - barbarzyńca potrząsnął ramieniem Rossa, - nie wpadaj teraz w nastrój, bo za chwilę to do nas dojdzie. Czarownik spojrzał na Bara. - Trzeba by stąd sp-dalać - stwierdził. Bar podleciał do góry i wytężył wzrok. Patrzył przez chwilę. - Zrób coś z tą chmurą - powiedział, gdy mag zbliżył się do niego. - Co? - Nie wiem, k-wa, może jakiegoś dispela, albo jakąś sferę. Czy to ja jestem czarownikiem? - Aha. - Ja lecę po tego ćwoka. Mag spojrzał na barbarzyńcę. Bar wypowiedział kilka słów, poruszył palcami prawej dłoni, która na chwilę zajaśniała na czerwono. - Poczekaj gdzieś tutaj. Może być nad tym parkiem. - A jak się zacznie palić? - zauważył przytomnie Ross. - No to stań gdzieś obok. Bar rozejrzał się po raz ostatni i pofrunął w stronę zniszczonej świątyni. Mag uprzytomnił sobie jeszcze jedną kwestię. - Te! A jak oni się tu pojawią? Bar nie usłyszał albo zignorował tą wypowiedź. Barbarzyńca starał się unikać lejącego się z góry żelaza, bo nie był pewien na ile ochroni go przed gorącem rzucone zaklęcie. Zmierzał w stronę świątyni mając nadzieję, że książę zdoła jakość wypełznąć spod ruin i że będzie co ratować. Atmosfera robiła się gorąca. Bar rzucił kątem oka w górę, starając się ocenić, czy potok żelaza może zaczyna maleć. Nie zaczynał. Rozdarcie chmury powiększało się i Bar doszedł do wniosku, że nie przestanie dopóki chmura nie otworzy się całkowicie. Barbarzyńca zniżył lot. W centrum apokalipsy, tam, gdzie chmura rozdarła się na początku, strumień lawy lał się nieprzerwanie. Miejsce, w którym kiedyś stała świątynia pokrywało teraz jezioro żelaza. Jęzory lawy płynęły ulicami miasta. Bar zastanowił się, czy coś jeszcze zostało z księcia. Wtedy go zobaczył. Duszek mythalu frunął na lewo od barbarzyńcy lawirując między strumieniami magmy, ciągnąc w wysiłkiem ciało Dona za włosy, pod pachą trzymając topór i odciętą rękę księcia. Nie miał prawej ręki ani lewej nogi, podobnie jak ciało, które niósł ze sobą. Zewłok Dona pokrywały zaschnięte plamy lawy, jego twarz i pozostałe, odsłonięte części ciała wyglądały na poparzone. Bar ryknął głośno. - Tutaj, k-wa! Duszek odwrócił głowę w stronę barbarzyńcy. Nie wydał żadnego dźwięku, tylko ruszył w kierunku nadlatującego wojownika. Nagle powietrze przed Barem zamigotało. Barbarzyńca chwycił za miecz. Ubrany w czarną szatę ultroloth zmaterializował się i spojrzał swoimi purpurowymi oczami na potężnego kapłana Banna. Bar nie wahając się, uderzył. Obydwa ciosy odbiły się od ubranego w obcisły, czarny strój demona. Potwór przekrzywił łeb. - Zły wybór - usłyszał Bar w swojej głowie. - Oddaj mi ten miecz. Barbarzyńca poczuł, jak pierścień na jego dłoni rozgrzewa się. Fala magicznej energii owiała go lekko i spłynęła po nim, tylko go muskając. - Sp-dalaj. Bar zaatakował ponownie. Wszystkie trzy ciosy barbarzyńcy odbiły się od yugolotha. Demon wyprostował się. - Jesteś uparty - usłyszał Bar. - A ja nie lubię powtarzać dwa razy. Oddaj mi ten miecz. Bar poczuł jak jego pierścień rozgrzewa się ponownie. Tym razem jednak moc magicznego przedmiotu nie zdołała odbić zaklęcia. Barbarzyńca poczuł jak jego świadomość wypełnia poczucie konieczności spełnienia usłyszanego żądania. Lecz Bar posiadł głęboką umiejętność kontrolowania swojego ciała i umysłu. Bez tego nie przeżyłby tyle ile przeżył. - Sp-dalaj. - Bardzo dobrze. Yugoloth zaatakował. Ciosy obydwu łap demona ześlizgnęły się po skórze barbarzyńcy. Demon zawahał się. - Nie chce mi się z tobą bawić - usłyszał Bar. - Teraz. Bar uśmiechnął się złośliwie. - Wymiękasz, mięczaku? - powiedział. Ultroloth pochylił głowę tak, że barbarzyńca mógł dostrzec zupełny brak jakiejkolwiek skazy w purpurze oczu demona. - Mam do załatwienia pewną sprawę gdzie indziej. Niezbyt daleko. Do zobaczenia. Bar miał zamiar zamachnąć się mieczem po raz kolejny, kiedy nagle yugoloth, z cichym pufnięciem, zniknął. Bar zatrzymał cios w pół ruchu. "No tak," pomyślał, "typowe." Duszek mythalu z ciałem księcia w ręku unosił się przed barbarzyńcą. Bar chwycił Dona za ocalałe ramię i wyrwał go z uchwytu duszka. - Dawaj rękę - powiedział. - Nie swoją - odparł, kiedy duszek wyciągnął w jego kierunku dłoń. - Jego. I ten topór. Duszek wykonał polecenie. Bar obejrzał się na niego. - Czy jesteś do czegoś potrzebny? - zapytał. Duszek unosił się przed nim w milczeniu. - No tak - skonstatował Bar. - Cholera cię wie. Leć za mną. Bar odwrócił się i pofrunął w kierunku parku, gdzie zostawił maga. Ross the Boss latał w kółko nad parkiem. Z niepokojem obserwował chmurę od kiedy barbarzyńca zniknął we mgle lecąc Donowi na ratunek. Widział jak ulicami zaczynają płynąć coraz szersze strumienie płynnego żelaza. Widział, jak chmura otwiera się coraz bardziej, wylewając na miasto coraz większe ilości lawy. Postanowił, że życie jest ważniejsze. Jeżeli tylko park zacznie płonąć, jeżeli żelazo zacznie lać mu się na łeb, sp-dala stąd. Do domu. Mag usłyszał za sobą cichy odgłos. Zastanowił się i umysł zmroziła mu groza. Odgłos, jakby ktoś się teleportował. - Witaj - usłyszał w swojej głowie. Ross odwrócił się niepewnie. Przed nim unosił się nycatoth z piscotothami lekko kołyszącymi się za jego plecami. - Wiesz, - usłyszał mag, - mam ochotę cię zabić. Ale, k-wa, szef ma inne plany. I, k-wa, mówię ci, czasem on mnie wk-wia. Z-bałem już tego twojego kolesia, tego ćwoka z toporem. Ross międlił w głowie zaklęcia. Zastanawiał się, które najlepiej rzucić. - Wiesz, odciąłem mu rękę i nogę. Było z-biście. Nycatoth spojrzał za siebie i wycharczał coś, czego Ross nie zrozumiał. Piscolothy zniknęły. Nycaloth zamknął na chwilę oczy. Potem je otworzył. - Jesteśmy najemnikami. Możesz mówić na nas psy. Psy wojny. Zrobimy sajgon na każdym prajmie. Taki mamy slogan. Chwytliwy w pewnych kręgach. Na pewnych planach. Bez żalu. Bez litości. Ale powiem ci inaczej. Za dwa razy tyle, ile dostałem, powiem ci, co trzeba zrobić, żebyś mógł ocalić swój świat. Znajdziesz mnie łatwo. Wrzuć w ogień ten medalion i przywołaj mnie. Wiesz jak. Moje imię Karfhud. Tylko pospiesz się. Nycaloth zniknął. Ross zorientował się, że ściska w dłoni medalion z dziwnym symbolem. Jakby trzy splątane ze sobą, rzeźbione litery. Nie potrafił ich odczytać. Bar von Barian z toporem i ręką księcia zatkniętymi za przepaską biodrową leciał w kierunku parku. Starał się unikać lejących się z góry strumieni żelaza. Nie, żeby zależało mu na własnej cerze. Obawiał się, że książę może nie przeżyć kolejnego ataku lawy. Bar wyminął jeszcze jeden strumień lejącego się z góry żelaza. Wychynął się z mgły i zobaczył jak nad parkiem unosi się mag a przed nim stoi grupa yugolothów. "K- wa," zaklął w myśli, "przecież go z-bią." Popatrzył na księcia i podjął decyzję. Nie ma na co czekać. Barbarzyńca skupił się i przywołał moc Banna. Skupił się na słowach zaklęcia. Po ciele księcia spłynęła jasnoniebieska poświata. Don zadrżał i poruszył ocalałą ręką. - K-wa... - wymamrotał. - Nie k-wa tylko bierz topór, z-bią nam maga. Lecę go ratować. Możesz tu zostać. Jak ci się będzie nudzić to pogadaj sobie z duszkiem - Bar spostrzegł, że duszek gdzieś zniknął. - Zresztą, nieważne. Tylko się nie zalej. Książę był w lekkim szoku. - Gdzie moja ręka? I noga? - Zapomniałem - stwierdził Bar. - Łap. Bar rzucił księciu rękę. - Co? - Włącz latanie, bo jesteśmy w powietrzu. - Dobra. Barbarzyńca poleciał w stronę oblężonego maga. - A noga? - usłyszał za sobą głos Dona. Bar dostrzegł, jak piscolothy znikają i zdziwił się. "Taki honorowy?" pomyślał. "Głupio z jego strony, jak dolecę to mu sklepię puszkę." Barbarzyńca usłyszał za plecami jak książę, przeklinając, ruszył za nim. Bar przyspieszył. Nie podobało mu się to, że nycaloth jeszcze nie zaatakował. Bar wyciągnął miecz i w tym momencie demon zniknął. "K-wa," pomyślał Bar. Ross the Boss unosił się, lekko oszołomiony. - No i co? - zapytał barbarzyńca. - Rzuciłeś coś? Czarownik przez chwilę myślał. - I tak bym całej nie objął - odparł. - Poza tym chyba tego nie da się tak łatwo zamknąć. - Dlaczego? Nadleciał Don. W lewym ręku trzymał topór, za pasem siły włożone miał obcięte prawe ramię. - K-wa, - wysapał. - Muszę coś z tym zrobić. Bar uśmiechnął się na jego widok. - Cóż, - powiedział, - zwykle w walce tracisz głowę. Ciesz się, że tym razem... - Sp-dalaj. Ross the Boss przeanalizował sytuację. - Panowie, - odezwał się. - oni stąd sp-dolili. Bo chyba zrobili co mieli zrobić. I, k-wa, obawiam się, że mogli polecieć do nas. Zrobić to samo. Obaj wojownicy spojrzeli na maga. Ross the Boss odchrząknął i pokiwał głową. Don van Powerman z wyraźnym trudem lewą ręką włożył sobie topór na plecy. Odcięte ramię wyjął spomiędzy nóg i wetknął sobie pod pachę. Ross the Boss musiał mieć inspirujący wyraz twarzy, gdyż Bar aż odwrócił się w stronę księcia w reakcji na spojrzenie maga. - Co? - stwierdził Don widząc roześmiane gęby kolegów. - Nic - odparł Ross wyraźnie powstrzymując śmiech. - Na cholerę ci ta ręka skoro i tak nie masz nogi? - zapytał roztropnie Bar. - Właśnie, k-wa - przypomniał sobie książę. - Gdzie moja noga? - Jak to gdzie? - żachnął się Bar. - Jakbyś nie gubił członków gdzie popadnie, to byś wiedział. - Sypiesz się. Barbarzyńca odwrócił głowę w stronę maga. - Najpierw wsadza członki byle gdzie, a potem się pyta: "Gdzie jest, k-wa, moja noga?" - Mhm - przytaknął czarownik. - Ja, na przykład, - zaczął Bar, - uprawiam bezpieczny seks. Zawsze przynajmniej z trzema na raz. Ross the Boss patrząc na księcia z najwyższym trudem powstrzymywał się od śmiechu. Barbarzyńca wskazał na maga. - On, na przykład, też - kontynuował. - Zawsze tylko z chłopcami. - Sp-dalaj. Don włożył sobie odcięte ramię z powrotem między nogi, przyjrzał mu się dokładnie i zdjął z osmalonego palca pierścień. Schował go do kieszeni, potem chwycił ramię i chciał cisnąć je w dół. - Zaczekaj! - powstrzymał go mag. - Rękę ci przyszyją. Tylko noga będzie musiała odrosnąć. Don spojrzał na czarodzieja. - No, - wyjaśnił mu Ross, - będziesz mógł walczyć. A bez nogi poradzisz sobie. Umiesz fruwać. Umysł barbarzyńcy pracował dalej. - Właśnie. W zasadzie, jakby mu odciąć drugą nogę to nie byłoby problemu. Żaden pierwszy-lepszy demon nie odciąłby mu jej. No i, - zwrócił się do księcia, - miałbyś spokój. - Źle - zaoponował mag. - Jakby nie miał nóg, to demony nie miałyby w co celować. Mogły by mu zacząć obcinać co innego. Na przykład głowę. - Co ty p-dolisz... - Poczekaj - przerwał mag Barowi. - Uargumentuję. Jakby mu obciąć nogi i ręce to mógłby teoretycznie gryźć. Z tym pasem siły i tak byłoby to nie w kij pierdział. Ale wtedy głowa stałaby się bardzo prowokującą częścią ciała. W rezultacie, - mag spojrzał na księcia, - nie polecam. - Co ty p-dolisz... Książę starał się zachować spokój ale nie zdołał. - Już, k-wa? - rzekł wyraźnie zirytowany. - Skończyliście? Mag zerknął na Bara. - Ale o co chodzi? Barbarzyńca wzruszył ramionami. - Zdesperował się, bo jakiś ćwok wyskoczył do niego z dwoma siekierami, machnął dwa razy, uj-bał mu rękę i nogę, a on mógł, co najwyżej, podrapać się po dupce. Jakby, oczywiście miał czym. Zamiast ćwiczyć członka, - powiedział Bar do Dona, - powinieneś wyszkolić się lepiej w tej swojej siekierze. Jak widzisz to już żaden bajer machać nią sobie między jajkami. Teraz się walczy dwoma na raz. Jednoręcznie. I nie nosiłbyś jej wtedy na tym, k- wa, sznurku. - Sp-dalajcie. Drzewa w parku, nad którym się unosili stanęły w płomieniach. Strumień rozgrzanego żelaza chlusnął obok nich. Wszyscy trzej spojrzeli w górę. Chmura otworzyła się już w połowie i rozdarcie niemalże obejmowało ich swoim zasięgiem. Mag przełknął ślinę. - Czekamy tu jeszcze na coś? - zapytał. - Czy ja wiem? - zastanowił się przez chwilę Bar. - Dzisiaj piątek? No to ja nie. - A ty? - zwrócił się do Dona. Książę poprawił ramię pod pachą. - Niby umówiłem się gdzieś tutaj z Godotem, - powiedział, - ale możemy na niego nie czekać. Ross the Boss podniósł ręce do góry i wypowiedział słowa zaklęcia. Bar i Don dotknęli szaty czarownika i po chwili wszyscy trzej z cichym pufnięciem zniknęli. Pojawili się pod Wersalem i od razu zrozumieli, że coś jest nie tak. Miasto niby wyglądało normalnie. Zamek stał na swoim miejscu. Świątynia Banna górowała nad dachami Spekularum. I tylko nad miastem unosiła się czarna chmura, jeszcze niewielka, lecz powiększająca się w tempie, które dało się zaobserwować gołym okiem. Jej środek znajdował się nad dokładnie nad pałacem księcia. Część III - K-wa - stwierdził Bar. - K-wa - przytaknął książę. Mag postanowił, że tym razem się nie wyłamie. - K-wa. Książę po tej deklaracji porzucił na chwilę troskę o przyszłość księstwa i pomyślał o sobie. Pod pachą wciąż trzymał odcięte ramię, z którym trzeba było coś zrobić. - Lecę do przeora, żeby sobie przyszyć rękę. Bar mamrotał coś pod nosem. Z cierpliwą regularnością wykonywał te same ruchy dłońmi, jakby strzepywał z klaty zaschniętą krew demona. Raz po razie po ciele barbarzyńcy spływała lekka poświata. Rany Bara zasklepiały się. Po rzuceniu sześciu zaklęć Bar ocenił stan swoich ran, mruknął "k-wa" i poprawił sobie z grubej rury, trzema silniejszymi czarami. Książę dyskutował z magiem. Miał w sumie prawie dziesięć minut, podczas których barbarzyńca trzepał rękoma. - K-wa, - zaczął Don, - nie podoba mi się to. Ross spojrzał na księcia z wyrazem twarzy, który mówił "no, gratulacje, odkryłeś Karameikos". - Ależ dlaczego? - zapytał przekornie. - Zawsze chciałem mieć pod wieżą jezioro płynnego żelaza. Dobrze robi na korzonki, wiesz. Dlatego demony nie mają z nimi kłopotów. Słyszałeś kiedyś, żeby jakiś demon narzekał na korzonki? Książę zerknął na maga. - No tak. Tylko takie jezioro ma jedną dużą wadę. Kąpiel powoduje rozległe obrażenia ciała. Spójrz na moją nogę. - Twoja noga to efekt czynników towarzyszących. Należy stosować zasadę ograniczonego zaufania w stosunku do różnych takich pętających się, wiesz sejlsów, nie? - Nie p-dol. Inaczej. Kąpiel w czymś takim bardzo źle wpływa na cerę. Poza tym, nie znasz lepszych sposobów na te swoje korzonki? Na przykład wisha? - A reumatyzm? Czy spotkałeś kiedyś demona, który miałby reumatyzm? Jak myślisz, dlaczego? - A spytałeś kiedyś któregoś? Nie, k-wa. Zawsze przed nimi sp-dalasz. Bar wyprostował się i wyszczerzył zęby. Rozprostował mięśnie aż chrupnęły stawy. - No, k-wa - skonstatował. - Coś bym z-bał. Książę poprawił rękę pod pachą i stwierdził, że dużo wygodniej było mu z nią przytwierdzoną do ramienia. - Wyłazić, k-wa, ćwoki! - ryknął barbarzyńca. - Poczekaj, k-wa - uspokoił go Don. - Lecę do przeora. Bar podrapał się pod lewą pachą, podziwił swój biceps i podążył za odlatującymi w stronę świątyni magiem i księciem. Przeor siedział na ołtarzu i oglądał złotą posadzkę świątyni. Wielki platynowy krzyż biegł przez całą długość nawy głównej, jego ramiona kończyły się pod wielkimi witrażami ze szlachetnych kamieni umieszczonymi na bocznych ścianach. Przeor patrzył z zadowoleniem. "Gdyby tak jeszcze wstawić tu w środek jakiś duży klejnot. Rubin na przykład. Hm, to by wyglądało godnie." Drzwi do świątyni otworzyły się z hukiem i stanął w nich Bar. Zarechotał i rzekł: - Cześć przeor! Mówiłem, że trzeba tu wstawić taki wygłuszacz, bo drzwi ci trzaskają. Przeor westchnął. - To dlatego, żebym zawsze słyszał jak ktoś wchodzi. Głos przeora zahuczał majestatycznie. Wypełnił świątynię i zdawał się rozlegać ze wszystkich stron. W drzwiach pojawili się książę i mag. - Ty, przeor, jak ty fajnie mówisz - zachwycił się Don. - Skąd to masz? - Od Banna. - Żartujesz. Ja też jestem biskupem. Też chcę takie mieć. Ross stuknął księcia łokciem. Książę analizował sytuację. - Przeor, - zaczął po chwili, - kupiłeś sobie nagłośnienie i nic księciu nie powiedziałeś? To karygodnie. Książę musi wiedzieć o wszystkim pierwszy. - No tak, - przeor usiadł wygodniej na ołtarzu, - to już książę wie. Poza tym naprawdę chce książę wiedzieć za każdym razem jak mnie swędzi tyłek? - Przeor, nie bądź cwany. Chodzi mi o to, że powinieneś mi powiedzieć, że kupujesz nowy gadżet. W końcu daję ci dotacje. - Co się książę tak denerwuje? Nagłośnienie kupiłem z nadwyżki budżetowej, znaczy z tacy. Dam księciu kontakt, jak książę tak strasznie chce, tylko książę się uspokoi, bo złość szkodzi na cerę. Niech książę zobaczy jak ja wyglądam. Pięknie. Bo jestem spokojny. Ross, Don i Bar lecieli w kierunku przeora. Przeor zeskoczył z ołtarza, poprawił szatę i po schodkach zszedł z podwyższenia. - Pokażę księciu jak to działa, tylko najpierw, jak widzę, trzeba księcia naprawić - przeor obejrzał Dona dokładnie. - Ma książę nogę? - Zapomniałem zabrać, bo wiesz, przeor, żelazo lało mi się na głowę. Przeor pokiwał głową ze zrozumieniem. - Potrzebuję relikwię - powiedział Bar. Przeor spojrzał na barbarzyńcę dziwnym wzrokiem. - Relikwię. - Czyli dobrze usłyszałem. W jakimś konkretnym celu? - Żeby pozamykać te dziury w niebie, wiesz przeor, bo się zalejemy. - Chcesz zatkać dziurę w niebie relikwią Banna? - No. Przeor rozejrzał się po świątyni. - Aktualnie mam tylko ramię jednego biskupa, który jeszcze nie jest świętym, ale można by spróbować - uśmiechnął się. - Tylko chyba biskup wolałby się na razie z ramieniem nie rozstawać. - Tym jego ramieniem nie można się nawet porządnie podrapać po dupie - stwierdził Bar. - Nie masz jakiegoś zęba mlecznego Banna, albo włosa z łona, powiedzmy, Bannicji? - Niestety. - Bo widzisz, przeor, sytuacja wygląda tak, że zalało jedną świątynię Banna i Bann powinien się wk-wić. Nie miałeś ostatnio jakichś snów? Przeor miał ostatnio jeden sen, ale wolałby o nim nie opowiadać. - Bann pewnie poszedł na dupy i znowu, k-wa, będziemy musieli zabijać jakichś leszczy, szkoda na nich moich mięśni. Bann pierdnąłby ze dwa razy i byłby spokój a ja bym sobie spokojnie popukał, k-wa. Przeor wziął księcia za ramię (lewe) i poprowadził po schodkach do podziemi. Bar klepnął maga, aż ten się zgiął i powiedział: - Chodź, idziemy na zakupy. I się wyleczysz. W przeciągu minuty ramię księcia było znowu na swoim miejscu. Wprawdzie książę miał wątpliwości, czy rzeczywiście jest wszystko jedno, którą stroną ręka przylega do ciała w momencie rzucania zaklęcia, ale przeor mu wyjaśnił, że wystarczy aby chociaż trochę dotykała odciętym końcem do miejsca, z którego została odcięta a moc Banna sprawi resztę. Książę jednak dla własnego spokoju przypilnował, żeby łokieć był dobrze odwrócony, bo ciągle miał świadomość, że nie najlepiej by się czuł, gdyby ręka zginała mu się do tyłu. - Z nogą to trochę poważniejsza sprawa - rzekł przeor. - Bo jej nie ma. Poza tym miałem dziś tylko jedną regenerację a jakiś tydzień temu sprzedałem ostatniego skrola jednemu wojownikowi, który udawał się na północ do Jaskiń Brzytwoostrych Stalaktytów*. - Wziął jednego skrola? - Hm, nie, wziął dziesięć. - Okay. Ile to potrwa, z tą nogą? - Powiedzmy, jak książę przyjdzie jutro rano, poleży z godzinkę to nóżka będzie jak nowa. - Poważnie? Tak krótko? Przeor jesteś boski. Chyba ci zrobię jakąś dotację. - Moc Banna jest wielka. - Ona jest. Barbarzyńca i mag poszli do świątynnego laboratorium. Ross się wyleczył a Bar obejrzał dokładnie półki, czy nie wynaleźli czegoś interesującego. Kupili miksturę heala i trzy extra- healingi, barbarzyńca pouczył kapłanów, że powinni być bardziej kreatywni i wymyślić coś niestandardowego, potem sprawdził czy siłownia nie rdzewieje i wyszli. Spotkali księcia stojącego pośrodku świątyni i machającego toporem. Wzbudzał zainteresowanie kilku wiernych, siedzących na ławkach. Bar podfrunął do księcia od tyłu i powiedział: - Bu! Don odwrócił się i odpowiedział: - Bu! Kiedy już sobie pogadali, polecieli za Rossem do wieży magusa. Magus stał przy stole i przelewał z pustego w próżne. Z jednej fiolki odmierzał coś precyzyjnie do drugiej i wydawał się być szalenie pochłonięty tym zajęciem. - Cześć magus - powiedział książę. Magus odstawił obie fiolki i pokazał im fotele. Przyniósł skocza i usiadł razem z nimi. Ross z ciekawością spoglądał na stojące na stole pod ścianą dwie puste fiolki. Jedna z nich drgała, jakby coś w niej bulgotało. - Witam. Towarzysko czy w interesach? - Potrzebuje stoneskin na szyję - powiedział Bar. - Aha. - I czym masz zabezpieczoną wieżę, bo jak zacznie się lać to żelazo, to trzeba by zabezpieczyć Wersal. - Mhm... - I czy masz jakiś pomysł na to, co zrobić z tą chmurą. - Hm... - I co tam masz w tych fiolkach? - zapytał mag. Magus zastanowił się przez chwilę. - Dam ci stoneskin na szyję, nie ma problemu. Wieżę zabezpieczałem przez rok i to nie sam i nie wiem, czy wytrzyma żelazo, bo ona raczej jest antymagiczna. Nad chmurą nie myślałem, ale można porzucać różne rzeczy, spróbowałbym nawet holy worda. A w fiolkach mam olej niewidzialności. Tylko, że na razie doszedłem do tego, że nie tyle sprawia, że przedmioty robią się niewidzialne, ale sama jest niewidzialna. Wciąż nad tym pracuję. * Caves of Razorsharp Stalactites. Leżą w masywie Altan Tepe, w centrum kontynentu, niedaleko Kamiennych Komnat krasnoludów. Słyną z tego, że stalaktyty tam występujące są dobrym komponentem do robienia sharpnessów (przyp. DM). Arcyksiążę Dis stał nad Don van Powermanem i śmiał się. Jego dudniący, basowy głos wypełniał czaszkę Księcia i Don czuł, jak jego wnętrzności drżą wraz z rechotem demona. Posadzka, na której leżał Książę parzyła jego plecy. W zasięgu ręki znajdował się topór i cały sprzęt Dona. Pas siły. Zbroja. Pierścienie. Książę spróbował poruszyć ręką lecz nie zdołał. Chciał szarpnąć nogami lecz nie mógł wykonać ruchu. Nie czuł na sobie żadnych więzów a mimo to był bezsilny. Spojrzał na swoje ciało i ogarnęła go trwoga. Miał odcięte wszystkie członki. Arcyksiążę Dis górował nad nim i jego demoniczna postura przesłaniała widok. Wokół panowała ciemność. Jedynie podłoga jarzyła się na czerwono i Książę poczuł, że ból oparzeń staje się nie do wytrzymania. Arcyksiążę Dis przesunął się w prawo. Podłoga rozstąpiła się i przedmioty Dona wpadły w płonącą otchłań, której żar zapierał dech w piersi. W oddali horda oślizgłych demonów pożerała ręce i nogi Księcia, walcząc bez litości o każdy kawałek mięsa. Książę odchylił głowę i chciał wydać bojowy ryk, lecz jedyne co zdołał z siebie wydobyć to jęk rozpaczy. Poczuł na swojej szyi płonący dotyk łapy Arcyksięcia Dis i brutalne szarpnięcie uniosło jego okaleczone ciało do góry. Pazury wbijały mu się głęboko w skórę i Książę poczuł krew spływającą mu po klacie. 'Krzycz, śmiertelniku,' usłyszał w głowie ponury głos. 'Wyj z rozpaczy, bowiem to już twój koniec. Twój świat się kończy a ty umierasz wraz z nim.' 'Spójrz.' Ciemność rozpłynęła się niespodziewanie i oczom Księcia ukazał się widok płonącego miasta. Szalejące płomienie pożerały budynki wypełniając powietrze ciężkim, czarnym dymem. Płonęła świątynia Banna, płonęła wieża Magusa, płonęły domy. Wersal stał w ogniu. Wrak latającego zamku tonąc, dopalał się w morzu. Hordy demonów unosiły się w powietrzu ścigając biegających w panice, oszalałych ludzi. Przed oczami Książę zobaczył zbroczone jego własną krwią pazury Arcyksięcia Dis. 'Dość już się napatrzyłeś.' Oślepiony, poczuł jak jego ciało pada na podłogę ciśnięte z pogardą przez Arcyksięcia Dis. 'Moje hordy niszczą twoje państwo. Potem zniszczą twój świat. A potem zjem na obiad zupę żółwiową. A ty będziesz się temu przyglądał jako jeden z moich najplugawszych niewolników.' Książę poczuł na twarzy cuchnący oddech Arcyksięcia Dis. Pazury demona z impetem wbiły się w serce Dona i wyrwały je z klatki piersiowej. Arcyksiążę Dis spojrzał na bijące jeszcze serce wojownika i zmiażdżył w łapie a potem z obojętnością odrzucił za siebie. Zlany zimnym potem Książę obudził się w swoim łożu. Coś mu mówiło, że dzień ostatecznej rozgrywki zbliża się bardzo dużymi krokami. Bar stał przed wejściem do labiryntu i już trafiała go k-wa. Nie znosił labiryntów. Za mało przestrzeni, żeby się porządnie rozmachać i dobrze komuś wp-dolić. Wyskoczy na przykład jakiś ćwok demon i trzeba się nieźle k-wa, naschylać, żeby mu łeb up-dolić. Ani porządnego smoka nie można w środku spotkać, bo się tam, k-wa, nie zmieści. Sufity sp- dalają się na łeb, wszędzie jakieś, k-wa, dziurawe podłogi, toczące się kamienie, komnaty wypełniające się płynnym żelazem, strzelające ze ścian strzały. Albo szyby do środka Żółwia i inne podobne gówna. K-wa. Swoją drogą ciekawe jak wygląda Żółw od środka. Bar zaklął pod nosem. Przed nim wznosiła się potężnych rozmiarów góra. Wewnątrz jamy, przed którą stał Bar miał znajdować się Zapomniany Skarbiec Potężnego Władcy Okolicy, który żył gdzieś w okolicy jakoś tak dawno temu. Odniósł podobno dużo sukcesów, tylko w pewnym momencie zapomniał rzucić na siebie czar odmładzający i umarł. A że przy okazji zapomniał też, że ostatnio dawał na klona 250 lat wcześniej i skóra zdążyła już zgnić, więc od tamtej pory zamiata podłogi w Pałacu Pyłu, chociaż to chyba akurat plotka, bo żadne dusze nie idą do Pyłu, chyba że Potężny Władca Okolicy wyemigrował tam, bo mu bardziej gorący klimat nie odpowiadał, albo irytowało go, że jakiś baatezu widłami szturcha go w dupę, żeby było klimatycznie i jak w bajkach. Bar podsumował sobie w głowie, że Władca był ćwokiem, jak wszyscy Władcy zresztą, im bardziej mówią, że są Potężni, tym większymi są ćwokami, zwłaszcza różni Książęta, to największe, k-wa, ćwoki i po utwierdzeniu się w tej myśli wszedł do środka. Bar przeszedł dziesięć metrów wiodącym nieco w dół korytarzem. Przed nim otworzyła się komnata, do której Bar wszedł bez wahania. Z komnaty wiodły 3 wyjścia, lecz Bar wcale się tym nie przejął a nawet spodziewał się czegoś podobnego, oni tak k-wa, budują te labirynty, zamiast zrobić prostą drogę ze strzałkami 'do skarbu' to nie, narobią tych, k- wa, tuneli a wystarczyłoby, żeby postawili porządnego potwora to żaden leszcz by nie doszedł, a tak wystarczy odpowiednio cierpliwy mag i też znajdzie, zabijając po drodze 3 gobliny i sp- dalając przed bandą 10 orków. K-wa. Bar poszedł prosto. Postanowił nie reagować na żadne takie niby chytre zagrywki tylko cały czas iść prosto. Skarb musi być na wprost. Ten j-bany Władca miał przecież sklerozę, musiał mieć prostą drogę do skarbca. Kolejne rozgałęzienie Bar przyjął bardzo spokojnie. Prosto. P-dolić te j-bane odnogi. To musiał być pop-dolony architekt. Jakby tak mi zbudowali Weral to przecież nie tylko bym zaj-bał ale potem kazał wszystkie kamienie odnieść z powrotem do kopalni. No tak... Cwaniaczki, k-wa. Podstępni się zrobili. Chcą mnie, k-wa, zmylić, ale ja się nie dam. Bar wyjął różdżkę i p-dolnął passwallem. Poszedł prosto. A nie mówiłem, pomyślał Bar. Sytuacja zaczyna się klarować. Taktyka przynosiła skutek. A to niby jak możliwe, k-wa. Przecież tam była ściana. I tu też? Moment, pomyślał Bar. Musi być magiczne przejście. No to passwall. Dziwne, pomyślał Bar. Skoro tam była magiczna komnata, to dlaczego nie było w niej skarbu? I gdzie są te wszystkie pętające się zazwyczaj stadami po labiryntach badziewia? 'DZIWI CIĘ TO?' usłyszał w głowie Bar. O, pomyślał barbarzyńca, nareszcie coś gada. - Wyłaź ćwoku! - krzyknął Bar - No chodź! Sklepię ci puszkę! 'TO DO MNIE TRAF' - Pewnie, że do ciebie trafię, ćwoku! - odparł Bar - Bez problemu. Jak się boisz do mnie wyjść, to zaj-bię cię tam, gdzie żeś się schował! 'PO CO TAK SIĘ WYDZIERASZ? NIE UMIESZ MYŚLEĆ?' Bar zignorował tą jawną prowokację. - Nie możesz wyjść, bo jesteś uwięziony, ćwoku. Musisz być zaj-biście cienki, jeśli nie możesz złamać jakiejś prostej bariery. 'NO TO PATRZ' - Jaka piękna iluzja - stwierdził Bar - Ale spróbuj postarać się lepiej. Bar skupił się w sobie i nawet zamknął oczy, przekonując sam siebie, że tunel skręca w prawo. A potem spojrzał przed siebie. K-wa. 'NO I CO, ĆWOKU?' Bar wzruszył ramionami i wyciągnął różdżkę. - No to patrz. 'BARDZO ŁADNIE' - Wiem. 'BAATEZU LUBISZ?' - A które to? - zapytał przekornie Bar - Te co zdychają w dwie rundy, czy te lepsze trzyrundowe? Rozległ się ryk. Bar spojrzał przed siebie i z komnaty, która otworzyła się na wprost (patrz niżej) wyskoczył demon. Bar zarąbał demona w dwie rundy i wkroczył do sali zostawiając za sobą cuchnące ścierwo. - Masz coś jeszcze? Cisza. - To już? Wszystko? - zapytał z przekąsem Bar. Z tunelu wychodzącego z komnaty rozległ się tupot nóg. Dużej ilości nóg. Barbarzyńca z nonszalancją odwrócił głowę w tamtą stronę. Do sali wpadła banda orków. - Co?! - krzyknął Bar - Czy ty sobie ze mnie kpisz?! Orki zaatakowały z furią, lecz Bar przyjął ich wysiłki na spokojnie. Postanowił dać im fory i jednocześnie pozwolić na chwilę refleksji, więc przez pierwszą rundę stał nieruchomo, odbijając ich ciosy od klaty. A potem uderzył. Dziesięć ciosów. Dziesięciu orków leżało porąbanych w kałużach krwi. Pozostałych dziesięciu zaczęło uciekać, lecz Bar był naprawdę zdenerwowany tak lekceważącym podejściem do jego osoby. Rzucił się za nimi w pościg i ze spokojnym wyrachowaniem wyciął wszystkie stwory do nogi. A potem stanął i rozejrzał się dokoła. Sala rzeźbiona była w mające budzić przerażenie pyski demonów powykrzywiane w krwiożerczej żądzy. Bardzo oryginalne, stwierdził Bar. Zobaczmy, po której stronie są bardziej przerażające. Aha... A więc jednak prosto. Bar wszedł do komnaty i zachwycił się. 5 baatezu i następnych 5 w sali dalej. Cudownie. Bój był zacięty, lecz jednostronny. Bar dominował zarówno w walce jedną ręką, oburęcznie, przodem, bokiem jak i tyłem. Na ziemi i unosząc się w powietrzu. Nawet warczenie i porykiwanie wychodziło mu zupełnie przyzwoicie, chociaż umierające demony potrafią ryczeć bardzo klimatycznie. Tak. A potem Bar otarł miecz, ramieniem starł krew z klaty i zajrzał w obydwa wychodzące z komnaty korytarze. Poruszył głową aż chrupnęły kręgi szyi i wyciągnął różdżkę. - A, tu żeś się schował. Katakliczny z wyglądu, mega-potwór, stał pośrodku komnaty. Dziesięć macek cięło powietrze wydając mrożące krew w żyłach dźwięki. Wielkie, skórzaste skrzydła wypełniały połowę sali a były zaledwie w połowie rozwinięte. Nieopisanie przerażająca morda potwora przywodziła na myśl najbardziej nieludzkie koszmary. Ze ścian komnaty umęczone twarze ras ludzkich ze wszelkich znanych światów zdawały się wyrywać w bezsilnej próbie ucieczki od niewysłowionych męczarni. Krwistoczerwona poświata wypełniała salę makabrycznym blaskiem. Potwór wyciągnął przed siebie łapy, zakończone półmetrowej długości pazurami. Dziesięciometrowy topór zdawał się pochodzić z najgłębszych otchłani Baatoru. 'JESTEM SYNEM ARCYKSIĘCIA DIS' usłyszał w swej głowie Bar. Dudniący głos zdawał się blokować myśli barbarzyńcy. 'A MOJĄ MATKĄ BYŁA BESTIA NUKLEARNEGO CHAOSU. PRZYGOTUJ SIĘ NA ŚMIERĆ, ŚMIERTELNIKU.' Ładnieś to powiedział, ocenił Bar, chociaż skupienie się przychodziło mu z trudem. Ponieważ brzmienie głosu potwora nieco go irytowało a nawet zakłócało swobodę myślenia, barbarzyńca postanowił nie myśleć, tylko iść na żywioł. Zresztą obmyślanie jakiejkolwiek bardziej skomplikowanej strategii bojowej niż 'zaj-bać-wszystko-wokół' nie leżało w jego naturze. Nie zastanawiając się niepotrzebnie Bar rzucił się w wir macek. Uniknął kataklicznego cięcia ogromnym toporem, uchylił się przed grubą jak jego udo macką i ciął okrutnie celując w głowę. Miecz zadrżał mu w ręku i Bar zdał sobie sprawę, że musi dobrze pociągnąć, bo miecz węszy coś, o czym Bar jeszcze do końca nie wie. Przeskakując z lewej nogi na prawą Bar mocno chwycił miecz oburącz i wykonując obrót poprowadził ostrze zdając się na doświadczenie swej broni w trafianiu takich jak ten tutaj w czułe miejsca. Naszyjnik rozgrzał się na chwilę w bojowym upojeniu. Czarna posoka sycząc polała się po posadzce, ścianach, suficie. Bar poczuł jak jego skóra parzy w zetknięciu z wypalającą kamień krwią potwora. Łeb Syna Arcyksięcia Dis, Bękarta Nuklearnego Chaosu wirując, poleciał w powietrze. Strumień krwi spryskał nogi Bara depilując je w jednej chwili. Barbarzyńca miał przez chwilę przebłysk biznesowej intuicji ale przypomniał sobie, że przecież tradycyjnie nie wziął żadnej beczki na ewentualne płyny ustrojowe zabijanych stworzeń. Potwór z łomotem padł na podłogę. Ściany labiryntu jęknęły. Za plecami stwora otworzyło się przejście. Skarb, pomyślał Bar. Wyniesienie wszystkich skrzyń i magicznych przedmiotów, złota i klejnotów nie mieszczących się w skrzyniach zajęło Barowi tydzień. Barbarzyńca nawet był ciekawy jakie magiczne moce mają te tony żelastwa tak zawzięcie teleportowanego do skarbca, kiedy się obudził. - K-WA! - zaklął siarczyście siadając na swym skórzanym posłaniu. - K-WA! Może któryś z tych 15 bastardów miałby w sobie coś fajnego, miałbym pomysł na nową moc do swojego miecza, pomyślał rozeźlony. Muszę iść do dżakuzi, żeby się uspokoić. A potem trzeba komuś zaj-bać. Ross the Boss nie mógł uwierzyć w to co się stało. Wymyślił nowe zaklęcie. Nie tylko zadawało ilość poziomów d8 ran ogniem, elektrycznością, zimnem albo kwasem w zależności od tego co było skuteczniejsze, ale jeszcze powodowało, że okoliczne świeczki zaczynały świecić na zielono a nad losowo wybraną dziewicą starszą niż 30 lat, znajdującą się w promieniu ilość poziomów/2 d4 rund zaczynały unosić się różnokolorowe koncentryczne kręgi energii. Czarownik był z siebie dumny. Ross the Boss umył się i wyperfumował. W sumie była okazja. No i zasłużył na to. Potem postawił stół, który jakoś tak kiedyś mu się przewrócił, chyba jak coś kiedyś wybuchło, już dokładnie nie pamiętał. Potem usiadł na krześle i zastanowił się. Postanowił zjeść coś oryginalnego, ale nic nie przychodziło mu do głowy, więc w końcu wyczarował sobie jajecznicę z cebulą i kiełbasą. Wyszła mu z glutami, co go nieco zirytowało, bo lubił bardziej ściętą. Dla wprawy wyczarował więc jeszcze cztery kolejne jajecznice, wybrał jedną a resztę zepchnął ze stołu. Ach, jeszcze skocz. Chciał podejść do barku ale poślizgnął się na jajecznicy. Pozbierał się z podłogi i zdjął z ucha krążek cebuli. Well... Jeden dispel nie wystarczył, więc poprawił kolejnym i jajecznica zniknęła z posadzki. Przy okazji zniknęło też krzesło, co Rossa nieco zasmuciło, gdyż zdążył je już nawet polubić. Hm, może dlatego to krzesło za cholerę nie dawało się przewrócić, a ilekroć je przestawiał, zawsze po jakimś czasie wracało na swoje miejsce. Pewnie dlatego. Ross zjadł jajecznicę i wypił kilka kolejek skocza, żeby zabić jej smak w ustach. Zdecydowanie musi potrenować wyczarowywanie jedzenia, bo jak tak dalej pójdzie to będzie musiał schodzić do pałacowej jadalni i przebywać z tymi dwoma ćwokami więcej niż to naprawdę niezbędne. Zadzwoniła kula. Ross the Boss chciał wypróbować pilota do niej, co to go jakiś czas temu wyprodukował a którego, jeśli dobrze pamiętał, położył ostatnio gdzieś koło łóżka, ale za cholerę nie mógł go znaleźć pomimo, że kupa skarpetek, brudnych szat magicznych i jakiejś dziwnej gąbczastej substancji wcale nie była taka duża. Podszedł więc w końcu do stolika, zdjął szlafmycę, którą przykrył kulę aby się nie kurzyła i powiedział: - Halo. W kuli pojawiła się twarz prezesa klubu 25. Ross zawsze podziwiał kształt jego głowy, który sugerował, że prezes połknął kiedyś dużych rozmiarów menzurkę, tylko mu się odbiło i menzurka cofnęła się w tajemniczy sposób wypełniając czaszkę maga. Podobno prezes miał też więcej niż 25 inteligencji i Ross byłby nawet skłonny w to uwierzyć, gdyby nie fakt, że zachowanie prezesa nie odbiegało zwykle od zachowania przeciętnego członka klubu. Chociaż zastanowiwszy się kiedyś nad tym fenomenem, Ross skłaniał się ku teorii, że ponadprzeciętna inteligencja powoduje, że człowiek zaczyna dostrzegać zabawność życia i nabiera ironicznie-lekceważącego podejścia do multiwersum. - Czołem - odezwał się prezes. - Witam pana prezesa. - No. Posłuchaj młody, - zaczął prezes, - mam do ciebie biznes. Ross the Boss słuchał spokojnie, milcząc. - Mój syn chce koniecznie zostać magiem. - Bardzo chwalebnie. Idzie w ślady ojca. - W tym właśnie problem. Mógłby zostać przedsiębiorcą jakimś, biznesmenem, ale nie, on się uparł. Wyobraża sobie, że bycie magiem to rzucanie wishów i zabijanie demonów czarami wywołującymi trzęsienie planów. Myśli o jakichś krucjatach, wzięciu światów w posiadanie, rządzeniu kosmosem i takich tam rzeczach. - I? - Co i? Szczeniakowi się pop-doliło w głowie, zupełnie nie wiem po kim to ma. Za moich czasów początkujący mag ledwo wiązał koniec z końcem. Rzucał cantripy na jarmarkach w jakichś zapadłych wiochach, spał po stodołach i cieszył się jak go wynajęli, żeby dzieciom na zabawie urodzinowej wyczarował kolorowe kółka. - Co w tym złego, że mały ma ambicje? - zaryzykował Ross. - Bo źle ją ogniskuje. Mówię mu, żeby założył jakąś centralę handlu interplanarnego, nazwał jakoś po marketingowemu, Interplantrade, czy podobnie, ale ten mi w kółko nawija o jakichś wieżach na Porphatysie, czy Colothysie, jakbym wiedział gdzie to jest. Ross the Boss pokiwał ze zrozumieniem głową. - No więc pomyślałem sobie, że przyślę go do ciebie na nauki. Ross zakrztusił się własną śliną. - Echem, słucham? Panie prezesie? - Też od razu pomyślałem, że to świetny pomysł. - Tak? - Właśnie. U ciebie idealnie wyleczy się z chęci zostania Magiem-Władcą- Multiwersum. Ross nie powiedział głośno tego, co sobie pomyślał. - Przyślę go do ciebie na początku przyszłego tygodnia. Będziesz w wieży? Ross szybko główkował. - Nie za bardzo. Jadę zabić Arcyksięcia Dis, potem ruszam na Takhisis, po drodze jeszcze wpadam na chwilę na Gehennę, przez Curst, tam się ostatnio schował jeden taki półdemon, nad miastem stoi burza głowotnącego metalu, więc gość czuje się tam jak u siebie w domu, potem lecę na Pył rozprawić się wreszcie z tymi yugolothami-najemnikami, cóż, przykro mi, jestem zajęty. Prezes zastanowił się przez chwilę. - To co, za dwa tygodnie? Rossowi opadły ręce. Postanowił grać na czas. - A co pociecha pana prezesa już potrafi? Prezes machnął ręką z lekceważeniem. - E tam, no wiesz. Ledwo teleportu bez błędu się nauczył, rozumiesz, musiałem, bo mały do nocnika nie mógł czasem zdążyć. - Do CZEGO? - Do nocnika. - Pociecha pana prezesa jest raczej młoda? - zapytał Ross niepewnie. - Trzy latka skończy za dwa miesiące. Aha, pomyślał mag. W jego wieku, oczywiście relatywnie myśląc, bom elf, to może zaczynałem mówić. Magiczny pocisk zacząłem rzucać jak miałem 20 lat. - Magiczny pocisk to on mi rzucił, jak chciałem go podrapać po brodzie, kiedy się urodził. Ross zastanowił się, co to takiego pomyślał wcześniej, czego nie chciał powiedzieć, żeby się prezes nie dowiedział, ale postanowił się dodatkowo nie stresować. - Aha. - No to na razie młody. Podeślę ci go w przyszły poniedziałek. Czołem. - Ale... Kula wyłączyła się. No tak, pomyślał Ross i rozejrzał się po swojej wieży. To nie rozumiem. Posprzątać tu, czy nie posprzątać? Ross the Boss obudził się zlany zimnym potem. Doszedł do wniosku, że to chyba musiała być sugestia, żeby wyruszyć rozprawić się z kim trzeba, na co tak naprawdę miał bardzo średnią ochotę. Bar von Barian zjadł udziec dzika i rozejrzał się za czymś do picia. Dzbanek piwa wydał mu się jakiś dziwnie mały i Bar zaczął się zastanawiać, czy wydali ostatnio jakiś ukaz o zracjonalizowaniu wydatków publicznych i czy ktoś czasem opatrznie go nie zrozumiał. - Dużo rzeczy trzeba załatwić - stwierdził Książę w zamyśleniu. Ross the Boss przyjrzał mu się uważnie. - Czyżby? Donowi zdawało się, że usłyszał ironię w głosie maga, ale postanowił chwilowo to zignorować. - Hm... W zasadzie może i nie. Potrzebuję tylko ZIF-a. Barbarzyńca skończył pić i rzucił pustym dzbankiem o ścianę. Wyciągnął miecz i obejrzał uważnie jego ostrze. Mag uśmiechnął się dziwnie. - Może na skrolu? - Mhm. Na wszelki wypadek wziąłbym ze trzy. - Śmiało. Chyba pamiętam, że jeden gość sprzedaje takie na straganie przy dokach. Tylko, że w pakietach po pięć. Książę spojrzał na czarownika. - A miałeś ostatnio topór w dupce? - Przedwczoraj. - Chodźmy im zaj-bać - włączył się do dyskusji Bar. - Zaraz. - Jutro. - Czemu jutro? - Bo muszę trochę pomedytować. - Miałeś się wyspać ostatnio. - Niby kiedy? - OSTATNIO, K-WA. - Sp-dalaj. Bar wzruszył ramionami. - To ja idę do po holy worda. I do Magusa. - To ja też - odparł Książę. Mag wstał z huśtawki. - No to chodźmy. Bar spojrzał na niego groźnie. - SPAĆ, K-WA! - powiedział. - Co? - SPAĆ, K-WA. - To w nocy. - TERAZ, K-WA. Przez ciebie nabieramy opóźnienia. - Potrzebuję heala w butelce a najlepiej dwa, względnie dużą ilość healingów. I coś na baatezu i na tanar'ri. I na yugolothy. I coś na Disa. I na Takhisis. I... Bar wciąż się na niego patrzył. - Ty idź, k-wa, spać i mnie nie wk-wiaj. Trzeba będzie jutro wywołać parę moldków i wezwać tego ćwoka, co chciał, żeby mu wp-dolić dwa razy tyle co dostał. I można by pokrzyczeć trochę nad rzeką jak bardzo p-dolimy Disa, może się pojawi. - No - dodał Książę. - Można by też zrobić jakiś risercz odnoście tej Takhisis, na przykład kopnąć się do tych śpiących smoków, albo do Sigil. I dowiedzieć się co działa na Disa. I muszę mieć life stealera w toporze. I te skrole z ZIF-em. I... Bar nie zmieniając wyrazu twarzy spojrzał na Księcia. - Idziesz, k-wa, czy nie? Książę wziął topór i poszedł z Barem. Mag odczekał chwilę i wyszedł za nimi. Ross w sumie nawet uważał, żeby być w świątyni, kiedy Don i Bar będą u maga i na odwrót. Ale i tak spotkali się, kiedy mag właśnie wybierał healingi w magazynie przeora. - Jak tam twój life stealer? - zwrócił się szybko do Księcia, starając się, żeby zabrzmiało to jak gdyby nigdy nic i zdecydowanie nie patrzył na barbarzyńcę. - Miałeś spać - powiedział Bar. - Załatwiliście coś? - Miałeś spać - powtórzył Bar. - Myślałem o tych moldkach. Na yugolotha pewnie się przydadzą i na Takhisis pewnie też, ale na te tanar'ri mogą być nieskuteczne. - Jak żeś na to wpadł? - Inteligencja. - Moja inteligencja mi mówi, k-wa, - zaczął Bar, - że moldek to moldek i ma się słuchać. - A ile jej masz? - Mnie nie wk-wiaj. - Idę zaraz do Magusa się upewnić. I może wie coś o... - Nic, k-wa, nie wie - rzucił Książę sfrustrowanym głosem. - I rzuca jakieś absurdalne terminy na umagicznienie przedmiotów, miesiąc na life stealera, a podobno to zaj-bisty mag. Mag patrzył na Księcia. - ZIF-a też, k-wa, nie wymyślił. Dobrze, że przynajmniej ma pierścień odporności na ogień. Ale chciałbyś to przewalić w inny pierścień? Tydzień, k-wa? - Magia jest skomplikowaną materią - rzekł uczenie Ross. - Nie p-dol. Bar, Don i Ross zabrali ze świątyni dwie mikstury z healem, sześć healingów, skrol z holy wordem i wyszli. Bar przed wyjściem upewnił się, czy przeor nie miał ostatnio jakichś snów z przesłaniem od Banna i doszedł do wniosku, że przeor albo się op-dala a na pewno się op- dala, bo co to jest jeden skrol z holy wordem na taką dużą świątynię, albo stracił więź z Bannem, więc na wszelki wypadek barbarzyńca pouczył przeora o konieczności wykonywania codziennie ćwiczeń podnoszących sprawność fizyczną, bo Bann nie lubi mięczaków. A potem Bar zaciągnął maga do jego wieży i powiedział, że osobiście mu wp- doli, jeżeli ten spróbuje się z niej ruszyć i zaproponował, że jeśli Ross będzie miał jakiekolwiek problemy z zaśnięciem to on, Bar, z przyjemnością ułoży go do snu. Czarownik wprawdzie uważał, że korzystniej będzie, jeżeli najpierw uda się do Magusa i dowie się wszystkiego, bo oni na pewno nie zadawali odpowiednich pytań a on, jako mag, z pewnością lepiej się z Magusem dogada, lecz Bar był nieugięty. Ross zamknął się więc w wieży, wszedł do sypialni i teleportował się pod wieżę Magusa. Wziął od Magusa miksturę kontroli złych smoków i dwa skrole z ochroną przed smoczym oddechem, wypił dwie kolejki skocza a następnie zadowolony wrócił do wieży w ten sam sposób, jak się z niej wydostał. Następnego ranka Książę obudził się niewyspany. W nocy dręczyły go koszmary i doszedł do wniosku, że z całym tym zamieszaniem wokół jego księstwa trzeba coś zdecydowanie zrobić. Bar rozpoczął dzień od wizyty w dżakuzi a Ross zszedł na śniadanie zadowolony z własnej przebiegłości. - Dobra, k-wa, - powiedział Bar, kiedy już zjedli, - idziemy wywoływać moldki. - Moldka - poprawił Ross. - Co to znaczy moldka? - obruszył się barbarzyńca. - Nie popadajmy w przesadyzm. - Ty, k-wa, czarownik, dobrze spałeś? - Doskonale. - To mi tu nie p-dol. Mają być moldki. Liczba mnoga. - Pogadaj z tym, co go wywołam, może sprowadzi kolegów. Zawsze znajdywałeś z nimi wspólny język. Bar skierował na maga zogniskowane spojrzenie. - Jeszcze raz usłyszę coś kiedyś o potędze twojej magii to osobiście ci zaprezentuję jak jest ch- owa. Upewniwszy się, że koledzy nie podejmą raczej żadnej konstruktywnej konwersacji Książę wstał od stołu i poszedł do Magusa zaopatrzyć się w stoneskiny. Ross the Boss udał się do jamy odkurzyć pentagram a Bar usiadł wygodnie na trawie i krytycznym wzrokiem obserwował poczynania czarownika. Moldek wyszedł pięknie, tak jak zazwyczaj i nawet się długo nie targował, kiedy usłyszał, że może zarobić duszę smoka za tydzień służby. Ross doszedł bowiem do wniosku, że jeżeli przyjdzie im walczyć z hordami Takhisis, jakiś smok na pewno wcześniej czy później się pojawi. Następnie Ross starał się roztoczyć przed Donem i Barem uroki przeprowadzenia należytego rytuału przywołania yugolotha, z dymiącymi kadzidłami w mrocznej piwnicy, ogniami rzucającymi pełgające po ścianach cienie i odpowiednią oprawą dźwiękową, lecz Bar uciął: - Wypowiedz, k-wa, to jego imię i nie p-dol. Ross the Boss wypowiedział kilka słów i fragment polany zapłonął ogniem. Mag sięgnął do kieszeni szaty i wyciągnął dziwny medalion, który wręczył mu yugoloth. Spojrzał na niego jeszcze raz, poczym wrzucił w płomienie. Następnie stanął w dramatycznej pozie, chociaż łąka pod jamą moldka nie wydawała mu się być miejscem wywołującym wystarczająco dramatyczne reakcje u przywoływanych istot z innych planów i zaczął: - Demonie wzywam cię! Na me wezwanie przybywaj z otchłani zaświatów! Przybywaj z mroków odległych planów, gdyż taka jest moja wola. Demonie, mocą twego imienia nakazuję ci... - Nie wk-wiaj mnie, k-wa, tylko powiedz to imię! - Karfhud. Przez moment nic się nie działo i Bar już chciał powiedzieć coś o pukaniu chłopców w kontekście jego wpływu na moc magii, kiedy płomienie na moment buchnęły wysoko i w chmurze szarego obłoku pojawił się nycaloth z trzema piscolothami. Bar sięgnął po miecz. - A ci tu po co? Zabrałeś sobie ćwoków do sklepania im puszki? - I ja was witam - odparł spokojnie Karfhud. - Nikt ich tu nie zapraszał. Ale może to nawet lepiej. Walka będzie trwała ze dwie minuty dłużej. Nycaloth nie zmienił wyrazu twarzy tylko wskazał ręką moldka. - Tego psa też nikt tu nie zapraszał. - My go zaprosiliśmy. - No wiec właśnie. - Up-dolę ci ten twój j-bany łeb, ty ch-ju - rzucił grobowym głosem molydeusz sięgając po topór. - A tych twoich sk-synów rozerwę gołymi pazurami. Ross the Boss zastąpił molydeuszowi drogę i spojrzał na niego groźnym wzrokiem. - Ty, k-wa, czekasz z tym swoim toporem, dopóki ci nie powiem, że nie czekasz. Czy to wystarczająco dla ciebie jasne? I dla ciebie? - rzekł do obu głów potwora. Molydeusz zatrzymał się tuż przed czarownikiem. Łeb węża zasyczał i spojrzał na łeb psa. A potem tanar'ri postąpił krok wstecz. Mag odwrócił się w stronę yugolotha. - Chcemy pogadać. - Doprawdy? - Doprawdy. - Powiedz więc coś, żeby mnie przekonać, że chce mi się z wami gadać. Bar wsparł się na mieczu a Książę stanął obok niego z toporem w dłoniach. Nycaloth nawet nie drgnął. - To ty powiedz coś, żeby nas przekonać, że warto z tobą gadać - odparł mag. - Ci panowie zaj-bali nie pamiętam już nawet ilu takich jak ty. A ten z tyłu - czarownik wykonał ruch głową w kierunku molydeusza - up-doli ci łeb w jednej chwili i nie byłbym taki pewien, czy zdołasz się potem odrodzić. Karfhud uśmiechnął się ohydnie. - Nie świadczy to za dobrze o twojej wiedzy o nas, czarowniku. - Nie świadczy to za dobrze o twojej wiedzy o jego możliwościach, Karfhudzie. Nycaloth spojrzał na maga wnikliwym spojrzeniem. - Dobrze bluffujesz, śmiertelniku. - Sprawdź mnie - Ross podniósł do góry prawą rękę. Piscolothy postąpiły nieco bliżej. Karfhud zastanowił się przez chwilę, zanim odparł. - Czy po to mnie wzywaliście, żebyśmy się mieli tu tak po prostu porozp-dalać? Przetoczył spojrzeniem po Donie, Barze i Rossie. - Oczywiście można, ale czasu macie coraz mniej i nawet jeśli uda wam się mnie pokonać nie przyniesie wam to żadnych korzyści. Wam, być może uda się uratować, lecz wasz świat zginie, zapewniam was, bo nie powstrzymacie kataklizmu. Nie macie, k-wa, pojęcia jak to zrobić. - A ty wspaniałomyślnie chcesz nam pomóc. - Nie wspaniałomyślnie. Ross myślał szybko. - Skąd niby ty wiesz, jak to powstrzymać? - Wiem. - Dlaczego mam w to wierzyć? - A masz inne wyjście? - Są moce potężniejsze niż ty, na których pomoc możemy liczyć, jeżeli w grę wchodzi zagłada Żółwia. - To gdzie one są teraz? - Bo nie będzie żadnej zagłady świata, yugolothu. To tylko prywatna wendetta przeciwko nam. Więc nie p-dol. Nycaloth roześmiał się. - Nic nie pojmujesz, czarowniku, a twoje domysły są błędne, zrozumiał byś to, gdybyś wiedział to co ja. - P-dolenie. - Bann jest zajęty ratowaniem własnej dupy, ćwoku. Nie przyjdzie wam z pomocą. Nie teraz. Ross uśmiechnął się ukradkiem. - Żaden bóg nie pozwoli, żeby zniszczony został jego świat. Nycaloth rozprostował z łopotem skrzydła i złożył je z powrotem. - Udzieliłem ci już jednej informacji za darmo. Wystarczy. Żeby otworzyć ci oczy, śmiertelniku, powiem jeszcze czego możesz się ode mnie dowiedzieć, jeśli masz pieniądze. Wyjaśnię ci jak zamknąć te kondukty. Powiem ci co czeka was, kiedy one się do końca uformują. Powiem ci kto rozdaje kto gra w tej rozgrywce jaką rolę. Powiem ci dlaczego. I powiem ci dlaczego chcę wam pomóc, bo widzę, że zaraz miałeś się o to zapytać. Nycaloth rozejrzał się wokół. - Za 200.000 złotych monet. To niezbyt dużo, zważywszy że samo to państwo przynosi pewnie tyle dochodu w miesiąc. 50