MARCIN Wroński Tfu Pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża Marlo zwany Wężem Mówią ludzie w kraju Addli, mówią i na Pobrzeżu, że pewnego razu, gdy Ojciec-Słońce polował, pękła mu cięciwa. Bóg odwiązał ją od łuku, rzucił na ziemię i wraz z towarzyszami poszedł na dalsze Iowy. Tymczasem cięciwa leżała w pyle i błocie, aż nabrała życia, zaczęła wić się i pełzać. Tak powstał pierwszy wąż. Wąż ruszył za Łowcą, pragnąc Go dognać i dalej wraz z nim polować, ale Ojciec-Słońce biegł szybko i w końcu wąż zgubił ślad. Nagle na swojej drodze zobaczył mysz. Przypomniał sobie to wszystko, co widział na łowach, gdy był jeszcze cięciwą. Długo się podkradał, nie wydając nawet szmeru, wreszcie napiął całe ciało i jak strzała uderzył w zdobycz. Ale mysz była gruba, a wąż chudy! Nabiedził się strasznie, nim ją połknął – dzień dobiegł końca i noc cała przeszła. A jak się zaczął dzień następny i Ojciec-Słońce znów ruszył na łowy, wąż pojął, że nie musi już iść za nim, bo sam potrafił się o siebie zatroszczyć. Miał bowiem spryt i cierpliwość Łowcy, moc łuku i szybkość strzały. arcykapłan Agni-Hert Opowieść o wężu w: Pobożne opowieści prostaków z różnych stron świata w jednej księdze zebrane Quotlin, namiestnik Molku, rządził Pobrzeżem już przeszło pięć lat, a nigdy jeszcze nie potrzebował węża. Jedni mówili więc, że nie umie należycie dzierżyć władzy, drudzy – że pewnie sam nie gorzej pluje jadem, jeszcze inni – że w tak podłym miejscu jak Molk nawet gad się nie uchowa. Ale to już była zupełna nieprawda. Wąż Quotlina od kilku lat czaił się pod Pierwszą Wieżą, czekając na rozkaz. Wreszcie dwie noce po Święcie Lwa, w szóstym roku swojego panowania, Quotlin udał się do Pierwszej Wieży. Jej dowódca generał Aru niósł pochodnię i wyprzedzał namiestnika o dwa stopnie. Nie było to zgodne z ceremoniałem, ale bardzo praktyczne. – Szkoli się cały czas – mówił Aru. – Śpi krótko, potem je, ćwiczy i poznaje miasto. Nazywa się Marlo, panie. Wydaje się być dobrym wężem. – Dobrym? Dlaczego więc aytlanccy królowie sami mi go podarowali? Węży i władzy nie wypuszcza się łatwo z ręki. – Nie wiem, panie. – Tak, nie możesz tego wiedzieć. Schody wiły się coraz to niżej – ciemne, tajemne, ale czysto utrzymane. Byli już głęboko pod Cytadelą, poniżej ulic, może nawet poniżej rzeki, w brzuchu Ziemi. Namiestnik nie czuł jednak chłodu, koralowce wmurowane w ściany dobrze piły wilgoć. – Czy on stąd wychodzi? – Tak, panie. Jest ukryte przejście, które prowadzi do jaskiń na północ od miasta, a stamtąd na świat. Dozorca wyprowadza go, żeby zażył czasem słońca. – Ukryte przejście? Dlaczego nic o tym nie wiem? – Jesteś sercem Molku, szlachetny panie. Nie musisz się trudzić wiedzą o takich rzeczach. Lęk jak powiew wiatru poruszył sercem Quotlina. Nie po raz pierwszy czuł, że gdyby taki generał Aru, choć dziś wierny jak pies, jutro stał się naraz szakalem, on – pan Molku, nie umiałby przeżyć ani jednego dnia. Nie wiedziałby nawet, gdzie się skryć, dokąd uciekać. I czy inni doradcy nadal są psami, czy tylko je udają? Jeden wąż to za mało, żeby przeniknąć wszystkie tajemnice... – Tutaj, panie. – Generał przycisnął jeden z kamieni. Namiestnik dostrzegł, że wyróżnia się on ledwie zauważalnym wzorem w kształcie jaja, wyciśniętym jednak przez żywioły, nie rzemieślnika. Ściana zgrzytnęła, odsłaniając podłużny korytarz. – Sądziłem, że będziesz musiał powiedzieć zaklęcie – zaśmiał się Quotlin. – W Molku nie ma magii, panie, tylko mechanika – odpowiedział poważnie Aru. – Może to i lepiej... Korytarz był wąski. Gdzieś z sufitu napływało świeże powietrze, a nie dalej niż dwadzieścia kroków przed nimi błyszczała lampa. Trzymał ją dozorca węża, podobnie jak on sam rzadko opuszczający lochy pod Pierwszą Wieżą. Tylko raz dziennie wspinał się kręconymi schodami, aby odebrać raporty ze skrytki i włożyć na ich miejsce listę żądań. Skłonił się nisko, wiedząc, kogo przyszło mu gościć. – Witaj, serce Molku, szlachetny Quotlinie. Wybacz, ale nie powinieneś jeszcze wchodzić. Racz, panie, spocząć w mojej kwaterze – wskazał dłonią lewe drzwi odchodzące od korytarza. – A to niby czemu, dozorco? – zapytał gniewnie namiestnik. – On rozmawia z bogami, panie. – Teraz porozmawia ze mną. Bogowie poczekają. – Proszę, panie, niech dokończy modlitwę – odezwał się generał. – Wąż jest wierny jak pies, ale służy ci inaczej niż my wszyscy. – Nie znam się na wężach, ale skoro ty tak mówisz... Dokąd, dozorco? Mężczyzna pchnął drzwi i przed Quotlinem otwarła się niewielka komnata. Wyglądała dostatnio, tylko łóżko było wąskie jak prycza w izbach wojowników. Dozorca przysunął fotel namiestnikowi, a gdy ten zezwolił gestem, usiadł na ławie obok Aru. – Czy zechcesz napić się wina, panie? – Wina? To i wino macie w tych lochach? Nalej. I powiedz mi, dlaczego nasz wąż tak kocha rozmawiać z bogami. Hmm – upił łyk. – Z Siedmiu Słońc? – Tak, panie, ale pijamy też tutejsze piwo, tylko nie śmiem cię nim częstować. A wąż i bogowie... Mój dziad i ojciec też byli dozorcami węży i wiem od nich, że każdy wąż ma swoje upodobania. Hamr, który służył władcy Addli, a potem namiestnikowi Quetli, co kilka dni zabijał jakąś ladacznicę. Kzani, którym tu w Molku opiekował się mój ojciec, kochał muzykę i pieśni. Sam nawet je składał. A mój Marlo znajduje upodobanie w modlitwie i składaniu bogom ofiar. Ale tylko z wina i owoców – zapewnił dozorca. – To dobry wąż. Spokojny i rozważny. Oby mój syn, jeśli się go doczekam, też trafił na takiego! Wąż Marlo z pochyloną głową czekał tego, co mu przyniosą zbliżające się kroki namiestnika. – A więc tak wygląda mój wąż – rzekł Quotlin. – Jesteś niezadowolony, panie? – zapytał Marlo. Nie, jednak inaczej sobie ciebie wyobrażałem. Gdy, będąc chłopcem, Quotlin zaczynał uczyć się władzy, sądził, podobnie jak prosty lud, że węże władców są prawdziwymi gadami, tylko większymi, rozumnymi i obdarzonymi mową. Potem dowiedział się prawdy. Jednak nigdy nie spotkał węża i spodziewał się ujrzeć kogoś nadludzkiego czy raczej nieludzkiego. Tymczasem człowiek, który stał przed nim, wyglądał łagodnie i niepozornie. – Jednak to ja jestem twym wężem, panie Molku. – Odsłonił rękaw luźnej szaty i pokazał rysunek wytatuowany na ramieniu. Znak węża i Lew Aytlanu – symbol pierwszych władców, którym służył. A może jedynych władców, którzy jeszcze posiadali węże? Quotlin nie wiedział. Był tylko namiestnikiem. Wąż zakrył ramię. Wyglądał teraz tak, jak mógłby wyglądać każdy – i aytlancki arystokrata, i molkijski żebrak. To nawet lepiej – pomyślał Quotlin. – Otrzymasz zadanie – powiedział. – Sądzę, że chętnie wyjdziesz spod wieży. – Zrobię, co rozkażesz, panie. Ale nie tęsknię za światem aż tak bardzo, jak myślisz. Płacisz mi nie tylko za spełnianie rozkazów, ale i za oczekiwanie na nie w lochach. To odróżnia węże od twoich psów, władco Molku. Czy raczysz powiedzieć mi teraz coś więcej, czy zrobią to twoi ludzie? – Poczekaj, mój Marlo. – Quotlin uśmiechnął się i usiadł na krześle obok stołu przykrytego płótnem z wizerunkiem Smoka Pobrzeża. – Miło widzieć ten obraz w twojej komnacie. W innych dawno wyparły go aytlanckie Lwy. – Teraz wiem, że będę szczęśliwy, spełniając swoją powinność, panie. – Wąż skłonił się niżej i zajął miejsce obok namiestnika. – Nie lubię Lwów, choć to one mnie tu przysłały. Wybrałem więc Smoka, który nic złego mi nie uczynił. – A cóż ci złego uczyniły Lwy? – zapytał Quotlin. Starał się powiedzieć to żartobliwie, ale nie trzeba było być wężem, by w jego słowach usłyszeć złość. Dla niego Lew i Smok nie były tylko symbolami, które wojsko maluje sobie na tarczach, ale żywymi stworzeniami ze sobą wałczącymi. – Potem mi powiesz. Dozorco, przynieś nam wina! Później możesz odejść. Marlo odezwał się dopiero, kiedy już popijali czerwień z kielichów. – Czasem trudno jest być wężem, panie. Nie każdy rozumie, że gdy już ukąsi, nie da się tego odwrócić. Nie trzeba wypuszczać węża, gdy ktoś nie wie, czego naprawdę pragnie. Władca z krainy Addli tego nie rozumiał. Bał się spisku i kazał zabić tego, którego wyśledzę. Ostrzegałem, że ja zawsze wykonuję rozkazy. Wykonuję je do końca. Ale on, przedostojny Davi, siedział na swoim lwim tronie i mówił: Jesteś wężem, Marlo. Kąsaj, nie pytaj. Nie pytałem. Ukąsiłem. I prawie na rok znalazłem się za to w lochu. – Ha, to już wiem, na jakim polowaniu Davi stracił syna! – roześmiał się Quotlin. – Pamiętam go. Nazywał się Absalom i już w Akademii uwielbiał bunty i burdy. Ale z powodu ojca wszystko mu uchodziło. Davi kochał go, oczywiście na tyle, na ile aytlancki król może kochać kogokolwiek! Dlatego nie powiem, żebym nie rozumiał jego złości. – Ja też rozumiem, co to jest ból i gniew, panie. Ale nie przypadkiem węże nie są dla wszystkich, którzy mają pieniądze. Są najtajniejszą bronią prawdziwych władców pełnych mądrości i siły. Dlatego twierdzę, że pan kraju Addli nie zasłużył na swój tron. Albo też mistrzowie, którzy uczyli go rządzenia, powinni za oszustwo zgnić w lochu o chlebie i wodzie. Ale nie ja! Jednak wszystko szło już ku temu. Nie będę ci opisywał, panie, co czuje człowiek, który wymiotuje z głodu. Żyję, bowiem inny z trzech królów Aytlanu na gwałt potrzebował węża. Służbę u niego też trudno nazwać udaną, ale nie mogę jeszcze o tym mówić. Dość, że wypłacił zasługi i zaraz potem wygnał. I tak znalazłem się za morzem, u ciebie, panie Molku. Skoro dano ci takiego węża jak ja, może to znaczyć, że albo królowie Aytlanu uważają cię za lepszego władcę, albo też życzą ci jak najgorzej. I jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, panie... – Marlo zawiesił głos. – Wyraź, wężu. – ...sądzę, że chodzi o to drugie. Generał Aru spurpurowiał. – Mój Marlo – roześmiał się Quotlin. – Zdradzę ci przyczynę twoich kłopotów. Nie nauczono cię rozmawiać z trzymającymi władzę. Zwłaszcza z namiestnikami królów Aytlanu. Za to, co teraz powiedziałeś, w Quetli pewnie by cię wbili na pal. – Dlatego w Quetli bym tego nie powiedział, panie. Ale wiem, że w Molku władzę sprawuje mędrzec, nie rzeźnik. I rozumie on, że wąż jest bardziej jak uzdrawiacz niż dworak. – Pięknie! Zatem przypadnie ci do gustu twoja misja, wężu. Uzdrowisz mi miasto. Generale! – Tak jest! – Aru odstawił kielich. – Słyszałeś zapewne o zaginięciu kupca Borha, wężu? Jak wąż mógł nie wiedzieć o czymś, o czym plotkowali nawet żebracy?! Kilka dni wcześniej przed wieczorem Borh odwiedził dom swego dłużnika – innego kupca imieniem Tayno. Tayno zeznał potem strażnikom, że ów chciwiec przyszedł odebrać co jego, choć termin spłaty mijał dopiero za dwa dni. Oprócz pieniędzy dostał więc należną ratę jęków i zawodzeń. W dziesięciu na tuzin podobnych spraw wściekły dłużnik zabija wierzyciela, ledwo ten minie próg jego domu i zanurzy się w mrok ulicy. Zwłaszcza tak podłej jak ta, przy której mieszkał Tayno. Potem zabiera z powrotem pieniądze, a ciało wrzuca do rzeki lub morza. Jednak ciężka sakiewka Borha dotarła bezpiecznie do domu, bowiem kupiec powierzył ją swemu rosłemu służącemu, a sam – już bez ochrony – został jeszcze, aby pomówić o sprawach Gildii. Tayno ponoć obiecał Borhowi poparcie, gdy przyjdzie obrać nowego starszego molkijskich kupców. W zamian prosił tylko o dopuszczenie do nieco lepszych transakcji. Tak przynajmniej powiedział straży. W trakcie rozmowy obaj wysłali po kilku posłańców do Gildii, do składów i portu. Gdyby więc to Tayno miał zabić Borha, zostawił zbyt wiele śladów prowadzących prosto do swojego domu. Strażnicy zatem wyszli stamtąd, nikogo w powrozach nie prowadząc, a Borh do dziś się nie znalazł żywy ani martwy. Przeszukano domy rozpusty, karczmy, zarządca straży poradził się nawet wyroczni bogów. Bez skutku. – I co ty na to, wężu? – Po pierwsze, zapomniałeś dodać, generale, że owej nocy temu Tayno zdechł koń. Po drugie, nigdy jeszcze nie słyszałem, aby węże szukały zaginionych kupców. I po trzecie, bardzo pragnąłbym dowiedzieć się tego, czego jeszcze nie wiem. – Słuchaj zatem... Aru nie miał wiele do dodania. Mały drobiazg, jednak tłumaczący, dlaczego namiestnicy interesują się niekiedy losami kupców. Jeszcze przed zniknięciem Borha na pokład okrętu molkijskiej Straży Morskiej opadł ptak amato zmordowany wiatrem i poraniony przez jakąś większą bestię. Nie było w nim nic szczególnego. Również w tym, że jak wiele innych amato miał list na łapce i niósł go z południa – od strony Aytlanu. Ale gdy kapitan rozwiązał sznurek, by dowiedzieć się, komu przekazać wiadomość, zobaczył szyfr. I nie było to tajne pismo straży czy namiestnika, lecz jakieś obce, jakiego dotąd nie widział. Całej treści listu nie odczytał dotąd nikt, ale pisarze-szyfranci zaklinali się na Chlu, że imię Tayno powtarzało się tam kilkakrotnie i zawsze z dopiskiem szlachetny. O Bor-hu wiadomość mówiła tylko dwa razy, nazywając go psem chciwym. Być może dlatego, że należał do starej kupieckiej rodziny, która podobnie jak namiestnik wolała kłaniać się Smokom niż Lwom. Gdyby to Borhowi przyszło wkrótce przewodzić molkijskim kupcom, Quotlin zyskałby podobnie myślącego doradcę. Jeśli zaś zostanie nim Tayno, w pałacu przybędzie tylko jeszcze jedno aytlanckie ucho. – A tego byśmy nie chcieli – zakończył Aru. – Zaczynam pojmować, panie. – Wąż Marlo zdjął płótno ze stołu, odkrywając piękny niegdyś blat, teraz pocięty nożem i zabazgrany tuszem. To był Molk widziany z góry – z wydrążoną siecią ulic, z domami i składami, z pociągniętą na niebiesko rzeką. Wiele kratek-budynków pokrywały przeróżne znaki, które – jak wyjaśnił Marlo – mówiły wszystko o ilości towarów, liczbie dzieci, krów, kóz i koni, o imionach mieszkańców, a nawet ich zwyczajach. – Nie mam tu dobrze opisanego domu Tayno, panie – przyznał wąż. – Nie sądziłem dotąd, że ten człowiek może mieć jakieś znaczenie. Generał Aru zaczął opowiadać o rodzinie kupca, a Quotlin po raz pierwszy poczuł się jak bóg Molku obserwujący z wysoka miasto i ludzkie sprawy. Nie był wprawdzie bogiem wszechwiedzącym, no ale nawet Ojciec-Słońce nie wie przecież wszystkiego! Namiestnik miał jednak moc, aby się dowiedzieć. Tylko co zrobić z tą wiedzą później? Mędrzec powiada: Wiedza jest jak spichlerz i zawsze lepiej mieć go pełny niż pusty. Nigdy nie wiadomo, kiedy chleb będzie droższy od złota. Jednak wykorzystanie tej wiedzy bywa często trudniejsze od jej zdobycia. Ale Quotlin nie myślał teraz o przyszłych kłopotach, bo po raz pierwszy od bardzo dawna cieszył się ze swojej władzy i nie wydawała mu się ona aż tak męczącym ciężarem. Miał węża i będzie mógł go podziwiać niczym bóg Chlu wielką falę pędzącą ku brzegowi. – Borh nie żyje, to pewne – odezwał się Marlo, kiedy Aru powiedział mu już wszystko. – Ale czego ty oczekujesz, panie? – zwrócił się do Quotlina. – Mam ujawnić sprawcę? Zabić go po cichu? Czy tylko dojść prawdy i przynieść ci ją? – Marlo, ty jesteś wężem, a ja nie jestem Davi, król Addli – uśmiechnął się namiestnik. – Czyń tak, żeby było dobrze. Marlo wrzucił do ognia garść piasku, dmuchnął, a potem dogasił płomień odrobiną wody. Starł wszystko ręką. Unicestwione żywioły znikły z kamiennego ołtarzyka. Było tak, jak przed stworzeniem świata, było tak, jak będzie po zamarciu świata – pusto i czysto. Opustoszył i oczyścił też umysł, a gdy stał się czysty, wąż powoli wlał w pustkę cztery strużki myśli. Jedną był Borh, drugą Tayno, trzecią Molk, czwartą Aytlan... Po chwili znów miał w głowie chaos i zgiełk. Zobaczył świątynię, skład i konia. Otworzył oczy, wstał. Poszedł tym śladem. Na środku świątyni Agni stało zdobione palenisko, po którym pełzał bóg-płomień. Nieznajomy szedł wprost ku niemu, jednak nie trzymał w rękach niczego, co ludzie zwykli ofiarowywać Panu Ognia. Zbliżywszy się, wyrwał z głowy kilka włosów i wrzucił do paleniska, po czym dmuchnął i splunął. Młody akolita Agni-Baas ruszył w jego stronę, aby powstrzymać to bluźnierstwo. Ale przybysz nie poprzestał na gestach. Zaczął recytować jakąś prostacką modlitwę: Samotny Ogień bez braci umiera. Nie ma miłości i nie ma jedzenia. Ogień się gniewa na swych młodszych braci, Silny jest gniewem, tylko Chlu go zgasi... Agni-Baas złapał płaszcz bezbożnika i okręcił go mocno na dłoni. – Precz, bo zawołam straże! – krzyknął i pociągnął intruza ku drzwiom. Jednak ten jednym ruchem odpiął zapinkę i akolita, dalej ściskając płaszcz, padł twarzą na posadzkę. – Przeszkadzasz mi w ofierze, przyjacielu – usłyszał. Zerwał się i pobiegł prosto do komnaty arcykapłana. Nigdy nie był świadkiem podobnej zuchwałości, więc dygocząc z oburzenia, nie zwrócił uwagi, że przełożony świątyni właśnie zaczynał posiłek i nie należało mu przeszkadzać. Jednak skoro już przeszkodził... – On złożył ofiarę z włosów, podmuchu i śliny, panie! Arcykapłan odsunął miskę jak człek, któremu widok robaka z nagła odebrał apetyt. – Co mówił? – spytał. – Że Agni się gniewa na braci, że tylko Chlu go pokona... To były takie jakieś wsiowe zaklęcia, panie, nie prawdziwa modlitwa! – Gdzie jest ten człowiek? – Przed ogniem Agni, panie. Stał tam nadal. Nie modlił się już, czekał. – Ty jesteś Agni-Hert, czcigodny arcykapłan molkijskiej świątyni Ognia? – zapytał dostojnie, jednak uprzejmie. – Znasz mnie... panie? – Nie znam, lecz wiele słyszałem. Któż mógł nie słyszeć o Agni-Hercie, zwłaszcza latem, w porze Ognia, gdy właśnie twoja świątynia doradza namiestnikowi Pobrzeża? – Czynię tylko swoją powinność. A czy ty mógłbyś powtórzyć teraz swoją modlitwę, panie? Samotny Ogień bez braci umiera... – zaczął nieznajomy, a wraz z każdym jego słowem arcykapłanowi coraz trudniej przychodziło utrzymać na twarzy wyraz wyniosłej obojętności. – Pójdź ze mną. – Wyszli korytarzem prowadzącym do domu kapłanów, pozostawiając zdziwionego akolitę przy Bogu-Ogniu. – Jestem Marlo. Wąż Marlo – przedstawił się nieznajomy, gdy byli już w komnacie przełożonego Domu Agni. – Nie obawiaj się, panie, znam twoją lojalność wobec królów Aytlanu – dodał, widząc, że ręce Agni-Herta drżą i nie mogą zamknąć zasuwki. – Nieważne, kim jesteś, panie. I moja wierność też nie ma tu nic do rzeczy. Znasz Pierwszą Tajemnicę, a to zawsze przeraża. Od wiedzy do bezbożności bardzo bliska droga. – Noszę w sobie wiele tajemnic, czcigodny, a nie spotkasz człowieka tak oddanego bogom. Tylko głupiec myśli, że gdy zna imię gwiazdy, należy ona do niego. Pewnie dlatego Tajemnice Bogów są wyrażone w słowach tak prostych, że budzą gniew młodych akolitów – uśmiechnął się Marlo. Bądź spokojny – myślał równocześnie do arcykapłana. – Usiądź. Jestem twoim przyjacielem. Mów prawdę. Prawda cieszy bogów, a i ludziom zwykle czyni najmniej krzywdy. – Tak jest w istocie – westchnął uspokojony Agni-Hert. – Zechcesz być moim gościem, panie? – zapytał, wskazując stół zastawiony owocami i mięsem. – Lekko wystygło... – Ale z chęcią zjem w twoim towarzystwie. Usiedli. Wąż jadł ze smakiem. Wiedział, że pojawił się zbyt niespodziewanie, aby gospodarz tej komnaty zdążył zatruć jedzenie, zwłaszcza że przecież sam miał je spożyć. – Pragnąłem cię spotkać! Bardzo. Znam twą księgę, panie! Czytałem „Pobożne opowieści...”. Nie tylko służą bogom, ale i uczeni odnajdują w nich wiele prawdy o prostym ludzie. Na przykład Tifo, rektor Akademii... – gość mówił. Dużo mówił. I cały czas myślał do Agni-Herta, uspokajając go, płosząc podejrzenia. Sięgając po jadło, liczył jego oddechy. Były coraz głębsze i spokojniejsze. Jeszcze chwila i myśli węża staną się myślami arcykapłana... – Jednak domyślasz się, panie, że nie przychodziłbym do ciebie, gdybym nie potrzebował pomocy – powiedział wreszcie. – Ty znasz sprawy tego miasta i tutejszych ludzi. Jesteś także wiernym sługą Ognia i królów Aytlanu. Niewielu nas jest w Molku. Może coraz mniej. A i tym, co są, grozi niebezpieczeństwo. – Czyim ty jesteś wężem? – Służę Lwu. – Marlo podwinął rękaw i pokazał tatuaż. – Choć wężem jestem Quotlina. A przynajmniej chcę, żeby tak myślał. – Żyjemy w złych czasach – westchnął arcykapłan. – Nasz namiestnik to zdrajca, który pragnie oderwać Pobrzeże od Aytlanu. Zaś wąż, który zdradza swego pana, okazuje się przyjacielem. I mówi o niebezpieczeństwie, o którym ja nic nie wiem. – Gdy zbliża się gniew ziemi, węże pierwsze wypełzają z nor, na długo zanim ludzie poczują wstrząsy. Na to są wężami, panie. Ale ty jesteś pierwszym, którego chcę ostrzec. Muszę tylko wiedzieć, czy twoje słowa są ogniem czy dymem. – Ja też muszę wiedzieć, czym są twoje słowa. – Jesteś ostrożny. To dobrze – uśmiechnął się Marlo. – Wszystkim nam trzeba teraz ostrożności. Rysunek na skórze może wiele znaczyć. Na przykład, że tylko byłem wężem Lwa. Więc powiem ci więcej. Zdrajca Quotlin przechwycił wieść, jaką ptak niósł kupcowi Tayno – mówił, uważnie obserwując arcykapłana. Wiedział już, że pierwsze zdradzą go ręce i tak właśnie się stało. Drgnęły, kiedy tylko wypowiedział imię kupca. – No i Quotlin już się domyśla, gdzie przepadł Borh. Tayno niepotrzebnie go zabił. Arcykapłan sięgnął po kiść winogron i lekkim ruchem oderwał jeden owoc. – On nie zabił Borha – powiedział, wkładając grono do ust. – Choć nie rozpaczałbym, gdyby to zrobił. Ale nic takiego nie było naszym zamiarem. Marlo patrzył, czy arcykapłan schowa dłonie pod stołem i czy oddech mu znowu przyspieszy. Sama myśl, że namiestnik łączy zniknięcie Borha z kupcem Tayno, powinna wytrącić Agni-Herta z równowagi. Jeśli oczywiście coś ukrywał. Tymczasem był coraz spokojniejszy. – Borha dosięgła kara bogów – powiedział. – Czy wiesz, że on całe święto Agni spędził w burdelu? Nawet prostytutki się skarżyły, że przez niego nie mają kiedy odwiedzić świątyni. I pierwszy to przysięgnę! – To dobrze, panie. Zatem możesz mi przysiąc, że Lew nie miał z tym nic wspólnego? – Nic, panie Marlo – powiedział kpiąco arcykapłan i objadł do końca winogrona. – Takiego ścierwa jak Borh żaden lew by nie tknął. – Dziękuję ci, czcigodny – skłonił się wąż. – Zatem i Smok nie pożre nam pana Tayno! Skład kupca Tayno mieścił się w najbardziej śmierdzącej części Molku. Płotem przylegał do jakiegoś bezimiennego zaułka, a ścianą do ulicy Nadrzecznej. Za dnia cuchnęło tu rybami z portu, a nocna bryza przynosiła także woń mułu rzeki Efry. Kupiec kończył zwykle pracę, zanim oba zapachy zmieszają się ze sobą, i szedł Nadrzeczną pod górę, w stronę Placu Czterech Świątyń. Mieszkał na pograniczu Dolnego i Górnego Miasta, gdzie domy tylko bielą odróżniają się od bud na Podgrodziu, ale odór dzielnicy portowej już nie dochodzi. Tayno właśnie zbierał się do wyjścia, kiedy do kantoru wszedł nadzorca robotników. – Przyszedł jakiś kapitan, panie. Nie dał się wygnać. Czeka na ciebie i chce się pilnie rozmówić. – Co za jeden? – Szyper Marlo czy jakiś tam. Gniewny bardzo. Oparł się o wrota i mówi, że będzie tam czekał choćby do Święta Chlu. – Bogowie nie mają dla mnie miłosierdzia! – westchnął Tayno. – Niech tu przyjdzie. I tak mnie zobaczy, skoro stanął w przejściu. Szyper Marlo istotnie był zły, choć starał się zachowywać uprzejmie. – Wybacz, panie Tayno, ale pilno mi wracać do Siedmiu Słońc, więc czas goni – powiedział. – Nie znamy się. Marlo jestem, kapitan. Wczoraj przywiozłem pełną ładownię wina, może słyszałeś? – Nie słyszałem. Codziennie ktoś przypływa z aytlanckim winem, to nie nowina. Nie kupię. Mam pełen skład ryb i tylko patrzeć, jak się zaśmierdną. – Taaak – żeglarz splunął na podłogę. – Mnie też się w nos wkręciły, kiedym czekał. Ale nie o wino chodzi. Już sprzedane. Ten pies Borh mnie oszukał i dlatego przychodzę. – Borh cię oszukał, kapitanie? Jako i mnie. Usiądź. Kantor Tayno był ciasny. Przypominał gniazdo jaskółek zawieszone pod powałą obszernego magazynu, z tą tylko różnicą, że ponieważ kupcy nie potrafią latać, prowadziły do niego wąskie schody. Ledwo mieściła się tu skrzynia, stół i dwa stołki. Ciasnotę powiększały klatki dla amato zajmujące całą szerszą ścianę. Większość była pusta, oprócz dwóch czy trzech. Marlo odwrócił się plecami do ptaków, udając, że go nie obchodzą, i usiadł na mniejszym stołku. – Ładunek był umówiony. Borh nie mówił co, ale zapewniał, że będzie miał towar do zabrania na Aytlan. Przypłynąłem zatem z tym winem, idę do niego, pytam o towar, a tam jego baba mi prawi, że nic nie wie i żadnego towaru nie będzie. Pytam, co jest, a ona, że jej Borh się gdzieś zawieruszył i nie dał żadnych poleceń. Mnie to za jedno, czy zdechł, czy żyje, ale jak mam na pusto wracać?! Z czego zapłacę załodze? Biegam zatem po kupcach i proszę o jakiś towar. Tanio wezmę za rejs, bylebym tylko ludzi mógł opłacić. Nikt nie ma, więc może ty, panie Tayno? – Widzisz, panie Mało... – Marlo – poprawił go kapitan. – Widzisz, panie Marlo, mnie ten pies oszukał bardziej niż ciebie. Nie wiem, czy przez niego będę mógł dalej interesy robić. Okradł! Ale żeby tylko! Okradł i opluł, oby go bogowie przeklęli, Ziemia nie przyjęła, Powietrzem się zatruł, Wodą zakrztusił, Ogniem spalił, tfu! Rad bym pomóc, bo obaj jesteśmy przez to jakby bracia, ale co? Ryb ci dam na Aytlan? Równie dobrze mógłbym piaskiem handlować! – Prawda, panie. Pójdę więc gdzie indziej. Choć gdzie ja teraz pójdę? Ty sam pewnie już kantor zamykałeś? – Wróć na statek i poczekaj do rana, panie Marlo, nie ma rady. Widzisz, ile złego może jeden pies ludziom handlowym uczynić? – Przeklinam go i dzieciom przeklinać nakażę. Ale co on tobie takiego zrobił? Wybacz, jeśli to nie jest rzecz do powtarzania, ale gdybym go tylko spotkał... – Kapitan walnął w stół. Choć nie był nazbyt postawny, drewno jęknęło. – Wybacz, panie, nie chciałem... Tayno przywołał nadzorcę i kazał posłać kogoś po piwo i jakieś jadło. Port i tawerny były niedaleko, więc szybko na stole kupca znalazł się i dzban, i miska. – Nie godzi mi się na głodno szypra odsyłać – powiedział. – Choć zawsze to trzy grosze. Trzy grosze bliżej ruiny. – Weź, panie, dwa. – Marlo zaczął przewracać fałdy odzienia i wyciągnął z nich miedziaki. – Ja takoż nie chcę cię narażać na koszty. Tayno złamał grosza i oddał mu jedną część. Marlo zauważył, że nie dostał równo półgroszaka, ale co najwyżej jedną trzecią. – No ale powiedz, cóż ci uczynił? Ja zamierzam ostrzec przed tym Borhem innych żeglarzy. Jak się znajdzie, niech chodzi po nabrzeżu i błaga! Niech żaden porządny kapitan nie weźmie ani jego, ani jego towaru. Gildii w Aytlanie też dam znać. I morskiej, i kupieckiej! – Gildia już wie – powiedział Tayno. Wyciągnął ze skrzyni dwa wyszczerbione kubki i rozlał do nich piwo. – Ale tobie, panie Marlo, też powiem, jak było. Kilka dni temu Borh przyszedł do mnie już po zachodzie słońca, aby mnie ponaglić. Byłem mu winien pieniądze. Termin jeszcze nie minął, ale ten pies zaczął domagać się zwrotu. Mówił, że jak nie oddam od razu, to następnym razem podyktuje mi jeszcze gorsze warunki. – A jakie były teraz? – Sto pięćdziesiąt molkijskich i piętnaście groszy procentu. – Procent uczciwy. – Tak?! Jak na termin pięciodniowy?! – W życiu nie słyszałem o takim złodziejstwie! – Marlo odstawił kubek, aż piwo chlapnęło na stół. – Zgodziłeś się na to? A co miałem począć? Potrzebowałem pilnie, żeby wejść w spółkę z Boihem i Galbą. Musiałem też szybko kupić parę koni. Przepłaciłem, ale cóż zrobić? Towar leżał w magazynie, a mnie trzeba go było szybko sprzedać, żeby się wypłacić i nie stracić do reszty zarobku. Ale to nie koniec! Nieszczęścia są jak bydło i lubią kupą chodzić. W tę samą noc, kiedy Borh wyszedł ode mnie, zdechł jeden z nowych wałachów. Drugi sam wozu nie pociągnie, a ja zostałem z magazynem pełnym śmierdzących ryb i bez pieniędzy. A następnego dnia przychodzą do mnie strażnicy i prawią, że Borh zaginął. Musiałem się tłumaczyć, jakbym co najmniej to ja go ubił! – Ja chętnie bym ubił złodzieja! – wrzasnął Marlo. – To była świnia nad świnie. – A może zaszył się u jakiejś dziwki? Albo go napadli, jak wracał od ciebie z pieniędzmi? – Borh i pieniądze?! – Tayno zakręcił się na zydlu. – On nigdy nie nosił przy sobie ani miedziaka. I wszyscy o tym wiedzieli! Gdy mu zapłaciłem, przekazał pieniądze zbrojnemu i odesłał go do domu. A my zostaliśmy jeszcze. A teraz nie mam ani pieniędzy, ani dobrego imienia. Na dobre interesy mogę więc tylko popatrzeć! – Panie Tayno! – krzyknął oburzony kapitan. – Po co w ogóle z nim rozmawiałeś? Jak uczciwy człowiek może rozmawiać z takim łajnem?! Kupiec czasem musi rozmawiać z łajnem, jeśli chce przeżyć... Zwłaszcza że to łajno wysrane przez dawny ród tutejszych kupców. Tymczasem mój dziad przypłynął z Aytlanu, a babka była z Quetli... Tłumaczyłem mu, że dla nas wszystkich starczy miejsca w porcie i na placach targowych. Powiedziałem, że nawet go poprę w Gildii, kiedy będziemy wybierać nowego starszego kupców. Byłby wtedy doradcą namiestnika! Ale on wolał to wszystko opluć. Mimo wszystko bogowie są łaskawi. Mnie odebrali konia, a jemu... Ale i jego pokarali. Śpisz, kapitanie? Hej! – Wybacz, panie Tayno. – Marlo podniósł głowę i zamrugał zaczerwienionymi oczami. – Od trzech dni nie miałem nawet kiedy usiąść. Nie będę ci już zabierał nocy. I tak powiedziałeś mi wiele... Średni Ano sądził, że zna wszystkich ludzi z Molku, których mogłyby interesować konie. Że z daleka wyłowi w tłumie takiego, który choćby pomyślał o koniu. Ba, że jest w tym lepszy od obu swoich braci – Starszego i Młodszego Ano, którzy również handlowali końmi dla pana Żaki – jedynego bogacza z Podgrodzia. Jednak tego nieznajomego spostrzegł dopiero wtedy, gdy zaczął on zaglądać zwierzętom w zęby. – Szukam pary do wozu i jednego pod siodło – wyjaśnił i z miejsca zaczął się targować, nawet nie pytając o cenę: – Ha, ale wybór będzie trudny. Twoje szkapy już wyglądają jak trupy. – Trupy? Masz chyba kaprawe oczy! Nawet ta najstarsza klacz będzie jeszcze parę lat chodzić przy końskim smętarzu i nawet tam nie zerknie! Prędzej tobie ktoś przyłoży za głupie gadanie, aż trupem padniesz! – Średni Ano też wiedział, co trzeba mówić. – Okiem nie zerknie, bo ledwo co widzi. Tak odróżnia dzień od nocy, jak ty konia od kobyły. Ale niech tam! Wiele chcesz mi ukraść? Ażeby mnie tu Ojciec-Słońce spalił na popiół! Skądżeś się wziął, że nie wiesz, kto w Molku ma najlepsze i najtańsze konie? Kto jeszcze dokłada worek obroku, żeby tylko cień hańby nie padł na jego dobre imię! Gdybym ja nie był taki, miałbym teraz dom i służących i nie musiałbym z tobą gadać. Tfu, pluje Chlu! Nieznajomy skrzywił się niczym kapłan, słysząc to prostackie zaklęcie. – Nie mieszaj bogów w swoje śmierdzące łajnem sprawy, dobry, uczciwy człowieku. Ja też wiem, co to handel i co rzetelny zarobek. Nie sprzedaję zepsutego ziarna ani śmierdzącej ryby. Może te konie i nie takie zdechłe, jak myślałem, ale owsa od Święta Puf chyba nie widziały. – Niejeden człowiek nie jada tak dobrze i zdrowo. Gdybym placu tak czysto nie trzymał, sam zobaczyłbyś, jakie robią gówna! Ale masz szczęście. O, chodź, patrz tutaj! Czy zdechły koń wysrałby coś takiego? Łajno jak mięso! Średni Ano dwoił się i troił. Nieznajomy nie tylko chciał kupić od razu trzy konie, ale w dodatku widać nie robił tego pierwszy raz. Targowali się długo, nie podając nawet żadnej ceny. Kto pierwszy by to zrobił, przegrałby pół zarobku. Obcy kupiec ustąpił dopiero, kiedy już zaczął się zbierać wokół nich tłumek gapiów. Średni Ano odetchnął. Myślał, że będzie gorzej. Przy zwierzętach zostawił koniucha, a sam wraz z nieznajomym już chwilę potem siedział przy piwie w karczmie „U Uglika” i opijali handel. Rozmowa dobrze się kleiła, bo póki szło o konie, Średni Ano zawsze gadał dużo i chętnie. – Mówiłeś coś o końskim smętarzu – zagadnął nieznajomy. – Naprawdę jest w Molku coś takiego? – O, to stary zwyczaj! Gdzie indziej zapomniany. W dawnych czasach wielu grzebało się razem z koniem, aż przyszła ta nowa moda na nekromantów, tfu! Wypucują trupa, że go wdowa nie pozna. No teraz już kładą trupy osobno. Ludzkie w mieście, wedle portu, a końskie tu niedaleko, o – pod murami. Nawet niedawno grzebali jednego wałacha, którego kupiec jeden, Tayno, wziął ode mnie i pewnie zagnał albo co. Zdechł mu po paru dniach. Ale nie obawiaj się, przyjacielu! Wałach zdrów był, jak go brał, tylko kupiec głupi i na koniach się nie wyznawał. No ale sam z nim przyszedł na smętarz, zrzucili truchło z wozu i nie odszedł, aż zakopali. – Cóż to był za drogocenny wałach? Srał złotem czy jak?! – zdziwił się nieznajomy. – Ha, ha, zara srał złotem! No ale tani też nie był. Pociągowy, silny, jabłkowity taki, z pręgą. Bardzo zdatny. Ale jak go Tayno przywiózł, konisko miało brzucho wzdęte, pewnie nakarmione mokrą trawą albo czym. Ty wiesz, co taka mokra trawa może zrobić! – Wiem, przyjacielu. Piwa, panie Uglik! Ale źle zadręczyć konia, choćby bez złej woli. Bogowie karzą... – Ano prawe słowa! – wykrzyknął Średni Ano, który po kilku piwach zwykł powtarzać ano przy każdej okazji podobnie jak jego bracia. – Nie myślałem o tym, ale takoż się stało. – Doprawdy? – No jakże! Nie słyszałeś? Ano prawda, ty nietutejszy! To powiem ci, że ledwo wałacha zakopał, przyszły do niego te psy strażniki, że niby zamieszany jest w mord. Ano był u niego inny kupiec, Borh, no i ten Borh przepadł. Ani widu, ani słychu. Może zaszył się u jakiejś dziewki albo i leży w porcie z kamieniem u szyi. Dość że był u tego Tayno, a potem nikt go nie widział. – No jak konia tak dobrze pogrzebał, to może dobry człek i prawda go oczyści, ja myślę. – Nie znasz go! Gdzie tam dobry! Ano konia pogrzebał, to się mu chwali. Ale własną matkę by sprzedał, jak mówią, gdyby starucha jeszcze żyła i była coś warta. To taki pętak, mówię ci, co to pół sakiewki zarobił i między bogaczy się pcha. A Borh to kupiec z dziada pradziada. Tylko majątku bardzo nie pomnożył, bo od takiego – Średni Ano uniósł dłoń nieco powyżej ławy – tylko za dziwkami by latał, he, he. Ostatnio za jedną taką... Klaczka jak się patrzy, tylko jak kto bez złotego siodła, to ma go za wałacha, he, he! Ale poza tym wielki pan, tego mu nie odmówię. Ponoć mieli go zrobić starszym Gildii, tak ludzie gadają. – Po prawdzie, przyjacielu, to kto dziwek nie lubi? – Nieznajomy trącił Średniego Ano łokciem i obaj zarechotali. – Ale jedno mnie ciekawi... Czy wielu kupców przychodzi osobiście grzebać swoje konie? Gdzie tam! Nigdy takiego nie widziałem poza tym Tayno. O, tam! – Pokazał przez okno gospody. – Zaraz pod murem trupa zakopał. Widać tak to już jest, że nawet najgorszy raz w życiu musi zrobić coś szlachetnego. Nawet najgorsza chabeta raz musi się puścić galopem, tak, tak... Rozmawiali o koniach do popołudnia i pożegnali się jak starzy przyjaciele. Ale gdy pod wieczór pan Żaka przyszedł odebrać utarg, Średni Ano niewiele umiał powiedzieć o nowym znajomym oprócz zapewnień, że tak dobrego kompana to dawno nie spotkał. – A jak się nazywa ten kupiec? – Ano nie spytałem. Jakiś nie stąd, pewnie statkiem przypłynął. – A jak wyglądał? – Ano jak kupiec. W płaszczu, z liczącymi kamieniami na szyi... – Nowy kupiec w mieście, a ja nic o tym nie wiem! – krzyknął Żaka. – Trzeba go było zatrzymać. Ślij chłopaka, jak znów przyjdzie. – Dobrze, panie Żaka – obiecał Średni Ano. Ale chłopaka nie posłał, bo nieznajomy już się nie pojawił. Ledwo minęła północ, Podgrodzie zbudził ze snu przeraźliwy krzyk. Słychać go było aż za Zachodnią Bramą, potem drugi i trzeci. Dowódca nocnej warty wysłał nawet patrol, choć nie było zwyczajem straży włóczyć się nocą poza murami miasta. Ale zbrojni nie musieli iść daleko. Tuż przy murach, na końskim smętarzu klęczał Średni Ano. Był blady jak trup. Cuciły go dziwki z pobliskiego burdelu i karczmarz Uglik. – Pijany? – zapytał starszy patrolu. – Widziałem konia – powiedział Średni Ano. – Konia Tayno. Pożerał jakiegoś człeka. – Konia Tayno? Tego, co zdechł? – Ano tego, co zdechł. – Pijany – stwierdził strażnik. – Psia służba. Już miał zawrócić patrol i wracać z nim za mury, kiedy zatrzymał ich Uglik. Strażnicy znali go dobrze, bo nieraz posyłali do niego po piwo. – Panie – szepnął karczmarz. – Ja też widziałem. Nie wiem, czy coś żarł czy nie żarł, ale to był koń Tayno. Szedł stępa w stronę swego grobu i zniknął. – Uglik, ziele paliłeś? Duch konia? Żeby jeszcze człowieka... – Panie, Średni Ano to stary koniuch. Jeśli zobaczyłby smoka, mógłbyś mu nie wierzyć. Ale on widział konia! I ja też widziałem! – Tfu, pluje Chlu, pchu, dmucha Puf! I ja mam to powiedzieć oficerowi? – Znowu osłabł, dajcie wody! – zawołała jakaś dziwka. Średni Ano leżał bez ducha oparty plecami o płot końskiego smętarza. Strażnik uderzył go dłonią w policzek – raz i drugi, trzeci. Pomogło. – Ano tego, co zdechł, panie – powtórzył handlarz końmi. – Wałacha Tayno. Wokół zbierało się coraz więcej ludzi i starszy patrolu wiedział już, że w żaden sposób nie uda mu się wyłgać z tej sprawy. Gdyby kogoś zabili, okradli, to byłoby proste, zrozumiałe i w sam raz na głowę strażnika. Ale koński duch przyciągnie na Zachodnią Bramę oficerów, gwardię namiestnika albo i co gorszego. – Ludzie! Noc jest, idźcie już, bo do roboty zaśpicie! – zawołał strażnik. – No, idźcie. Człowiek wypił, osłabł. To wszystko. To jednak nie było wszystko. – Tam! – zawołał jakiś człowiek z tłumu. – Rusza się! – Wskazał na koński smętarz. Baby zaczęły piszczeć, chłopy powoli się cofać. Każdemu ciemność przywołała przed oczy najgorsze kształty i najmniejszy cień albo odblask światła stawały się końskim kopytem, grzywą czy ogonem. Z bramy wyskoczyło kilku jeźdźców z oficerem, myśląc, że na Podgrodziu niespodziewanie zaczęły się zamieszki i przyjdzie im odbijać towarzyszy. I już nie było rady. Starszy patrolu musiał o wszystkim zameldować... Molk ma trzy bramy – Północną, Zachodnią i Wschodnią. Pierwszą ludzie zowią Strupem, bo zwykle stoi zamknięta, odkąd na górskich szlakach zrobiło się niebezpiecznie i kupcy zaczęli je omijać. Zdarzało się ponoć, że rzadko używane wrota wrastały w mur i strażnicy nie byli w stanie ich podnieść przed konnym posłańcem. Wschodnia Brama to Dupa Molku, bo nic za nią nie ma i kto tamtędy wychodzi, to zwykle nie po to, by wracać. Prowadzi do szlaku na Kelbę – stolicę tutejszych piratów i innego plugastwa. Jednak otwiera się co rano i zamyka po zmroku, ot tak – na wszelki wypadek. Gardłem miasta jest Zachodnia Brama, za którą rozsiadło się Podgrodzie i która co dzień połyka i wypluwa kupców, żebraków, podróżnych. Tego ranka tuż po świcie wyjechał z niej wóz, kilku konnych strażników, a za nimi wyszli nekromanta Nzalan, kupiec Tayno i gromada najemnych ze szpadlami. Wszyscy zatrzymali się przy końskim smętarzu. – Tu. Tu go zakopałem – powiedział Tayno. Łopaty wbiły się w ziemię i zaczęły ją rozgarniać. – Tylko mi niczego nie uszkodzić! – zawołał dowódca strażników. Kopiec rósł szybko. Ojciec-Słońce jeszcze nie rozpoczął na dobre swojego polowania, gdy wszyscy poczuli słodkawy smród, a zaraz potem zobaczyli koński szkielet wyłaniający się spod odgarnianej ziemi i przegniłego mięsa. – To nie jego koń – powiedział Nzalan. – Leży pewnie od wiosny. – Pamiętam, tu go zakopałem. – Nie znam się na żywych koniach, ale znam się na trupach. – To co? – zapytał strażnik. – Bierzemy go czy nie bierzemy? – Chcecie, to bierzcie, ale to nie ten. – Nekromanta owinął się szczelniej brudnym, ciemnym płaszczem. – To mój koń. Tu go zakopałem – upierał się kupiec. – Nie mam konia, teraz jeszcze straż nie daje mi prowadzić interesów. Mam tu stać, aż zdechnę od tego smrodu? Dość. Ja idę. – Zaraz, zaraz... – oficer zagrodził mu drogę drzewcem włóczni. – Wołajcie tego tam... No tego, co się zesrał na widok końskiego ducha! Średni Ano przyszedł poganiany przez dwóch pieszych strażników i tłum, co zbierał się już przy końskim smętarzu mimo wczesnej pory. Koniarz nadal był blady – czy to od piwa, czy od przestrachu... – Ten koń? – zapytał dowódca. – Ano nie ten. Kopczyk obok, panie – średni Ano wskazał trzęsącą się ręką. – No i co, panie Tayno? Krótka pamięć? – Tfu! Pamiętam ceny zboża sprzed trzech lat i wełny sprzed dwóch. Mam jeszcze pamiętać, gdzie zakopałem konia? Kopiec do kopca podobny... – Kopać tam, gdzie pokazał! Ziemia rzeczywiście była świeższa i poszło szybciej. Znów uderzył smród, ale tym razem zamiast kości i resztek mięsa łopaty odsłoniły przybrudzonego tylko konia z wzdętym brzuchem. – To ten? – strażnik zwrócił się do Tayno. – Koń do konia podobny... – Ja poznaję – powiedział Średni Ano. – Sam mu go sprzedałem. Razem z drugim, co to miał tu łatę... – Dobrze. Panie Nzalan? – No ten to co innego. Mam go tu kroić? Ale dowódca straży dostał inne rozkazy. Końskiego trupa załadowano na wóz. Wkrótce przełknęło go Gardło Molku, a potem potoczył się w stronę Cytadeli. Cała rada czekała już, by spełnić swój obowiązek. Nie było tylko namiestnika, ale on jeszcze poprzedniego wieczoru przekazał swój łańcuch generałowi Aru, aby go zastępował. Wąchanie końskich trupów nie należało do ulubionych zajęć Quotlina. Przywołał węża Marlo i obaj stali ukryci za zakratowanym oknem wieży, przyglądając się ludziom na dziedzińcu. Strażnicy najpierw ściągnęli konia za tylne nogi na rozsypane trociny i Nzalan zbliżył się, ściskając w ręku długi i wąski nóż. Gdy wbił go w skórę, koński trup cicho pierdnął i woń zgnilizny dobiegła nawet szczytu wieży. Ale smród szybko się rozwiał, a brzuch wałacha nie sflaczał jak przekłuty pęcherz. Nadal był nierówno wzdęty. Nekromanta przeciął go aż do żeber i zagłębił dłonie we wnętrznościach. Tak przynajmniej myślał namiestnik. Jednak Nzalan nie wydobył na wierzch rozlazłych kiszek, jak można się było spodziewać. Martwy wałach urodził z rozciętego brzucha ludzką stopę, łydkę... Nekromanta machnął ręką na strażników. Podeszli niechętnie, ale pomogli. Nzalan nie musiał im nic tłumaczyć, no bo któż choć raz w życiu nie pomagał źrebiącej się klaczy? Tak samo trzeba było po prostu złapać i ciągnąć. Za chwilę na trociny zwalił się zwinięty jak płód... kupiec Borh. – Więc jak? Zjadł go? – zapytał węża namiestnik Quotlin. Po chwili zdał sobie sprawę, że nawet dziecko nie zadałoby naiwniejszego pytania. – No bo co? Tayno i magia?! Niemożliwe! – dodał. – Słusznie, panie, to zupełnie niemożliwe. Po prostu przeciął mu brzuch i usunął wnętrzności. A wtedy wystarczy miejsca nawet na dwa ludzkie trupy. – Wiedziałeś to, Marlo! – Jestem wężem, panie. Popatrz! Generał Aru skinął na strażników. Złapali kupca za ubranie i powlekli w stronę Trzeciej Wieży, wycierając cuchnące trupem ręce o jego płaszcz. – To wszystko? – zapytał Quotlin. – To dopiero początek... Namiestnik skinął dostojnie głową i kat położył na rozgrzanych węglach potężne szczypce. – Tym można parzyć pięty i obrywać uszy – mówił beznamiętnie do kupca Tayno obdartego z odzieży i przykutego do ściany. – Miażdżenie nosa też może być na zimno lub gorąco. Zanim się dobrze nagrzeje, zaczynam jednak od zwykłego bicza. Najpierw plecy, potem ręce lub nogi. Wyrywanie paznokci... – Dość! – przerwał generał Aru. – Osłabł. Kat sięgnął po wiadro i chlusnął na kupca. Tayno ocknął się przerażony, że jego koszmarny sen jeszcze nie dobiegł końca. Aru podszedł i złapał go boleśnie za włosy. – Dostojny Quotlin, pan Molku, jest dobrym człowiekiem, ty psie, hieno, kurwi synu. Ja najpierw wbiłbym cię na pal, a dopiero potem pytał. Dalej, kacie! – Wyrywanie paznokci. Paznokcie wyrywa się tymi małymi obcęgami. Są ostre i mają długie ostrza, o! – Kłapnął przed nosem kupca. Tayno szarpnął się do tyłu. – Wyrywa się po biczowaniu, aż cęgi do parzenia ciała dojdą na węglach. Chyba że powiesz wszystko, co rozkazują szlachetny Quotlin, nasz pan, serce Molku, i generał Aru, jego obrońca, dowódca Pierwszej Wieży. Skończyłem. Kat cofnął się i przewrócił na węglach szczypce, wzbijając snop iskier. Twarze namiestnika i generała oświetliło na chwilę czerwone światło, potem znowu zrobiły się szare i zginęły w półmroku Komnaty Prawdy. – Zatem co nam powiesz, Tayno? – zapytał generał. – Skąd trup Borha, molkijskiego kupca, znalazł się w brzuchu twojego konia? Tayno trząsł się, próbował liczyć. Ponoć pięciu ludzi na tuzin przetrzymuje wstępne męki, nie powiedziawszy nic przeciw sobie. Z tych pięciu trzech wyznaje wszystkie przewiny, a nawet więcej, gdy tylko zaczną wydłubywać im pierwsze oko. Z pozostałych dwóch jeden czasem wychodzi na wolność, nie nadając się już jednak do pracy ani nawet płodzenia dzieci. Ile jest szans na sto, żeby wyjść z tego żywym i zdatnym do życia? – Zabiłem go, zabiłem – jęknął kupiec. – Ale nie okradłem! Musiałem się bronić, litości, musiałem, bo ten pies nie pozwalał mi prowadzić handlu. Nakładał procenty niezgodne ze zwyczajem, z rozumem, z niczym! On chciał mnie zabić swoimi pieniędzmi, to ja zabiłem go nożem. – Tak, na ciele Borha znaleziono rany – powiedział Ar u. – Jak to było? – Prosiłem go, błagałem, żeby nie przeszkadzał mi w handlu. On śmiał się tylko i pił moje wino. Pchnąłem go, kiedy przechylał kielich, o tu... – Próbował wskazać ręką pierś, ale łańcuch nie pozwalał. – W serce chyba, nie wiem. Nie jestem zabójcą, jestem kupcem. Mylisz się, Tayno. Za chwilę pewnie powiesz: Nie bluźniłem bogom, nie ukradłem, nie uszkodziłem ciała. Nie wiem nic o twoich bluźnierstwach i złodziejstwach, ale ciało uszkodziłeś. Słyszał to dostojny namiestnik, słyszałem ja i obecny tu kat. Nóż między żebra, to prawda, nekromanta Nzalan znalazł taką ranę. Zabiłeś więc z chciwości? – Zabiłem, bo on mnie zabijał! – krzyknął Tayno. Aru skinął na kata, ten wziął krótki bicz i chlasnął nim kupca po brzuchu. Tayno stracił na chwilę oddech, a na skórze pokazała się pręga. – Kto jeszcze o tym wiedział? – Nikt, przysięgam, panie! – Kacie! – Gdy zbrodniarz odmawia odpowiedzi na pytania, gdy pragnie ukryć wspólników swego występku, rozcina mu się rękę lub nogę i ranę zasypuje solą. Kiedy nadal trwa w uporze, w imię prawdy należy... – Posłałem wiadomość do aytlanckiej Gildii! Panie, umarłem w chwili, gdy to powiedziałem! Zabiją mnie, nawet jeśli wy oszczędzicie. – Wyjdź, kacie – powiedział Aru. Oprawca skłonił się i ruszył ku drzwiom. Namiestnik długo odprowadzał go wzrokiem. Tayno słyszał, jak krew szumi mu w uszach. Ból powoli rozchodził się po ciele i znikał. – Nie jesteś jeszcze martwy, Tayno – zapewnił go generał. – A jeśli dalej będziesz nie tylko żywy, ale i rozumny, być może doczekasz się wnuków i znacznego majątku. Kto jeszcze wiedział? – Nikt, przysięgam, tylko ja i Gildia. Aytlanccy kupcy radzi byli, że Borh nie żyje, choć nie oni kazali mi go zabić. – Od dawna słuchasz ich rozkazów? – Od zawsze, odkąd handluję. Panie, kupiec musi mieć ludzi, o których wie, że go nie okradną. Tu, w Molku, najwięksi bogacze byli przeciwko mnie. Gdyby jeszcze Borh został starszym naszej Gildii, umarłbym powoli, umarłbym z głodu, pragnienia i wstydu, a moim dzieciom przyszłoby żebrać co święto na Placu Czterech Świątyń. Któryś z nas musiał zginąć, panie. Gdyby to nie wyszło na jaw, być może właśnie ja zostałbym starszym... – Wzrok Tayno padł na dymiące węgle, na których nadal leżały szczypce kata. Zrozumiał, że tego nie powinien był już mówić. Spojrzał na namiestnika, ale on wydawał się niczego nie słyszeć ani nie rozumieć. Była więc nadzieja... – Zostaniesz starszym kupców, Tayno! – odezwał się wreszcie Quotlin. Nie było nadziei... – Zostaniesz nim, jeśli będziesz mądry. Powie się, że na smętarzu walczyły ze sobą dwa upiory, których szczątki nakażę spalić przed świątyniami. Jeśli będziesz żywy i mądry. – A ja, psie Tayno, będę cię trzymał na krótkiej smyczy. – Aru dźgnął go palcem pod żebro. – I ile razy na ciebie spojrzę, będziesz merdał ogonem i cieszył się z tego, że jesteś żywym psem, a nie psem martwym, a wcześniej porządnie obitym. Będziesz się cieszył, psie Tayno? – Będę, panie! – I zanim przyjdzie ci na myśl szczekać przez morze, ja chcę o tym wiedzieć pierwszy. Najpierw przybiegasz do mnie, a dopiero potem poślesz ptaka amato do aytlanckiej Gildii. Zrozumiałeś? Tayno skinął głową. – Jutro będzie sąd i wyjdziesz wolny. Tak wolny, jak tylko smycz pozwoli. Wąż Marlo wstał na widok wchodzącego namiestnika. Zdjął z krzesła rzucony tam kaptur kata i poprosił, aby Quotlin usiadł. – Kiedy odgadłeś? – zapytał namiestnik. – Wiedziałem od początku. Gdybym miał zabić, nie musiałbyś czekać tych kilku dni, panie. Potrzebowałeś jednak dowodów, a Tayno umyślnie rzucał się straży w oczy i nie uciekał, by nikt nie myślał go gonić. No, ale że wykopiemy konia, to się nie spodziewał. – Ciekawy masz fach, wężu. – Quotlin uśmiechnął się z rozmarzeniem, jak zwykle gdy monotonię rządzenia zakłóciło coś nieoczekiwanego. Być może nie urodził się na namiestnika. Może powinien był zostać... – Fach dobry jak każdy, panie – mówił wąż. – Jedni sprzedają, inni kupują, jeszcze inni są namiestnikami Molku... Wszystko da się robić dobrze albo źle, wszystko może być ciekawe albo nudne. To zależy od człowieka, szlachetny Quotlinie, nie od fachu. Tak przynajmniej uczą nas, węże. Wierz mi, panie, wielu dałoby się pokrajać, aby być na twoim miejscu, bo to dopiero wydaje im się ciekawym zajęciem. Żałuję, Marlo, że zrobiłeś już swoje i nie mogę cię zatrzymać. Może i nie jestem najlepszym namiestnikiem, ale przynajmniej jednym z niewielu, którzy nie wbijają na pal kogoś, kto... – Quotlin urwał i dał znak wężowi, aby dokończył za niego. – ...kto słyszał twoje myśli, panie. Tak, słyszę je cały czas. Gdybyś wiedział, jakich myśli nasłuchałem się od królów Aytlanu! Wbiliby mnie na pal nawet nie ze strachu, ale ze wstydu. Ze zwykłego wstydu, że w środku, w głowie niewiele się różnią od pastuchów. – A skoro słyszysz myśli, Marlo, to pewnie też umiesz sprawiać, aby ludzie widzieli rzeczy, których nie ma. Na przykład końskie duchy, prawda? – Prawda. Zwłaszcza gdy jest noc, a oni nie są całkiem trzeźwi. To bardzo pomaga. Ale i teraz jest już noc. Jeśli chcesz, szlachetny Quotlinie, też napij się wina. Wiem, czego pragniesz... Pan Molku opróżnił kielich, zamknął oczy... Chwilę później wąż Quotlin z pochyloną głową czekał tego, co mu przyniosą zbliżające się kroki namiestnika. – A więc tak wygląda mój wąż. – Czy jesteś niezadowolony, panie? – zapytał Quotlin. – Nie, jednak inaczej sobie ciebie wyobrażałem... Bath zwany Dziadem Dwa były na Pobrzeżu bractwa pirackie – z Kelby i wyspy Daskar. Oba grabiły statki, ciesząc się względnym spokojem, dopóki Quotlin, pan-namiestnik Molku, nie wywołał wojny o Przylądek. Zamiarem jego było wydrzeć Pobrzeże aytlanckim królom i odtąd pobierać cła za handel z Kontynentem. Na wieść, że zbliża się flota Aytlanu, idąc za radą złych języków, darował piratom wszelkie wcześniejsze przewiny, jeśli wspomogą Molk swymi okrętami i żeglarskim doświadczeniem. Nie pomogło mu to jednak, bo mężni królowie zakończyli bunt Quotlina jedną bitwą. W swym miłosierdziu i litości w sercach pozostawili go jednak przy godności namiestnika, hołd jedynie odbierając i nakładając większe daniny na miasto i całe Pobrzeże. Aby zaś flota Aytlanu odtąd niepodzielnie panowała na morzu, a kupcom z Kontynentu większe opłaty bezpieczeństwem żeglugi zrekompensowane zostały, odebrano piratom wszelkie statki i okręty, skazując ich może na nędzny, jednak uczciwy żywot. Strat ludzkich wielu nie ponieśli, dobrze znanym wyjątkiem był tylko niejaki Silias z Kelby zwany Rzeźnikiem, który wraz z całą załogą śmierć poniósł w nader niejasnych okolicznościach. Lud prosty na Pobrzeżu do dziś wiele bajd o tym opowiada, których dla rozrywki posłuchać nie zawadzi, lecz wiary dawać się nie powinno. Niebezpieczeństwa żeglugi morskiej miedzy wyspą Aytlan a Kontynentem dla młodych ludzi, co na światłych kupców pragną się wykierować, oprać, zespół kronikarzy Akademii Wiedzy w Mieście Trzech Słońc pod przewodnictwem rektora Tifo z Vinki. – Chodźcie ludzie, posłuchajcie opowieści bajarza – zapraszał Uglik, bo jak każdy karczmarz wiedział nadto dobrze, że do bajdy piwo wypije albo i dwa. – A czy dobrze aby prawi? – Hem, każda bajda prawa. My tera ze szczętem spokojne ludzie. Niewojenne. Żremy tylko a napychamy spichrze, co dwa kroki to inna karczma. Wstań, rób, pij i śpij! – zaśmiał się grubo jakiś pijak. – To choć posłuchajmy sobie, jak to kiedyś ludzie za łby się brali, jak to wiadomo było, kto przyjaciel, a kto wróg. A nie tak jak dzisiaj! Każdy tylko patrzy, jak cię tu orżnąć na pół grosza. – Głupku! – Dziad-bajarz zamachał kikutami rąk. – W wojnę za pół grosza zarżnęliby cię jak prosiaka. A zanim zabili, to dobrze wypytali, gdzie jest drugie pół. Oj, dobrze wypytali, wiem, co mówię. Nie obrażaj gości, dziadu. A ty, Torik, nie gadaj od rzeczy. Ciesz się, że piwo jest po ćwierć grosza, a nie po dwa i pół jak w wojnę! No, bajarzu, wszyscy czekają. Karczma ucichła. Ci, co chcieli posłuchać, obsiedli ciasno ławy koło kaleki-bajarza. Siedzieli przy ogniu, dobrym ciepłym ogniu w złą noc, w Dzień, Którego Nie Ma, w samą wigilię Święta Chlu. Z garnka z kaszą szła para. Biła w nozdrza i wzmagała ochotę na jadło. Tak, to ważna rzecz w karczmarstwie – nie naprawiać komina. Niech woń jadła bucha w nosy, skoro dobre. Tylko kto nie umie warzyć jak trzeba, musi mieć komin przewiewniejszy od pustyni! Uglik umiał. Zapach kaszy i dopiero co upieczonego mięsa pełznął aż do ostatniego kąta, w którym usiadło kilku podróżnych i jakiś kupiec-wyspiarz. Ten jednak kręcił nosem i co rusz uchylał szerzej okiennicę. Oj, nie w smak wam, panie kupiec, nasza kasza – pomyślał do niego karczmarz. – Oj, nie rozglądaj się tak, nie kręć tak nerwowo. Żaden duch nie stoi ci za plecami, żaden zbój ci u mnie noża nie wsadzi. Ale kaszę warto polubić, bo tu nie Aytlan, tylko Pobrzeże. Myśl cię moja niepokoi? Kto wie, czy nie jestem jedyny, któremu w tej chwili chce się do ciebie myśleć. Po chwili kupiec przestał się kręcić na ławie i zaczął szeptać ze swymi kompanami od stołu. A karczmarz myślał już tylko o wieprzku, co go właśnie chłopak zdjął z rożna i odkrawał do miski kawały mięsa. Kiedy wieprzek jeszcze żył, można było do niego myśleć: Żryj spokojnie, a nie bój się. U mnie nikt cię nie ruszy. Myślenie-do to ważna rzecz nie tylko dla magów, ale i dla dobrych karczmarzy... – W Mieście Trzech Słońc mieszkała Alinda-ladacznica... – zaczął bajarz. Eee, dziadu, postaraj się lepiej. Alinda czy inna Opaślinda, kogo to obchodzi? Kaleka chyba poczuł myśl karczmarza, bo niespokojnie pokręcił się na ławie i poprawił odzienie. – Nie, nie, inną wam dziś rzecz opowiem, jak Bindbad Żeglarz przybił pewnego razu do wyspy, co to była wielorybem. Dziadu... – Uglik zmarszczył brwi. – A opowiedzieć ci historię o głupim bajarzu, co przyszedł raz do karczmy i gówno żreć dostał? Wiatr zawiał, zatrzaskując okiennicę. Bajarz zapatrzył się w ogień i wtedy zaczął, jak się należało: To musiała być tak samo zła noc jak i ta, ludzie. Mówią, że na Południu, gdy świeży śnieg przykryje świat, a Matka-Księżyc zapali ogień, pierwsze czują zło wilki. Wyją ścierwa, tak paskudnie wyją, tak przeciągle, jakby wszystkie trzewia chciały wypluć tym wyciem. Kto w taką porę się urodzi, i sam przeklęty, i w świat przekleństwo poniesie. I biada takiemu, kto w czas przed przeklętnikiem nóg za pas nie weźmie. Zawszeć to lepiej odtąd w pół nocy z krzykiem się budzić, niż z martwej gęby nic prócz robaka nie wypuścić... Mówią, że w dawnych czasach, gdy jeszcze Aytlan płacił Molkowi daniny, urodził się taki jeden na śnieżnym Południu i wśród mrozów wychował. Niedorostkiem był jeszcze, jak musiał iść w góry na wilki polować. I co dniem zabił, to nocą opłakał, bo pod spojrzeniem Matki-Księżyca dusza mu się na tkliwą stronę obracała. Poczynał wtedy się żalić, a wilki mu wyciem odpowiadały i razem płakali nad złym losem. Kiedy poczuł się już mężczyzną, zszedł z gór, aby pojąć żonę i drugiego spłodzić przeklętnika. Tuzin miał żon i jeszcze jedną, ale każda mu w połogu umierała. Jeden był wtedy władca na wyspie Aytlan, w mieście Aytlanie miał zamek, a nad nim chorągiew Lwa powiewała. Król ten zwał się Potin, a całym jego królestwem była tylko stolica i kilka wiosek naokoło. Innych miast wyspiarze jeszcze nie pobudowali. Król usłyszał o Przeklętniku i szybko wymiarkował, jakiego ma wojownika, i kazał go wezwać do siebie. Zebrali się w zamku panowie i generałowie, ale kiedy Przeklętnik nadszedł, naraz wszyscy zrobili się od niego mniejsi, jakby kto zaczarował. Każdego o głowę przerastał, a gdy szedł, to kamienie posadzki uginały się jak trap okrętu. Albo jak świeża kra na rzece Der. Tylko Potin się nie zląkł i tak rzekł do niego: – Szukasz ponoć żony, która by ci dzieci urodziła. Ja powiem ci, gdzie znaleźć. Oto w Molku rządzi król potężny, któremu co roku Aytlan śle daniny. Król zwie się Masilo, a jego córka Masila. Masilo chełpi się, że jego Molk jest największym i najpotężniejszym miastem na świecie, a Masila, że jest na świecie najpiękniejsza. A trzeba ci wiedzieć, że w jej żyłach płynie nie tylko ludzka, ale i smocza krew. Masila, choć wydaje się drobna i krucha, silna jest tak, że potrafi łuk złamać. Dam ci wojowników. Zdobędziecie Molk, Masila jest twoja. – Jestem śnieżnym Lwem, królu! – zawołał uradowany Przeklętnik. – Niestraszna mi krew Smoka. Zaraz wsiadł na okręt, a z nim największe zuchy Aytlanu. Minęły prawie dwa święta, nim wylądowali pod Molkiem i poczęli gotować się do oblężenia. Wyjęli maszty, by mieć z nich tarany, a do okrętowych lin zaczęli wiązać haki. – A na co wam tarany? – zapytał naraz Przeklętnik. – Do bram otwarcia. – A na co haki? – Do wspięcia się na mury. Ale on zaśmiał się tylko i sam poszedł do miasta. Pięścią rozwalił bramę, a potem wbił paznokcie w mur i wspiął się nań jak po drabinie. Wojowniki, widząc to, krzyknęli: Aytlan! i wpadli do miasta. Ale Przeklętnik nie bił, nie łupił z nimi, tylko prędko pobiegł do zamku, by posiąść Masilę i zmieszać krew śnieżnego Lwa z krwią morskiego Smoka. Prawdę mówił król Potin – królewna była silna jak żadna baba na świecie i tylko Przeklętnik mógł dać jej radę. A że broniła się dzielnie, to i czasu wiele zmitrężył. Ojciec-Słońce kończył już polowanie i wracał do domu z łupem. Czas było z Molku uchodzić. Porwali Aytlanczycy Masilę związaną dwunastoma linami i maszty na powrót zamocowali na okrętach. W sam czas, bo z Przeklętnika siły opadły i śpiewać począł Matce-Księżycowi o krwi na jego palcach, o krwi, której ni śnieg, ni woda nie zmyje. Minęło dni dwanaście i nocy dwanaście, nim do Aytlanu dożeglowali i nim król Potin wyszedł na spotkanie Przeklętnika. – Dobrześ się sprawił – rzekł władca. – Ucztę teraz wydam, a wieczorem zaślubisz królewnę. Ale Potin chciał sam wziąć córkę Masila i zostać następcą molkijskiego tronu! I ledwie Matka-Księżyc rozpaliła ogień, zabił płaczącego, bezsilnego Przeklętnika, a ciało słudzy porąbali i wrzucili do morza. Ale Przeklętnik nie powiedział królowi, że już zaślubił Masilę, że zmieszał krew aytlanckiego Lwa z krwią Smoka z Molku. Odtąd w każdym pokoleniu następców Potina rodzi się zimą dziecko, które w nocy płacze, a za dnia zaciska pięści. Jednak władcy Aytlanu wiedzą o tym i w ukryciu je wychowują. A gdy po latach nowy przeklętnik zdradzi się z tym, że przodka pragnie pomścić, wysyłają go jak najdalej od siebie – na Pobrzeże czy Daskar, do Quetli czy Dahannu. I biada ludziom, którzy tam dotąd spokojnie sobie żyli, tak, tak... – I co? – zapytał Torik. – I wielu miał tych... no... potomków? Karczmarz Uglik przyniósł jeszcze piwa. Chudzielec w zawoju na głowie dorwał się do dzbana. – Wielu, Torik – powiedział, kiedy się już napił. – Dziś stu, jutro dwustu, ilu dziadowi piwo na język przyniesie. Nieważne. Jak to w bajdzie, chodzi o to, żeby do głupich łbów wbić trochę pojęcia o dziejach. Że całe świństwo, w jakim obaj żyjemy, wzięło się z wyrka, na którym polegiwała Smoczyca z Molku i Lew z Aytlanu. Rozumiesz? Torik chlapnął sobie piwa, ale nic nie zrozumiał. – To po co opowiada, skoro to gówno prawda? – Gówno prawda?! – Dziad aż się zapluł z oburzenia. – Ja wiem, co mówię, a gówno to ma we łbie ten, co na prawdę się krzywi. Nie bajda to żadna, bo sam takiego przeklętnika spotkałem! Za to spotkanie właśnie przyszło mi gębą i rękami zapłacić. Widzicie to miejsce, w którym wy macie nosy? Widzicie te kikuty, na których kiedyś były ręce? Oj, gdybyście mnie wtedy mogli zobaczyć! Żal wam mnie? Dobrzy jesteście ludzie, niech bogowie zapłacą, choć żal to i dla was tani towar, i ja się nim nie posilę. Lepiej dziękujcie bogom, że spotykamy się teraz, kiedy nie mam rąk i nosa, i kiedy jak wy jestem dobrym człowiekiem... Ładnie się nowa bajda zapowiada. Ha, jedna to chyba będzie z lepszych. Widać prawdziwy teatr dziad nam tu przygotował. Że z łap jak bochny i muskułów można pieniądz wycisnąć, to rzecz znana, a jakże. Ale żeby z kikutów i takiej obrzydliwej gęby?! No, no, na to trzeba mieć rozum we łbie. Jakbym ja umiał z każdego odgniotka parę groszy wydusić, to całe bym Pobrzeże swoimi karczmami zastawił. No, mów dalej, mistrzu! – pomyślał do dziada karczmarz. Było to pod sam koniec wojny o Przylądek, kiedy pan Molku stracił już swoje okręty. Pomyślał wtedy o piratach. Że gdy daruje im przewiny, w jednej chwili będzie miał nową flotę, jeszcze dzikszą i bitniejszą. Mój kapitan – sławny Silias Rzeźnik, ja i kamraci, jak wielu, popłynęliśmy wtedy do Molku, do namiestnika Quotlina. Tak, do tego samego, coście mu Królu! wołali. Co chciał mówić kamracie królom Aytlanu! Co na powrót Aytlanowi was sprzedał, jak mu to nie wyszło, he, he... Całe miasto wyległo, żeby popatrzeć na piratów jak na dziwowisko. A było na co się gapić, oj, było! Strażnicy prawie zesrali się ze strachu, kiedy prowadzili nas do gospody – do „Złotego Osła”. Nie wyglądała na taką, gdzie byle kogo wpuszczają, he, he! Tylko jak to w czas wojny więcej tam szlajało się dziwek, niż dawali jedzenia. Ale kasza była, więc nikt nie narzekał, bo po prawdzie to dawno żaden nie miał szczęścia najeść się do syta. Tylko kapitanowie poszli do zamku, a jakoś trzeciej czy piątej nocy po Agni obyczajnie złożyliśmy ofiary i zaraz wyszliśmy w morze. Szpiedzy donieśli, że z Miasta Trzech Słońc na Aytlanie wypłynął samotny statek i tylko patrzeć, jak minie Dwa Prądy. Zapowiadała się dobra bitwa! Mieliśmy wziąć statek na pełnym morzu, bardzo ładnie i po wojennemu, z wrzaskiem Molk i Pobrzeże! Było nas w załodze ponad dwudziestu zuchów – każdy chłop silny i z morzem obyty. Puf dmuchał nam prosto w zadek, Chlu wygładził wodę – dobrzy bogowie sprzyjali. Krwawy Smok na naszym dziobie równo ciął fale... Ech, to był ostatni szczęśliwy dzień! I przerwa – pomyślał karczmarz. I bajarz zamilkł, a wszyscy zapatrzyli się na jego kikuty i ucięty nos. – A ty, Torik, pamiętasz jakiś swój szczęśliwy dzień? – zaczepił kompana chudzielec z czarnym zawojem na głowie. – Nie, cicho. Daj słuchać. – Widzisz, a dziad pamięta, he, he... Przerwa w opowieści nie trwała długo. Akurat tyle, żeby podać wszystkim nowe dzbany z piwem. Kapitan wypatrywał łupu oparty o łeb Smoka, a latarnia oświetlała jego czarną brodę. Widziałem go kątem oka, ile razy odchylałem się z wiosłem do tyłu. Nasze wiosła – smo-cze ła-py. „Smo-kiem” pły-ną za-bi-ja-ki. Pruj przez fa-le, „Smo-ku” nie-eś! Spa-lim miasto, spa-lim wie-eś! – zaintonował któryś, ale bardziej dla radości niż z potrzeby. Nam nie trza było wioślarskich pieśni ani komend. My rytm mieliśmy we krwi. Gdy noc już szarzała, Rzeźnik kazał przerwać wiosłowanie. – No, dzieci, czas odpocząć. O świcie wyjrzy Smocze Gniazdo. A wkrótce zobaczymy statek. Ha, i żadnych mi Pijmy krew! Pamiętać: Molk i Pobrzeże! Jesteśmy dziś namiestnikowskie wojowniki, nie Bractwo z Kelby. I wszystko poszło pięknie, jak kapitan zapowiedział. Rankiem, ledwo Ojciec-Słońce zaczął swe codzienne polowanie, ujrzeliśmy nieco na lewo przed sobą żagiel z aytlanckim znakiem. Szedł od wyspy Smocze Gniazdo. Ha, gdzie tam szedł! Puf dmuchał mu prosto w pysk. Pełzł, kiedy my mogliśmy biegać! – Do wioseł! Ruszyliśmy, ale i nas dostrzeżono. Aytlanczycy zaczęli zawracać ciasnym łukiem. Mus było dotrzeć, zanim nabiorą prędkości. Ach, ileż ja siły miałem wtedy w łapach! Napięty żagiel pchał nas, wiosła równo zanurzały się w wodę. „Smok” pędził pożreć owieczkę, he, he. Aż trzeszczał cały z uciechy! Ich statek też ruszył do przodu. Nie widziałem tego, ale poznałem z głosu Rzeźnika, który dotąd spokojny, nagle zaczął wywrzaskiwać komendy. – Pruj fale, „Smoku”! – wołał nasz kapitan. – Podnieś łeb i pędź! Chuch, dmucha Puf. Ofiaro bogów, bądź ofiarowana, tfu, pluje Chlu. Raźniej, skurwysyny! Usłyszałem, jak wyciąga miecz. A więc byli blisko! Tak, za chwilę i ja widziałem ich statek. Mieli za mało ludzi. Nie mogli gnać jak my. Oni też to wiedzieli. Wiosłowałem ile sił. „Smok” atakował! Wtedy w burty uderzyły strzały. Puk, puk, puk! A kilka poleciało nad moją głową i upadło na pokład. Ha, ale niedużo ich było. Mieli ledwo siedmiu łuczników! – Wiosłować, to tylko deszczyk! – zawołał Rzeźnik. Następne strzały były już zapalone, ale na szczęście żadna nie dziabnęła żagla. – Pierwsze dwójki, wiosła wyjm! We czterech stanęliśmy przy kapitanie. Dał znak. Napięliśmy łuki. Wszystkie strzały poszły w wodę, ha, paluchy jeszcze nie odwykły od ciągnięcia drąga! Za wcześnie było, tak, Rzeźnik za bardzo się pospieszył. Aytlanczyków to podochociło i zaczęli szyć coraz celniej. Kilku kamratów przy wiosłach klęło i krwawiło, ale żywi byli wszyscy. Podeszliśmy już tak blisko, że widziałem wiecheć gryfiego ogona na ichniej rufie. Już nie zdążą wystrzelić więcej jak dwa razy – pomyślałem, pamiętam. I nie zdążyli. Rzuciliśmy haki. Wczepiły się w burty jak smocze żądła. Napięliśmy liny i ciągli, ech, ciąąągli! Na „Gryfie” zaraz zaczęli rąbać sznury mieczami. Dwa puściły, ale dwa trzymały dobrze. To wystarczyło. – Do broni, dzieci! Poszły jeszcze trzy haki. Przyciągliśmy ich. Burty stęknęły i „Smok” się zakolebał. Byłem z tymi, którzy pierwsi skakali na aytlancki statek i krzyczeli: Molk, Pobrzeże! Paluchy już mi odpoczęły i same się rwały do miecza. Nawet śmy się nie zazipali, a zbrojni leżeli posiekani na śródokręciu. A nikt więcej nie kwapił się do nas, chociaż grzecznie zapraszaliśmy, heheh. – Pójdźcie, o dziatki, pójdźcie wszystkie razem... – Rzeźnik zawsze umiał powiedzieć coś uciesznego. Wszyscyśmy ryknęli śmiechem. Taki śmiech czasem podjudzi jakiegoś honornego młodzika, ale nie wtedy. Nudny ludek te Aytlanczyki! Zresztą czym się mieli bić? Nawet ich kapitan nie miał nic prócz noża! Stał tylko koło masztu i patrzył. Uwierzycie, tak zwyczajnie patrzył, nawet bez gniewu?! To mnie strasznie, pamiętam, zezłościło. Chciałem dźgnąć, ale Silias mnie powstrzymał. – Molk i Pobrzeże, nie Bractwo! Miarkuj się, świńska dupo! – syknął. Rzeźnik po rozmowach z namiestnikiem zrobił się widać grzeczny a wymowny jak poseł. Jam zawsze był pirat, ale zmilkłem, strzymałem... – Eskorta nie żyje, my nie będziemy się bić – powiedział kapitan „Gryfa”. Umiał po naszemu, pewnie nieraz z kupcami pływał. – Ha, słusznie. Jestem Silias Rzeźnik – ten odezwał się za to po aytlancku. Niech nie myślą, że my nieświatowe ludzie! – Może który słyszał? Widać, że słyszeli, bo opuścili gęby, a ten i ów zerknął za burtę, czy nie skoczyć. – Jestem Silias Rzeźnik w służbie floty Pobrzeża i pana Quotlina z Molku. Dziś w jego imieniu, za co do końca dni będziecie dziękować bogom. Ha, jeśli to prawda, że w Aytlanie są jeszcze jakieś bogi. – Są, kapitanie Silias. Są i nie opuszczą. – No! I zapewne biorą do siebie nawet takich, co zdychając, klną, zamiast wołać Matki-Księżyca. Nie uwierzysz, kapitanie, ale na tuzin zarzynanych dziesięciu właśnie tak czyni. A w tej skrzyni co? – Rzeźnik plunął na wielkie drewniane pudło przywiązane do masztu. – Nie wiem – powiedział kapitan „Gryfa”. Rzeczywiście nie wiedział. Ludzie podtapiani na wiośle zawsze sobie przypominają, jeśli wiedzieli, he, he. Ten przypomniał sobie, że ma żonę i dzieci, przypomniał, że jego babka była z Pobrzeża, nie z Aytlanu. Przypomniał sobie nawet, gdzie ma sakiewkę. Ale o skrzyni nic nie wiedział. Dali, wieźć kazali. Tak bywa. To mogła być prawda i była. Przywiązaliśmy go do rei, żeby wysechł. – Kto wie? Nikt nie wiedział. Może dowódca eskorty, ale ten leżał martwy i tylko dobry nekromanta mógłby go teraz przepytać. – Kurwisyn niech który otworzy! – Aytlanccy wioślarze zaraz wzięli się do pracy, a ja w tym czasie przyglądałem się skrzyni. Nie było na niej zamków i gdyby wieko nie różniło się ciemniejszym kolorem drewna, całe życie można by przemyśliwać, gdzie dół, a gdzie góra. Żadnej szczeliny, w którą wsadziłbyś choć czubek miecza. Aytlanczycy próbowali paluchami i pazurami – ach, nie widziałem, żeby kto tak zajadle pracował! – ale to było, jakby chcieli odemknąć kamień. – Magiczne zamknięcie, panie! Skarb jakiś arcymaga – mówili. – To jego ludzie przynieśli ją na pokład. Silias przechadzał się wśród jeńców. Szukał na ich spłoszonych gębach jakichś za prędkich spojrzeń, uśmieszków czy czegokolwiek, co by mówiło, że nie tylko bogowie wiedzą, jak odemknąć skrzynię. Nie znalazł, więc szukał innej zaczepki. – Dobry to kapitan? Tłucze po gębach? – zapytał naraz wioślarzy. Ale oni powiedzieli, że nie tłukł. Że dobry i rozumny. Ha, już myślałem, że sobie z nim pohułamy, ale bez pretekstu Rzeźnik zabronił. Aytlanczycy wnieśli skrzynię na naszego „Smoka”. Przywiązaliśmy ich wszystkich do wioseł, a „Gryfa” na hol, na smycz! Wtedy naszemu Rzeźnikowi wrócił piracki ćwik. Nie wziął kursu na kurewski, namiestnikowski Molk, ale na naszą dobrą Kelbę. Tam wpierw można by krzynkę skarbu przepić, zanim się resztę odda Quotlinowi. Ach, żebyż nasz Silias do końca strugał wojaka i do Molku płynął, pewnie inaczej byśmy dziś przy spotkaniu gadali... Skrzynia... Ha, każdy o niej myślał. Kaszy się w takich nie wozi, to pewne! Nikt nie żałował więc ramion, ale do Kelby dobiliśmy dopiero następnego południa, bo teraz Puf dmuchał nam prosto w pysk. W naszym porcie nie było nikogo prócz kilku kalek i starych dziwek. Każdy dobry chłop na morzu, a jak baba dobra – w Molku przy wojsku. Silias się pieklił, że i jego Halla poszła się tam łajdaczyć. No ale czego się spodziewał? Nie było też kamratów, którzy, z dala widząc „Smoka” z „Gryfem” na powrozie, wyszliby na przystań łup obejrzeć i potaksować. Samiśmy musieli przycumować okręty, a skrzynię załadować Aytlanczykom na karki. Przez wojnę cała Kelba wyglądała jak po zarazie. Już wtedy sobie pomyślałem: Żeby ten Molk zaraza, ech! – Ech, zaczynasz, dziadu, nudzić i gadać od rzeczy – walnął dzbankiem w ławę jakiś obdartus, ale widać do Molku bardzo przywiązany. – Uglik, nie dawaj mu więcej piwa! Słusznie dziad prawi – powiedział Torik. – Jakem w Molku nie mieszkał, nie widziałem, co to długi. Ledwo na piwo wystarcza i trochę strawy, psia mać! A myślałem, że w mieście to robotę znajdę jak trza! – Pan Żaka mówi, że tak jest dlatego, bo nie mamy w Molku klasy średniej – odezwał się chudy z czarnym zawojem. – A ja? – nie wytrzymał karczmarz, choć nie chciał przedłużać przerwy w opowieści. Fakt, bajda nieco się popsuła, ale i tak przerwa nie powinna trwać za długo. Akurat tyle, żeby złapać oddech i zamówić następną kolejkę. Ani chwili dłużej. Jednak karczmarz poczuł, że musi się wtrącić. – A ja to co? Nie klasa średnia? – Bez obrazy, Uglik, ale pan Żaka mówi, że z ciebie to bardzo średnia klasa średnia – zaśmiał się chudy. – Mówi też, że nasi kupcy albo są w Gildii i handlują zbytkiem, albo muszą zajmować się taniochą jak pan Żaka. Molk to taka krowa, którą doi namiestnik, Gildia żre śmietankę, a reszta wylizuje ceber. Tylko co się, kurwa, dzieje z mlekiem? Przyjezdny kupiec, dotąd schowany w kącie, teraz przysiadł się bliżej ognia. Dyskusja o molkijskim handlu wyraźnie go zainteresowała. Chudy upił trochę piwa i mówił dalej: – A przecież to żadna tajemnica, że we wszystkich miastach, gdzie średni kupcy, mistrzowie rzemiosł, a nawet karczmarze mają coś do powiedzenia, cała gospodarka wygląda inaczej. Rośnie pięknie i stale, bo ma kto podlewać, a nie tylko od wojny do wojny... – Hmm – kupiec podrapał się w głowę. – Ja tu przyjechany... to znaczy... eee... jak to się mówi? – Przyjezdny. – O, to to! ja tu przyjezdny, ale ciekawe rzeczy, panie, opowiadasz. I znasz się, widzę, na ekonomikalnych... ekonomistycznych?... no, na handlowych rzeczach. A z kim, jeśli wolno, mam przyjemność? – A gówno to cię, panie, obchodzi. – Chudy szybko wstał i wyszedł, nie kończąc nawet piwa. – Pozwoli dobry pan gospodarz, że ja w takim razie to dopiję – ożywił się kaleka-bajarz. Karczmarz skinął głową. Poszliśmy wszyscy do gospody „Pod Bykiem”. Silias miał tu leże, a karczmarz Gel był jakimś jego powinowatym nawet. Skrzynię Aytlanczycy znieśli do piwniczki, a my siedliśmy do jadła. – Kiepskoś się sprawił, Gel – powiedział Rzeźnik na widok rzadkiej polewki. – O, Silias, tyś się chyba rozpasł na namiestnikowskich komnatach. Trza było płynąć prosto do Molku, to byś se podjadł akuratnie. I spieszyć się radzę, bo tę zupę żremy od tygodnia. Jutro będzie jeszcze rzadsza, no chyba że kot szczura złapie. Ale nic, wychłeptaliśmy tę polewkę – zalatywała glonem i słonym bajorem, ale szczęściem piwa u Gela nigdy nie brakło, a co do napitków to nikt z nas nie był wybredny. Jeńce siedzieli w kącie i jedli po nas – to Silias dać im kazał, bo chciał być honorny. A może bał się, że inaczej w Molku rozpuszczą ozory i Quotlin dowie się, co nie trzeba? Już mieliśmy schodzić do piwniczki, kiedy kapitan „Gryfa odezwał się, choć nie pytany. – Panie Silias, okazałeś się ludzki. Chcę ci coś poradzić jak żeglarz żeglarzowi. Nie rusz skrzyni. Od arcymaga ją przynieśli. Myślisz, że nikogo nie korciło zajrzeć? Kiedy zbrojni raz byli trochę z dala, kopnąłem skrzynię, żeby choć wiedzieć, czy w środku brzęczy czy się przesypuje, pojmujesz? – Co bym miał nie pojąć?! Ale do pirackiej kompanii mi się tu nie wpraszaj. Fachu nie ucz! Aytlanczyk zamilkł. Ech, nie znał Siliasa! Gdyby Rzeźnik naprawdę chciał, aby zawarł gębę, to sam by mu ją pięścią zatkał. – No czemuś przestał gadać?! – wrzasnął po chwili nasz kapitan. – No dalej! – Kiedy kopnąłem, w skrzyni coś się odezwało. Jakiś głos ze środka rym powiedział, ale nie zrozumiałem. A zaraz potem sama jakby podskoczyła, aż rumotnęło o pokład. Zbrojni przyskoczyli z mieczami i więcej się nie zbliżałem. Ludziom też zakazałem. Okazałeś się ludzki, więc dobrze radzę, zostaw. Jak dla mnie to tam jest coś złego. Płód smoczy czy inne plugastwo... Może przeklęte plugastwo! O zakład idę, że nie złoto i na nic ci się nie przyda. To nie na nasze brzuchy takie magiczne jadło. – Skończyłeś? – zapytał Silias. – To dobrze. Z wdzięcznością przyjmuję kapitańską radę, ale stosować się nie myślę. Gel, przypilnuj tych tutaj! Zeszliśmy po drabinie i przyjrzeli się skrzyni. W świetle pochodni błyszczała jak ciemna woda, tak, musiała być na niej jakaś, tfu, magia, bo samo polerowane drewno aż tak nie połyskuje. Pięknej była roboty. Gdyby otworzyć ją bez psucia, to i za samo pudło mogliśmy wziąć dobrą cenę. Ale nie było rady. Kto chce zjeść jajko, musi stłuc skorupkę. Silias, przyświecając sobie, najpierw obszedł skrzynię dokoła, szukając choćby najmniejszej szparki pod ciemniejszym wiekiem. Patrzył, macał, czy może dziury są, tylko magią zakryte. Ale nie było, nic nie było, równie dobrze można by próbować otwierać morskiego żółwia. Rzeźnik rozejrzał się po piwnicy. Gel, oprócz zapasu piwa, trzymał w niej masę starych narzędzi ciesielskich, które kto inny dawno by wyrzucił. Ale on trzymał, bo mówił, że się przyda. Nigdy się nie przydawało. Aż do teraz. Świdry, dłuta, toporki... Pracowałem, psia jucha, jak jakiś durnawy pomocnik kamieniarza, któren nie nauczył się jeszcze, że robotę trza oszczędzać. W końcu jednemu udało się wgłębić świder. Niewiele. Może pół paznokcia. Wzięliśmy pochodnie i oświetlali mu skrzynię tuż poniżej wieka. Wiercił ostrożnie. Szło mu pomaleńku. Ha, ten zgrzyt wydawał się nam piękny jak śpiew pijanej dziwki! Wreszcie pierwszy wiórek wysunął się po świdrze... – E, mam dolać wam wody do polewki? Wieczór idzie – usłyszeliśmy naraz głos Gela. Wieczór? Nawet nie zauważyłem, że czas tak mijał. Kapitan sklął karczmarza, a ten poszedł w końcu. Czuł, że to już nie przekomarzanki. Że nam już skarb maga błyska w oczach. A wiedział dobrze, że jak skarb błyska, to i nóż błysnąć może... Ostrze świdra zaczęło już szybciej włazić do środka. Silias wziął dłuto, żeby zaraz powiększyć dziurę. Właśnie przytykał, patrzył, czy wlezie, kiedy w skrzyni coś się poruszyło i usłyszeliśmy syk. Z dziury poszła para, tylko jakaś gęsta i brudna. Rzeźnik był najbliżej – zaraz upadł, wrzeszcząc, a na jego łapach zobaczyłem puchnące bąble. Rzuciliśmy się do drabiny. Oj, miał Aytlanczyk rację, nie na nasze to brzuchy... Wieko przeklętego pudła samo się uniosło na grubość miecza, a ze szpary buchnęło coś jak płonąca smoła. Też lepkie, ale gorsze, bo lekkie jak ta para, co wcześniej. Niosło się powietrzem i wszystkich nas dosięgło. Parzyło w gęby, paliło włosy... Kiedy oblepiło nogi, upadłem. Kopałem i wrzeszczałem do Gela, żeby dawał wodę, ale nikt się nie zjawiał. Potoczyłem się za kamratów, i to tylko mnie uratowało. Za chwilę skrzynia pękła jak przepieczony homarec. Tysiące drzazg rozprysły się na wszystkie strony i wysiekły tych, co jeszcze stali. Ja też je poczułem na plecach. Kto z was wziął kiedyś ze dwadzieścia batów, to dobrze wie, o czym mówię. Myślałem, że to mój koniec, gdy nagle wszystko się uspokoiło. Ze skrzyni powoli, bezgłośnie wstawał jakiś człowiek-nieczłowiek. Wielki był, łbem niemal sięgał stropu, gębę miał osmoloną, ale tak jasną, jak tylko u ludzi z dalekiego Południa. Rozglądał się, oczy przecierał jakby ze snu z nagła zbudzony. I wierszem gadał po aytlancku. – Na kość Ziemi, na dech Ognia, dmucha Puf, pluje Chlu – szepnąłem, przypominając sobie zaklęcia do wszystkich bogów, bijąc w ziemię, w pierś, chuchając i plując w garść. Ale nie zniknął. Bogowie nie przyszli z pomocą. Bo to był nie kto inny, tylko Przeklętnik z Aytlanu, z przeklętego rodu króla Potina! Nagle Rzeźnik – jak to możliwe, że dychał w ogóle jeszcze? – skoczył na niego z mieczem. Ale ten potwór wyjął miecz z łap Siliasa tak łatwo, jakby zabierał dzieciakowi zabawkę. Jak zdołał? Nie wiem. Łeb Rzeźnika potoczył się i zatrzymał na ścianie. Tuż przy mnie. Patrzył mi w oczy i rozdziawiał gębę: Uciekaj! Ale jak uciekać? Nogi miałem poparzone, drabina płonęła oblepiona tą piekielną ognistą mazią. No i Przeklętnik stał nade mną. Kopnął i przewrócił na plecy. Poczułem taki ból, jakby mnie kto ze skóry obdarł. A on uniósł miecz Siliasa... – Oszczędź, panie! – krzyknąłem i zasłoniłem się rękami. Wysłuchał mnie, ale wrzasnąłem za późno. Ostrze już szło w powietrzu. Tyle zdążył, że zamiast łba odpadły mi obie dłonie. Miecz szyję szczęśliwie ominął, tylko nos rozrąbał. Krew siknęła, a oczy zaszły mgłą. Poczułem jeszcze, że podnosi mnie i wyrzuca przez otwór piwniczki. Cała gospoda już płonęła, Gel leżał na podłodze z rozwalonym łbem – potem się dowiedziałem, że to Aytlanczycy podłożyli ogień i uciekli. A ten przeklęty człowiek przeszedł nade mną jak nad robakiem – nie rozdeptał, ale i nie popatrzył. Są jednak bogowie – jakaś płonąca belka oderwała się z dachu i spadła mu na kark. Słońce właśnie zaszło – widziałem przez otwarte drzwi, że świat zalega ciemność. A może to mnie ciemniało w oczach? Wtedy Przeklętnik po raz pierwszy zrobił coś po ludzku – zgiął się, jęknął płaczliwie, przeciągle jak hiena... Ale żył, wyszedł. I ja też wyżyłem. Sam jeden... – Takie to było moje spotkanie z Przeklętnikiem, którego królowie z Aytlanu nie chcieli już u siebie. Do magicznej trumny wsadzili, magicznym zamkiem zawarli. Na naszych pustyniach chcieli ją pewnie zakopać, aby to w naszej ziemi złe nasienie zgniło. A myśmy go uwolnili! W świat poszedł i baczcie, aby jutro do was w gościnę nie przyszedł, oj, baczcie i strzeżcie się złego, ludzie! Wiatr poruszył okiennicą i przeciąg przygasił na moment światła. – Piękne! – odezwał się jeden głos z kąta pod oknem. – Jakże przekonujące. No, za taką historyczną opowieść chyba nikt nie pożałuje dziadowi grosza, prawda, panowie? – Kupiec i reszta podróżnych kiwnęła głowami. – Ale nie kończ jej tak. Poznaliśmy twoich nieszczęsnych kamratów, niech bogowie opiekują się nimi. Poznaliśmy, że i ty nie byle kto byłeś. Zdradź, prosimy, z kim dobry los dał nam usiąść w jednej izbie i komu to piwo zaraz postawimy... – Ha! – zawołał podochocony dziad, kręcąc się na ławie. – Jestem... Byłem... Tak, tak, byłem Bath Pięść, a teraz, jak widzisz, Bath Dziad. – Bath Pięść! Na bogów! – zawołał jeden z miejscowych pijaków. – Ten sam, co dwa roki przed wojną obłupił ze skóry kupca Wahuna. Ten sam, co pływał wtenczas z Kutem Demonem! – Tak, ten sam, widzicie, na co mi teraz przyszło... – Owszem, widzimy. – Kupiec nagłe wstał od stołu. Z powolnego pierdoły stał się szybki i zdecydowany. I nie kaleczył już pobrzeżańskiego języka, mówił tak, jakby nigdy w życiu nie ruszał się z Molku. Karczmarz zrozumiał, jak bardzo się pomylił, ale pomyśleć do niego nie zdążył. Nieznajomy, którego brał za kupca, rozchylił płaszcz i nie było pod nim zwykłego w tym fachu wisiora z liczącymi kamykami. Na złotym łańcuchu wisiał Lew Aytlanu – znak strażnika. – Widzimy nader dobrze. Wszyscy obecni słyszeli, jak Bath Pięść zwany obecnie Dziadem przyznał się w waszej przytomności do uprawiania piractwa, zabójstwa kupca Wahuna i wspólnictwa w złamaniu korsarskiego prawa. Brać go! Podróżni wstali. Też mieli Lwy na szyjach. – Panie, toż to tylko dziad... – Torik odezwał się znad miski. – Bath Dziad. Nie inaczej rzekłem. – Więcej nam bajdy nie powie – zmartwił się karczmarz. Ażebyś wiedział – poczuł myśl strażnika. Sępy Czym się różni najemnika od sępa? Skrzydłami. molkijski dowcip-zagadka mylnie przypisywany bakałarzowi Vijo z Miasta Trzech Słońc Sęp zataczał w powietrzu koło za kołem. Równo, spokojnie. Był cierpliwy. Nie tak jak koń. Koń gnał, gnał, aż się zagnał, i padł. I zdechł. Bardzo pośpiesznie... Ale człowiek... O, człowiek był cierpliwy jak sęp! Nie chciał umierać. Co chwilę wytężał mięśnie, poruszał ręką czy nogą. Co chwilę jego ruchy mówiły padlinożercy – jeszcze nie czas. I ścierwojad czekał posłuszny swojemu instynktowi. Minął dzień, zaczął się drugi... Słońce dobrze grzało w pióra. Skrzydła same niosły, kiedy od rozpalonych skał zaczęły się wznosić prądy powietrza. Dopiero wtedy człowiek zastygł na dłużej. Tak, chyba już się nadaje, już nie jest groźny. Chyba nie zadusi już sępa, jak to wczoraj zrobił z jego żoną. Krwi nie wychłepce. Trzeba sfrunąć i sprawdzić. A przynajmniej zająć się koniem. Nie, znów trzeba poczekać! Ten człowiek już zastygł, ale inni się zbliżają. Zza zakrętu, zza skał wychodzi małe ludzkie stado zbrojne w długoszpony. Zatrzymuje się. Niedobrze, niedobrze, niedobrze! Szarpią człowieka! Po co? Zjedzą?! Nie, dają mu wodę. Oj, niesprawiedliwie! Skoro wodę marnują, to już pewnie nie odejdą... – Zabierz mu sakiewkę – powiedział Grogh. – Pewnie ma za pasem. – Nie ma sakiewki. Tylko ten miecz. – Szakal podniósł do góry krótkie, szerokie ostrze. – Ha, piracki! Może to wojownik jak my? – Daj mu który wody, to może co powie. Oklep odpasał bukłak, już dawał, ale się zawahał. – No daj mu! Do Molku blisko. Wojownik ukląkł i odwrócił leżącego na plecy. W bukłaku była woda, było życie. Nieznajomy chciał żyć, to pił. Ale za prędko. Człowiek nie rodzi się w jeden oddech. Zaraz zaczął kasłać i pluć. – No, żyje, jak widać – odezwał się Oklep. – Coś za jeden, zdechlaku? – Nie pamięć – zabełkotał tamten. – Przygłup jakiś! – Czarny tylko splunął. – Nie, w łeb dostał. Widzicie, jakie włosy pokrwawione? Czym żeś tak w łeb dostał? – Nie pamięć – wycharczał ranny. – Dziękować. Coście są? – Dobrzy ludzie, jak widzisz. Nic nie pamiętasz? Skąd jesteś, że tak dziwnie gadasz? Dokąd szedłeś? Nic a nic? – Szedłeś... północ... – Na północ?! W sam środek pustyni! Mówiłem, że przygłup. – No gdzie na północ, pamiętasz? – Nie, nie pamiętasz. Wasz koń jest to? – zapytał nieznajomy, wskazując martwe zwierzę. Najemnicy podeszli do trupa. Jeden przekłuł mu brzuch końcem włóczni. – Czujecie? Będą dwa dni, jak zdechł. – Dwa dni tak leżysz? No, silny z ciebie człowiek. Wielu zdążyłoby już dawno zdechnąć. – Pamiętam... ptaki... – mruknął obcy. – Takie jak ten tam w górze? Ha, słyszycie?! Konia zapomniał, ale ścierwaki pamięta. – Zobaczcie! – zawołał Grogh. Tuż koło trupa konia leżał pokiereszowany trup sępa. Miał ukręcony łeb i rozerwaną szyję. Ale krwi na piórach było mało. Znacznie więcej zakrzepło na brodzie nieznajomego mężczyzny, który teraz zamiast sępiej juchy chłeptał stęchłą wodę z bukłaka. – Po jakiemu on gada? – Chyba po nijakiemu. Mamrocze. Świtem grób kopać przyjdzie. Nie dotarli tego dnia do Molku, bo ranny sam iść nie dawał rady, a że wielki był chłop, to nieść się go nikomu nie uśmiechało. Z płaszczy, włóczni i jednej tarczy zrobili nosze i taszczyli go kawałek, ale ustali. Gdyby nie rozwalony wóz koło traktu, nie byłoby czym ognia rozniecić. Teraz, kiedy inni najemnicy przepijali żołd i łupy, oni nie mieli nawet co do gęby włożyć. Nie udała się Groghowi wojna o Przylądek, oj, nie udała! A dokładniej mówiąc, za krótko trwała i po prostu nie zdążył bić Aytlanczyków i krzyczeć: Pobrzeże! Albo wołać: Aytlanl i tłuc swojaków, gdyby dziwnym trafem to wyspiarze potrzebowali najemników. Wraz z dziesiątką podobnych mu pechowych kompanów zmierzał właśnie do Molku w nadziei, że ktoś wynajmie ich do ochrony karawany lub choćby wytępienia lwiego stada na szlaku. Jeśli oczywiście handel już ruszył... Jeśli oczywiście inni ich nie ubiegli. Grogh i Czarny siedzieli przy ognisku. Reszta drzemała. Nie kryli się, obozowali tuż przy trakcie. Małe ryzyko, że ktoś zechce napaść zbrojną bandę, a większa pewność, że straż ich za zbójów nie weźmie. Ale minęła już północ i na drodze był spokój. Teraz szedł zimny czas pustynnych duchów, do świtu jeszcze daleko... Ranny bełkotał. Jeśli zemrze w nocy, z grobem uporają się szybko. Jeśli przeżyje i trzeba będzie go taszczyć, dobrze, jak w południe dotrą wreszcie do Molku. A to za późno, żeby jeszcze na ten sam dzień znaleźć jakąś robotę. Jeśli w ogóle czeka ich tam jakaś robota... – To chyba aytlancki – odezwał się Mały Imm. Leżał skulony pod płaszczem. Nie spał. Chcąc nie chcąc, słuchał bełkotów rannego. – Jakiś wiersz gada po aytlancku. – Myślisz, że to wyspiarz? – zapytał Grogh. – No, kto wie... Blady jak żagiel, to może... Ale ubrany gorzej jak my. No i ten miecz... Taniocha. Jakbym dobrze podjadł, to w łapach bym go złamał. – Z Pobrzeża to on nie jest. Ledwo co gada po naszemu. – On w ogóle ledwo gada. Świtem grób kopać przyjdzie. – Czarny okręcił się przykrótkim płaszczem. Swój musiał sprzedać wiele dni temu, a wszystkie napotkane trupy albo były już ograbione, albo o wiele od niego niższe. Czekali dnia. Ranny przestał bełkotać, usnął. Obudzi się czy nie, to już jego rzecz. Gwiazdy poszarzały i nie wisiały tak nisko nad ziemią. Matka-Księżyc gasiła ognisko. Mały Imm zbudził Dużego Imma. Grogh i Czarny przestali gadać, zadrzemali. Głodno, oj, głodno! Dopiero świt, a końskiego trupa już prawie nie ma. Tylko ślady hien. Ha, słodki zapach niesie się pewnie aż nad zatokę, przywabia ścierwojady! Mało im zarośli? Chcą jeszcze jadła z pustyni? Musiały przyjść tu w nocy, kiedy sęp nie widział nawet własnych szponów. Nieopodal stado ludzi zwijało chwilogniazdo. O tak, jego prawiejadło też tam było! Wczoraj ten człowiek leżał prawie gotów. Dziś już chodzi jak żywe stworzenie. Cierpliwy i silny. Też umie słuchać instynktu. Ptak zakołował, rzucił się w spiralę. Usiadł na końskich kościach. Nie było co dziobać. Ale jego małżonkę hieny objadły mniej starannie. Sęp sępowi sępem, sęp sępowi bratem, sęp dziobowi jadłem, dziękuję ci, kochanie... Dla śmiechu nazwali go Zdechlakiem, choć Ożywieniec pasowałoby równie dobrze. Albo Bezimienny – też niezły przydomek dla kogoś, kto gówno pamięta. Mógł też być Góra albo Troll, bo przerastał każdego z nich co najmniej o głowę. Choć nie, Troll nie pasował, bo tego tu nawet Ojcu-Słońcu niełatwo było zabić. No i Zdechlak było zgrywniej. Poza tym rankiem rzeczywiście wzięli go za martwego. Jednak po kilku mocnych szturchnięciach obudził się i sam stanął na nogi. – Wstawaj, Zdechlak – Grogh powtórzył chyba po raz piąty, chociaż wcale nie było trzeba, bo nieznajomy już stał. – Skwar zaraz nam wszystkim rozum ze łbów wypali. Chcesz pić? – Ja jeść – powiedział Zdechlak, kalecząc mowę Pobrzeża. – No, gadać ledwo gada, ale o żarciu pamięta! Lepiej z powrotem zapomnij, he, he! – Zdechlak, możeś coś jeszcze se przypomniał? Nic. Że coś mówił w nocy? Po aytlancku? A co to jest aytlancki? A co to jest Aytlan? Skąd ma miecz? Też nie wiedział. Grogh kazał mu na próbę stanąć i odbijać ciosy. Odbił wszystkie, nawet to cwane cięcie, które niby to ma spaść na prawe ucho, tymczasem idzie prosto w lewe. Gdzie nauczył się tak mieczem machać? Chyba zawsze umiał – jak jeść, pić, iść, spać i tak dalej. Kto mu tak łeb rozwalił? Zdechlak dotknął głowy, syknął... Tak, ktoś rozwalił... A może coś rozwaliło? Nie wiedział, nie pamiętał. Ale za to silny był, dobrze robił mieczem i słuchał, co się do niego mówiło. W najemniczym fachu to zupełnie wystarczy. – Wstali wszyscy? – zapytał Grogh. – To kłaniać się Słońcu! Nie każdy był pobożny, ale się nie sprzeciwiali. I poszły w niebo prośby: Daj trupy wrogów, Ojcze Bogów. Chroń, Panie, w bitwie przed przeklętnikiem! Daj nam bitwę, daj nam łupy. Świeć w oczy wrogów, Ojcze-Słońce, nam grzej plecy... – I my Ci, Ojcze, życzym dobrego polowania – zakończył wreszcie przywódca najemników i pierwszy wstał z kolan. – Idziemy, Zdechlak! I poszli do Molku. Cały Molk obudził się brudny i zmęczony, jakby wcale nie spał. Pod murami miasta w miejscu dawnego Podgrodzia wyrastały namioty i szałasy. Śmierdziało spalenizną, ale nie łajnem jak w czas pokoju. Na bydlęcym targu zamiast krów były tylko śmieci, a ludzie, którzy w ciągu tych kilku powojennych dni ponastawiali namiotów i szałasów, też jeszcze nie zdążyli dobrze nasmrodzić. Dwie największe budy stały tuż obok bramy i – łatwo zgadnąć – w jednym była karczma, a w drugim burdel. Karczma nazywała się „U Uglika”, a burdel nazywał się burdel. Niedaleko już suszyła się cegła – jak widać oba interesy odrabiały wojenne straty i rychło się miały odbudować. Ale tej nadziei nie podzielała reszta Podgrodzia. Większość chat trzymała się kupy tylko dlatego, że akurat nie wiało. Gdy drużyna weszła między pierwsze szałasy, łatwo wtopiła się w tłum ubrany w poszarpane stroje obu armii. W lamelkowanych żelazem kaftanach wyglądali zupełnie jak tutejsi. Tylko Zdechlak wyróżniał się wzrostem, wyjątkowo podartą tuniką i tym, że ciągle na kogoś wpadał. Tłok mu niezwyczajny – pomyślał Grogh. Jego nowy kompan znów zderzył się z jakimś przechodniem. Ten upadł na namiot zszyty z płaszczy – dwóch aytlanckich i jednego tutejszego. – Uważaj, bo powiedzą, że naumyślnie to robisz. – Aha! – Podniósł molkijczyka. – On przebaczy pan, ta? – zapytał. Ale odpowiedział mu tylko tupot uciekającego. – Pan brat moja przebaczy! – zaśmiał się Duży Imm do Małego Imma. – Jednakże jeśli zaraz czegoś nie zjem, ze złości kopnę kogoś w dupę. Kiedy wyszli zza pierwszych szałasów, molkijskie przedmieście zrobiło się już porządniejsze. Uliczki najstarszej części Podgrodzia przetrwały pożar. Twarde były, dobrze udeptane i nie dawało się w nie wbijać tyk pod chaty i szałasy. Kobiety prażyły placki, a chłopy siedziały na progach i z braku lepszej roboty gapiły się na sąsiadów z przeciwka. Weselej było tylko koło karczmy i burdelu, gdzie raz po raz ktoś otwierał drzwi jednej budy, żeby zaraz potem zniknąć w drugiej. Grogh zajrzał i tu, i tam, wypatrując znajomych. W końcu znalazł jednego wśród rozpustników. – Jest Dikko. No i niezła tłustka! Sęp kołował. Daremnie. Jego kawałek pustyni był wyczyszczony z jadła. Poszybował więc za ludzkie wielogniazdo. Już od kilku świtów tamtejsze padlinożery ledwo unoszą brzuchy. Ale po kolei! Było tak – najpierw ludzie. Dużo ludzi. Jedni przypłynęli morzem, drudzy wyszli z wielogniazda. Wrzeszczący, w żelaznych skórach, w błyszczących naczerepach, w ruch szły długoszpony... Ludzie czynią tak dwa, trzy razy w każdym sępim pokoleniu. Potem przyszli cisi ludzie. Zabrali żelazne skóry, błyszczące naczerepy, pachnące posoką długoszpony. Zostawili miękkie trupy. To dobrze, łatwiej dziobać. Tylko te kruki, psy i hieny... Tłok, nieprzyjemnie, nerwowo się jadło. Jak to w gościach... Ale co robić? Wypatrzył brzuch rozdarty długoszponem, opadł z łopotem skrzydeł. Było tu kilka kruków, ale zaraz uciekły. Dziobnął w miękkie, urwał. Jadło spadło do wola. W trzewiach poczuł soki, poczuł życie. Wtedy przyskoczyły dwa miejscowe sępy. – Khaa-aaagh! – zawołał jeden. No tak, drze dziób, żeby żona nie wzięła go za tchórza. Ale duży nie jest. Jakby był sam, to by nie krakał. By czekał. No to niech czeka! Ścierwożerca z pustyni machnął skrzydłami i przeciwnik odskoczył. Jednak tylko na chwilę. Zaraz znów usiadł na trupie. Razem ze swoją sępicą. Machali skrzydłami i rozdziawiali dzioby. Ale obcy wiedział, jak wpraszać się na cudze uczty. O, dobrze wiedział, co trzeba wtedy robić! Wepchnął się i znów urwał kęs. – Khaa-aaagh! – pchali się i jedli we trójkę. Bardzo było nieprzyjemnie. Ale mniej głodno. W gospodzie było zbyt tłoczno, żeby się spokojnie rozmówić. A w każdym razie zbyt tłoczno, żeby wszedł i Dikko, i cała dwunastka Grogha. Usiedli na ziemi w cieniu miejskich murów. – Jak widzicie, przepijamy żołd za bitwę o tam, gdzie tera krążą sępiska – powiedział Dikko i splunął na brązowo. – Za dużo tego było, by zdechnąć, za mało, żeby za to żyć. W sam raz, żeby przepić, he, he. – Toś i tak bogatszy niż my tu wszyscy razem – splunął Grogh, ale słabiej, bo w gardle mu zaschło. – A co to była za bitwa? – Trzecia bitwa pod Molkiem. Pierwszą zwali wielką, drugą krwawą. A ta była niemrawa jak i twoje plucie. Molk miał wprawdzie jeszcze setkę zbrojnych, no i nas najemnych ze cztery setki. No i te pięć setek ludzi stało i czekało, aż aytlanccy wysypią się z okrętów. Szkoda, że pan namiestnik, psia jego kurwią mać, jeszcze im trapów nie podstawił! Ale widzisz, Grogh, nie o to szło, żeby wygrać. Trza było tylko bitwę stoczyć, bo to, rozumisz, polityczniej wygląda. Niehonorowo prosić o rozejm bez bitwy. Po bitwie to inna sprawa. No więc mieliśmy dać Aytlanowi trochę se krwi upuścić, ich też ciutkę poharatać, byle nie za mocno. W życiu w takiej bitwie nie byłem. Do południa nic, tylko szyliśmy do siebie z łuków. Trochę rannych, trochę trupów, ale z umiarem, kurtularnie. Kiedy się nam strzały skończyły, generały kazali iść do ataku. Potem odjechali do miasta. Zostali tylko oficerowie, co nas prowadzili. Nawet nie skurwysyny, nie mogę powiedzieć, ale głupich, ech, lepiej nie mówić! Radzilim przed bitwą: Niech poprowadzę najemni, większy będzie z tego pożytek. No i przynajmniej jakiś łup może byśmy wtedy wzięli, nie? Ale gdzie tam! Przecież szło o to, żeby ładnie przegrać. Ubiliśmy ze czterdziestu, oni nam drugie tyle, no i chodu. Za bardzo nas nawet nie gonili. Aytlan rozsiadł się obozem za murami – żarcie, piwo, baby! Ha, żeby pójść na taką wojenkę, to jeszcze bym sam zapłacił! Nam nic nie dali do żarcia, tylko piwa i ziela, żebyśmy spać poszli i nie brykali. A rankiem namiestnik Quotlin radził już z posłami. Dali po dwadzieścia groszy i won na Podgrodzie. Taka to była bitwa, Grogh, niech mnie Pomór, jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi na myśl służyć Molkowi! – Panie Dikko! – usłyszeli naraz z murów. Kapitan straży wychylał się i kiwał ręką na najemnika. – Jest robota! – Będzie nowa wojna?! – krzyknął Dikko, wstając i otrzepując tyłek z kurzu. – Nie, inna robota. Taka, można by rzec, powojenna. – Dziękuję za pamięć, kapitanie, ale jestem dziś zbyt pijany. To wojownik Grogh i jego chłopcy. Właśnie szukają jakiegoś zajęcia. – Khaa-aaagh? – pustynny trupojad bardzo się zdziwił na widok zbrojnych. Szli prosto ku niemu. Ci sami, których widział już na pustyni. Ludzie rzadko aż tak przeszkadzają padlinożercom, a ci znów wchodzili mu w drogę. Chcą poić ścierwo wodą? Niemożliwe, za późno. Oj, nie! Ruszyli biegiem i bili kijami, kto tylko im się trafił. – Khhaa-aaaugh! – Sępica dostała w skrzydło i przestała już bronić trupa z rozdartym brzuchem. – Molk! Pobrzeże! – wrzasnął któryś z najemników. Był pijany. Nie ma co czekać! Sęp wzbił się w powietrze, ale ochłapu z dzioba nie puścił. Połknął w locie. Bardzo niezdrowo. I dalej głodno. Kruki krzyczały, krążyły. Ludzie tłukli jakiegoś psa. Na śmierć. – Paskudna robota – Grogh otarł pot z czoła. – Sam modlił boga o trupy – zdziwił się Zdechlak. – Daj trupy wrogów. Tak mówił. Zdechlak bełkotał przez sen i Grogh nie mógł go dobudzić inaczej niż kopniakami. Wędrująca gdzieś dusza długo nie chciała powrócić do ciała. Tymczasem w krąg ogniska wchodzili już dwaj obcy. Wyższy ubraniem nie odróżniał się od innych mieszkańców przedmieścia, ale na jego palcach skrzyło się od pierścieni. Blask ognia odbijała też gładko ogolona głowa. To był najsłynniejszy z tutejszych kupców. Chwaląc go, mówiono, że tylko dzięki niemu w Molku da się jakoś żyć. A przeklinając – że odkąd w wieku trzech lat sprzedał własną matkę, nie umiał się rankiem spokojnie wysrać, zanim nie dobił jakiegoś targu. – Dobry wieczór, panie Grogh. – Wieczór dość paskudny, panie Żaka. Ale pięknie dziękujemy za dobre słowo – skrzywił się najemnik. – Nie spluniesz sobie, panie Grogh? Widzę, że masz pan ochotę. – Owszem. – Grogh splunął. – Czym mogę służyć? – Robotę macie, widzę, dość szczególną. Mówili mi, że od wczoraj straszycie sępy jak pasterze owiec. Zajęcie to tak niezwykłe, że precz przegnałem pierwszego, który mi o tym doniósł. Mówię mu: Psie kłamliwy, pan Grogh jest wojownikiem, a nie pastuchem trupów! Ale kiedy z tym samym przyszedł do mnie drugi i trzeci, to i ja przyszedłem tutaj, żeby przekonać się na własne oczy, he, he. Tak, panie Żaka, któż bardziej od ciebie lubi wiedzieć, co się w tym mieście dzieje?! Więc patrz pan, tylko nos dobrze zatkaj. Tam Czarny, tam Mały Imm z Dużym Immem, tam z pochodnią w garści straszy hieny Szakal, a dalej Oklep i reszta mojej drużyny. A ze mną jest Zdechlak, wojownik, któregośmy wydarli sępom na pustyni. Tak nas to wtedy zezłościło, że do dziś mścimy się na ścierwakach. Można więc powiedzieć, że jesteśmy dozgonnie wdzięczni panu namiestnikowi Quotlinowi, który raczył nam powierzyć to odpowiedzialne zadanie. Powiadają, w trakcie rozmów pokojowych zarzucono mu, że nie zatroszczył się o poległych armii Aytlanu. Że to wielce nieszlachetne sukinsyństwo. Migiem się zatroszczę – powiedział wtedy pan Molku i wezwał kapitana straży. Kazał mu znaleźć kogoś, kto po zmroku będzie pilnował trucheł przed złodziejami i padlinożerami, żeby w dzień można je było godnie spalić. Jakby im to robiło jakąś różnicę. Ale widać namiestnikowi robi... Dość że kapitan, ledwie wychylił się przez mur miasta, zobaczył właśnie nas. I tak już dwie noce jesteśmy sobie pastuszkowie trupów. Zdechlak przez sen wiersze bełkocze, żal tylko, że żaden nie ma fujarki. Może sprzeda nam pan fujarkę, panie Żaka? – Ha, ha – zaśmiał się kupiec. – Fujarek nieszczęśliwie nie mam, ale będę pamiętał o zamówieniu. Tymczasem to ja chciałbym coś od was kupić. A właściwie nie tyle ja, co z moją skromną pomocą pan Nzalan, mag z Molku. Zdechlak potrząsnął głową jak pijak budzony nad ranem pałkami miejskiej straży. Spojrzał na maga – mały, chudy staruszek, z tych, co nawet nad garncem piwa wyglądają na przestraszonych. Jego poszarzała skóra rzadko widywała słońce. Czarny płaszcz, którym się okręcał, pewnie służył już siedmiu pokoleniom magów i bardzo pragnął rozpaść się na szmaty, zanim zażyczy sobie go nosić ósmy z rodu. – Pan mag ma interes do nas? – Grogh znów splunął. Nie podobał mu się ten człowiek. – Gdybyśmy choć byli zwyczajnymi pastuchami, pewnie chodziłoby o owcze kamienie albo mandragorę. Ale tak... – Pan Nzalan ma pełną skrzynię owczych kamieni i dwa worki mandragory, wojowniku. Sam już nie wie, co z tym robić. Potrzebuje za to z tuzin aytlanckich głów. – Ha, to może być trudne. Łby mają to do siebie, że rzadko chodzą samopas. Zwykle są przyczepione do szyi, a ta do reszty ciała Może gdyby dobrze poszukać, jakieś bezpańskie głowy by się znalazły, ale która aytlancka, a która nie, to trudno rozeznać. – Robisz trudności, Grogh! – Żaka był już zniecierpliwiony. – Cenę wolno podbijać, ale rozsądnie. A przecież wszyscy dobrze wiemy, że za sztukę złota dałbyś sobie odciąć własny łeb. – Cenę mogę podbijać, ile zechcę, bo tylko gadam z tobą, nie handluję. Jestem wojownikiem, Żaka, i nie lubię nekromantów. – O, jesteś w wielkim błędzie! Pan Nzalan nie jest nekromantą, a przynajmniej nie tylko nekromantą. To on kilka lat temu leczył w Molku zarazę. – Ha, i pewnie dlatego pomagasz mu teraz z wdzięczności i dobrego serca, Żaka. Bardzo szlachetnie, tylko pasuje ci to jak dupie czapka. Zdechlak słuchał, ale trupie głowy obchodziły go coraz mniej. Zamyślił się nad słowami, które – zdało mu się – już kiedyś słyszał. Mag i nekromantą – tak, to coś mu mówiło... Tylko co? Słowa sprzed tego czasu, gdy pojony z żołnierskiego bukłaka ocknął się na pustyni. Słowa jakby z poprzedniego życia, których znaczenia nie pamiętał. Hmm, mag i nekromanta... Nic! Nic sobie nie przypomniał. – A na co ci, panie magu, aytlanckie głowy? – zapytał Grogh. – Zwykłe pobrzeżańskie gorsze? – Nie pojmiesz! – wmieszał się Żaka, aby najemnikowi nie przyszło na myśl zacząć targu zbyt wysoko. – No i co ci do tego? Łeb jak łeb. Jedni lubią białą kapustę, drudzy czerwoną. No i co z tego? Kapusta jest kapusta i każda po groszu za tuzin. – Ale nas jest dużo i byle tuzinem się nie najemy! – zarechotał wojownik. Nzalan nie lubił się targować. Czasem musiał, ale to z kupcami, nie z byle hołotą. Niech to załatwia Żaka! Sam rozglądał się po uprzątniętym już nieco polu bitwy. Ile życiowej mocy właśnie stąd ulatuje? Historie, które mogły mu opowiedzieć umysły leżących tu ludzi, same w sobie nie były pewnie wiele warte, ale Nzalan głęboko wierzył, że gdyby je połączyć jakoś, zmieszać i odcedzić, sięgnąłby samego dna ludzkich myśli – tego nie wiadomo czego, co różni ludzi tak samo od psów, jak i od bogów. Nawet najbardziej uczeni arcymagowie nie rozgryźli dotąd tej tajemnicy, więc gdyby udało się właśnie Nzalanowi... Odkąd znalazł się w Molku i zorientował, że pewnie do końca życia przyjdzie mu przygotowywać zwłoki do pogrzebu, zapałał wielką chęcią do nauki i eksperymentów. I sięgał w ludzkie głowy, ale zamiast głębi człowieka znajdował w nich tylko chęć na piwo, jadło i dziwki. Jak u psa! No ale co Aytlan, to Aytlan! Nzalan uczył się tam nekromanckiego fachu i pamiętał dobrze, że nawet żebrak ze stolicy świata wydawałby się królem przy tej molkijskiej hołocie. A więc i łby tamtejszych wojowników nie będą jak ten starzejący się Grogh, ten Mały Imm z Dużym Immem, ten przygłup Zdechlak... Chociaż Zdechlak... Nzalan wpatrzył się w jego twarz bez wyrazu i nie znalazł w niej tej właściwej głupkom pustoty. Tak, jego umysł był pusty, ale nie jak obora bez krów, tylko jak przepaść, jak studnia. Wypuścił myśl, potem drugą... Wpadły głęboko, a on nie miał teraz czasu śledzić ich lotu. Może ten jeden łeb jest wart o wiele więcej niż wszystkie czerepy Aytlanu? – Osiem miedziaków będzie dobrze? – zapytał. – Osiem za jeden! Żaka i Grogh przestali się kłócić. Umilkli. Już mówili przecież o siedmiu groszach, skąd nagle wzięło się osiem? Żaka był pewien, że uda się zejść do trzech. Wojownik też nie spodziewał się więcej jak pięciu. Nie wiedział, co powiedzieć, więc splunął nekromancie pod nogi. – Dobrze, dziesięć – niecierpliwił się Nzalan. – Razem sto dwadzieścia za tuzin. Za to pomożecie mi je zanieść. Ty, panie, i ten człowiek – wskazał Zdechlaka. Sęp siedział na swojej skale nad pustynią. Jeszcze spał. Ale jedno oko już otwierał. Niedługo Dobre Światło! Otwarte oko widziało szarzejące niebo. Zamknięte oko widziało jeszcze sen. Sęp się uczył, myślał. Zapamiętywał. Źle było i głodno. Miał jadło, ale krótko, bo przyszło lwie stado. Wolno, niespiesznie. Prędko trzeba było dziobać, oj prędko! Bardzo niezdrowo. I popatrywać! A stado szło. Ile kęsów? Gdyby sęp umiał liczyć, powiedziałby, że z tuzin. Więcej nie zdążył. Nigdy nie zdążał więcej. Lwy zdążały. Pierwszy podszedł ich przywódca. Nie spieszył się, nie ryczał, nie musiał. Sęp słuchał instynktu... Pracownia maga śmierdziała prawie tak samo jak pobojowisko. Jej środek zajmowały wielkie stoły podobne do tych, na których rzeźnicy przemieniają bydło w pasztety i kulki mięsne. Było widać, że mistrz Nzalan nie żałował ługu i piasku, a i tak pokrywały je brunatne zacieki. Tego jednak Grogh się spodziewał. Zdziwił się dopiero, gdy spojrzał pod półkoliste sklepienie izby. Tam na grubej żerdzi siedziały cztery sępy. – Kaa-aagh? – zapytał jeden. – Kaaa-aghaa-kha – odpowiedział mu nekromanta. Po chwili znów zaczął mówić po ludzku: – Wybaczcie, panowie! Musiałem tylko uspokoić ptaki. Nie stójcie tu! Tam, w tamten kąt, bo ptaki jak to ptaki... Ostrzegł ich w samą porę. Sępie łajno właśnie opadło z żerdzi i z cichym mlaśnięciem rozbryzgnęło się tuż obok Grogha. Śmierdziało trupem jak wszystko w tym domu. – Tu połóżcie. Łby wyjęte i ustawione obok siebie wyglądały jak dwunastu kawalarzy wychylających się zza stołu, by potwornymi minami nastraszyć córkę karczmarza. Zdechlak przyglądał się im, jakby czekał, aż któryś mrugnie. Nekromanta patrzył z kolei na Zdechlaka, na jego spokojną twarz pozbawioną śladu myśli i pamięci. Przypomniał sobie arcymaga Sofora z Wszechnicy Wiedzy, który wznosi paluch i mówi: Nie sądź, że dzban jest pusty, póki nie dotkniesz dna. Potem odwraca go na oczach wszystkich, wkłada rękę i wyciąga ją lepką, pachnącą miodem. Stara kuglarska sztuczka. Ale bardzo filozoficzna! Nzalan odsunął kotarę i wyszedł do drugiej izby. Słychać było, jak otwiera jakąś skrzynię. Po chwili wrócił z sakiewką. – Proszę przeliczyć, panie Grogh. – Oczywiście, że przeliczę. Nie mógłbym zrobić inaczej, skoro to pan Żaka pośredniczył w naszym handlu. Dlaczego tę sakiewkę tak czuć trupem, panie nekromanto? – Gdyby mistrz Nzalan hodował fiołki, pewnie narzekałbyś, że czuć ją fiołkami, Grogh – roześmiał się Żaka. – Piękne słowa – powiedział nekromanta. – Fiołki rosną szczególnie pięknie na świeżej padlinie. Tak, tak! Nie znam się może dobrze na kupieckich zwyczajach. Ale interes chyba wypada opić! Spod jednego z rzeźniczych stołów wyciągnął flaszkę wina. – Dobry trunek, a do świtu niedaleko. Mam nadzieję, że dotrzymacie mi towarzystwa... – Czy pragniesz wyssać z nas krew, panie Nzalan, nim świtem udasz się na spoczynek? – zaśmiał się Grogh i do własnego dowcipu, i do flaszki. – Czekasz tylko, aż wino rozgrzeje się w naszych żyłach? Mag nie ssał jednak krwi, choć nieraz zdarzało mu się ssać myśli. Nie inaczej było teraz. Gdy usiedli, ciągle dolewał wina i zabawiał gości rozmową o molkijskich nowinach. Chciał zatrzymać ich przynajmniej do świtu. To wystarczy, aby choć polizać dziwaczny umysł Zdechlaka. No i natura! Jej praw nie sposób oszukać, gdy się jest kiepskim magiem. Sępy nie widzą nic w ciemnościach, dopiero o świcie... Trzeba więc było poczekać. Nie musiał mówić mądrze, byle mówić. W tym czasie nie spuszczał oczu ze Zdechlaka. Sięgał w głąb studni... Są myśli jak kamienie, które leżą w miejscu, dopóki inny kamień nie każe im toczyć się w dół. Te łatwo odgadnąć. Są też myśli, które wiją się jak węże między kamieniami. Te trudno schwycić. Mag tworzył wizję – u stóp usypiska stał Zdechlak i on sam. Wielki głaz niepamięci nie pozwalał zsuwać się lawinie. Pod nim leżało tylko kilka nieistotnych kamyczków. Mistrz Nzalan dostrzegł krew, popiół, dym i ogień. Sępa, co zatacza koła pod pustynnym niebem. Uniesiony miecz. Grogha, który mówi: Zabierz mu sakiewkę. Pewnie ma zapasem... Bzdury. Bałagan, potworny bałagan! Najważniejsze myśli-węże pewnie kryły się pochowane w szparach usypiska. Te najbardziej interesowały maga. Kto wie, może już niedługo... Człowiek jest silny, ale kruchy. Wystarczy szarpnąć tętnicę... Na razie wziął kilka kamieni i położył je na skraju głazu. – Nie słuchasz mnie. A na nas już czas. Będzie świtać. – Słowa Grogha przeniosły go z powrotem z rumowiska na zydel. Potrącił ułożone głazy, a te spadły w przepaść, leciały, leciały... Nie było czasu, by czekać, aż wydadzą jęk. Nzalan wyjrzał przez małe okno swojej pracowni. – Jest czas. Przynajmniej na kubek wina... Zdechlak spojrzał na nekromantę, jakby usilnie próbował coś sobie przypomnieć. Jednak Grogh wstał i pchnął go ku wyjściu. Odeszli bez słowa. Za chwilę umilkły także ich kroki... – Dla ciebie, Żaka – Mag wyjął spod płaszcza niewielką sakiewkę. – Dwanaście za twój talent i pomoc. – Ha, zadziwiasz mnie, mistrzu Nzalanie – kupiec błysnął zębami w uśmiechu. – Rozmawialiśmy o dziesiątej części tego, co wytarguję poniżej siedmiu za czerep. Myślę więc, że skoro płacisz mi dwanaście za pośrednictwo, chętnie dałbyś mi drugie dwanaście, abym zapomniał, jak patrzyłeś na łeb tego wielkiego przygłupa. – Dobrze. I niech sen ześle ci zapomnienie, panie Żaka. Kupiec zważył w dłoniach obie sakiewki. Bardzo chciał przeliczyć monety, ale zrezygnował. Żaden handlarz nie obraziłby się z tego powodu, ale nekromanta to całkiem inna sprawa. Schował pieniądze pod płaszcz. Mistrz Nzalan zaryglował za nim drzwi i szybko wrócił do swoich sępów. – Khaa-aag! – przywołał ptaki. A gdy ciężko zleciały z żerdzi i przysiadły na zydlach, mag znów sięgnął pod płaszcz i wydobył trzy płócienne woreczki. Nie pachniały jednak trupem, tylko magią. Nekromanta przymocował je do sępich łap. Ale lekko, tak żeby ptaki mogły je zerwać jednym ruchem zakrzywionych szponów. – Khhhaa! – Na ten rozkaz sępy spojrzały Nzalanowi w oczy. Przekrzywiały głowy tym zwykłym ptasim gestem, który wyraża równocześnie głupotę, zdziwienie i wielką wolę zrozumienia. Khhaa-aagh, ptaszki – myślał do nich mag. – Widzieliście tych dwóch? Teraz uważajcie! Polecicie za nimi. Za zapachem jadła. Khaaa, jadło! Chcę brzęczącego woreczka i śmierci. Woreczek ma ten mniejszy. Woreczek jadłem słodko pachnie, znajdziecie, znajdziecie. Śmierć zadacie większemu. Wystarczy rozerwać żyłkę na szyi. Pamiętajcie. Kamienie sępich myśli leciutko drgały, jakby obok przejeżdżała kolumna rydwanów. Mag pociągnął za linkę zwisającą ze ściany i sklepienie izby rozsunęło się na boki. Ojciec-Słońce już wstał i niespiesznie ruszał na łowy. – Khaa-aaaghaa! Sakiewka i śmierć. Ten większy! Dziób, żyła na szyi. Sępy niezgrabnie wzbiły się do lotu. Już o świcie sęp wysłuchał instynktu. Poleciał za ludzkie wielogniazdo. Tak tylko... Zobaczyć, czy nic się nie zmieniło. Nic! Ludzie strzegli jadła, choć sami go nie próbowali. Ha, trupy swego gatunku najczęściej zakopują lub palą. Nieliczni spychają je w łodziach w odmęty wrogiego morza. Są i tacy, którzy zagrzebują truchło w błocie i patrzą, czy równo gnije. Ale obojętnie, co czynią z martwym krewnym, albo towarzyszem, sami go nie jedzą, a innym wzbraniają. Ci w dole także. Grożą kijami, biją, przepędzają. Jak widać, zatłukli nawet kilka co powolniejszych hien. Eeech, jeszcze kilka świtów i nikt się nie naje. Nikt! Tylko robactwo. Znad pobojowiska poszybował wzdłuż drogi. Już wracał na pustynię. Ale nie... Dziwne, dziwne, dziwne... Od miasta idą dwaj ludzie. Ten, co miał być sępim jadłem, i jeden z tych, co mu życie przywrócili. Znów ci sami ludzie, choć świat taki duży. Ale nie tylko to! Ich śladem szybuje, zniża lot czwórka pobratymców. Nie! Gdzie wasz instynkt?! Sępy nie myśliwi, sępy padlinożercy! Z ich szponów sypie się zielonkawa chmura. Wstrętny, obcy zapach! Ludzie padają na ziemię i coraz słabiej odpędzają ptaki... Zniżył lot. Poznał. To nie pobratymcy! Mieli na łapach obręcze sępów-niewolników, sępów-ludzio-służów, sępów-już-nie-sępów. Widywał ich na pustyni z człowiekiem w płaszczu jak skrzydła. Czarnym. Ścierwem słodko pachnącym. Raz wydarli posiłek sępiej żonie i zanieśli go człowiekowi. Teraz jeden usiadł na plecach większego ze zbrojnych. Już zamierzał się dziobem... A drugi sięgnął pod brzuch mniejszej zdobyczy i wyrwał coś koloru wątroby. Coś pachnącego jadłem! Ach... Wątroba! On jeden, czterech wyrzutków. Spasiona hołota! Czterech, ale słabi w locie. Spadł im na karki, zanim się spostrzegli. Porwał wątrobę, odskoczył i już był w powietrzu. – Khaaa-aagh! – podnieśli alarm. Większy człowiek ocknął się ze śmierci. Zaczął niezgrabnie pełznąć. Zupełnie jak wtedy na pustyni! Sęp zagapił się. Niepotrzebnie. Za długo. Wiatr uciekł mu spod skrzydeł. Załopotał. Nie! Za raptownie!!! Ostry dziób rozdarł zdobycz. Opadła ciężko w środek ciernistego krzaka i dziwnie, obco zabrzęczała. Khaaa-argh, głodno, jak głodno! Do Molku zbliżała się kolejna noc. Kolejna noc między wojną o Przylądek a jakąś następną, o której nikt jeszcze nie wie i nie myśli. Grogh i jego ludzie szli do gospody „U Uglika”. Każdy z trzema molkijskimi groszami w kieszeni, które zarobili na pilnowaniu trupów. Za mało, by za nie żyć, za dużo, by zdechnąć. W sam raz, żeby przepić. Od pobojowiska ciągnął się duszący, słodkawo pachnący dym. To płonęły pogrzebowe stosy tchórzów i bohaterów niedawnej bitwy. Siedli w kącie gospody z Dikko i kilkoma jego kompanami. Zmieścili się bez trudu, bo inni wojownicy zdążyli już wszystko przepić i teraz większość z nich obozowała za miastem, radząc, gdzie pociągnąć i pod czyją komendę się nająć. A Grogh opowiadał Dikkowi, ile nieszczęścia może sprowadzić na człowieka niewinny dobry uczynek: – To ciągnęło się już od dawna, nie mogę powiedzieć. Na wojnę nie zdążyliśmy i pieniądze przeszły koło nosa. Ale myślałem sobie, że nigdy nie może być tak źle, żeby gdzieś tych dziesięć czy dwadzieścia groszy nie zarobić. No i przysłali bogowie nekromantę. Nawet jego pieniądze trupem cuchnęły, choć brzęczały jak należy. Niedługo nam jednak pobrzęczały, nie, nie. Nieśliśmy sakiewkę z tym nowym na pustyni zratowanym, kiedy mnie nagle zmysły opuściły. Magiczny proszek jakiś? Skąd? Kiedy? Z tyłu? Nie wiem, nie mam oczu na dupie. Ale jego po to wziąłem, żeby miał świnia baczenie, kiedy ja się odwrócę! Kiedym się ocknął, ten durny zamiast złodzieja gonić, szlachtuje sobie w najlepsze jakiegoś głupiego sępa. Trzy inne leżały już posiekane. Mówię mu: Mścisz się na sępach, świński synu? Gdzie, tfu, pluje Chlu, nasza sakiewka? Zdechlak wyszedł, nie dopijając nawet piwa. – Jesteś mi winien sto dwadzieścia molkijskich – rzucił za nim Grogh. Napił się i wrócił do opowieści: – Jak widzisz, Dikko, ratowałem wojownika, a mam w drużynie szaleńca. Trzymaj ze zdrowymi i uśmiechniętymi, im Agni pomaga. A ledwo żywych nie ratuj, powiadam, bo widać sobie na to nie zasłużyli. W przeciwnym kącie sali jakiś brodacz w sandałach nie do pary świętował coś w towarzystwie obdartusów z Podgrodzia. – No, przecież powiadam ci, Torik, jak było! Kępa krzaków, a nad nią sęp. I co i rusz próbuje na nich usiąść. Ale gdzie tam! Kolce kłują! – Brodacz żywo machał rękami, aby mniej bystry kompan łatwiej wyobraził sobie, jak to wyglądało. – Ale przyglądam się i coś mnie tknęło! Myślę: Może to nie zwykły sęp, ale bóg Puf daje mi znak, żebym podszedł do krzaka? Odganiam ptaka, podchodzę, a tam leży sakiewka! Wypchana, aż miło! Spłaciłem długi u pana Żaki, kupiłem płaszcz, teraz pójdę sobie jeszcze do burdelu. Żal, że nie było więcej, ale dobre i to. I powiadam wam, choćbyście z głodu piach żarli, a pan Żaka za długi okładał was kijem, ufajcie bogom, ha! – Siorbnął piwa, aż wojownicy w drugim kącie popatrzyli na niego z niesmakiem. – Przepraszam panów! Kiedy jest źle, cieszcie się, bo to znaczy, że odtąd może być już tylko lepiej! – Lepiej by dla ciebie było, gdybyś dał się zabić wtedy, przygłupie – powiedział Żaka, wynurzając się zza gospody „U Uglika”. – Nie ruszaj miecza. Za tobą mam trzech łuczników. Zdechlak odsunął dłoń od pasa. Dwóch rosłych zbirów wzięło go pod ręce i przywiązało je do swoich. Noże przysłonili płaszczami. – Idziemy! – Najwyższy czas, jeśli chcieli zdążyć przed zamknięciem bramy. Z Podgrodzia sunął do miasta spory tłumek molkijczyków. Strażnicy klęli, popędzali, ale czekali, aż wszyscy wejdą. – Na noc do miasta? – zdziwili się na widok Żaki. Rzadko opuszczasz, panie, Podgrodzie. – Tyle tam teraz plugastwa, że nie da się spokojnie spać, panie strażniku – powiedział kupiec. – Zresztą handel nie zna dnia i nocy. Na jego ludzi i Zdechlaka straże nie zwróciły uwagi. Kupiec dołączył do nich, gdy byli już w połowie ulicy Prostej prowadzącej od Zachodniej Bramy do Cytadeli namiestnika. Matka-Księżyc właśnie rozpaliła ogień i białe mury Molku wyglądały jak posrebrzone. – Nie próbuj uciekać! Nie próbował. Przeszli dołem obok pałacu, weszli na most, a potem do kupieckiej części miasta. Zdechlak nie znał tej drogi. Poprzedniej nocy okrążyli mury od północy. Pokonali rzekę wpław i przekupiony strażnik wpuścił ich przez Wschodnią Bramę – senną, ponurą i znacznie mniej ruchliwą niż Zachodnia. Główna ulica Molku szła prosto z zachodu na wschód. Zdechlak bezmyślnie przyglądał się mijanym domom, tylko rozdziawił gębę, kiedy przecinali Plac Czterech Świątyń. W końcu uśmiechnął się głupio, gdy zobaczył smętarz, a obok niego dom nekromanty. Ludzie Żaki, choć na początku spodziewali się, że Zdechlak ich zaatakuje albo spróbuje uciec, teraz już pochowali noże. Ale więzów nie zdjęli. Wołu też prowadzi się na powrozie. – Panie Nzalan! Nie trzeba go było długo wołać. Czekał na Zakę i zaraz otworzył drzwi. – Do tego krzesła – powiedział. – Tam go przywiążcie, tylko mocno. – Bez obawy, mistrzu Nzalanie. Ci ludzie nie mają może zbyt wielu talentów, ale na wiązaniu i dźganiu nożem znają się jak nikt na świecie. Zatem jak było ugadane? – Nie inaczej – skrzywił się nekromanta. Już drugą noc przyszło mu płacić kupcowi. – A co z tymi dwoma? – Niech czekają pod domem. Żaka rozsupłał sakiewkę. – Choćby do rana! – obiecał jeden z osiłków, łapiąc w locie molkijskiego grosza. Nzalan wdrapał się na usypisko kamieni i spojrzał w dół. Nawet się nie spodziewał, że umysł Zdechlaka sięga takiej otchłani. Rozłożył płaszcz i wolno spłynął w dół. – Ha! – ucieszył się nekromanta. Jak żadna przepaść na świecie, także ta nie była bezdenna. Kończyła się zacienioną doliną. Gdy Nzalan był niżej, dostrzegł, że ma pod sobą pole jakiejś niedawnej bitwy z rozwłóczonymi ciałami zabitych. – Khhaa-arg! – usłyszał. Na drzewie ogołoconym z liści siedziały cztery nażarte sępy. – Idzie do nas padlina – powiedział jeden. – Skoro idzie, to nie padlina, Chlu – odezwał się drugi. – Chlu? – zdziwił się nekromanta, słysząc imię boga Wody. – Khha-tak! Nzalan cofnął się, potknął. Łapiąc równowagę, zobaczył, że na pobojowisku stoi jeden żywy wojownik. Skórzany pancerz na jego piersi popękał i ledwo wisiał na rzemieniach, na głowie zakrzepła plama krwi. Wojownik również go zauważył i szedł w jego stronę. – Masz tu swoje łby, mistrzu nekromancki! – krzyknął z daleka. – Kto... – Ale nie dokończył pytania, bo tamten nagle znalazł się tuż obok i trzymał go za szatę. – Jedni mówią Zdechlak, inni Przeklętnik. Strach ma wiele imion. Nie marzyłeś, że możesz mnie mieć żywego, więc kazałeś zabić. Czy wiesz, ilu ludzi próbowało mnie zabić? Rozejrzyj się! – wskazał trupy. – Bogowie ustrzegli. Nzalan popuścił ze strachu. Niezrażone tym sępy sfrunęły z drzewa. Jeden wpadł mu pazurami na pierś, przewrócił. – Ustrzegliśmy – powiedział ptak, przestępując z nogi na nogę wbił szpony między żebra. – Pewnie wiesz, dlaczego. – Tyle wie, co zje! – Inny sęp przygniótł do ziemi prawe ramię Nzalana. – Powiedz mu, Agni. – Bóg Ognia... – szepnął nekromanta. – Ognia, Wody, Ziemi, Powietrza. Pożaru, krwi, popiołu i dymu. Wszystkiego. Agni kręcił swoją ptasią głową. Nzalan bał się, że za chwilę dźgnie go dziobem w oko. Wiedział dobrze, że dla sępa to wielki przysmak! – Jesteśmy tu wszyscy czterej – mówił Pan Ognia. – I jesteście wy, Piąty Żywioł z czterech zrodzony. Kapryśny, wszędobylski, gotowy rozleźć się po świecie jak karaluchy. Ogień gasi Woda, Wodę wysusza Powietrze i tak dalej. A na was nic nie ma, tylko Strach. Kto spotka swój Strach, będzie już siedział na tyłku i składał nam ofiary, Nzalan. Ty już spotkałeś, co? Nekromanta trząsł się i bełkotał. Chciał wyjść z wizji, uciec z umysłu Zdechlaka, ale ten trzymał go mocno. – Chciałeś mojej głowy? A ile twoja jest warta? – Eee... gee... – Sto dwadzieścia molkijskich będzie dobrze? – Taa-ak. Dostał pięścią między oczy. Kiedy się ocknął, był przywiązany do krzesła, a w ustach miał łachman oderwany z własnego płaszcza. Na stole dopalała się lampa. Kotara nad wejściem do drugiej izby była odchylona, skrzynia otwarta. Na żerdziach pod sklepieniem siedziały cztery sępy i przekrzywiały głowy, żeby lepiej widzieć. Były sporo większe od jego ptaków. – Ja iść ta – powiedział Zdechlak, wskazując drzwi. Wcisnął sakiewkę za pas. Po chwili Nzalan usłyszał zduszony krzyk i dwa chrupnięcia jak przy nieudolnym otwieraniu czaszki. Potem odezwał się kogut i zaćwierkały ptaki. Ojciec-Słońce szedł właśnie na łowy. Grogh obudził się zmęczony, ze smakiem rzygowin w gardle. Głową opierał się o kolano Dikka, plecami o ławę, nogi miał pod stołem. Kark bolał. Dlaczego nie wyrzucili ich z tej podłej karczmy? Na gołej ziemi wyspałby się wygodniej! Reszta najemników też powoli podnosiła się z podłogi, wypełzała spod stołów. – Duży Imm, Oklep, Szakal, Mały Imm... – Grogh liczył swoich ludzi. – Gdzie reszta? Gdzie ten przygłup Zdechlak? – Aaa – przeciągnął się Dikko. – W nocy sam go wypędziłeś. – Ja? – zdziwił się najemnik. – Mówiłeś, że ci winien sto dwadzieścia molkijskich. Ha, nie wyglądał na takiego, co sra złotem, a miedzią pierdzi. To i se poszedł. Grogh szukał wzrokiem czegoś do picia. Ale Uglik, choć wbrew zwyczajom zostawił ich na noc w izbie gościnnej, wszystko zza szynkwasu wyniósł gdzieś do spiżarni. Nie było nic, nawet dzbanka z wodą. – Przeklęty przybłęda – powiedział Grogh. Skrzypnęły drzwi i stanął w nich Zdechlak. Gębę miał szarą, jakby wcale nie spał, ale oczy żwawe. Na jego widok Grogh wstał i zrobił krok do przodu. – Gdzie ty się włóczysz bez kamratów? Chcesz, żeby ci kto urżnął głupi łeb? – Da ręce! – Zdechlak wyciągnął zza pasa sakiewkę i wysypał mu monety na dłonie. Trochę to trwało, zanim Grogh policzył do stu dwudziestu. – No, wstali wszyscy? – zapytał, zawiązując z powrotem sakiewkę. – To kłaniać się Słońcu! Sęp obudził się jeszcze przed świtem. Nie było nic, tylko ta gałąź pod łapami. Dalej czerń. Pustka w każdym oku. Pustka w brzuchu. Niedobrze. Czekał, aż przyjdzie Dobre Światło. Nareszcie! Jest świat i jest cieplej, khaa-agr! Nie mógł jeszcze wzlecieć, bo nie grzało od ziemi, nie było prądów, niebo gniotło w dół. Ludziom to jednak nie przeszkadzało, roili się już po wielognieździe jak robaki w starym jadle. Ptak zobaczył zbrojnych i tego człowieka, który już wiele dni temu powinien był umrzeć, a żył. Znów szli na pustynię. Jeszcze pierwsze prądy nie poszły w górę od ziemi, a w ślad za ludzkim stadem ruszyli niebem czterej pobratymcy padlinożera. Nigdy ich wcześniej nie widział, w ogóle nie widział takich sępów. Wyglądały jak trzeba, choć zamiast zwykłego zapachu zostawiały w powietrzu woń ognia, dymu, juchy i popiołu. No i jak one leciały? Przecież ziemia jeszcze za chłodna! Zamachał skrzydłami, żeby też spróbować. Wzleciał, ale ciężko. Oj, ciężko, ciężko, ciężko! Ledwo łapał powietrze pod pióra, ale skoro one jakoś mogły... Ruszył za nimi. Trzeba lecieć za krewniakami. Gdzie inni zmierzają, tam pewnie i śmierć, i jadło. A trzeba za jadłem, bo głodno, khaaa-arg! Kannabi i szósty statek Wąż pod płaszczem jad swój skrywa, A pies pałką se wywija. Jeden chytry, drugi głupi. Dajta kija, będą trupy! napis węglem na murach Molku, opodal Zachodniej Bramy. Święto Puf ocean zawsze wznosił się wysoko. Bóg Chlu dolewał tyle wody, że przypływ wdzierał się do zatoki i podchodził aż po belki pomostu. W czasach, kiedy w Kelbie stało dużo pirackich okrętów, w dzień tego święta burty unosiły się wysoko ponad przystań i nie trzeba było trapu, żeby wejść na pokład. Ale już od niemal roku żadnego statku w Kelbie nie było, bo po wojnie o Przylądek zwycięscy aytlańscy wojownicy zabrali Pobrzeżu wszystko, co tylko pływało, a na dziobie i żaglach nie miało znaków Gildii Kupieckiej lub Straży Morskiej. Czasem tylko przypływała jakaś biedna kupiecka krypa. No, ale nie w pierwszy dzień wiosny. Gdy przyszło Święto Puf, każdy składał ofiary, a nie zajmował się pracą. Tylko dzieciaki już o świcie pobiegły na przystań. Co dzień fale wyrzucały im na brzeg mnóstwo darów, ale w Święto Puf i Święto Erh było ich zawsze najwięcej. Wtedy Chlu dawał podarki nie tylko dzieciom, ale i swoim braciom – Panom Powietrza i Ziemi. Pirackie bękarty liczyły na wygładzone deski rozbitych okrętów, zdechłe homarce, bursztyn, kamyki, jednak tym razem Bóg Wód sprawił im taką niespodziankę, że uciekły z wrzaskiem. Był nią niewielki, pakowny statek molkijskich kupców z porwanym żaglem i uszkodzoną sterburtą. Wynurzył się z mgły i szedł spokojnie w stronę nabrzeża pchany falą i bryzą. Płynął jak trup ożywiony przez jakiegoś nekromantę – z pustym pokładem, bez sternika i załogi... Tylko kilkoro najodważniejszych dzieciaków zostało popatrzeć, jak ptak amato wyrzeźbiony na dziobie uderza z jękiem w deski pomostu, łamie kilka z nich i wrzyna się w nabrzeże, tracąc przy tym lewe skrzydło. Taki dar Chlu przyniósł Kelbie po raz pierwszy i ostatni... Kapitan Odd niespełna rok przewodził Kelbańskiej Braci, odkąd zginął Silias Rzeźnik. Nie wyprawy musiał planować, ale myśleć, jak wyżywić osadę. Choć się starał, i tak wielu dawnych zabijaków stało się dziadami i żebrakami. Sam nie pamiętał, kiedy ostatnio pohulał w ostatniej już w Kelbie tawernie „Pod Dwoma Wiatrami”. Dawno stracił wygląd pirackiego herszta i upodobnił się do starszego rybackiej wioski. Jak suka rui, czekał, aż wreszcie coś się zmieni, już nawet za jedno, czy na gorsze, czy lepsze. Kiedy tylko usłyszał zamieszanie na ulicy, klepnął Mulę, żeby podniosła zadek, i z nadzieją podszedł do okna. – Co tam?! – zawołał, otwierając okiennice. – Dar Chlu, Odd. Dar Chlu, żebym tak spadł z dziwki! – wydarł się Aki Podnieś. – Stoi na przystani. – Dar Chlu, opoju?! Czego bluźnisz Panu Morza? – Ja bluźnię?! Idź, to sam zobaczysz. Kapitan ubrał się pospiesznie, ale nie zapomniał o sandałach. Nie śpiewano o nim pieśni i nie był postrachem Pobrzeża, ale przynajmniej nikt już nie ważył się wołać za nim Odd Młodszy jak za Siliasa. A skoro bractwo wybrało go na przywódcę, uznał, że może pokazywać się nawet z gołą dupą, jednak nigdy boso. Jego dom dzieliło od morza tylko kilka przecznic, zresztą cała Kelba zawsze była najwyżej kilkudziesięcioma domami przycupniętymi nad zatoczką. Aby szybko zebrać załogę na okręcie, wystarczyło wrzasnąć z pokładu, a cała osada musiała to usłyszeć. Jednak teraz wrzeszczeć nie było trzeba, bo już tylko Odda brakowało na przystani. Piraci stali wpatrzeni w kupiecką krypę z wyrzeźbionym na dziobie ptakiem amato. Prawdziwe amato co dzień noszą wiadomości między Pobrzeżem a Aytlanem, ten zaś pewnie nieraz przepływał morze, dźwigając wełnę, zboże i wino. – Na Chlu, co za podarek! – Odd wskoczył na pokład. Kilku poszło za jego przykładem. – Dobry statek, tylko burta zajechana taranem – Jagg Sternik nie lubił mieszać bogów w pirackie sprawy, od razu przeszedł do rzeczy. – Ale walnięta lekuchno. Tylko kilka desek. Nieraz gorzej się obrywało, a i tak wracało z łupem. – No a kto go przyprowadził? – Nikt, kapitanie. Dlatego mówią, że dar Chlu. Sam wpłynął. Dwa Prądy pewno przyniosły. – Dwa Prądy?! Tfu, pluje Chlu, chuch, dmucha Puf! – chuchnął w garść Aki. – Kapitanie, pływam tyle lat, a jeszcze nie widziałem takiego trafu, żeby prądy wprowadziły statek do zatoki. I nie rozwaliły go przy tym o skały. – Dziób! – Jagg Sternik dalej taksował uszkodzenia. – Z dziobem gorzej. Wszedł na łokieć w pomost. Trza będzie obejrzeć dobrze wręgi. – Nie do wiary, żeby tak bez załogi... – Załoga była, kapitanie. Jest jucha przy sterze. Odd poszedł na rufę. Rzeczywiście, obok wiosła sterowego zastygła brunatna kałuża, na uchwycie też widniało kilka rudych plam. – Niedawna krew – powiedział kapitan. – Wczorajsza, może przedwczorajsza. – Może i dzisiejsza, wiatr dobrze suszy – pokręcił głową Jagg Sternik. Kapitan wrócił na dziób. Nie chciał kłócić się ze sternikiem, który pływał więcej lat, niż Odd chodził. No ale Jagg nie powinien mu zawsze o tym przypominać. I tak przed chwilą padło dość słów, które nie pomogą kapitanowi pozostać w ludzkiej pamięci jako Odd Chytrus albo Szczwany Odd. Dobrze, że ta rozmowa uleciała z wiatrem. Nikt nie słuchał, ludzie byli zbyt przejęci statkiem. Wspiął się na palce, przechylił i pomacał złamane skrzydło ptaka amato. Między żeglarzami przepchnął się właśnie kapłan Nabu-Chlu, którego jeszcze Silias Rzeźnik przywiózł kiedyś z wyprawy. Świątynia nie chciała zapłacić okupu, więc kapłan został. Odtąd nawet Kelba miała kogoś, kto potrafił dopilnować ofiar. – Odd, zejdź na brzeg! – A to czemu, Nabu? – Czemu?! Stoisz na przeklętym statku! Lepiej go spalić i zapomnieć, że tu w ogóle przypłynął. – Nawet prawo Aytlanu mówi, że jak coś ci morze przyniesie, to możesz sobie wziąć. Że nie ma w tym ani piractwa, ani złodziejstwa. Dar Chlu to dar Chlu. – Przestroga Chlu! Nie pamiętasz już, co spotkało przed rokiem Siliasa? – Silias wziął przeklęty łup! A ten statek sam przypłynął. No, prawda, gówno nam po takiej nieskocznej krypie. Do piractwa się kiepsko nadaje. Ale przybić tu parę desek i można sprzedać w Molku. – Czy ja ci kiedyś źle doradziłem? Pamiętaj, Siliasowi też sakiewka zasłoniła oczy! Nawet szczur nie żre tego, czego nie zna. Skąd wiesz, jakie przekleństwo jest nad tym statkiem? Piraci, słysząc Silias i przekleństwo, podeszli bliżej. Kapitan pojął bez słów, czego od niego oczekują. No i nie chciał pozostać w ludzkiej pamięci jako Odd Szczur. – A skąd ty wiesz, że przeklęty? – Złapał Nabu-Chlu za szatę i przyciągnął do burty. Kapłan odskoczył, jakby parzyła, zostawiając w garści Odda strzęp ubrania. – Zwykły statek ma załogę. Zwykły statek nie wpływa sam do zatoki. Zwykły statek bez sternika rozbija się na skałach. Zejdźcie z pokładu! Pirat zawahał się. To rzeczywiście nie brzmiało głupio. Poza tym co innego jak przekleństwo mogło przemienić ich wszystkich w takich nędzarzy. Nie chciał jednak zostać Oddem Babą. Choć wolał nie sprzeciwiać się woli bogów, wszystko co zrobi, powinno wyglądać na jego własną decyzję. – Na brzeg. Niczego tu nie wystoimy. Do tawerny. Trzeba się naradzić. Sternik zwinął dłonie i wrzasnął: – Bractwo!!! Rada!!! – A ty, kapłanie, pójdziesz z nami. – Odd położył mu rękę na ramieniu. – Ja? A ja wam na co? – Na nic. Ale jak będziesz ze mną, to nie podłożysz tu ognia, hę? Kannabi nie był w Molku byle kim. Wiedział wszystko, co powinno i nie powinno się zdarzyć. Taki fach. Jeśli na przykład kupiec Afi chciał kupić zboże od kupca Bafiego, ale żadną miarą nie mogli się zgodzić co do ceny, Afi dawał dwadzieścia groszy zaufanemu pomocnikowi i tak mu wtedy mówił: – Weź człowieka, ale pewnego, i poślij go do spaślaka. Niech zbada, o co chodzi temu sukinsynowi. Pomocnik odliczał dziesięć groszy i wołał któregoś ze swoich ludzi: – Weź kogoś, kto umie trzymać język za zębami, i niech idzie tam gdzie zawsze. Trzeba sprawdzić, czemu Bafi tak dusi cenę. Zaufany człowiek zaufanego pomocnika brał sobie pięć groszy, a za pozostałe pięć posyłał kogoś równie zaufanego. Po kilku dniach kupiec Afi dostawał list: Dobry panie Afi, niech bogowie Ci darzą! Choć Twoja sprawa trudna, to możliwa do rozwikłania. B. – skąpiec nad skąpcami – planuje ze swoim towarem przystąpić do spółki pewnego armatora i pewnego piekarza. Wszystko idzie po jego myśli, gdyby jednak podmienić listy krążące między nimi lub spowodować dwuznaczne (i w porę odkryte) spotkanie między B. a żoną piekarza, zboże z pewnością trafi do Twoich magazynów w ciągu najdalej kilku dni i to za cenę dwukrotnie niższą, niż dziś proponujesz. Przeprowadzenie operacji będzie kosztowało 20 groszy od każdych 100 zarobku. Powodzenie gwarantowane na 8 do 12. Liczę zatem, że ucieszy Cię ta wiadomość, jak i ma gotowość działania. Ponieważ znam Twą dobrą reputację, nie będę Cię obrażał prośbą o dyskrecję ani ostrzeżeniem przed rozpoczęciem jakichkolwiek działań bez porozumienia z piszącym te słowa Twym przyjacielem i sługą. Taki fach, dobry jak każdy inny. Może nawet lepszy, bo, jako i u poetów czy bajarzy, sława z czasem rośnie. Choć wcale się nie jest mądrzejszym niż wcześniej, to zleceń przybywa. Tylko swojej gildii zajęcie to nie ma, ani nawet nazwy. Kannabi lubił nazywać się wolnym wężem, choć do spraw beznadziejnych i zbrodni, które powierzają swym wężom władcy, przezornie nigdy się nie zbliżał. Doradzał kupcom, szczuł jednych przeciw drugim, węszył po składach i magazynach – to wszystko, co umiał. Ale nie darmo mówią, że bogowie prędzej czy później każdemu przyniosą nieurodzaj... Kannabi, który miał opłacone izby w różnych karczmach, o zachodzie Słońca, tuż przed zamknięciem bram przenosił się z miasta na Podgrodzie. Tu „U Uglika” czuł się najswobodniej, gdy przyszła mu ochota na ziele i chłopca. Poza tym choć ziele kosztowało wszędzie tyle samo, to wśród ruder zdarzali się chłopcy nawet za grosza. No, w sumie za dwa grosze, bo jeden trzeba było wydać na łaźnię... Tego dnia nie zdążył nawet wypić piwa, kiedy zaskrzypiały schody i do drzwi zapukali strażnicy. Bezbłędnie odróżniał pukanie zleceniodawcy od pukania psa. Pies zawsze walił pięścią lub pałką, bo wiedział, że ma prawo. – Witam! – Kannabi otworzył. Było ich trzech. Zbójców zawsze dwunastu, bogów czterech, a strażników trzech. Jak trzech królów Aytlanu. Dwóch zostało w przedsionku, a dowódca wcisnął się do izby między futryną a wielkim brzuchem Kannabiego. – Pójdziesz z nami – oznajmił bez wstępów. – Tfu, pluje Chlu! Czy wiesz, że ja jestem Kannabi, wolny wąż? – Wiem, ktoś jest, ale to nie moja rzecz. Był rozkaz przyprowadzić do zarządcy straży. Pan Sez chce cię zaraz widzieć. We czwórkę zeszli ze schodów do izby gościnnej. Obok Uglika stał już umyty chłopak i patrzył przestraszony, czy strażnicy zaraz i jego nie wezmą. Kannabi umyślnie machał rękami, pokazując, że nie założyli mu powrozów. – Grzej pieczeń, Uglik. Rychło wrócę. Bardzo się starał wyglądać na kogoś, kto wybiera się na nocną przechadzkę z trzema przyjaciółmi, którzy zostali psami tylko przez złośliwy los. Ale po późnej wizycie u Seza nie spodziewał się niczego dobrego – Sezam! – wykrzyknął hasło starszy strażników, gdy po chwili stanęli pod Zachodnią Bramą. – Sez cham? – Kannabi zrobił zdziwioną minę. Dwa młodsze psy zawyły z wesołości, ale najważniejszy kundel słuchał jedynie skrzypienia trybów. Brama uniosła się na tyle, żeby mógł przejść pod nią schylony człowiek. Kannabiemu przeszkadzał brzuch, ale rad nierad skłonił się Molkowi i sapiąc, wszedł do miasta. – Co waszemu starszemu? – zapytał strażników, gdy ich dowódca poszedł się zameldować. – Wątpia go bolą? – He! Mało się nie zesrał, jak nam kazali iść po nocy na Podgrodzie. – Eee, niepotrzebnie. Tam nikt nie pożera psów żywcem. Zawsze wprzódy ich zarzynają. Zbrojni roześmieli się, ale cicho. – Będzie dobrze, panie. Nie ma nic na ciebie. Tylko zarządca dostał wściku, że chce cię widzieć – powiedział jeden. – He!!! I to po nocy. Może on też jest dupolub? – dodał drugi już mniej życzliwie. Obaj strażnicy teraz gruchnęli śmiechem, ale Kannabi tylko się skrzywił. – To niech se wsadzi pałkę. Ja wolę młodszych. – Spotkał cię wielki zaszczyt – powiedział zarządca straży Sez, sadowiąc się wygodniej na krześle. Kannabi był pewien, że wcześniej niecierpliwie chodził z kąta w kąt. Tym bardziej pewien, że stół przed Sezem był pusty. Człowiek, który coś robi, a nie tylko czeka, ma na stole piwo, jedzenie, fajkę, ostatecznie jakieś papiery, choć akurat o to Seza nie podejrzewał. – Spotkał cię wielki zaszczyt, bo możesz odpłacić się Mołkowi za wszystkie pieniądze, które miasto pozwoliło ci zarobić. – Nie przypominam sobie, panie zarządco, aby Molk cokolwiek mi podarował. Tak jak krowom na pastwisku trawa sama nie podskakuje do pyska i nie mają powodów, aby być mu wdzięczne, tak i ja musiałem się nieźle naschylać. – Chyba nie aż tak bardzo, skoro ci kałdun urósł. Molk przez palce patrzył na twoje sprośności! Ale to się może skończyć. – Idzie ci o moją tuszę? – Ty wiesz, o co mi idzie, dupolubie! – Sez walnął pięścią w stół. – I wiesz lepiej ode mnie, co z takimi robią w Quetli. Bo stamtąd pochodzisz, jak mi się zdaje. Zatem będziesz musiał wbić na pal połowę miasta za mężołóstwo, złodziejstwa, oszustwa, fałszowanie na wadze. To okrutnie dużo roboty, panie zarządco. Strażników ci może nie starczyć. – Nie martw się o połowę miasta. Martw się lepiej o siebie! – Czynię to od smarka. I pewnie dlatego jeszcze żyję. Masz do mnie jakiś interes, panie zarządco, czy tylko chciałeś miło pogawędzić. Jeśli interes, to słucham. Jeśli pogawędka, to poproś, żebym usiadł. I może niech nam piwa przyniosą albo co... – Zbliż się, Kannabi. Grubas zaśmiał się i nie ruszył z miejsca. – Panie Sez, dłużej żyję w tym mieście, niż ty jesteś strażnikiem. Chcesz mi dać po pysku, żebym wiedział, z kim mam do czynienia, co? Ja wiem, nie kłopocz się, panie. Ale czy ty naprawdę wiesz, kim w tym mieście jest Kannabi? Najbogatsi kupcy Molku, gdy mają do niego interes, to wysyłają grzeczne listy. W Molku Kannabiemu się nie rozkazuje, tylko się go prosi. Jestem tu nie mniej potrzebny niż liczące kamienie, niż pieniądze, niż towar. Odbierz kupcom Kannabiego, a szybko przestaniesz być zarządcą straży. Pamiętasz jeszcze, jaka to miła robota stać z pałką przy składzie rybnym i pilnować, żeby biedacy nie kradli śmierdzącego towaru? – Pięknie powiedziane, widać, że przesiąkłeś kupiectwem. Weź sobie stołek spod ściany, jeśli ci dupsko ciąży. No weź! Jak już zad posadzisz, to opowiem ci coś. Może nie będę w tym równie dobry jak dziady, które zarabiają sobie bajdą „U Uglika”, ale zrobię co w mojej mocy. Były sobie cztery małe kupieckie stateczki... Kannabi uśmiechnął się. Zarządca straży nie umiał jednak wymyślać dowcipów tak na poczekaniu. I rzeczywiście, wkrótce bajda zmieniła się w zwykły raport o zaginięciu czterech statków i to zaledwie w ciągu kilku tygodni. Kupcy byli coraz bardziej wzburzeni, zwłaszcza że z owych napadów nikt nie wychodził żywy ani też rodziny nie dostały nawet jednej wiadomości z żądaniem okupu. – A jeśli po prostu morze ich pokonało? – zapytał Kannabi. – Wyjątkowo głupi koncept, grubasie. Dziw, za co nasi kupcy płacą ci tyle pieniędzy! Jeśli morze, to jakim sposobem inne statki, dodam: statki ze znacznie chudszym ładunkiem, przypływały całe? Dlaczego żaden rybak nie widział fali większej niż krowa? Ale poćwiczysz pomyślunek, Kannabi, bo zajmiesz się dla mnie tą sprawą. – Ja? Nie znam się na morzu ani statkach! – Ja też się nie znam, a przecież jestem zarządcą obu Straży: Miejskiej i Morskiej. Sez zabiegał o to u namiestnika przez wiele miesięcy, co nie było tajemnicą nawet dla zwykłych przekupniów. Rozkazywanie miejskim pałkarzom szybko przestało mu wystarczać i to bynajmniej nie z powodu ambicji. Czemu brać tylko jedną sakiewkę, jeśli można wziąć dwie? A po co wezwał Kannabiego? To też było już jasne – tylko głupi pracuje za grosza, jeśli może grosza wziąć, a do roboty posłać kogo innego! – Ciii! – Kannabi położył palec na ustach. – Nie powinieneś mówić tego tak głośno, panie podwójny zarządco. No ale jeśli ty się nie znasz i ja się nie znam, to czy nie powinieneś wezwać raczej kogoś trzeciego? – Po co się targujesz? Nie jesteś aż tak sprytnym dupolubem, jak ci się wydaje. I tak zrobisz wszystko, co każę. Rozpytasz się ludzi, pojedziesz tu i tam. I nikt nie będzie tak podejrzliwy jak na widok strażnika. Zrobisz to, co zwykle. – Wiesz zatem, Sez, że moja pomoc kosztuje... – Och, tak! Ale tym razem zrobisz to za darmo. I ciesz się, że nie będziesz nic dopłacał. – Jakim sposobem? – Aż takiej bezczelności Kannabi nie spodziewał się nawet po zarządcy. – Ano takim, że kilka dni temu spędziłeś noc z pewnym młodzieńcem o imieniu Nal. Był całkiem przystojny, jak mówią. Mam nadzieję, że zaznałeś wielu rozkoszy. Grubas milczał, zastanawiając się, ku czemu to wszystko zmierza. Przejrzał w myślach wszystkie ciemne interesy, z którymi miał coś wspólnego, no ale ten gładki głupek Nal o niczym nie mógł wiedzieć... Kannabi nie widział go zresztą od ostatniego święta. Wezwie jednak jutro i dobrze wybada. – Tym bardziej mam nadzieję, że więcej go nie spotkasz – ciągnął Sez z radosnym uśmiechem. – Tegoż Nala ktoś zadźgał. Ordynarnie i po chamsku, jak prosiaka. Całkiem niedawno, kiedy ty popijałeś sobie piwko, moi ludzie wyłowili go z rzeki. Wygląda, jakby kąpał się w niej od jakichś pięciu dni, czyli mniej więcej tyle, ile go nie widziałeś. Zatem... Śledzili mnie, sukinsyny! – przemknęło Kannabiemu przez myśl. – Nie masz dowodu! – przerwał zarządcy, zrywając się ze stołka. – Nawet jeśli mnie zamkniesz, będzie przecież sąd. Nekromanta zbada ciało i... – Tak, tak, tak właśnie będzie – przerwał mu Sez. – Może być, że nawet namiestnik puści cię wolno. Ale zanim to nastąpi, posiedzisz sobie w lochu wystarczająco długo, aby stracić wszystkich klientów. No i dobre imię! To przecież skarb w twoim fachu! Jaki porządny kupiec zaufa człowiekowi, na którego padł cień morderstwa? Bo przyznasz chyba sam, że o ile zwykły mężołożnik jest tylko obrzydliwy, to mężo-łożnik-morderca śmierdzi gorzej jak gówno. Siadaj! Co tak stoisz i dyszysz? Kannabi był wściekły. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak bardzo pragnął zabić strażnika miejskiego. Jednak usiadł. – Nie masz dość rozumu, żeby wykonać robotę jak należy, Sez – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ale żeby znaleźć kogoś, kto zrobi ją za ciebie, to pomyślunku ci nie brakuje. Byłbyś lepszym złodziejem niż strażnikiem. Zastanów się. Nie jesteś stary. Jeszcze zdążysz zmienić fach. – Nie szczekaj, Kannabi. Albo przyniesiesz panu kijek albo wezmę cię na smycz. Dobrze to wiesz, więc rusz tłusty zadek. Do roboty! Przybysz ciężko zsunął się z dromadera. – Ha, nie zwierzynę on zwykle dosiada! – usłyszał na powitanie. – Kapitan Odd Młodszy? – zapytał obcy, puszczając zaczepkę mimo uszu. – Odd. Młodszy to ja byłem, jak pod siebie srałem. Dawno temu. – Pirat wstał od ogniska, gdzie wraz z kilkoma kompanami podpiekał ryby. Obok stał zasznurowany namiot, a przy nim jeden z zabijaków czyścił miecz piaskiem. – Wybacz, panie Odd. – Grubas poprawił pas. – Zsiadać! – rozkazał swoim ludziom. Wziął tylko dwóch, ale dzięki temu miał nadzieję nie wzbudzić w piratach podejrzeń. A gdyby jednak doszło do walki, cóż – jego pomocnikom nieraz zdarzało się stawać jeden przeciw dwóm albo i trzem. – Kannabi jestem. – Podszedł do kapitana. – Kannabi Grubas czy Kannabi Dupolub? – I jeden, i drugi, ale wolę po prostu Kannabi. – Wybacz, panie Kannabi. – Odd wyszczerzył zęby. – Siadaj przy ognisku. Masz więc do mnie jakiś wielce tajemny interes, jak mówią, hę? Grubas rozsiadł się na derce. Jego ludzie spętali konie i zajęli się rozniecaniem drugiego ogniska. – Mam. Ale zaraz się okaże, czy to nie ty masz do mnie jeszcze pilniejszy interes, choć jeszcze nic ci o tym nie wiadomo, kapitanie. Napijmy się czegoś i przejdźmy nad brzeg – wskazał skałę, zza której dochodził szum morza. – Niech ta sprawa na razie zostanie między tobą, mną i Chlu. Pirat podał mu bukłak z piwem. Tłuścioch pił długo zmęczony i spragniony po wielodniowej jeździe przez pustynię. Nie mógł przecież wyjechać jakby nigdy nic drogą na Kelbę. Musiał ruszyć szlakiem kupieckim wiodącym w przeciwną stronę, dopiero na pustyni zmienić kierunek, okrążyć góry, ech... Miał więc powód, aby długo nie odejmować bukłaka od ust. Ale wiedział też, że choć w takich razach ludzie zwykle zwracają wzrok ku pijącemu, to patrzą na usta, a nie na oczy. A one mogą w tym czasie dobrze się rozejrzeć! Dzięki bukłakowi Kannabi upewnił się, że Odd nie ukrył na skałach łuczników, dostrzegł za to lekkie poruszenie płachty namiotu. Ktoś był w środku, a pirat czyszczący miecz najwyraźniej robił za strażnika. Dłużej grubas pić już nie mógł. Nie, żeby wzbudzał tym podejrzenia, ale wolał nie przekraczać granic dobrych obyczajów. Spragnionego napoić – jak mówią wędrowcy – byle pił z umiarem. – Dziękuję, kapitanie. – Oddał piwo i zdjął płaszcz. Lewą ręką wyjął z pochwy sztylet i rzucił go na piasek. – Wkrótce zajdzie Słońce. Pójdziesz ze mną nad brzeg złożyć ofiarę Chlu? Odd bez słowa ruszył w stronę skał, ale sam nie odrzucił miecza. Tłuścioch jednak nie protestował. Nie spodziewał się poważniejszej kłótni, a nawet jeśli, to miał drugie ostrze ukryte w fałdzie szaty na plecach. Był pewien, że zdąży je wyjąć szybciej, niż pirat dobędzie swojego. Wspinali się wolno. Choć w obozowisku czuć było tylko suchą woń palonego słońcem piasku, już w połowie stromej ścieżki Kannabi poczuł lekki zapach morza. Przyjemna odmiana po kilku dniach jazdy przez pustynię. Wkrótce stanęli na skraju skały. Morze było puste, nie widzieli ani żadnej wyspy, ani żagla, ani nic. Idealne miejsce, by kogoś strącić i natychmiast o tym zapomnieć. Ojciec-Słońce wracał już z łowów, nadchodziła noc. Chlu i Puf poruszali falami, uderzali nimi o brzeg. Dobrze, nikt nie mógł podsłuchać. – No mów! – Pirat miał już dość wyczekiwania. – Molkijscy kupcy mają zmartwienie, Odd. Znikają im statki. Gdy przepadł „Koń-Wicher”, pocieszali się jeszcze, że tylko rozbił go sztorm, choć wiesz lepiej ode mnie, że zimowe sztormy dawno się skończyły, a wiosenne jeszcze nie nadeszły. Minęło jakieś dziesięć dni i do portu nie przyszła „Mewa”, po niej znikły „Narwal” i „Czerwony Wąż”. Pogoda dobra była, mówią, że nawet dziecko za sterem nie zdołałoby rozbić statku. A ostatnio przepadł bez wieści „Ptak Amato”. Pięć statków w czterdzieści dni. Ha, niemal można by kalendarz podług nich układać! Nikt nie wrócił, nie opowiedział, co zaszło. Widać, żaden marynarz nie przeżył. Myślę sobie, że piraci z Kelby nigdy tak nie postępowali, zresztą teraz nie mają nawet balii, co dopiero okrętu. A więc ktoś obcy rabuje statki! Na twoim morzu, Odd. – Mówisz, że „Ptak Amato”, hę? – Tak, krypa z ptakiem na dziobie. Długa na jakieś dwadzieścia kroków. Dwanaście wioseł. Wiesz coś o niej? – Może i wiem. A ile warta jest moja mądrość? W Kelbie pewnie skrzyni złota. W Molku tyle co gówno. Strażnicy i kupcy biegają od portu do Cytadeli jak oparzeni. Tylko patrzeć, jak lądem pójdą zbrojni, a wodą Straż Morska i z twojego odciętego łba cała mądrość uleci do Ojca-Słońca. Kupcy się ucieszą, że nie ma już piratów na Pobrzeżu. Potem znów się zmartwią, gdy statki nadal będą im ginąć. Może się nawet zafrasują, że niewinnych usiekli. No, ale tobie to już nie pomoże, hę? – Nie strasz, bo się zesrasz! – Nie straszę. Życie ci chcę ratować. Strażnik ma tyle rozumu, co jego pałka. Kiedy bije, wie, że pracuje. A mnie wynajęto, żeby znaleźć morderców, a nie zniszczyć Kelbę. Po mojemu piraci są Pobrzeżu potrzebni nie mniej niż kupcy. Gdyby lwy nie żarły ludziom bydła, pastuchy straciliby robotę. Byle tylko żarły z umiarem, nie od razu całe stado. – Brać z Kelby zna swój fach. Zawsze żarła z umiarem. Teraz nie ma zębów i nie żre. To nikt z naszych, na Chlu! Może ludzie z Daskaru więcej lubią pohulać, ale nie przeciw nam, to pewne. – Wiem to sam. Nie musisz mi przysięgać, że za dnia świeci Słońce. Chcę wiedzieć, co wiesz. – Nic nie wiem. Pierwsze słyszę, że giną wam statki. Kto pływa po naszych wodach, powinien nam płacić od łupu. – A co z tym „Ptakiem Amato”? Odd patrzył w morze, licząc, że Chlu podpowie mu, co rzec grubasowi. A może nic nie rzec, tylko pchnąć go w dół, na skały i w fale? Bóg milczał, nie dawał znaków. A może kapitan nie umiał ich dostrzec? Może trza było wziąć ze sobą kapłana? – No chyba mi nie powiesz, że stoi sobie w twojej przystani? – Kannabi przerwał mu rozmyślania. – Skąd wiesz? – Hę? Jeśli pirat chciał zadziwić Kannabiego, udało mu się to doskonale. Łgał! Chciał coś wytargować! Tylko co? Grubas nie miał lepszego pomysłu, jak udać, że mu wierzy. – No to zabierz mnie na ten statek! – Nie tak prędko! – zaśmiał się Odd. – Kelbie on też się przyda. Tłuścioch przyjrzał się kapitanowi. Nie, on nie łgał! I sam nie wiedział, co chce i co może wytargować! Zaczął nieźle – powiedział prawdę, która brzmiała jak kłamstwo, ale teraz, gdy koniecznie należało skłamać, zupełnie się pogubił. – Ha, ty naprawdę masz „Ptaka Amato”! I chcesz z niego zrobić piracki okręt. To już raczej idźcie wszyscy do Molku i od razu na Zachodniej Bramie przyznajcie się do piractwa! Gdy zobaczysz trupa, najpierw się rozejrzyj, czy nikt nie widzi, a dopiero potem szukaj u niego sakiewki! Gdy zobaczysz zwierzę z rogami, nie próbuj go od razu doić, bo transz jeszcze na byka. Gdy zobaczysz osła... – Dość! – Jak sobie życzysz. Zapadło milczenie. Odd też już zrozumiał, że palnął głupstwo, którego nie da się cofnąć. Najchętniej zepchnąłby Kannabiego z urwiska, ale pewnie więcej by na tym stracił, niż zyskał. – A ty co dajesz? – zapytał. – Zabierzesz mnie na ten statek. Potem znajdę i usunę przyczynę kłopotów naszych kupców. A ty pozostaniesz żywy i poza wszelkim podejrzeniem. Dług łatwo spłacisz, po prostu czasem będę potrzebował od ciebie wiadomości... – Dług?! To ja mam statek! – A straż ma miecze, łuki, topory, co tylko chcesz. I więcej ludzi niż ty. – Grozisz mi, dupolubie?! – Bogowie przeklęli Kelbę w dniu, gdy umarł Silias! Nigdy nikomu nie groziłem! Zabierzesz mnie na statek, dojdę prawdy, a ty nie będziesz miał długu. – I sam zajmę się tymi, których odkryjesz! I wezmę łup! – To będzie trudne... – Kannabi zamyślił się. – Nie! Ostrzyżesz barana, ale z wełną się zobaczy. – Dość tych wsiowych przysłów! Wezmę łup i będę miał dług! To ostatnie słowo – Odd położył dłoń na mieczu. Kannabi nie obawiał się, pirat nie zamierzał użyć broni. Przynajmniej nie w tej chwili, jednak cierpliwość do targów już się kapitanowi skończyła. Cóż, bywa i tak, że trzeba się zgodzić, a potem martwić, jak zbić cenę. Grubas mógł co prawda wrócić do Molku, ale tam czekał Sez... – Zgoda, Odd. Pamiętaj o długu! Podali sobie ręce i ruszyli z powrotem do obozowiska. Nad morzem dopiero zmierzchało, ale pustynię zalała noc. Nic nie oświetlało drogi, bo Matka-Księżyc już kilka dni była pokłócona z Ojcem-Słońcem i nie gotowała mu wieczerzy. Widać i bogom nie zawsze dobrze się powodzi. Kannabi z trudem schodził ze skał. Wiedział, że to był doskonały moment, aby go zepchnąć i powiedzieć: Tłuścioch sam zleciał. Ale w tamtej chwili czuł się bezpieczniej z piratem, niż czułby się ze strażnikiem miejskim. W końcu dobrnął do obozowiska i bardziej upadł, niż usiadł. – Spodziewałem się, że dojdziemy do porozumienia! – Kapitan klepnął go przyjacielsko. – Masz chęć na młodego niewolnika? Tu, w namiocie? Grubas odpiął zapinkę płaszcza. Nie czuł się już tak zmęczony, jak jeszcze chwilę wcześniej... – Szczodryś, kapitanie. Skoro częstujesz, niech przynajmniej obejrzę... Jagg Sternik miał już ze czterdzieści lat i pewnie z połowę tego czasu przeżył, nie widząc lądu. Znał ludzi silnych i słabych, takich, którzy niezdarnie poruszali się na brzegu przyzwyczajeni do chybotliwego pokładu, i takich, którym żółć podchodziła do gardła, gdy Chlu lekko zakolebał statkiem. Jednak ten grubas, który ledwo odlepił dupę od siodła, wydał mu się zabawnym przywidzeniem. Kto to i po co Odd przywiódł go do Kelby? Wyglądał na molkijskiego kupca, no ale taki nie odważyłby się tu przyjechać ledwo z dwoma ludźmi. Teraz szedł z kapitanem na przystań, gdzie kołysał się statek podarowany przez Pana Morza. Miał już naprawioną burtę, tylko ptak na dziobie dalej był bez lewego skrzydła. – No, dwadzieścia kroków, dwanaście wioseł... To pewnie ten – powiedział grubas, gdy już przeszedł się w tę i z powrotem po pokładzie. Ten, ten! Nigdy nie widziałem na dziobie tak cudacznego ptaszyska. Smok, lew, gryf, rekin... Ale ptak amato?! Bardzo kupiecki gust – skrzywił się Odd. – Każę przerobić, jak moi ludzie naprawią łajbę. – Niech niczego nie ruszają. Niech nie wchodzą na statek. – A ten to kto, kapitanie? – zapytał Jagg. – Wygląda jak kupiec. I to jeszcze żywy. Piraci zarechotali. Któryś wskoczył na pokład tuż za plecami Kannabiego. – Odd, zabierz stąd tego człowieka. Niech mi nie łażą po pokładzie. – Dzięki, panie! Może ciebie posłuchają! – Jak na złość przepchnął się między gapiami jakiś cudak w kapłańskiej szacie i też wszedł na pokład. – Nabu-Chlu jestem. Posłuchajcie go! To przeklęty statek, jako i ten, którym wrócił Silias. Tamten miał na dziobie gryfa, zwierzę z Ogniem w sercu, Ziemią pod łapami i Powietrzem w skrzydłach. Ale nic z Wody, jak i ptak amato! Przeklęty! Nikt z załogi Siliasa nie wsiadł już na żaden okręt, a on sam... – Dobrze już! – przerwał Kannabi. – Znam tę historię. To i kapłanów tu macie, Odd? Może jeszcze zaraz przyjdzie straż miejska? Zabierać się z pokładu! – Ha, na brzeg, ale zaraz! – krzyknął kapitan. – Mamy kapłana, a jakże. Nie jesteśmy barbarzyńcami. A ty skąd znasz dzieje Siliasa? – Był taki jeden dziad w Molku, Bath... – Bath Pięść! – zawołał Jagg Sternik. – Ha, ale stracił obie dłonie i już nikomu pięścią nie przywali! – Ano, słusznie prawi twój kamrat, Odd. Pięścią nie przywali, ale batem po grzbiecie jeszcze dostać może. Bath Bat. – Eee, zważaj na słowa! Gadaj, co wiesz! – Dwie wieści, dobra i zła. Zła jest taka, że zabrali go do lochu przed Świętem Chlu, a dobra, że pewnie na męki nie wzięli, bo sam przy piwie wszystko wyśpiewał. Nikt nie wiedział, że w karczmie siedzą psy. – Chwaliłeś się w drodze, że psa poznasz na sto kroków – powiedział Odd. – Mało to rzeczy się mówi, kiedy droga nudna? Ale to prawda, poznam. Tylko że wtedy mnie tam nie było. Tego Batha widziałem, jak jeszcze był trzeźwy – skłamał Kannabi. – No ale, jakby nie patrzeć, wasz kapłan słusznie prawi, że nikt z załogi Siliasa już za wiosłem nie siądzie. – Tak będzie i z wami, Odd! – wykrzyknął Nabu-Chlu podochocony słowami Kannabiego. – Wyciągnąć na brzeg i spalić. Nie wiem, kim jesteś, panie, ale bogowie zesłali cię w samą porę. – Tak, jeszcze trochę, kapitanie, a twoje zabijaki umyłyby pokład i pomalowały we wzorki – powiedział Kannabi, przechadzając się po statku. Na pokładzie nie było ani noża, ani złamanej strzały, ani strzępu ubrania. Tylko kilka śladów krwi. Nigdy jeszcze nie widział, jak wygląda statek po napadzie piratów, ale pewien był, że nie tak. Trzeba by nie lada maga, aby zakrzepła jucha zechciała przemówić. – No a skąd on się wziął, ten „Ptak Amato”? Jak myślisz, Odd? – Mówiłem. Sam przypłynął. Dar Chlu. – Przekleństwo Puf! – upierał się kapłan. – To w jego święto wszedł do zatoki. Duchy miał za majtków, demona za sternika... – Dupę za kapitana! – zarechotał Jagg Sternik. – W pierwszy dzień wiosny przypływ zawsze jest większy. Każdy statek może przy dobrym wietrze przedryfować nad skałami. – O, to najmędrsze słowa, jakie dziś usłyszałem! – zawołał Kannabi. Nie były jednak aż tak mądre, aby pomóc mu w znalezieniu jakiegoś śladu na pustym pokładzie. Żadnego śladu nie znalazł ani tego dnia, ani następnego, choć przeszedł cały statek na czworakach, zamiatając go brzuchem jak oswojona foka. Jednak mimo że cała Kelba miała z niego ubaw, bogowie nie zlitowali się, „Ptak Amato” nie rozchylił w magiczny sposób pokładu i nie powiedział: Oto dowód, którego szukasz. Oto nagroda za twoją mądrość i wytrwałość. Gdyby nie uszkodzenia, można by pomyśleć, że właśnie przygotowano statek do wyjścia w morze, a te nieznaczne ślady krwi to ze zwierząt ofiarnych. Kannabi nie tylko nie miał czym zapchać gęby Sezowi. Sam sobie przypominał głupka, co szuka w błocie rozlanego piwa. Co zrobiłby prawdziwy wąż? – myślał. – Taki, który odkrywa tajemnice dla królów i namiestników? Za mało wiedział nie tylko o statkach i żegludze, ale nawet o prawdziwych wężach. Wprawdzie szkolił się kiedyś na ich dozorcę, jednak zbyt szybko musiał uciekać z Quetli do Molku... Wąż wślizguje się w myśli ofiary, ale co robi, kiedy jej nie widzi? Grubas usiadł na ławce wioślarza. Było południe i tylko niezmordowane dzieci bawiły się na nabrzeżu. Nawet one znudziły się już wyśmiewaniem jego wysiłków. Tylko przyjezdni przypatrują się wioskowym głupkom, dla miejscowych są oni równie interesujący co krowa. Chłopcy z Kelby woleli więc walczyć na kije, udając kapitana Siliasa i jego kamratów. Niektórzy za rok, może dwa byliby dla Kannabiego już całkiem zajmujący... Najstarszy – pewnie to on był Siliasem – dźgnął właśnie kijem mniejszego chłopaka, a on skulił się i upadł na piasek. Dwójka dzieciaków pognała w stronę starej łodzi prawie już wrośniętej w ziemię. Silias dognał wolniejszego i zarąbał swoim drewnianym mieczem, ale drugi wskoczył przez burtę i złapał jakiś drąg, który miał chyba udawać wiosło steru. – Zabiłem cię z łuku! – wydarł się któryś z chłopaków biegnących za Siliasem. – Nie trafiłeś! – odkrzyknął ten w łódce. – Jestem tylko ranny! – Przechylił drąg do siebie, wyobrażając sobie pewnie śmiały zwrot przez prawą burtę. – Do wioseł, kapitanie? – Nie trza, zaraz jucha sama mu wycieknie – powiedział Silias. – Eee, wykrwawiasz się! Chłopak w łodzi zgiął się nad sterem. Przycisnął wiosło do brzucha, a sam uczepił się dłońmi burty. Tak mógł trzymać kurs nawet po śmierci, póki fala nie podrzuci mocniej okrętu. Kannabi widział, jak chłopiec wyjmuje coś zza pazuchy i wsuwa za ławkę sternika. – Dobra, zdechłem! – zawołał i wstał nagle ozdrawiały. – Co teraz robimy? – Zaraz! – krzyknął Kannabi. Wyjął miedziaka. – Ty i ty, podejdźcie – wskazał Siliasa i chłopca na łodzi. Chłopakom zabłysły oczy, ale zatrzymali się w pół kroku. – Eee, nas dwóch, a grosz jeden... Kannabi sięgnął do sakiewki i pokazał im drugiego. Dopiero wtedy stanęli przy burcie „Ptaka Amato”. Większy wyciągnął rękę po monety. – He, nie tak prędko! – zaśmiał się grubas. – Najpierw powiecie mi, co on tam wsadził na łodzi? – Coś wsadził? – zdziwił się starszy chłopak. – Muszlę – wyjaśnił młodszy. – To znaczy mojego medaliona... – Mój medalion – poprawił Kannabi. – No może być. Zostawiłem wiadomość tak jak kapitan Gran. Teraz jak moi ludzie znajdą wrak i obszukają, to będą wiedzieli, że zginąłem. No i się zemszczą jak trza. Tłuścioch rzucił chłopcom dwa grosze i poszedł na rufę. Sięgnął do pasa po nóż i zaczął nim gmerać w szparze koło ławki sternika. Zgrzytnął metal. Tak, dobrze jest słuchać opowieści! Nie ma na świecie rzeczy, które by się już nie wydarzyły! Sternik „Ptaka Amato” też ukrył coś za swoją ławką. Tylko co? Kannabi dłubał nożem, podważał... Tfu, pluje Chlu, tylko wyszczerbił ostrze! – Panie! – usłyszał wołanie przypatrujących mu się chłopców. – Co? – Masz za grube paluchy. Daj jeszcze grosza, to ci wyciągnę. – Ćwierć! – Póóół! – Dobra. Niedługo później Kannabi siedział w izbie Odda, a w drugiej, za zasłoną, Mula warzyła kaszę. Zapach niósł się nawet za drzwi i cała Kelba wiedziała, że kobieta kapitana znowu przypaliła jadło. – Czy wiem, co to jest? Kto by nie wiedział?! – wykrzyknął Odd. – O co ci znowu chodzi? – Znalazłem to na statku. – Toż moi ludzie go przeszukali! – A czy zaglądali za ławkę sternika? Odd znów podniósł wisior ze stołu. Lew Aytlanu, po bokach pałka i topór – znak strażników. – No ale to nie był okręt straży, tylko kupców! Sternikiem byłby strażnik? Niby po co? – Jest jeszcze inna możliwość. Sternikiem był sternik, tylko strażnicy chcieli go zabić. To właśnie oni zrobili jatkę na „Ptaku Amato”. Sternik bronił się i zerwał któremuś wisior. Ranny schował się pod swoją ławką czy gdzieś, a oni przeoczyli go i nie wrzucili z trupami do morza. Sternik wsunął Lwa w szparę, by go nie zgubić, i wziął kurs na Pobrzeże. Póki żył, trzymał wiosło, a potem fala zrzuciła go za burtę. Jednak znak straży został. Na Chlu, grubasie! Sam na to wpadłeś? – Odd obracał wisior w dłoni i uśmiechał się z niedowierzaniem. – Psy zostały szakalami... No i takie nic, a ile mówi... Przydałby mi się czasem ktoś taki jak ty u nas w Kelbie... – Jestem wolnym wężem, Odd. Nie lubię, jak mi rozkazują. No i jak któryś z was ma coś do drugiego, to sam załatwia to nożem! Z czego ja bym tutaj żył? Mówiłeś, że chcesz sam wyrównać rachunki z kozą, co wchodzi ci w szkodę. Myślę, że jest na to sposób. – Jaki? – Na początek jeden z twoich ludzi podrzuci do psiarni mój list... – Znak straży! – krzyknął chłopak z masztu. Kapitan odetchnął z ulgą. Odkąd po prawej burcie zauważono zbliżający się okręt, cała załoga „Skrzypłocza” niepewnie ściskała w rękach broń, zastanawiając się, czy lepiej będzie jej użyć, czy może od razu cisnąć do morza i nie kusić losu. Zwłaszcza że mijali właśnie wyspę Smocze Gniazdo – idealne miejsce do morskich zasadzek. – Ster prawo na burt! Kupiec Varu stanął na rufie koło sternika i przysłonił oczy, żeby lepiej obejrzeć zbliżający się okręt. Topór i pałka na żaglu, i smok rzeźbiony na dziobie. Ze dwadzieścia wioseł, czyli razem coś z trzydziestu – czterdziestu zbrojnych na pokładzie. Gdyby Molk miał nie trzy, ale dziesięć takich okrętów, na północ od Dwóch Prądów piratów dawno by nie było i handel szedłby morzem jak rzeką! Spadłyby może ceny, ale ta masa towarów... Gdyby byli na rzece, już słyszałby krzyk kapitana okrętu patrolowego. Tu zagłuszały go jednak fale. – Kto?! – dobiegło w końcu. – „Skrzypłocz” z Aytlanu na Molk! – Ładunek?! – Wino! – Ha! Sprawdzim! – Linę do masztu! – zawołał kapitan. Za chwilę stał przy prawej burcie i trzymał koniec cumy, by go rzucić strażnikom. – Wiosła wyjm! Kiedy statki spotkały się burta w burtę, strażnicy opuścili trap i dziesięciu zbrojnych weszło na pokład. – Coście tacy przestraszeni? – zapytał dowódca strażników. – Płyniecie na wojnę? – Ha, prawda! Nie dałem rozkazu. Myśleliśmy, że to piraci. Złożyć broń! – No to teraz pokażcie to wino! Żeglarze cofnęli się pod burty, robiąc miejsce strażnikom. Kapitan „Skrzypłocza” otworzył klapę na śródokręciu. – Aytlanckie? – usłyszał. – Aytlanckie. Najlep... – Nie dokończył, bo miecz dowódcy strażników wszedł mu w brzuch po rękojeść. Kapitan upadł na pokład, powstrzymując rękami wypływające wnętrzności. Kilku marynarzy rzuciło się po opuszczone pałki i topory, ale zza pleców wioślarzy patrolowca wyjrzeli łucznicy. Furknęły lotki. Tylko kilka strzał chybiło celu. – Brać ich! Kolejna dziesiątka strażników wskoczyła na pokład. Kupiec, sternik i kilku wioślarzy stłoczyło się na rufie, broniąc dostępu wyciągniętymi wiosłami. Innych zbrojni cięli i żywych jeszcze rzucali za burtę. – Skończycie na palu! – zawołał kupiec. – Więc to tak giną statki?! – Rzucić wiosła! Są różne rodzaje śmierci. Te mniej i bardziej bolesne... – Strażnicy powoli zbliżali się do rufy. Wtem od Smoczego Gniazda oderwał się ciemny kształt, który dotąd brali za kawał rozłupanej skały. Szybko rozwinął kupiecki żagiel i zrzucił z kadłuba sieć przetykaną szmatami. Nie musiał nawet brać halsów, bo płynął prosto z wiatrem i prądem tak jak wcześniej „Smok” do „Skrzypłocza”. – To „Ptak Amato”! – zawołał któryś zbrojny. – „Ptak Amato” jest na dnie, głupcze. Nie fruwa od Święta Puf. – Ale kapitanie! To jednak był „Ptak Amato”. Wyciągnął wiosła i gnał w ich stronę. – Wpierw ich! – Kapitan straży wskazał ludzi na rufie „Skrzypłocza”. – Szybko! Łuki! Ale zbliżający się statek plunął w „Smoka” gradem ognistych strzał. Większość chybiła, widać miały tylko przestraszyć. – Łucznicy wracać! Przeskoczyli na swój okręt, tymczasem z „Ptaka Amato” uderzyła kolejna salwa – w pokład i żagiel. Za chwilę poczuli woń tlącego się płótna. – Zwinąć żagiel! – wrzasnął dowódca i skoczył na swój statek za łucznikami. – Za późno, Nares! – Sternik puścił na chwilę wiosło i złapał go za ramię. – Zwrot! Źle stoimy! Trza dziobem w dziób, nie burtą! – Do steru! – odepchnął go. Płonący żagiel opadł na pokład, smrodząc i zasnuwając go dymem. Kapitan i sternik stracili się z oczu. Łucznicy puścili strzały na pamięć, nie mogąc dostrzec nie tylko wroga, ale nawet dziobu własnego okrętu. Dym okrył też pokład „Skrzypłocza”, co dobrze wykorzystali pozostali przy życiu wioślarze. Kołysząc drzewcami, poszli prosto na strażników. Dwóch czy trzech zepchnęli do morza, kilku przewrócili. Ale za chwilę ta resztka załogi „Skrzypłocza” sama zwaliła się na pokład, gdy „Smok” zachybotał się jak podrzucony na fali i uderzył lewą burtą w ich statek. Kupiec dostrzegł kątem oka, jak ze zbliżającego się „Ptaka Amato” wylatuje w powietrze głaz i spada tuż obok dziobu okrętu strażników. – Pijmy krew! Kelba! Kelba! – usłyszał. Drugi i trzeci głaz upadły w wodę, opryskując tylko cały pokład pianą. Ale czwarty był celny. Kapitan Nares zdążył tylko zobaczyć, jak chwieje się maszt i pióro złamanego wiosła leci w jego stronę... Ocknął się, gdy ktoś chlusnął mu wodą prosto w twarz. Chciał się poderwać, ale więzy nie pozwalały. Było już po bitwie. Jego ludzie leżeli na dziobie związani jak prosiaki. „Smok” wyglądał lepiej, niż kiedy widział go zasnutego dymem i zdawało się – niemal tonącego. Nie miał już żagla i pół masztu, ale trzymał się na wodzie. A nad Naresem pochylało się kilku piratów. Jeden wydał się znajomy. Miał gębę jak tłusta świnia, za to oczy lisa. Tylko jeden człowiek mógł tak wyglądać! Ten sam, który nieudolnie próbował go wyśledzić, zanim uciekł z Molku przed gniewem Seza. A teraz tu? – Poznajesz mnie, psie? Kannabi w służbie straży miejskiej i namiestnika Molku. Kapitan Nares, jak mniemam? – Jesteś piratem, Kannabi. Podniosłeś rękę na okręt straży morskiej. – Doprawdy? A wydawało mi się, że jestem dobrym, odważnym człowiekiem, który przyszedł z pomocą żeglarzom napadniętym przez zbójów. Tak przynajmniej uważa obecny tu kupiec Varu. Czy to ten pies was napadł ze swoją bandą, panie? – Kannabi zwrócił się do kupca. – Ten sam. Zaświadczę nawet w świątyni. – Zatem dobrze. Widzisz znak straży? – Kannabi wyjął spod płaszcza wisior. Nares nie mógł wiedzieć, że grubas nie dostał go od zarządcy, tylko znalazł na „Ptaku Amato”. – Popływasz teraz z nami. – Strażnik Kannabi, też coś! Znam cię, ty mężo-łożniku. – Nie szczekaj! Zakosztujesz ty także mężołóstwa i to bardzo szybko, gdy na Placu Czterech Świątyń inni strażnicy wbiją ci w dupę pal. Wchodzi on powoli a głęboko, aż czujesz smak własnych flaków. Tylko inaczej niż przy męskiej miłości jesteś nadziany dzień, noc, jeszcze raz dzień... No i pal nie wiotczeje, choćbyś nie wiem jak wierzgał i jęczał. – Daj spokój, Kannabi – powiedział Odd. – Załatwmy to po naszemu. Też będzie mu rozkosznie. A ty powiesz, że stawiał opór. Pan kupiec nie będzie miał nic przeciwko. No, nad czym tak dumasz? – Czy płynąć prosto do Molku czy do Kelby? – Ha! Mój statek, moi ludzie, tylko do Kelby. „Skrzypłocz” wiezie przecież wino, nie? Pan kupiec nie odmówi poczęstunku. Nie odmówił, choć to nie było po kupiecku. Dopiero gdy piraci wzięli „Smoka” na hol i postawili żagle na pozostałych statkach, usiadł na rufie i zaczął obliczać. Będzie go ten poczęstunek kosztował, to pewne! Ale i tak wyszło tanio – nie był przecież stary i gdyby dziś zginął, przepadłoby mu wiele zyskowniejszych interesów. A gdyby tak zbratać się z kelbańskimi piratami? Tylko jego statki pływałyby bezpiecznie przez morze! A gdyby im tak jakiś okręt wyposażyć, może wkrótce on jeden handlowałby w Molku zamorskimi towarami... A gdyby ich tak napuścić... Wpłynęli do zatoki przed wieczorem, kiedy Ojciec-Słońce rozcina żyły upolowanym zwierzętom i krew spływa prosto do oceanu. Tego dnia nie tylko on miał dobre łowy. Nikt nawet nie myślał, że Odd sprowadzi aż dwa statki. W dodatku jeden miał na dziobie łeb smoka, a na „Smoku” pływał też Silias Rzeźnik. To był znak! A oprócz znaku było wino kupca Varu. Te dwie rzeczy szybko wróciły Kelbie życie, choć tak długo przypominała smętarz, nie pirackie gniazdo. Najwięcej zyskał na tym Odd, bo już nikt nie wzdychał tęsknie, że za Siliasa Rzeźnika było to czy tamto. Tak, czasy się zmieniły, ale nie na gorsze. Nowy kapitan pokonał w bitwie okręt straży, nie tracąc przy tym nikogo z załogi, a w dodatku namiestnik Molku pięknie mu za to podziękuje. Wśród wyzwisk zapędzono jeńców do piwnicy „Pod Dwoma Wiatrami”, a na całym placu przed tawerną stanęły dzbany z winem. Każdy musiało targać dwóch ludzi, ale wino prędko się nosi. Piraci, wrzeszcząc, znieśli z pokładu swojego kapitana. Kannabi i kupiec szli kilka kroków za nimi. Jednak do uczty siedli już razem, tylko nie na placu, ale w tawernie. Kapitan co jakiś czas wychodził do swoich ludzi, potem wracał i naradzali się dalej. Kupiec wyraźnie miał chęć pogadać z Oddem na osobności, jednak przy tym dzikim pirackim święcie wolał trzymać się blisko Kannabiego. – I co teraz? – zapytał Odd. – Co teraz, Kannabi? – Zostanę jeszcze dzień lub dwa. Poślę pismo do zarządcy straży. Przyjedzie eskorta, to wrócę z nimi. – No i po co, stary dupolubie? Nie zechcesz zostać w Kelbie? Razem zrobilibyśmy jeszcze niejeden dobry rejs. Na morzu nie jest tak źle, co? Nawet się nie porzygałeś. – Nie porzygałem, bo nic nie jadłem. Poza tym ty jesteś tu kapitanem, a ja nie lubię nikogo słuchać. – Słuchasz tego psa Seza. – To on tak myśli. Ale bogowie widzą, kto kogo trzyma na smyczy. – Nie myślisz chyba, że go rozradujesz tym, co żeś tu wyniuchał? – To właśnie cieszy mnie najbardziej! – Kannabi roześmiał się tak radośnie, jakby na pustej ulicy znalazł brzęczącą sakiewkę. – Przeklnie dzień, w którym kazał mi szukać tych zaginionych statków. Świadków mam tylu, że staną mu w gardle jak świńska kość staremu kundlowi. A o tobie będą układać ballady i zrobimy razem niejeden dobry interes! – Ja również byłbym z tego rad, panie Odd – wtrącił się kupiec. Kapitan stuknął się z nim kubkiem, ale milczał. – Przyjaźń pana Varu też może pomóc, kapitanie – odezwał się grubas. – Jak zaczniemy się z kupcami bratać, to z kogo będziemy żyli, he, he? – Może to już koniec starego piractwa? Silias nie żyje. Może teraz czas mniej machać mieczem, a więcej liczyć? Odd przechylił garniec. Pił i myślał. Gdy ta dzisiejsza radość zmieni się w złość i ból głowy, będzie musiał dać swoim ludziom coś więcej niż trzy statki kołyszące się w zatoce. Oni już zobaczyli w nim nowego Siliasa i bardzo będą nieradzi, jeśli okaże się jednak Oddem Młodszym. Cóż, gdy otwierają przed tobą burdel, tylko głupek nie wchodzi do środka! Niech więc będzie spółka z kupcem, niech będzie przyjaźń z tłustym dupolubem, niech sobie przyjeżdżają strażnicy i zabierają więźniów! Ale ledwo odjął garniec od ust, do tawerny weszło kilku pijanych, bosych żeglarzy. Dla nich nic się nigdy nie zmieniało. – Kapitanie, daj jeńca! Czas pohulać! – Wolnego! – Kannabi odstawił wino. – Jesteś w Kelbie – powiedział Odd. – Trza dać, jak proszą. – Niech tam! Byle nie kapitana. Za chwilę na placu mieszały się ze sobą dwa ryki – bólu i śmiechu: Kapitanie Odd, Ten pies to był chłopi A jak urżnąć jaja... – A może i ty byś sobie któregoś wziął? – zapytał Odd Kannabiego. – Nie, tych za bardzo czuć już trupem. Choć jeśli masz jeszcze gdzieś tego niewolnika, co na pustyni... Kannabi często porównywał świat do pastwiska. I tym razem też się nie omylił – gdy pastuchom zbrzydnie ser i podpłomyki, to zarzynają krowę. Na ten pomysł wpadł jednak nie Nares, ale jego sternik. A w każdym razie nie mógł już temu zaprzeczyć, bo padł martwy na „Smoku”. Pierwszy statek, „Koń-Wicher”, banda Naresa zaatakowała z daleka i gdyby tylko ta łajba miała mądrzejszego kapitana, już od miesiąca pół floty Aytlanu pływałoby między Smoczym Gniazdem a Przylądkiem. Nares skończyłby dawno na palu, a całe dowództwo molkijskiej straży zesrałoby się pod siebie. Kannabi uśmiechnął się, słuchając tej historii – czasem tak niewiele trzeba, aby świat stał się lepszy i piękniejszy, wystarczyłby tylko mądry szyper. Niestety, tamten głupiec nie wykorzystał mocy Dwóch Prądów i dał się dogonić. Ładunek wrócił do Molku, dla niepoznaki przeszedł przez kilka magazynów i już z dobrym kwitem trafił na rynek. – A co z ludźmi? – zapytał Kannabi. – Ludźmi? Piraci też zabijają, jak im ktoś stawia opór. – Nie porównuj się z bracią, psie! – Odd walnął go na odlew i poprawił z drugiej strony. – Pirat szanuje ludzi morza. – Dość, Odd! – Grubas złapał go za rękę. – Dopiero zaczął gadać. Połamiesz mu szczękę. Co było potem, śmieciu? – Pofem pyła... Potem była „Orka”. Płynęła z Miasta Trzech Słońc do Molku, wioząc głównie pasażerów. Tym razem strażnicy wszystko dobrze przemyśleli. Najpierw spokojnie weszli na pokład, szukając kogoś, na kogo niby mieli nakaz. Ale nie znajdując ani jego, ani też cennego ładunku, Nares kazał puścić statek. „Orka” odpłynęła, nie wiedząc nawet, że śmierć już przechadzała się po jej pokładzie. „Mewa”, „Narwal”, „Czerwony Wąż” i „Ptak Amato” nie miały już tyle szczęścia... – „Skrzypłocz” byłby więc szósty? – zapytał Kannabi. – No to się Sez ucieszy! Taf myflisz? – Kapitan straży wypluł krew i przez chwilę znów mówił wyraźnie: – Myślisz, Kannabi, że wystarczy twoje słowo przeciw mojemu? No już nie wspomnę, ile dla dostojnego Seza będzie znaczyć słowo tych tu! Gdybym się bał, nic bym nie powiedział. – Jeszcze się przestraszysz – zapewnił go Odd. – Kannabi, załatwmy to po naszemu! – Nie! Mówiliśmy już o tym. Chodźmy stąd, bo śmierdzi. Gdy wrócili do tawerny, Kannabi przywołał swoich ludzi. Jednemu kazał zaraz zbierać żeglarzy z uratowanego statku i szykować się do drogi. – A ty – powiedział drugiemu – zostań i pilnuj tych drzwi. – Przed kim? – Przed wszystkimi. Strzeż zwłaszcza tego psa, kapitana. Kannabi spędził w Kelbie jeszcze kilka dni, pomagając kupcowi Varu ułożyć się z Oddem. Sam też dostał dobry udział w przyszłych zyskach i obietnicę stugroszowej zaliczki, gdy tylko znajdą się w Molku. Choć takie obietnice zwykle były łajno warte, tym razem nie obawiał się ani trochę, bo długo jeszcze kupiec nie odważy się targować z piratami bez jego pośrednictwa. Przez resztę czasu grubas bawił się i z zadowoleniem upewniał, że Odd również nie był w stanie sam prowadzić żadnych poważniejszych targów. Kannabi trzymał nici całego przedsięwzięcia w swoich rękach. A poza tym nadal miał pod płaszczem znak Lwa i, udając wysłannika straży, mógł otworzyć sobie wiele drzwi. Byle ostrożnie i nie za często. Strażnicy zjawili się pod wieczór z końmi dla Kannabiego, jego człowieka i kupca. Dowodził sam Sez. Grubas nigdy by go nie posądzał, że trzyma się w siodle lepiej niż on sam, choć był chudszy – to prawda. Razem z Varu i Oddem zaprowadził zarządcę na przystań i pokazał wszystkie trzy statki. – No, nie łgałeś, Kannabi! „Ptak Amato”, „Smok” i „Skrzypłocz”. Tylko czemu posłałeś do mnie człowieka z tym obelżywym listem? – Nie był aż taki obelżywy! Zaczynał się od: Czcigodny zarządco Sez, tylko kończył na: ponieważ rezygnuję z prowadzenia twojej sprawy, takoż nie mogę znieść smrodu, jakim zioniesz z pyska, postanawiam nie wracać do Molku. Chciałem, aby się rozniosło, że w dupie mam, czy na morzu giną statki. – No i strażnicy napadli, a piraci obronili! Potwierdzasz, panie Varu? Kupiec skinął głową. – No a gdzie ten pies Nares? – Dobrze zamknięty – powiedział Odd. – Molk ci tego nie zapomni, kapitanie. Brać ich i ruszamy! – rozkazał Sez. Kannabi musiał sam przed sobą przyznać, że nie doceniał jego opanowania. Stołek palił mu się pod dupą, a on był spokojny. Targować się zacznie pewnie dopiero w drodze do Molku. Spętanie ludzi Naresa nie trwało długo, zwłaszcza że nie utrudniali strażnikom roboty. Byli wyraźnie radzi, że choć w powrozach, to jednak opuszczą Kelbę. Sez pognał zbrojnych kłusem, poczekał, aż zdyszani więźniowie przebiegną koło niego popędzani batem przez tylną straż kolumny, a sam został w tyle z kupcem i Kannabim. Grubas rozkazał swojemu zbrojnemu, żeby trzymał się na dziesięć kroków. Czekał, aż zarządca wspomni mimochodem o dobrym imieniu straży, o podłych molkijczykach, którzy niczego już nie szanują... Ale nie! Kiedy Kelba znikła im już z oczu, Sez tylko upewnił się raz jeszcze, czy kupiec wszystko potwierdza. – Tak. I przysięgnę w świątyni, jak będzie trzeba. Ci ludzie nie są już piratami. Powiem, panie Sez, że gdyby dać im żołd i kazać pilnować Pobrzeża, to... – Panie Varu, nie musisz się już niczego obawiać. Jesteś pod moją opieką. Trzeci raz zapytam. Potwierdzasz wszystko? – Tak. – Dobrze. Pogońcie konie. Dogonili zbrojnych już na pustyni. Ojciec-Słońce wracał do obozowiska, z ziemi wstawał chłód nocy. Opatulili się w płaszcze, ale jechali dalej. Kilku strażników miało w rękach pochodnie. Ich błyski raz po raz oświetlały twarze więźniów. Gdy wiatr zmienił się z południowego na północny i poczuli w ustach drobinki piasku, Sez zatrzymał kolumnę. – Teraz popas? – zapytał tłuścioch. – Długo się trzymał – pomyślał. – Ale zawsze to mniejszy wstyd skamleć po nocy! – Tak, popas. Z koni! Strażnicy zeskoczyli sprawnie. Kupiec i Kannabi długo plątali się we własnych płaszczach. Ale gdy stanęli na ziemi, zaplątali się jeszcze bardziej – na znak zarządcy przyskoczyli strażnicy i ściągnęli im kaptury na głowę. Już po chwili obaj leżeli z nosami w piasku, a z rękami spętanymi na plecach. Tylko pomocnik grubasa szybko zmiarkował, co się dzieje, i skoczył w ciemność nocy. Dwóch konnych z pochodniami pokłusowało za nim. – Porno...! – wydarł się Varu. Zamilkł, gdy zarządca straży przydusił mu butem głowę. – Co zamyślasz, Sez? – syknął wściekle Kannabi. Sez zdjął nogę z kupca, ale nie odpowiedział. Dziesięć, może dwadzieścia kroków od traktu usłyszeli krzyk. Po chwili wrócili konni. Nadal trzymali pochodnie, ale już się nie spieszyli, jechali stępa. – Postawić ich! Strażnicy szybko spełnili rozkaz, przy okazji dociskając węzły. – Co zamyślam? – Zarządca podszedł do grubasa i wionął mu w nos oddechem. – Myślałeś, że pozwolę na to, by strażnik stanął przed sądem za zbrojną napaść i mord? Pamiętasz swoje wywody o strażnikach i prostych ludziach? O krowach, lwach i pastuchach? Krowa musi wiedzieć, że pastuch jest jej przyjacielem, a lew wrogiem. Inaczej nie pozwoliłaby się doić. Zaczynać! – krzyknął do swoich ludzi. Wyciągnęli miecze i zaczęli rąbać niedawnych kamratów. Część więźniów rzuciła się do ucieczki, ale że wszyscy byli przywiązani do wspólnego powroza, tylko przewracali jeden drugiego. Jednak większość, tak jak i ich kapitan, nie próbowała walczyć czy choćby błagać Seza. Skłębili się jak dźgana igłą glizda, której żywe jeszcze części poruszają usieczonymi. – Potem rozetniemy im więzy, zdejmiemy powrozy i rano znajdziemy ich zabitych na pustyni przez zbójów. Dowódca patrolu, choć stary wiarus, porzyga się na ten widok i zielony na gębie przygalopuje do Molku. Na Chlu! – zawołają kupcy. – Jacy zbóje? To na pewno zbiry z Kelby! A ja im powiem, że tak, że to pewne, bo jeden strażnik oskarżył ich, zanim skonał. Ty, Varu, zaświadczysz w świątyni, że cudem uciekłeś i że w kelbańskiej przystani stoją dowody zbrodni: „Ptak Amato”, „Skrzypłocz” i „Wąż”. A ty, mężołożniku... Ty sam zobaczysz. – Są żeglarze, którzy... wrócili do Molku? – To miało brzmieć jak oskarżenie, ale Kannabi nagle wszystko zrozumiał. Nie mógł cofnąć naiwnych słów, zdołał tylko zmienić je w pytanie. – Jacy żeglarze? Mówisz może o tym biedaku, który ledwo się dowlókł do Wschodniej Bramy i padł martwy w strażnicy? Dziw, że z flakami na wierzchu zdołał ujść tak daleko. No ale doszedł, przyniósł mi wiadomość. Dzięki temu patrol zdołał odnaleźć na pustyni pana Varu i uratować mu życie. Czy tak było? – Sez uniósł miecz i podsunął go kupcowi pod nos. Kannabi spędził w lochu cztery dni. Wypuścili go dopiero dzień po tym, jak kawalkada zbrojnych przekłusowała ulicami miasta, kierując się w stronę Zachodniej Bramy i traktu na Kelbę. Za późno, aby wysłać kogoś z ostrzeżeniem! Był jeszcze wczesny ranek, kupcy dopiero otwierali składy, ale na ulicach mrowili się podnieceni ludzie. Przeszedł przez most i skręcił do sklepu Varu. Kupiec nie zdążył ukryć się przed nim w kantorze. – Czego chcesz, Kannabi? – Przyszedłem po moją zaliczkę. – Jaką znów zaliczkę? – Chcesz gadać tu? – Grubas wskazał dwóch pomocników, dużego i małego, rozkładających na półkach dzbany z winem z Aytlanu, Quetli, Molku... – Chodź! – Varu odchylił zasłonę i pierwszy poszedł wąskim, mrocznym korytarzem aż na tył domu, gdzie za magazynami miał izbę do rachowania, chowania się przed wierzycielami i załatwiania pokątnych interesów. Tłuścioch sapał za nim. Mógł dobyć sztyletu, mógł złapać za zadek, mógł zrobić wiele rzeczy, więc kupiec w każdej chwili był gotowy odwrócić się i pchnąć nożem, którego trzonek już miał w garści, choć ostrze jeszcze za pasem. Gdy weszli do izby, odgrodził się od gościa stołem i wskazał mu zydel. – Nie. Nasiedziałem się dość. Wiesz dobrze, o jaką zaliczkę idzie. – Nie będzie interesów z Oddem, to i nie będzie zaliczki. – A przynajmniej wysłałeś kogoś do Kelby? – Do Kelby? Nie. Po co? – No, jest wiele powodów. Wdzięczność, szlachetność, uczciwość, wierność przysięgom... Takie tam. Jest też inny. Twoje życie. – Że uratowali mi życie? O tym lepiej zapomnij, jak i ja zapomniałem. Życie uratowali mi strażnicy i zarządca Sez. Tak przysięgałem przed namiestnikiem. A co miałem zrobić? Przecież ja żyję tu, w Molku! – I pewnie w Molku umrzesz. Daj pieniądze, bo i tak niedługo nie będą ci już potrzebne. Ha, ha. No, chyba że oszczędzasz na nekromantę – zaśmiał się Kannabi, ale Varu nic nie odpowiedział. – Czekam do jutra. I przestań się bawić tym nożykiem, bo utniesz sobie przyrodzenie! Grubas odwrócił się i wyszedł. Kupiec popatrzył na swoją rękę ściskającą nóż. Jak on mógł zauważyć? Rękojeść jest przecież tak mała, że cała mieści się w dłoni, a ręce założone na brzuchu nie powinny chyba wzbudzać podejrzeń? Może lepiej było schować nóż w rękawie? A może wynająć dwóch zbrojnych? Kupiec snuł wiele podobnych myśli, jednak niecałe dwa dni potem wyłowiono go martwego z portu. Przyrodzenie miał faktycznie odcięte i nawet wepchnięte do ust, ale było pewne, że sam sobie tego nie zrobił... Na stole Kannabiego zwykle walało się wiele rozrzuconych papierów, ale teraz stał tam tylko dzban wina i dwa kubki. Obok leżała niedopalona fajka z zielem, a na łóżku chłopak. Włosy miał modnie ułożone, tylko nogi brudne. – Będziemy przy nim rozmawiać? – zapytał grubasa przybyły. – Nie. No skąd! Masz grosza. Czekaj we wspólnej izbie. Chłopak posłusznie narzucił tunikę i zabrał sandały spod łóżka. Wzruszył ramionami. Zastanawiał się, dlaczego dupolub każe mu czekać, skoro tamten jest starszy i brzydszy. Dlaczego jeszcze daje mu stołek i częstuje winem? – Zarządca straży cię wzywa. – O tak, z pewnością. Strażnika wyczuwam jak mucha gówno. Od ciebie jednak zalatuje trupem. – Ha! – Obcy złapał kubek i chlusnął winem prosto w ślepia Kannabiego. Ale grubas był szybki. Wino plasnęło go tylko w lewe oko, prawe dalej wszystko widziało doskonale. Złapał napastnika pod pachami, zgadując, że tam właśnie chowa sztylet. Jednak drugi został jeszcze na udzie. Tłuścioch poczuł ostrze, dopiero gdy rozdziabało mu dłoń. Chwycił obcego za nadgarstek, a ten go za gardło. Potoczyli się na łóżko. Grubas dostał jeszcze łokciem w żołądek, ale nie zgiął się. Sadło czasem się przydaje! Spróbował sięgnąć kolanem jąder napastnika. Nie dał rady. Za to tamten rozbił mu czołem nos. Znów podniósł głowę, żeby tym razem uderzyć w zęby. Kannabi zdążył się odchylić i czoło napastnika trafiło w ramę łóżka. Grubas skorzystał z tego, by wyswobodzić jedną rękę. Pchnął palcami w oczy. Jeden złamał o nos, ale drugi wszedł głęboko. To wystarczyło. Namacał ręką stołek i uderzał na oślep – raz w głowę, raz w plecy... Obcy jęczał, ale dalej próbował walczyć. Naraz otworzyły się drzwi i stanął w nich Uglik z dwoma garncami piwa. Dwa uderzenia to dwa piwa – porozumiewali się w ten sposób wiele razy. Inny karczmarz pewnie upuściłby dzbanki na ten widok, ale on odstawił je całe na stół. Uglik nie musiał pomagać. Wystarczyło, że skrzypnął drzwiami i odwrócił na chwilę uwagę napastnika. Kannabi przetoczył się po przeciwniku i splótł mu ręce na plecach. Chrupnęło. – Kto to był? – zapytał Uglik. Grubas przez chwilę chciał opowiedzieć całą historię, ale zrezygnował. Był zmęczony, poza tym karczmarze nie po to żyją na świecie, aby wolne węże powierzały im swoje tajemnice. Są zupełnie po co innego. – Odeślij chłopaka, Uglik. – Sam sobie gdzieś polazł. – Noto nalej! Kannabi sięgnął po kubek i po kilku łykach poczuł lekką senność. Nie myślał, że walka aż tak go wyczerpała. – Wyniesiesz ze mną trupa? – Nie raz pierwszy, nie ostatni... Grubas napił się jeszcze. Odetchnął. Zabójca nie przychodzi dwa razy w ten sam wieczór. Trzeba byłoby drugiego zabójcy, bo tamten sam już jest zabity i nie może zabijać... bo nie zabije... kto nie żyje! Potrząsnął głową. Po ciężkim dniu wieczorem mogła nie pracować równie dobrze co rano, ale skąd się w niej wzięły takie gówna, nie myśli?! Chciał sięgnąć po kubek, jednak ręka go nie posłuchała. Była ciężka jak kamień, a przed oczami latały mu najpierw iskry, a potem ogniste ptaki... Jęknął, gdy któryś sfrunął do żołądka i zniósł jajo palące jak płomień, jak kwas... – Co... w piwie? – zacharczał Kannabi. – Pozdrowienia z Kelby – powiedział Uglik. Czarny Zawój zwany... Białym „Zawojem Jak mówią księgi, tylko uczeni-magowie najwięksi arcymagowie z Aytlanu posiedli umiejętność sztukę połączenia dwuch dwóch dwu umysłów w jeden, jednak dawno została ona zapomniana abo też skryta przed uczmi oczami niewtajemniczonych i do tajemnych jeno wielce celów w ukryciu wykorzystywana. Jednak mało kto wie człek uczony wiedzieć powinien, że mocą jeno własnego umysłu własnej mądrości posiadł ją takoż piszący te słowa, a szerzej nikomu nieznany, mistrz nekromancki z Molku imieniem Nzalan, który choć tanim jeno instrumentarium dysponował, swym dziełem dołączył trwale wpisał się w dzieje rozumu ludzkiej rasy. Naprzód, by niezoiiuilowanym mniej zorientowanym Czytelnikom Poszukiwaczom Prawdy wyjaśnić, z czym w tej rozprawie będą mieli do czynienia, rzec tyle trzeba, iż magowie nie tylko w sposób magiczny łączyli swe umysły w stożek mocy i jednoczyli je na czas rytuału, by tym silniejsze zaklęcia rzucać. Dawno też już poszukiwali sposobu trwałego i fizycznego połączenia mózgów, by razem działały myślały. Mistrz Aybiem napisał nawet rozprawę o tym, jakie pożytki świat mógłby mieć z golemów, tyle że nie siłą, ale rozumem władających dysponujących, gdyby zaprząc je do pracy przy liczeniu, zapamiętywaniu i późniejszym wyjawianiu wiadomości każdemu, kto poda umówione hasło. Prawił takoż, że golemy owe nie musiałyby działać osobno, ale ich mózgi mogłyby być połączone, aby tym szybciej liczyć i zapamiętywać. I że wcale nie musiałyby być golemami takimi, jakimi zna je magia, bo ani rąk, ani nóg, ani muskułów by im nie było Uza by nie potrzebowały, a jeno głów. Pomysły te jednak jak bajdę przyjęto. Dwieście bez mała lat później ja, Nzalan, mistrz nekromancki z Molku, sztuki podobnej na dwuch dwóch dwu mózgach dokonałem, z których jeden był żywy, choć uszkodzony, a drugi sprawny, choć ledwie nie umarły. Jednej tylko rzeczy nie przewidziałem, że gdy dwa są umysły, zawszeć jeden drugiemu zechce przewodzić, a drugi pierwszemu ustąpić nie zechce; Pewne jest wszakoż, że w uczonych moich kolegach wiele zazdrości to wzbudzi. rękopis wstępu do Czynów a przewag mojej sztuki magicznej Nzalana, nekromanty z Molku Jego imię uciekło przez cięty mieczem łeb. W takich chwilach ludzie nie tylko tego zapominają. Nieraz zdaje się im nawet, że gwarzą z Ojcem-Słońcem albo z Pufem – Panem Powietrza. Ale on nie gadał z nikim nawet w myśli, gdy po bitwie pod Molkiem leżał dwa dni na pobojowisku. Znalazł go złodziej zwłok, widać jakiś uczciwszy czy bardziej przesądny, bo wrzask podniósł zamiast dobić. – Cud to prawdziwy poniewierać się tyle wśród trupów i nie stać się jednym z nich. A cud jeszcze większy dostać potem dobrą opiekę – tłumaczył mu uzdrawiacz, bardzo ciekaw, czy ranny rozumie jeszcze ludzką mowę. – Zwykle takim jak ty marzy się co najwyżej cios litości albo wyrko ku wygodniejszemu zdychaniu. Dziękuj bogom, że szlachetny Quotlin, namiestnik Molku, rozkazał zatroszczyć się o rannych i to z obu armii! – Ehem! Uzdrawiacz wiele się nabiedził nad niedoszłym poległym. Za same mikstury skarb namiestnika zapłacił trzydzieści groszy. A jeszcze trzeba było ranę oczyścić, wydłubać szczypczykami każdy odprysk kości, na koniec mózg zakryć srebrnym spodkiem i wszystko jeszcze szmatą. Tak, tak, szmatą – metal też trzeba przysłonić, by nie rozgrzewał się od spojrzeń Ojca-Słońca. No i lepiej, jak blask srebra nie razi także ludzkich oczu! Ale wspomnienia i imię umarły, zatem ranny został Czarnym Zawojem od swego nowego okrycia głowy. Nie jest to imię dla człeka z Pobrzeża ani Aytlanu, w ogóle nie jest to imię dla człeka. Po raz pierwszy przedstawił się nim kupcowi Zace – jedynemu bogaczowi Podgrodzia, gdy przerwał mu posiłek, prosząc o jakieś zajęcie. – Czarny Zawój? Czy to od tej szmaty, co ją nosisz? Masz tu dwa grosze. Więc chcesz dla mnie pracować? Dla mnie tu wszyscy pracują, choć czasem wcale o tym nie wiedzą. Na przykład nasz gospodarz Uglik mówi często o tej budzie moja gospoda. A ona tylko trochę bardziej jego niż twoja! Prawie cała jest za moje pieniądze i sprawiedliwie to ja mam z niej zarobek. Kto tu zachodzi na piwo, zawsze pije za moje zdrowie. Też tu zachodzisz, ty, jak ci tam? – Mówią na mnie Czarny Zawój, panie Żaka. – Taaa! Oddawaj jednego grosza z tych, co dałem! Mówią, dasz głupcowi dwa grosze, to jeden zgubi, drugi zepsuje. Więc czemuż chcesz dla mnie pracować? – Ze względu na szacunek, panie Żaka. Szacunek! Piękne słowo! Zatrzymaj sobie oba grosze. Nie takiś głupi, skoro tak łgać potrafisz. Jutro o świcie czekaj pod moim progiem. Jak się zbudzę, dam polecenia. I dał, i to nieraz. Aż w końcu Czarnemu Zawojowi przyszło wieźć wozem jego pana i karczmarza Uglika boczną ulicą pod murami miasta. Droga była długa, zwłaszcza że jej nadkładali, aby zejść z oczu przechodniom. – A więc nie swoją śmiercią odszedł, Uglik? – Swoją czy nie, to za jedno, panie Żaka. Rzecz tylko w tym, coby śmierciuch nie robił trudności. Zmierzali ku smętarzowi, do domu nekromanty Nzalana, a na wozie leżał przykryty płótnem Kannabi, jeszcze poprzedniego dnia najmędrszy rozum Molku. Wyświadczył kupcom wiele przysług, tu śledząc, tam knując, ale że fach taki swojej gildii nie ma, a i rodziny zmarły żadnej nie posiadał, zgodnie z prawem obowiązek pochówku przypadł właścicielowi domu, gdzie tamten życia dokonał. Zatem Uglik i Żaka jechali spełnić swoją powinność, a przygłupi pomocnik był najlepszy za towarzysza. – No więc Kannabi, sława Molku, umarł nie swoją śmiercią, pijąc twoje piwo w twoim zajeździe, Uglik. A ja mam cię teraz z tego wyplątać? – To w większej połowie twój zajazd, panie Żaka. – Hę? – No więc jak będzie? Nzalan, molkijski nekromanta, siedział obok wypełnionej lodem skrzyni i przyglądał się Kannabiemu. Ciekawe, jakie tajemnice drzemią jeszcze w jego głowie i ile są warte... Ale czas ucieka. Zanim wydobędzie jedną, trzy inne zdążą umrzeć na zawsze. Jednak Żaka i Uglik nie chcieli żadnych tajemnic, tylko pozbyć się kłopotu. Ich pachołek chuchał właśnie w dłonie zmarznięte od noszenia lodu. Nzalan pewnie nie zwróciłby na niego zbytniej uwagi, gdyby nie ten cudaczny czarny zawój na głowie. Spod niego patrzyły oczy przygłupa – na pół obojętne, na pół zadziwione. Nekromantę już od dawna interesowali żywi o trupim spojrzeniu, o umyśle zamkniętym jak szkatuła, do której właściciel zgubił klucz. – Więc jak będzie, panie Nzalan? – Kto to jest? – zapytał nekromanta. – Kim jest twój sługa? – Zwą go Czarnym Zawojem. To przygłup. Zlitowałem się... – Taaak, twoje dobre serce jest w Molku powszechnie znane, panie Żaka. Umie gadać? – Umie. No, przedstaw się, jak mistrz Nzalan prosi! – Jestem Czarny Zawój, panie. Nie mówił jak molkijczyk – za szybko, za śpiewnie, za mało pracował gardłem, a za dużo językiem. Pewnie Aytlanczyk! Bardzo dobrze! Nzalan tyle razy próbował sprawdzić, czy głębie umysłu ludzi z różnych krain różnią się, czy też prawdę mówią ci, według których cała ludzkość, nawet barbarzyńcy, wzięli się z jednej matki. Po niedawnej wojnie kupił nawet trochę odrąbanych łbów aytlanckich wojowników, ale niewiele mu pomogły. Część miała mózgi uszkodzone przy upadku na ziemię, a w innych trwoga zjadła większość myśli. Widać nie byli nawet dobrymi wojownikami i nie dziw, że zginęli. Może wbrew temu, co mówią o sobie ludzie miecza, nagła śmierć zawsze jest trwogą? A ten jeden łeb, który mógł powiedzieć coś naprawdę ciekawego, na nieszczęście był żywy... Ale nie ma co rozpamiętywać, gdy trafia się nowa okazja. Wraz z pytaniem nekromanta posłał nieznajomemu myśl. Na wypadek, gdyby tamten skłamał... Czarny Zawój – otrzymał taką samą odpowiedź. – Tak... Czarny Zawój. Twoje przezwisko bardzo pasuje do tej szmaty na głowie. Ale pytałem o imię. – Nie znam go, panie. Walczyłem pod Molkiem i... A, jeszcze jedna ofiara wojny! Bardzo dobrze! Imię! – żądała kolejna myśl Nzalana. Nieznajomy naprawdę nie pamiętał. Kłamać można nawet katu, ale nie magowi. No, chyba że się jest jeszcze lepszym słyszącym! Jednak wtedy nie przychodziłby tu jako sługa Żaki. – ...i łeb mu rozłupali, aż cały rozum uciekł – przerwał kupiec. – Nie ma się co targować. Ten trup nie miał rodziny. Jak go źle przygotujesz, nikt nie pójdzie na skargę. Byle gęby tak nie krzywił i oczy zamknął. To wszystko. – Uglik coś mało dziś gada. Czyżby Kannabi otruł się jego piwem? Me pytaj, Nzalan. Po co ci to wiedzieć? Zapłacimy, odejdziemy... – pomyślał do niego karczmarz, ale to nie było mądre. Za chwilę syknął, bo jakiś niewidzialny rożen przeszył mu głowę i na dłuższą chwilę kazał zapomnieć o wszystkim poza bólem. Nie, nie trzeba myśleć tak do nekromanty, tu nie karczma, a to nie jeden z podpitych gości, których można orżnąć, przekonując, że opróżnili siedem, a nie sześć garnców. – Otruł się własnym jadem. Tacy jak on zawsze źle kończą – powiedział Żaka. – Myślałby kto, że wielu znałeś takich jak on! Kannabi był jeden. Jeden jedyny. Nzalan wziął trochę lodu z kubła i obsypał trupowi głowę. Najsprytniejszy mózg Molku, ha, czegoś takiego szkoda zakopywać. No i jest ten głupek, który imienia nie pamięta i gada jak cudzoziemiec! Za takie rzeczy zwykle musiał drogo płacić, a teraz kto wie, czy obu nie dostanie darmo... – Więc ile chcesz dziś ukraść, Nzalan? – Oddasz mi swojego służącego i przyjdź jutro po trupa. Albo lepiej pojutrze. – Chcesz Czarnego Zawoja?! – zdziwił się kupiec. – Po co? – Bo też mam dobre serce. – Ale... No dobrze! Jest twój! – zgodził się pospiesznie, zanim nekromancie wróci rozum i zażąda pięćdziesięciu groszy. – Czy to ty zdziałałeś, Uglik? – zapytał, gdy już tylko we dwóch kolebali się na wozie. – Nie wiedziałem, że dasz mu radę myślą. – Nie było łatwo, panie Żaka... – Nie znajdziesz, panie, drugiego, co ci będzie wierniej służył za grosza dziennie. Albo i za miskę kaszy – Czarny Zawój rozgadał się jak u kata w gościnie. – Znam kupca, u którego lód jest tańszy o trzy i pół grosza na wozie niż gdzie indziej. Za pośrednictwo nie chcę nawet po pół grosza! Nie, panie, od ciebie nic nie wezmę! Może tylko poproszę o miskę polewki do tej kaszy! Nie musisz też obawiać się o moją uczciwość, mistrzu Nzalanie. Nie kradnę. Sam pan Żaka... – Po co tyle gadać? Będziesz źle służył, to zabiję. Podziałało – zamilkł. Nekromanta wiedział doskonale, co mówią o nim po karczmach. Nie tylko zresztą o nim, o całym fachu. Niewiele było w tym prawdy, ale i zła opinia czasem się przydaje. – Odwiń tę szmatę! – rozkazał. – Po cio cy to, pynie? – zapytał przestraszony Czarny Zawój. – Tak, już odwijem. Był wysoki, niemal półtora raza taki jak jego nowy pan, ale zawojem, który zdjął z głowy, można byłoby zmierzyć ich obu. Miął tkaninę w dłoniach jak zawstydzony wieśniak czapkę. – Siadaj! Dopiero teraz głowa Czarnego Zawoja była już na tyle nisko, że nekromanta mógł ją dokładnie obejrzeć. Przypominała wielki, popękany orzech, tylko powyżej uszu rosły kępki włosów. Na szczycie czaszki zamiast skóry widać było dno jakiegoś srebrnego naczynia. – Ha, takiś biedny, że chcesz służyć za miskę kaszy! A ten kawał srebra wart jest z piętnaście groszy jak nic! Kto cię składał? Nie bój się, mów! – Nie wiem. Jakiś wojskowy uzdrawiacz. – Rzeźnik nie uzdrawiacz! – prychnął nekromanta. – Byłeś potem u innego? – Za co, panie? Mogę już zawinąć? – Co się tak wstydzisz? Przecież nie przyrodzenie ci oglądam, głupcze! To się nawet rusza – przesunął lekko srebrną łatę. – Boli? No, spokojnie! Nie rozgrzewa się w słońcu? – Rozgrzewa. Uzdrawiacz kazał często chłodzić. – No dobrze. – Nzalan podszedł do skrzyni, w której trzymał wino. Nalał kubek sobie i pół kubka Czarnemu Zawojowi. – Masz! Ale pamiętaj, nie powinieneś zbyt wiele pić. Jak lekko zaszumi, masz przestać. O tym też mówił ci ten rzeźnik? – Nie. Już mogę obwiązać? Bo... – Obwiązuj. Cud bogów, że żyjesz. – Łyknął wina i spojrzał na ciało Kannabiego. Lód już zaczął powoli tajać i kapać ze skrzyni. Będzie musiał ją uszczelnić. A może wcale nie będzie to potrzebne tak zaraz... – A więc skoro jesteś u mnie na służbie, to mam dla ciebie dobre zajęcie. Warte więcej niż miska kaszy, a nawet ta druga z polewką. – Dziękuję, panie. – Czarny Zawój wstał i uroczyście się ukłonił. – Jeśli za to mi tak dziękujesz, to jak powiem resztę, chyba pocałujesz mnie w sandał – zaśmiał się Nzalan. – Siadaj i słuchaj! Czarny Zawój wysłuchał wszystkiego do końca, ale gdy później wyszedł za potrzebą, to nie obejrzał się aż na Podgrodziu. Stary ciągle gadał o jego głowie. W końcu zdradził, że chce przyczepić do niej łeb Kannabiego! Nie, nie, Czarnemu Zawojowi dość było kłopotów z jego własnym pokiereszowanym rozumem, z którego uciekło dawne imię i pamięć. Szczęściem jego głowa dość jeszcze była sprawna, aby wymyślić, jak zdobyć gdzieś pieniądze i uciec z Molku. Czarny Zawój poznał to miasto lepiej niż namiestnik i z pewnością lepiej od Nzalana. Wzdłuż i wszerz, z góry i na dół. Od Podgrodzia do portu, od ulicy Rybackiej do bramy Cytadeli. Ze zleceniami kupca Żaki bywał wszędzie. Poznał służących wszystkich ważnych ludzi w tym mieście, a pijąc wieczorami piwo „U Uglika”, poznał też osobiście wszystkich tych, którzy w Molku nic nie znaczyli. – Mam tylko sześć groszy, Torik – mówił właśnie jednemu z nich. – Pożycz choć cztery! – Ha! Sam chciałbym mieć cztery grosze! Mógłbym pić za to... dłuuugo. – Ledwie do święta, a może i nie, bo jak masz za co, to więcej chlejesz. Pan Żaka słusznie prawi, że kto nie utrzyma grosza, ten niewart i trzosa. Ale ja muszę mieć pieniądze! Czarny Zawój zamierzał jeszcze dodać coś o wsiowym pomyślunku swego kompana, ale się powstrzymał. Nie chciał tego dnia żadnych kłótni. Teraz bardzo potrzebował przyjaciół. Nawet biednych i głupich. – Kto może mieć? – Żaka ma. – Żaka! – wykrzyknął. – To twój przyjaciel. Sam przecież opowiadałeś... Ha, a mało to rzeczy przy piwie się opowiada?! A co miał mówić? Nie pamięta wprawdzie swego imienia, ale nie będzie przecież w karczmie gadał prawdy jak przygłup! Nikt tak nie robi. No prawie nikt... – Nic nie rozumiesz – westchnął Czarny Zawój. – Nie mogę pożyczać od pana Żaki, bo nigdy się nie wypłacę. Przyjaźń przyjaźnią, ale interes interesem. – To gówno taka przyjaźń – odgadł Torik, choć nawet tego nie zauważył. – Ty też jesteś moim przyjacielem, a pożyczyć nie pożyczysz. I co mam powiedzieć? Że gówno mi tu z tobą siedzieć? – Ha, przegadać to ty potrafisz! Nie dam, bo nie mam. Chcesz piwa? Odleję ci trochę z dzbana. Nie chciał, ale wypił i podziękował. Czego to się nie robi z przyjaźni. Szkoda tylko, że okazała się ona zupełnie nieprzydatna. Czarny Zawój od rana chodził po mieście i prosił znajomych o pieniądze. Najgorsi byli służący bogaczy. Choć szczerzy przynajmniej. Radzili mu nie zwlekać, tylko iść się utopić w Efrze. Dziwnie by to musiało wyglądać! Molkijska rzeka ma zwyczaj napełniać się wodą dopiero na wiosnę, a tu dopiero szła zima. Efra ledwo sięgałaby mu do połowy brzucha. Piękna rada, Czarny Zawój przysiągł ją sobie zapamiętać. Dobrze zapamiętać. Ale gdy to sobie przysięgał, przed karczmą zastąpiło mu drogę dwóch ludzi Żaki – Ghal Łomot i Ulg Obwieś. Kupiec trzymał ich na służbie na postrach, dłużnikom i innym sukinsynom – jak mawiał. – Dokąd to, Zawojku Czarnieńki? – Ghal Łomot przytknął mu do brzucha okuty koniec pałki. – Ponoć chcesz opuścić nasz piękny Molk. I to nieobyczajnie, bez pożegnanka. – Kto tak łże, Ghal?! Łeb takiemu urwać! Szedłem właśnie do pana Żaki prosić, by znów wziął mnie na służbę. – No widzisz! Idziemy w tę samą stronę. – Ulg Obwieś położył mu łapę na ramieniu i nie zdjął jej aż w domu Żaki. Była to pokraczna buda z gliny, cegły i drewna, tylko nieznacznie większa od innych. Dopiero otwierając drzwi, widziało się, że tak grubych ścian nie ma nawet niejedna strażnica. Żaka siedział przy stole ze swoimi kobietami. Wieczerzał. – Znalazł się, panie – powiedział Ghal Łomot. – Ha! – Żaka otarł rękawem swoją ciemną, skręconą brodę. – To ty! Powiedz, czy ja wedle ciebie wyglądam na oszusta? – Panie, nihdybym niśmiał... – Czarny Zawój upadł na kolana i jak zawsze, gdy był zdenerwowany, kaleczył mowę Pobrzeża. – Mój szacunik do cibie... – Niech cię Puf dmucha, czy cudzoziemcy nigdy nie uczą się ludzkiej mowy? No gadaj! Czyja wyglądam na oszusta? – Nie, panie – odpowiedział Czarny Zawój. – To dlaczego srasz na moje imię przy mistrzu Nzalanie? Powiedziałem mu, że będziesz jego sługą. Powiedziałem czy nie powiedziałem? Jak powiedziałem, to masz być! – Panie, on ce mnie zabić! On ce mi łeb obciąć! On ce mi drugi pyszyć! – Czyś ty się ziela napalił? Gdyby naprawdę chciał, już by tak było. No, ale nie moja rzecz, co Nzalan robi ze swoimi przydupasami. Ghal, Ulg, zaprowadźcie, coby się gdzie nie zgubił! Następnego dnia Czarny Zawój siedział przywiązany do krzesła w pracowni mistrza Nzalana. Nie mógł ruszyć głową i bał się tak bardzo, że wszystko wydawało mu się teraz lepsze niż obietnica nekromanty. – Nie chcę cię zabić, durniu zapowietrzony – tłumaczył mu cierpliwie Nzalan. – I łba drugiego też nie chcę przyszywać. Po co by mi było takie dziwadło? Żeby je po jarmarkach obwozić? Nie jestem kuglarzem, tylko magiem, mistrzem nekromanckim. To uczciwy handel. Ja spróbuję wyleczyć cię z durnoty, a ty będziesz przez rok robił, co ci każę. Sprawdzimy, czy wszystko się udało, a potem idź i niech cię nie znam, niewdzięczny głupcze! – A jag się ni da? – zabełkotał Czarny Zawój. – A jag się ni da, tu co ci szkudzi – przedrzeźniał go Nzalan. – Ha, ha, głupszy i tak już nie będziesz. Kto wie, może przypomnisz sobie imię, rodzinę... Może jakiś majątek odzyskasz? Więc jak? – Zgoda, panie. – Na pewno? – Tak. Mógł się cofnąć, ale nie cofnął. Sam pomagał zacisnąć więzy. Nekromanta wmusił w niego cały dzbanek wina i wepchnął knebel w usta. Położył na stole kłębki wełny, kawałki bursztynu, noże... Czarny Zawój czuł, jak odsłania mu łeb i rozcina skórę, potem słyszał, jak rozłupuje czaszkę Kannabiego. Coś zimnego i śliskiego spoczęło mu na głowie. Ale najgorszy był ten zgrzyt metalu i trzaski pocieranego wełną bursztynu. Nzalan twierdził, że w tym morskim kamieniu mieszka ognisty bóg Agni. – Magowie w Mieście Trzech Słońc zrobiliby to w godzinę. Tak, tak, w godzinę, jeśli tym mędrkom starczyłoby odwagi – mówił. – Mnie bez ich instrumentów zajmie to całą noc. Czy nie dziwne, że tu w Molku nawet największym bogaczom do zjedzenia wieczerzy wystarcza zwykła łyżka, a tam nie obejdą się bez tuzina szpikulców? Nekromanta poprawiał mu na głowie mózg Kannabiego zupełnie jakby to była czapka. Nagle Czarny Zawój poczuł lekkie ukłucie. Nzalan potarł bursztyn. Błysnęło. – Nie bój się – powiedział stary. – Tak właśnie błyszczą myśli. – Będę jak Kannabi? – Będziesz lepszy. Co dwie głowy, to nie jedna, jak mawiają smoki, he, he. No może nie głowy, ale umysły. Magowie też łączą czasem swoje mózgi siecią magiczną i wznoszą stożek mocy, rozumiesz? Nic nie rozumiał, ale nekromancie to nie przeszkadzało. – Ze stożkiem mocy jest tylko taki kłopot, że musi mieć środek, który kieruje pozostałymi umysłami, żeby myśli nie kłębiły się jak robaki na trupie. Na początek środkiem będzie twój własny umysł, dlatego nie odzyskasz pamięci, tylko będziesz sprawniej myślał. Potem się zobaczy... – Mnie musi na stronę, panie... – poprosił Czarny Zawój. – Teraz?! Nie ma mowy! Poczuł, że w jego głowę uderza błyskawica, rozłupuje ją niby suche drzewo, a ból spływa żyłami w dół. Narobił pod siebie. Usłyszał jeszcze, jak Nzalan klnie, że będzie musiał po nim sprzątać. To była ostatnia rzecz, którą zapamiętał... Kupiec Hual miał kantor w niskiej przybudówce przycupniętej obok magazynu, tak że faktorzy nie musieli wstawać od stołów, by liczyć wozy rozładowywane na podwórcu. Dwóch spisywało właśnie transport wina idący na rynek, a trzeci – w białym zawoju na głowie, zamieniał ich kreski w kolumny liczb. To była najgłupsza i najmniej odpowiedzialna robota, w sam raz dla nowego. W kraju Maud na Aytlanie, skąd przywiózł swą dupę i swoje dziwaczne nakrycie głowy, był ponoć wprawionym już w swój fach pomocnikiem kupieckim, ale w kantorze Huala musiał to udowodnić ponownie. – Tyle towaru! – westchnął najstarszy faktor. – Tyle towaru na zmarnowanie! – Na jakie zmarnowanie? – zapytał nowy, nie przestając liczyć kresek, z których każda wyobrażała jeden dzban. – Na srakie! – burknął tamten. – Już policzyłeś? – Policzyłem. Sto pięćdziesiąt cztery. – Po pół grosza każdy. Ile razem? – Siedemdziesiąt pięć bez kosztów. Ale dlaczego po pół grosza? To wino warte więcej! Pomocnicy kupca gruchnęli śmiechem. – Igo, weź jeden dzban i pokaż nowemu. – Czego ja? – A co? Ja mam iść? – zapytał starszy, wskazując swą kulawą nogę. Nowy rozpieczętował dzban i powąchał. No tak, wino zaczynało kwaśnieć! Pół grosza za dzban to wszystko, co uda się dostać, choć normalnie wino z Aytlanu nie spadało niżej półtora. Oszukali Huala, nie pierwszy raz! Słusznie w Molku gadają, że ten miły, niepozorny człowiek powinien był zostać kapłanem, nie kupcem. Cały wóz weźmie ze dwieście dzbanów, z czego wieczorem wróci połowa i nie będzie innej rady, jak wylać do rzeki. Hual zapłacił pewnie nie mniej jak grosz za dzban, zatem lekko licząc... – Sto pięćdziesiąt groszy straty – powiedział nowy. – O ile nie więcej tego w magazynie. – Jakie sto pięćdziesiąt? Ha, ha, dwieście wejdzie na wóz! – zaśmiał się kulawy. – A ile w magazynie? – A co cię to obchodzi?! Do roboty! – W magazynie jeszcze trzysta. Dolicz to! – Igo wetknął mu w rękę tabliczkę z kolejnym rzędem kresek. – Niech on policzy! – Nowy rzucił ją na podłogę i wybiegł z kantoru. – Stój! – zawołał do tragarzy. – Nie ładować! Nie jechać! – Co się rządzisz, panie faktor? – splunął któryś, ale postawił dzban na ziemi zadowolony z chwili odpoczynku. A kto wie, może i spodziewał się rozrywki, kiedy przyjdzie stary i zeklnie tego przybłędę. Tymczasem nowy przebiegł przez kantor, nie zwracając uwagi na krzyki kulawego i otworzył drzwi, za którymi siedział kupiec. – Panie, tag ni można! – Co? Wolniej, nie rozumiem. – Hual podniósł się z krzesła. – Co to za krzyki? – Ni można za pół grusza. Nie można za pół grosza – powtórzył po ludzku. – Panie Hual, sprzedasz to wino za dwa grosze od dzbana albo i dwa i pół, albo i za więcej. Ja ci to obiecuję! Za niedomkniętymi drzwiami kulawy i Igo gruchnęli śmiechem, więc cofnął się i je domknął. – Jakim sposobem? To nie wino, to już ocet. – Panie Hual, może już nie jest wino, ale i jeszcze nie ocet. Niech twoja córka, żona, kto tylko zaufany, kupi zaraz na targu dużo mięty i przeciśnie przez sito. Całe wino zlać do kadzi, wymieszać z ziołem i jeszcze raz wlać do dzbanów. Hmm, może miodu trochę? Przed wieczorem puścisz wszystkich faktorów, żebyśmy rozgłosili, że masz nowy, doskonały napój dla bardzo zmęczonych trunkiem. Prosto z Aytlanu, z rekomendacją Akademii. Dwa i pół za dzban! A może nawet trzy... Skoro i tak stracę, to niech się dzieje, co chce – zgodził się kupiec. Był jednak zbyt ostrożny, aby zacząć sprzedaż od dwóch groszy. Początkowo żądał tylko półtora. Gdy jednak następnego ranka połowa skwaśniałego wina poszła za cenę dobrego, podniósł ją do trzech miedziaków. I dobiłby pewnie do pięciu, gdyby się nie skończyło... Biały Zawój uciekł właśnie z Molku, odwracał się zadowolony, gdy nagle jego śladem ruszył Kannabi. Choćby biec co sił, grubas i tak był coraz bliżej. Biały Zawój zaczął wdrapywać się na górę. Wbiegli jeden po drugim na szczyt, kiedy Kannabiemu naraz odpadła głowa. Potoczyła się pod nogi Białego Zawoja, więc podniósł ją. Ale po co? Tego już się nie dowiedział, bo stary Nzalan szarpał go za ramię. Sen uleciał. – No, wstawaj, dziś nie święto! Do roboty! Czarny Zawój zawsze budził się o świcie, w końcu jego robota polegała głównie na tym, żeby równo z Ojcem-Słońcem zaglądać do okna Żaki. Jednak odkąd nekromanta połączył jego rozum z mózgiem Kannabiego, Biały Zawój każdego wieczoru długo nie mógł zasnąć i ranek był dla niego środkiem nocy. – Wstawaj, szybko! Sen pamiętasz? Pamiętał, wszystko pamiętał, nawet to, że gdy podnosił głowę Kannabiego, była z lewej strony bardziej utytłana kurzem niż z prawej. Opowiadał wszystko, siedząc na stołku i siorbiąc zimną polewkę, a Nzalan w tym czasie to coś zapisywał, to oglądał mu głowę i opląty wał ją świeżym, białym płótnem. Nekromanta chciał wiedzieć wszystko – co robił, co go bolało i kiedy, co mówił, czy daje sobie radę w nowej robocie... Tak, praca u Huala podobała mu się bardziej niż u Żaki, zwłaszcza odkąd został starszym faktorem po tej historii ze skwaśniałym winem. Nawet Nzalan był ciekaw, jak wpadł na pomysł z miętą, ale Biały Zawój nie umiał odpowiedzieć. To wymyśliło mu się samo, tak jak do dobrych poetów rymy ponoć same przychodzą. Ale tamci dwaj kantorowi durnie i tak gadali, że to wszystko protekcja tego starego, tfu, pluje Chlu, śmierciucha Nzalana, który nawet Hualowi zrobił gówno z mózgu i wsadził do ich kantoru syna swojej siostry z Aytlanu. Nazywa się Quasi, ale Biały Zawój na niego mówimy, bo chodzi z takim durnym czymś na łbie, z taką biała szmata! Co to za kraj ten Aytlan, że chłopy tam chodzą jak baby? A może takie z nich właśnie chłopy, he, he! Jednak gdy Biały Zawój wchodził do kantoru, milkli i zajmowali się swoją robotą. – Witaj, Quasi – pozdrawiali go kulawy i Igo. Witajcie, bogowie dali nam nowy, piękny dzień. A dni były rzeczywiście piękne. Prawie jak we śnie, na który czekał, a który nigdy mu się jeszcze nie przyśnił. Mógłby ten sen wyglądać na przykład tak: Kannabi ucieka z miasta, a on go goni, dogania i kopie w dupę. Albo jeszcze lepiej: dogania go, kopie w dupę i przypomina sobie swoje prawdziwe imię. Ale noce były gorsze od dni. Najpierw długo przewracał się na posłaniu, a potem nagle jak jastrząb napadał go zły sen. I Biały Zawój uciekał, nie mając odwagi zmierzyć się z Kannabim... Krzątali się w wynajętej izbie w górnej części Dzielnicy Kupców, niedaleko smętarza. Biały Zawój niewprawnie spryskiwał brodę pachnidłem, a Nzalan pomagał mu ułożyć szatę. – Poznają mnie! – biadolił Biały Zawój. – To koniec! – A kto cię może poznać? Jakiś służący?! – prychnął Nzalan. – A nawet jeśli, to co? Dasz w gębę! Koń z gównem nie gada. Nzalan był zadowolony ze swojego dzieła. Dręczył go jednak niepokój, że ten głupiec wszystko zepsuje. Tyle straconych lat zakończonych takich szczęśliwym trafem, taką przemianą... Nie, nikt mu tego nie odbierze! Jeszcze zdąży zobaczyć Miasto Trzech Słońc, Wszechnicę Magii, wreszcie miny tych wszystkich arcymagów, którzy już podczas studiów zdążyli dowieść, że są od niego dwakroć głupsi. Pokaże im sztukę, o jakiej mogą tylko pomarzyć, pokaże i też będzie arcymagiem! Nikt już nie powie mu śmierciuch. – Gdyby jeszcze znaleźć jakiś sposób, żeby oba mózgi zmieściły się w twojej czaszce, Quasi... – Wolę Biały Zawój. – Łajno mnie to, co ty wolisz! Jesteś Quasi, uczeń kupiecki z Maud, mój siostrzeniec. Zawój na jego głowie rzeczywiście do złudzenia przypominał nakrycia głowy dawnych wojowników z krainy Maud na Aytłanie. Nekromanta nie miał żadnej księgi z ubiorami, ale posłużył się białą figurką do gry w omm wyobrażającą łucznika gwardii. Na Aytłanie to by pewnie nie przeszło, ale jak na Molk było w sam raz. – A masz w ogóle siostrę? – Co? Siostrę? A skąd ja mam to wiedzieć?! Nigdy nie miałem nawet matki! Biały Zawój pociągnął go za język, choć sam nie wiedział po co. Tak jakby siedział w nim ktoś drugi, kto najpierw wymyślił tę sztuczkę ze skwaśniałym winem, a teraz postanowił ostrożnie przepytać nekromantę. I udało mu się! W kilka chwil wiedział o Nzalanie więcej niż ktokolwiek w Mołku. Stary był zbyt zaaferowany przygotowaniami do kolejnego eksperymentu, aby to zauważyć. Biały Zawój roześmiał się zadowolony. – No co? – Ano to, że wyznałeś mi wszystko jak katu. – Doprawdy? Tak, rzeczywiście wyznałem. Ha, Kannabi ponoć umiał wyciągać z ludzi prawdę! Z pewnością umiał, skoro żył tak długo. Gdzie masz inkaust? Biały Zawój wskazał mu stół. Nzalan wyciągnął zza szaty papier i zapisał kilka zdań. – Co jeszcze lubił ten Kannabi? – zapytał. – Nie powiem ci, będzie ciekawiej. – I tak się dowiem, jak zechcę. – To prawda. No więc oprócz ciągnięcia za język lubił wino, ziele i uciechy cielesne. – Eee, jak każdy... – Taaa, być może... Idź już. Biały Zawój ledwie wyszedł, znów zaczął się martwić. Hual zaprosił go na wieczerzę, chcąc pogadać o sprawach handlowych. Nie dało się wyłgać różnicą ich stanu ani majątku. – Nie myśl o tym, Quasi – powiedział kupiec. – Kto daje robotę, jest jak ojciec dla tych, którzy ją wykonują. A nie ma przecież nic zdrożnego w tym, że ojciec chce czasem widzieć dzieci przy swoim stole. Zwłaszcza gdy na to zasłużą. Ha, piękne słowa, nawet poruszające! Gdyby nie miał nic do ukrycia, sławiłby imię Huala po wszystkich karczmach. Tylko tam już nie chodził. Nie wolno pić, no i zbyt wielu dawnych znajomych... Nawet po ulicach przemykał się jak złodziej, choć nekromanta zapewniał go, że lękać się powinien tylko Podgrodzia. Tyle dobrego, że idzie do domu Huala, z którym Żaka nigdy nie prowadził interesów! Minął Plac Czterech Świątyń, kryjąc się w podcieniach domu boga Pufa. Kupiec mieszkał tuż obok, przy Mostowej. Służącą widać uprzedzono, bo nie dziwiła się cudzoziemskiemu wyglądowi gościa i o nic nie pytała. Drzwi izby gościnnej były otwarte, w środku siedział Hual i młoda dziewczyna z wielkimi, jasnymi oczami. Spierali się chyba, bo co chwilę potrząsała głową, rozsypując kosmyki włosów, które podskakiwały i spływały z powrotem jak czarne fale. To musiała być Alka – córka kupca. Ludzie różnie o niej mówili: że piękna – bo niebrzydka, że dziwka – bo nikogo nie poślubiła mimo swoich siedemnastu lat, że chciwa suka – bo znała się na handlu nie gorzej niż synowie innych kupców, w końcu że źle skończy – bo ludzie zawsze lubią, jak marnie kończy ktoś, komu szczęściło się całe życie. – Oto Quasi – przedstawił go Hual. – Mój nowy starszy faktor. – Ten faktor? – zaciekawiła się dziewczyna. – Wolisz zwykłe wino czy twój Nektar Aytlanu po cztery grosze za dzban? – Jestem tylko biednym, skromnym faktorem. Zasługuję najwyżej na to po trzy grosze. Kupiec i jego córka roześmiali się. Biały Zawój usiadł obok kupca. Tak właśnie musi się czuć strumień, który przebił ziemię i wydostał się na świat – pomyślał zadowolony. – Albo wąż, który właśnie zrzucił skórę i każda jego łuska lśni jak jakiś klejnot – druga myśl nie chciała być gorsza od pierwszej. Przekrzykiwały się jak dwa świerszcze, ale dzięki temu każde jego słowo było celniejsze i mądrzejsze od poprzedniego. Odetchnął. Nikomu w tym domu nie przyjdzie już do głowy, że jest nie młodym kupcem z Aytlanu, tylko głupkiem z Podgrodzia. Wkrótce nadmiar wina nie pozwolił już dłużej omawiać spraw kantorowych. Dopiero wtedy Hual zapytał, dlaczego jego nowy faktor porzucił Aytlan i czy poza Nzalanem ma jakąś rodzinę. Biały Zawój odpowiedział to, czego nauczył go nekromanta – że matka zmarła, że zazdrość ludzka kazała mu poszukać sobie lepszego miejsca i lepszych ludzi. Dodał też, że nawet w Aytlanie nie wszystkim się podoba, co wyprawia tamtejsza Gildia Kupiecka, a już szczególnie nie podobało się to jego rodzinie... – No bo czyż inaczej mój wuj musiałby zostać nekromanta? Uwierzyli oboje. Hual dał mu nawet służącego, żeby odprowadził go do domu. Jednak ledwie weszli na Plac Czterech Świątyń, Białego Zawoja dopadł ból głowy, jakby wściekły kot wczepił mu się pazurami w czaszkę i zatruwał myśli przeraźliwym miauczeniem. Szybko odprawił służącego, ledwie się powstrzymując, by nie wyć z bólu. Wtedy niewidzialny kot uderzył w czoło, aż Biały Zawój cofnął się z jękiem. Ból zelżał. Jednak wystarczyło ruszyć w stronę domu, a bestia znowu wraziła szpony. – Czego chcesz? Nie było odpowiedzi. Biały Zawój zrozumiał, co muszą czuć konie, którym wędzidło rozdziera pyski, jeśli skręcą nie tam, gdzie chce woźnica. Ból kierował nim tak samo. Kazał cofnąć się do ulicy Mostowej i iść prosto do sprzedawcy ziela obok „Złotego Osła”. Póki karczma była otwarta, także zielarz nie zamykał sklepu. Widział już wielu uzależnionych, którzy przychodzili do niego jak mary, by wyjść jak ludzie. Ale jeszcze nikogo, kto wyglądałby jak żywy trup. – Czego chcesz, panie? – Nnnie wwwieem... – wybełkotał mężczyzna w białym zawoju. Podał mu więc pierwsze lepsze ziele, dołożył fajkę i wiedząc, że człowiek w takim stanie nie myśli o pieniądzach, zażądał podwójnej ceny. – Nnnigdy nnnie pppaliłłłem. – Tak, tak, panie. Jesteś, panie, dorosły, więc czas się nauczyć – podsunął mu ogień. Gdy mężczyzna wyszedł już dużo pewniejszym krokiem, odwrócił się do pomocnika, który ciął liście w tylnej izbie: – Widziałeś? Dlatego właśnie nigdy nie biorę ziela. I jak ciebie kiedyś przyłapię... Nzalan długo czekał na swojego siostrzeńca. Chodził z kąta w kąt wściekły, że nie może nawet obić mu gęby. Drżał na samą myśl o delikatnych mózgach, które już zaczęły przekazywać sobie myśli, już wspólnie kierowały ciałem, no i nic nie wskazywało na to, że pragną o nie walczyć. Jeszcze mały krok, a Nzalan spełni wszystko, czego pragnął. Aż trudno uwierzyć! Wielekroć prawdziwsze wydawały mu się teraz plany, które tyle lat snuł i snuł dla samego snucia. Chyba tylko po to, żeby nie oszaleć w tym podłym Molku... Ale jest magia w myślach, choć nieraz ścieka powoli jak woda w zapchanym czasomierzu! Trzeba czasem lat, by w końcu wypełniła naczynie i nekromanta tym bardziej nie pozwoli jej rozlać nikomu. Nieważne, kto by to był! Nzalan czuł w sobie taką siłę, taki upór, że był gotowy wyzwać wszystkich aytlanckich arcymagów. No, wreszcie jest ta świnia! – skrzypnięcie drzwi skierowało myśli nekromanty ku bardziej praktycznym sprawom. Biały Zawój wtoczył się do izby na chwiejnych nogach. Był zamroczony, ale oczy błyszczały zdrowo. Schlał się, na bogów! Powinien więc paść martwy z umysłem spalonym cierpieniem! Tymczasem po raz pierwszy wyraźnie nic go nie bolało. – Ty psie, że też ci gówna w łeb nie wsadziłem! Sam byś nie spostrzegł różnicy! – Nekromanta złapał go za szatę i posadził na łożu. – Daj durniowi dwa grosze, to jeden zgubi, a drugi zepsuje! – Zabraniam ci mówić jak Żaka! – krzyknął Biały Zawój. – Jestem starszym faktorem! – Jesteś krowim łajnem zaschniętym, co go i mucha nie ruszy! A twój durny łeb należy do mnie przez rok! Jest mój! Ja jestem twoim panem, ty sługą. – Porzucam służbę! Stać mnie! Daj mi spać teraz! – darł się pijany. Nzalan zamknął mu gębę dłonią, choć pewnie i tak zbudził już gospodarzy. – Kazałem ci nie chlać czy nie kazałem? – syknął. – Och, Nzalan, musiałem! – Każdy pijak tak mówi. Nie, żono, matko, ojcze, wuju, ja nie znoszę piwa! Na wino nie mogę nawet patrzeć! Ale jakże miałem nie wypić, skoro częstowali?! – Nzalan wlał mu do gardła jakąś śmierdzącą miksturę. – Do dna. Co?! Przecież dopiero co piłeś do dna i nie narzekałeś! I zapamiętaj sobie, durniu, beze mnie i moich mikstur zdechniesz w takich bólach, że zabiegi kata są przy nich łaskotkami. Więc rób, co każę! – Dobra, daj spać, Nzalan... – Siostrzeniec rozwalił się w pościeli, nie zrzucając nawet sandałów. Odbiło mu się głośno i wtedy nekromanta poczuł woń ziela. Szybko obmacał kieszenie płaszcza Białego Zawoja. Fajka! Jeszcze ciepła! – To i ziele paliłeś? – A co? A co?! – Nic, nic... Tylko Kannabi też nie mógł żyć bez ziela... Ale Biały Zawój już tego nie słyszał. Zasnął spokojnym snem bez bólu i majaków. Nzalan całą noc spędził w izbie Białego Zawoja. Siedział, pisał i myślał. Dużo myślał. Więc jednak zaczęło się! W obiekcie oba umysły może nie walczą, jednak przepychają się jak kury na ciasnej grzędzie – zapisał nekromanta, ale zaraz zamazał te słowa. Jakże przesiąkł tym wsiowym Molkiem, tymi prostackimi porównaniami, choć to prawda – trudno odmówić im celności. Jego obiekt chrapał szczęśliwy, otumaniony, zadowolony z życia. Przykrył go kocem. Noc ciepła, ale jeszcze się przeziębi... To by mogło wszystko zniszczyć! Zbyt jest jeszcze delikatny... Ale Nzalan zapamięta to sobie, da mu po gębie, jak już wszystko się powiedzie. Póki co dalej zachowywał się nawet nie jak wuj, ale ojciec jedynaka. Jak ojciec i matka. Żeby tylko! Jak babka i dziadek!!! Biały Zawój obudził się rano z ćmiącym bólem, ale takim do zniesienia, zupełnie zwyczajnym u ludzi, którzy poprzedniego wieczoru wesoło się bawili. Nawet przepraszał, zapewniał o swojej wierności i wdzięczności. Siedli razem do śniadania. – W gębę i tak dostaniesz, jak łeb będzie zdrów – obiecał Nzalan, jednak bez gniewu. Ta noc zupełnie przypadkiem bardzo przysłużyła się jego badaniom. – A teraz gadaj wszystko! Ziele nie zatarło pamięci Białego Zawoja. Nieco bezładnie opowiedział, jak było na wieczerzy u Huala. Pamiętał nawet, że na pożegnanie Alka obiecała dziś przynieść mu posiłek do kantoru. – No, zawsze to taniej, choć nie wiem po co... Nekromanta roześmiał się, zapluwając cały stół kawałkami placka, którym akurat się posilał. – Gdzie ty żyłeś?! To ty nie wiesz, co to znaczy, jak dziewucha przynosi chłopu żarcie do roboty? – No chyba nie... Kupiecka córka i ja... – Hual jest dziwnym człowiekiem – powiedział Nzalan. – Choć należy do starego rodu kupców, wychował córkę tak, aby dała sobie radę w życiu. Zbyt wiele widział wdów i sierotek, które po śmierci ojca popadły w ruinę, bo umiały tylko kaszę warzyć. Nie ma syna, to wyuczył Alkę, jak zadbać o rodzinę, więc nie dziw, że zachowuje się jak chłopak, a nie dziewucha. Wpadłeś jej w oko. Inna wzdychałaby tęsknie w swojej izbie, a ona ci to pokazuje. Jak tego dokonałeś? Czyżby naprawdę wystarczyło powiedzieć kilka głupot przy wieczerzy? – To mogłoby być ciekawe uzupełnienie mojego eksperymentu – dodał po chwili, zbierając i zjadając ze stołu porozrzucane okruchy placka. – Ha, a ty co o niej myślisz? – O córce Huala? Że niebrzydka. No i jeśli ona chce, no to ja... Akurat o tym nie wolno ci nawet myśleć, Quasi! Dałem ci podwójny mózg, ale nie majstrowałem przy przyrodzeniu. Moc, którą nerwy i umysł wyzwalają przy dupczeniu, jak to wy na Podgrodziu nazywacie, mogłaby cię teraz zabić. Dopóki mózg Kannabiego całkiem się nie przyjmie. To tak jak w winnicy, młode szczepy nie rodzą. – Nie znam się na winnicach, panie Nzalan... – Wuju! Ile razy mam powtarzać?! – Nekromanta walnął w stół. – Wybacz, wuju, ale co ma umysł do dupczenia? – Przy innej okazji pokażę ci księgę. Teraz wystarczy, abyś pamiętał, że gdyby ci przyszło do durnego łba popełnić samobójstwo, to nie musisz się topić ani wieszać. Wystarczy, że się wybrandzlujesz. – Pan Quasi? Czarny Zawój podniósł głowę znad rachunków. Nad jego stołem stał jakiś młody człowiek z liczącymi kamieniami na szyi, a za nim stali dwaj faktorzy Huala. – Tak. To ja. Z kim mam... – Jestem Faro, syn kupca Conna – przerwał przybyły. – Wyjdziesz teraz ze mną z kantoru, bo chcę dać ci po gębie. Sztylety! Oczywiście nie zabrał ich do roboty! Faktor wyglądałby podejrzanie z bronią. Ostrzegło go o tym to samo przeczucie, które wcześniej kazało je kupić w tajemnicy przed Nzalanem. Dwa dobre, wąskie ostrza zdatne do ukrycia w szatach. Ćwiczył nimi w domu, ale potem chował do skrzyni. Nekromanta już na początku postawił sprawę jasno: Masz za delikatny łeb, żeby się bić. Małe puknięcie, które innemu nabije tylko guza, ciebie załatwi na dobre. A jak nie będziesz miał się czym bić, to będziesz uciekał, i to szybko. Inaczej mogłoby ci przyjść do durnego łba, żeby spróbować szczęścia. No, ale teraz musiał spróbować szczęścia, bo uciekać nie było gdzie. Chyba że przez okno... – Zapewne mysz ważne powody, panie Faro, skoro przeszkidzasz mi w pracy. – Nerwy Białego Zawoja puściły. Tamten na pewno to zauważył. – Zechcesz mi wyjaśnić? – dodał, siląc się na spokój. – Tak, wyjaśnię ci to dobrze i powoli, abyś zrozumiał, przybłędo. Powód jest jeden i nazywa się Alka. Miałem ją poślubić, a ty mącisz jej w głowie. – Wybacz, ale ta dziewczyna nie wygląda na taką, której byle co może zamącić w głowie. Jeśli jej zamąciłem, poczytuję to sobie za zaszczyt. No, ale skoro miałeś ją poślubić, jak mówisz, to ciekawym też bardzo, czy również ona zamierzała poślubić ciebie? – Nie przestając gadać, rozglądał się po kantorze za kijem, stołkiem, czymkolwiek. Ale były tu tylko stoły, papiery i długie, ciężkie ławy dla faktorów i interesantów. Prawie jak w portowej tawernie, gdzie karczmarze bardzo dbają, aby podczas bójek ich sprzęty nie stały się niczyją bronią i nie poszły w drzazgi. Skupił wszystkie myśli, aż niemal przestał czuć zapachy, tylko patrzył na Faro i słyszał jego słowa, jakby dochodziły zza ściany. Zza ściany trudno uderzyć, jednak czy tamten też ją widział? Młody kupiec zrobił krok w jego stronę, ale tylko jeden. Zatrzymał się za daleko, aby uderzyć albo zerwać zawój. – Wstań, tchórzu. – Teraz mam robotę. Jako syn kupca powinieneś to zrozumieć i uszanować. Jeśli masz do mnie osobisty interes, przyjdź wieczorem. Faro podniósł rękę, ale wyciągnął ją tylko na pół łokcia, jakby ściana, którą czuł Czarny Zawój, wyrosła także przed nim. – Chcesz zabrać mi Alkę – powiedział młody kupiec żałosnym tonem. Faktorzy cofnęli się, zupełnie zbici z tropu jego głosem. – Alka to piękna, mądra dziewczyna. Kwiat Molku wyrosły w tym podłym mieście jak róża na pustyni – z gardła Białego Zawoja wydobył się głos niski i rozmarzony. – A ty jesteś pięknym, bogatym młodzieńcem z dobrego domu, który chce zerwać ten kwiat. Czy aż tak go kochasz? – Nnnie – odpowiedział Faro, wytrzeszczając oczy. – Jednak pożądasz go, nie kochając. Nic w tym złego, to ludzkie. Może nie godne pochwały, ale ludzkie i zwyczajne. Pożądasz go. Czy zabiłbyś, by go mieć? – Tttak. – Młody kupiec mówił teraz obco i matowo. – Ale kwiat, o którym marzysz, nie chce, aby oblała go krew. Nie przebaczy ci tego nigdy. On jest tu, krok przed tobą. Co mu powiesz? – Wybacz... Alko... – To nie wystarczy, mój przyjacielu – Biały Zawój odezwał się pół zalotnym, a pół kpiącym głosem dziewczyny, który już zdążył dobrze poznać w ciągu ostatnich kilku dni. – Zbliż się i poproś. Faro upadł na kolana i ujął w dłonie jego rękę. Kulawy faktor usiadł przerażony, a młodszy Igo stał z rozdziawioną gębą. Patrzyli bez słowa, jak syn kupca przyciska palce przybłędy do ust, a potem patrzy na niego wzrokiem głodnego psa. Biały Zawój poczuł się zmęczony, jakby nie spał przez tydzień. W oczach pojawiły się łzy, a w głowie igiełki dobrze znanego bólu. Przez chwilę czuł też litość – ten chłopak był rzeczywiście przystojny, miał piękny, ostry nos i kształtne, miękkie usta. Ból narastał! Przed oczami zaczęły latać czarne ptaki. A dłoń, którą trzymał Faro, promieniała ciepłem, które szło po ciele aż do lędźwi. Na bogów, młody kupiec był piękniejszy niż Alka! – Już dobrze, Faro – powiedział z wysiłkiem Biały Zawój. Ledwo nad sobą panował. Oby nie zauważyli! – Idź do domu, kochany. Już późno, zaraz noc... Młodzieniec znów pocałował go w rękę. Podniósł się i wyszedł z obłędem w oczach. – Na Chlu! – powiedział Igo po dłuższej chwili. – On jest magiem! – Tfu, a syn Conna to mężołożnik jak ten gruby Kannabi! – splunął drugi faktor. – Co?! – krzyknął Biały Zawój. Opadł na ławę, bo ból zaatakował go z nową mocą. – On był mężołożnikiem?! – zapytał, wycierając z obrzydzeniem dłoń, którą jeszcze przed chwilą trzymał młody kupiec. – Oszukałeś mnie, Nzalan! – Jak śmiesz?! Jestem twoim panem! Pamiętaj! – Może i zdechnę bez ciebie, ale zabić zdążę! W końcu stanęli, ciężko dysząc, po obu stronach wielkiego stołu na trupy w pracowni nekromanty. Nzalan był już za stary na takie gonitwy. Szybko dopadła go zadyszka, a w głowie Białego Zawoja znowu rósł ból. – Ja cię oszukałem?! Mowa była o rozumie, więc dostałeś rozum! Wyszedłeś na tym lepiej, niż myślałem. Taki dar! Potrafiłeś zapanować nad wolą i zmysłami tego młodego kupczyka. Bez ćwiczeń, bez studiów, tak po prostu! Jakby to było kichanie albo sranie! Jeśli to możliwe przy dwóch mózgach, to przy pięciu byłbyś chyba bogiem, durniu niewdzięczny!!! – Zrobiłeś ze mnie dupoluba! – Dupolub! Mężołożnik! Wszetecznik! Wielkie rzeczy! Wolisz być mądrym, bogatym dupolubem jak Kannabi czy durnym, biednym przygłupem zwanym Czarnym Zawojem? Ja bym tam wolał być dupolubem. A co do ciebie, to może masz skłonności, ale to nic pewnego. – Nie jest pewne? – Nie jest. Usiądź! Jak ty wyglądasz? Przecież dziś jeszcze masz być u Huala. Biały Zawój objął dłońmi głowę. Niemal parzyła. Lód, lód, lód... Gdyby tak mógł być teraz w górach i leżeć w lodzie, dotykając ręką nieba... – Na Chlu, Nzalan, kiedy to się skończy? Za rok. Może wcześniej. Inni studiują i ćwiczą latami, aby wcisnąć sobie w łeb choć cząstkę tego, co ty możesz mieć na zawołanie, na pstryknięcie. Jak tanią dziewkę. Wytrzymasz albo cię zabiję. Jednym pstryknięciem, drogi Quasi, kochany siostrzeńcze. Rok nie wyrok, wytrzymasz. I jeszcze mi podziękujesz, choć póki co zachowujesz się jak kawał niewdzięcznego sukinsyna. Lepiej? – zapytał Nzalan, kładąc więcej lodu na czoło Białego Zawoja. Ten skinął głową. Oba jego mózgi uspokoiły się, przysnęły. Spojrzał na nekromantę. Oczy starego zaszły mgłą. – Posłuchaj! – zaczął Nzalan. Był teraz łagodny i daleki. – Ja też kiedyś byłem młody. Dziwki i wino pociągały mnie bardziej niż księgi i magia. Późno postanowiłem zawrócić swoje życie. I choćby dlatego nie pozwolę ci tego zmarnować! Wraz z tym drugim mózgiem wrosłem w twoje życie i nie możesz mnie z niego wyrzucić. Tak jak Biały Zawój się spodziewał, Hual wezwał go, aby dowiedzieć się całej prawdy o wydarzeniach w kantorze. Rzecz jasna Faro nie powiedział nikomu ani słowa, ale zrobił to kulawy faktor. Miał nadzieję pozbyć się znienawidzonego przybłędy, gdy Hual dowie się, że ma w kantorze maga-awanturnika. Ale przeliczył się, bo kupiec dbał tylko o to, co może przynieść powodzenie jego rodzinie, a nie co powiedzą inni. W każdym razie w rozsądnych granicach. – Tylko dlaczego zrobiłeś to akurat w kantorze, Quasi? Dlaczego na ludzkich oczach? – Był tym nieco zmartwiony, ale nie zły. Wybacz, panie. Broniłem się. Nie było moim zamiarem stawać na drodze twoich planów wobec córki. Za bardzo cię, panie, szanuję. Jeśli nie chcesz mnie już widzieć, odejdę. – Odejdziesz! Do innego kupca i jemu napchasz sakiewkę? – zaśmiał się Hual. – Niedoczekanie twoje! Wina? – Nie, panie, dziękuję. Może wody. – Przynieście wody! – zawołał przez półotwarte drzwi na dziedziniec. Potem ściszył głos. – Nie mam syna, tylko ją. Odkąd zacząłem siwieć, myślę tylko o tym, co z nią będzie, kiedy ja odejdę polować z Ojcem-Słońcem. Czy myślisz, że naprawdę nawet kupcy muszą tam polować? – znów się zaśmiał. – Z pewnością nie, panie. My będziemy tam tylko leżeć i odpoczywać. W promieniach słońca albo w chłodzie śniegu. Myśliwi będą przynosić nam zwierzynę, my mówić: Chcesz trzy grosze za tego zająca? Znałem go, kiedy był jeszcze człowiekiem. Dwóch nie wart! A potem przyjdzie ktoś, kto nic nie upolował, a nie chce się przyznać towarzyszom. Dajesz marne cztery grosze za tak piękne zwierzę? – tak mu powiemy. – Toż ono za życia było królem Aytlanu! Król Aytlanu kosztuje co najmniej pięć. Służąca wniosła misę z wodą i ręcznik. Zdziwiła się, że chodziło o wodę w dzbanie, ale za chwilę postawiła ją na stole razem z glinianym kubkiem. Picie wody z kielicha nawet w domu Huala przekraczało granice obyczaju. – Wybacz, panie – powiedział Biały Zawój. – Nie chciałem sprawiać kłopotu. Wszystko ma swój cień, nawet sakiewka, nawet szczęście, drogi Quasi. Ty jesteś grubą sakiewką, więc i cień rzucasz większy. Ale wierz mi, wszystko mieści się w kosztach. – Co masz na myśli, panie? – Mógłbyś być przecież oszustem albo... albo na przykład mężołożnikiem. Tymczasem nie donosisz konkurencji, a co do mężołóstwa, to Alka na pewno by to dostrzegła! – Proszę, nie mówmy o niej, panie. Przyszedłem tu jako twój sługa, nie złodziej. – Ha, ty myślisz, że ja myślę, że chcesz się wżenić w kupiecką rodzinę? – Hual klepnął go dłonią w kolano. Potem wstał i zamknął drzwi. – Przemknęło mi to przez myśl, kiedy pierwszy raz byłeś u mnie na wieczerzy. Ale nawet jeśli, to i tak interes jest opłacalny. Ja mam pieniądze i córkę, ty masz rozum i jesteś młody. Zawsze godzę się na to, czego ona chce, byle to było dobre dla rodziny. – Panie, to brzmi jak propozycja! – Biały Zawój przestraszył się, ale i ucieszył. Tak, chciał mieć kupiecką córkę! Chciał całą, nie tylko jej posag, a do takiego uczucia żaden mężołożnik, nawet najchciwszy, nie byłby z pewnością zdolny. – Nie zasłużyłem... – To nie jest propozycja – przerwał Hual. – Ja mówię, jak jest. A będzie, jak będzie. Idź do domu i pomyśl. Myślał, a jakże! Myślał, jeszcze nim minął próg domu Huala! Myślał o nowym, dobrym losie, co szedł ku niemu jak morska burza. Rybak, który odważy się wtedy wypłynąć, przywozi pełne sieci albo nic nie przywozi, bo zabiera go bóg Chlu. Jakim on będzie rybakiem? Tym co zostaje na brzegu... To nie mogło się udać, nie teraz, gdy jego głowa wygląda jak rozłupany orzech. Może za rok, jeśli Nzalan zdoła zakryć jakoś mózg Kannabiego. Twierdził, że potrafi... Niech zdechnie, jeśli... Było późno i ulice opustoszały, więc Biały Zawój nie krył się w podcieniach, tylko szedł prosto przez środek Placu Czterech Świątyń. Już widział ulicę Północną, kiedy od kolumn świątyni Pufa odkleiły się trzy cienie i spiesznie ruszyły w jego stronę. Dobry Pufie, gdybym jak zwykle szedł koło twego domu... Tymczasem była szansa – całe sto kroków. Pobiegł, prawie nie czując bólu w rozkołysanej głowie. – Stój, tchórzu! – Straaażnik, morduuująąą! Krzyk powstrzymał ich na chwilę. Dziesięć kroków, nie więcej. Jednak gdy nie usłyszeli tupotu patrolu ani świstawek, znów ruszyli za nim. Jak najdłużej trzymał się szerokiej ulicy Północnej, mając nadzieję, że tu najprędzej natknie się na nocnych strażników. Ale nie, nie było nikogo, nikt nie otworzył też okiennicy, nie uchylił bramy. Znów krzyknął, ale to już nie działało. Skręcił w prawo, znów w prawo, w lewo... Nie było jak zgubić ich w zaułkach. W spokojnej Dzielnicy Kupców nic nie zagłuszało tupotu jego nóg. Pobiegł więc prosto do domu. Jeszcze trzydzieści kroków, dwadzieścia, dziesięć... Szarpnął bramę, zamknięta! Wspiął się na mur. Już wskakiwał na dziedziniec, kiedy coś uderzyło go w głowę. Kamień. Taki, jakich wiele wala się na molkijskich ulicach. Mocno rzucili – nadal podskakiwał na podwórzu, toczył się w stronę studni. – Straaażnik!!! – zawołał gospodarz. Po drugiej stronie muru usłyszeli tupot oddalających się nóg. – Straaażnik!!! Żyjesz, panie Quasi? – uklęknął i zaczął rozplątywać mu zawój. – Nie rusz! Poślij po wuja – zdołał powiedzieć. Ledwo widząc swoje ręce, rozplatał sakiewkę i podał gospodarzowi kilka groszy. – Znudziła ci się robota u ojca? Otworzył oczy. Nad jego łożem stała Alka z dzbanem wina w rękach. – Aytlanckie za dwa i pół grosza – powiedziała, mrużąc oko. – Nie przychodzisz do kantoru... – Pani, prosiłem wuja, żeby zawiadomił... – A jakże, zawiadomił! A ojciec był u kapitana straży i pokazali mu tych oprychów. Wszystko wyznali, jak tylko zobaczyli bat. Nawet tyle nie miał rozumu, żeby nająć prawdziwych zabójców! – Kto, pani? – Tak mocno dostałeś, że nie pamiętasz już, jak mam na imię? – Kto, Alko? – Jak to kto? Faro, syn Conna. Nie ma go już w Molku. Jego ojciec dostał wybór: sąd albo ten łajdak zniknie. I zniknął. Straż ma na niego nakaz, więc jakby kiedyś wrócił... – Dzięki. Aha, i podobno wstydzisz się mnie poślubić! Wszystko słyszałam wtedy... – znów mrugnęła, siadając na łożu. – Och! – zerwała się nagle i zasłoniła twarz dłońmi. – Co? – pomacał swój zawój. Ale leżał dobrze. – To nie wypada, żeby kupiecka córka z tobą na jednym łożu! Rozumna dziewczyna! Teraz i on się uśmiechnął, czując podniecenie i żadnych igieł w czaszce. Był tylko ten ćmiący ból na szczycie głowy. Wyciągnął rękę. – Ale słyszałaś, że nie jestem mężołożnikiem? – Och, panie Quasi! – zawołała piskliwie. – A cóż to takiego mężołożnik? Jakiś potwór zamorski? Zaśmiali się razem. Kupiecka córka i Biały Zawój, który jeszcze niedawno był Czarnym Zawojem. Głupkiem z Podgrodzia. Sługą Żaki. Alka była warta nie tylko statku z towarem, ale i pięknej ballady. Śmiejąc się, stanęła w świetle i Ojciec-Słońce ciekawie zajrzał jej pod szaty. W jego promieniach było widać kształt ud, bioder, brzucha... Na więcej nie pozwalał dzban, który dalej trzymała przy łonie, jak dziecko. Rozmawiali o niczym, dobrze jest czasem pogwarzyć o niczym! Dopiero kiedy poszła, wstał i nalał wody do misy. Odwinął głowę... – Potwór zamorski – szepnął. Uderzył odbicie pięścią. Znikło, skryło się w kroplach rozchlapanej wody. – Jest dobrze – mówił Nzalan. – Taki zawój może być lepszy od hełmu. Gdybyś miał na łbie żelazo, zmieniłoby się w wielki bęben z twoimi mózgami w środku. A płótno wytłumiło uderzenie. Pięknie! Już ani śladu. Cały świat powinien się uczyć od gwardii z Maud! A głupcy mówią, że gra w omm do niczego się nie przydaje! Hual koniecznie chce ożenić z tobą Alkę. Był nawet z tym u mnie! – Wszystko się wyda! – jęknął Biały Zawój. Siedział bez ruchu, czując na odkrytej głowie oddech nekromanty. – Nic się nie wyda, jak będziemy działać powoli. A co z popędami? – Z czym? – No, czy staje ci przy chłopcach czy przy dziewczynkach? – Aaa! Ostatnio przy dziewczynkach! – A nie mówiłem? Znalazłem dla ciebie dobry wierzch czaszki. Nawet ten sam kolor włosów! Ślicznej główki to mieć nie będziesz, ale przynajmniej całą. Jest tylko jeden kłopot... – Tak? – Nie ruszaj teraz głową! Kłopot jest taki, że ten człowiek jeszcze dycha. Ale ledwie dycha. Nzalan zanotował coś jeszcze i zaczął zakładać zawój. Świeże, białe płótno po groszu za trzy łokcie. – Bardzo będzie niekształtna? – Ale z ciebie niewdzięczny sukinsyn! – zaśmiał się nekromanta. – Powiedziałem Hualowi, że masz łeb krzywy jak dzban na wino. I że się bardzo tego wstydzisz. A wiesz, co odpowiedziała na to ta dziewucha? – No co? – Mówi: Jak dzban zwykłego za dwa grosze czy Nektaru Aytlanu za cztery? – Czy to nie Czarny Zawój? – zapytał nosiwoda tragarza portowego. – Durny! To sławny kupiec z Aytlanu. Narzeczony córki Huala. A Biały Zawój szedł przez środek Placu Czterech Świątyń, od czasu do czasu torując sobie drogę łokciami. Kiedy po chorobie wrócił do roboty, zastał tam nowych faktorów, którzy nie tylko kłaniali mu się dwa razy niżej, ale i pracowali dwa razy szybciej. Wyszedł więc jeszcze przed wieczorem, gniotąc pod szatą list: Potworze, po zachodzie na smętarzu. Zmora. Rozmówili się poprzedniego wieczoru, a właściwie nawet się nie rozmówili, tylko sama go poinformowała, że przez kilka dni jej ciało nie przyjmie nasienia. – Alko, ale ja... ale ty... – Taki mądry, a się jąka – pogłaskała go po brodzie. Ukradkiem, ktoś jednak mógł wejść do izby jadalnej. – Moja głowa – pocałował ją. – Jeszcze nie jest całkiem zdrowa, no i... – No i wygląda jak dzban za trzy grosze. Wszyscy kupcy są brzydcy, a jak ładni, to głupi. Może jeden Boih... A może lepiej by mi było zostać kochanką Boiha, jak myślisz? Droczyła się. Mówiąc: Boih, wysoko uniosła piersi. – Ladacznica! – znów ją pocałował, dotykając udem jej uda. Nic nie bolało! Więc szedł teraz wykąpać się i natrzeć pachnidłami, a w fałdach szaty szeleścił list. Wetknęła mu go, gdy się żegnali i mówił: – Ale nie wolno ci dotknąć mojej głowy. Przyrzeknij! – Przyrzekam. Powtórzyła to jeszcze raz, stojąc w cieniu tych kilku drzew, które rosły na molkijskim smętarzu i równie często oglądały trupy, co kochanków. No bo gdzie iść nocą, kiedy wszystkie bramy zamknięte? – Wymknęłaś się ojcu? – zapytał Biały Zawój. – Chi, chi, a ty wujowi! – Oparła się o pień i podniosła suknię. – Ha, nie będę pierwszy? – A czy to ci przeszkadza? Nie, to mu nie przeszkadzało. – Gdyby mi ktoś powiedział... jeszcze kilka świąt temu... że ja tu z kupiecką córką... – wysapał po dłuższej chwili. – To co? To co? To co? – zapytała Alka. – Nie ruszaj zawoju! – Nigdy go, ech, nie zdejmujesz? – Niiigdyyy! – zawołał, ale nie z rozkoszy, tylko z bólu i zdziwienia. Bo znów to wróciło. Ten obcy umysł! Błyskawica przeszyła mu głowę i cały zwiotczał, łapiąc się za czoło, przyciskając dziewczynę całym ciałem. Nie! – coś krzyczało mu w głowie. – Nie z nią! Dlaczego nie? – pytała druga myśl. Bo nie! – darła się pierwsza, wywołując błyskawicę za błyskawicą, każąc mu to wiotczeć, to sztywnieć. Alka nie była zadowolona, że rozwalił się na niej jak pijak na łożu, że łokciami rozkrzyżował jej ręce, ale i pociągała ją taka namiętność. Czuła, jak jego ciało rwały wstrząsy, poddała się im. Taaak, niech się rozwala, niech gniecie! Tylko ten zawój, tylko zawój, po co zawój? Chciała złapać, wytargać go za włosy za karę, w nagrodę, chciała... Nie!!! – krzyczało mu w głowie. – Taaak! – wrzasnął na swoje myśli, ale dziewczyna zrozumiała to po swojemu. Sprężyła się i uwolniła ręce. Nie zdążył jej odepchnąć, kiedy wkładała mu palce pod to cudzoziemskie nakrycie głowy. Ryknął z bólu. Alka zdziwiła się, czując lepkość nie tylko na udach, ale i w dłoniach. Wtedy sam zrzucił zawój, próbując się jej wyrwać. – Mamo... – westchnęła przerażona. Jego głowa była nie tylko o połowę większa niż u innych ludzi, ale w dodatku goła i oślizgła! Zamiast włosów z czaszki wyzierał mu żywy mózg, taki sam jak ten wyjęty z cielaka ubitego na ostatnie Święto Erha. Tylko większy, ludzki. Pulsował, a w miejscach, gdzie spoczęły jej palce, rosły krwawe guzy. – Potwór! – Puść!!! – krzyknął. Zerwała się i zaczęła uciekać przerażona. Potwór, przeklętnik, demon! Zwabił, zgwałcił, zabije! Zabije, gdy tylko się otrząśnie! Biegła, depcząc groby. Naraz upadła! Umarlaki!!! Umarlaki wystawiają ręce, łapią ją za kostki, wciągają pod ziemię! Wstała. Wyrwała się im w ostatniej chwili i znów pobiegła. – Ratunku!!! – kopnęła stary dzban ofiarny, który ktoś zostawił na mogile. Ale dla niej to nie był dzban, tylko trupi czerep. Cały świat spotworniał, rachityczne drzewka na smętarzu przemieniły się w macki, a korzenie i nierówne groby w łapy głodnych trupów. Już mur! Nie szukała po ciemku furki, skoczyła w ciemność. Spadła na plecy. Chrupnęło. Alka już tego nie słyszała... Czysta śmierć – jak powiedział później Nzalan. A ludzie mówili, że tej nocy w Mołku szalały demony. Nekromanta znalazł nawet pod murem martwą córkę Huala, którą inkub czy inne złe jakieś porwało z łoża i zaciągnęło na smętarz. W świątyni Agni kupcy złożyli ofiary i udało się. Strachy znikły, bogom dziękować, choć dziewczynie już żadne modły życia nie przywrócą... A szkoda, taka młoda, taka posażna! Stary Nzalan zachował się szlachetnie i jak rzadko kiedy, nikt nie powiedział o nim złego słowa. Od razu zgodził się oporządzić ciało Alki za jednego grosza, płacząc przy tym, bo demony porwały także jego siostrzeńca. I nawet ciała nie zostawiły! Kiedy ludzie odeszli, kiwając ze zgrozą głowami, nekromanta wyprowadził ze swojej pracowni śliniącego się przygłupa w porwanym ubraniu i w brudnym zawoju na głowie. – Przyczaj się gdzieś, jak ci życie miłe! Tamten bez słowa skinął głową, marszcząc z bólu całą twarz. – Zepsułeś wszystko! Czy wy wszyscy młodzi potraficie myśleć tylko kutasem? Przygłup zamyślił się. Widać sprawiło mu to wiele cierpienia, bo z oczu popłynęły łzy. – Słusznie, teraz możesz już tylko sobie popłakać. Masz tu dwa grosze i się wynoś. Nie znam cię, nigdy cię nie widziałem. I unikaj ulic, którymi chadza Hual. Mówią w Molku, że dzielnica portowa przypomina kuchnię w pałacu namiestnika, po której za dnia biega służba, a nocą karaluchy. Kuchnia nigdy nie śpi, jak i dzielnica portowa. Ledwie żeglarze ucichli w tawernach, do pracy szli tragarze, faktorzy i kupcy. I jak zwykle przed bramą nowych magazynów kupca Asafa awanturował się chudzielec w brudnym zawoju na głowie. Co rano chciał, by wpuszczono go do kantoru, i twierdził, że tam pracuje. – Co? Twój były faktor, panie Asaf? – zapytał kapitan „Trójwęża”, który przypłynął poprzedniego dnia z ładunkiem pachnideł. – Pił? Kradł? Ech, widać dawno nie byłeś w Molku! Zjawił się tu jakoś zimą, tak będzie dwa święta po zarazie. Właśnie kupiłem ten magazyn od wdowy po Hualu, kiedy się przypałętał. Co dzień gada, że jest tu faktorem i żeby go puścić do roboty. Na początku żeśmy go kijem gnali, ale i tak wracał. Przygłup, kapitanie. Tera bywa, że i miskę polewki damy, takiej z wczoraj. Można przywyknąć, krzywdy nie robi. No i trochę śmichu z rana to nie zaszkodzi, nie? Hej, faktor, ile to jest jeden dzban i dwa dzbany? – Dziś wieczór sześć groszy, jutro z rana będzie już dziewięć! Zarechotali. A on śmiał się z nimi, zapluwając sobie całą brodę. Jak to przygłup. Torik zwany Wieśniakiem Młody uczeń czasem powie: – A po co mam się uczyć zaginionych języków? Po co mi te wszystkie elfie i krasnoludzkie rodowody? Abo mi się to w życiu czy w robocie kiedy przyda? Wtenczas ty, Młody Przyjacielu, nie bij go od razu kijem, tylko spróbuj do rozumu przemówić. Gdy roztropny, choć leniwy, użyj przypowieści: – Też kiedyś tak mówiłem i krzyczałem na mojego mistrza. On jednak, nie gniewając się wcale, zabrał mnie do ogrodu i pokazał mrówkę. To stworzenie – tak do mnie rzecze – takoż mówiło, tupiąc swymi małymi nóżkami: »A na co mi wiedzieć, co jest na świecie poza naszym mrowiskiem?! Abo mnie to rozweseli, abo pomoże w robocie?«. I teraz dźwiga trawkę trzykroć większą od siebie, ani zapłaty rzetelnej za to nie biorąc, ani nie wiedząc, że zaraz ktoś je może rozdeptać. Gdy uparty, a chciwy, posłuż się przykładem: – A jak w podróżach skarbu będziesz kiedyś szukał, a za jedyną wskazówkę elfią mapę dostaniesz? Gdy zaś lekkoduszny, a wesoły, rzeknij mu taka historię... Mistrz Ron z Miasta Trzech Słońc Z porad starego mistrza młodemu mistrzowi, co w trudnej sztuce uczenia raz po raz napotyka trudności Torik sposobił nową dzidę. A pod nosem jak zwykle nucił swoje wsiowe przyśpiewki. Najpierw taką tęskną o królewnie z Molku. Potem o Ojcu-Słońcu, żeby już zachodził, skoro ma zachodzić, bo za dnia trza do roboty, nie gospody chodzić. Na koniec coś zupełnie bez sensu z refrenem: Namiestniku, twoja mać, jak mam głodny kłaść się spać? Rozśpiewany był Torik w swoim szałasie, marudny przy piwie „U Uglika”, tłumokowaty w rozmowie – takim go znali sąsiedzi, obok których osiadł na molkijskim Podgrodziu wkrótce po wojnie o Przylądek. Przede wszystkim jednak był krewki i przylać lubił. Od dzieciaka chciał iść na wojnę, ale jakoś się nigdy nie składało. Bogowie niełaskawie spoglądali na Torika. Najsampierw kazali mu się zrodzić za późno i był za mały, aby iść z Aytlanczykami na Oazę Gnomów. A gdy już z Torika wyrósł chłop na schwał i szykowała się pamiętna wojna o Przylądek, zesłali mu chorobę. Nie żeby zaraz taką, co na śmierć, jednak leżał jak starzec prawie dwa święta. Kiedy już wstał, to i tak musiał zostać w wiosce, bo słabosilny był. Inne chłopy pożegnały się z nim, opowiadając, jakich to łupów nie naprzynoszą, kiedy razem z panem Molku pognają Aytlanczyków. I zostawiły go samego, przykazując mieć baczenie. Oj, baczenie miał! Oni pewnie gnali Aytlanczyków, a on baczył. Pilnował bab sąsiadów i w dzień, i w nocy, aż jeszcze bardziej schudł od tego pilnowania. Bez mała trzy ćwierci dzieciaków, co się potem urodziło, gęby miały torikowe, nie ojcowe. Rozmiłował się też w polowaczce, ale za wojną dalej mu się ckniło. – Wojna to najpotrzebniejsza rzecz na świecie – prawił zawsze jego ojciec, zanim go jacyś zbóje po pijaku ukatrupili. Miał uczyć Torika polować dzidą i łukiem, ale nie zdążył i trzeba było samemu się nauczyć. – Bo z wojną i pokojem jest jak z deszczem i suszą. Kiedy woda napoi ziemię, ludziska mają tyle jadła, że aż do gardła podchodzi. Żreć tylko, srać i rzygać, a zda się, że nigdy nie zbraknie. Ale jak przyjdzie susza, oj, już tylko u mało którego kutwy do żarcia coś się znajdzie. Ludzką jest rzeczą odebrać mu wtenczas coniebądź, coby wszyscy po równo gówno mieli. Bo to jest właśnie sprawiedliwość, żeby brzuch, a nie komorę sobie napychać, jak jest czym. A jak nie ma, pospołu głodować. Tak samo wojna robi na świecie trochę porządku. Że któryś zginie albo któraś cudzego dzieciaka urodzi, ha, trudno, w kości też nie zawsze się wygrywa. Do ojcowych myśli o wojnie i pokoju Torik dodał trochę własnych o naturze ludzkiej. Tatula mu w pokój ubili. Kto? Nie wiadomo, choć powiadają, że jacyś kompani, z którymi pił i śmiał się, i kułakiem po plecach poklepywał. Wojenni towarzysze w opowieściach ojca tak nie postępowali. Mokul Grubas jadłem z nim się dzielił, a Khal Ukrop raz osłonił własną tarczą. Więc jak przyjaciela chcesz znaleźć – idź na wojnę, w czas pokoju zaś dziękuj temu, co cię kijem okłada, bo ten przynajmniej jest szczery. Ojciec też prać kijem lubił i choć Torik zrazu wdzięczny mu nie był ani trochę, później się przekonał, że na dobre to wyszło. Kto jako smark przywyknie dziesięć kijów zdzierżyć bez płaczu, potem się byle chłosty od strażników nie zlęknie. A kiedy chcesz polować, a podatku mało płacić, musisz mieć nie tylko oko dobre, ale i dupę twardszą niż drudzy. I tak to dzięki ojcu Torik był mało bojący. Trzy razy tylko poczuł, że nie ma co strugać odważniaka. Raz wtedy, gdy chłopy z wojny wracały. Źli jak szerszenie, bo Aytlan pokonał molkijczyków już w pierwszej bitwie i zamiast łupów przynieśli tylko rany a siniaki. A potem zdziwili się jeszcze, że ich baby z brzuchami chodzą co do jednej prawie. – Ty, Torik, nie wiesz? Ty, Torik, nie widziałeś? – nudzili i pytali, a on im mówił, że nic nie widział, bo całymi dniami chadzał za zwierzyną. Zwierzyną?! Taką włochatą może między nogami? – zaśmiał się Nozri. Wesół był jak nikt we wsi, bo jego Nana w ciążę nie zaszła. Torik lubił posłuchać czegoś do śmiechu, byle nie o sobie. Zdzielił więc n lii Nozriego prosto w czerwone z radości ryło. Zamiarował nie za mocno, ot, by gębę chłopu zamknąć. Ale walnęło się silniej i sąsiad otwarł oczy dopiero nazajutrz. To było niechcący, jednak w czas pokoju ludzie z braku lepszych zajęć różne plotki wymyślają... Więc myśliwy nie czekał, aż przyjdą kupą do jego chałupy, tylko następnej nocy, nic nikomu nie mówiąc, zabrał dzidę, zawinął coniebądź w węzełek i ruszył w świat. A że znał go mało i nie bardzo wiedział, gdzie się świat kończy, a gdzie zaczyna, z wieloma innymi osiadł w Molku na Podgrodziu, które po wojnie przygarniało wszystkich, co łapy mieli dwie i potrafili nimi cokolwiek robić. I to już koniec tego pierwszego razu, kiedy Torik zestrachał się nie na żarty. Drugi raz był przed Świętem Darów, gdy namiestnik jak co roku postanowił wydoić podatki. Już chodzili wszędzie pisarze i rachmistrze, już trzymali Podgrodzie za chude cycki jak starą krowinę. Tym mocniej, że druga, grubsza krowa Molku zaczęła niespodziewanie schnąć i marnieć. Z morza wypełzła zaraza i rozsiadła się wewnątrz murów między bogatymi domami o białych, nieobszczanych ścianach. I czy to przez łaskawość, czy złośliwość bogów, brudnym, parszywym lepiankom za Zachodnią Bramą nie uczyniła dotąd żadnej krzywdy. Torik zatem żył, lecz nie miał nic prócz trzydziestu groszy długu u równie żywego i zdrowego kupca Żaki. Ten zaś co dzień przysyłał któregoś ze swoich przydupasów, żeby niby to przyszli i zagadali, a tak naprawdę rozejrzeli się po szałasie, czy myśliwy nie trzyma czegoś, co można by zabrać i sprzedać. Ale nie znajdywali, bo nie wiedzieli, że pierwszą rzeczą, jaką zrobił po zbudowaniu swojej budy, było wykopanie pod nią ukrytej piwniczki. To właśnie z niej już od dłuższej chwili dobiegało ciche skrobanie. – No co, kurduplak? – zapytał Torik. – Chcesz se kości rozprostować? Odłożył już prawie gotową dzidę, przesunął wyrko i sięgnął za wiecheć słomy, który wydawał się wciśnięty między klepisko a ścianę szałasu tylko dla załatania dziury. Skrzypnęła zasuwka i spod ziemi wyszedł mały gnom w brudnym i zakurzonym kubraku. – Na! – Myśliwy sięgnął do kociołka na palenisku i napełnił wyszczerbioną miskę ledwo ciepłą kaszą. – Pięknie dziękuję, panie Torik – powiedział gnom i zabrał się do jedzenia. Gdy skończył, przypomniało mu się coś jeszcze: – Ale, panie, kubeł mam pełen. A jak podjadłem, to zesrać się przyjdzie. – Jutro się w nocy oporządzi. Jak z łowów wrócę. Teraz dawaj bajdę. – O Królu Góry? – Może być o Królu Góry. Gnom starł z brody resztę kaszy i zaczął opowiadać: Przez lasy, błota, piaski, kurze Szło krasnoludów plemię duże. Oj, duże, kurde, jakie duże! Kto ich prowadził? Król Karhoden. „już niedaleko” – mówił co dzień. Oj, łgał tak co dzień, co dzień, co dzień. Nie mieli chleba ani zupy I głód się dobrał im do dupy! Oj, do królewskiej nawet dupy! Wtenczas zoczyli górę Oslar – Wielką, że troll by jej nie osrał. Oj, choćby sto lat srał – nie osrał! Król zęby szczerzy, radę wzywa I tymi słowy się odzywa: (Oj, po królewsku się odzywa!) „Patrzajcie, chłopcy, co za góra! Dupsko ma w ziemi, a łeb w chmurach. Oj, jak wysoko – w samych chmurach!” „W niej wykujemy taką sztolnię, Że zazdrośnikom spadną spodnie. Oj, zgubią spodnie, zgubią spodnie!” Każden wziął oskard albo kilof, Z wysiłku aż usmarkał ryło... Oj, tak to było, tak to było! Mijają lata – oni kują, Minęło sto lat – dalej dłubią. Oj, pracowicie górę psują! Aż góra z cicha jęknęła: uff! Chrupnęły stemple: chrup! chrup! chrup! Oj, chrupią stemple, nim zrobią: dup! Patrzy królisko, agora sru! I legła, grzebiąc górników stu. Oj, rety, rety! Górników stu! Chociaż ze złości rwał brodę król, To z góry został tylko dół, Oj, z wielkiej góry wielki dół! I znów przez błota, piaski, kurze Szło krasnoludów plemię duże... Oj, już nie takie, kurde, duże! Torik znał tę balladkę na pamięć, ale zawsze słuchać lubił. Jak mu kiedyś Uglik powiedział – choć głowę miał pustą, to duszę poetyczną. Zawsze zachodził do karczmy, ile razy jakiś bajarz zawitał, i słuchał z otwartą gębą nawet najgorszych bzdur, byle tylko były podniosłe i niezwykłe. Ale opowieści kurduplaka podobały mu się jeszcze bardziej, bo pośmiać się było z nich można. Nawet gadając o Władcy Pierścieni, gnom umiał wyliczyć, kto się zesrał ze strachu pod Hełmowym Jarem, albo ładnie przedstawić, jak dupczą krasnoludy. Dlatego Torik ze złością liczył dni do Święta Darów, bo jeśli nie będzie miał z czego zapłacić podatku i oddać długu, przyjdzie mu sprzedać uciesznego niewolnika. Ale jeszcze kilka dni, kilka nocy! Torik sposobił nową dzidę. Może mu szczęście dopisze? A może cały ten Molk zgniecie wreszcie zaraza i nie będzie komu płacić? – Do dziury! Śpij. – Dobranoc, panie Torik. Dobranoc. – Opowiedz bajkę, dziadku Grimmie! – No dobrze, już dobrze, ale którą? – O sprytnym gnomiku i głupim Toriku! – Opowiadałem ją wam tysiąc razy. Już mam dość! Może o Pomorze, co płynął przez morze? – Nie, o gnomiku i olbrzymie Toriku!!! – Właśnie, że o Pomorze! – Dziadku, bo powiem tacie!!! – No dobrze, dobrze, słuchajcie... Maluchy rozsiadły się wokół brzuchatego gnoma i z otwartymi buziami czekały na bajdę. Starsze znały ją już na pamięć, a młodsze, którym ledwo się wąs sypał, dopiero poznawały plemienne mądrości. A dziadek – póki miał co opowiadać – zarabiał sobie na miskę zupy. Kiedy skończą się bajdy, to i miska się skończy... – No to słuchajcie. Gargi, jak dłubiesz w nosie, to nie rzucaj mi na brodę. Nieładnie! Samemu się zjada. Słuchajcie! I zaczął wreszcie, jak się należy: Dawno-niedawno, zależy jak dla kogo, zebrała się starszyzna plemienia. A po co? A po to, żeby radzić, skąd wziąć więcej żarcia albo jak pozbyć się paru gęb do wyżywienia. Zeszli się i uradzili tak: – Jest tu u nas jeden stary gnom, co już paluchami ledwo co w nosie dłubie i robić mu się nie chce. Zostawmy go na pustyni, tam gdzie tryska woda. Jak mu bogowie będą radzi, to i on se poradzi Jak uradzili, tak zrobili. Stary gnom nie chciał iść po dobremu, to podnieśli go za łapy i kulasy i powlekli podziemnymi korytarzami. Kiedy skończyły się korytarze, nocą wyszli na świat i dalej nieśli go przez piaski pustyni, w końcu zostawili w miejscu, które ludzie zowią Oazą Gnomów, a my mówimy na nie Brr! – Brr! się mówi, jak jest zimno! – wykrzyknął swoje odkrycie najmłodszy gnomik. – Brr! się mówi, jak ci glizdę w dupę wsadzą! – zawołał Gargi, łapiąc braciszka i podwijając mu kubrak. Gnomik wydarł się, aż pył poszedł ze stropu. – Cicho, bo trolla zawołam!!! – krzyknął Grimm. Podziałało. Malec przestał wrzeszczeć i poprawił kubrak, a Gargi usiadł spokojnie ma kamieniu. „Dobrze, że ma tylko pięćdziesiąt lat – pomyślał stary gnom. – Jeszcze dziesięć, może dwadzieścia i przestanie wierzyć w trolle”. Brr! to Brr! Brr! jest raz zimne, raz gorące, ale zawsze przerażające. Ludzie myślą, że tam my, gnomy, sobie żyjem, bo na Brr! znajdują nasze kości. I dlatego zwą to miejsce Oazą Gnomów. Ale Brr! jest jak smętarz, jak stara sztolnia, gdzie wrzuca się zepsute narzędzia, coby nie zawadzały. Tam właśnie plemię zostawiło naszego gnoma. O nim i o głupocie ludzi będzie ta bajda. Nasz gnom usiadł se na piasku i było mu bardzo markotno. Nie miał nad głową stropu, tylko Księżyc wielki jak największy samorodek srebra. Wiatr hulał w tę i w tamtą, raz niósł piasek i zimno, a raz piasek i skwar. Siedział tam gnom długo, za dnia się pocąc, a po zmroku trzaskając zębami. Aż nadeszła kolejna noc i usłyszał, że ktoś idzie. Pomyślał, że to pewnie starszyzna wymyśliła co inszego i posłała kogoś, by zabrał go do swoich. Ucieszył się i poczłapał na zdrętwiałych nogach na spotkanie braci. Ale nie! To był człowiek! Myśliwy! Za późno uciekać! Złapał on gnoma w wielkie łapska i wpakował do cuchnącego wora... Po wioskach stare ludzie wiele bajd gadają – o smokach, elfach, czarach... No i o kurduplakach! Byli tacy, co przysięgali, że jakiś pociotek żony brata ich dziadka albo inny kamrat stryja szwagra kamrata to widział takiego karła na własne oczy. Rzecz jasna zamkniętego w klatce i pokazywanego na jarmarku. Ale większość krajanów Torika nie wierzyła w takie rzeczy. Nawet ojciec, który przecież nieraz bywał w szerokim świecie, prawił: – A czy to tak trudno na kurduplaka zwykłego kurdupla przerobić? Za młodu kulasy mu połam, gębę często gównem nacieraj, potem brodę przypraw i gotów, że hej! Ludzie na wsi nie wierzyli w czary. Nie to, żeby nie skorzystać, gdy się okazja trafiła, nie, nie! Jednak gdy bogowie niełaskawi, i czarodziej nie poprawi... Ale Torik wiedział swoje i wierzył w swoje, bo nie chciał być ciemny jak drudzy. I za każdym razem, gdy szedł na polowanie, zastawiał też na wszelki wypadek dodatkowe sidła... Próbował chwytać na piwo, na mięso, nawet na kaszę, ale nigdy się nie szczęściło. Tamtego dnia też miał już pułapkę zastawiać, gdy naraz pokurcz wyrósł przed nim jak spod ziemi i gębę szpetną rozdziawił. – A? – zdziwił się kurduplak na widok myśliwego. – A! – ucieszył się Torik na widok kurduplaka. Nie trza go nawet było bardzo gonić. Zanim głowa pomyślała, już ręka złapała. – Nie żryj, nie żryj mnie! – gnom wrzeszczał, bił i kopał powietrze. Ale wsadzony do worka szybko się zmęczył. Tylko smrodu narobił, kiedy sfajdał się ze strachu. Ale do smrodu to Torik był przyzwyczajony. Nie miał jedynie pojęcia, co począć z tak nieoczekiwaną zdobyczą. Głowić się, jak takiego schwytać, to jedna sprawa, a wiedzieć, co czynić z upolowanym – oj, to zupełnie inna... ...i gnom siedział w piwnicy wiele dni i nocy. Co jakiś czas olbrzym wyciągał go z niej za włosy i kazał śpiewać albo gadać bajdy. Bo trzeba wam wiedzieć, że wielkolud Torik, choć był głupi, to lubiał słuchać pouczających historii. Wy też możecie brać z niego przykład! Ale choć ktoś nierozumny mógłby powiedzieć, że w takim razie w niewoli wcale nie żyło się źle, to nasz gnom cały czas myślał o ucieczce. Tylko jak uciec? Piwnica dobrze była zamknięta, ziemia wkoło niej nielicho ubita i nijak se pazurami podkopu zrobić. Trudna rada, trza było siedzieć, co olbrzym kazał – robić, i na lepszą okazję czekać. Jednego dnia do chaty przyszły dwa inne wielkoludy. Z piwniczki nijak się ich podejrzeć nie dało, bo czymś przywalona była. Skulił się więc gnom i słucha, o czym będą radzić. Ale one wcale nie radziły! Szybko więzień zrozumiał, że ten, który go pojmał, sam ma duże kłopoty... Był winien pieniądze tym, co w odwiedziny przyszli. I pewnie nie szło o jeden worek złota ani o dwa, bo bardzo się złościli. – No i jak będzie, Torik? – pytał jeden gniewnie. – Dobrze będzie, panie Żaka. Erh nie szczęści, lecz poszczęści. Nie opuści myśliwego w potrzebie. – Nie obrazisz się zapewne, jeśli mój człowiek rozejrzy się u ciebie, co? Nad loszkiem rozlegały się hałasy, jakby olbrzymy chciały zrujnować chatę. To spadał na ziemię garnek, to brzęczał toczący się kociołek. – Ależ ty jesteś goły jak noworodek, wieśniaku! – zawołał jeden z obcych. – Chyba przyjdzie sprzedać cię w niewolę! Za kilka dni Święto Darów. Też muszę zapłacić podatki. – Coś wymyślę, panie Żaka. – Do tego trzeba głowy. To takie coś, w czym większość ludzi ma rozum, wieśniaku, jeszcze tu wrócimy! Kiedy olbrzymy wyszły, głupi Torik otworzył piwniczkę i pozwolił swojemu więźniowi gnaty rozprostować. Chata nie była tak zniszczona, jak by na to hałasy wskazywały, ale cały dobytek wielkoluda leżał w nieładzie na ziemi. Nasz gnom zrozumiał, że właśnie nadarzyła się okazja, na którą czekał. – Ha, olbrzymie! – nagle zakrzyknie. – Boisz się własnych kumotrów? Tylko ja cię mogę obronić, ale będziesz musiał mnie słuchać. Decyduj szybko! – Panie, czy mogę coś powiedzieć? – pisnął kurduplak zagoniony do sprzątania szałasu. – Nie ma co gadać. – Myśliwy kopnął go w zadek. – Muszę cię w końcu sprzedać, sam słyszałeś. Trzymałem cię długo, karmiłem, dobry byłem jak nikt... – Dobry. Dobry pan Torik to dobry pan Torik – zabełkotał pokurcz, a skorupy rozbitej miski wysunęły się z krzywych paluchów. – Mały Grimm chciałby pomóc wielkiemu, dobremu panu Torikowi. – Znam wszystkie twoje bajdy – ten mówił dalej bardziej do siebie niż do gnoma. – Wiesz, znudziły mi się! Znudziły mi się i nigdy mi się nie podobały. Nawet tej kaszy, coś zeżarł, nie były one warte. Czy ja głupi, żeby żywić takiego darmozjada, co nawet sprzątać nie umie? Sprzedam cię innemu durniowi i zapłatę całą wezmę od razu. Zanim się pozna, żem go okpił tym targiem. Tylko ile wziąć? Hej, ile taka pokraka jak ty warta? Grimm skurczył się w obawie przed kolejnym kopniakiem. Pan Torik był zły, oj, był zły i lepiej nie mówić czegoś, czego nie chciałby usłyszeć. – Nie wiem, oj, nie wiem, ile warte takie gnomisko. Dużo czy niedużo? Ale nawet jak niedużo, sto razy niedużo, zaraz robi się dużo. Grosz do grosza i masz pół trzosa. Każde miasto z kamyków zbudowane. Aj, nie bij, panie! – zawołał podnoszony za kudły. – Toć nie biję! No, gadaj, coś chciał powiedzieć. – Pan Torik mądry! Pan Torik wie, że stary Grimm może się przydać panu Torikowi. Że nie trzeba krzywdzić małego Grimma, bo on jest wielki przyjaciel pana Torika... – No, szybko! Gnom niemal czuł, że skóra głowy odrywa się od czaszki, a on sam nie spada na ziemię tylko dlatego, że jego gęste kudły dobrze wrosły aż w sam mózg. – Panie, zaprowadzę cię do tuneli mego plemienia! – E tam! – Panie, wiem, gdzie leżą gnomie skarby!!! O, to już coś! Puścił pokurcza, a ten łomotnął o ziemię i potoczył się pod stół. Ale myśliwy przypomniał sobie coś jeszcze i wyciągnął go za nogę. – A gdzie są te tunele? Kurduplak zatrząsł się. Tak, dobrze wiedział, jak niepostrzeżenie nasikać do mleka, jak splątać koniowi grzywę, nawet paskudzenie w kaszę nie miało dla niego tajemnic, ale gdzie tunele? Przecież współplemieńcy wynieśli go z korytarzy nocą, a potem długo taszczyli przez pustynię... – Pod Oazą Gnomów, panie. – Tam szukałem. Co dnia chodziłem szukać. Odwaliłem każdy kamień... – Panie, mówiłem ci przecież: Pod każdym kamieniem, Pod każdym korzeniem Są skarby ukryte, Mgłą magii spowite. Człek szuka, aż skona, Co jawne dla gnoma. Myśliwy zaśmiał się radośnie. Już zobaczył samego siebie rozpartego na złoconym krześle, przed którym kuli się w ukłonie kupiec Żaka. A on mu mówi: W imię władzy przez mnie spreparowanej i danej konfekcjuję twój majątek, głupi cycu, albo coś równie pięknego i podniosłego. Żaka prosi o zmiłowanie, a namiestnik Torik zwraca się teraz do przydupasów: Weźta go ta i dajta kijem na pamiątkę. A wszystkie dziwią się potem dobroci i łagodności Torika Wielkiego, który mógł tego wieprza na pal nasadzić, a poprzestał na obiciu dupy. – Zbieraj się! No już! – Dokąd, panie? – Jak to dokąd?! Nie próbuj kręcić, bo... – Tak, tak, panie. Tak, tak, już włażę do wora. – Dziękuję ci, gnomie! – ucieszył się głupi Torik. – Czy zjadłbyś może kaszy? – Kaszy?! Jutro będziesz bogaczem i chcesz mnie karmić kaszę?! Daj no lepiej piwa. Z łaski swojej! – zakrzyknął nasz bohater. W tym miejscu gnomiki zawsze śmiały się najgłośniej, a już szczególnie z tego z łaski swojej. Żaden nie wiedział, co to właściwie znaczy, ale brzmiało nawet lepiej niż zasrańcu. – A jak wypijesz piwa, to pójdziemy? – dopytywał się przymilnie wielkolud. – Jak wypiję, to pomyślę – hardo mu gnom odpowiadał. I kiedy noc zapadła, poprowadził myśliwego na pustynię. Nie wiedział, dokąd właściwie zmierzać, ale szedł i robił taką minę, jakby doskonale znał drogę. Strach jednak zdejmował go coraz większy, bo groźny głupi olbrzym był tuż-tuż, a żaden sprytny pomysł do głowy nie przychodził. „Och, gdzież jesteście, sztolnie mego plemienia?! Gdzież są strażnicy z ostrymi dzidami?!” – myślał gnom. W końcu zbliżyli się do łańcucha Białych Gór, i choć nie wiadomo gdzie, gdzieś tu przecież musieli być już pobratymcy... – ...i postanowił zrobić to, czego dziadek uczył, czego wszystkie dziadki uczą małych smarków. Co zrobił? No, czy ktoś mi pokaże? – Dziadku Grimmie, przecież znamy tę bajdę! – zawołał z wyrzutem któryś ze starszych gnomików. – Wiecie, to pokażcie. I malcy zaczęli rytmicznie stukać w skałę u podłoża groty, a uderzenia choć słabe, choć dziecinne, w końcu przeszły w narastający łomot, jakby rozchwiały całą ziemię, a góra i skryte w niej chodniki zmieniły się w olbrzymi bęben. – Co tam znowu?! – Do groty wpadło kilka postaci z brodami obsypanymi wapiennym pyłem. – Uczę dzieciaki, Bruh – powiedział stary Grimm. – Dość, już umieją! Maluchy przestały stukać, ale góra burczała jeszcze jak wielkie brzucho, które rozważa, czy wysrać się już teraz, czy dopiero pod wieczór. Szli prawie całą noc i Torik zaczynał wątpić, czy dobrze zrobił. Inaczej wyobrażał sobie dotarcie do skarbów. Sądził, że kurduplak pewnym krokiem wejdzie do Oazy Gnomów, naciśnie jakąś ukrytą zapadkę i ziemia otworzy się jak wrota stodoły. Tymczasem gdy tam dotarli, pokurcz zaczął biadolić, że choć rad by spełnić przysięgę, jego plemię zasypało tutejsze chodniki. Poszli w stronę gór, a kurduplak co chwilę zatrzymywał się, namyślał, kluczył i mamrotał. Może lepiej było go sprzedać i nie zaprzątać sobie głowy głupimi mrzonkami? Torik zawsze miał jakieś marzenia i w końcu to dzięki nim wyrwał się ze swojej wioski. Ale żeby zawierzać wszystko temu małemu śmierdzielowi, którego jeszcze niedawno więził pod swoją lepianką? To mu się coraz mniej podobało. – Daleko jeszcze, pokrako? – Niedaleko, całkiem niedaleko, może nawet bliziutko, panie Torik. Dawno tu nie byłem. Gdy doszli do podnóża pierwszych gór, noc zaczęła już szarzeć. Myśliwy wiedział, że jeśli zaraz nie odnajdą skarbów, przyjdzie szukać miejsca na przeczekanie skwaru. Kurduplaka spętać, do wody się dokopać... Jednak ten chyba coś znalazł! Stanął na czworakach. Jak pies obwąchiwał kamienie, macał je paluchami. Potem przylgnął uchem do skały i zaczął stukać. Stukanie było zrazu cichutkie, niemal niesłyszalne, ale chwilę potem góra burknęła i rozkołysała się jak łódź na falach. Torik przyklęknął obok gnoma, oparł dłoń o skałę i czuł, że ziemia drży, że jeszcze chwila, a otworzy się przed nim. – To już? – Już, już, panie. Już za chwilę, chwileczkę, chwilunię malutką... Burczenie przeszło w serię grzmotów, jakby zaraz cała ziemia miała zrobić sru niczym góra Oslar. Myśliwy czuł, że nadchodzi ten trzeci raz w życiu, kiedy przyjdzie mu się zestrachać. I to w dodatku przy gnomie! Choć nie było wiatru, podniósł się pył i w piaskowej mgle myśliwy nie widział dalej niż na wyciągnięcie ręki... Gdzie kurduplak? Przed chwilą leżał na skale i stukał. Torik pomacał. Nic! Tylko skała, goła skała. Z drugiej strony mignął mu jakiś cień, więc rzucił się za nim, ale potknął o coś i runął. Chciał wstać, jednak ziemia trzymała go jak łapy trolla, jak bagno, jak ojciec, gdy koniecznie chciał wlać kijem... Pył wreszcie opadł, a wokół myśliwego zaroiło się od gnomów. Kilka z nich trzymało go za ręce i nogi, a jeden wsadził mu dzidę wprost do rozdziawionej gęby. – Nie ruchaj łbem, bo przycisnę – powiedział. Inne w tym czasie zakładały pęta. Mocno, tfu, pluje Chlu! – Stary Grimm! Śmierdzisz jak zawsze! A ja myślałem, że po tobie już i smrodu nie zostało! – zawołał inny gnom. Myśliwy odwrócił oczy w jego stronę. Zobaczył też swojego niedawnego więźnia, jak wyłazi zza kamienia i otrzepuje kubrak. – Brego, przybyłeś! – A co miałem nie przybyć?! Waliłeś, że nam się na łeb sypało. A nie nadużyłeś aby Głosu Ziemi? – Nie, Brego, nasze korytarze były w niebezpieczeństwie. Ten człowiek... – No, człowiek jak łajno trolla. Też duży i też śmierdzi. – Brego podszedł do człowieka i ciekawie oglądał jego gębę. Myśliwy zobaczył na małym, pokracznym ciele tyle złota, że i namiestnik Molku mógłby mu pozazdrościć. – Wszystko na świecie śmierdzi – stwierdził gnom, obmacując muskuły łowcy. – Ze sto stóp sztolni wykopie, nim zdechnie. A co tu robił? Torik, nawet gdyby nie miał wetkniętego w gębę ostrza, i tak pewnie nie umiałby teraz powiedzieć nic rozumnego. Za to jego kurduplak gadał jak najęty. Opowiadał o ludziach z miasta, co to umyślili dobrać się do skarbów i tego tu wysłali na przeszpiegi. Mówił długo, jak w niewoli jęcząc, wszystko podsłuchiwał i knuł, i rozmyślał, i szukał sposobu, by ostrzec swoje plemię. I nie dbał o to, jak się naraża, chociaż starszyzna wyrzuciła go jak stary garnek. Myślał, myślał i wymyślił – mają prześladowcę w swej mocy. Wystarczy zabrać pod ziemię, oślepić, a nic się nie wyda. – Cosik obciąć mu też można i w mieście podrzucić dla postrachu. Ale chyba nie ma musu, i tak nikt za nim nie przyjdzie. No i co? Ma Grimm rozum we łbie czy nie ma? – zakończył wreszcie bardzo z siebie zadowolony. – Oj, pewnie sporo tego rozumu w dupie trzyma, bo we łbie taki sielny rozum by się cały nie zmieścił! – zawołał Brego i wszystkie pokurcze gruchnęły śmiechem. Szczęściem dla myśliwego, gnom-strażnik zdążył wyjąć mu dzidę z gęby. Teraz jego krótkie łapy latały z wesołości na wszystkie strony, a ostrze razem z nimi... Torik siedział skulony w niskim przodku gnomiej kopalni i dmuchał na poranione ręce. – Co? Niezwyczajnyś? – Stary Grimm przysiadł obok niego. – Jak se siedzisz i nie robisz, to lepiej bajdę opowiedz! – Daj odpocząć, kur... – No! – Gnom groźnie podniósł paluch. – Daj odpocząć, dobry panie Grimm. Wiem, że trzeba ci bajd dla małych gnomów. Ale ja ci wszystkie już opowiedziałem. – Ha, no to trudna rada! Powiem, niech przyjdą oczyska ci wyłupić. – Byłem dla ciebie taki dobry, Grimmie... – westchnął więzień. – A ja to co? Zły jestem? Zaraz gadaj bajdę, pókim cierpliwy! – Miałem w Molku przyjaciela. Zawsze nosił na głowie czarną szmatę i nikt nie wiedział, jak się naprawdę nazywa. Dlatego wszyscy zwali go Czarnym Zawojem... – zaczął myśliwy, a stary Grimm skrzętnie chował w pamięci każde jego słowo. Tymczasem kupiec Żaka latał ze swoimi ludźmi po całym Podgrodziu. Przepatrzyli gospodę „U Uglika”, domy sąsiadów, przepatrzyli wszystkie miejsca, gdzie mógł się kryć Torik. – Masz tu pół grosza i szukaj do usrania. Bez tego kmiota nie masz po co wracać. Masz tu grosz i nie wracaj bez tej świni. Masz tu półtora grosza i znajdź mi to ścierwo. Nie musi być całe – mówił Żaka swoim ludziom, aż rozdał niemal dwa razy więcej, niż pożyczył tamtemu. W końcu rad nierad przyznał, że myśliwy okazał się sprytniejszy, skoro zniknął, nie oddawszy długu. A ledwo minęło Święto Darów, całe Podgrodzie plotkowało o Toriku Wieśniaku, co Zakę Kupca okpił... Nzalan zwany Śmierciuchem Był raz sobie nekromanta, Który kochał trupa, Bo go bardzo podniecała Każda zimna dupa. z pieśni biesiadnej studentów Akademii przypisywanej bakałarzowi Vijo z Miasta Trzech Słońc Pomur wyszedł z morza na trzy dni przed Świętem Żeglarzy. Ludzie widzieli, jak ociekając wodą, cuchnący wlókł się nabrzeżem ku miastu. Kilka dni potem na podłogę tawerny „Pod Ławicami” zwalił się najroślejszy z marynarzy „Czarnej Mątwy” i już go nie podniosły ani życzliwe kopniaki kamratów, ani wlana do ust woda z pieprzem. Nie trzeba było długo czekać na kolejne śmierci i to nie cherlawych młodzików, ale najbardziej zahartowanych wioślarzy. Nie wyszła już z portu „Czarna Mątwa” ani „Mewa”, tylko „Trójwąż” zdążył umknąć przed Pomorem, bo kapitan nie zezwolił załodze zejść na ląd z powodu źle zszytego żagla. Do końca swych dni sławić będą srogiego szypra i zaśpiewy przy wiosłach układać: Prze-chy-trzy-li my Po-mo-ra! W Mo-lku ka-żden wio-ślarz ko-na. „Cza-rna Mę-twa” ro-pą bro-czy. „Tró-jwęż” wnet przez mo-rze sko-czy! Od Ay-tla-nu po Po-brze-że Ty-lko „Tró-jwąż” to-war bie-rze. Nie, Pomór wyszedł z morza, ale później, w samo święto. Trzy dni wcześniej to był tylko utytłany w algach przygłup-tragarz. Sternik „Czarnej Mątwy” zrzucił go z trapu, bo pluł za burtę, obrażając boga Chlu. Ludzie to widzieli i by zaświadczyli, gdyby żyli jeszcze. I właśnie przez to jego plucie trzy dni później fale pchnęły Pomora do miasta. Ale reszta się zgadza. No, nie całkiem! Pomór nie wyszedł z morza, lecz ze starego smętarza. Ludzie go widzieli, jak przegrzebywał mogiły i ścierwa szukał. A że nie znalazł, to poszedł najpierw na portowe śmietnisko, magazyny oślinił i spichlerze zatruł. Dopiero jak marynarze zaczęli umierać, wspiął się Pomór schodami ku miastu w noc po Święcie Żeglarzy. Ale tego to już nikt nie widział, bo Matka-Księżyc nie paliła ognia. Tylko psy szczekały donośniej niż innych nocy. Nie, szlachetny panie, to Nzalan, nekromanta spod smętarza, zapragnął więcej zarobku! Zatruł studnie czy zadżumił powietrze – ta sprawa wymaga dokładnego śledztwa. Jedno pewne, skąd by ów Pomór nie wyszedł, pierwszych ofiar szukał w dzielnicy portowej, nieopodal jego domostwa – ledwie o parę ulic w dół. No i któż inny miałby jakiś interes w niewinnych śmierciach, jeśli nie on? Quotlin, namiestnik Molku, słuchał tego odgrodzony od zarazy podwójnymi murami pałacu. Patrzył z wysoka na miasto spływające z gór ku morzu. Stąd, z jego okna, zawsze wyglądało ono tak samo i każda wersja wydarzeń wydawała się równie prawdziwa. Jednak namiestnik musiał wybierać. Doradcy otaczali go półkolem, czekali. – Nie można dziś powiedzieć, jak było – rzekł w końcu Quotlin, pan Molku. – Ale to ostatnie brzmi najbardziej prawdopodobnie. Doradcy schylili głowy w ukłonie. – Przemawia przez ciebie mądrość Aytlanu, panie – Tayno, starszy Gildii Kupieckiej, powiedział to bez podziwu, ale z wyraźnym zadowoleniem. Pomór miał już wiele postaci. Tym razem odrodził się jako szczur. W bezksiężycową noc przed Świętem Żeglarzy zbiegł, tupocząc łapkami, po trapie „Czarnej Mątwy”. Na statku najpierw nauczył się odróżniać smród ryby od smrodu człowieka, a potem woń wiatru znad lądu i wiatru od morza. Duch zarazy myślał, że nos zwierzęcia odkrył przed nim już wszystkie zachwycające tajemnice. Tymczasem zapach miasta – ludzi, bydła, jadła, pobratymców, ziemi, nutka spalenizny po ostatniej wojnie – to wszystko kazało mu stanąć słupka i rozkoszować się samym tylko wąchaniem. Pomór oddalił na chwilę myśli, był zmysłem. Powoli wyczuwał pojedyncze wonie, z których każda wyznaczała inną ścieżkę w labiryncie Molku, stolicy Pobrzeża. Wybrał tę prowadzącą do jadła i pobiegł drewnianym nabrzeżem portu bezgłośnie jak kudłaty cień. Wyminął spocone stopy kręcących się tu i ówdzie ładowaczy i żeglarzy. Tylko jednego musnął ogonem. Mężczyzna wzdrygnął się i odruchowo kopnął w ciemność. Nie trafił. Ale kilka pcheł, które dotychczas gryzły Pomora, zdążyło przeskoczyć na człowieka... Małe łapki szybko dreptały po lepkim dnie ścieku. Między rozbitym dzbanem, odpryskiem cegły, wybitym zębem. Przeskoczyły martwego pobratymcę, gnijący kawałek placka, robaka, rybi łeb. Zbożowy kurz w ścieku i coraz mocniejszy zapach ziarna bezbłędnie prowadziły na miejsce uczty. I doprowadziły! Kilkadziesiąt par ruchliwych wąsów szukało koło spichrza resztek zboża, a nad nimi wiatr kołysał czerpakiem. Pomór stanął słupka między szczurami i zapiszczał wyzywająco. Pierwszy ruszył się oczywiście wódz stada, ale groźne syknięcie zadziwiło go i na chwilę zatrzymało. O to szło! Przybysz skoczył mu na kark. Tamten obrócił się, nadstawił zęby... Nie dość szybko, stracił kawał ucha. Pisk, odskok, ukąszenie – walczyli chwilę, by rozdzielić się równie gwałtownie, jak się zwarli. Po chwili niedawny przywódca skłębił się ze stadem, zniknął w nim, ustępując miejsca nowemu. Wszyscy to widzieli! Pomór pozwolił więc ciału, by teraz kierowało wolą. Poznawał pobratymców, wymieniał się z nimi zapachem i pchłami... Czuł woń samic – tych ochotnych i tych ciężarnych, czuł młodych samców, co marzyły, by kiedyś się z nim zmierzyć, i starych, wyliniałych, pragnących już tylko do jadła. Da im jadła, a jakże! Spichlerz jak jakaś wielka, nażarta ziarnem krowa stał mocno na czterech grubych, natłuszczonych balach. Pomór skoczył na jeden z nich i ślizgającymi się pazurkami szukał sęka, jak nieraz to robił na statku. Jest! Wsparł się tylną łapą, a przednimi próbował trafić na kolejny punkt oparcia. Nie było, więc wbił zęby w drewno, aż ból przeszył mu szczękę. Ale wygryzł kilka drzazg, w sam raz na kolejny stopień. Kiedy był już na górze wśród worków pachnących ziarnem, spojrzał, czy stado idzie jego śladem. Szło – wspinało się, spadało, ale szło. Pomór wiedział, że teraz już podwójnie wygrał – i jako zwierzę, i jako duch zarazy. Teraz tylko gryzł, ośliniał ziarna, a pył przyjemnie drażnił mu wąsy. Wystawił łeb z worka, gdy pobratymcy byli już obok. Pomór w pierwszej chwili nie rozpoznał młodej samicy, ale ciało zrobiło to za niego. Wyprężyło się na całą długość i podniosło ogon. A ona podeszła do worka i nie zwracając uwagi na te gesty, zaczęła chrupać. Udawała, że nie czuje innej woni poza zapachem jadła. Za to jej woń wezbrała w nozdrzach Pomora. Jednym skokiem znalazł się na szczurzycy i przestał myśleć... Gdy świadomość powróciła, znów zdziwił się, że tak dobrze było mu czuć szczurze ciało, że tak dobrze mieć jakiekolwiek ciało z jego zmysłami, a nie tylko rozum. Duch zarazy zastanawiał się, jakby to było, gdyby już nie opuszczać tej postaci i dotrwać do końca jako przywódca szczurzego stada. Ale jeśli tego właśnie pragnął, nie powinien był o tym myśleć. W tej samej chwili jego własny instynkt kazał mu opuścić ciało, przyczaić się i jak fala błota wolno rozpłynąć po mieście. Najpierw stado zobaczyło, jak nowy przywódca wytrzeszcza czarne ślepka. Pobratymcy odskoczyli, kiedy skulił się nagle i zaczął drzeć pazurkami deski spichrza. Nie tak łatwo jest umierać, nawet jeśli się jest śmiercią. Pomór czuł w sobie i Ogień, i Wodę. Chciał zwymiotować, ale nie potrafił. Jak koń. Konie i szczury to jedyne stworzenia wykarmione mlekiem, z których nieczystości wylewają się tylko jedną drogą. Ale tylko te większe i głupsze zasłużyły na ludzką miłość. Pomór zatęsknił do ludzi. Żegnaj, szczurze! Brzuch zwierzęcia wydął się, ogon wyprężył, oczy zgasły. Pisk pobratymców był coraz odleglejszy... Trzy dni po Święcie Żeglarzy otwarły się małe, tylne drzwi domu kupca Galby, handlarza wełną. Zwykle nikt ich nie używał, lecz tym razem trzej członkowie Gildii Kupieckiej wy taszczyli przez nie ciało gospodarza i załadowali je na wóz. Potem posłuszny wół zawiózł zwłoki pod niewielkie domostwo na tyłach smętarza i kupiec Conn załomotał do drzwi. – Panie Nzalan! Panie Nzalan! Przywieźliśmy ci robotę. – Jutro! Nie mam czasu – usłyszeli. – Dziś, panie Nzalan. Dobrze zapłacimy, a rzecz nie może czekać. Niech jeszcze chwilę poczeka! – Kupcy usłyszeli, jak nekromanta przesuwa stoły, jak coś ciężkiego zwala się na podłogę, jak skrzypią koła małego wózka, którym mistrz Nzalan zwykł wozić umarłych zbyt ciężkich dla jego ramion. Skrzypnęły drzwi i wyszedł z nich niski starzec w brudnym, czarnym odzieniu. – Dobry wieczór, panom kupcom. Cóż się urodziło? – Raczej coś umarło, mistrzu Nzalanie. Na wozie jest nasz przyjaciel Galba. – Znam go. Dlaczego nie przyjdzie się przywitać? – Bardzo bolą go nogi. – No to zapraszam do środka! Po zdjęciu szat tłuste ciało kupca Galby wyglądało bardzo niedobrze. Choć nie żył może od godziny, wzdęta skóra i smród z otwartych ust zdradzały szybko postępujące gnicie. Zupełnie jakby ten człowiek, który całe życie ciągle się spieszył, nawet po śmierci nie chciał poczekać ani chwili, tylko czym prędzej obrócić się w proch. – W porcie wielu ludzi już tak wygląda – powiedział armator Kahen. – Więc nie ma tam po co chodzić. Chcecie, żebym mu przywrócił jako taki wygląd przed pogrzebem? – Chcemy, żebyś mu zadał jedno pytanie: Kiedy? I chcemy, żeby odpowiedział, póki jeszcze ma czym. – Co kiedy? – Nieważne. On wie i my wiemy. Ty masz tylko sprawić, żeby odpowiedział. Proszę siadać. – Nekromanta wskazał kupcom zydle i sam usiadł z nimi nad martwym. – Miałem nadzieję, że załatwimy rzecz szybko, ale jak widać, kupcy nie umieją nic oprócz knucia i liczenia. Tu na nic się już zdadzą wasze szyfry, bo gasnące umysły tak jak ja mają je za nic. Choć jeszcze rano z pewnością bardzo przejmował się Gildią i jej tajemnicami, obecnie mało go one zajmują. No bo co mu możecie zrobić – wyrzucić z Gildii czy zabić? To dla niego już równie bez znaczenia jak potarmoszenie za ucho. Mów zaraz, Galba, bo cię potarmoszę! – wrzasnął nekromanta i zaśmiał się chrapliwie. – Ale do rzeczy. Jeśli mam wydobyć z niego słowa, których nie zdążył wypowiedzieć, muszę postąpić jak krawiec łatający płaszcz, panowie. Nie zrobię wam łaty, jeśli nie zobaczę, gdzie dziura. Zatem gadajcie szybko, bo jego umysł jest coraz dalej. – Wyjdziemy na chwilę, jeśli wolno. Skrzypnęły drzwi i kupcy odeszli do swojego wozu. Radzili skupieni wokół głowy wołu, który pogardzał interesami Gildii jeszcze bardziej niż jej martwi członkowie. Nekromanta otworzył trupowi powieki, by sprawdzić, czy da się z nich jeszcze czytać. Jednak życie Galby ginęło z każdą chwilą. Nekromanta wzdrygnął się. Tak szybkiego rozkładu nie widział jeszcze nigdy, nawet w czasie ostatniej zarazy przed kilku laty. Zajrzał pod pachy, odchylił przyrodzenie – tak, wielkie gule ropy były takie same, ale szybkość śmierci doprawdy niezwykła. Choroba wiele nauczyła się przez te kilka lat, a on – mistrz Nzalan, wiedział o niej niewiele więcej niż wówczas. – Czas ucieka! – zawołał. – Idziemy! Kupcy wrócili do izby. Nie byli zadowoleni, że muszą decydować tak szybko i bez porozumienia ze starszym Gildii. – Jest gorzej niż myślałem. Dwieście groszy. Czas ucieka. – Dwieście? Tak wiele? – Możecie tu postać i podumać, ja się zajmę inną robotą. – Nekromanta zrobił kilka kroków w stronę drugiej izby. – Dobrze. – Conn spojrzał na niego wściekle. – Sprawa wygląda tak. Galba przywiózł z Aytlanu wiadomość, w jakim terminie Gildia podwyższy cenę wełny przed chłodami. Nawet nie wszyscy nasi kupcy mogą to wiedzieć, bo sam rozumiesz, co ta wiedza oznacza. Zwłaszcza, że przed Świętem Darów nikt nic nie kupuje, bo trzeba płacić podatki. – Dary – poprawił go złośliwie Nzalan. – Jak zwał, tak zwał. Musimy znać termin i tylko on może go nam zdradzić. – To i ja wam coś zdradzę: trzysta groszy – zaśmiał się nekromanta. – Albo zaraz sam nakupię wełny. No i zachęcę przyjaciół. – Złodziej! Trupiarz!! Hiena!!! – Czas ucieka, panowie kupcy. – Trzysta, ale ani grosza więcej! – Trzysta to trzysta. Przyszła wam może do głowy jakaś ciekawsza obelga? – Czyń, co masz czynić, Nzalan. I niech cię zaraza! Odkąd Pomór opuścił szczurze ciało, błąkał się w powietrzu wśród ludzkich oddechów. Wciąż nurkował w czyjeś płuca, a czasem zawisał nad kaszlącymi albo słuchał, co mówią zdrowi jeszcze ludzie. Cieszył się tak swoją sławą, jak i rozmowami na inne tematy. – Trzeba palić w domu krowie łajno. To proste. Ja palę. Tak samo kazał robić nekromanta Nzalan sześć lat temu przy zarazie. I co? Nikt z moich nie umarł – mówił kupiec rybny kompanom w „Złotym Ośle”. – Zaraza zarazie nierówna – odparł kowal. – I skąd wiesz, że trupiarz prawdę gadał? Może po prostu miałeś szczęście... – Ja też palę krowie łajno – przyznał się kupiec korzenny. – Ale wiem też, że nikt prócz niego nie skorzysta na tej zarazie. Jeśli tak dobrze radził, tak sprawnie leczył, to czemu pół miasta wtedy umarło? – Ale drugie pół przeżyło. – Ktoś musiał przeżyć, żeby mu zapłacić, nie? A dlaczego tego starucha nigdy żadna plaga nie bierze? Widział kto kiedy, żeby się na zęby skarżył? Albo żeby sobie łeb szmatą owijał? – Powiem wam coś lepszego – przysiadł się Conn, handlarz wełną. Wypił już sporo piwa i pełno go było w całej gospodzie. – Za przygotowanie ciała naszego przyjaciela Gelby wziął od nas... No, niech który zgadnie, na ile molkijskich groszy zgodził się cztery dni temu ten złodziej Nzalan! – Na pięćdziesiąt? – Eee! – Na sto? Pomnóż to razy trzy, jeśli w ogóle potrafisz sobie wyobrazić tyle pieniędzy na jednym stole! Wziął trzysta groszy i jeszcze mówił: Czas ucieka, podczas gdy biedny Gelba na naszych oczach zmieniał się w cuchnące truchło. Tak go choroba przemieniła. – Nie targowaliście się? – Ten oszust nie dał się targować! – Powiadają – siorbnął piwa kupiec rybny – że będzie rok temu, tak zaraz po wojnie z Aytlanem, sępy Nzalana napadły na trakcie na dwóch nietutejszych najemników. – Te śmierdzące ptaszyska, co je staruch trzymał pod powałą? – Te same. Sakiewkę zabrały i chciały zabić. Widać przyuczone bestie! Ale mało to rzeczy powiadają? Kto głupi, ten wierzy. – Tak, tak! – Conn też siorbnął, ale głośniej. – Ci powiadają, co żyją. Innych też pewnie napadły, ale nie każdy jest najemnikiem i umie się bronić. A co? Może nie mogły? – Móc mogły, ale... – Ale i mnie się przypomniało – przerwał kupiec korzenny. – Mówił mi niedawno Hual, że dał Nzalanowi swoją zmarłą córkę do poprawienia. – Tę, co mu umarła przed Świętem Chlu? – Tak, Alkę. Stary śmierciuch powiedział Hualowi, żeby się nie niecierpliwił, to przygotuje ją pięknie za jednego grosza. I wiecie co? Do dzisiaj ją... ha, ha, ha!...poprawia! – Co też on może robić tak długo? – zdziwił się handlarz rybami. – Pewnie chce się wżenić w kupiecką rodzinę! Kupcy gadali tak długo w noc, a duch zarazy wisiał nad nimi w dusznym powietrzu i słuchał coraz chciwiej. Podobał mu się ten Nzalan, choć to on – jak się okazało – próbował zniszczyć Pomorowi robotę przed sześciu laty. To dopiero coś, walczyć z samą śmiercią! Jedyny człowiek w tym mieście, który znał, rozumiał śmierć. Jedyny, który zasługiwał na życie. Gdyby tak przywdziać ludzkie ciało i usiąść z nim do partyjki omm... Wtem jednak plotki kupców przemieniły się w groźby, groźby w krzyki i wszyscy razem wyszli z gospody. Pomór czym prędzej wyleciał z nimi. Pomyślał, że musi ratować przyjaciela. Tak właśnie pomyślał – przyjaciela. Mistrz Nzalan był już za stary na sprośności, ale faktycznie – od Święta Chlu niemal codziennie schodził do piwnicy, żeby posiedzieć przy obłożonych lodem zwłokach dziewczyny i próbować na niej najrozmaitszych mikstur i zaklęć. Gdyby był dużo młodszy, liczyłby na cielesną wdzięczność. Ha, gdyby był choć trochę młodszy, wziąłby tę zapłatę z góry! Teraz, cóż... Owszem, gdy dziewczyna już wstanie, chętnie wspomoże się jakimś specyfikiem i skorzysta z jej wdzięków, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, że jego rówieśnicy już od dawna byli arcymagami, a on wciąż siedział w tym podłym Molku i balsamował dobrze urodzone trupy lub zmuszał je do mówienia. To było oczywiście praktyczniejsze niż poszukiwanie tajemnicy życia lub prawie-życia, ale kiedy się jest tak starym jak Nzalan, bardziej niż pieniądze liczy się, by pozostać w pamięci, w księgach czy na obrazach zdobiących korytarze Wszechnicy Wiedzy Magicznej w Mieście Trzech Słońc. Gdy je opuszczał wiele lat temu, Molk wydawał się dobrym miejscem, żeby zarobić na życie niewielkim wysiłkiem, ale z czasem Nzalan zrozumiał, że dał się samemu sobie złapać w pułapkę. Wiele razy próbował się z niej wyzwolić, jednak bogowie nie sprzyjali. Mimo to walczył i chwytał się każdej okazji. Dlatego gdy trafiło mu się ciało Alki, nekromanta ani myślał dopuścić, by zagrzebano je w ziemi. Ona musi wstać! Musi, bo o czymś takim dawno już nie słyszano! Zapomniana wiedza... Bajania starych kronikarzy... Zgnilizna i rozpad zwykle postępowały szybciej niż myśl ludzka. Duch ulatywał i nie miał już do czego powrócić. Ale dziewczyna leżała w lodzie i trzymała się jeszcze dobrze. Gdyby tylko odtworzyć zapomniany obrzęd! Pracował nad tym każdego wieczoru, ale stale coś szło nie tak. Czy zawinił brak koncentracji, czy źle wypowiadał słowa, czy pomylił proporcje albo kolejność mikstur? Obłożony rulonami zabazgranego papieru próbował nadal, a obok wodny zegar odmierzał godziny nocy. Takim właśnie zastał Nzalana Pomór, gdy wcisnął się szparą pod drzwiami, aby ostrzec maga. Wołał do niego, jednak nekromanta nie mógł go usłyszeć ani spostrzec. Duch zarazy nie miał już ciała, nie oddziaływał na zmysły. Ale też nie zamierzał się poddawać, więc skoro pogrążony w pracy starzec ogłuchł na przeczucia, wniknął w martwe ciało dziewczyny. I ledwie mistrz Nzalan na nowo wypowiedział pierwsze słowa zaklęcia, ta poruszyła się i otworzyła oczy. – Alko, dokonałem tego! – ucieszył się nekromanta. – Uciekaj, idą po ciebie! Uciekaj szybko, człowieku. Stary zdziwił się, bo nie takich słów oczekiwał. Jednak czy nie mówi się, że śmierć to rodzaj snu? Czemu więc człowiek wyrwany śmierci nie miałby gadać od rzeczy jak ktoś z nagła obudzony? – Alko, co ty mówisz? To ja. Nzalan z Molku, mistrz nekromancki. A ty żyjesz! Zimna jeszcze jesteś, ale... – Wiem, kto jesteś, Nzalan. Idą po ciebie, uciekaj! – Pomór złapał go za szatę rękami dziewczyny i potrząsnął. – Słyszałem... hmm... słyszałam, jak się zmawiają i jestem w tym ciele, by cię ostrzec. Choć niech Chlu mnie przeklnie, jeśli nie zaczynam tego żałować! – Więc to cię sprowadziło?! Alko... – suchy głos uwiązł Nzalanowi w gardle. Pomorowi przypomniało to jego szczurze chwile, znów musiał decydować za innych. Zeskoczył na podłogę i pociągnął nekromantę za rękę. Ale ten staruch inaczej niż szczury wciąż miał jakieś dziwaczne wątpliwości. – Alko, pójdziesz ze mną? – Pójdę, pójdę. Uchodź! – Alko, ale księgi! Alko, ale ty jesteś naga. Biegali z kąta w kąt po całej pracowni. Mag to wpychał do tobołka papiery, to narzucał na nowe ciało Pomora jakieś szaty, z którymi ten nie wiedział, co począć. W końcu wciągnął na niego długą, kolorową koszulę i zawiązał ją pod szyją. Wybiegli bocznym wejściem na smętarz, tu nekromanta potknął się o jakiś zapomniany grób i księgi rozsypały się po mogiłach. Chciał je zbierać, ale Pomór nie pozwolił. Widział już pochodnie i słyszał, jak żałośnie jęczą wyważane drzwi. – W którą stronę? – wysapał Nzalan. – Do portu. Świtem wymkniesz się na Podgrodzie. Pomór przeskoczył mur smętarza i znalazł się w małej, cuchnącej uliczce. Nzalan ciężko zwlókł się za nim. Dyszał. Usłyszeli wrzask ludzi we wnętrzu nekromanckiego domostwa. Odkryto zwłoki. Dlaczego ludzie tak podniecają się na widok trupów? Pomór zupełnie tego nie rozumiał – wszak dziwić powinno to, co wyjątkowe, a trupów jest przecież na świecie więcej niż żywych. Nzalan drżał ze strachu, ale biegł truchtem, nie oglądając się za siebie. Ludzie wylegli znów na ulicę, ich krzyki było teraz słychać ze wszystkich niemal stron. Naraz od smętarza doszedł ich wrzask jeszcze głośniejszy. Ktoś przyzywał pozostałych. – Tobołek! – syknął Pomór. – Znaleźli. W drugą stronę. Kładź się pod murem! – Alko, dzięki ci, Alko – sapał nekromanta, podczas gdy Pomór szukał śmieci, którymi mógłby przysypać starego. Niewiele znalazł, więc ściągnął koszulę i unurzał ją w kurzu. Nzalan skulił się pod nią tak, że zdawał się teraz nie większy od kota. Pomór nie myślał o tym, że jest nagi, bo nie przywykł jeszcze myśleć jak człowiek, a martwe ciało, w które wniknął, nie podpowiadało mu żadnych swoich nawyków. – Sza! – Właśnie nadbiegali ludzie z pochodniami. Zatrzymali się zdziwieni na widok nagiej dziewczyny. – Ha, smętarna ladacznica! Biegł kto tędy? – Tam. – Pomór wskazał w stronę portu. – Jeden staruch. – Ha, dzięki! Wrócę, jak z nim skończymy. – Gruby mężczyzna rozdziawił gębę w uśmiechu. W prawej ręce dzierżył pochodnię, a lewą złapał dziewczynę za pierś. Pomór nie wiedział, czy należy pozwolić się łapać, czy wsadzić grubasowi dwa palce do oczu. Nagle tamten zdecydował za niego. Odskoczył przerażony. Czyżby słyszał myśli? – zdziwił się Pomór. – Ona jest zimna! W krąg pochodni przepchnął się kupiec Conn. Pomór pamiętał go, jak nachylony nad dzbanem piwa pomstował na mistrza Nzalana. – Przyjaciele, to Alka, córka kupca Huala. – Bogowie, żywy trup! – Grubas cofnął się, aż mało nie upuścił pochodni. Zaczął wycierać lewą dłoń o róg brudnego płaszcza. – Pewien jesteś? – Hual jest tu, niech rozstrzygnie. Hual! Hual! Pomór zrozumiał, że nie wolno czekać, aż przybiegną pozostali. Podskoczył, odbierając pochodnię grubemu, i pchnął go ogniem w brzuch. – Uciekaj! – zawołał do Nzalana. Stary z tupotem rzucił się w stronę portu, a Pomór stanął na środku uliczki, zataczając pochodnią rozpaczliwe półkola. Nie było czasu, by zmienić ciało na mocniejsze, ale póki się bali, miał szansę ich powstrzymać. Nagle z tłumu rzucił się na niego niski człowiek z dzidą. Był bardzo niepozorny i nic dziwnego, że duch zarazy nie zauważył go wśród pozostałych. Ostrze rozorało serce. Pomór potoczył się pod mur smętarza razem z napastnikiem. – Zgiń, przepadnij! – płakał ten, dociskając dzidę. – Nie jesteś już moją córką. Wracaj do martwych. Tfu, chuch, dmucha Puf! – Nie jestem i nigdy nie byłem – zacharczał Pomór i z wysiłkiem plunął mu w usta. – Zdechniesz jeszcze tej nocy. Spojrzał na swoją przedziurawioną pierś, z której nie płynęła nawet kropla krwi. Spróbował się podnieść, ale w tym momencie ktoś machnął toporem i odrąbał mu głowę. Pomór wyszedł z ciała. Nic więcej nie mógł już zrobić. Przed Świętem Darów Pomór nie przywdziewał już żadnej widzialnej postaci. Przepłynął ulicami Molku jako duszne, wilgotne powietrze. Omijał rzadkich przechodniów, a oni czuli ciężki podmuch wiatru i myśleli o tym, że źle, gdy przed zimą jest za ciepło, za wilgotno i że takie właśnie podmuchy same zapraszają zarazę. A duch zarazy sycił się smutkiem miasta, bo on jeden wiedział, że nic tak nie przyciąga chorób, jak myśli o śmierci. Wreszcie utkał z nich piękny Płaszcz Westchnień i pofrunął w górę do Cytadeli namiestnika, gdzie przed Wysoką Radą kulił się związany mistrz Nzalan. Pomór rad byłby posłuchać, o czym tam mówią, gdyby nie czuł, że bogowie go wzywają. Nie chciał jeszcze opuszczać miasta, ale musiał. Gniewnie rozwarł okiennice sali rady i wdarł się do środka. Przeleciał na drugą stronę jak gwałtowny przeciąg. I jeszcze raz, i jeszcze. Ale bogowie nalegali. Pomór zauważył w kącie sali miednicę na miedzianym trójnogu. Ze złości splunął w wodę i zniknął. – Zaprawdę zniknąłeś, Pomorze? – Chlu przeszył go wilgotnym oddechem. – Nikt nie spostrzeże, bo śmierć nadal bierze. Może nie minie mgnienie, nim wrócisz na ziemię. – Rzekłeś, ojcze. – Pomór zgęścił się, zmniejszył i okrył płaszczem. Za chwilę poczuł falę gorąca. To zbliżał się Agni, pan ognistego żywiołu. Był w dobrym humorze i podśmiewywał się z brata: – Ach, biada nam, biada, gdy Chlu rymy składa! Obaj przepłynęli przez Pomora, aż poczuł się nagle jak człowiek powalony chorobą, w którym Woda i Ogień spotkały się na polu bitwy. Ale to nawet nie była sprzeczka, tylko zwykłe figle bogów. Za chwilę pojawili się przed nim jako dwaj mężczyźni grający w omm. Siedzieli na wygodnych sofach nachyleni nad planszą z kości słoniowej. Na kwadratowych polach Pomór widział trawę poruszaną wiatrem, łuczników sprawdzających cięciwy, piechurów ostrzących włócznie, parskające konie jeźdźców, rydwany gotowe do szturmu, niecierpliwiących się generałów. Chlu grał czarnymi, a Agni czerwonymi, ale dopiero zaczynali bitwę i nawet mistrz Caspo, twórca pierwszej planszy, nie potrafiłby pewnie powiedzieć, który z bogów pierwszy zyska przewagę. Oderwali się na chwilę od partii, żeby wysłuchać Pomora. Stał przed nimi, miętosząc w dłoniach czapkę. Jego Płaszcz Westchnień, choć świeżo utkany, teraz ledwo trzymał się w szwach. Duch zarazy z niedowierzaniem zamiótł nim podłogę, pozostawiając na błyszczącej czarnej posadzce kurz podróżny i kępki strzępiącej się wełny. – Dziwisz się, Pomorze? – usłyszał śmiech dobiegający z jego płuc. – To, byś znał swoje miejsce. Nuże, czas na wydech! Wypuścisz mnie wreszcie, czy będziesz więził przez wieczność? Pomór odetchnął i Puf wyleciał mu z ust. Chwilę później przybrał postać dostojnego starca i stanął obok bogów Ognia i Wody. Brakowało tylko czwartego żywiołu, ale nietrudno było zgadnąć, gdzie schował się bóg Ziemi. Pomór zrobił krok w tył. Kamienna posadzka wybrzuszyła się w kształt rzeźbionego krzesła i siedzącego na nim czarno ubranego mężczyzny. – Masz rację, Pomorze – zaśmiał się Puf. – Gdyby bogowie bawili się w chowanego, Erh nie miałby żadnych szans. Co masz nam do powiedzenia, duchu zarazy? – Nic, co panom żywiołów nie byłoby już wiadome. Zostawiłem w Molku moje szczurze ciało. Jego moc jeszcze nie wygasła. – To wszystko? – zapytał Chlu. – Tak – powiedział niepewnie Pomór. – A kto bronił jak lwica pewnego nekromanty? O ile wiem, nie był to żaden z nas, niesforny duchu. A kto napluł do misy namiestnikowi Quotlinowi? Duch zarazy czuł, że ciało, w które bogowie go przyoblekli, jest podstarzałe, spracowane i zmęczone. Stawy skrzypiały przy każdym ruchu, a mięśnie nie były posłuszne. Tak, chcieli, by znał swoje miejsce! Ukląkł na jedno kolano i pochylił głowę na piersi. – Przepraszam, broniłem i naplułem, ojcze. Nie wiedziałem, że ma to jakieś znaczenie. – Nie trzeba być bogiem żywiołu, aby wiedzieć takie rzeczy. Ufam, że teraz wyznałeś już wszystko. – Tak, ojcze. Wybacz. – Nie musisz się tak kajać, Pomorze – powiedział Agni. – Te drobne profanacje nie zakłóciły harmonii żywiołów, choć Chlu bardzo miał ci za złe zwłaszcza plucie do misy. Walczyłeś dla nas z ludźmi, chaosem, Piątym Żywiołem. Jednego chciałeś ratować, ale nieudolnie. Mieliśmy kupę ubawu, kiedy majtałeś nagimi cyckami przed tłumem. Jesteśmy usatysfakcjonowani. – Tak – Chlu potwierdził słowa brata. – Dziękujemy ci, synu. Jesteśmy usatysfakcjonowani. A ty czego pragniesz? Pomór wrócił myślą do swoich niedawnych wcieleń. Krótko był w ciele dziewczyny, zresztą martwej i pozbawionej nawet śladu woli. Pewnie by już o niej nie pamiętał, gdyby nie przypominała mu starego nekromanty. Chętniej wrócił myślą do swej szczurzej powłoki. Łapy, ogon i ciągle poruszające się wąsy na pysku. Dotyk. Pomacał ręką brzeg płaszcza. Szorstka, stara wełna, rozprucie, szew, dziura – ale czuł to w głowie, nie pod palcami. Nagle uświadomił sobie, że bogowie czekają. Już otworzył usta, by odpowiedzieć: Tego, co rozkażesz, ojcze i panie, ale ubiegł go milczący dotąd Erh. – Lubisz mieć ciało, prawda? – Tak – westchnął Pomór. – Bez ciała mogę wszystko. Tak jakby było mnie wielu. Jakbym był armią – wskazał na planszę omm – i mógł to zwierać szyki, to rozproszyć się po całym polu. Ale poznałem, jak to dobrze czuć się w jednym kawałku i nie potrafię przestać o tym myśleć. – Rzadkie to doświadczenie być w jednym kawałku! – wykrzyknął Agni. – Znacznie rzadsze niż przypuszczasz. Dlaczego tak go pragniesz? – Jako szczur wiedziałem choć trochę, czym jestem i kto mnie spłodził. Tymczasem nazywam cię ojcem – zwrócił się do Chlu – a przecież nie wiem tego... Ach, więc tego pragniesz: wiedzieć! Jeśli tylko o to ci chodzi, wszyscy jesteśmy ci po trochu ojcami. Masz w sobie wilgoć, gorączkę i lekkość wiatru. I miewasz też twardość ziemi, gdy oblekasz się w ciało. Mnie zaś powinieneś nazywać raczej matką niż ojcem, bo w moich wodach pływałeś, gdy byłeś jeszcze małym, bezradnym zarazkiem. Teraz dorastasz, ranisz matkę. Ale nie mam żalu. Skoro tak wolisz, następnym razem urodzi cię Erh. – Nie całkiem cię zrozumiałem, mój panie i ojcze... matko... – Zrozumiesz – powiedział Chlu. – Teraz przyczaj się. Żegnaj! Wszystko znikło i Pomór został sam. Wisiał bez ciała w chmurze nad miastem. Czuł się lekki i nie miał już żadnej mocy. Nagle Puf rozerwał go podmuchem i duch zarazy rozpłynął się w powietrzu jak garść kurzu. Nie bolało, nigdy nie bolało i chyba to było właśnie najgorsze. Teraz był już tylko małym pyłkiem, a wiatr pchał go coraz niżej. Pomór upadł w kałużę schnącego błota nad rzeką. Skoro tak wolisz, następnym razem twą matką będzie Erh – przypomniał sobie słowa boga. Czuł, jak ziemia schnie palona słonecznym ogniem, jak go więzi i gniecie. Ból na początku wydał mu się przyjemny i prawdziwy. Potem już tylko prawdziwy... – No i co z tobą zrobić, Nzalan? – zapytał namiestnik Quotlin. Twarz miał nieobecną, ale głos życzliwy. – Uwolnij mnie, panie – poprosił nekromanta. – Nie ukradłem, nie zabiłem, nie uszkodziłem ciała. Nie bluźniłem bogom i nie podżegałem do buntu. Nie popełniłem przestępstwa, panie. – Jednak ludzie mówili co innego. Dziesiątki słów przeciw twemu jednemu. I co ja mam z tobą zrobić? – Oczerniono mnie, panie. Nie boję się jednak, bo mądrość i sprawiedliwość mieszkają w twym sercu, obyś dożył tysiąca lat. Tak, niewinny człowiek nie ma powodu obawiać się sprawiedliwości. Niech drżą przed nią jedynie łajdacy. Jednak mam z tobą kłopot... – Pan Molku zafrasował się jeszcze bardziej. Nzalan próbował odgadnąć, co to oznacza. Ale źle szło mu odgadywanie, bo cały drżał i w głębi serca wcale nie wierzył w sprawiedliwość chroniącą niewinnych. Mimo miłego skądinąd nawyku okazywania ludziom uczuć i zainteresowania, Quotlin podobnie jak poprzedni namiestnicy wyznawał zasadę: Lepiej przez pomyłkę powiesić dziesięciu niewinnych niż wypuścić jednego winnego. Nzalan liczył tylko na to, że on, jako jedyny nekromanta w mieście, może spodziewać się łagodniejszego traktowania. Zwłaszcza że pokornie klęczał przed krzesłem Quotlina, a jego doradcy stali daleko pod ścianami i nie mogli dokładnie słyszeć ich rozmowy. – Widzisz, Nzalan – mówił namiestnik, patrząc przez okno na chmury zbierające się nad morzem. – Nawet jeśli jesteś niewinny, w co osobiście wierzę, za trzy dni Święto Darów. Kończy się rok podatkowy. Starszy Gildii Kupieckiej Tayno powiada, że przez tę zarazę do skarbca spłynie około pięć tysięcy groszy mniej niż powinno. Tłum z kolei chce, aby władza ratowała ich od śmierci. Jeśli tego nie uczynię, część z nich gotowa nie zapłacić albo oszukać. Tayno mówi, że może to nawet być dwóch na tuzin, co daje nam kolejne sześć tysięcy. Jednym słowem, Nzalan, jesteś winny skarbowi Molku jedenaście tysięcy groszy, a wiem, że takiej sumy nawet Gildia Kupiecka nie zebrałaby w trzy dni. Zarazę w świetle prawa wszak ty wywołałeś. I co ja mam z tobą zrobić? Nie wierz oszczercom, panie. Zdaję się na twoją mądrość i łaskę, panie. Proszę tylko: nie wierz oszczercom – mówił nekromanta, czując strumyki potu spływające z karku i spod pach. – Oczywiście, że nie wierzę, ale nie jestem świadkiem w twojej sprawie, Nzalanie, tylko najwyższym sędzią. Sam przyznasz, że to bardzo kłopotliwe, prawda? – Ciężkie jest brzemię władzy i tylko niezwykły człowiek jest zdolny je unieść, panie. Zdaję się na twoją mądrość, sprawiedliwość i łaskę. – Cieszę się, że wierzysz w moją dobrą wolę. Bo widzisz, choć sprawa jest trudna, znalazłem dla ciebie pewne wyjście. – Dzięki, panie! – zawołał nekromanta. – Oby... – Na początek każę cię ubiczować – przerwał mu namiestnik. – Wiesz, to czasami wzrusza tłum. A ty nie jesteś ladacznicą, więc gładki zadek i tak nie będzie ci potrzebny. Bogowie Ognia, Powietrza, Ziemi i Wody przyglądali się ciekawie, jak Quotlin ogłasza swoją wolę: sto batów i uwięzić do czasu zebrania dalszych dowodów. Nzalan trząsł się, kiedy go wyprowadzali, a doradcy próbowali delikatnie dać namiestnikowi do zrozumienia, że chyba postępuje zbyt łagodnie ze śmierciuchem. – Na mieście rozgłosić, że podejrzany został poddany mękom i wtrącony do lochu. Wy szukajcie prawdziwych dowodów. Znajdziecie, to zrobię, co trzeba – rozkazał Quotlin i kazał sobie podstawić misę z wodą. Była chłodna i przyjemna jak wiosenna noc. Namiestnik zanurzył dłonie, zwilżył twarz. Poczuł woń płatków kwiatów i czegoś jeszcze... Tylko czego? A więc niby to Pomór wyszedł z morza... – przypomniał sobie. – Tylko jak to możliwe, aby zaraza brała się z takiej chłodnej, dobrej wody? – Czy to ta sama misa? – zapytał Erh. – A widzisz tu jakąś inną? – zaśmiał się Agni. Boih zwany Ulubieńcem Kto pójdzie przez most na wschód od Cytadeli Namiestnika, ulica Prosta zaprowadzi go na Plac Czterech Świątyń, gdzie pobożny lud Molku oddaje cześć Czterem Żywiołom. I tak na północnym skraju stoi zdobny marmurowymi kolumnami dom Erha – Pana Ziemi. W dzień pogodny i suchy ponad jego sklepieniem można góry zobaczyć, z których marmur ów pochodzi. Na południu, od strony morza, jest przybytek Chlu – boga Wody, a w jego wnętrzu obejrzeć należy koniecznie konchę wielką, w której nawet dorosły człek się zmieści, a którą w Święto Chlu przeszło 200 lat temu wielka fala do miasta przyniosła i w tym właśnie miejscu pozostawiła. Puf – Pan Powietrza, ma swój dom po zachodniej stronie placu, bo właśnie z zachodu wieją na Pobrzeżu najsilniejsze wiatry. Góruje on nad lewobrzeżną częścią Molku i z drewna w całości jest wykonany. Legenda głosi, że gdy przyjdzie koniec dziejów, Puf porwie go i uniesie w powietrze. Na koniec po wschodniej stronie placu podróżnik obaczy świątynię Agni z kopułą pokrytą miedzią i z tej przyczyny, gdy wstaje Ojciec-Słońce, owa budowla ku czci Boga-Ognia zdaje się stać w płomieniach. W tych oto miejscach molkijczycy odprawiają modły i ofiary składają, kapłani i strażnicy świątynni dbają zaś o to, aby żaden z bogów nie został zapomniany ni obrażony. Jednak tłumy najliczniejsze podróżnik spotka zawsze w świątyni Chlu, jako że Molk z morza żyje i Panu Wody cześć oddaje największą. Zatem, kto chce ją odwiedzić i całą dokładnie obejrzeć, winien udać się tam z rana, gdy jeszcze jest pusta. Bed z Eker Skarby świata i cywilizacji. Co oto podróżnika ucieszy? Cały Molk mówił, że jeśli ktokolwiek zasłużył na miano Ulubieńca Bogów, to jest nim kupiec Boih, skarbnik Gildi. Jeszcze niedawno powiadali, klnąc się na Ziemię, Ogień, Wodę i Powietrze, że to jedyny człek w tym mieście, którego nigdy nie dotknęło żadne nieszczęście. Interesy szły mu dobrze, żona nie była kłótliwa, a siedmiu synów i siedem córek coraz więcej pomagało mu w pracy, nie tykając piwa, wina i ziela. Po każdym pracowitym handlowym dniu Boih odwiedzał przybytki Pufa, Chlu, Agni i Erha, codziennie w innej kolejności, aby po równo obdarzyć bogów modłami i ofiarą. W każdej ze świątyń czekał już kapłan, by uprzejmie powitać pobożnego dobroczyńcę. Młodsi akolici zastanawiali się czasem, dlaczego słudzy świątyni biegną w ukłonach do kupca, jakby to on zaszczycał domostwa bogów swymi odwiedzinami, a nie przychodził oddać im hołd. Jednak starsi kapłani nie byli zadowoleni, gdy ktoś zadawał głośno takie pytania, dlatego słowa: Przybył pobożny Boih, Ulubieniec Bogów i przyjaciel naszej świątyni, były raczej kolejną obrzędową inkantacją, niż odmianą dzień dobry. Po wizycie w świątyniach wóz kupca toczył się zwykle do domu jego kochanki Elgi w pobliżu Zachodniej Bramy albo do budynku Gildii przy Złotym Targu. Tak było niemal codziennie aż do tegorocznego Święta Żeglarzy, kiedy to z morza wyszła zaraza i zakłóciła molkijczykom porządek rzeczy. Kilka dni później Boih znów jechał w stronę Zachodniej Bramy, ale tym razem w zakrytym wozie siedział też jego pierworodny Kel. Kolebali się niespiesznie, a w tym czasie ojciec uzupełniał kupiecką edukację syna: – Uważaj na każde słowo, które powiem. Potem mi przedstawisz, co zrozumiałeś. Pamiętaj, żeby nie słuchać samych słów, ale cały czas je przymierzać do naszej sprawy. – Postaram się, ojcze, tylko wiesz, że nie umiem słyszeć myśli. – Mało kto to umie, choć wielu stara się robić takie wrażenie. Tobie wystarczy myśleć. – Postaram się, ojcze. – Dobrze. Wymień porty na dalszym brzegu Aytlanu. – Eee... W Addli jest Ere, Wil i Kesa. W Maud jest Frya. W Byrd... Kel się starał i jak na swoje szesnaście lat posiadł rzetelną wiedzę kupiecką. Mógłby już nawet prowadzić pomniejsze interesy ojca, ale on ciągle nie był zadowolony. Tak jakby grali w zagadki, a Kel – choć był bardzo blisko rozwiązania – nie umiał znaleźć w umyśle właściwego słowa. – ...do Miasta Trzech Słońc rzeką płyną bryły lodu z gór na północy i metale z gór na zachodzie. A Nowym Traktem... – Dlaczego do Trzech Słońc? – przerwał kupiec. – Port Frya leży bliżej. – Bo tam mniej płacą, ojcze? – Bo uczciwi ludzie nie handlują z Fryą. Masz dwa statki w Molku i jeden w mieście Aytlan. Jest lato. Co załadujesz? Chłopak codziennie odpowiadał na wiele takich pytań. I choć liczył coraz szybciej i coraz mniej się przy tym mylił, ojciec dalej uważał, że syn nie umie jeszcze myśleć jak kupiec. Ale Kel jeszcze mu pokaże! Wyliczając porty i szlaki, marzył, że kiedyś będą nimi szły jego statki i karawany tak bogate, jak nikomu w Molku się nawet nie śniło. A kiedy zostanie starszym Gildii, nawet wielki Boih będzie musiał mu się ukłonić na zebraniu w Święto Kupców i w Czwarty Dzień, Którego Nie Ma. Ale póki co, musiał dalej grać w zagadki, zanim nie dojechali do Zachodniej Bramy. Minęło już prawie dziesięć dni, odkąd namiestnik Quotlin nakazał odgrodzić chore miasto od świata. I nawet ci, którzy chlubili się tym, że nigdy ich stopa nie tknęła brudu przedmieścia, teraz czuli się zamknięci w Molku jak w lochu. Z dnia na dzień przed wartownią gromadziło się coraz więcej ludzi, którzy pragnęli dostać się na mury, bo tylko w ten sposób można było zamienić kilka słów z krewnymi czy znajomymi spoza miasta. Na widok wozu kupca oficer kazał strażnikom odepchnąć tłum. Najpierw kręte, potem proste zaprowadziły Boiha i Kela na samą górę. Chłopak po lewej ręce widział spienione morze, po prawej pustynię, a przed sobą brzydkie, szare domy przedmieścia. Przypomniał sobie namiestnika na białej klaczy, jak w dniu Święta Żeglarzy jechał w stronę nabrzeża. Końskie kopyto poderwało naraz nieco błota z ulicy Nadrzecznej i obryzgało bok zwierzęcia. Takim właśnie błotem przyklejonym do boku białego miasta wydało się Kelowi Podgrodzie. Czy tak może być, aby Molk wymarł od zarazy, a ono przetrwało? – Jakże zdrowie, panie Boih?! – usłyszał. To kupiec Żaka dostrzegł ich i zawołał zza murów. – Dziękuję, panie Żaka! – odkrzyknął ojciec chłopca. – Gniew bogów omija niegodny mój dom i jego mieszkańców! Mam nadzieję, że do twego domu też dobro przychodzi, a złe go omija. – Modlę się codziennie, by Puf zesłał mi rześki wiatr znad Zatoki Kelba. I dobry bóg zsyła. – Dziękuję. Do zobaczenia jutro! Gdy zeszli z powrotem, Boih dał kilka groszy oficerowi straży i wsiadł z synem do wozu. – Do domu – powiedział Kel, ale kupiec wstrzymał woźnicę. – Pojedziesz sam, tymczasem powiedz, co zrozumiałeś. Ojcze, tu nie było nic do rozumienia! Wymieniliście z Zaką uprzejmości. – Kel zgodnie z nakazem ojca dokładnie słuchał całej rozmowy. Pamiętał ją słowo w słowo i teraz dumny z siebie powtórzył wszystko, starając się nawet oddać plebejski akcent kupca z Podgrodzia. – Co powiesz, ojcze? – Chłopcze, po pierwsze nie mów o obcych po imieniu, póki nie jesteś im równy we wszystkim. Dla mnie on może jest i Żaka, ale dla ciebie długo jeszcze będzie panem Zaką. Po drugie udowodniłeś mi tylko, że jesteś już teraz dobrym aktorem, ale nie powierzyłbym ci nadal niczego poza kramem na targowisku. Czy tak trudno się domyślić, że zdrowie oznaczało nasze plany, modlitwa los karawany, zaś wiatr kierunek jej podróży i miejsce, gdzie obecnie się znajduje? Przykro mi, Kel, ale jeszcze ci dużo brakuje, by nazywać naszego przyjaciela po prostu Zaką. Boih nie gniewał się, w jego głosie nie było złośliwości. Po prostu jak zwykle powiedział to, co myślał. Jako człek sprawiedliwy brzydził się każdym kłamstwem. Co najwyżej zatajał niewygodną część prawdy. W jego fachu ktoś taki był rzadszy niż cielę z dwiema głowami, dlatego cały Molk wyolbrzymiał majątek Boiha. No bo gdyby ten kupiec nie miał tyle złota co aytlancki król, to czyż stać by go było na prawdomówność? Ale w domu Kel słyszał, że jego ojciec nie kłamie, bo chce żyć w przyjaźni z bogami. Może więc jemu też należałoby składać ofiary? Chłopak pamiętał, że takie właśnie rozważania snuł jako sześciolatek. No, ale teraz miał już lat szesnaście i zamiast boga wolałby widzieć w ojcu człowieka... – Skoro sobie życzysz, będę go nazywał panem Zaką! – wykrzyknął, aby sprowokować Boiha. Nawet nie do gniewu, choćby do skrzywienia ust. – Lub nawet królem obdartusów! – ciągnął dalej. – Namiestnikiem Podgrodzia! – Nawet nie wiesz, jak wiele w tym słuszności – spokojnie odparł ojciec. – Ale poprzestań na pan Żaka. Nie zawsze trzeba mówić całą prawdę. – Co zamyślasz, bracie? – zapytał Erh, Pan Ziemi. – Ale mów całą prawdę – poprosił Agni, bóg Ognia. Bóg Powietrza Puf dmuchnął na stół i zmienił go w planszę do gry w omm. Ta rozrywka znana była na ziemi tak w najbogatszych pałacach, jak i najpodlejszych szynkach. Bracia-żywioły nauczyli się jej, tak jak i wielu innych rzeczy stworzonych przez ludzki umysł. Kiedyś było inaczej. Woda walczyła z Ogniem albo Ziemia z Powietrzem i cały świat trząsł się w posadach, gasły gwiazdy, szalały burze i wulkany. Czterem boskim braciom wystarczał gest, by pojawiło się nowe stworzenie albo zginęły setki już istniejących. I choć wszystko na świecie nadal było Ziemią, Ogniem, Wodą lub Powietrzem albo wszystkimi tymi składnikami po trochu, to z nich, a może pomiędzy nimi wykluł się też Piąty Żywioł, ludzki. Panowie Czterech Żywiołów przyglądali mu się jeszcze pilniej, niż kapłani śledzili boskie sprawy. Dlatego właśnie bawili się ludzką grą i nieraz ludzkimi losami. – Chcesz grać, bracie? – zapytał Chlu, pan wodnego żywiołu. – A z którym z nas i o co? – Sam nie wiem. Ale jestem niespokojny. – Puf narzucił na planszę połę swojego płaszcza. – Kapryśny jesteś, Pune. Niemal jak Piąty Żywioł – zakpił Agni. Pan Powietrza nie odpowiedział, tylko dmuchnął na swój płaszcz i zmienił go w widok portowego miasta. – Poznajesz? – zapytał brata. – He, he, to Molk. Co tu tak pusto? Czyżby nasz wierny sługa Pomór dokonał aż takiego dzieła? – Nie jest pusto. – Po kolejnym dmuchnięciu Pufa ulice ożyły tysiącami mrówek. – Patrzcie, w stronę Placu Czterech Świątyń toczy się już powóz. A w nim siedzi Boih, zwany Ulubieńcem, który codziennie daje po groszu naszym kapłanom, odwiedza nas po kolei, ale tak, aby żaden nie czuł się wyróżniony lub pominięty. – Boih jest stały jak Ziemia, z której się narodził – rzekł poważnie Erh. – Boih gromadzi dobra jak Ziemia wchłania wilgoć, ciepło i życie. Boih daje dobra jak Ziemia daje plon, oparcie i bogactwo. Gdyby to on był bogiem, pierwszy bym się do niego modlił. Agni i Puf roześmiali się natychmiast, Chlu dołączył do nich chwilę później. Czwarty bóg zamilkł nieco urażony. – To było zabawne, bracie! – wykrzyknął Pan Ognia. – Ale masz rację co do Boiha. Ma też płomień w sercu. Pufie, a ciebie co w nim niepokoi? Mów całą prawdę! – Boih złożył już ofiary. Teraz jego powóz minął most, niedługo będzie przy Zachodniej Bramie. W pobliżu mieszka Elga, jego kochanka. Leży naga na sofie i czeka. Boih, to nie może być prawda, co o tobie mówią – tak rzekła mu wczoraj. A co mówią? – zapytał on. Że masz już ponad czterdzieści lat. Taki ogień mają tylko młodzieńcy. Chlu i Erh zaśmiali się, patrząc na Agniego. – Cóż – powiedział braciom. – Modlić się do niego nie myślę, ale pomagam, jak umiem. – Pięknie, nasz pobożny kupiec winny ci jest za to podwójną ofiarę. Nie tylko ogrzewasz mu dom, ale jeszcze poprawiasz reputację. – Puf dmuchnął i stół znowu stał się stołem. – Przepraszam, zapomniałem – dodał i stanęła na nim patera z owocami. – Pobożny Boih... To dobrze, że pobożny. Póki Piąty Żywioł kłania się czterem pierwszym, nie zna swojej mocy. Ale co będzie, jak ją pozna? Co, gdy Boih zrozumie, że wystarczy mu mocno czegoś zapragnąć, a to przybiegnie jak głodny pies? – On sądzi, że wszystko zawdzięcza nam, bogom. Jest kupcem, nie magiem. Nigdy się nie domyśli... – powiedział Erh. – A niby dlaczego nie? – przerwał mu Pan Powietrza. – Sam mówisz, że magowie przeczuwają, skąd bierze się ich moc. Że nie z nas, tylko z nich samych! I już niektórzy mają śmiałość targować się z nami! Na razie to tylko gra, bracie, ale kto wie, co będzie potem... Jesteśmy, kim jesteśmy, póki ludzie czują się słabi i złamani. Póki tak niewielu z nich podejrzewa, że też są żywiołem. Puf ma rację. – Chlu sięgnął do patery z owocami i szukał najbardziej soczystych winogron. Ale wszystkie były tak samo soczyste. – Pobożny czy nie, jego umysł ma zbyt dużą siłę. Tylko Boih jeszcze tego nie wie i lepiej, aby się nie dowiedział. Gdyby go dosięgło nieszczęście... Puf, czy to z obowiązku gospodarza, czy z wdzięczności za poparcie, posłał na dno patery winogrona tak pełne soku, że niemal wodniste. Pan Wody podziękował skinieniem głowy i dokończył: – Gdyby dosięgło go nieszczęście, już bylibyśmy go pewni. Do końca życia przychodziłby do naszych świątyń żebrać, a nie dawać jałmużnę. – Ale mógłby zwątpić i w nas – powiedział Pan Ziemi. – Czy byłby równie szczodry, gdyby stracił bogactwo? Czy pamiętałby o bogach, gdyby doświadczył takiej zgrozy, przy której ludzie zapominają jeść, pić, nawet własnego imienia? – To bez znaczenia, czy zwątpi w nas – powiedział Pan Wody. – Ważne, żeby wątpił w siebie. – Chlu, mówisz poważnie jak Erh – zaśmiał się Agni. – Zupełnie, jakbyś z wysiłkiem coś knuł. – On ma taki talent do intryg jak Erh do dowcipów. Jeśli już ktoś coś uknuł, to raczej ja – rzekł Puf. – Powiedzmy, że chcę się zmierzyć z Piątym Żywiołem. Erh, mówisz, że Boih jest stały jak Ziemia. Agni, twierdzisz, że drzemie w nim Ogień. A ja chcę się przekonać, czy pognębiony i nieszczęśliwy nie będzie niewidoczny i miękki, czy nie będzie jęczał jak wiatr i płakał jak deszcz. – Zgoda – poparł brata Chlu. – Ja też się chętnie przekonam. – Nie. – Erh splótł ręce na piersi. – I ja się nie zgadzam. – Bóg-Płomień stanął obok niego. – Nie ten człowiek. On nam w niczym nie zagraża. – Zapominasz, bracie, że jest po Święcie Chlu – roześmiał się Puf. – Pan Wody zdecydował, ty czyń, co masz czynić. Kel jechał wściekły przez główną aleję Złotego Targu, który nawet w smutne dla Molku dni błyszczał jak Ojciec-Słońce. Złoty Targ był jak górskie jezioro, w którym kończą bieg strumyki najbogatszych karawan, by potem ruszyć za morze – do Aytlanu, a stamtąd do Quetli, a może także dalekiego Dahannu? W tej chwili Dahann wydawał się Kelowi najlepszym miejscem na świecie, bo nie widziałby tam nawet śladu sandałów ojca i mógłby robić interesy, o których Boihowi nigdy się nie śniło. Wystarczyłby tylko niewielki kapitał i dobry statek... Marzenia urwały się gwałtownie, bo wóz stanął, a Kel musiał przytrzymać się ławki. Odchylił zasłonę i wyjrzał. Targ był pełen rozwrzeszczanych ludzi, zupełnie jakby nie było zarazy, tylko święto. Jakby wszyscy przechodnie z opustoszałych ulic przyszli tu, bo nagle zapragnęli złotych ozdób. Chłopak nie rozumiał, dlaczego jedni są bardzo, ale to bardzo zainteresowani zakupem wyszukanych precjozów, podczas gdy inni niemal za każdą cenę pragną ich się pozbyć. To nie było zgodne z prawem trendów, popytu i podaży, o których czytał. To nie miało dla niego najmniejszego sensu. Przez chwilę chciał zagadnąć woźnicę czy zaczepić pierwszego z brzegu handlarza, ale uznał, że jako syn Boiha nie może sobie na to pozwolić. – Tu nie ma nic ciekawego, jedźmy – zawołał. Nie dało się. Tłok był za duży. Woźnica z trudem wycofał wóz i skierował go w ulicę Wróżb. Od dawna zamieszkiwali ją głównie polernicy, ale stara nazwa została. Kel zastanawiał się właśnie, dlaczego w ludziach jest tyle wytrwałej głupoty, że nie chcą zmienić nazwy na sensowniejszą, gdy nagle przez zasłonę wozu wleciała sroka i upadła mu pod nogi. Ptak nie wyglądał jednak na przestraszonego. Szybko wskoczył na ławkę, z ławki na oparcie, odchylił dziobem zasłonę i już go nie było. Syn kupca usłyszał tylko pacnięcie. Skrzywił się przekonany, że zobaczy ptasie łajno na deskach wozu. Jednak nie. Na skraju przykrytej miękką narzutą ławki leżała zapinka do płaszcza – złoty pająk z czterema drobnymi rubinami zamiast oczu. Boih przyjął prezent od syna nawet nie dlatego, że zapinka była rzeczywiście piękna, ale przede wszystkim cieszył się, że Kel zrobił dobry interes. Nabył złotego pająka za jednego grosza! Klejnot przewędrował przez ręce wszystkich członków rodziny, w końcu kupiec przypiął ją do szaty i obiecał zachować jako pamiątkę dnia, w którym Kel przeprowadził swoją pierwszą transakcję. Odtąd rubinowe oczy pająka przyglądały się bogactwom Boiha, pięknym świątyniom, które odwiedzał, widziały też nieraz nagość jego kochanki. Oglądały wszystko, co w Molku było najpiękniejsze. Wkrótce kupiec przyzwyczaił się już do zapinki i nawet przestał ją zauważać na ubraniu. Ale gdy minęło Święto Darów, i jechał w stronę murów, by spotkać się z Zaką, złoty pająk nieoczekiwanie ukąsił swojego właściciela. Ukąsił? Właściwie puściło zapięcie, jednak na ramieniu kupca pojawiły się dwa czerwone ślady niby po zakrzywionych kłach. Ukąsił – tak jednak pomyślał o tym Boih, zupełnie jak dziecko, które podsuwa drewnianemu koniowi siano albo łaja glinianą lalkę, że znów była nieposłuszna. Ktoś inny zakrzyknąłby w takiej chwili: Chuch, chuch, dmucha Puf, tfu, tfu, pluje Chlu!, ale on nie był przesądny. Tymczasem Żaka nie przyniósł oczekiwanej nowiny, że karawana za dwa dni stanie na molkijskim Podgrodziu. – Wybacz smutek, panie Boih – powiedział. – Ale właśnie mój krewny, którego kochałem jak brata, opuścił ten świat. Był w podróży może dwa-trzy dni drogi stąd, gdy dopadły go hieny. Co w tej rozmowie mogły oznaczać hieny, domyśliłby się nawet Kel. Tylko kto pustynnym rozbójnikom sprzedał informację o diamentach ukrytych pod jęczmieniem i grochem? A może szło im o ten groch? Jadąc spiesznie do domu, Boih przeliczał straty i wyszło mu, że przepadło właśnie siedem lat pracy. Ale gdy wysiadał z wozu, nikt z domowników nie zobaczył smutku na twarzy kupca. Za to on zdziwił się trwożną ciszą, jaka go przywitała. – Jest tu kapitan Mort, ojcze. – Kel wskazał małą jadalnię obok kuchni. Na widok kupca żeglarz odsunął miskę z zupą i wstał, by złożyć mu ukłon. – Dwa Prądy były wyjątkowo niespokojne, panie. Próbowaliśmy przejść od południowego zachodu, gdy uderzyła burza. „Bryza” i „Wschodni Wiatr” rozbiły się przy Smoczym Gnieździe. Przyprowadziłem tylko „Falę”, ale woda zniszczyła ładunek. Żadna bela wełny nie ocalała, panie. – Mort, czyś ty oszalał? – zapytał kupiec. – Panie, Chlu był zagniewany. – Mort, czyś ty oszalał, że wszedłeś do portu? Przecież tu teraz zaraza. Przeprowadziłeś statek przez zagniewane Dwa Prądy po to tylko, by w Molku wygubić całą załogę? – Panie... ja... służę tobie... – A powinieneś służyć statkowi. Nie jesteś już takim kapitanem jak dawniej, Mort. Odejdź! Wypłacimy się jutro w kantorze. Nazajutrz Boih nagrodził zasługi kapitana Morta znacznie sprawiedliwiej, niż ten oczekiwał. A potem, jako że nie miał już czym handlować, wcześniej niż zwykle pojechał oddać hołd Erhowi, Chlu, Pufowi i Agni, bo tego dnia wypadała właśnie taka kolejność. Cztery dni po Święcie Darów starszy Gildii Kupieckiej zwołał naradę. Boih zdecydował się spełnić swój obowiązek, choć mimo straty karawany i statków nadal było go stać, by nie opuszczać domostwa, póki Pomór nie odejdzie. – Czy na pewno dadzą nam kredyt? – dopytywał się ojca Kel. – Nikt w Molku nie odmówi kredytu Boihowi. Przynajmniej póki nasz dom stoi – kupiec uśmiechnął się do żony, która od kilku dni popłakiwała po kątach. Nie lubił tego, ale nie miał już czasu jej łajać. Uderzył tylko pięścią w ścianę, aby pokazać, że jest mocna niczym jego reputacja. – Weź płaszcz, mężu. – Weź spinkę, ojcze. Tak, omal by o niej zapomniał, a to na pewno sprawiłoby przykrość synowi. Ze złotym pająkiem przycupniętym na prawym ramieniu przejechał przez miasto i wszedł do budynku Gildii. Tam wszyscy wiedzieli już o nieszczęściu, jakie spotkało Boiha i pospieszyli ściskać go i żałować. – Oby bogowie w trójnasób wynagrodzili ci dzisiejsze straty. Widać zasłużyliśmy na ich niełaskę, skoro zesłali na miasto zarazę i zrujnowali najlepszego z nas – powiedział starszy Gildii, Tayno, kładąc dłonie na ramionach kupca. – Nieznane są ścieżki, którymi chadzają bogowie, starszy bracie. – Tayno aż cofnął się, bo głos Boiha brzmiał niemal wesoło. W każdym razie dużo spokojniej niż jego własny. – Dziękowałem dziś zatem Erhowi za włosy na mojej głowie, Pufowi za oddech w płucach, Agniemu za sprawny rozum i Chlu za krew płynącą w żyłach. Spotkała mnie przykrość, dobry panie Tayno, ale radujmy się lepiej, żeśmy tu wszyscy żywi i zdrowi. Nie każdy w Molku może dziś tak powiedzieć. Kolejni kupcy powstrzymali się już od wyrazów ubolewania. Niektórzy zastanawiali się, czy Boih nie zataił jakiejś trzeciej transakcji, która poszła po jego myśli i wyrównała straty. A może umyślnie się zrujnował, żeby korzystając z dobrej opinii, odwlec spłatę długów? Tak, to byłoby bardzo prawdopodobne, gdyby miał jakieś długi. Może ma skarb zakopany w ogrodzie? Może jego kozy srają złotymi bobkami? A może po prostu Boih jak zwykle chce pokazać, że jest najlepszy, najszlachetniejszy, najpobożniejszy, że słusznie go nazywają – tfu, pluje Chlu – przeklętym Ulubieńcem Bogów? I to było najgorsze, bo każdy z dostojnych członków Rady darłby włosy z brody i pięściami wygrażał Żywiołom, gdyby jednego dnia stracił niemal wszystko, co posiadał. – Tak, panie Boih. – Tayno zdjął dłonie z jego ramion. – Smutek miasta jest naszym smutkiem. Zaraz przybędą już wszyscy i będziemy mówić o tym, jak ten smutek uczynić najmniejszym. Szczęśliwie za moją radą namiestnik Quotlin pojmał sprawcę zarazy. Ale nieszczęśliwie duch śmierci szaleje jakby nigdy nic – pomyślał kupiec, składając ukłon starszemu Gildii. – Choć któż lepiej nadawał się na sprawcę niż stary nekromanta Nzalan?! Wiedząc, że siedzi w lochu, biedacy będą umierać spokojniejsi, a Gildia się puszyć, że wskazała winnego. Zajął swoje miejsce przy stole. Wyjął z sakwy rachunki i rozprostował je dłonią. Na schodach było już słychać kroki ostatnich kupców. Klepsydra kończyła odmierzać szóstą godzinę dnia i starszy Gildii zawołał do służących, żeby zamykali drzwi. Czy jednak zrobili to nieuważnie, czy nieumiejętnie, zamiast cichego klaśnięcia zamka kupcy usłyszeli dudniący łomot, aż z sufitu spadło trochę tynku. To jednak nie mogła być wina służących. – Wielki Erhu! Gniew Ziemi! Ale wstrząs ustał, zanim cała Rada zdążyła ukryć się pod solidnym stołem. Tayno pierwszy skoczył do okna. Przynajmniej tu, w zachodniej dzielnicy, wszystkie domy stały. Tylko ludzie wybiegali właśnie na ulicę, tłocząc się i popychając. – Widać Molk zasłużył czymś na niełaskę bogów, Boih – powiedział starszy Gildii. – A może ten truciciel-nekromanta nie zadowolił się zarazą? Może odprawia czary w lochu? Dlaczegóż Quotlin nie wbił go na pal?! – Nie jestem tak biegły w prawie i nie mnie oceniać czcigodnego namiestnika Quotlina. Nie sądzę jednak, aby stary Nzalan potrafił zrobić coś takiego. A co do gniewu Erha, powinniśmy udać się do świątyni i podziękować mu za to, że nie zburzył miasta, choć było to w jego mocy. Póki nasze domy stoją, bądźmy dobrej myśli. – A skąd ta pewność? – zapytał kupiec Conn. – Stąd nie widać żadnego z naszych domów ani składów. Za twoim pozwoleniem, panie Tayno, myślę, że wielu z nas chciałoby teraz to sprawdzić, a zebrać się kiedy indziej. Starszy Gildii skinął głową i kupcy wyszli. Boih zebrał i policzył przykurzone tynkiem rachunki. Kiedy zszedł ze schodów, już tylko jego powóz czekał na dziedzińcu. Woźnica z trudem uspokajał konie. – One czuły, panie – powiedział. – Na ulicy rwały, jakby chciały kogoś stratować. I ze stajni wybiegły, jakby miała się spalić. Dobry Agni, nie pal ogni, bo tfu, tfu, przyjdzie Chlu! Wybacz, panie, obym w złą godzinę nie wyszedł. – Każda godzina jest dobra, by chwalić bogów, i każda zła na bluźnierstwa! – zgromił go kupiec. – Nie będę na to pozwalał, rozumiesz? Nie ujechali daleko. W połowie drogi do domu spotkali służącą, która biegła właśnie do budynku Gildii. – Panie, ulica rozpadła się na pół. Byłam u studni, kiedy to się stało i dlatego... Twoja żona, panie, synowie i córki... Nie ma, nie ma twego domu, panie. Po dziesiątej, a przed jedenastą godziną czwartego dnia po Święcie Darów młody kapłan świątyni Erha był bardzo zdziwiony, gdy dostojny Boih wcisnął mu w dłoń pół grosza, prosząc o pozwolenie pokłonienia się bogu Ziemi. Kupiec dotknął czołem stóp posągu i szeptał do niego ani krócej, ani dłużej niż zwykle. W tym czasie kapłan posłał młodego ucznia do przełożonego świątyni, aby oznajmił mu jak co dzień: – Czcigodny arcykapłanie, przybył pobożny Boih, Ulubieniec Bogów i przyjaciel naszej świątyni. – Słucham? – zdziwił się arcykapłan. W wigilię Święta Uzdrawiaczy Boih rozpalił ognisko na gruzach swego domu i choć wieczór był dość ciepły, szczelnie okrył się płaszczem. Pająk-zapinka kurczowo trzymał odnóżami materiał z obu stron i trząsł się razem z kupcem, gdy ten mamrotał w gorączce: – Ojcze-Słońce, już powoli wracasz z polowania. Zajdź do mnie. Oddałeś świat Panom Żywiołów i przestał Cię obchodzić. Jak i mnie. Zajdź, razem posiedzimy przy ogniu! – Co mówisz? Chory poderwał się, ale to nie był Ojciec-Słońce. Na ulicy, za resztkami muru stał wóz ze znakami Gildii Kupieckiej. Tayno i Conn wysiedli, ale w obawie przed zarazą trzymali się z dala. – Co mówisz, bracie? – zapytał starszy Gildii. – Wwwi-taj – kupiec szczękał zębami. – Witajcie. Czy bogowie obdarzają was zdrowiem? – Dziękujemy, obdarzają dobrym zdrowiem, ale całą radość odebrali. Modliliśmy się dziś w świątyni Chlu, aby swymi wodami obmył cię z wrzodów. By bogowie odwrócili karę. By zlitowali się nad tobą. – Nie umiem podziękować za waszą dobroć i przyjaźń. Ale bogowie nie mieli mnie za co karać, bo nie zabiłem, nie ukradłem, nie uszkodziłem ciała. Nie bluźniłem, a czciłem bogów tak, że cały Molk chwalił moją pobożność. – Tak było, nikt temu nie przeczy. – Conn spojrzał wymownie na Tayno. Ten chrząknął i zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę chorego kupca. – Jestem starszym Gildii i robiliśmy razem niejeden dobry interes – powiedział. – Khy, Khy – zakaszlał Boih. – To prawda jak to, że Ojciec-Słońce przemierza niebo, a Matka-Księżyc czeka na niego z wieczerzą. – Dobrze, skoro to prawda, porozmawiajmy bez nadmiernej grzeczności. – Masz rację, Tayno, nędzarzom jak ja to nie przystoi. – Czy nawet zdychając, musisz mieć ostatnie słowo? – krzyknął Conn. – Pan Tayno i ja przyszliśmy tu przemówić ci do rozumu i może uratować, jeśli się uda. – Uratować? Pozwólcie, że usiądę. Może też podejdziecie do ognia? – Dziękujemy, pilno nam iść radzić o kredycie dla ciebie – zmieszał się starszy Gildii. – Jak wydobrzejesz, oczywiście. No, Conn, powiedz mu! – Rozmawialiśmy o tobie z arcykapłanami wszystkich świątyń. To jest niemożliwe, aby tyle złego spadło na jednego człowieka w ciągu kilku dni. To nie jest możliwe. – Jednak to jest możliwe – Boih zaśmiał się i zaniósł kaszlem. – Niech kapłani przyjdą i sami zobaczą. To jest możliwe. Ja, Ulubieniec Bogów, siedzę ubogi i sam na gruzach domu. Trzęsę się z zimna w ciepły dzień, pocę z gorąca w zimną noc. W ciele mam więcej ropy niż krwi, a kaszlę tak strasznie, że robię pod siebie. To jest prawda, Conn. Słuchaj! – Tayno w złości podszedł do niego bliżej, niż nakazywała ostrożność. – I nie przerywaj, kiedy mówi do ciebie starszy twojej Gildii. Oczywiście to prawda, że nie masz już nic prócz płaszcza. Ale nieprawda, że to się stało samo z siebie. Ja ci to mogę powiedzieć wprost i dla twojego dobra! Ty coś przed nami ukrywasz. Może popełniłeś jakąś zbrodnię, gdy byłeś jeszcze młody i nie tak przebiegły? Może parałeś się nekromancją lub korzystałeś z usług ciemnych magów? Może jesteś mężołożnikiem? Może w końcu nie wierzysz w bogów i dlatego dla niepoznaki codziennie ganiasz do świątyń? Nam arcykapłani wszystko wytłumaczyli. Na ciebie przyszła za coś kara i ty jeden możesz ją odwrócić. Panowie Żywiołów mogą znów zatrząść ziemią albo spalić ją ogniem! Kto wie, czy miałem rację co do tego śmierciucha Nzalana?! Może zaraza była wymierzona w ciebie?! Gdy starszy Gildii wykrzyczał ostatnie słowa, Conn odciągnął go, by nie zbliżał się jeszcze bardziej do zarażonego. A chory patrzył na obu kupców jak na ludzi, których widzi pierwszy raz w życiu, a którzy przysięgają, że pożyczył od nich tysiąc sztuk złota. Milczał i zbierał myśli, ale jego rozgrzana gorączką głowa była całkiem pusta. Po wschodzie Słońca nadejdzie Święto Uzdrawiaczy. Ludzie pójdą pokłonić się Panom Żywiołów, a pobożnego Boiha nie będzie wśród nich. Może nawet w ogóle go już nie będzie. W jego ciele walczą Ogień i Woda. Dobrze przykładać lód. Więc jutro... Jutro zarażone, stękające i broczące ropą miasto przyjdzie do świątyń czterech bóstw, aby uczcić tych, którzy z niczego go wyleczyć nie potrafili. Połowa miejskich uzdrawiaczy chora, druga połowa próbuje coraz to nowych ziół, a nekromanta Nzalan – jedyny człowiek, który kiedyś z trudem uporał się z zarazą, siedzi w lochu oskarżony o trucie studni. Skoro jest nieszczęście, musi być przecież winny... – Nie mam nic, co mógłbym wyznać wam, arcykapłanom czy bogom. Jestem pobożny Boih, którzy nie kradł, nie bluźnił, nie uszkodził ciała. Jestem niewinny Boih, który sam chciałby wiedzieć, dlaczego spadły na niego nieszczęścia. – Nie ufasz nam! – sapnął Tayno. – Ufam ci, Tayno – powiedział kupiec znękanym głosem. – Tobie też ufam, Conn. Ale wy nie ufacie moim słowom. Mogę tu zdechnąć, a wy powiecie: Skoro zdechł, pewnie był sam sobie winien. Nazwaliście mnie kłamcą i mężołożnikiem. Ale Boih nie ma wam za złe i pięknie dziękuje, że odwiedziliście jego dom. Jak się mogę wywdzięczyć? – Odpiął od płaszcza złotego pająka i rzucił go kupcom pod nogi. – Tę zapinkę dał mi mój syn kilka dni przed swą śmiercią. To ostatnia rzecz, jaką miałem oprócz dobrego imienia. Weźcie, z serca daję. Oczy Tayno błysnęły na widok klejnotu. Już rwał się, żeby go podnieść i otrzeć z kurzu, ale się powstrzymał. To nad wyraz niestosowne, by starszy Gildii Kupieckiej schylał się przed innym kupcem. – Choroba odebrała ci rozum – powiedział. – Jutro Gildia przyśle uzdrawiacza. – Odwrócił się i odszedł do wozu. Conn został przez chwilę, żeby nasycić się widokiem Boiha smarkającego we własny płaszcz. Podniósł jeszcze złotego pająka i poszedł za Tayno. ...jestem pobożny Boih, którzy nie kradł, nie bluźnił, nie uszkodził ciała. Jestem niewinny Boih, który sam chciałby wiedzieć, dlaczego spadły na niego nieszczęścia... – Nie chcę już tego słuchać! – Chlu zanurzył ręce w misie i chlupot zagłuszył słowa kupca, a drobne fale zmąciły jego obraz na powierzchni wody. – Myjesz ręce i mówisz ze smutkiem, bracie – zauważył Erh. Puf zdziwił się. Gdyby on tak powiedział, z pewnością zabrzmiałoby to kąśliwie... Zwłaszcza w takiej chwili, gdy gra była prawie skończona, zaś Boih nie przeklinał bogów, choć odarli go ze wszystkiego. Jak to możliwe? Puf przez chwilę patrzył podejrzliwie na Erha, jednak Pan Ziemi leżał na trawie, pokazując aż nadto wymownie, że jest za leniwy, aby coś knuć. – Co to za miejsce? Gdzie nas sprowadziłeś? – zapytał go Pan Powietrza. – Równiny Byrd na zachód od miasta Aytlan. Trochę tylko poprawione, bez gzów i tym podobnych stworzeń. Chlu! – Erh poderwał się naraz. – Proszę cię, nie stwarzaj wina! Naleję, jeśli chcesz. – Nasz brat nawet zabawę lubi tylko na serio! – zaśmiał się bóg Wodnego Żywiołu. – Ale co zrobimy z tym człowiekiem? Agni, czemu się nie odzywasz? – Bo jestem zajęty. – Obracał rożnem, na którym piekły się to króliki, to prosię, to znowu kawał baraniny. Wciąż nie mógł się zdecydować, na co ma ochotę. Dziabnął mięso nożem, tłuszcz pociekł w płomienie i zaskwierczał. – A co do Boiha, to nic z nim nie zrobisz. Bo wyszło na nasze, prawda, Erh? – Nie tak prędko! – Puf skręcił się w wiatr, aż ognisko strzeliło iskrami. – Jest jeszcze jedna rzecz. – Jaka? – On żyje, więc nie wszystko stracił. Zabierzmy mu i to, a zobaczymy, czy wezwie cię, czy przeklnie. – Zapędzasz się za daleko, bracie! – Płomień odbił się w oczach Agniego i zaczął gniewnie rosnąć. – Chyba już cię mierzi zgoda?! – Nie spierajmy się. – Erh wyrósł nagle między nimi. – Gra i tak zmierza ku końcowi. Puf prawie nie ma już ruchu, to się złości. Niech zrobi ten ostatni, skoro chce. Nawet mu w tym pomogę. – Ty? – zapytał zdziwiony Pan Wody. – Tak. Mylicie się co do Boiha i nie chcecie przyjąć porażki. Ale jesteśmy przecież braćmi, on tylko człowiekiem. Nie spierajmy się więc. Patrz! – Pan Ziemi wskazał złotego pająka, którym zapinał sobie płaszcz. – Ten sam klejnot... – Poznaję! – przerwał mu bóg Powietrza. – Ma go także Boih. Niezwykła z nas była sroka, co daje, a nie kradnie! Więc niech nasz kupiec zadusi się własną flegmą. No, tfu, pluje Chlu, jak mawia Piąty Żywioł! Chlu posłusznie splunął na zapinkę. Rubinowe oczy przygasły, złote nogi wygięły się do środka, jak to zwykle u umierających pająków. Ale Pan Ziemi wytarł klejnot rękawem szarozielonego płaszcza i znów się położył, niemal znikając na tle trawy. Jak Puf mógł myśleć, że jego brat knuje jakąś intrygę?! Uzdrawiacz Tsofu nie miał wiele czasu. Zaraz musiał być na Placu Czterech Świątyń i wraz z całym Molkiem prosić bogów o pomyślność dla jego fachu. Jednak gdy Gildia Kupiecka za coś płaci, nikt przy zdrowych zmysłach nie lekceważy jej zleceń. Ale czasu miał naprawdę niewiele, zwłaszcza że stracił z godzinę na smarowaniu maściami kupca Conna. Jego żona co chwilę kładła na stół nowego grosza. Przypominała klepsydrę, która zamiast piasku odmierza miedziane monety, więc Tsofu wciąż nabierał garść maści, aż kupcowa sama doszła do przekonania, że jej mąż naprawdę umarł. Było już południe, kiedy wóz uzdrawiacza zatrzymał się przed ruinami domu Boiha. Tsofu spodziewał się, że i tu zastanie tylko trupa. Boih jednak wstał na widok gościa. – Pan Tsofu! To szlachetnie ze strony naszej Gildii, że przysłała najlepszego z uzdrawiaczy. – Mówił całkiem przytomnie, a jego oczu nie przyćmiewała już mgła gorączki. Oddech czuć było tylko kwasami żołądka, nie zgnilizną – jak u kogoś bardzo głodnego, ale zdrowego. Zaskoczony tym Tsofu dotknął szyi kupca, potem pachy... – Kto cię uleczył, panie Boih? – Bogowie. Byłem złym i głupim człowiekiem, Tsofu. Nie pomyślałem, że trzeba zwrócić się do nich i po prostu powiedzieć: Proszę, chcę być zdrowy. Dopiero gdy Conn wziął moją zapinkę do płaszcza i nic mi nie pozostało... Muszę mu podziękować. Czy dobrze się miewa? Po uroczystości arcykapłan świątyni Erha i starszy Gildii Tayno rozmawiali już o kosztach obchodów przyszłorocznego Święta Kupców. Targowali się do dziesiątej godziny dnia, gdy do komnaty zastukał młody akolita. – Czcigodny arcykapłanie... – No czego chcesz? – Wybacz, ale przybył... pobożny Boih, przyjaciel naszej świątyni. Co na ziemi, to na niebie. Dokąd idą umarli? Do Ojca-Słońca i Matki-Księżyca. Jaki czeka ich los? Sprawiedliwy. Co po śmierci będą robić dobrzy ludzie? Będą polować wraz z Ojcem-Słońcem. Co po śmierci będą robić źli ludzie? Będą przemienieni w zwierzęta, na które Ojciec-Słońce i inni łowcy co dzień polują. Będą się co dzień odradzać, aby łowcom nie zabrakło jadła. Co na ziemi. Czego nie może zapomnieć umierający człowiek? Swojego imienia, którym przypomni się Ojcu-Słońcu i Matce-Księżycowi. z Księgi ważkich pytań i odpowiedzi do czytania dzieciom i ludziom nieuczonym Chlu-Kempisa, kapłana z miasta Ere Barbarzyńcy pojawili się na północnych rubieżach Pobrzeża, gdy jego stolicę dopiero powoli zaczęła opuszczać zaraza. Jeszcze w wielu domach jęczeli pokryci ropnymi wyciekami nieszczęśliwcy, jeszcze nie wszystkie trupy były pogrzebane, a już zza pustyni przychodziła nowa plaga, kto wie, czy nie straszliwsza. Zmęczony posłaniec niósł miastu wieść o wrogach. Pędził, wzbijał tumany kurzu i myślał, za cóż to bogowie przeklęli Molk. Ledwo jednak przedarł się przez tłoczne Podgrodzie, ledwo minął Bramę Zachodnią i dokłusował do Cytadeli, dostojny Cjuotlin nagle poczuł się źle i polecił Aru, dowódcy Pierwszej Bramy, odprowadzić się do komnaty sypialnej. To w niej zebrała się Rada. Posłaniec stanął przed dostojnikami i mówił o czarnej szarańczy, dzikich ludziach, kolejnej karze bogów. Z ciekawością, strachem i zdziwieniem spoglądał też na swojego pana. Nigdy go wcześniej nie widział, spodziewał się jednak ujrzeć mężczyznę, nie trzęsące się pledy, pod którymi namiestnik zapadł właśnie w niespokojny sen. – Wrogowie u bram, a tu choroba – powiedział przerażony Tayno, starszy Gildii Kupieckiej. – Te wieści nie mogą wyjść poza pałac. – Te wieści nie wyjdą nawet z Pierwszej Wieży – rzekł spokojnie Aru, siadając na krześle Quotlina. – Podobnie jak nikt z was, to pewne. – Nie możesz nas tu zatrzymać! – wykrzyknął kupiec. – W Pierwszej Wieży mogę wszystko. Wojowniku! – dowódca skinął na posłańca, który siedział na posadzce, przypatrując się choremu. Zawołany wstał i skłonił się generałowi. – Oddaj miecz. – Ależ panie... – zdziwił się przybyły, nauczony krzykami dziesiętników, że nie wolno tego robić nigdy i na niczyj rozkaz. Ale to był sam Aru, dowódca Pierwszej Wieży... – Jesteś w komnacie namiestnika – wyjaśnił generał. – Tylko mnie wolno nosić tu broń. Posłaniec ujął ostrze i wyciągnął rękojeść w stronę Aru. To bardzo uprościło sprawę. Generał pchnął miecz, zanim jeszcze żołnierz go wypuścił. – Strażnik! Posłaniec opadł na kolana. Dowiedział się, że zginął w potyczce z barbarzyńcami i rodzina dostanie dziesięć groszy pośmiertnego. Żył jeszcze, kiedy go wynosili. Za chwilę z korytarza dobiegł szczęk broni. Żołnierze poprawili pchnięcie Aru. – Dlaczego i mnie nie zabijesz?! – zawołał kupiec Tayno. – Potem odrąb mi palce i ściągnij pierścienie. Czy zastanowiłeś się jednak, co powiedzą kupcy, jeśli jutro nie pojawię się w Gildii? – Masz słuszność, Tayno. Zatem pójdziesz do Gildii, gdy tylko twoja żona i córki przybędą tutaj pielęgnować chorego. Pisz list, ale bez żadnych szyfrów! Wieść się rozniesie, wszystkie zginą. – Nie wzniesiesz miecza, Aru, przeciw molkijczykom! – Sirh-Chlu, arcykapłan boga Wody, stuknął swym zwyczajem laską w podłogę. Ale dźwięk, który zwykle przywoływał do porządku wszystkich akolitów, teraz utonął w miękkim dywanie. Arcykapłan spojrzał pod nogi. Jego wzrok natrafił na wymalowany kolorową nicią wizerunek Smoka Pobrzeża powalonego przez Lwa Aytlanu. Różnych odmian tej sceny pełno było na wszystkich pałacowych sprzętach, aby molkijscy namiestnicy, nawet korzystając z nocnego naczynia, pamiętali, komu służą. Niedługo Smok znów może mieć rozerwaną gardziel, nie przez Lwa jednak, lecz przez nieznaną siłę bez godła i imienia. – Wzniosę miecz tyle razy, ile miasto będzie potrzebować, arcykapłanie! – Aru usiadł i położył sobie na kolanach obnażone ostrze. – Nawet na ciebie. Bo i ty musisz tu zostać, by dniem i nocą wznosić modły o zatrzymanie wrogów Molku. To będzie nawet bardziej wiarygodne niż zatrzymanie w pałacu naszego arcykupca Tayno. Nikt nie zacznie plotkować. – A jaką mamy pewność, że wieść nie wyjdzie stąd wraz z tobą? – zapytał starszy Gildii. Jak nigdy nie opuszczam Pierwszej Wieży, tak żadne nieopatrzne słowo nie opuści moich ust – powiedział uroczyście Aru. – Tylko ja jeden mogę wyjść z tej komnaty, ale moje uszy tu pozostaną – wskazał na drzwi, za którymi jak co dzień stali jego najbardziej zaufani wojownicy. – To wszystko. Piszcie listy. – Molk kocha cię, panie – generał Aru przemawiał, jak tylko umiał najłagodniej. – Najważniejsi ludzie w mieście przyrzekli nie odstępować cię dniem ani nocą, nim choroba nie minie. – Czy zwołałem zebranie Rady? – Nie, szlachetny panie. Rada jest tu, bo chce czuwać przy tobie, aż wrócisz do sił. – Aha, dobrze... – Quotlin zamknął oczy i pogrążył się we śnie. Aru odwrócił się, szukając oczu, w których mógłby się przejrzeć i znaleźć potwierdzenie swej władzy. Ale nikt na niego nie patrzył. Arcykapłan wyglądał przez okno, a Tayno cicho rozmawiał z żoną: – Zostaniesz tu, Khulla, dopóki on nie wyzdrowieje. Zostaniecie tu wszystkie. Macie go pielęgnować. – To powinni robić służący, ojcze – wtrąciła się młodsza córka Alla. Już przestała się cieszyć swoją pierwszą wizytą w pałacu. To nie była uczta, o jakiej marzyła. A ten śmierdzący potem człowiek ani trochę nie przypominał namiestnika. – Jak mamy tu... mieszkać? Z tymi mężczyznami? Tayno nie odpowiedział. Milcząc, pogładził po głowie starszą Gehe, która siedziała spokojnie obok matki. Potem zdjął z ręki pierścień i z uśmiechem podał go dziewczynie. Nie słuchał jej podziękowań, tylko zwrócił się do Alli: – Jesteś córką kupca, największego kupca w tym mieście! Jeśli chcesz nią być nadal, musisz baczyć, żeby twój język nie był prędszy od rozumu. Khulla, pomożesz mi zapiąć płaszcz! – Pilnuj tej głupiej dziewuchy, żebym nie zaczął się zastanawiać, czy naprawdę jest moją córką! – syknął do żony, kiedy już byli przy drzwiach komnaty. – Uważaj, co mówisz, i rób, co każą. Wydobędę was stąd. Ale jeśli Quotlin umrze za prędko, wszyscy będziemy zgubieni. – Zdradziłeś nas, Tayno! – Milcz, kobieto! Siedząc tu z wami, nic nie mógłbym zrobić. Ledwo wyszedł, zderzył się z uzdrawiaczem Tsofu, którego strażnik prowadził do komnaty namiestnika. Tsofu samym ruchem ust zapytał, czy jest bardzo źle. Starszy Gildii tylko się uśmiechnął. Szedł z tym przyklejonym uśmiechem przez cały pałac, a jego myśli skakały jak szczury w ciasnej klatce. Jak wymknąć się z miasta? Nie, to niemożliwe, jeszcze nie ogłoszono końca zarazy i nawet port zamknięto łańcuchem! Pieniądze? Trzeba byłoby płacić gdzieś pod nosem samego Aru! Poprosić o pomoc aytlancką Gildię? Ona może wszystko, nawet spowodować odwołanie namiestnika! Tylko czy zdąży, zanim Quotlin stanie się jednym wielkim, cuchnącym wrzodem? Strach kupca trzepotał w nim jak uwięziony ptak amato. I ledwie Tayno wrócił do domu, wyjął z klatki jednego ze swoich skrzydlatych posłańców, by przywiązać mu do łapki wiadomość dla aytlanckiej Gildii. Nie patrzył, jak jego strach opuszcza Molk, zmierzając za morze. Chciał zaraz wrócić do interesów. Jednak ledwo podszedł do skrzyni z rachunkami, usłyszał zamieszanie na dziedzińcu. Wyjrzał. To zbrojni z Pierwszej Wieży odepchnęli służących i wdarli się do jego domu. Wstrząsnął nim dreszcz, aż liczące kamienie na jego szyi zmieniły się w grzechotkę... – Panie Tayno! – Oficer stanął w drzwiach jego izby. – Poświęcisz mi kilka chwil! – Z jakiej przyczyny, panie... Panie... Oficer podszedł tak blisko, że kupiec czuł wyraźnie woń rzemieni świeżo natartych łojem. Choć miały one tylko podtrzymywać pancerz, a nie wzbudzać lęk, to Tayno zawsze zaczynał bać się nosem. Jego strach nie miał oblicza, miał tylko zapach... Jak wtedy, przed kilku laty, gdy skuty łańcuchami w Komnacie Prawdy przysiągł być uchem generała Aru. A obok, na palenisku grzały się szczypce, ostrza i inne instrumenty kata. Śmierdziały bólem... – Zgubiłeś coś! – Wojownik Pierwszej Wieży wyjął spod płaszcza strzałę z przebitym nią ptakiem amato. Namiestnik budził się co chwilę i znów zasypiał. Zapadając w kolejny niespokojny majak, przypomniał sobie pieśń zasłyszaną dawno temu, gdy studiował w Akademii – w rodzinnym Mieście Trzech Słońc, sercu świata: Jak ryba, co nie widzi wody, Jak burza, co nie słyszy wiatru, Jak martwy, co nie boi się miecza... Jam twoim trupem, o Pani! Te słowa wracały do niego wiele razy. Nie w tym rzecz, że dobrze się nadawały do powtarzania kobietom. Po prostu Quotlin dobrze znał to uczucie. Kiedy to się zaczęło? Ze dwadzieścia lat temu... Był jeszcze dzieckiem... Pamiętał tylko, że ocknął się na moment i przestraszył, bo wokół jego łoża kręcili się chyba wszyscy magowie i uzdrawiacze z Miasta Trzech Słońc. Dlaczego? Co oni z nim robią? W głowie miał tylko pustkę i szum, taki sam jak wtedy, gdy człowiek przykłada do ucha konchę i słucha wspomnień morza. Ponoć czasem odzywa się też z muszli sam Pan Wód – Chlu. Ale nie wtedy, nie do niego. Żaden głos nie chciał go pocieszyć. Mógł tylko patrzeć na zaaferowanych magów, zapamiętywać, co widzi, i nie próbować niczego rozumieć. Dopiero później przyszedł mężczyzna, który powiedział, że jest jego ojcem. – Wypłynąłeś na zatokę, Quotlinie. Jak mogłem ci na to pozwolić! – wykrzyknął. Quotlin, słuchając go, miał wrażenie, że wszystko to jest jakimś dziwacznym majakiem. Że słowa nie płyną przez jego uszy, ale rodzą się gdzieś głęboko w głowie. Takie uczucie jak we śnie, kiedy człowiek właśnie zaczyna się budzić. Ojciec mówił dalej: – Kto mógł przypuszczać, że Chlu tak się rozgniewa w środku lata? Rybacy twierdzili, że fala przyszła znikąd. Przewróciła łódź, a ty uderzyłeś głową o burtę. Nic nie mów, odpoczywaj. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. – Ojcze! – zawołał Quotlin, podnosząc się z wysiłkiem. Mężczyzna musiał go słyszeć, ale się nie zatrzymał, jakby był przekonany, że chłopiec woła kogoś innego. – On chce ci coś powiedzieć, panie – powiedział któryś z magów. – Tak, rzeczywiście. Chciałeś czegoś, Quotlinie? Nie bój się. – Nie boję się. Ja nie wiem, czy jestem Quotlin... Nic nie pamiętam. Potem przez kilka miesięcy poznawał swoją rodzinę i siebie. Dowiedział się, że jak miał 5 lat, spadł z drzewa i złamał rękę. Że mając lat 6, pragnął poślubić córkę pewnej służącej. Że jako 7-latek twierdził, iż nauka czytania nie jest potrzebna przyszłemu piratowi... I tak dalej. Że teraz ma lat 12 i że niewielki guz na czaszce zostanie mu już do końca życia jako pamiątka po niezwykłym ocaleniu. Po niezwykłym ocaleniu – tak właśnie mówiła o tym matka, choć nie było w jej słowach pełnego miłości zdziwienia, a jedynie stwierdzenie faktu, że nie każdego topielca da się przywrócić życiu. Quotlin odbudował więc pamięć, ale tak, jakby nauczył się obcego języka – choć znał już wszystkie potrzebne słowa, to każde z nich było martwe. Patrzył więc na świat jak na teatr, który wprawdzie istnieje, jednak głupio przywiązywać wagę do wszystkiego, co w nim pokazują. Gdy wiele lat później przyszło mu opuścić dom, by rządzić Molkiem i całym Pobrzeżem w imieniu aytlanckich władców, ten stosunek do życia z początku wydawał się bardzo pomocny. Dzięki niemu miał trzeźwość osądu i dystans. Dopóki nie przyszła nuda jak na dłużącym się, kiepskim przedstawieniu... A teraz znów leżał w łożu, a gorączka plątała mu myśli. Quotlin nie widzi wody, Quotlin nie słyszy wiatru. Quotlin nie boi się miecza, Quotlin jest trupem, a żyje! Jego własny wiersz nie umywał się do wynurzeń tamtego śpiewaka, ale namiestnikowi tak się spodobał, że zaniósł się ni to kaszlem, ni to śmiechem. W rozgrzanej głowie rodziły się sny, a on zestawiał ze sobą majaki i okruchy rzeczywistości. Sięgnął pamięcią dalej, do czasów, zanim mędrcy z Miasta Trzech Słońc przywrócili go życiu. Myśl odbiła się jak dziecięca piłka, nie chciała wejść głębiej, jakby nie było żadnego głębiej. Zobaczył matkę, która od jego wypadku zawsze popłakiwała po kątach... Pochyliła się nad nim i chlipiąc, zaczęła niezgrabnie ocierać mu czoło mokrym ręcznikiem. – Matko? – Otworzył oczy. Przy łożu stała brzydka, gruba kobieta o kapryśnej twarzy, bardziej nawykłej do okazywania pogardy niż miłości. Teraz jednak malowało się na niej śmiertelne przerażenie. Ale strach namiestnika był większy – jak wiele lat wcześniej, gdy otworzył oczy i nagle ujrzał nad sobą obcych ludzi. Krzyknął, a kobieta zrzuciła na posadzkę misę, rozlewając całą wodę. Po chwili już poznał wszystko. Jego komnata, jego poduszki, jego doradcy. Tylko po co wybrali tak brzydką i niezręczną służącą? – Precz! – rozkazał jej. Ale nie był to już władczy krzyk namiestnika, tylko płaczliwy szept. Khulla odskoczyła przerażona mniej głosem niż spojrzeniem chorego. Sam widok cierpienia i wybroczyn wzbudzał w niej wstręt, a ona – najważniejsza kupcowa w Molku, musiała zmieniać Quotlinowi kompresy i sączki. Od tego zależało życie jej i córek, życie całej rodziny. Po raz pierwszy była zmuszona zarobić na coś własną pracą, w dodatku jej wysiłek zdawał się iść na marne, bo przebudzony namiestnik miał w oczach śmierć. Serce miasta umierało, a gdy umiera serce, nie ma tak, aby nie pociągnęło ze sobą wielu innych, mniej ważnych części ciała. Uzdrawiacz podbiegł na dźwięk spadającej misy. – Czego się drzesz, głupia babo?! – syknął, choć żaden dźwięk nie opuścił ust Khulli. Obie jej córki siedziały skulone pod ścianą i patrzyły, jak matka z trudem tłumi nabrzmiewające w niej słowa. Ojciec wiedziałby, co zrobić. Ale ojciec jak zwykłe siedział w Gildii albo kantorze i pilnował interesów. – Zasnął znów. Masz szczęście. Czegoś się tak wystraszyła? – Myślałam, że umiera – Khulla bezwiednie wyznała prawdę. – Nie myśl, bo jeszcze się spełni – uzdrawiacz zamachnął się, żeby uderzyć ją w twarz, ale arcykapłan nie pozwolił. – Nie podniesiesz ręki na kobietę, Tsofu. Uderz siebie, skoro nie potrafisz go uzdrowić. Gorączka jak wir wciągała umysł. Myśli i sny kręciły się wokół siebie, spadały i boleśnie uderzały o dno pamięci. Niepotrzebnie pokierował je w stronę dzieciństwa. Trzeba było zostawić myśli w spokoju. Teraz mściły się! Wystarczyło zamknąć oczy, a umysł zaraz rozpoczynał go torturować. Raz myślał, że odpocznie, kiedy przyśnił mu się nieznajomy chłopiec. Miał jakieś dwanaście lat i razem płynęli łodzią przez Zatokę Trzech Słońc. Namiestnik wiosłował, ale im byli dalej od brzegu, tym jego ręce stawały się mniejsze i słabsze. Dzieciak zauważył to i nagle, bez żadnego powodu rzucił się z pięściami. Fale kolebały łodzią, a oni tarzali się po jej dnie od burty do burty. – Oddawaj! – syczał wściekle chłopiec. – Weź łańcuch od ojca! – płakał mały Quotlin. – Chcę na brzeg! – W dupie mam twój łańcuch! Dawaj, coś ukradł! – Ja?! Nic nie ukradłem! Bał się, ale bił dzielnie. Dostrzegł, że tamten dzieciak słabnie, że cała jego siła bierze się tylko z gniewu, a mięśnie ma wiotkie. Uspokoił się, dalej osłaniał rękami głowę, ale teraz szukał okazji, żeby zrzucić z siebie przeciwnika. Gdy ten zamachnął się obiema rękami, Quotlin kopnął. Wróg przeleciał nad nim i wyrżnął głową w burtę. Potem tylko załkał i... zniknął. Delikatne fale kołysały łodzią. Namiestnik otworzył oczy. – To wy? – Tak, panie – powiedział uzdrawiacz Tsofu. – Jesteśmy tu cały czas. Gorączka spadła, panie, ale spałeś bardzo niespokojnie. Czy sny podpowiedziały ci coś ważnego? – Biłem się. Ktoś chciał odebrać mi imię. Dziwne – sapnął pan Molku. – Co to może znaczyć? – Walczyłeś ze śmiercią, panie, ale zwyciężyłeś. To dobry znak. Wypij, proszę, ten napar z... Ale chory nie słyszał już, z czego ma pić napar, bo znów zasnął. Teraz był na oblanej słońcem łące. Wokół trawa od horyzontu po horyzont. Jak na podgórzu w krainie Maud, tylko piękniej. Już zdziwił się, że sen może nadal dawać mu aż tyle przyjemności, gdy naraz znów zobaczył nieznajomego chłopca. Tym razem siedział on ze skrzyżowanymi nogami na trawie i przestawiał drewniane figurki małych wojowników. – Skrzydło Hien przeć na bramę! Osy, ostrzelać mury! Naprzód! – komenderował i pospiesznie przesuwał zabawki w stronę twierdzy ułożonej z patyków. – Co robisz? – zapytał pan Pobrzeża. – Nie przeszkadzaj. Zdobywam Molk. – Ja jestem namiestnikiem Molku. – No i co z tego? I tak nie będę się z tobą bawił! – Jestem Quotlin z Trzech Słońc! – Jesteś... Jesteś... Srotlin, nie Quotlin! Jesteś Gówno z Trzech Kloak! – Chłopiec poczerwieniał. Szukał w głowie jakiejś gorszej obelgi, ale widać go ich nie nauczono. Wstał i zmiótł kopniakiem swoją pracowicie ułożoną twierdzę. – Jesteś złodziej! Odwrócił się i uciekł, cały czas zaciskając pięści. Namiestnik patrzył za nim przez chwilę, ale słońce nagle tak zabłysło, że musiał zasłonić oczy. Kiedy znów spojrzał, leżał w łożu, a arcykapłan Sirh-Chlu zaciągał kotary. – Światło za mocne, panie – powiedział uzdrawiacz, widząc, że jego pan się przebudził. Chłopiec ze snu pojawił się raz jeszcze. Siedział obok łoża na złoconym, pałacowym zydlu z wszechobecnym rysunkiem Smoka upokorzonego przez Lwa. Ostrzył sztylet. – Zabiję cię, złodzieju – tłumaczył spokojnie. – Czekałem na ciebie bardzo długo, sam nie wiem, ile to już lat. Dorosłeś, masz nawet brodę i wąsy. Ja jestem taki sam jak wtedy. Ale przyjdziesz do mnie, wtedy cię zabiję. Przejechał mu ostrzem po skórze. Namiestnik chciał wyskoczyć z pościeli, jednak pledy przygniatały go, jakby były z kamienia. Otworzył oczy. Arcykapłan i ta brzydka, stara kobieta trzymali go za ramię, a Tsofu upuszczał krew. – Co?! – krzyknął Quotlin. – Twoja krew uderza w żyły jak wezbrane wody rzeki Der, panie – wyjaśnił uzdrawiacz. – Muszę zmniejszyć jej napór. To pomoże. Rzeczywiście, choć czuł się jeszcze słabszy, myśli zaczęły być posłuszne. Teraz już same szukały ratunku dla swego pana, namiestnika Molku. – Wołajcie Nzalana – powiedział. – Tego nekromantę?! – Arcykapłan wyłonił się zza wezgłowia łoża. – Chcę tu widzieć Nzalana – Quotlin raz jeszcze głośno wypowiedział imię, które kilka tygodni wcześniej wraz z innymi skazał na hańbę i zapomnienie. – Panie, to przez niego chorujesz! – zawołał uzdrawiacz. – Wszyscy w mieście wiedzą, że to on sprowadził zarazę! – Panie, sam kazałeś go wychłostać i wtrącić do lochu – przypomniał Sirh-Chlu. – Kazałem, żebyście wy nie mogli go wbić na pal albo zarżnąć gdzieś w nocy! – Panie... – Milczeć! Doradcy wypowiedzieli swe zdanie, teraz pan Molku ogłasza swą wolę. Sprowadzić Nzalana! Arcykapłan zapukał w drzwi komnaty i przekazał polecenie namiestnika strażnikowi. Było ono jednak tak niezwykłe, że generał Aru sam przyszedł, aby się upewnić, czy pałacowi więźniowie nie knują jakiegoś spisku. – Tak, kazałem wezwać Nzalana! – krzyknął gniewnie Quotlin i zaniósł się kaszlem. – Trzy razy muszę powtarzać rozkaz, nim ktoś go wykona? Czy to jakiś nowy wojskowy obyczaj? Generał skłonił się zmieszany. A Khulla zadrżała z przerażenia, że być może ostatnie chwile życia przyjdzie jej spędzić obok nekromanty. – On nas zabije, panie – jęknęła do arcykapłana. – Zabije nas zgniłą śmiercią jak setki innych molkijczyków. – Albo i nie. Był podejrzany. Choć mówią, że podczas poprzedniej zarazy on jeden nauczył się ją leczyć. – Ponoć sam przemawiałeś przeciw niemu, panie! Mój mąż... – Może i przemawiałem! – przerwał jej arcykapłan. – Jednak nie tak głośno jak pewien pies imieniem Tayno, który dziś wyłgał się od złego losu kosztem własnej kobiety i córek. Khulla znów musiała znieść zniewagę wymierzoną przeciw jej domowi. Tym razem była ona wprawdzie przeznaczona nieobecnemu mężowi, ale gdy plują na mężczyznę, nie ma tak, aby choć lekkie bryzgi śliny nie spadły na jego domowników. – Nie mam już czci! W jednej komnacie moje dzieci i ten trupiarz. Ten śmierciuch! Ale to bez znaczenia! Mówią, że barbarzyńcy zarzynają stare kobiety i pożerają je w czasie uczty weselnej, gdy biorą sobie młodsze – zapłakała. – Mówią, że nie znają bogów i mordują kapłanów. Ach, biada nam! – Czy ktoś cię o coś pytał? – warknął arcykapłan. – Nie, dostojny – powiedziała Khulla. – Mnie już nikt o nic nie pyta. Ale gdy namiestnik umrze i oni tu przybędą, ciebie też nikt o nic pytał nie będzie. Aru przywołał strażników, aby wywlekli z komnaty niepotrzebnego już uzdrawiacza. Ten chwytał się sprzętów i wył, zatem zatkali mu usta, aby nie zbudził cierpiącego Quotlina. Niedługo potem ci sami strażnicy wprowadzili starego nekromantę. Był brudny i wychudzony, powłóczył nogami, a pobladła twarz świadczyła o tym, że do wnętrza Trzeciej Wieży nie zagląda Ojciec-Słońce ani nie przynoszą porządnego jadła. Jego ciało pamiętało jeszcze dobrze o chłoście, podczas której na rozkaz namiestnika Plac Wojowników nasycił się jego krwią. W gardle jeszcze drapał go krzyk, który dopiero co umilkł na dziedzińcu Cytadeli. Nzalan długo wył przekonany, że prowadzą go na śmierć. Więc gdy dostał niewykonalne zadanie uzdrowienia konającego namiestnika, i tak wydało mu się dużo lepsze od pala. To na niebie... – Tak, sprowadziliśmy zarazę – mruczał Agni, idąc przez równinę porośniętą niebieską trawą. Przysiągłby, że gdy szedł tędy ostatnio, widział tylko spaloną ogniem ziemię. – Tak, sprowadziliśmy zarazę, żeby powstrzymać piąty, ludzki żywioł, chyba to rozumiesz, Ojcze? Równowaga, zgodność przeciwieństw. Pięć żywiołów to już jest brak równowagi, a co dopiero, kiedy ten Piąty rośnie i rośnie... – Agni szykował sobie przemowę, którą wygłosi Ojcu-Słońcu, którego przed wiekami czterej bracia – Panowie Żywiołów, odsunęli od władzy. A teraz sam pierworodny Agni musiał iść prosić go o radę. Skąd wzięła się ta zgraja barbarzyńców, która zagraża świątyniom Czterech Bóstw? Jak ich powstrzymać? Nie, oczywiście, nie to, żeby sami nie próbowali. Puf dmuchnął burzą piaskową, Chlu wezbrał wody kilku rzek, ale zyskali tylko trochę czasu, nie pewność i bezpieczeństwo. Może nie należało zsyłać zarazy na Molk? Piąty Żywioł w tej części świata rozrastał się wprawdzie nadmiernie, jednak wznosił świątynie i oddawał hołd Agni i jego braciom, o Ojcu i Matce też nie zapominając. – Puf mówi, że pewnie nadchodzi czas połączenia i przebaczenia, kiedy wszystkie żywioły, wszyscy bogowie i śmiertelnicy będą musieli zmierzyć się z nieznaną dotąd siłą – mruczał dalej Agni, Pan Ognia. – Nie wiem, Ojcze, czy to prawda. Ale nawet jeśli tak nie jest, przebaczmy sobie, jeżeli tylko potrafimy. Nikt na tym nic nie straci. Łany niebieskiej trawy poruszały się, chociaż nie było wiatru. Nie mogło go tu być, bo przecież Puf, Pan Powietrza, czekał gdzieś nad Ziemią na powrót brata. Żaden z Żywiołów już dawno nie wznosił się tak wysoko. Agni szedł, a spod jego nóg uciekały to króliki, to przepiórki – duchy odrzucone. Codziennie, przez wieczność, muszą się kryć przed boskimi strzałami i przeżywać na nowo czyhającą śmierć. – To ty? – usłyszał naraz Agni. – Wystraszyłeś mi gazelę. – Nie było tu gazeli – odpowiedział bóg Ognia. Ojciec-Słońce wychylił się spomiędzy traw, a za nim inni myśliwi. Jedni trzymali kołczany strzał, inni pletli w marszu cięciwy do łuku. Nudne zajęcie – pomyślał Agni. – Zwłaszcza na całą wieczność. Jednak pomocnicy jego ojca nie wydawali się niezadowoleni. Radowała ich myśl, że to oni będą zabijać, nie ginąć. Bóg-Płomień widział ich kiedyś – czuł to, choć nie poznawał żadnej twarzy. Kiedyś, za życia, padliby przed nim na kolana, a on paliłby zgięte karki. A teraz spokojnie stali, patrząc jak na obcego, ale równego sobie. – Nie było gazeli, Agni? Gdzie ty masz oczy?! No, chodźcie, towarzysze – rzekł Słońce i wskazał dłonią na zachód. – Ojcze... – teraz młody przybysz już niczego nie układał, lecz chciał zacząć właściwą przemowę, z którą wysłali go bracia. – Jesteśmy zajęci, synu – przerwał Pan Nieba. – Idź do matki, o, chrustu jej nazbieraj, ogień rozpal! Pogwarzymy przy wieczerzy. – Ojcze, jeśli pozwolisz... – bóg skłonił się uroczyście i nabrał powietrza, by mówić tak spokojnie i pokornie, jak jeszcze mu się to nie zdarzało. – Bracia prosili mnie, abym powiedział ci o pilnej i niepokojącej nas rzeczy... – Idź do matki, synu. Jesteś jeszcze taki niecierpliwy! – Panie, tam! – zawołał nagle jeden z myśliwych. – Ha! Całe stado – ucieszył się Ojciec-Słońce. – No, zmiataj, Agni! Skoro nie polujesz, to chociaż nazbieraj chrustu! Bawoły, które dotąd pasły się spokojnie na zachodzie, teraz dostrzegły łowców i rzuciły się do ucieczki. Myśliwi już gnali za nimi, a niebieska trawa ustępowała im miejsca jak morze rozdzierane dziobami floty zwinnych okrętów. Wkrótce Pan Ognia został sam, patrząc, jak się oddalają. – Ale gdzie ja tu znajdę chrust? Ojciec stworzył tylko trawę... Właśnie wyszorowała kociołek i brała się do rozpalania ognia, kiedy stanął przed nią z naręczem gałęzi. – Witaj, Matko. – Długo cię nie było, synu. Wyrosłeś. – Ojciec tego nie zauważył – powiedział Agni. – Sami jesteście sobie winni. Winni? Bóg-Płomień sięgnął w pamięć. Poczuł, że umysły Chlu, Pufa i Erha także są przy nim otwarte i gotowe do pomocy. To zabawne – pomyślał. – Gdy nie chodzi o Ojca, przecież zawsze się kłócimy! Czy koniecznie trzeba mieć wroga, by bracia mogli się kochać? Wtedy, przed wiekami, też byli razem, byli zgodni. Ogień i Woda, Ziemia i Powietrze. Ojciec dał im życie, łuki i strzały i całe dnie mogli polować na wszystkich przestrzeniach, które tylko dało się pomyśleć. Ale nie widział, że synowie nie są już dziećmi i pragną czegoś więcej. – A czego możecie pragnąć? – dziwił się Ojciec-Słońce. – Jesteśmy bogami – odpowiadał mu Agni. – Chcemy mieć swój świat. – Świat? To jest świat! Nie piękny? Macie go, możecie w nim żyć. – Ale to jest twój świat, ojcze. – A czyj miałby być? Wy jesteście jeszcze za młodzi, aby tworzyć. Zmówili się więc. Czterej bracia, czterech młodych bogów. Jak zwykle poszli z ojcem na polowanie, jak zwykle w południe przystanęli na odpoczynek. Ojciec odłożył łuk, położył się na trawie. Wtedy przyskoczyli razem. Agni złapał go za prawą rękę, a Chlu za lewą. Ręce były mocne, ale młodzi bogowie walczyli z całych sił. Ojciec próbował stanąć na nogi, chwycili je Erh i Puf. Bracia przywiązali Słońce cięciwami swoich łuków do czterech rosłych drzew. Szarpał więzy, szarpał drzewa, ale sam je przecież stworzył, stworzył zdrowe i mocne. – Nie chciałeś nam dać świata – rzekł Chlu. – Weźmiemy go więc sami. Na dowód swojej mocy Agni podpalił trawę na równinie, Puf rozdmuchał pożar, Chlu zalał ogień deszczem, a gdy została już tylko dymiąca ziemia, Erh zmienił ją w skałę, by nic już nie wyrosło. To było głupie. Dziś żaden z braci już by tak nie postąpił, ale wtedy radowali się swoją boska mocą i nie pragnęli niczego więcej, jak tylko jej używać. Ojciec tak targał i palił więzy, aż został po tym ślad na niebie. Do dziś tli się on nocami, gdy spojrzeć z Pobrzeża na południe – w stronę Aytlanu. A bracia odeszli tworzyć nowy świat z Ziemi, Ognia, Wody i Powietrza, świat, w którym w końcu pojawili się ludzie – Piąty Żywioł... Czyżby historia miała się powtórzyć? No ale przecież ludzie nie są bogami... – Masz rację, Matko – westchnął Agni. – Ojciec nie widział, jak dorośliśmy. – Ojciec wszystko widzi, ale dostrzega tylko to, co sam chce dostrzec. Niewiele tego chrustu – zaczęła gderać Pani Nieba. – Bóg czy nie bóg, z chłopów jednako mało pożytku. Pod wieczór łowcy zaczęli powoli wracać do obozowiska. Najpierw przybiegli chłopcy z drobną zwierzyną, kłócąc się, do kogo należy największy zając. Jeden wymachiwał kijem i krzyczał, że zwierzę padło od strzały. Drugi zdzielił go procą i wrzeszczał, że zająca zabił kamień: – Nigdy byś w niego nie trafił, gdyby już nie leżał ogłuszony! Matka Bogów zagnała obu do mieszania kaszy. Agni przysłuchiwał się przez chwilę ich przekomarzaniu – tym razem o to, jak mieszać, żeby ziarna nie przywierały. Obóz powoli zapełniał się kolejnymi pomocnikami Ojca-Słońca, ale jego nie było jeszcze widać. Agni patrzył, jak zapalają się pojedyncze ogniska, tworząc dobrze mu znane kształty – Węża, Smoka, Lwa, Szakala... Tyle że z ziemi widać je było inaczej – jakby spod spodu albo odbite w zwierciadle. Agni przez chwilę zastanawiał się, czy nie przysiąść się do któregoś z ogni i nie zapytać o radę. W końcu ci myśliwi też byli kiedyś ludźmi... Ale miałby rozmawiać z nimi jak z równymi sobie? Nie, na to bóg Ognia nigdy sobie nie pozwoli. Przechadzał się więc tylko między odpoczywającymi i przysłuchiwał opowieściom. Jednak nikt nie mówił o sprawach, które mogłyby pomóc nakierować jego myśli na coś istotnego, zupełnie jakby los Molku, Pobrzeża, Aytlanu, całego świata w ogóle już ich nie interesował. Gwarzyli tylko o łowach – wczorajszych, dzisiejszych, jutrzejszych... – Dlaczego więcej przejmuję się ludźmi niż te cienie? – mruczał do siebie Agni. – Jestem bogiem, nie człowiekiem! – Sam dałeś sobie odpowiedź, synu – powiedział Ojciec. Nadszedł cicho, pokryty kurzem, zmęczony, czerwony na twarzy. Miał jeszcze na sobie myśliwskie ubranie, ale był już bez łuku. Pewnie kazał go oczyścić któremuś z chłopców. A może dał do zabawy? – Czy miałeś udane łowy, Ojcze? – zapytał Pan Ognia. – Dziękuję, synu, jadła starczy dla wszystkich. Chodź, i my podjemy! – Muszę z tobą porozmawiać, Ojcze. – Jesteś bardzo niecierpliwy, Agni. Nic się nie zmieniłeś. Chodź! Stary Myśliwy powiódł go do największego ogniska, przy którym Matka nakładała już kaszę chłopcom. Ci, których Agni widział wcześniej, jak kłócili się o zająca, teraz sprzeczali się, który dostał więcej jadła. Gdy skończyły im się słowa, jeden nabrał pełną garść i natarł kaszą gębę drugiemu. Dostał za to łyżką w ucho od Pani Nieba. Potem bez słowa wróciła do wcześniejszego zajęcia. Chłopcy się śmiali, nawet ten, co oberwał. Tylko jeden jadł w spokoju. Mały, wyniosły odludek, aż dziw, że nikt mu nie dokuczał. Może już się to wszystkim znudziło? Jadł, nie patrząc w miskę, całkowicie pochłonięty swoimi myślami. O czym ten smark może tak dumać? – zaciekawił się bóg Ognia. Już miał sięgnąć w jego głowę i samemu się przekonać, ale Matka właśnie podała Agniemu kaszę. Jej podły smak przypomniał mu o innym chłopcu, który polował z trzema braćmi i który nie myślał jeszcze, że nie tylko jego Ojciec jest bogiem. – Teraz mów – Pan Nieba otarł usta i sięgnął po dzbanek z wodą. Agni opowiedział wszystko od samego początku – jak wraz z braćmi próbował mocy, jak z czterech żywiołów stworzyli swój świat, jak w tym świecie pojawił się Piąty Żywioł, jak zrodziła się w nim siła, o naturze i celu której Panowie Żywiołów nie mają pojęcia. Ojciec-Słońce odstawił dzban i nachylił się do syna. – Teraz już widzę, że skończyła się wasza młodość. Kto wie, może w swoim świecie jesteście już nawet starymi bogami? Może za starymi? Dobrze was rozumiem. Kto wie, czy wkrótce nie będziemy znów razem polować tu na gazele... – To byłaby twoja zemsta, prawda? – Nie. Ja wam wybaczyłem, gdy pojąłem, że pewnie tak musi być. Jestem zbyt starym bogiem, by nie czuć, że nie jesteśmy wszystkim. Nad nami też coś jest. Może między nami? A może pod nami? Dość, że nic nie wiesz, jak nie poczujesz na plecach oddechu tajemnicy. Gdy samemu nie przyjdzie ci bronić się przed lwem, który zaatakował cię, kiedy ty śledziłeś lisa i nic poza nim dla ciebie nie istniało... Na mnie swego czasu skoczyły aż cztery lwy! – Ojciec zaśmiał się tak życzliwie, że aż Agniemu zrobiło się wstyd. – Jednak dlaczego tak się stało, zrozumiałem dużo później. Żeby zrozumieć, czasem trzeba przestać działać. – Ale tamci są tylko ludźmi! Są naszym tworem. – Tak jak wy byliście moim, synu. Słysząc to, Agni spuścił oczy. Zapatrzył się w miskę. Ognisko dogasało. – Dziękujemy ci za wybaczenie – powiedział w końcu. Miał w głowie jeszcze wiele pytań, ale czuł się teraz bardziej synem niż bogiem. Odpowiedzi nie było. Ojciec-Słońce spał. Bóg czy człowiek... A więc pal będzie tak czy siak – myślał Nzalan, obmacując wrzody namiestnika. – Myśl, głupcze, myśl! Bogowie, czyja zawsze muszę myśleć w takim pośpiechu? – No i co, nekromanto? – zapytał Aru. – Dasz radę? – Czym go truliście? – Zamiast odpowiedzieć wolał zadać własne pytanie. Chciał sprawdzić, jak bardzo doradcy namiestnika są gotowi poddać się jego woli. Udało się. Dowódca Pierwszej Wieży nie sięgnął po miecz, nie krzyczał, nie groził. – Nie wiem – zafrasował się. – Uzdrawiacz, który go leczył, nie umie już ci odpowiedzieć. – Tak, słusznie powiadają, że głupsza od wojownika jest tylko kukułka. Zawsze najpierw połyka robaka, a dopiero potem pyta: Kto-ty? Kto-ty? Bardzo pomogłeś dostojnemu Quotlinowi, za co obaj serdecznie ci dziękujemy. To było ryzykowne. Może nie należało? Ale Nzalan nie wiedział jeszcze, jak dalej toczyć wojnę o swoje życie, więc postanowił zastosować najprymitywniejszą taktykę – zająć tyle pola, ile tylko się da. Nieraz grał tak po pijanemu w omm, ponoć wielu strategom również przyniosło to powodzenie. Aru nie krzyknął. To był ryk, który przyzwał do komnaty wszystkich zbrojnych z korytarza. Ale arcykapłan boga Wody ujął się za nekromantą. – Znów podnosisz miecz! Tylko to potrafisz?! Zabiłeś uzdrawiacza, a teraz chcesz zabić jedynego człowieka, który może nam pomóc. – Niech tylko spróbuje nam nie pomóc! – warknął generał. – Wtedy sam go przeklnę, przyrzekam na Chlu. Nzalan skłonił się arcykapłanowi. Znał już granice swojego terytorium. Teraz należało tylko go strzec i nie drażnić niepotrzebnie wrogów. – Czego potrzebujesz, nekromanto? – zapytał Sirh-Chlu. – Ksiąg, mikstur, sprzętów... Całej mojej pracowni. Dowódca tylko spojrzał na wojowników, a ci od razu zrozumieli jego niemy rozkaz. Ale nie mogło być przecież tak, aby generał nie wypowiedział ostatniego słowa! – A jak który co stłucze... – Taki człowiek już nie żyje, choćby o tym nie wiedział! – odpowiedział dziesiętnik. Wszyscy dziwili się, że wojownicy z Pierwszej Wieży, którzy nigdy nie opuszczali swej twierdzy, teraz raz po raz przemierzają z rozkazami ulice i nawet nie wysługują się strażnikami miejskimi. Ktoś widział, jak ogałacają z resztek sprzętów domostwo nekromanty, inni snuli domysły, gdzie przepadła rodzina Tayno, starszego Gildii Kupieckiej. Coś się szykuje – to było pewne. Rzeczywiście, już wkrótce powtarzano sobie nową wieść, która sprawiła, że ludzie zapomnieli o wszystkich innych – z północy na ich miasto idzie nieznana armia i tylko patrzeć, jak przekroczy góry. Wtedy generał przywiódł swoich ludzi na Plac Czterech Świątyń, by złożyć bogom dary. Kolumna maszerujących wojowników na dłuższy czas zajęła całą ulicę Mostową i molkijczycy nieco się uspokoili, widząc, ilu obrońców ma ich miasto. Wróciwszy do pałacu, Aru odetchnął z wielką ulgą. Nikt nie zauważył, że błękitne tarcze Pierwszej Wieży niosła cała załoga Cytadeli, podczas gdy jej miejsce na obu bramach i pozostałych dwunastu wieżach zajęli służący, ogrodnicy i stajenni. Jednak generał czuł, że tajemnica wymyka mu się z rąk, zupełnie jakby poszedł po wodę do studni i dopiero wracając stwierdził, że zamiast dzbana wziął sito. Tymczasem Nzalan przejął rządy w komnacie sypialnej namiestnika. Na jego polecenie Khulla gniotła w moździerzu jakieś nasiona, a jej córki mieszały glinianymi łyżkami coś, co wyglądało jak polewka, ale śmierdziało gorzej niż ulica Portowa. – Gdybyś wezwał mnie wcześniej, generale, pewnie już byłby zdrów – powiedział nekromanta. – To musi potrwać, ale bądź spokojny, panie. – Jestem spokojny, ale twój czas się kończy. – To powiedz służącym, niech mi go trochę kupią, jak pójdą na targ po warzywa. – Mylisz odwagę z głupotą, śmierciuchu – warknął Aru. – Cóż, generale, tylko zabija się szybko. Leczenie zawsze musi trochę potrwać. Nic na to nie poradzę. Podszedł arcykapłan, szepnął coś wojownikowi do ucha i obaj odeszli pod okno. Radzili cicho. Nzalan żałował, że nie może słyszeć myśli i jednocześnie zajmować się pracą. Był zbyt skupiony na badaniu gasnącego umysłu namiestnika. Właśnie dlatego wynajdywał kobietom coraz to nowe zajęcia przy sporządzaniu mikstur. Nie chciał, aby ktoś inny kręcił się przy łożu Quotlina i zakłócał aurę. Stary nekromanta nienawidził Pobrzeża jak każdy, kto kształcił się w pięknym Mieście Trzech Słońc. Niestety, w młodości bardziej pociągały go gospody, tawerny i lupanary niż księgi, wytrwałość i praca. Za to właśnie trafił na obrzeża cywilizowanego świata i nie mógł już się stamtąd wyrwać. A był przecież zdolniejszy od wielu takich, którzy zostali w stolicy Aytlanu, i tym bardziej rozumiał, ile przegrał. Teraz nie miał nawet z kim porozmawiać, kupcy pogardzali nim – nekromanta, a tłuszcza bała się go lub nienawidziła – zależnie od splotu okoliczności. W dodatku namiestnik – zesłany tu tak samo, tyle że do rządzenia tym podłym miastem – zamiast uratować Nzalana przed niesłusznym oskarżeniem o wywołanie zarazy, kazał go obić i zamknąć w lochach Trzeciej Wieży. A nekromanta takie z nim wiązał nadzieje... Liczył, że gdy już odnajdzie zapomnianą formułę ożywiania, pan Molku pierwszy obsypie go złotem! Właśnie odniósł pierwszy sukces, podnosząc z martwych pewną kupiecką córkę, kiedy tłum wtargnął do jego pracowni, a potem strażnicy zawlekli go przed oblicze Quotlina... Pewnie zgniłby pod Trzecią Wieżą, gdyby dobrzy bogowie nie powalili namiestnika chorobą. Ale teraz role się odwróciły! Quotlin leży, Nzalan stoi. Tylko co mu z tego? Nekromanta klęczał przy łożu otulony dymem kadzidła i szeptał: – Quotlinie, Quotlinie, wiążę twój umysł i ciało, jestem panem twojego umysłu i ciała, z woli żywiołów, z woli Agni, Pufa, Chlu i Erha panuję nad twym ogniem w lędźwiach, oddechem w płucach, krwią w żyłach i kośćmi. Quotlinie, na mój rozkaz otwórz oczy! To zaklęcie stosował już wiele razy. Połączone z wolą nekromanty pozwalało zapanować nad każdym żyjącym. Wypowiedział je poprawnie, a większej woli nie miał chyba nigdy w życiu. Jednak namiestnik nie otworzył oczu, tylko dalej przebywał gdzieś w głębi siebie trawiony gorączką i męczony majakami. – Quotlinie, Quotlinie, Quotlinie, wiążę twój umysł i ciało, dmucha Puf, pluje Chlu – spróbował dla odmiany prymitywnej wersji dla prostaków. Niekiedy bywała skuteczniejsza, co wiedział każdy praktyk, choć księgi zgodnie ją krytykowały. – Wiążę twój umysł i zakazuję mu złych myśli. Wiążę twoje ciało i zakazuję mu poddawać się chorobie. Quotlinie, rozkazuję ci, walcz! Otwórz oczy! Umysł namiestnika musiał go usłyszeć, ale nie poddał się słowom zupełnie jak człowiek, który tylko stoi obok rozmawiających. Jak człowiek zawołany cudzym imieniem... Nzalan próbował wiele razy. Bez skutku. Pod wieczór zaprzestał magii i podszedł do zapaćkanego stołu, który już mało przypominał pałacowy mebel. Wyrzeźbiony na blacie emblemat aytlanckiego Lwa dosiadającego tutejszego Smoka ginął pod zaciekami mikstur przygotowywanych przez Khullę i jej córki. – Co ty robisz?! – pacnął po rękach Alle. – Jak mieszasz? Matka nie nauczyła kaszy warzyć? To to samo, tylko inaczej śmierdzi. – Natychmiast przestań, stary śmierciuchu. – Khulla odepchnęła Nzalana i sama wzięła łyżkę. – Coś ty zrobiła, głupia?! Prawie się przypaliło! – Teraz sama skarciła córkę, mocniej nawet, ale dziewczyna nie odważyła się rozpłakać. Nekromanta wzruszył ramionami i odkorkował jedną z flasz. W komnacie rozniósł się zapach przypominający ten, który wydają zwykle tylne ściany podłych szynków co wieczór moczone przez pijaków. – Czy to konieczne? – skrzywił się arcykapłan. – Wybacz, panie, ale wiem, co robię. – Podsunął płyn pod nos Quotlina, a ten zaraz się obudził. – Co? Gdzie ja jestem? – zapytał chory. – W swojej komnacie, panie. Wybacz, lekarstwa nie zawsze przyjemnie pachną. Teraz dajcie jadła! Podeszła Gehe, starsza córka kupca, i zaczęła karmić namiestnika. Znosił ją lepiej niż grubą Khullę czy niezręczną Alle. A ona wydawała się zupełnie nieświadoma tego, że karmi człowieka, od którego zależy życie ich wszystkich. Naraz nekromanta zakręcił się niespokojnie. Chodził od okna do stołu, od siedzącego arcykapłana do mieszającej miksturę żony kupca. Quotlin zjadł tyle co dziecko. Zasnął. Gehe odstawiła miskę na zapaćkany stół. Nzalan skinął dłonią, aby dziewczyna podeszła. – Opowiadają – zaczął – że jeden z pierwszych osadników w krainie Addli znalazł w śniegach zwierzę zmarznięte na kamień. Zabrał je do swego szałasu, ogrzał, aż owo stworzenie odzyskało ruchy. Kim jesteś? – zapytał osadnik. Jestem żmiję – powiedziało zwierzę i ukąsiło go. Pomyśl, dziewczyno, dlaczego tak zrobiło? – Bo było żmiją, panie. – Kto wie... Ale może ukąsiło dlatego, że źle zapytał... – zamyślił się, zupełnie nie zwracając uwagi, że wszyscy słyszeli rozmowę i teraz patrzą na niego jak na szaleńca. Nzalan ani na chwilę nie zmrużył oczu. Siedział przy łożu i czekał na przebudzenie namiestnika. Godziny nocy ciągnęły się wolno, jakby miały nigdy nie minąć. W komnacie nie było zegara wodnego, ale zamiast spadających kropel odmierzały czas kroki strażnika za drzwiami. Chodził po korytarzu, żeby nie zasnąć – trzy kroki w jedną stronę, w tył zwrot i trzy kroki w drugą. Raz czy dwa żołnierz zgubił rytm, ale prędko go odzyskał. Z tą samą monotonią nekromanta przypominał sobie wszystkie słowa użytych zaklęć i próbował wydobyć z pamięci wszystkie przegapione wcześniej zmiany w zachowaniu chorego. Ale nic, żadnych efektów, jakby zaklęcia wymawiał durnawy adept, a nie mistrz nekromancki. Stary był więc coraz bardziej pewien, że nie tu leży przyczyna. To z namiestnikiem było coś nie tak! Teraz zaczynał to widzieć. Pamiętał, że gdy wcześniej klęczał przed nim związany i przekonywał Quotlina o swojej niewinności, ten ani nie poniżał go upojony władzą, ani nie nienawidził jak pozostali. Słuchał obojętny, jakby nie przebywali w tym samym świecie. Maniera arystokraty? Nie, Nzalan dawno już nie przestawał z arystokratami, ale w czasie nauki w Mieście Trzech Słońc znał wielu wysoko urodzonych studentów i mimo gęstej klatki dobrego wychowania żaden z nich nie przypominał pana Molku. Może żmija ukąsiła dlatego, że źle zapytał? – tu tkwiło rozwiązanie, choć nekromanta nie wiedział jeszcze, co ono oznacza ani czy dzięki niemu da się wyleczyć namiestnika i uratować skórę. Był jednak zdecydowany na pewien eksperyment... Chory ocknął się nad ranem – spocony, zmęczony majakami, z oddechem cuchnącym od przetrawionych mikstur. – Obudziłeś się, panie? – szepnął nekromanta. – Tak, wiedz, że jeszcze żyję. Stary zaczął do niego myśleć: Quotlinie, Quotlinie, wiążę twój umysł i ciało, jestem panem twojego umysłu i ciała, z woli żywiołów, z woli Agni, Pufa, Chlu i Erha panuję nad twym ogniem w lędźwiach, oddechem w płucach, krwią w żyłach i kośćmi. Quotlinie, na mój rozkaz spójrz na mnie! Choć nekromanta nie był mistrzem w myśleniu-do, to skupił się tak mocno, że wszyscy w komnacie zaczęli śnić niespokojnie, dziewczyny drżały, usta arcykapłana bezwiednie mamrotały modlitwy. Tylko Quotlin patrzył w sklepienie komnaty, jakby to imię mniej dla niego znaczyło niż dla wszystkich pozostałych. – Quotlinie! – cicho zawołał Nzalan. Namiestnik gniewnie podniósł się na łokciach i zaraz opadł wstrząsany kaszlem: – Jak śmiesz?! Jak śmiesz zwracać się do mnie po imieniu?! Nekromanta uklęknął przy nim i sięgnął po ręcznik, aby otrzeć z potu czoło pana Molku. – Wybacz, szlachetny, pokornie proszę cię o wybaczenie. Nie uczyniłem tego przez złość czy pychę. Potrzebowałem tylko zbadać twój umysł, panie. – Mam chore ciało, nekromanto, ale nie umysł. I dość jeszcze władzy, by oddać cię generałowi Aru na pożarcie. – Wyjaśnię ci to, szlachetny panie. – Spodziewam się, nekromanto. ...Prawdy nie wie Agni obudził się nad ranem. Ojciec był już gotów do łowów. Stał nad synem z łukiem i pełnym kołczanem. – Ojcze... – Pan Ognia wstał. Musiał unieść głowę, bo sięgał oczami tylko do gęstej brody Słonecznego Łowcy. – Agni... – westchnął stary bóg. – Pewnie nie będzie cię już tu, kiedy wrócę. – Nie, Ojcze. Zaniosę braciom twoje wybaczenie. – No, synu – myśliwy chwycił go w ramiona i trzymał przez chwilę. – Żegnaj. A co ma być, to będzie. Odchodził, a za nim pozostali mężczyźni. Żaden nie odwrócił się ani na chwilę. Obozowisko zalały promienie światła. – Zjedz coś, zanim pójdziesz. A i weźmiesz może placka na drogę? – Matka próbowała rozdmuchać ognisko. Agni rozejrzał się po opustoszałym obozie. Kobiety poszły nad rzekę po wodę. Został tylko chłopiec, który pracowicie budował z patyków jakąś wieżę czy zamek. Pan Ognia zbliżył się. Budowla chłopca to... to był Molk! Ten sam kształt nadgryzionego jajka, dwadzieścia siedem wież i Cytadela namiestnika w środku. Chłopcu zostały jeszcze do wykończenia ulice. Szybko naskrobał je patykiem i w pobliżu Zachodniej Bramy wysypał z woreczka figurki drewnianych wojowników. – W co się bawisz, mały? – zapytał Agni. – W zdobycie Molku. – To, kiedy Aytlanczycy zawojowali Pobrzeże? – Nie! Taki duży i nie widzi! To nie oni. – Podniósł jedną figurkę i wyciągnął ją do Agniego, żeby się jej przypatrzył. Pan Ognia wzruszył ramionami, więc chłopiec zaczął wyjaśniać: – Wojsko Aytlanu nosi lwy na tarczach, a ci mają takie esy floresy. Sam nie wiem, co oznaczają. To są barbarzyńcy z północy. O, zobacz tego! Ma procę, a nie łuk. Czy widziałeś kiedyś, żeby cywilizowani ludzie walczyli procami? – A skąd wiesz o barbarzyńcach? – Uczyli mnie w domu historii, pisania, liczenia. Wiem bardzo dużo. Ale tych sam wymyśliłem. – A jak się skończy ta wojna? – Nie wiem, dopiero zaczynam się bawić. Eee, chyba matka cię woła! Agni odwrócił się i zobaczył, że rzeczywiście Pani Nieba macha do niego łyżką. – To ładnie, że pogwarzyłeś chwilę z Quotlinem – powiedziała, kiedy podszedł. – Masz, jedz. Agni wziął miskę. To była kasza! Ta sama, którą jedli wczoraj, tylko trochę podgrzana. – Nie jestem głodny. – I naraz wykrzyknął zdziwiony: – Z Quotlinem???!!! Z jakim Quotlinem?! – Z chłopcem. Nazywa się Quotlin. – Zabawne. Tak samo nazywa się namiestnik Molku. Mają tam nasze świątynie. Twoją też, Matko. – Nic nie wiem o żadnym namiestniku Molku. I o żadnych świątyniach. Od kiedy to bogom są potrzebne świątynie? Ale to jest Quotlin z Miasta Trzech Słońc. Utopił się biedak. Twój Ojciec pięknie świecił, kiedy on pogrążał się w wodzie. A potem wyciągnęli go na brzeg i próbowali ratować. – Ale Quotlin wygląda inaczej, Matko – zaśmiał się Agni. – Jest dorosły, silny. Teraz jest chory, ale żyje jeszcze. Nie, mały Agni, zawsze wygląda tak samo. Utopił się i próbowali wyjąć mu pamięć, żeby włożyć w głowę innego chłopca. No i jest tu. Dobry, nie psoci. Drew przyniesie, polewki przypilnuje. Nie gania za zwierzyną, tylko się bawi patykami. Całą jego pamięć chcieli w obcą głowę wsadzić, ale nie dali rady. No to wyczyścili głowę tamtemu i nauczyli wszystkiego od początku. Matka płakała, ale co tam... – Pani Nieba machnęła ręką i zabrała się do obierania warzyw. – Tylko co będzie, jak tamtego choroba zmoże i przyjdzie tu przekonany, że też jest Quotlinem? Co, Agni? Czemu milczysz? – No więc słucham, nekromanto! – Czoło namiestnika było chłodne, a głos spokojny i świadomy. Nzalan przestraszył się. Śmierć blisko! – Wyjaśnienia są bardzo na miejscu, bo niewiele zdziałałeś. A właśnie ciebie miałem za najbieglejszego mistrza w tym mieście, Nzalan. – Dzięki ci, panie, za dobre słowo. Ale co do pierwszego, to mylisz się, dostojny. Woda w twym ciele zwyciężyła Ogień choroby. Napary zaczynają działać, dlatego czujesz się słaby na ciele. Ale myśl wraca już z podróży. – Bez łgarstw! Nekromanta westchnął ciężko. Szczelniej zaciągnął kotarę przy łożu namiestnika, aby oddzielić się wraz z chorym od innych uwięzionych w komnacie. Komnacie śmierci. – Próbowałem cię uzdrowić, panie, ale jest w tobie jakaś tajemnica. Każdy człowiek ma imię, które nosi wryte tak głęboko w pamięci jak obraz matki. Zaklęcie, w które wplecie się imię, może uzdrawiać, zabijać, przywracać z martwych. Wołałem cię w zaklęciach po imieniu, panie, aby pomóc twojemu umysłowi podnieść ciało do ataku. Ale twój umysł nie słucha imienia Quotlin, a nie wiem o żadnym innym, którym by cię nazywano. Potem zawołałem cię, panie, już głosem, nie myślą, nie zaklęciem. Tak na próbę. Po imieniu. Ty znasz je, panie, ale go nie czujesz. – Jesteś mędrszy niż myślisz, Nzalanie – namiestnik westchnął i opadł na poduszki. – Sam także mam podobne uczucie. Co to może znaczyć? – Tylko jedno, panie. Wybacz to, co zaraz powiem, ale nie znam innego wyjaśnienia... – Mów! – Jesteś oszustem. – Już nie żyjesz, śmierciuchu! – namiestnik poczerwieniał rozgniewany. Nawet jeśli nie czuł swojego imienia, dobrze wiedział, ile ono znaczy. – Masz rację, panie, nie żyję. – Nekromanta przywołał na twarz zmęczony uśmiech. – Podobnie jak ty i ci wszyscy ludzie w twojej komnacie. Ciebie wkrótce zabije choroba, bo bez imienia, z którym przyszedłeś na świat, nie znajdę na nią lekarstwa. Kiedy ty umrzesz, twój generał Aru cicho zabije nas wszystkich. A więc jeśli nawet umrę nieco wcześniej... I tak byłem skazany, nie pamiętasz, panie? – Nie byłeś skazany. Cofam to, co powiedziałem o twojej mądrości. Zamknąłem cię w lochach, bo to było jedyne wyjście, aby nie zginął niewinny człowiek. Gdyby nie ja, rozszarpałby cię Molk. Wszyscy doradcy chcieli widzieć cię na palu. Musiałem... I nawet teraz, gdyby nie ja, rozmawiałbyś z mieczem Aru. A patrz, Quotlin-oszust jeszcze tłumaczy się przed tobą! Stary dotknął czołem dłoni namiestnika. – Wybacz, panie. Byłem głupi i niesprawiedliwy, ale twoje słowa są dla mnie światłem i ciepłem. Zagadka wszak pozostaje. Widzisz, panie, nie każdy oszust wie, że oszukuje. Wyobraź sobie dziecko, które przekonano, że jeśli nie zje do końca kaszy, to porwie je Łakomiec. Ono gotowe w tę bzdurę wierzyć tak długo, aż się nie przekona, że wielu ludzi także nie dojada kaszy i nic ich nie porywa, nie rozszarpuje. Ale pomyśl, panie, co się stanie, jeśli owo dziecko nigdy tego nie zobaczy! Ono do późnej starości, do śmierci gotowe bać się Łakomca. – Nachyl się! Quotlin wyszeptał do ucha nekromanty swoje życie i sny. Mówił o chłopcu, który obudził się pośród ratujących go magów, i o tym drugim, którego drewniana armia zdobywała Molk. Kiedy skończył, wydawał się zdrowszy, ale Nzalan za dobrze znał się na umieraniu, aby w to uwierzyć. – Oszukano cię więc, panie. I nie znasz swego imienia. Oby bogowie byli dla ciebie łaskawsi od ludzi – nekromanta skłonił się tak nisko, że niemal legł na łożu wraz z namiestnikiem. – Wstań – uśmiechnął się nie-Quotlin. – Bo jak tu ktoś zajrzy, będą plotki. Stary śmierciuch i oszust udający namiestnika. To dopiero byłaby piękna para mężołożników! Nie możesz mi pomóc? – Będę próbował, ale... – Zabij mnie więc, mam dość. Nie, panie, jeśli to zrobię, zginę wraz z Pierwszym Arcykapłanem, Tayno i jego kobietami. Nikt w Molku nie wie, żeś niezdrów. I nikt nie może tego wiedzieć. Na rozkaz szlachetnego Quotlina odsunięto zasłony wokół łoża. Generał Aru i wszyscy więźniowie komnaty stali wokół umierającego. Wojownicy Pierwszej Wieży przyprowadzili też kupca Tayno. Myślał, że idzie na śmierć i nie przestał dygotać, nawet widząc, że namiestnik jeszcze żyje. – Zbliż się, generale – sapnął chory i wojownik uklęknął przy jego głowie. – Przysięgnij uroczyście, że mądremu mistrzowi Nzalanowi ani innym tu zebranym po mojej śmierci nie stanie się krzywda. Nikt ich nie zabije, nie przeklnie, nie okradnie, nie uszkodzi ciała. Przysięgaj, generale Aru! – Panie, nie możesz umrzeć! Miasto cię potrzebuje. Stary śmierciuch umocnił w tobie chorobę. Nienawidzi cię, nienawidzi nas. Jeśli wieść o twym stanie opuści Pierwszą Wieżę, miasto zgubione. Barbarzyńcy... – Molk przetrwał większe nieszczęścia niż barbarzyńcy czy śmierć namiestnika. Patrz, stoi, choć rządzi w nim sługa aytlanckich królów! Pamiętaj, żadnej krzywdy więcej! Przysięgaj albo przeklnę cię ostatnim oddechem! – Gnę się przed twoją wolą, panie. – Na miecz! – Na miecz przysięgam, że krzywda im się nie stanie. Quotlin odetchnął z ulgą. Sprowadzono jego nałożnice, by mógł je pożegnać, na końcu namiestnik dał kilka słów podziękowania każdemu, kto był z nim w chorobie. Córki kupca Tayno płakały, nawet na twarzy Khulli pogarda ustąpiła żalowi. – Ojcze, Matko, powitajcie mnie dobrze. Nie bluźniłem bogom, nie zabiłem, nie ukradłem, nie uszkodziłem ciała... – szeptał pan Molku. – Teraz ty jesteś sercem miasta, Aru! Chroń je. Bogowie patrzą. Nzalanie, ja... – Ale nie dokończył. W komnacie zapadła cisza i niepewność. Pierwszy przerwał ją Aru. – Czy to już? – zapytał nekromantę. – Tak, to koniec. Sądziłem, że wojownicy wiedzą takie rzeczy. Khulla myślała, że na tym skończy się jej więzienie. Że z tą przerażającą chwilą w oczach pójdzie do domu, a potem złoży ofiary czterem Bogom Żywiołów, Słońcu i Księżycowi. Że tak zapamiętają śmierć Quotlina również córki i będą opowiadać o niej dzieciom, potem wnukom... Ale Aru zepsuł wszystko, nim stało się wspomnieniem. Kazał kobietom umyć ciało, a sam usiadł przy zaplamionym miksturami stole i przywołał do siebie mężczyzn. – Przysiągłem i nie złamię przysięgi. Ale to nie koniec. Jesteście mi jeszcze potrzebni. – Czyżbyś potrzebował naszych rad? – zapytał Sirh-Chlu. – Dotąd się bez nich obywałeś. – I obędę się dalej! Potrzebuję umiejętności śmierciucha i wspólników do noszenia tajemnicy, arcykapłanie. Namiestnik żyje i żyć będzie, dopóki to ja nie pozwolę mu umrzeć! – Chcesz być bogiem, generale. Bluźnisz! – Tak, jestem bogiem, a Molk jest światem, którego muszę bronić. Miasto potrzebuje namiestnika i będzie go miało. Nzalan, ożywisz go! Nekromanta roześmiał się. Jeszcze o świcie Quotlin prosił go o śmierć, a teraz, kiedy Ojciec-Słońce wspina się na górę, każą mu go ożywiać. – Nie, generale. Nie potrafię. A nawet gdybym umiał, wiedz, że nasz szlachetny pan nie życzyłby sobie tego. – Cóżeś tak nabrał szacunku, śmierciuchu?! – Aru walnął pięścią w stół. Zaraz otarł rękę, bo trafił w niezaschłą plamę jakiegoś lepkiego płynu. – Zrobisz mi kukłę podobną do namiestnika. Nie musi mówić, dość, żeby chodziła. To chyba dasz radę zrobić? – To byłaby sztuka nawet dla najlepszych magów z Miasta Trzech Słońc. A ci śmialiby się z twoich pogróżek tak głośno, że krew by ci z uszu pociekła. Ja tego nie uczynię, choćbym wiedział jak. Generał zafrasował się, ale tylko na chwilę. Widać wszystko miał już dobrze obmyślane. Może tylko Quotlin wstający z łoża śmierci mógłby go choć trochę zaskoczyć. – Ale jest coś, co na pewno potrafisz, nieudaczny magiku. Nieraz oporządzałeś trupy i długo wyglądały jak żywe. Zrobisz kukłę z jego ciała. Niech zgina ręce i nogi. Jeszcze dziś, najpóźniej jutro rankiem ma wyjść na mury i machać do żołnierzy. Ja będę stał obok i mówił. A nasz kupiec i arcykapłan pociągać za sznurki. – Ha! – zawołał Nzalan. – Więc nie będzie żadnej różnicy! – Kpisz sobie, śmierciuchu?! – krzyknął Tayno. – Chciałem rzec: zrobię to tak, że nie będzie żadnej różnicy – wykręcił się nekromanta. – A jaką mam pewność, że nie zabijecie mnie, kiedy namiestnik będzie gotowy. – Ktoś musi baczyć, żeby nie zmienił się w truchło – odparł Aru. – Gdy będzie już mógł umrzeć, uwolnię was. Nie utnę nawet języków. W końcu przysiągłem. Przez Zachodnią Bramę wchodzili do miasta ostatni mieszkańcy Podgrodzia. Szybko i sprawnie, strażnicy nie musieli nawet popychać ich włóczniami. Kilku konnych trzymało baty zatknięte za pas, nie były potrzebne. Przydadzą się później, gdy ci biedacy bez zapasów i dachu nad głową zaczną rabunki. Teraz jeden za drugim wchodzili w gardło Molku. Nzalan, choć mieszkał w tym mieście od lat, nigdy nie widział Zachodniej Bramy z wysokości murów Cytadeli. I nigdy nie zauważył, jak bardzo podnoszone wrota przypominają pysk leniwie leżącej bestii. Na szczycie Zachodniej Bramy stał Quotlin ze świtą. Wiadomo już było powszechnie, że pan Molku jest lekko niezdrów i nie może mówić. Kapłani prosili swych bogów o jego ozdrowienie i dziękowali im równocześnie, że tak nieznaczna choroba nie przeszkodzi namiestnikowi w obronie miasta. Gdy Zachodnia Brama przełknęła już ostatnich uciekinierów, jej dowódca gwizdem dał znak strażnikom podpalającym ostatnie domy na Podgrodziu. Były tak biedne, że niemal w jednej chwili stanęły w ogniu i zaraz upadły z sykiem na ziemię. Strażnicy rzucili pochodnie, weszli do miasta. Szczęknęły tryby i ogromny kamienny blok zsunął się dół. Molk zamknął usta, a straż przytrzasnęła je zasuwami. – Molkijczycy, jesteście bezpieczni! Słuchajcie generała Aru, dowódcy Pierwszej Wieży. Moimi ustami mówi wasz pan, namiestnik królów Aytlanu, szlachetny Quotlin. Ufacie bogom, to ufajcie i dostojnemu Quotlinowi. Póki on żyje, krzywda was nie spotka! – Głos poniósł się donośnie, że słychać go było i na płonących zgliszczach, i pewnie aż na Złotym Targu. W tłumie kłębiącym się na ulicach Nzalan widział strach, ale nie podejrzenia. Ciało namiestnika trzymało się świetnie i w złotym hełmie na głowie było gotowe odeprzeć najstraszniejszych wrogów. Nikt nie zauważył, że na Podgrodziu został może dwunastoletni chłopiec. Przez chwilę spoglądał na mury pełne żołnierzy czekających na wroga, potem odwrócił się i powoli odszedł. Minął góry, minął morze, wszedł na równinę porośniętą błękitną jak niebo trawą. Już dojrzewała, kłosy lekko przyginały źdźbła do ziemi. Zgniótł jeden z kłosów i wyłuskał małe ziarenka. Wyglądają jak kasza – pomyślał i ziarnka smakowały jak kasza. Zgniótł drugi kłos i znów spróbował, ale ziarenka nie miały żadnego smaku. Może trzeci kłos będzie smakował jak glizda? – Zaraz wypluł, bo rzeczywiście nigdy nie jadł niczego równie obrzydliwego. Wszedł na pagórek i zobaczył, że w oddali rozciąga się bezładne obozowisko myśliwych. Było prawie puste, tylko kobiety i dziewczyny kręciły się między szałasami. Nie! Był też jeden dzieciak mniej więcej w jego wieku. Siedział nad rzeką i bawił się czymś rozłożonym na ziemi. – Pewnie powiesz, że nazywasz się Quotlin? – zapytał, nie podnosząc nawet głowy, gdy chłopiec podszedł do niego. – Nie – usłyszał w odpowiedzi. – To ty jesteś Quotlin. A czy może wiesz, jak ja się nazywam? – Pewnie, że wiem! Jesteś Het. Kiedyś bawiliśmy się razem, zanim ukradłeś mi imię. – Teraz też możemy się bawić. Dzieciak spojrzał z lekkim niedowierzaniem, ale wydawał się zadowolony. – No to weź molkijczyków – zdecydował. – Tylko nie połam, strugałem to wszystko, odkąd umarłem! Nie tak łatwo przygotować dobrą zabawę. No i masz przegrać. Jeszcze się gniewam na ciebie. Ja jestem barbarzyńcami. Naprzód! Jeguahad!!! – wykrzyknął komendę w jakimś nieludzkim okrzyku. – Molk zwycięży! – zawołał Het. – Łucznicy, strzelać! Piechota, do ataku! Pooobrzeeeżee!!! Zaaferowani zabawą nie zauważyli nawet, że Matka-Księżyc zaszła ich z tyłu. – A drewna to kto przyniesie? – krzyknęła, grożąc łyżką. Chłopcy zostawili miasto swemu własnemu losowi. Musieli pomóc Matce Bogów, a potem – skoro już byli we dwóch – woleli zapolować na jaszczurki, niż bawić się drewnianymi figurkami. Barbarzyńcy nadeszli przed nocą, ale już po południu słychać było ich chrapliwe zaśpiewy nie przypominające żadnego ludzkiego języka. Nzalan – publicznie oczyszczony z podejrzeń i ogłoszony nowym doradcą namiestnika, widział ich dobrze z wysokości Nabrzeżnej Wieży, z której dostojny Quotlin wraz ze świtą miał przyglądać się bitwie i zagrzewać obrońców do walki. Obok stał zaprawiony w bojach generał Aru, ale nawet on patrzył z bijącym sercem na chmurę kurzu, która sunęła ku miastu niby wielka fala. Tylko chwilami wyłaniała się z niej to czyjaś głowa, to ostrze, to drzewce. Ilu ludzi potrzeba, aby unieść tyle pyłu, aby cała pustynia wzniosła się w powietrze przerażona ich marszem? Tego nie wiedział. Takiej armii nie oglądał dotąd ani on, ani żaden z jego ludzi. Czoło fali podchodziło pod bramę, nie zwalniając tempa. Widać barbarzyńcy nie zamierzali słać posłów ani rozbijać obozu. Chcieli zdobyć Molk z marszu, zasypać go swoją liczbą, tak jak ziarna pustynnego piasku potrafią pogrzebać karawanę. Na bogów! I po to uniknąłem pala? – zapytał nekromanta sam siebie. Poczuł w nosie pył wzniesiony z ziemi przez armię najeźdźców. Poczuł też, że musi iść na stronę... W tym momencie usłyszał zza murów krzyk: Jeguahad!!! Cóż mogło oznaczać to słowo nieznane mistrzom, którzy go kiedyś uczyli? Gwałć? Zabij? A może: stać? – Pooobrzeeeżeee!!! – zaintonował generał, ale tylko wojownicy Pierwszej Wieży podchwycili okrzyk. Pozostali milczeli, czekając na atak. Jednak żaden kamienny pocisk nie upadł na molkijskie mury, nie przystawiono do nich żadnej drabiny. Pył osiadał już na ziemi, teraz barbarzyńską armię zaczęła okrywać noc. Jak wyglądali? Kim byli? Co myśleli? Nzalan zapomniał już o tym, że przed chwilą chciał opróżnić kiszki. Teraz wiele by dał, aby dostać któregoś z tych wojowników i zbadać, co kryje w swym umyśle. Najlepiej, żeby był żywy, choć jeśli nie ma innej rady... – Widać uderzą o świcie. – Generał Aru odetchnął z ulgą. – Dlaczego nie palą ognisk? – Może Agni nie nauczył ich krzesać płomienia? – podsunął Sirh-Chlu. – Wszyscy ludzie potrafią krzesać ogień, nawet jeśli na tym kończy się ich wiedza. Inaczej byliby zwierzętami – powiedział nekromanta. – Zostaniecie tu z namiestnikiem. Ja muszę naradzić się z dowódcami. – Jeszcze jest czas, żeby wezwać Aytlanczyków – odezwał się Tayno. – Puść mnie, a ja... – Zabijcie go, gdyby próbował się oddalić! – Nie podniosę ręki przeciw... – zaczął arcykapłan, ale Nzalan mu przerwał: – Bądź spokojny, panie Aru! Ja z miłą chęcią. Tej nocy Pani Nieba nie paliła ognia podobnie jak barbarzyńcy. W ciemności, pod gwiazdami widać było tylko tyle, że w miejscu spalonego Podgrodzia trwa ruch, że barbarzyńcy rychło uderzą. Jednak gdy Ojciec-Słońce otworzył oczy, obrońcy zobaczyli jedynie spaloną karczmę „U Uglika” i oddalający się tuman kurzu. Aru posłał zwiadowców, jednak to nie był żaden podstęp. Barbarzyńcy naprawdę zawrócili na pustynię i szybkim marszem wracali, skąd przyszli. Czy ulękli się potęgi Molku? Tak wołali uradowali obrońcy, gdy otwarto bramy. Mieszkańcy Podgrodzia mogli zatem odbudować swoje domy, a Quotlin wreszcie umrzeć. – Dlaczego? – zastanawiał się głośno nekromanta, ubierając namiestnika w grobową szatę. – Bo bogowie wysłuchali moich modlitw – odparł arcykapłan. – Nie znam innego wytłumaczenia.