IWAN TURGIENIEW RUDIN ROZDZIAŁ I Był cichy letni poranek. Słońce stało już dość wysoko na czystym niebie, ale pola jeszcze błyszczały rosą; od niedawno zbudzonych ze snu dolin szedł świeży, pachnący powiew, a w lesie, jeszcze wilgotnym i uśpionym, wesoło świergotały ranne ptaki. Na szczycie łagodnego wzgórza od góry do dołu pokrytego żytem, które właśnie zaczęło kwitnąć, widniała niewielka wioska. W stronę tej wioski wąską polną dróżką szła młoda kobieta w białej muślinowej sukni i okrągłym słomkowym kapeluszu; w ręku trzymała parasolkę. O parę kroków za nią szedł kozaczek. Szła powoli, jakby rozkoszowała się przechadzką. Dokoła po wysokim, kołyszącym się łanie żyta, mieniąc się to srebrzystozielonymi, to czerwonawymi smugami, z cichym szelestem przebiegały długie fale; w górze dzwoniły skowronki. Młoda kobieta szła ze swej wsi, odległej nie więcej niż o wiorstę od wioski, dokąd zmierzała; nazywała się Aleksandra Pawłowna Lipin. Była wdową, bezdzietną i dość zamożną, mieszkała z bratem, dymisjonowanym rotmistrzem Sergiuszem Pawłowiczem Wołyncewem. Rotmistrz był nieżonaty i zarządzał majątkiem siostry. Aleksandra Pawłowna doszła do wioski, stanęła na jej skraju przed bardzo nędzną, niską chatką i przywoławszy kozaczka kazała mu wejść i zapytać o zdrowie gospodyni. Kozaczek wrócił wkrótce w towarzystwie zgrzybiałego chłopa z białą brodą. — Co słychać? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Żyje jeszcze — odpowiedział starzec. — Czy można wejść? — A pewno… można. Aleksandra Pawłowna weszła do chaty. Było tam ciasno, duszno i ciemno od dymu. Ktoś poruszył się i jęknął na przypiecku. Aleksandra Pawłowna rozejrzała się i dostrzegła w półmroku pożółkłą i pomarszczoną twarz staruszki w kraciastej chustce na głowie. Przykryta aż do piersi ciężką sukmaną, chora oddychała z trudem, słabo poruszając chudymi rękami. Aleksandra Pawłowna zbliżyła się do staruszki i dotknęła palcami jej czoła… Pałało. — Jak się czujesz, Matriono? — zapytała pochylając się nad chorą. — Och! — jęknęła staruszka wpatrując się w Aleksandrę Pawłownę. — Źle, źle, najmilsza! Ostatnia godzina nadeszła, kochanie! — Pan Bóg jest miłosierny, Matriono, może jeszcze wyzdrowiejesz. Czy zażyłaś to lekarstwo, co ci przysłałam? Staruszka jęknęła żałośnie i nic nie odrzekła. Nie usłyszała pytania. — Zażyła — odpowiedział starzec, który stanął przy drzwiach. Aleksandra Pawłowna zwróciła się do niego: — Nie ma nikogo przy niej prócz ciebie? — zapytała. — Jest dziewczynka, jej wnuczka, ale wciąż gdzieś ucieka. Ani chwili nie posiedzi, taki z niej pędziwiatr. Wody babce podać — i tego jej się nie chce. A ja sam stary, nie poradzę. — Czy nie lepiej byłoby przewieźć ją do mnie, do szpitalika? — Nie, po co? Wszystko jedno, umrzeć trzeba. Dosyć już długo żyła, widać tak się Panu Bogu podoba. Nie może się zwlec z posłania — gdzież jej do szpitala! Zaczną ją podnosić, to zemrze. — Och, jęknęła chora — moja ty pani najśliczniejsza, nie opuszczaj mojej sieroty; nasi państwo daleko, a ty… Staruszka zamilkła. Mówiła z największym wysiłkiem. — Bądź spokojna — rzekła Aleksandra Pawłowna — zrobimy wszystko, co trzeba. Patrz, przyniosłam ci cukru i herbaty. Jak będziesz miała ochotę — napijesz się… Macie chyba samowar? — dodała spoglądając na starca. — Samowar? Nie, samowara nie mamy, ale można się postarać. — Więc postaraj się, a jak nie, to przyślę wam swój. I powiedz wnuczce, żeby nie odchodziła. Wytłumacz jej, że to wstyd. Starzec nic nie odpowiedział, paczkę zaś z herbatą i cukrem wziął w obie ręce. — Do widzenia, Matriono! — powiedziała Aleksandra Pawłowna. — Przyjdę jeszcze do ciebie, nie martw się i lekarstwo zażywaj regularnie. Staruszka podniosła głowę zwracając ją w stronę Aleksandry Pawłowny. — Niech wielmożna pani da rączkę — wybełkotała. Aleksandra Pawłowna nie dała ręki, tylko pochyliła się i pocałowała ją w czoło. — Pamiętaj — rzekła do starca wychodząc — koniecznie dawaj jej lekarstwo, tak jak napisane… I niech się napije herbaty… Starzec znów nic nie odpowiedział, tylko pokłonił się nisko. Aleksandra Pawłowna odetchnęła z ulgą, gdy znalazła się na świeżym powietrzu. Otworzyła parasolkę i już chciała wracać do domu, kiedy nagle zza węgła chaty wyjechał na niziutkiej linijce człowiek lat około trzydziestu, w zniszczonym płaszczu z szarego drelichu i takiej samej czapce. Na widok Aleksandry Pawłowny zatrzymał natychmiast konia i zwrócił ku niej twarz, szeroką, bez rumieńca, o niewielkich, jasnosiwych oczkach i płowych wąsach; przypominała barwę jego odzieży. — Dzień dobry — rzekł z leniwym uśmiechem — co pani tu robi, jeśli wolno spytać? — Odwiedziłam chorą… A pan skąd jedzie, Michajło Michajłyczu? Człowiek zwany Michajłą Michajłyczem popatrzył jej w oczy i znów się uśmiechnął. — To bardzo ładnie, że pani odwiedza chorych — ciągnął dalej — ale czy nie lepiej byłoby przewieźć ją do szpitala? — Zbyt jest słaba, nie można jej ruszać. — Czy nie zamierza pani zwinąć swego szpitalika? — Zwinąć? Dlaczego? — Tak sobie. — Co za dziwna myśl! Skąd panu to przyszło do głowy? — Zdaje mi się, że pani przyjaźni się z Łasuńską, i o ile wiem, jest pani pod jej wpływem. A według niej szpital, szkoły — to wszystko głupstwa, niepotrzebne wymysły. Dobre uczynki powinny być dziełem jednostek, oświata również: są to wszystko sprawy serca… zdaje się, że ona tak to określa. Chciałbym wiedzieć, za kim ten pacierz powtarza? Aleksandra Pawłowna roześmiała się. — Daria Michajłowna to mądra kobieta, bardzo ją lubię i szanuję; ale i ona może się mylić, nie wierzę ślepo każdemu jej słowu. — I doskonale pani robi — odparł Michajło Michajłycz, wciąż jeszcze nie schodząc z linijki — bo ona sama nie bardzo wierzy swoim słowom. A ja ogromnie się cieszę, że panią spotkałem. — Dlaczego? — Dobre pytanie! Jak gdyby spotkanie z panią nie było zawsze przyjemnością. Jest pani dziś świeża i ładna jak ten poranek. Aleksandra Pawłowna roześmiała się znowu. — Z czego się pani śmieje? — Jak to z czego? Gdyby pan mógł widzieć, z jak obojętną i chłodną miną powiedział mi pan ten komplement! Dziwię się, że nie ziewnął pan na zakończenie. — Z obojętną miną… Pani wciąż szuka ognia, a ogień na nic się nie zda. Wybuchnie, nadymi i zgaśnie. — I rozgrzeje — podchwyciła Aleksandra Pawłowna. — Tak… ale i sparzy. — Cóż z tego, że sparzy! To nic strasznego. Zawsze lepiej niż… — Zobaczymy, czy pani będzie mówiła to samo, gdy choć raz porządnie się pani sparzy — przerwał jej z rozdrażnieniem Michajło Michajłycz i uderzył konia lejcami po grzbiecie. — Do widzenia. — Michajło Michajłyczu, chwileczkę! — zawołała Aleksandra Pawłowna. — Kiedy pan będzie u nas? — Jutro; proszę pokłonić się bratu. I linijka potoczyła się dalej. Aleksandra Pawłowna popatrzyła za oddalającym się Michajłą Michajłyczem. „Istny worek” — pomyślała. Przygarbiony, zakurzony, ze zsuniętą na tył głowy czapką, spod której wymykały się kosmyki żółtych włosów, istotnie przypominał worek mąki. Aleksandra Pawłowna wracała powoli dróżką do domu. Szła ze spuszczonymi oczami. Po chwili, słysząc bliski tupot końskich kopyt, przystanęła i podniosła głowę… Naprzeciw niej jechał konno brat, a przy nim, trzymając w ręku laseczkę, szedł młody człowiek niewielkiego wzrostu, w lekkim, rozpiętym surducie, lekkim halsztuku i lekkim szarym kapeluszu. Z daleka uśmiechał się już do Aleksandry Pawłowny, chociaż widział, że szła zamyślona, nie patrząc na nic, a gdy tylko przystanęła, podszedł do niej radośnie, niemal tkliwie przemówił: — Dzień dobry, Aleksandro Pawłowno, dzień dobry! — A! Konstanty Diomidycz! Dzień dobry! — odpowiedziała. — Przybywa pan od Darii Michajłowny? — Tak jest, proszę pani, tak jest — podchwycił młody człowiek rozpromieniony — od Darii Michajłowny. Daria Michajłowna przysyła mnie do pani; wolałem iść pieszo… Przychodzę, nie ma pani w domu. Brat powiedział, że pani poszła do Siemionowki, a sam wybiera się w pole; poszedłem z nim razem na pani spotkanie. Tak. Jak to przyjemnie! Młody człowiek mówił po rosyjsku czysto i poprawnie, ale z akcentem cudzoziemskim, chociaż trudno było określić, z jakim. Rysy jego twarzy miały w sobie coś z Azjaty. Długi nos, nieco orli, wielkie, nieruchome, wypukłe oczy, grube, czerwone wargi, wysokie czoło, czarne jak smoła włosy, wszystko w nim zdradzało wschodnie pochodzenie, ale nosił nazwisko Pandalewski, mówił, że urodził się w Odessie, chociaż wychowywał się gdzieś na Białorusi na koszt pewnej dobroczynnej i bogatej wdowy. Inna znów wdowa ułatwiła mu wstąpienie na służbę państwową. W ogóle panie w średnim wieku chętnie opiekowały się Konstantym Diomidyczem, ten zaś wiedział, jak ich szukać i jak je znajdować. Teraz także mieszkał u bogatej właścicielki ziemskiej, Darii Michajłowny Łasuńskiej, w charakterze przybranego syna czy też rezydenta. Bardzo uprzejmy, usłużny, sentymentalny, skrycie lubieżny, obdarzony był miłym głosem, poprawnie grał na fortepianie i miał zwyczaj, gdy z kimś rozmawiał, wpijać w niego wzrok. Ubierał się bardzo czysto, doskonale nosił ubranie, starannie golił szeroki podbródek i gładziutko przyczesywał włosy. Aleksandra Pawłowna wysłuchała do końca jego przemówienia i zwróciła się do brata: — Wciąż dziś kogoś spotykam: przed chwilą rozmawiałam z Leżniewem. — A, z nim! Czy jechał dokądś? — Tak, i wyobraź sobie, linijką, ubrany w jakiś płócienny worek, zakurzony… Cóż za dziwak! — Być może, ale to wspaniały człowiek. — Kto taki? Pan Leżniew? — zapytał jakby ze zdziwieniem Pandalewski. — Tak, Michajło Michajłycz Leżniew — odparł Wołyncew. — Ale do widzenia, siostro; czas jechać w pole; sieją grykę u ciebie. Pan Pandalewski odprowadzi cię do domu… I Wołyncew puścił konia kłusem. — Z największą przyjemnością — zawołał Konstanty Diomidycz i ofiarował ramię Aleksandrze Pawłownie. Ona położyła rękę na jego ramieniu i oboje ruszyli drogą, która wiodła do dworu. Konstantemu Diomidyczowi sprawiało widocznie wielką przyjemność iść pod rękę z Aleksandrą Pawłowną; stawiał drobne kroki, uśmiechał się, a jego wschodnie oczy zaczynała pokrywać wilgotna mgiełka, co zresztą zdarzało mu się dość często: Konstanty Diomidycz łatwo się roztkliwiał, a nawet potrafił uronić łzę. Komu by zresztą nie było przyjemnie prowadzić pod ramię ładną kobietę, młodą i zgrabną? Cała gubernia mówiła jednogłośnie, że Aleksandra Pawłowna jest prześliczna, i gubernia miała rację. Prosty, troszkę zadarty nosek Aleksandry Pawłowny już mógł zawrócić głowę przeciętnemu śmiertelnikowi, że nie wspomnimy o aksamitnych czarnych oczach, złocistych włosach, dołeczkach i innych powabach. Ale najpiękniejszy był wyraz jej wdzięcznej twarzy: ufny, serdeczny i szczery; wyraz ten równocześnie wzruszał i pociągał. Aleksandra Pawłowna patrzyła i śmiała się jak dziecko; panie uważały, że jest dość naiwna… Czegóż można było więcej żądać? — Więc pan mówi, że Daria Michajłowna pana do mnie przysłała? — zapytała Aleksandra Pawłowna Pandalewskiego. — Tak jest, proszę pani, przysłała — odpowiedział wymawiając literę „s” jak angielskie „th” — Daria Michajłowna bardzo pragnie i poleciła mi jak najusilniej panią prosić, żeby pani była łaskawa przybyć dziś do niej na obiad… Daria Michajłowna (Pandalewski mówiąc o osobie trzeciej, a zwłaszcza o damie, surowo przestrzegał form wyszukanej grzeczności) oczekuje dziś nowego gościa, którego pragnie koniecznie pani przedstawić. — Któż to taki? — Niejaki baron Muffel, kamerjunkier z Petersburga. Daria Michajłowna niedawno poznała go u księcia Garina i wyraża się o nim bardzo pochlebnie, uważa, że to uprzejmy i dobrze wychowany młody człowiek. Pan baron zajmuje się również literaturą, a raczej… ach, jaki przepiękny motyl! Niech pani zechce zwrócić uwagę… a raczej ekonomią polityczną. Napisał artykuł, w którym porusza bardzo ciekawe zagadnienia, i chciałby poddać go krytyce Darii Michajłowny. — Artykuł o ekonomii politycznej? — Pod względem języka, Aleksandro Pawłowno, pod względem języka. Pani wiadomo, że Daria Michajłowna jest znawczynią także i w tych sprawach. Żukowski zasięgał jej rad, a mój dobrodziej, zamieszkały w Odessie świątobliwy starzec Roksolan Mediarowicz Ksandryka… Zapewne znane jest pani to nazwisko? — Nie, nigdy o nim nie słyszałam. — Nie słyszała pani o takim człowieku? To dziwne. Chciałem właśnie powiedzieć, że Roksolan Mediarowicz był bardzo wysokiego mniemania o wiedzy Darii Michajłowny, jeśli chodzi o język rosyjski. — A czy ten baron to nie jakiś nudziarz? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Nic podobnego. Daria Michajłowna mówiła, że przeciwnie, od razu można w nim poznać światowca. Mówił tak pięknie o Beethovenie, że nawet stary książę był zachwycony… Przyznam się, że byłbym tego chętnie posłuchał — znam się trochę na tym. Pozwoli pani, że jej ofiaruję ten śliczny polny kwiatek. Aleksandra Pawłowna przyjęła kwiatek, ale po chwili upuściła go na drogę. Od domu dzieliło ją nie więcej niż dwieście kroków. Niedawno zbudowany i wybielony, zdawał się zapraszać do siebie, wyglądając szerokimi jasnymi oknami spoza gęstej zieleni prastarych lip i klonów. — A więc, co pani każe powtórzyć Darii Michajłownie? — zapytał Pandalewski, z lekka dotknięty losem ofiarowanego kwiatka — czy zechce pani przyjechać na obiad? Daria Michajłowna zaprasza również brata pani. — Tak, z pewnością przyjedziemy. A jak się miewa Natasza? — Natalia Aleksiejewna zdrowa, dzięku Bogu… Ale minęliśmy już zakręt do majątku Darii Michajłowny. Pozwoli pani, że ją pożegnam. Aleksandra Pawłowna przystanęła. — A nie wstąpi pan do nas? — zapytała z wahaniem w głosie. — Pragnąłbym z całej duszy, ale boję się spóźnić. Daria Michajłowna życzy sobie posłuchać nowej etiudy Thalberga, muszę się przygotować i poegzercytować trochę. Poza tym, mówiąc szczerze, wątpię, by rozmowa ze mną mogła sprawić pani jakąkolwiek przyjemność. — Co też pan mówi… dlaczego… Pandalewski westchnął i wymownie spuścił oczy. — Do widzenia, Aleksandro Pawłowno — rzekł po chwili milczenia, ukłonił się i cofnął o krok. Aleksandra Pawłowna zawróciła i poszła do domu. Konstanty Diomidycz również ruszył w swoją stronę. Cała słodycz znikła od razu z jego twarzy, a wystąpił na niej wyraz niemal surowy i wielka pewność siebie. Zmienił się nawet chód Konstantego Diomidycza: i kroki stawiał teraz dłuższe, i stąpał ciężej. Przeszedł tak ze dwie wiorsty, wymachując od niechcenia laseczką, i nagle znów wyszczerzył zęby w uśmiechu: dostrzegł koło drogi młodą, dość urodziwą wiejską dziewczynę, która wypędzała cielęta z owsa. Konstanty Diomidycz cicho jak kot podszedł do dziewczyny i coś do niej zagadał. Dziewczyna z początku milczała, czerwieniła się i chichotała, wreszcie zakryła usta rękawem, odwróciła się i rzekła: — A niech pan sobie pójdzie, naprawdę. Konstanty Diomidycz pogroził jej palcem i kazał narwać sobie bławatków. — Na co panu bławatki? Wianki będzie pan plótł czy co? — odparła dziewczyna. — Naprawdę, niech pan już sobie pójdzie… — Posłuchaj, moja miła ślicznotko… — zaczął Konstanty Diomidycz. — A niechże pan sobie pójdzie wreszcie — przerwała mu dziewczyna — panicze tam idą. Konstanty Diomidycz obejrzał się. Istotnie — drogą biegli Wania i Pietia, synowie Darii Michajłowny; za nimi szedł ich nauczyciel, Basistow, młody, dwudziestodwuletni człowiek, który dopiero co skończył uniwersytet. Basistów był to młodzieniec wysokiego wzrostu, o twarzy pospolitej, dużym nosie, wydatnych wargach i małych, świńskich oczkach; był brzydki i niezgrabny, ale dobry, uczciwy i szczery. Ubierał się niedbale, nosił długie włosy — nie przez kokieterię, lecz z lenistwa; lubił zjeść, wyspać się, ale lubił także dobrą książkę, gorącą dyskusję i całym sercem nienawidził Pandalewskiego. Dzieci Darii Michajłowny uwielbiały swojego nauczyciela, nie bały się go ani trochę; Basistow był na poufałej stopie ze wszystkimi domownikami, co niezbyt się podobało pani domu, chociaż wciąż powtarzała, że żadne przesądy dla niej nie istnieją. — Dzień dobry, kochane chłopaczki! — zaczął Konstanty Diomidycz. — Jak wcześnie wybraliście się dziś na spacer. A ja — dodał, zwracając się do Basistowa — już dawno wyszedłem; moja namiętność — to rozkoszowanie się naturą. — Widzieliśmy, jak pan się rozkoszuje naturą — mruknął Basistow. — Materialista z pana. Myśli pan od razu Bóg wie co. Już ja pana znam. Pandalewski rozmawiając z Basistowem lub z ludźmi jego pokroju czuł lekkie rozdrażnienie i wymawiał literę „s” zupełnie czysto, a nawet trochę świszcząco. — Cóż to, o drogę się pan pytał tej dziewczyny? — rzekł Basistow rozglądając się w prawo i w lewo. Czuł, że Pandalewski patrzy mu prosto w twarz, co było w najwyższym stopniu niemiłe. — Powtarzam, jest pan materialistą, i kwita. Chciałby pan koniecznie we wszystkim widzieć tylko stronę prozaiczną… — Dzieci — skomenderował nagle Basistow — widzicie tam tę wierzbę na łące: zobaczymy, kto pierwszy dobiegnie… raz, dwa, trzy! Dzieci puściły się w stronę wierzby co sił w nogach. Basistow popędził za nimi. „Gbur! — pomyślał Pandalewski — zepsuje tych chłopców… Skończony gbur!” I zadowolony z siebie ogarnął wzrokiem swą schludną i elegancką figurkę. Rozpostartymi palcami strzepnął dwa razy rękaw surduta, poprawił kołnierz i poszedł dalej. Gdy znalazł się w swoim pokoju, ubrał się w stary szlafrok i z zatroskaną twarzą zasiadł do fortepianu. ROZDZIAŁ II Dom Darii Michajłowny Łasuńskiej uważany był niemal za najświetniejszy w całej guberni. Ogromny, murowany, wystawiony według projektu Rastrellego w guście zeszłego stulecia, wznosił się majestatycznie na szczycie wzgórza, u stóp którego płynęła jedna z największych rzek Rosji Środkowej. Daria Michajłowna była to wielka i bogata pani, wdowa po tajnym radcy stanu. Chociaż Pandalewski opowiadał o niej, że zna całą Europę i cała Europa ją zna jednakże Europa mało o niej wiedziała; nawet w Petersburgu Daria Michajłowna nie odgrywała znaczniejszej roli; za to w Moskwie znali ją wszyscy i wszyscy u niej bywali. Należała do najlepszego towarzystwa i uchodziła za kobietę nieco dziwaczną; niezbyt dobrą, ale niezwykle mądrą. W młodości była bardzo piękna. Poeci pisali dla niej wiersze, młodzi ludzie kochali się w niej, asystowali jej panowie piastujący wysokie stanowiska. Ale od tego czasu upłynęło lat dwadzieścia pięć lub trzydzieści i z dawnej urody nie zostało nawet śladu. „Czy to możliwe — mimo woli zapytywał się w duchu każdy, kto widział ją po raz pierwszy — czy to możliwe, że ta chuda, pożółkła, choć niestara kobieta o spiczastym nosie była niegdyś pięknością? Czy to naprawdę ona, ta sama, którą sławiły liry?…” I każdy zdumiewał się skrycie zmiennością rzeczy doczesnych. Pandalewski uważał, co prawda, że Daria Michajłowna zachowała niezwykle piękne oczy, ale przecież ten sam Pandalewski twierdził, że zna ją cała Europa. Daria Michajłowna przyjeżdżała co lato do siebie na wieś z dziećmi (miała ich troje: siedemnastoletnią córkę Natalię i dwóch synów w wieku lat dziewięciu i dziesięciu) i prowadziła dom otwarty, to znaczy przyjmowała mężczyzn, przeważnie nieżonatych: nie znosiła pań z prowincji. Dostawało jej się też za to od tych pań! Daria Michajłowna była, ich zdaniem, dumna, niemoralna i okropna despotka, a zwłaszcza pozwalała sobie na tak swobodne rozmowy, że aż strach! Daria Michajłowna istotnie nie lubiła się na wsi krępować, a w swobodnej prostocie jej zachowania wyczuwało się lekki odcień pogardy wielkomiejskiej lwicy w stosunku do otaczających ją dość nieokrzesanych i pospolitych istot… Wobec znajomych w mieście też zachowywała się nonszalancko, nawet ironicznie, ale bez odcienia pogardy. Aha… Czy zauważyłeś, czytelniku, że niezwykle roztargniony w otoczeniu swoich podwładnych człowiek nigdy nie bywa roztargniony w towarzystwie osób wyżej od niego stojących? Czemu to przypisać? Zresztą takie pytania do niczego nie prowadzą. Kiedy Konstanty Diomidycz nauczył się wreszcie na pamięć etiudy Thalberga i opuściwszy swój czysty i wesoły pokój zszedł do bawialni, zastał tam zebrane całe domowe towarzystwo. „Salon” już się rozpoczął. Pani domu podwinąwszy nogi zasiadła na szerokiej sofie, ze świeżą broszurą francuską w ręku; pod oknem przy krosnach siedziały z jednej strony córka Darii Michajłowny, a z drugiej m–lle Boncourt, guwernantka, zasuszona stara panna lat około sześćdziesięciu; pod jaskrawym czepkiem nosiła postisz z czarnych włosów, a w uszach watę. W kącie przy drzwiach zaszył się Basistow i czytał gazetę. Pietia i Wania grali przy nim w warcaby, opierając się zaś o piec stał z założonymi w tył rękami starszy pan niewielkiego wzrostu, o siwej, rozwichrzonej czuprynie, śniadej twarzy i biegających czarnych oczkach — niejaki Afrikan Siemionycz Pigasow. Dziwny to był człowiek ten pan Pigasow. Rozgoryczony na wszystko i wszystkich — a zwłaszcza na kobiety — wymyślał od rana do wieczora, czasem bardzo dowcipnie, czasem dość trywialnie, ale zawsze z upodobaniem. Drażliwość jego graniczyła z dziwactwem; śmiech, dźwięk głosu, cała jego istota zdawała się przepojona żółcią. Daria Michajłowna chętnie przyjmowała Pigasowa: bawiły ją jego koncepty. Istotnie, były dość zabawne. Miał pasję wyolbrzymiania wszystkiego. Na przykład: jeśli mówiono przy nim o jakimkolwiek nieszczęściu — czy to opowiadano mu, że wieś spłonęła od pioruna, czy że woda zerwała tamę młyńską lub że chłop odrąbał sobie rękę siekierą, za każdym razem pytał ze skupioną zawziętością: „A jak jej na imię?” — to znaczy, jak się nazywa kobieta, która była powodem katastrofy; był bowiem głęboko przekonany, że przyczyną każdego nieszczęścia jest kobieta, należy tylko dokładnie zbadać sprawę. Padł kiedyś na kolana przed prawie nieznajomą damą, która natarczywie zapraszała go, by jadł, i przez łzy, ale z wypisaną na twarzy wściekłością zaczął ją błagać, żeby się nad nim zlitowała, że niczym wobec niej nie zawinił, że nigdy już do niej więcej nie przyjedzie. Pewnego razu idący pod górę koń poniósł, zrzucił do rowu i omal nie zabił jednej z praczek Darii Michajłowny. Pigasow odtąd nie nazywał inaczej tego konia, jak: „poczciwy, poczciwy konik”, samą zaś górę i rów uważał za niezwykle malownicze miejsce. Nie powiodło mu się w życiu — z własnej winy stał się maniakiem. Był synem ubogich rodziców. Ojciec jego pełnił różne podrzędne funkcje, ledwo umiał czytać i pisać i nie troszczył się o wychowanie syna: żywił go, ubierał, i tyle. Matka go psuła, ale wkrótce umarła. Pigasow wychował się sam; sam wstąpił do szkoły powiatowej, potem do gimnazjum, nauczył się języków: francuskiego, niemieckiego, a nawet łaciny, i po skończeniu gimnazjum z doskonałym świadectwem pojechał do Dorpatu, gdzie nieustannie borykał się z biedą, ale doprowadził trzyletnie studia do końca. Zdolności Pigasowa nie wybiegały poza przeciętność; wyróżniał się cierpliwością i wytrwałością, a zwłaszcza — wielką ambicją; chciał bywać w dobrym towarzystwie, nie pozostawać w tyle za innymi, na złość losowi. Uczył się więc przykładniej i na uniwersytet w Dorpacie wstąpił przez ambicję. Bieda gniewała go i rozwinęła w nim spostrzegawczość i przebiegłość. Miał swoisty sposób mówienia; od najmłodszych lat wyrobił w sobie osobliwe krasomówstwo przepojone żółcią i goryczą. Myśli jego nie wznosiły się ponad przeciętny poziom; mówił zaś tak, że mógł robić wrażenie nie tylko mądrego, ale nawet bardzo mądrego człowieka. Otrzymawszy stopień kandydata, Pigasow postanowił poświęcić się karierze naukowej: zrozumiał, że na żadnym innym polu nie mógłby dotrzymać kroku swym kolegom (starał się dobierać takich, którzy należeli do wyższej sfery, umiał dostosować się do nich, schlebiał im nawet, chociaż wciąż na nich wymyślał). Ale mówiąc po prostu, nie miał danych na to, by pójść drogą naukową. Będąc samoukiem, lecz nie z miłości do nauki, Pigasow w istocie umiał za mało. Obciął się sromotnie przy obronie tezy, podczas gdy mieszkający z nim w jednym pokoju inny student, z którego stale się wyśmiewał, człowiek bardzo ograniczony, ale odpowiednio i solidnie przygotowany, odniósł pełny triumf. To niepowodzenie doprowadziło Pigasowa do wściekłości; spalił wszystkie książki i zeszyty i wstąpił na służbę państwową. Z początku szło mu nieźle: urzędnik był z niego co się zowie, niezbyt sprawny, ale za to w najwyższym stopniu pewny siebie i energiczny; chciał się jednak wybić jak najprędzej — zaplątał się, noga mu się powinęła i musiał podać się do dymisji. Trzy lata przesiedział u siebie w nabytej na dogodnych warunkach wiosce i nagle ożenił się z bogatą, niezbyt wykształconą obywatelką ziemską, którą złowił na wędkę swych ironicznych i nonszalanckich manier. Ale usposobienie Pigasowa stało się zbyt już przykre i zgryźliwe; ciążyły mu obowiązki rodzinne… Żona jego po kilku latach wspólnego z nim pożycia wyjechała potajemnie do Moskwy i tam sprzedała jakiemuś zręcznemu aferzyście swój majątek, w którym Pigasow na krótko przedtem wybudował dwór. Do głębi wstrząśnięty tym ostatnim ciosem, Pigasow wytoczył żonie proces, ale nic nie wygrał… Kończył więc życie samotnie; bywał u sąsiadów, na których wymyślał za oczy, a nawet i w oczy, a ci przyjmowali go z jakimś wystraszonym półuśmiechem, chociaż w istocie się go nie bali — i nigdy nie brał książki do ręki. Miał około stu dusz; chłopom jego działo się dość dobrze. — A, Constantin — zaczęła Daria Michajłowna, gdy tylko Pandalewski wszedł do salonu — czy Alexandrine przyjedzie? — Aleksandra Pawłowna kazała pani podziękować i będzie to sobie poczytywała za niezwykłą przyjemność — odpowiedział Konstanty Diomidycz, uprzejmie kłaniając się na wszystkie strony i dotykając nienagannie uczesanych włosów tłustą, ale białą ręką o paznokciach przyciętych w kształcie trójkąta. — A Wołyncew także przyjedzie? — Pan Wołyncew również. — A więc, drogi panie — ciągnęła dalej Daria Michajłowna zwracając się do Pigasowa — pańskim zdaniem wszystkie panny są nieszczere? Wargi Pigasowa skrzywiły się, a łokieć drgnął nerwowo. — Powiedziałem — zaczął spokojnym głosem (w przystępie największej wściekłości mówił powoli i wyraźnie) — powiedziałem, że panny w ogóle, o obecnych oczywiście mówić nie będę… — Ale to nie przeszkadza panu o nich tak myśleć — przerwała Daria Michajłowna. — Mówić o nich nie będę — powtórzył Pigasow. — Wszystkie panny w ogóle są w najwyższym stopniu nieszczere w wyrażaniu swoich uczuć. Na przykład panna, czy się przestraszy, czy ucieszy z czegoś, czy zmartwi, z pewnością najpierw wygnie swe ciało w jakiś taki oto wytworny sposób (i Pigasow karykaturalnie wygiął stan i rozcapierzył palce), potem dopiero krzyknie: ach! i roześmieje się albo zapłacze. Mnie jednak (tu Pigasow uśmiechnął się, zadowolony z siebie) udało się wywołać kiedyś prawdziwy, niekłamany odruch u pewnej wyjątkowo nieszczerej panny. — A to w jaki sposób? Oczy Pigasowa rozbłysły. — Uderzyłem ją z tyłu w bok osinową pałką. Panna jak nie wrzaśnie, a ja jej: brawo! brawo! To był głos natury, to był szczery okrzyk… Niech pani zawsze na przyszłość tak postępuje! Wszyscy w pokoju roześmieli się. — Jakież pan głupstwa mówi! — zawołała Daria Michajłowna. — Nigdy nie uwierzę, że pan uderzył pannę pałką w bok. — Jak Boga kocham, pałką, ogromną pałką, podobną do tych, których używają przy obronie twierdzy. — Mais c’est une horreur ce que vous dites l?, monsieur — zapiszczała m–lle Boncourt, groźnie spoglądając na zanoszące się od śmiechu dzieci. — Niech mu pani nie wierzy — rzekła Daria Michajłowna — czy pani go nie zna? Ale oburzona Francuzka długo nie mogła się uspokoić i wciąż coś mruczała pod nosem. — Pani może mi nie wierzyć — ciągnął dalej obojętnym głosem Pigasow — ale ja twierdzę, że powiedziałem najszczerszą prawdę. Któż może to wiedzieć lepiej ode mnie? Widzę z tego, że pani zapewne także mi nie uwierzy, iż nasza sąsiadka, sama Helena Antonowna Czepuzowa, proszę zauważyć, sama, opowiedziała mi, jak uśmierciła swego rodzonego siostrzeńca… — Znów pan coś wymyślił! — Za pozwoleniem, za pozwoleniem! Niech pani posłucha i osądzi. Zwracam uwagę, że nie chcę jej obmawiać, nawet ją lubię, o tyle, o ile można lubić kobietę; w całym domu nie ma ani jednej książki oprócz kalendarza, a czytać nie umie inaczej jak głośno, poci się przy tym ćwiczeniu i skarży się później, że jej oczy z orbit wyłażą. Słowem, poczciwa kobieta i pokojówki ma tłuste. Dlaczego miałbym ją obmawiać? — Ho, ho! — powiedziała Daria Michajłowna — Afrikan Siemionycz wsiadł już na swego konika, nie zejdzie teraz z niego do wieczora. — Mój konik… A każda kobieta ma ich aż trzy, z których nigdy nie zsiada, chyba we śnie… — Jakież to są te trzy koniki? — Złe słówka, przymówka i wymówka. — Wie pan co, mój drogi — zaczęła Daria Michajłowna — pan nie darmo jest taki rozgoryczony na kobiety. Musiała któraś z nich pana… — … skrzywdzić. To chciała pani powiedzieć? — przerwał Pigasow. Daria Michajłowna zmieszała się trochę: przypomniała sobie nieszczęśliwe małżeństwo Pigasowa… kiwnęła więc tylko głową. — Jedna kobieta istotnie mnie skrzywdziła — rzekł Pigasow — chociaż była dobra, bardzo dobra… — Któż to taki? — Moja matka — odpowiedział Pigasow zniżając głos. — Matka pana? A czymże mogła pana skrzywdzić? — Tym, że mnie urodziła… Daria Michajłowna zmarszczyła brwi. — Zdaje mi się — rzekła po chwili — że rozmowa nasza przyjmuje niewesoły obrót… Constantin, niech pan zagra nam nową etiudę Thalberga… Może dźwięki muzyki ułagodzą Afrikana Siemionycza. Wszak Orfeusz poskramiał dzikie zwierzęta. Konstanty Diomidycz siadł do fortepianu i odegrał etiudę całkiem poprawnie. Natalia Aleksiejewna słuchała z początku uważnie, ale potem wzięła znów robotę do ręki: — Merci, c’est charmant — powiedziała Daria Michajłowna — lubię Thalberga. Il est si distingué. Nad czym się pan tak zamyślił? — Myślałem — zaczął powoli Pigasow — że są trzy kategorie egoistów: egoiści, którzy sami żyją i dają żyć innym; egoiści, którzy sami żyją i nie dają żyć innym; wreszcie egoiści, którzy sami nie żyją i innym żyć nie dają… Kobiety po większej części należą do tej trzeciej kategorii. — Jak to uprzejmie. Jedno tylko mnie dziwi: pańska pewność siebie w sądach Jakby pan nigdy się nie mógł omylić. — Któż to powiedział? I ja się mylę; mężczyzna także może się mylić. Ale czy pani wie, jaka jest różnica między pomyłką jednego z nas a pomyłką kobiety? Nie wie pani? A więc mężczyzna na przykład może powiedzieć, że dwa razy dwa jest nie cztery, ale pięć albo trzy i pół, a kobieta powie, że dwa razy dwa to — świeczka stearynowa. — Zdaje się, że to już od pana słyszałam… Ale pozwoli pan, że zapytam, jaki związek miała myśl pana o trzech kategoriach egoistów z muzyką, którąśmy przed chwilą słyszeli? — Żadnego, zresztą nie słuchałem muzyki. — No, „a jegomość widzę niepoprawny, że i mówić nie warto” — odparła Daria Michajłowna przekręcając trochę wiersz Gribojedowa. — Cóż pan lubi zatem, jeśli się panu muzyka nie podoba? Może literaturę? — Lubię literaturę, byle nie dzisiejszą. — Dlaczego? — A dlatego. Przejeżdżałem niedawno z jakimś panem promem przez Okę. Prom przybił do stromego brzegu; trzeba było powozy wyciągać rękami. Powóz tego pana był strasznie ciężki. Przez cały czas, kiedy przewoźnicy natężali się, żeby go wyciągnąć na brzeg, ów jegomość tak stękał stojąc na promie, że litość brała… Proszę, pomyślałem sobie, nowe zastosowanie systemu podziału pracy. Tak samo literatura dzisiejsza: inni ciągną, robią robotę, a ona stęka. Daria Michajłowna uśmiechnęła się. — I to się nazywa wierne odtworzenie życia współczesnego — mówił dalej niezmordowany Pigasow — głębokie zrozumienie zagadnień społecznych i coś tam jeszcze… Ach, te szumne frazesy! — A właśnie kobiety, na które pan tak napada — one przynajmniej nie używają szumnych frazesów. Pigasow wzruszył ramionami. — Nie używają, bo nie potrafią. Daria Michajłowna zaczerwieniła się lekko. — Zaczyna pan mówić impertynencje! — rzekła z wymuszonym uśmiechem. W pokoju zrobiło się cicho. — A gdzie jest Zołotonosza? — zapytał nagle Basistowa jeden z chłopców. — W guberni połtawskiej, kochaneczku — podchwycił Pigasow — w samej Chochlandii. (Ucieszył się ze sposobności, by zmienić temat rozmowy). Mówiliśmy właśnie o literaturze — ciągnął dalej — otóż gdybym miał za dużo pieniędzy, zrobiłbym się od razu poetą małorosyjskim. — A to co znowu? Piękny mi poeta — odparła Daria Michajłowna — czy pan zna język małorosyjski? — Ani trochę, ale to niepotrzebne. — Jak to niepotrzebne? — A tak, niepotrzebne, wystarczy wziąć kartkę papieru i napisać u góry: Duma, potem zacząć: „Hej, ty dolo, moja dolo!” albo „Siedzi Kozaczyna Nalewajko na kurhanie!”, albo „Popid horoju, popid zełenoju, hraje, hraje, woropaje, hop, hop!”, lub jeszcze coś w tym rodzaju. I sprawa załatwiona. Tylko drukować i wydawać. Małorus przeczyta, oprze głowę na ręku i na pewno zapłacze — taką już ma czułą duszę! — Na miłość boską! — zawołał Basistow. — Co też pan mówi najlepszego? To do niczego niepodobne. Mieszkałem w Małorosji, lubię ją, znam jej język… „Hraje, hraje, woropaje” — to zupełna bzdura. — Możliwe, ale chochoł jednak zapłacze. Pan powiedział: język … a czy istnieje język małorosyjski? Poprosiłem raz pewnego chochła, żeby przetłumaczył następujące zdanie, pierwsze lepsze, jakie mi przyszło na myśl: „Gramatyka to sztuka poprawnego czytania i pisania”. Czy wie pan, jak on to przetłumaczył? „Hramatyka je wyskustwo prawylno czytaty y pysaty…” Co? To jest język, pańskim zdaniem? Samodzielny język? Prędzej dałbym najlepszego przyjaciela utłuc w moździerzu, niżbym się z tym zgodził… Basistow chciał mu replikować. — Niech pan da spokój — przerwała Daria Michajłowna — przecież pan wie, że oprócz paradoksów nic pan od niego nie usłyszy. Pigasow uśmiechnął się złośliwie. Wszedł lokaj i zaanonsował Aleksandrę Pawłownę z bratem. Daria Michajłowna wstała na powitanie gości. — Dzień dobry, Alexandrine — zaczęła zbliżając się do niej. — Jak to mądrze, żeś przyjechała… Dzień dobry, Sergiuszu Pawłyczu. Wołyncew uścisnął dłoń Darii Michajłowny i podszedł do Natalii Aleksiejewny. — A ten nowy pani znajomy, baron, przyjedzie dziś? — zapytał Pigasow. — Owszem, przyjedzie. — Mówią o nim, że to wielki filozof, wciąż Heglem sypie. Daria Michajłowna nic nie odpowiedziała, posadziła Aleksandrę Pawłownę na sofie i sama usiadła przy niej. — Filozofia — mówił dalej Pigasow — to wyższy punkt widzenia. Ścierpieć nie mogę tych wyższych punktów widzenia. I co można zobaczyć patrząc z góry? Przecież jak zechcemy kupić konia, to nie będziemy go oglądać z wieży strażackiej. — Baron chciał, zdaje się, przywieźć pani jakiś artykuł? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Tak, artykuł — odpowiedziała z przesadną niedbałością Daria Michajłowna — o stosunku handlu do przemysłu w Rosji… Ale proszę się nie bać, nie będziemy go tu czytali… nie po to państwa zaprosiłam. Le baron est aussi aimable que savant. A jak dobrze mówi po rosyjsku. C`est un vrai torrent… il vous entraine — Tak dobrze mówi po rosyjsku, że zasłużył sobie na francuską pochwałę — mruknął Pigasow. — Niech pan gderze, niech pan sobie gderze… To bardzo licuje z pańską nastroszoną fryzurą… Ale dlaczego nie ma go jeszcze? Wiecie co, messieurs et mesdames — dodała Daria Michajłowna rozejrzawszy się dokoła — chodźmy do ogrodu… mamy jeszcze prawie godzinę do obiadu, a pogoda wspaniała. Całe towarzystwo wstało i przeszło do ogrodu. Ogród Darii Michajłowny ciągnął się aż do rzeki. Było tam dużo starych alei lipowych, pachnących, ciemnozłocistych, szmaragdowo przeświecających u wylotów, i mnóstwo altanek z akacji i bzów. Wołyncew z Natalią i m–lle Boncourt zapuścili się w sam gąszcz ogrodu. Wołyncew szedł obok Natalii i milczał. M–lle Boncourt szła nieco za nimi. — Co pani robiła dzisiaj? — zapytał wreszcie Wołyncew szarpiąc końce swych pięknych ciemnoblond wąsów. Rysy twarzy miał podobne do siostry, ale mniej w nich było wesołości i życia, oczy zaś, piękne i łagodne, patrzyły jakoś smutno. — Nic właściwie — odpowiedziała Natalia — słuchałam, jak Pigasow wymyśla, wyszywałam na kanwie, czytałam. — A co pani czytała? — Czytałam… historię wojen krzyżowych — odpowiedziała Natalia z lekkim wahaniem. Wołyncew popatrzył na nią. — O — rzekł wreszcie — to musi być interesujące. Zerwał gałązkę i zaczął kręcić nią młynka w powietrzu. Przeszli jeszcze ze dwadzieścia kroków. — Kto to jest ten baron, którego mama pani poznała? — zapytał znów Wołyncew. — Kamerjunkier, bawi tu przejazdem; maman bardzo go chwali. — Mama pani jest skłonna do zachwytów. — To dowodzi, że jest jeszcze bardzo młoda duchem — odparła Natalia. — Tak. Niedługo odeślę pani konia. Jest już prawie ujeżdżony. Chciałbym, żeby z miejsca ruszał galopem, i doprowadzę do tego. — Merci. Jednakże to mnie zawstydza. Pan go sam ujeżdża… a to podobno takie trudne… — Żeby sprawić pani choćby najmniejszą przyjemność, Natalio Aleksiejewno, gotów byłbym… nie tylko taką drobnostkę… Wołyncew zaciął się. Natalia spojrzała na niego przyjaźnie i jeszcze raz powiedziała: — Merci. — Pani wie — ciągnął dalej Sergiusz Pawłycz po długim milczeniu — że nie ma takiej rzeczy… Ale po co ja to mówię, przecież pani wszystko wie. W tej chwili w domu rozległ się dzwon. — Ah, la cloche du diner — zawołała m–lle Boncourt — rentrons „Quel dommage — myślała w duchu stara Francuzka wchodząc na stopnie tarasu za Wołyncewem i Natalią — quel dommage, que ce charmant garçon ait si peu de ressources dans la conversation… co mniej więcej można by tak przetłumaczyć: „dobry z ciebie chłopiec, ale niedołęga”. Baron nie przyjechał na obiad. Czekano na niego blisko pół godziny. Przy stole rozmowa się nie kleiła. Sergiusz Pawłycz spoglądał tylko na Natalię, przy której siedział, i gorliwie dolewał jej wody do szklanki. Pandalewski na próżno starał się zabawić swą sąsiadkę, Aleksandrę Pawłownę: rozpływał się wprost w duserach, a ona omal nie ziewała. Basistow kręcił gałki z chleba i nie myślał o niczym; nawet Pigasow milczał, gdy zaś Daria Michajłowna zwróciła mu uwagę, że bardzo jest dziś nieuprzejmy, odpowiedział ponuro: — A czy ja kiedy bywam uprzejmy? To nie moja specjalność… — I uśmiechając się gorzko, dodał: — Trochę cierpliwości. Ja jestem tylko kwas, du pospolity rosyjski kwas, ale ten pani kamerjunkier… — Brawo! — zawołała Daria Michajłowna. — Pigasow jest zazdrosny, już z góry jest zazdrosny! Ale Pigasow nic nie odpowiedział, tylko popatrzył spode łba. Wybiła siódma i wszyscy znów zebrali się w salonie: — Widać już nie przyjedzie — rzekła Daria Michajłowna. W tej samej chwili rozległ się turkot, na dziedziniec wjechał niewielki tarantas, a po chwili do salonu wszedł lokaj i podał Darii Michajłownie list na srebrnej tacy. Przeczytała go do końca i zwracając się do lokaja zapytała: — A gdzie jest ów pan, który ten list przywiózł? — Siedzi w powozie. Czy jaśnie pani każe przyjąć? — Proś. Lokaj wyszedł. — Proszę sobie wyobrazić, jaka przykrość — mówiła Daria Michajłowna — baron otrzymał wezwanie, musi natychmiast wracać do Petersburga. Przysłał mi swój artykuł przez niejakiego pana Rudina, swego przyjaciela. Baron chciał mi go przedstawić, bardzo go chwalił. Ale jaka szkoda, miałam nadzieję, że baron dłużej tu pozostanie… — Dymitr Nikołajewicz Rudin — zaanonsował lokaj. ROZDZIAŁ III Wszedł człowiek lat około trzydziestu pięciu, wysoki, trochę przygarbiony, kędzierzawy, śniady. Rysy twarzy miał nieregularne, ale wyraziste i świadczące o rozumie, nos prosty i szeroki oraz ładnie zarysowane usta; ciemnobłękitne oczy lśniły wilgotnym blaskiem. Miał na sobie ubranie nienowe i ciasne, jakby z niego wyrósł. Szybko podszedł do Darii Michajłowny i składając uprzejmy ukłon powiedział, że od dawna pragnął dostąpić zaszczytu, by zostać jej przedstawionym, i że jego przyjaciel, baron, bardzo żałował, iż nie mógł pożegnać się osobiście. Wysoki głos Rudina nie licował z jego wzrostem i szerokimi ramionami. — Proszę, niech pan siada… bardzo się cieszę — odpowiedziała Daria Michajłowna i po zapoznaniu go z resztą towarzystwa zapytała, czy pochodzi z tych stron, czy jest tu tylko przejazdem. — Majątek mój leży w guberni — odpowiedział Rudin trzymając kapelusz na kolanach. — Jestem od niedawna w tych stronach. Przyjechałem w interesach i zamieszkałem tymczasem w tutejszym mieście powiatowym. — U kogo? — U doktora. To mój dawny kolega z uniwersytetu. — Ach tak, u doktora… Chwalą go… Mówią, że jest bardzo biegły w swojej sztuce. A barona zna pan od dawna? — Spotkałem go tej zimy w Moskwie i spędziłem teraz u niego około tygodnia. — Baron to bardzo mądry człowiek. — Tak, istotnie. Daria Michajłowna powąchała rożek chusteczki pachnącej wodą kolońską. — Czy jest pan na służbie państwowej? — Kto, proszę pani, ja? — Tak. — Nie… Jestem dymisjonowany. Zapanowało krótkie milczenie, po czym znów zaczęła się ogólna rozmowa. — Pozwoli pan, że zapytam — zaczął Pigasow zwracając się do Rudina. — Czy zna pan treść artykułu, który przysłał pan baron? — Znam. — Artykuł ten traktuje o stosunku handlu… czy też raczej przemysłu do handlu w naszym kraju… Tak, zdaje się, była pani łaskawa powiedzieć, Dario Michajłowno? — Tak, właśnie… — odpowiedziała Daria Michajłowna przykładając rękę do czoła. — Ja, oczywiście, jestem złym sędzią w tych sprawach — ciągnął dalej Pigasow — ale muszę się przyznać, że sam tytuł artykułu wydaje mi się nadzwyczaj… jak by to delikatnie powiedzieć?… nadzwyczaj niezrozumiały i zawiły. — Dlaczego się panu tak wydaje? Pigasow uśmiechnął się i spojrzał przelotnie na Darię Michajłownę. — A dla pana to jasne? — zapytał, ponownie zwracając ku Rudinowi swą lisią twarzyczkę. — Dla mnie? Jasne. — Hm… Oczywiście pan wie lepiej. — Panią boli głowa? — zapytała Aleksandra Pawłowna Darię Michajłownę. — Nie. Ja tylko tak. C`est nerveux. — Pozwoli pan, że zapytam — zaczął znów Pigasow nosowym głosikiem — pański znajomy, baron Muffel… tak się nazywa, prawda? — Tak jest. — Czy pan baron Muffel zajmuje się specjalnie ekonomią polityczną, czy tylko, ot tak, poświęca tej interesującej nauce godziny wolne od światowych przyjemności i zajęć służbowych? Rudin spojrzał badawczo na Pigasowa. — Baron jest dyletantem w tych sprawach — odpowiedział czerwieniąc się lekko — ale w jego artykule jest wiele myśli słusznych i ciekawych. — Nie mogę z panem dyskutować nie znając artykułu… Ale śmiem zapytać, czy praca pańskiego przyjaciela, barona Muffela, zawiera więcej ogólnych rozważań niż faktów? — Są tam fakty i rozważania oparte na faktach. — Tak, tak. Powiem panu, że moim zdaniem… a mogę jednak przy sposobności wtrącić swoje słowo: trzy lata spędziłem w Dorpacie… że te wszystkie tak zwane ogólne rozważania, hipotezy, systemy… pan daruje, jestem prowincjuszem i rąbię prawdę prosto z mostu… są nic nie warte. To tylko mędrkowanie, zawracanie ludziom głowy. Podawajcie fakty, panowie, to wystarczy. — Słusznie! — odparł Rudin. — Ale znaczenie faktów też chyba należy podawać? — Ogólne rozważania! — ciągnął dalej Pigasow — nie cierpię tych ogólnych rozważań, sprawozdań, wniosków. Wszystko to oparte na tak zwanych przekonaniach; każdy opowiada o swoich przekonaniach i jeszcze żąda, by je szanowano, obnosi się z nimi… Ech! I Pigasow potrząsnął pięścią w powietrzu. Pandalewski roześmiał się: — Doskonale — rzekł Rudin — więc, pańskim zdaniem, nie ma przekonań? — Nie, i nawet nie istnieją. — I to jest pańskie przekonanie? — Tak. — Więc jak pan może mówić, że pan ich nie ma? Już ma pan jedno na początek. Wszyscy w pokoju uśmiechnęli się i wymienili spojrzenia. — Za pozwoleniem, za pozwoleniem, jednakże… — zaczął Pigasow. Ale Daria Michajłowna klasnęła w dłonie i zawołała: — Brawo, brawo, pobity Pigasow, pobity! — i delikatnie wyjęła kapelusz z rąk Rudina. — Proszę się jeszcze nie cieszyć, łaskawa pani, będzie czas na to — odparł Pigasow ze złością. — Nie wystarczy powiedzieć dowcipu z miną pełną wyższości, trzeba dowieść, obalić… Odbiegliśmy od tematu dyskusji. — Za pozwoleniem — spokojnie przerwał Rudin — sprawa jest prosta. Nie wierzy pan w pożytek rozważań ogólnych, w przekonania… — Nie wierzę, nie wierzę, w nic nie wierzę. — Doskonale. Jest pan sceptykiem. — Nie widzę potrzeby używania takich uczonych słów. Zresztą… — Niech pan nie przerywa — wtrąciła Daria Michajłowna. „Zyg, zyg, zyg!” — powiedział do siebie w tej chwili Pandalewski i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To słowo wyraża moją myśl — ciągnął dalej Rudin. — Pan je rozumie, dlaczego więc miałbym go nie używać? Pan w nic nie wierzy… A dlaczego wierzy pan w fakty? — Jak to dlaczego? Dobre sobie! Fakty są rzeczą znaną, każdy wie, co to są fakty… Sądzę o nich na podstawie doświadczenia, na podstawie świadectwa zmysłów. — A czyż zmysły nie mogą pana oszukać? Wrażenie mówi panu, że słońce obraca się dokoła ziemi… a może pan nie zgadza się z Kopernikiem? Jemu także pan nie wierzy? Uśmiech przemknął po twarzach obecnych i wszystkie oczy zwróciły się na Rudina. „Niegłupi z niego człowiek” — pomyślał każdy. — Pan wciąż raczy sobie żartować — odrzekł Pigasow. — Oczywiście, to bardzo oryginalne, ale nie należy do rzeczy. — W tym, co dotychczas powiedziałem — odparł Rudin — było niestety zbyt mało myśli oryginalnych. Wszystko to jest od dawna znane i tysiąc razy o tym mówiono. Nie o to jednak chodzi… — A więc o co? — zapytał Pigasow dość zuchwale. W dyskusji z początku kpił sobie z przeciwnika, potem stawał się gburowaty, a wreszcie obrażał się i milkł. — O to — mówił Rudin — że nie mogę, przyznam się, bez uczucia szczególnego żalu słuchać, jak mądrzy ludzie napadają przy mnie na… — Systemy? — przerwał Pigasow. — Powiedzmy, choćby na systemy. Dlaczego tak pana przeraża to słowo? Każdy oparty jest na poznaniu podstawowych praw, pierwiastków życia… — Ale przecież poznać ich ani odkryć nie można! — Za pozwoleniem. Oczywiście, nie są one dostępne dla każdego, przy tym mylić się jest rzeczą ludzką. Jednak, zgodzi się pan ze mną prawdopodobnie, że na przykład Newton odkrył przynajmniej niektóre z tych zasadniczych praw. Powiedzmy, że był to geniusz, ale odkrycia ludzi genialnych tym są wielkie, że stają się dorobkiem wszystkich. Dążenie do poszukiwania ogólnych przyczyn w poszczególnych zjawiskach jest jedną z podstawowych cech umysłu ludzkiego i całe nasze wykształcenie… — A więc tędy droga… — przerwał Pigasow przeciągając słowa. — Ze mnie człowiek praktyczny i w te wszystkie metafizyczne subtelności nie wdaję się i wdawać się nie chcę. — Doskonale. To tylko od pana zależy. Ale proszę przyznać, że samo pragnienie, aby być wyłącznie człowiekiem praktycznym, jest już swego rodzaju systemem, teorią… — Powiedział pan: wykształcenie! — podchwycił Pigasow. — Tym się panu zachciało imponować! Bardzo potrzebne to zachwalane wykształcenie! Złamanego szeląga nie dam za to pańskie wykształcenie! — Jak pan jednak nie umie dyskutować, mój drogi — zwróciła mu uwagę Daria Michajłowna, w duchu bardzo zadowolona ze spokoju i wyszukanej uprzejmości swego nowego znajomego. „C`est un homme comme il faut — pomyślała z życzliwą uwagą patrząc na twarz Rudina. — Trzeba go będzie oswoić”. Te ostatnie słowa powiedziała w myśli po rosyjsku. — Nie będę stawał w obronie wykształcenia — ciągnął dalej Rudin po krótkim milczeniu — niepotrzebna mu moja obrona. Pan nie lubi wykształcenia… Każdy ma swój gust. Przy tym zaprowadziłoby to nas zbyt daleko. Niech pan pozwoli sobie tylko przypomnieć stare przysłowie: „Gniewasz się, Jowiszu, a więc jesteś winien!” Chciałem powiedzieć, że wszystkie te napaści na systemy, na rozważania ogólne itd. są dlatego tak niezwykle smutne, że wraz z tymi systemami ludzie odrzucają w ogóle wiedzę, naukę i wiarę w nią, a więc i wiarę w siebie samych, w swoje siły. A ludziom potrzebna jest ta wiara: nie wolno żyć tylko wrażeniami, grzech bać się myśli i nie dowierzać jej. Sceptycyzm cechowała zawsze bezpłodność i bezsilność… — To wszystko słowa! — mruknął Pigasow. — Możliwe. Ale pozwolę sobie zwrócić uwagę, że mówiąc „to wszystko słowa”, często staramy się uniknąć konieczności powiedzenia czegoś bardziej istotnego od samych tylko słów. — Co takiego? — zapytał Pigasow i zmrużył oczy. — Pan dobrze zrozumiał, co chciałem powiedzieć — odpowiedział z mimowolnym, ale natychmiast opanowanym zniecierpliwieniem Rudin. — Powtarzam, jeśli człowiek nie ma trwałych zasad, w które wierzy, nie ma gruntu, na którym mocno stoi, jakże może zdawać sobie sprawę z potrzeb, z wartości, z przyszłości swego narodu? Jak może wiedzieć, co sam powinien robić, jeżeli… — Składam broń i ustępuję! — rzekł ostro Pigasow, ukłonił się i odszedł na bok nie patrząc na nikogo. Rudin spojrzał na niego, uśmiechnął się z lekka i zamilkł. — Aha! Wycofał się, uciekł! — zawołała Daria Michajłowna. — Niech pan się nie przejmuje, Dymitrze… przepraszam — dodała z uprzejmym uśmiechem — jak imię ojca pana? — Mikołaj. — Niech pan się nie przejmuje, Dymitrze Nikołaiczu! On nikogo z nas nie oszuka. Udaje, że nie chce dłużej dyskutować… bo czuje, że nie może dyskutować z panem. A pan niech lepiej siądzie tu przy nas bliżej, pogawędzimy sobie. Rudin przysunął fotel. — Jak to się stało, żeśmy się dotychczas nie poznali? — mówiła Daria Michajłowna. — Bardzo mnie to dziwi… Czytał pan tę książkę? C`est de Tocqueville, vous savez. I Daria Michajłowna podała Rudinowi francuską broszurę. Rudin wziął do ręki cienką książeczkę, przewrócił kilka kartek i kładąc ją znów na stole odpowiedział, że tej właśnie pracy pana Tocqueville’a nie czytał, ale często myślał o poruszanym w niej zagadnieniu. Wywiązała się rozmowa. Rudin z początku jakby się wahał, nie decydował się powiedzieć tego, co myśli, nie znajdował właściwych słów, ale w końcu zapalił się i zaczął mówić. Przez cały kwadrans tylko jego głos rozlegał się w pokoju. Wszyscy skupili się dokoła niego. Tylko Pigasow trzymał się z daleka, w kącie przy kominku. Rudin mówił rozumnie, gorąco, roztropnie; wykazał rozległą wiedzę, znaczne oczytanie. Nikt nie przypuszczał, że okaże się tak zajmujący… Był tak skromnie ubrany, tak mało się o nim słyszało. Wszystkim wydawało się rzeczą niezrozumiałą, skąd mogła nagle zjawić się na wsi taka tęga głowa. Tym bardziej zadziwił, a nawet, można rzec, oczarował wszystkich, zaczynając od Darii Michajłowny… Była dumna ze swego odkrycia i już naprzód myślała o tym, jak to wprowadzi Rudina w świat. Pierwsze jej wrażenia były pod wielu względami, mimo jej wieku, podobne do wrażeń dziecka. Aleksandra Pawłowna, prawdę mówiąc, mało rozumiała z tego, co mówił Rudin, ale była bardzo zdziwiona i ucieszona; brat jej dziwił się również; Pandalewski śledził Darię Michajłownę i był zazdrosny; Pigasow myślał: „Dam pięćset rubli i jeszcze lepszego słowika zdobędę!…” Ale największe wrażenie wywarł Rudin na Basistowie i Natalii. Basistowowi niemal dech zaparło; siedział z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami i słuchał, słuchał, jak jeszcze od urodzenia nie słuchał nikogo; twarz Natalii pokrył mocny rumieniec, a oczy jej nieruchomo utkwione w Rudinie to ciemniały to znów lśniły… — Jakie on ma wspaniałe oczy! — szepnął do niej Wołyncew. — Tak, bardzo piękne. — Szkoda tylko, że ręce ma wielkie i czerwone. Natalia nic nie odpowiedziała. Podano herbatę. Rozmowa stała się bardziej ogólna; ale już po tym, że wszyscy nagle milkli, gdy tylko Rudin otwierał usta, można było poznać, jak silne wywarł wrażenie. Darię Michajłownę ni z tego, ni z owego wzięła ochota podrażnić Pigasowa. Podeszła do niego i powiedziała półgłosem: — Dlaczego pan milczy i tylko uśmiecha się zjadliwie? Niech pan spróbuje znów się z nim zmierzyć! — i nie czekając odpowiedzi skinęła ręką na Rudina. — Pan jeszcze jednej rzeczy o nim nie wie — rzekła wskazując Pigasowa — to straszny wróg kobiet, wciąż na nie napada; proszę, niech go pan nawróci na drogę prawdy. Rudin popatrzył na Pigasowa… mimo woli z góry; był wyższy od niego o dwie głowy. Pigasow omal nie skręcił się ze złości, a jego pożółkła twarz zbladła. — Daria Michajłowna myli się — zaczął niepewnym głosem — ja napadam nie tylko na kobiety: nie jestem też zbyt wielkim przyjacielem całego rodzaju ludzkiego. — A co sprawiło, że pan nabrał tak złego o nim pojęcia? — zapytał Rudin. Pigasow spojrzał mu prosto w oczy. — Prawdopodobnie studia nad własnym sercem, w którym co dzień znajduję coraz więcej brudu. Sądzę innych według siebie. Może to i niesłuszne, może jestem znacznie gorszy od innych, ale cóż na to poradzę? Przyzwyczajenie. — Rozumiem pana i współczuję mu — odparł Rudin. — Czy jest szlachetna dusza, która by nie doświadczyła chęci upokorzenia siebie? Ale nie trzeba pozostawać w tej sytuacji bez wyjścia. — Dziękuję uniżenie, że pan wydał mojej duszy świadectwo szlachetności — odciął się Pigasow — a sytuacja moja jest do tego stopnia znośna, że nawet gdyby z niej było wyjście, to niech tam, ja go szukać nie będę. — Ale to znaczy, przepraszam za te słowa, że pan wyżej stawia zadowolenie swej ambicji niż chęć życia w prawdzie. — Oczywiście! — zawołał Pigasow — ambicja, to rozumiem, i pan również to rozumie; mam nadzieję, że każdy to rozumie; a prawda — co to jest prawda? Gdzież ona jest, ta prawda? — Pan się powtarza, uprzedzam — wtrąciła Daria Michajłowna. Pigasow wzruszył ramionami. — A cóż to szkodzi? Pytam się: gdzie jest prawda? Nawet filozofowie nie wiedzą, co to takiego. Kant mówi: to właśnie to, a Hegel odpowiada: nie, kłamiesz, właśnie że tamto. — A czy pan wie, co Hegel powiedział o prawdzie? — zapytał Rudin nie podnosząc głosu. — Powtarzam — ciągnął dalej rozgorączkowany Pigasow — nie mogę zrozumieć, co to jest prawda. Według mnie wcale jej nie ma na świecie, to znaczy jest słowo, ale jej samej nie ma. — Fi! fi! — zawołała Daria Michajłowna — jak panu nie wstyd tak mówić, stary grzeszniku! Nie ma prawdy? Więc po co w takim razie żyć na świecie? — Już ja myślę, Dario Michajłowno — odciął się Pigasow ze złością — że pani w każdym razie łatwiej byłoby żyć bez prawdy niż bez swego kucharza Stiepana, który jest takim mistrzem w przyrządzaniu bulionów! I na cóż pani prawda, proszę powiedzieć, na Boga? Przecież nie można z niej uszyć czepeczka! — Żart nie jest odpowiedzią — rzekła Daria Michajłowna — zwłaszcza gdy zakrawa na oszczerstwo. — Nie wiem, jak tam prawda istotna, ale zwykła prawda widocznie w oczy kole — zamruczał Pigasow i odszedł urażony. A Rudin zaczął mówić o ambicji i mówił bardzo rozsądnie. Dowodził, że człowiek bez ambicji jest niczym, że ambicja to dźwignia Archimedesa, którą można ziemię z posad ruszyć, ale że równocześnie ten tylko zasługuje na miano człowieka, kto potrafi opanować swą ambicję, tak jak jeździec konia, kto swą istotę składa w ofierze dla ogólnego dobra… — Egoizm — zakończył — to samobójstwo. Egoista schnie jak samotne, bezpłodne drzewo, ale ambicja jako dążenie do doskonałości — to źródło wszystkiego, co wielkie… Tak! Człowiek musi przełamać uparty egoizm swej istoty, by dać jej prawo do wypowiedzenia się! — Czy może mi pan pożyczyć ołóweczka? — zwrócił się Pigasow do Basistowa. Basistow nie od razu zrozumiał, o co go prosi Pigasow. — Na co panu ołówek? — zapytał wreszcie. — Chcę zapisać to ostatnie zdanie pana Rudina. Jeśli się nie zapisze, można jeszcze, nie daj Boże, zapomnieć. A przyzna pan, że takie zdanie to tyle, co wielki szlem w jerałaszu. — Są rzeczy, z których śmiać się i drwić jest grzechem! — odparł z oburzeniem Basistow i odwrócił się od Pigasowa. Tymczasem Rudin podszedł do Natalii. Wstała ze swego miejsca; twarz jej wyrażała zmieszanie. Wołyncew, który siedział przy niej, wstał również. — Widzę fortepian — zaczął Rudin łagodnie i uprzejmie jak podróżujący książę — czy to pani na nim grywa? — Owszem, grywam — odpowiedziała Natalia — ale nie bardzo dobrze. Za to Konstanty Diomidycz gra znacznie lepiej ode mnie. Pandalewski wysunął głowę i wyszczerzył zęby. — Niesłusznie pani tak mówi, Natalio Aleksiejewno, pani nie gra ani trochę gorzej ode mnie. — Czy zna pan pieśń Schuberta Erlkönig? — zapytał Rudin. — Zna, zna! — podchwyciła Daria Michajłowna. — Niech pan siada do fortepianu, Constantin… A pan lubi muzykę, Dymitrze Nikołaiczu? Rudin skłonił tylko z lekka głowę i przygładził ręką włosy, jakby przygotowując się do słuchania… Pandalewski zaczął grać. Natalia stała przy fortepianie na wprost Rudina. Od pierwszego tonu twarz jego nabrała przepięknego wyrazu. Jego ciemnobłękitne oczy błądziły powoli, zatrzymując się od czasu do czasu na postaci Natalii. Pandalewski zakończył pieśń. Rudin nie powiedział ani słowa i podszedł do otwartego okna. Pachnąca mgła leżała nad ogrodem jak miękka zasłona; pobliskie drzewa tchnęły senną świeżością. Łagodnym blaskiem świeciły gwiazdy. Letnia noc była pełna czaru, upajała. Rudin patrzył przez chwilę w mroczny ogród — i odwrócił się. — Ta muzyka i ta noc — rzekł wreszcie — przypomniały mi moje studenckie lata w Niemczech, nasze zebrania i nasze serenady… — To pan był w Niemczech? — zapytała Daria Michajłowna. — Spędziłem rok w Heidelbergu i prawie rok w Berlinie. — I ubierał się pan jak student? Podobno oni tam ubierają się jakoś szczególnie. — W Heidelbergu nosiłem długie buty z ostrogami, szamerowaną węgierkę, a włosy zapuściłem aż do ramion… W Berlinie studenci ubierają się tak samo jak wszyscy ludzie. — Niech pan nam opowie coś o swym studenckim życiu — odezwała się Aleksandra Pawłowna. Rudin zaczął opowiadać. Opowiadał niezbyt zajmująco. Jego opisy były bezbarwne. Nie umiał bawić towarzystwa. Zresztą od opowiadań o swoich przygodach za granicą wkrótce przeszedł do ogólnych rozważań o znaczeniu oświaty i nauki, o uniwersytetach i życiu uniwersyteckim w ogóle. Szerokimi i śmiałymi pociągnięciami naszkicował olbrzymi obraz. Wszyscy słuchali go z głęboką uwagą. Mówił po mistrzowsku, porywająco, nie całkiem jasno, ale właśnie ta niejasność nadawała jego słowom niezwykłe piękno. Nadmiar myśli nie pozwalał Rudinowi wypowiadać się dokładnie i ściśle. Jeden obraz przesłaniał drugi, porównanie za porównaniem, to nieoczekiwanie śmiałe, to zdumiewająco trafne, następowały po sobie. Nie było to kunsztowne przemówienie zadowolonego z siebie, doświadczonego mówcy — jego rwąca improwizacja rodziła się z prawdziwego natchnienia. Nie szukał słów: one same posłusznie i łatwo cisnęły mu się na usta, zdawały się płynąć prosto z serca, płonęły żarem głębokiego przekonania. Rudin owładnął najwyższą może tajemnicą — muzyką pięknej mowy. Potrafił, uderzając w jedną strunę serca, wywoływać cichy oddźwięk i wprawiać w drżenie wszystkie pozostałe. Niejeden spośród jego słuchaczy może nawet nie rozumiał dokładnie, o czym mowa, ale pierś jego oddychała głęboko, jakieś zasłony rozwierały mu się przed oczami, zapalały się przed nim jakieś promienne zorze. Wszystkie myśli Rudina zdawały się być zwrócone w przyszłość; to sprawiało, że był w nich rozmach i młodość… Stał przy oknie i mówił nie patrząc specjalnie na nikogo; powszechna uwaga i sympatia, bliskość młodych kobiet, piękno nocy dodawały mu natchnienia — toteż porwany tym, co odczuwał, wzniósł się aż na wyżyny krasomówstwa, poezji… Sam dźwięk jego głosu, skupiony i cichy, potęgował jeszcze ów czar; zdawało się, że przez usta jego przemawia jakaś wyższa, dla niego samego nieoczekiwana siła… Rudin mówił o tym, co nadaje wieczną wartość doczesnemu życiu człowieka. — Pamiętam pewną legendę skandynawską — powiedział na zakończenie. — Król ze swymi rycerzami siedzi w ciemnej, długiej szopie dokoła ogniska. Rzecz dzieje się w nocy, zimą. Nagle przez otwarte drzwi wlatuje mały ptaszek i wylatuje przez drugie. Król powiada, że ten ptaszek, niczym człowiek na świecie, przyleciał z ciemności i odleciał w ciemność, niedługo przebywał w cieple i świetle… „Królu — odpowiedział najstarszy z rycerzy — ptak nie zginie w ciemności i gniazdo swe odnajdzie…” Tak samo życie nasze jest krótkie i znikome; ale wszystko, co wielkie, dzieje się za sprawą ludzi. Świadomość człowieka, że jest narzędziem tych wyższych sił, winna mu zastąpić wszelkie inne radości: nawet w śmierci znajdzie swoje życie, swoje gniazdo… Rudin przerwał i spuścił oczy z uśmiechem, mimo woli zakłopotany. — Vous étes un poéte — rzekła Daria Michajłowna półgłosem. Wszyscy zgodzili się z nią w duchu — wszyscy z wyjątkiem Pigasowa. Nie doczekawszy końca długiego przemówienia Rudina, wziął po cichu kapelusz i wychodząc szepnął ze złością do Pandalewskiego, który stał blisko drzwi: — Nie! … Jadę do głupców! Nikt go zresztą nie zatrzymywał i nie zauważył jego nieobecności. Służba wniosła kolację, a w pół godziny później wszyscy rozjechali się i rozeszli. Daria Michajłowna uprosiła Rudina, by zanocował. Aleksandra Pawłowna wracając z bratem do domu karetą, kilka razy westchnęła z zachwytu i wyraziła podziw dla niezwykłej mądrości Rudina. Wołyńcew zgadzał się z nią, dodał jednak, że Rudin czasem mówi dość zawile… nie całkiem przystępnie — dorzucił, chcąc prawdopodobnie wyjaśnić swą myśl; ale twarz jego spochmurniała, a spojrzenie utkwione w kąt karety wydawało się jeszcze smutniejsze niż zwykle. Pandalewski kładąc się spać i zdejmując haftowane jedwabiem szelki powiedział głośno: — Bardzo sprytny człowiek! — i nagle spojrzawszy surowo na swego kozaczka kamerdynera, kazał mu wyjść z pokoju. Basistow nie spał całą noc i nie rozbierał się, do rana pisał list do jednego ze swych kolegów w Moskwie; a Natalia, chociaż rozebrała się i położyła do łóżka, ale także ani na chwilę nie zasnęła, nie zmrużyła nawet oczu. Z głową opartą na ręku patrzyła uparcie w mrok; skronie jej pulsowały jak w gorączce, a ciężkie westchnienie często wznosiło jej pierś. ROZDZIAŁ IV Nazajutrz rano, zaledwie Rudin zdążył się ubrać, zjawił się u niego służący Darii Michajłowny z zaproszeniem na herbatę do jej gabinetu. Rudin zastał ją samą. Przywitała się z nim bardzo uprzejmie, pytała, czy dobrze spał, własnoręcznie nalała mu filiżankę herbaty, zapytała nawet, czy jest dość słodka, poczęstowała go papierosem i ze dwa razy znowu powtórzyła, że bardzo się dziwi, jak się to stało, iż nie poznała go już dawniej. Rudin usiadł nieco z dala, ale Daria Michajłowna wskazała mu niewielki taboret stojący tuż przy jej fotelu i z lekka nachylając się ku niemu zaczęła wypytywać o rodzinę, o jego zamiary i plany. Daria Michajłowna mówiła od niechcenia, słuchała z roztargnieniem, ale Rudin doskonale zrozumiał, że starała się go sobie zjednać, że niemal mu schlebiała. Nie na próżno urządziła to ranne spotkanie, nie na próżno ubrała się skromnie, ale wytwornie, ? la madame Récamier. Zresztą Daria Michajłowna wkrótce przestała go wypytywać; zaczęła mu opowiadać o sobie, o swej młodości, o ludziach, których znała. Rudin z zainteresowaniem przysłuchiwał się, jak perorowała, chociaż — dziwna rzecz! — o kimkolwiek zaczynała mówić Daria Michajłowna, zawsze na pierwszym planie pozostawała ona, tylko ona, inne zaś osoby kryły się i znikały. Za to Rudin dowiedział się dokładnie, co mianowicie Daria Michajłowna powiedziała takiemu to wybitnemu dygnitarzowi, jaki wpływ wywarła na takiego to znakomitego poetę. Sądząc z opowiadań Darii Michajłowny, można było pomyśleć, że wszyscy wybitni ludzie ostatniego ćwierćwiecza marzyli jedynie o tym, żeby ją móc zobaczyć, żeby zasłużyć na jej względy. Mówiła o nich po prostu, bez szczególnych zachwytów i pochwał, jak o ludziach sobie bliskich, nazywając niektórych dziwakami. Mówiła o nich — i jak kosztowna oprawa wokół drogiego kamienia, nazwiska ich układały się lśniącym otokiem wokół głównego nazwiska — nazwiska Darii Michajłowny… Rudin słuchał paląc papierosa i milczał; z rzadka tylko wtrącał krótkie uwagi do przemówienia rozgadanej damy. Umiał i lubił mówić, wolał to niż prowadzić rozmowę, ale umiał również słuchać. Każdy, kto nie zląkł się go przy pierwszym zetknięciu, z całym zaufaniem otwierał serce w obecności Rudina, który tak chętnie i życzliwie potrafił śledzić nić czyjegoś opowiadania. Było w nim dużo dobroduszności — tej szczególnej dobroduszności cechującej ludzi, którzy przywykli czuć swoją wyższość nad innymi. W dyskusji rzadko dawał się wypowiedzieć przeciwnikowi i przytłaczał go swą gwałtowną, namiętną dialektyką. Daria Michajłowna mówiła po rosyjsku. Popisywała się znajomością języka rosyjskiego, chociaż bardzo często wtrącała galicyzmy i francuskie słówka. Naumyślnie używała prostych ludowych powiedzeń, nie zawsze jednak we właściwy sposób. Dziwna pstrokacizna języka płynąca z jej ust nie raziła Rudina, zresztą nie wiadomo, czy był na to wrażliwy. Daria Michajłowna zmęczyła się wreszcie, oparła głowę o poduszkę fotela, utkwiła wzrok w Rudinie i zamilkła. — Rozumiem teraz — zaczął powolnym głosem Rudin — rozumiem, dlaczego pani przyjeżdża latem na wieś. Musi pani wypocząć, cisza wiejska po życiu w stolicy odświeża panią i wzmacnia. Jestem pewien, że pani głęboko odczuwa piękno natury. Daria Michajłowna z ukosa spojrzała na Rudina. — Natura… tak… tak, oczywiście, strasznie kocham naturę, ale wie pan, Dymitrze Nikołajewiczu, nawet i na wsi nie można się obejść bez ludzi, a tu prawie nikogo nie ma. Pigasow — to najmądrzejszy człowiek w okolicy. — Ten starzec, co się wczoraj tak złościł? — zapytał Rudin. — Tak, właśnie… Na wsi zresztą i on się przydaje, przynajmniej rozśmieszy czasem. — To niegłupi człowiek — odrzekł Rudin — tylko obrał błędną drogę. Nie wiem, czy pani się ze mną zgodzi, Dario Michajłowno, ale przeczenie, całkowite i bezwzględne przeczenie, szczęścia nie daje. Człowiek, który wszystkiemu przeczy, może łatwo zasłynąć rozumem — to znany sposób. Poczciwi ludzie gotowi zaraz wyciągnąć wniosek, że człowiek ten stoi wyżej niż to, czemu przeczy. A to często nieprawda. Po pierwsze, na wszystkim można znaleźć plamy, a po wtóre, jeśli nawet ów człowiek ma rację — tym gorzej dla niego; jego umysł, nastawiony wyłącznie na przeczenie, ubożeje, wysycha. Zaspokajając swą miłość własną, człowiek pozbawia się prawdziwej rozkoszy rozmyślania; życie — istota życia wymyka się spod jego małostkowej i przepojonej żółcią obserwacji; kończy się na tym, że człowiek taki zaczyna zrzędzić i staje się śmieszny. Ganić, wymyślać ma prawo tylko ten, kto kocha. — Voila monsieur Pigasoff enterré — rzekła Daria Michajłowna. — Jak pan po mistrzowsku charakteryzuje człowieka! Zresztą Pigasow prawdopodobnie by pana nie zrozumiał. A kocha tylko siebie. — I wymyśla sobie, by mieć prawo wymyślać innym — podchwycił Rudin. Daria Michajłowna zaśmiała się. — Kocioł garnkowi… czy jak tam się to mówi… A propos, co pan myśli o baronie? — O baronie? To dobry człowiek, ma złote serce i dużo umie… ale brak mu charakteru… i przez całe życie pozostanie człowiekiem na pół uczonym, na pół światowym, a więc dyletantem, czyli nie owijając w bawełnę — niczym… A szkoda! — Jestem tego samego zdania — rzekła Daria Michajłowna. — Przeczytałam jego artykuł… Entre nous… cela a assez peu de fond. — Któż jest tu jeszcze poza tym z sąsiedztwa? — zapytał Rudin po chwili milczenia. Daria Michajłowna strąciła małym palcem popiół z pachitosa. — Już prawie nikogo więcej nie ma. Aleksandra Pawłowna Lipin, którą pan widział wczoraj, jest bardzo miła i nic więcej. Brat jej — także najlepszy w świecie człowiek, un parfait honnéte homme. Księcia Garina pan zna. To i wszystko. Mamy jeszcze dwóch czy trzech sąsiadów, ale ci się już całkiem nie liczą. Albo pozują na coś — są strasznie pretensjonalni — albo zupełne odludki, albo zachowują się niemożliwie. Pań, trzeba panu wiedzieć, nie widuję. Jest jeszcze jeden sąsiad, podobno bardzo wykształcony człowiek, nawet uczony, ale straszny dziwak, fantasta, Alexandrine go zna i zdaje się, że nie jest jej obojętny… Powinien się pan nią zająć, Dymitrze Nikołaiczu, to miłe stworzenie; trzeba by tylko trochę popracować nad rozwojem jej umysłu, trzeba koniecznie obudzić jej myśl! — Jest bardzo sympatyczna — wtrącił Rudin. — Zupełne dziecko, Dymitrze Nikołaiczu, prawdziwe dziecko. Była mężatką, mais c`est tout comme… Gdybym była mężczyzną, kochałabym się tylko w takich kobietach. — Naprawdę? — Z pewnością. Takie kobiety są przynajmniej świeże, świeżości udać nie można. — A wszystko inne można? — zapytał Rudin i roześmiał się, co mu się bardzo rzadko zdarzało. Kiedy się śmiał, twarz jego przybierała dziwny, niemal starczy wyraz, oczy zwężały się, na nosie występowały zmarszczki… — A któż jest ten, jak pani go nazywa, dziwak, który nie jest obojętny pani Lipin? — zapytał. — Niejaki Michajło Michajłycz Leżniew, tutejszy właściciel ziemski. Rudin zdziwił się i podniósł głowę. — Michajło Michajłycz Leżniew? — zapytał. — Czy to pani sąsiad? — Tak, pan go zna? Rudin milczał przez chwilę. — Znałem go kiedyś… dawno temu. To, zdaje się, bogaty człowiek? — dodał bawiąc się frędzlą fotela. — Tak, bogaty, chociaż ubiera się okropnie i jeździ linijką, niczym rządca. Chciałam go do siebie ściągnąć, powiadają, że jest mądry; poza tym mam z nim interesy… Trzeba panu wiedzieć, że zarządzam sama swoim majątkiem. Rudin schylił głowę. — Tak, sama — ciągnęła dalej Daria Michajłowna — nie wprowadzam żadnych zagranicznych głupstw, trzymam się naszych rosyjskich systemów i jak pan widzi, sprawy idą nieźle — dodała wskazując ręką dokoła. — Byłem zawsze przekonany — rzekł uprzejmie Rudin — że ci, którzy odmawiają kobietom zmysłu praktycznego, popełniają krzywdzącą niesprawiedliwość. Daria Michajłowna uśmiechnęła się mile. — Bardzo pan łaskaw — odpowiedziała — ale co to ja chciałam powiedzieć? O czym mówiliśmy? Prawda! O Leżniewie. Mam do niego interes w sprawie wytyczenia granicy między naszymi majątkami. Zapraszałam go kilkakrotnie i nawet dziś go oczekuję; ale on, Bóg raczy wiedzieć, dlaczego nie przyjeżdża… Dziwak! Portiera zasłaniająca drzwi rozsunęła się powoli i wszedł kamerdyner, człowiek niskiego wzrostu, siwy i łysawy, w czarnym fraku, białym halsztuku i białej kamizelce. — Co tam znowu? — zapytała Daria Michajłowna i zwracając się w stronę Rudina dodała półgłosem: — N’est ce pas, comme il ressemble ? Canning? — Przyjechał Michajło Michajłycz Leżniew — zaanonsował kamerdyner — czy jaśnie pani każe przyjąć? — Ach, mój Boże! — zawołała Daria Michajłowna. — O wilku mowa… Proś! Kamerdyner wyszedł. — Taki dziwak, przyjechał nareszcie, i to nie w porę: przerwał nam rozmowę. Rudin wstał, ale Daria Michajłowna zatrzymała go. — Dokąd to pan? Możemy porozmawiać i przy panu. Chciałabym, żeby pan i jego scharakteryzował jak Pigasowa. Kiedy pan mówi, vous gravez comme avec un burin. Niech pan zostanie. Rudin chciał coś powiedzieć, ale zastanowił się i pozostał. Znany już czytelnikowi Michajło Michajłycz wszedł do gabinetu. Miał na sobie ten sam szary płaszcz, a w opalonych rękach trzymał tę samą starą czapkę. Spokojnie ukłonił się Darii Michajłownie i podszedł do stolika z herbatą. — Nareszcie raczył mnie pan odwiedzić, monsieur Leżniew! — zaczęła Daria Michajłowna. — Proszę, niech pan siada. Panowie znają się, jak słyszę — ciągnęła dalej wskazując Rudina. Leżniew spojrzał na Rudina — i uśmiechnął się jakoś dziwnie. — Znam pana Rudina — rzekł z lekkim ukłonem. — Byliśmy razem na uniwersytecie — dodał półgłosem Rudin i spuścił oczy. — Spotkaliśmy się i później — rzekł Leżniew chłodno. Daria Michajłowna spojrzała nieco zdziwiona na obu i wskazała Leżniewowi fotel. Usiadł. — Pani chciała się ze mną zobaczyć — zaczął — w sprawie wytyczenia granicy między naszymi majątkami? — Tak, ale i poza tym chciałam pana widzieć. Jesteśmy bliskimi sąsiadami i niemal krewnymi. — Bardzo pani dziękuję — odparł Leżniew. — Jeśli zaś chodzi o wytyczenie granicy, to z pani administratorem zakończyliśmy tę sprawę całkowicie: zgodziłem się na wszystkie jego propozycje. — Wiem o tym. — Powiedział mi jednak, że nie można podpisać aktu, zanim się z panią nie zobaczę osobiście. — Tak, taki zwyczaj wprowadziłam u siebie. A propos, pozwoli pan, że go zapytam: podobno u pana wszyscy chłopi są na czynszu? — Tak jest. — I pan osobiście zajmuje się wytyczaniem granicy? To bardzo chwalebne. Leżniew milczał przez chwilę. — Stawiłem się więc na osobistą rozmowę — rzekł. Daria Michajłowna uśmiechnęła się. — Widzę, że pan się stawił. Pan to mówi takim tonem… Z pewnością bardzo się panu nie chciało przyjechać do mnie. — Nigdzie nie bywam — odpowiedział flegmatycznie Leżniew. — Nigdzie? A u Aleksandry Pawłowny pan bywa. — Dawno znam jej brata. — Jej brata! Zresztą ja do niczego nie zmuszam… Przepraszam pana, Michajło Michajłyczu, jestem starsza od pana i wolno mi pana strofować: co to za pomysł żyć tak samotnie? Czy też mój dom szczególnie się panu nie podoba? A może j a się panu nie podobam? — Nie znam pani, Dario Michajłowno, i dlatego nie może mi się pani nie podobać. Dom pani jest przepiękny, ale przyznam się pani szczerze, nie lubię się krępować. Nie mam ani porządnego fraka, ani nawet rękawiczek i nie należę do koła pani znajomych. — Z urodzenia, z wychowania należy pan do niego, Michajło Michajłyczu. Vous étes des nôtres. — Nie mówmy o urodzeniu i wychowaniu, Dario Michajłowno… Nie o to chodzi… — Człowiek powinien współżyć z ludźmi! Cóż to za pomysł siedzieć jak Diogenes w beczce? — Po pierwsze, było mu tam bardzo dobrze; a po wtóre, skąd pani wie, że nie współżyję z ludźmi? Daria Michajłowna przygryzła wargi. — A to co innego. Pozostaje mi tylko żałować, że nie przypadł mi zaszczyt należenia do tych osób, z którymi pan utrzymuje stosunki. — Monsieur Leżniew — wtrącił Rudin — wyolbrzymia chyba bardzo zresztą chwalebne uczucie umiłowania wolności. Leżniew nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na Rudina. Nastąpiło krótkie milczenie. — A więc — zaczął Leżniew wstając — mogę uważać naszą sprawę za skończoną i powiedzieć administratorowi pani, żeby mi przysłał papiery? — Może pan… chociaż przyznaję, jest pan tak nieuprzejmy… że należałoby panu odmówić. — Ależ ta granica jest znacznie korzystniejsza dla pani niż dla mnie. Daria Michajłowna wzruszyła ramionami. — Nie chce pan nawet zjeść u mnie śniadania? — zapytała. — Uprzejmie dziękuję, nigdy nie jadam śniadań, zresztą śpieszę się do domu. Daria Michajłowna wstała. — Nie zatrzymuję pana — rzekła podchodząc do okna — nie śmiem pana zatrzymywać. Leżniew złożył pożegnalny ukłon. — Do widzenia, monsieur Leżniew. Przepraszam, że pana niepokoiłam. — Nic nie szkodzi, to drobiazg — odpowiedział Leżniew i wyszedł. — Co pan na to? — zapytała Daria Michajłowna Rudina. — Słyszałam o nim, że jest dziwakiem, ale to już przechodzi ludzkie pojęcie. — Cierpi na tę samą chorobę co Pigasow — rzekł Rudin — chce być oryginalny. Tamten pozuje na Mefistofelesa, ten na cynika. W tym wszystkim jest dużo egoizmu, dużo ambicji, a mało prawdy i mało miłości. Przecież to także swego rodzaju wyrachowanie — człowiek wkłada na siebie maskę obojętności i lenistwa; a nuż, mówi sobie, ktoś pomyśli: ileż ten człowiek stłumił w sobie talentów. A jeśli się przyjrzeć dokładniej, nie ma w nim żadnych talentów. — Et de deux! — zawołała Daria Michajłowna. — Niebezpieczny człowiek z pana, jeśli chodzi o charakterystykę. Nic się przed panem nie ukryje. — Tak pani sądzi? — rzekł Rudin. — Zresztą — ciągnął dalej — właściwie nie powinienem mówić o Leżniewie; kochałem go, kochałem jak przyjaciela… ale potem, wskutek licznych nieporozumień… — Pokłóciliście się? — Nie, ale rozstaliśmy się, i to chyba na zawsze. — Zauważyłam to; przez cały czas jego wizyty był pan jakby nieswój… W każdym razie bardzo jestem panu wdzięczna za dzisiejszy ranek. Nadzwyczaj przyjemnie spędziłam czas. Ale zbyt już nadużyłam pańskiej cierpliwości. Zwalniam pana aż do śniadania, a sama idę zająć się interesami. Mój sekretarz — widział go pan? — Constantin, c`est lui qui est mon secrétaire — z pewnością na mnie już czeka. Polecani go panu, to bardzo zacny, niezmiernie usłużny młody człowiek; jest po prostu panem zachwycony. Do widzenia, cher Dymitr Nikołaicz! Jakże wdzięczna jestem baronowi, że mnie z panem poznał! I Daria Michajłowna wyciągnęła rękę do Rudina. Z początku uścisnął ją, potem ucałował i wyszedł do salonu, a z salonu na taras. Na tarasie spotkał Natalię. ROZDZIAŁ V Córka Darii Michajłowny, Natalia Aleksiejewna, na pierwsze wejrzenie mogła się nie podobać. Nie zdążyła się jeszcze rozwinąć, była chuda, śniada, trochę przygarbiona. Ale rysy twarzy miała ładne i regularne, choć zbyt wydatne jak na siedemnastoletnią panienkę. Ładne zwłaszcza było jej czyste i gładkie czoło nad cienkimi, jakby załamanymi pośrodku brwiami. Mówiła mało, słuchała i patrzyła z uwagą, niemal uparcie, tak jak gdyby chciała sobie o wszystkim wyrobić zdanie. Często siedziała nieruchomo, opuszczała ręce i zamyślała się, a twarz jej wyrażała wówczas wewnętrzną pracę myśli… Ledwo dostrzegalny uśmiech pojawiał się nagle na jej wargach i znikał; wielkie, ciemne oczy podnosiły się powoli… — Qu`avez–vous? — pytała m–lle Boncourt i zaczynała ją strofować, mówiąc, że młodej pannie nie wypada się zamyślać i mieć roztargniony wyraz twarzy. Ale Natalia nie była roztargniona; przeciwnie, uczyła się pilnie, chętnie czytała i pracowała. Uczucia jej były głębokie i silne, ale skryte: nawet w dzieciństwie płakała rzadko i tylko z lekka bladła, jeśli spotykała ją jakaś przykrość. Matka uważała ją za grzeczną, rozsądną dziewczynkę, mówiła o niej żartem: mon honnéte homme de filie, ale nie miała zbyt wysokiego . mniemania o jej zdolnościach umysłowych. „Moja Natasza jest na szczęście chłodna — mawiała często — nie wdała się we mnie. Tym lepiej. Będzie szczęśliwa”. Daria Michajłowna myliła się. Zresztą rzadko która matka rozumie swą córkę. Natalia kochała Darię Michajłownę, ale mało miała do niej zaufania. — Nie masz widać nic do ukrywania przede mną — powiedziała jej kiedyś Daria Michajłowna — inaczej umiałabyś zachować tajemnicę: już ty tam swój rozumek masz… Natalia popatrzyła matce prosto w oczy i pomyślała: „A dlaczego by nie mieć swojego rozumu?” Kiedy Rudin spotkał ją na tarasie, szła z m–lle Boncourt do pokoju, żeby włożyć kapelusz i wyjść do ogrodu. Ranne jej zajęcia się skończyły. Natalię przestano traktować jako małą dziewczynkę: m–lle Boncourt już od dawna nie dawała jej lekcji mitologii i geografii, ale Natalia musiała co rano czytać przy niej książki historyczne, opisy podróży i inne pouczające dzieła. Wybierała je Daria Michajłowna, niby to trzymając się specjalnego, własnego systemu. W istocie dawała Natalii wszystko, co jej nadsyłał księgarz — Francuz z Petersburga, z wyjątkiem, oczywiście, powieści Dumas — fils i jemu podobnych. Powieści te Daria Michajłowna czytywała sama. M–lle Boncourt szczególnie surowo i kwaśno spoglądała przez okulary, gdy Natalia czytała książki historyczne; w pojęciu starej Francuzki cała historia pełna była zdarzeń nieodpowiednich dla młodych panien, choć sama z wielkich mężów starożytności znała nie wiadomo dlaczego tylko Kambyzesa, a z nowszych czasów — Ludwika XIV i Napoleona, których nie cierpiała. Ale Natalia czytała i takie książki, których istnienia m–lle Boncourt nawet nie podejrzewała: znała na pamięć całego Puszkina… Natalia widząc Rudina zarumieniła się lekko. — Pani idzie na spacer? — zapytał. — Tak, wybieramy się do ogrodu. — Czy można pójść z paniami? Natalia spojrzała na m–lle Boncourt. — Mais certainement, monsieur, avec plaisir — odpowiedziała z pośpiechem stara panna. Rudin wziął kapelusz i poszedł z nimi. Natalia czuła się na początku skrępowana, gdy tak szła ścieżką obok Rudina; ale potem uczucie to powoli mijało. Zaczął ją wypytywać o jej zajęcia, o to, jak jej się podoba na wsi. Odpowiadała z pewnym onieśmieleniem, ale bez tego nagłego zamknięcia się w sobie, które tak często uchodzi za wstydliwość. Serce jej biło. — Pani się nie nudzi na wsi? — zapytał Rudin przyglądając się jej z boku. — Jak można nudzić się na wsi? Bardzo się cieszę, że tu jesteśmy. Czuję się tu taka szczęśliwa. — Pani czuje się szczęśliwa… To wielkie słowo. Zresztą to zrozumiałe; pani jest młoda. Rudin powiedział ostatnie zdanie jakoś dziwnie — trochę jakby zazdrościł Natalii, trochę jakby mu było jej żal. — Tak, młodość! — dodał. — Cały cel nauki to świadomie dojść do tego, co młodość otrzymuje darmo. Natalia spojrzała uważnie na Rudina: nie zrozumiała go. — Rozmawiałem dziś cały ranek z matką pani — ciągnął dalej — to niezwykła kobieta. Rozumiem, dlaczego wszyscy nasi poeci cenili sobie jej przyjaźń. A pani lubi wiersze? — spytał po chwili milczenia. „Egzaminuje mnie” — pomyślała Natalia i odpowiedziała: — Tak, bardzo lubię. — Poezja to język bogów. I ja lubię wiersze. Ale poezja jest nie w samych tylko wierszach: znaleźć ją można wszędzie, otacza nas dokoła… Niech pani spojrzy na te drzewa, na to niebo — wszystko tchnie pięknem i życiem, a gdzie jest piękno i życie, tam jest i poezja. — Usiądźmy tu na ławce — mówił. — O tak! Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się, że gdy się pani do mnie trochę przyzwyczai — z uśmiechem popatrzył jej w twarz — będziemy przyjaciółmi. Jak pani sądzi? „Traktuje mnie jak dziewczynkę” — pomyślała znów Natalia i nie wiedząc, co odpowiedzieć, zapytała go, czy długo zamierza pozostać na wsi. — Przez całe lato, jesień, a może i zimę. Jestem człowiekiem bardzo niezamożnym; interesy moje są w opłakanym stanie, a przy tym znudziło mi się już włóczenie się z kąta w kąt. Czas trochę odpocząć. Natalia zdziwiła się. — Czy doprawdy pan uważa, że czas panu odpocząć? — zapytała nieśmiało. Rudin zwrócił ku niej twarz. — Co pani chce przez to powiedzieć? — Chcę powiedzieć — rzekła trochę zmieszana — że odpoczywać mogą inni, a pan… pan powinien pracować, starać się być pożytecznym. Któż, jeśli nie pan?… — Dziękuję za tak pochlebne zdanie — przerwał jej Rudin. — Być pożytecznym!… łatwo to powiedzieć! — Powiódł ręką po twarzy. — Być pożytecznym — powtórzył. — Gdybym nawet miał jasną świadomość, w jaki sposób mogę być pożytecznym, gdybym nawet wierzył w swoje siły, gdzie znaleźć dusze, które by mi szczerze sprzyjały? I Rudin tak beznadziejnie machnął ręką i z takim smutkiem zwiesił głowę, że Natalia mimo woli zadała sobie pytanie, czy naprawdę słyszała wczoraj z jego ust pełne entuzjazmu, tchnące nadzieją słowa? — Zresztą, nie — dodał potrząsając nagle swą lwią grzywą — to wszystko głupstwa i pani ma rację. Dziękuję pani, Natalio Aleksiejewno, dziękuję pani szczerze. (Natalia zupełnie nie wiedziała, za co jej dziękuje). Jedno pani słowo przypomniało mi moje obowiązki i wskazało mi drogę… Tak, powinienem działać. Nie powinienem ukrywać swego talentu, jeśli go istotnie posiadam; nie powinienem tracić sił na gadaninę pustą, bezużyteczną gadaninę, na same tylko słowa… I słowa popłynęły jak rzeka. Mówił przepięknie, żarliwie, przekonywająco: o hańbie małoduszności, o lenistwie, o konieczności czynu. Zasypywał sam siebie wymówkami, dowodził, że rozprawianie z góry o tym, co się chce zrobić, jest równie szkodliwe, jak nakłuwanie szpilką dojrzewające go owocu, że to daremna strata sił i soków. Zapewniał, że nie ma szlachetnej myśli, która by nie znalazła zrozumienia, że niezrozumiani bywają tylko ci ludzie, którzy albo sami jeszcze nie wiedzą, czego chcą, albo nie są warci, by ich zrozumiano. Mówił długo i zakończył dziękując raz jeszcze Natalii Aleksiejewnie, a potem całkiem nieoczekiwanie uścisnął jej rękę mówiąc: — Pani jest cudowną, szlachetną istotą! Ta poufałość zgorszyła m–lle Boncourt, która pomimo swego czterdziestoletniego pobytu w Rosji z trudnością rozumiała po rosyjsku i dziwiła się tylko wartkości pięknej i potoczystej mowy płynącej z ust Rudina. Zresztą w jej oczach był on czymś w rodzaju wirtuoza lub artysty, a od ludzi tego rodzaju, w jej mniemaniu, nie można było wymagać przestrzegania form towarzyskich. Wstała i nerwowo poprawiając suknię oznajmiła Natalii, że czas wracać do domu, zwłaszcza że monsieur Yolinsoff (tak nazywała Wołyncewa) zapowiedział się na śniadanie. — Otóż i on — dodała spojrzawszy w jedną z alei wiodących ku domowi. Istotnie Wołyncew ukazał się nie opodal. Zbliżył się niepewnie, z daleka ukłonił się wszystkim i zwracając się do Natalii z wyrazem cierpienia na twarzy, rzekł: — Państwo spacerują? — Tak — odpowiedziała Natalia — właśnie wracamy. — A! — rzekł Wołyncew. — No to chodźmy. I wszyscy poszli w stronę domu. — Jak zdrowie pańskiej siostry? — zapytał Rudin Wołyncewa jakimś niezwykle uprzejmym głosem. Wczoraj również okazywał mu wielką uprzejmość. — Bardzo dziękuję. Zdrowa. Możliwe, że dziś tu będzie… Państwo, zdaje się, dyskutowali o czymś, gdy tu przyszedłem? — Tak, rozmawialiśmy z Natalią Aleksiejewną. Powiedziała mi jedno słowo, które zrobiło na mnie silne wrażenie… Wołyncew nie zapytał, jakie to było słowo, i wszyscy w głębokim milczeniu powrócili do domu. Przed obiadem znów zebrano się w salonie. Pigasow jednakże nie przyjechał. Rudin nie był w nastroju; wciąż prosił Pandalewskiego, by zagrał jakiś utwór Beethovena. Wołyncew milczał i patrzył w ziemię. Natalia nie odstępowała matki i bądź wpadała w zamyślenie, bądź brała robotę do ręki. Basistow nie spuszczał oczu z Rudina wciąż czekając, czy ten nie powie czegoś mądrego. Tak upłynęło dość monotonnie około trzech godzin. Aleksandra Pawłowna nie przyjechała na obiad i Wołyncew, gdy tylko wstano od stołu, kazał zaraz zaprzęgać i znikł nie żegnając się z nikim. Było mu smutno. Od dawna kochał Natalię i wciąż zamierzał się jej oświadczyć… Okazywała mu życzliwość, ale serce jej pozostało spokojne — zdawał sobie z tego jasno sprawę. Nie miał nadziei, że zdoła wzbudzić w niej tkliwsze uczucia, i czekał tylko chwili, kiedy przywiąże się do niego, kiedy stanie się mu bliska. Cóż mogło go tak zaniepokoić? Jakąż zmianę dostrzegł w ciągu tych dwóch dni? Natalia była dla niego taka sama jak dotychczas… Czy nękała go myśl, że może wcale nie zna charakteru Natalii, że jest mu bardziej obca, niż przypuszczał, czy obudziła w nim zazdrość, czy przeczuwał niejasno coś złego… dość, że cierpiał, jakkolwiek starał się to sam sobie wyperswadować. Kiedy wszedł do siostry, zastał u niej Leżniewa. — Dlaczego wróciłeś tak wcześnie? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Tak sobie, znudziło mi się. — Czy Rudin tam jest? — Tak. Wołyncew rzucił czapkę i usiadł. Aleksandra Pawłowna żywo zwróciła się do brata: — Proszę cię, Sierioża, pomóż mi przekonać tego upartego człowieka (wskazała na Leżniewa), że Rudin jest niezwykle mądry i ma rzadki dar słowa. Wołyncew mruknął coś niewyraźnie. — Tak, ja wcale państwu nie przeczę — zaczął Leżniew — nie wątpię ani w rozum, ani w dar słowa pana Rudina, mówię tylko, że mi się nie podoba. — A czyś ty go widział? — zapytał Wołyncew. — Widziałem dziś rano u Darii Michajłowny. Przecież o n odgrywa u niej teraz rolę wielkiego wezyra. Przyjdzie chwila, że się z nim rozstanie — tylko z Pandalewskim nigdy się nie rozstanie — ale tymczasem króluje Rudin. Widziałem go, a jakże! Siedzi sobie, a ona mu mnie pokazuje: widzi pan, powiada, jakie to u nas są dziwadła. Nie jestem rasowym koniem, nie przywykłem, by mnie wystawiano na pokaz. Zabrałem się i odjechałem. — A po co u niej byłeś? — Chodziło o rozgraniczenie naszych majątków, ale to tylko pretekst. Zachciało jej się po prostu popatrzeć na moją fizjonomię. Wielka pani, wiadomo. — Drażni pana wyższość Rudina, o to chodzi! — zawołała gorąco Aleksandra Pawłowna. — Tego nie może mu pan darować. A ja jestem pewna, że prócz rozumu musi mieć i bardzo dobre serce. Niech pan tylko spojrzy na jego oczy, gdy… — „O uczciwości mówi” — podchwycił Leżniew. — Zirytuje mnie pan i rozpłaczę się. Serdecznie żałuję, że nie pojechałam do Darii Michajłowny, tylko zostałam z panem. Pan nie jest tego wart. Niech pan przestanie mnie drażnić — dodała ze skargą w głosie. — Lepiej niech pan mi coś opowie o jego młodości. — O młodości Rudina? — Tak. Przecież pan mi powiedział, że go zna dobrze i od dawna. Leżniew wstał i przeszedł się po pokoju. — Tak — zaczął — znam go dobrze. Chce pani, żebym opowiedział o jego młodości? Proszę bardzo. Urodził się w T. jako syn niezamożnych ziemian. Ojciec jego wkrótce umarł. Został sam z matką. Była to bardzo dobra kobieta i świata poza nim nie widziała. Sama żywiła się owsianką, a każdy grosz wydawała na niego. Kształcił się w Moskwie, z początku na koszt jakiegoś tam wuja, a potem, gdy podrósł i porósł w piórka, na koszt jakiegoś książątka, z którym się zwąchał… przepraszam, już nie będę… z którym się zaprzyjaźnił. Potem wstąpił na uniwersytet. Na uniwersytecie poznałem go i bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. O naszym ówczesnym trybie życia opowiem pani kiedy indziej, teraz nie mogę. Potem wyjechał za granicę. Leżniew wciąż chodził po pokoju; Aleksandra Pawłowna wodziła za nim wzrokiem. Z zagranicy — ciągnął dalej — Rudin bardzo rzadko pisywał do matki, a przyjechał do niej tylko raz, na dziesięć dni. Staruszka umarła podczas jego nieobecności, na rękach obcych ludzi, ale do śmierci nie spuszczała oczu z jego podobizny. Bywałem u niej, kiedy mieszkała w T***wie. Dobra była kobieta i niezmiernie gościnna; częstowała mnie konfiturami z wisien. Kochała swego Mitię do szaleństwa. Panowie ze szkoły Pieczorina powiedzą pani, że kochamy zawsze tych, którzy sami mało są do miłości zdolni; a mnie się zdaje, że wszystkie matki kochają swoje dzieci, zwłaszcza nieobecne. Później spotykałem Rudina za granicą. Tam przyczepiła się do niego jakaś dama, Rosjanka, sawantka, już niemłoda i nieładna, tak jak to zwykle sawantki. Dość długo to trwało, aż wreszcie ją rzucił… a właściwie nie, przepraszam, to ona go rzuciła. Wówczas i ja go rzuciłem. To wszystko. Leżniew zamilkł, przeciągnął ręką po czole i padł na fotel, jakby się zmęczył. — A wie pan co, Michajło Michajłyczu — zaczęła Aleksandra Pawłowna — widzę, że z pana zły człowiek, naprawdę, nie lepszy od Pigasowa. Jestem pewna, że wszystko, co pan powiedział, to prawda, że pan nic nie dodał, a tymczasem w jak nieżyczliwym świetle pan to przedstawił. Ta biedna staruszka, jej oddanie, jej samotna śmierć, ta dama… Na co to wszystko?… Czy pan wie, że nawet życie najlepszego człowieka można odmalować nic nie dodając, zaznaczam — w takich barwach, że każdy się przestraszy? Przecież to także w swoim rodzaju oszczerstwo! Leżniew wstał i znów przeszedł się po pokoju. — Wcale nie chciałem pani przestraszyć, Aleksandro Pawłowno — rzekł wreszcie. — Nie jestem oszczercą. A zresztą — dodał po chwili namysłu — istotnie, w tym, co pani powiedziała, jest cząstka prawdy. Nie obmawiałem Rudina, ale — kto wie! — może od tego czasu zdążył się poprawić, może jestem dla niego niesprawiedliwy. — A widzi pan… Więc niech mi pan przyrzeknie, że odnowi pan z nim znajomość, pozna go dobrze i wówczas dopiero powie mi pan o nim swoje ostateczne zdanie. — Proszę bardzo. Ale dlaczego ty milczysz, Sergiuszu? Wołyncew drgnął i podniósł głowę, jakby go obudzono. — A co mam mówić? Nie znam go. A przy tym głowa mnie dziś boli. — Prawda, jesteś dzisiaj jakiś blady — rzekła Aleksandra Pawłowna — czyś aby zdrów? — Głowa mnie boli — powtórzył Wołyncew i wyszedł z pokoju. Aleksandra Pawłowna i Leżniew popatrzyli za nim i wymienili spojrzenia, ale nic do siebie nie powiedzieli. Ani dla niego, ani dla niej nie było tajemnicą, co się działo w sercu Wołyncewa. ROZDZIAŁ VI Minęły z górą dwa miesiące. Przez cały czas Rudin nie opuszczał prawie domu Darii Michajłowny, która nie mogła się obejść bez niego. Opowiadanie mu o sobie, słuchanie jego rozważań stało się dla niej potrzebą. Chciał kiedyś wyjechać pod pozorem, że mu zabrakło pieniędzy; pożyczyła mu pięćset rubli. Pożyczył także dwieście rubli od Wołyncewa. Pigasow odwiedzał Darię Michajłownę znacznie rzadziej niż poprzednio: Rudin przytłaczał go swą obecnością. Tego uczucia doznawał zresztą nie tylko Pigasow. — Nie lubię tego mędrka — powtarzał — mówi sztucznie, postać żywcem wzięta z rosyjskiej powieści. Powie „ja” i zatrzymuje się z zachwytem… „Ja, powiadają…” Używa samych takich długich słów. Kichniesz — a on ci zaraz zacznie dowodzić, dlaczegoś właśnie kichnął, a nie kaszlnął… Gdy cię pochwali, to jakby ci godność jaką nadawał… Zacznie sam sobie wymyślać, z błotem sam siebie zmiesza — no, myślisz sobie, teraz to już nie będzie śmiał nawet spojrzeć na świat boży. Gdzie tam! Nawet mu się humor poprawi, jakby się gorzką wódką uraczył. Pandalewski bał się trochę Rudina i ostrożnie mu nadskakiwał. Wołyncewa łączyły z nim dziwne stosunki. Rudin nazywał go rycerzem, chwalił go w oczy i za oczy, ale Wołyncew nie mógł się do niego przekonać i za każdym razem, gdy Rudin zaczynał analizować przy nim jego zalety, doznawał mimo woli uczucia zniecierpliwienia i gniewu. „Czy aby się ze mnie nie wyśmiewa?” — myślał sobie i czuł w sercu wrogość. Starał się to w sobie przezwyciężyć, ale był zazdrosny o Natalię. Zresztą sam Rudin, chociaż zawsze serdecznie witał Wołyncewa, chociaż nazywał go rycerzem i pożyczał od niego pieniądze, raczej nie miał do niego sympatii. Trudno byłoby określić, co właściwie czuli ci dwaj ludzie, gdy po przyjacielsku ściskali sobie dłonie i patrzyli w oczy… Basistow nadal uwielbiał Rudina i chwytał w lot każde jego słowo. Rudin mało poświęcał mu uwagi. Kiedyś spędził z nim całe rano, rozprawiał o najważniejszych zagadnieniach i zadaniach, wzbudził w nim gorący zachwyt, ale potem całkowicie go zaniedbał… Widocznie były to tylko słowa, że szuka dusz szczerych i oddanych. Z Leżniewem, który zaczął bywać u Darii Michajłowny, Rudin nawet nie wdawał się w dyskusję i jakby go unikał. Leżniew był również w stosunku do niego chłodny, zresztą nie wypowiadał o nim ostatecznego zdania, co bardzo niepokoiło Aleksandrę Pawłownę. Czuła uwielbienie dla Rudina, ale wierzyła Leżniewowi. Wszyscy w domu Darii Michajłowny stosowali się do kaprysów Rudina: spełniano najdrobniejsze jego zachcianki. Od niego zależał program zajęć dziennych. Ani jedna partie de plaisir nie odbywała się bez niego. Zresztą nie był wielkim amatorem nieoczekiwanych wycieczek i rozrywek, brał w nich udział, jak dorosły bierze udział w zabawach dziecięcych, z uprzejmą i trochę znudzoną życzliwością. Za to wnikał we wszystko: dysputował z Darią Michajłowną o zarządzeniach dotyczących majątku, o wychowaniu dzieci, o gospodarstwie i w ogóle o interesach; wysłuchiwał jej zamierzeń, nie nudziły go nawet drobiazgi, proponował zmiany i innowacje. Daria Michajłowną mówiła o nich z zachwytem — i na tym się kończyło. W sprawach gospodarstwa słuchała rad swego administratora, starego Małorusina o jednym oku, dobrodusznego i przebiegłego krętacza. „Co stare — to tłuściutkie, co młode — to chudziutki” — mawiał uśmiechając się spokojnie i mrugając porozumiewawczo swym jednym okiem. Poza Darią Michajłowną Rudin z nikim nie rozmawiał ani tak często, ani tak długo jak z Natalią. Przynosił jej ukradkiem książki, zwierzał się jej ze swych planów, czytał pierwsze stronice zamierzonych artykułów i utworów. Sens ich bywał często niedostępny dla Natalii. Zresztą Rudin nie troszczył się zbytnio o to, żeby go rozumiała, byle tylko chciała go słuchać. Przyjaźń jego z Natalią nie była całkiem po myśli Darii Michajłowny. „Co tam — myślała — niech sobie z nim trochę porozmawia na wsi. Bawi go jak mała dziewczynka. Nic się złego nie stanie, a Natasza zawsze trochę zmądrzeje… W Petersburgu już ja to wszystko zmienię…” Daria Michajłowna myliła się. Natalia z Rudinem nie rozmawiała jak mała dziewczynka: chciwie słuchała jego wywodów, starała się zrozumieć ich znaczenie; poddawała jego krytyce swoje myśli, swoje wątpliwości; był jej doradcą, jej przewodnikiem. Na razie płonęła tylko jej głowa… ale młoda głowa niedługo zwykła płonąć sama. Jakież słodkie chwile przeżywała Natalia, kiedy czasem w ogrodzie, na ławce, w lekkim, prześwitującym cieniu jesiona Rudin zaczynał jej czytać Goethowskiego Fausta, Hoffmanna albo listy Bettiny, albo Novalisa, nieustannie przerywając, tłumacząc to, co wydawało jej się niejasne. Natalia słabo mówiła po niemiecku, jak wszystkie prawie nasze panny, ale rozumiała dobrze. Rudin zaś był pogrążony po uszy w niemieckiej poezji, w świecie niemieckiego romantyzmu i filozofii i pociągał ją za sobą w te zaklęte krainy. Nieznane, przepiękne, odsłaniały się przed jej skupionym wzrokiem; z kart książki, którą Rudin trzymał w ręku, występowały przedziwne obrazy ; nowe jasne myśli spływały szemrzącymi strumieniami w jej duszę, a w sercu wstrząsanym szlachetną radością wielkich doznań powoli zapalała się i gorzała święta iskra zachwytu… — Niech pan mi powie, Dymitrze Nikołaiczu… zaczęła kiedyś, siedząc pod oknem przy krosnach — pan przecież przyjedzie na zimę do Petersburga? — Nie wiem — odpowiedział Rudin kładąc na kolanach książkę, którą przerzucał — jeśli mi na to środki pozwolą, przyjadę. Mówił ospale: od rana czuł zmęczenie i nic nie robił. — To chyba niemożliwe, żeby pan nie znalazł na to środków? Tak mi się zdaje… — Tak się pani zdaje! I spojrzał w bok znacząco. Natalia chciała coś powiedzieć, ale się opanowała. — Niech pani spojrzy — zaczął Rudin i wskazał jej ręką okno — widzi pani tę jabłoń? Złamała się pod ciężarem i ilością własnych owoców. Prawdziwy symbol geniuszu. — Złamała się dlatego, że nie miała oparcia — odpowiedziała Natalia. — Rozumiem panią, Natalio Aleksiejewno, ale człowiekowi nie tak łatwo znaleźć sobie oparcie. — Wydaje mi się, że współczucie innych… w każdym razie samotność… Natalia zająknęła się i zarumieniła. — I cóż pan będzie robił zimą na wsi? — dodała z pośpiechem. — Co będę robił? Skończę swój duży artykuł, wie pani, o tragizmie w życiu i sztuce — przedwczoraj pokazywałem pani plan — i przyślę go pani. — I da go pan do druku? — Nie. — Jak to nie? Dla kogo więc będzie pan pracował? — A choćby dla pani. Natalia spuściła oczy. — Nie jestem tego warta, Dymitrze Nikołaiczu. — A o czym, jeśli wolno spytać, traktuje ten artykuł? — zapytał nieśmiało Basistow, który siedział w pobliżu. — O tragizmie w życiu i sztuce — powtórzył Rudin. — O, i pan Basistow przeczyta… Zresztą niezupełnie jeszcze doszedłem do ładu z podstawową myślą. Dotychczas jeszcze nie wyjaśniłem sobie dostatecznie tragicznej roli miłości. Rudin chętnie i często mówił o miłości. Z początku m–lle Boncourt słysząc słowo: „miłość”, wzdrygała się i nastawiała uszu, jak stary koń pułkowy, gdy usłyszy trąbkę, ale potem przyzwyczaiła się, tylko czasem ściągała usta i z namysłem zażywała tabakę. — Mnie się zdaje — rzekła nieśmiało Natalia — że tragizm w miłości — to miłość nieszczęśliwa. — Wcale nie! — odparł Rudin — to raczej komiczna strona miłości… Należy całkiem inaczej postawić to zagadnienie… Należy sięgnąć głębiej… Miłość! — ciągnął dalej — wszystko jest w niej tajemnicą: jak przychodzi, jak się rozwija, jak ginie. To zjawia się nagle, niewątpliwa, radosna jak dzień, to długo tli się jak ogień przysypany popiołem i nagle wybucha w duszy płomieniem, gdy wszystko już leży w gruzach; to wpełza do serca jak żmija, to znów wymyka się z niego… Tak, tak, to ważne zagadnienie. Kto zresztą kocha w naszych czasach, kto ma odwagę kochać? I Rudin zamyślił się. — Dlaczego tak dawno nie widać Sergiusza Pawłycza? — zapytał nagle. Natalia zarumieniła się i pochyliła głowę nad robotą. — Nie wiem — szepnęła. — Jakiż to wspaniały, szlachetny człowiek — zaczął Rudin wstając. — Jeden z najpiękniejszych przykładów prawdziwego szlachcica rosyjskiego… M–lle Boncourt spojrzała na niego z ukosa swymi oczkami Francuzki. Rudin przeszedł się po pokoju. — Czy zauważyli państwo — zapytał obracając się nagle — że na dębie, a dąb to mocne drzewo, stare liście dopiero wówczas spadają, gdy młode zaczynają się rozwijać? — Tak — odpowiedziała powoli Natalia — zauważyłam. — To samo dzieje się ze starą miłością w silnym sercu: umarła już, ale trzyma się jeszcze; dopiero inna, nowa miłość może ją wyprzeć. Natalia nie odpowiedziała ani słowa. „Co to znaczy?” — pomyślała. Rudin postał chwilę, potem potrząsnął czupryną i znikł. A Natalia poszła do swego pokoju. Pełna wątpliwości, długo siedziała na łóżku, długo myślała o ostatnich słowach Rudina; nagle zacisnęła dłonie i zaczęła gorzko płakać. Dlaczego płakała — Bóg jeden wie. Sama nie zdawała sobie sprawy, dlaczego tak nagle popłynęły z jej oczu łzy. Ocierała je, ale napływały znowu, jak woda z dawno wezbranego źródła. Tego samego dnia Aleksandra Pawłowna rozmawiała z Leżniewem o Rudinie. Z początku Leżniew starał się ją zbyć milczeniem, lecz Aleksandra Pawłowna postanowiła w końcu przyprzeć go do muru. — Widzę — rzekła — że Dymitr Nikołajewicz nadal się panu nie podoba. Umyślnie nie dopytywałam się dotychczas, ale pan już zdążył się przekonać, czy nastąpiła w nim zmiana, i chcę teraz wiedzieć, dlaczego on się panu nie podoba. — Proszę bardzo — odpowiedział Leżniew ze zwykłą sobie flegmą — skoro już pani jest tak niecierpliwa, tylko zastrzegam, żeby się pani na mnie nie rozgniewała… — Niech pan już wreszcie zaczyna. — I pani pozwoli mi powiedzieć wszystko do końca? — Pozwolę, pozwolę, proszę zaczynać. — A więc — zaczął Leżniew, powoli sadowiąc się na kanapie — muszę pani powiedzieć, że Rudin istotnie mi się nie podoba. To mądry człowiek… — Wszyscy o tym wiedzą! — To niezwykle mądry człowiek, chociaż w istocie pusty… — Łatwo tak powiedzieć! — Chociaż w istocie pusty — powtórzył Leżniew — ale to jeszcze nic złego: wszyscy jesteśmy puści. Nie robię mu nawet zarzutu, że w głębi duszy jest despotą, że jest leniwy, że ma zbyt mało wiedzy… Aleksandra Pawłowna klasnęła w dłonie. — Zbyt mało wiedzy! Rudin! — zawołała. — Zbyt mało wiedzy — takim samym głosem powtórzył Leżniew. — Że lubi żyć na cudzy koszt, że pozuje na coś i tak dalej… to wszystko są rzeczy zwykłe. Ale co w nim jest naprawdę złe, to — że jest zimny jak lód. — On, ta płomienna dusza, zimny? — przerwała Aleksandra Pawłowna. — Tak, zimny jak lód, i wie o tym, i udaje płomiennego. Złe jest to — mówił Leżniew ożywiając się stopniowo — że prowadzi niebezpieczną grę, niebezpieczną oczywiście nie dla niego; sam nie postawi na kartę nawet kopiejki, nawet włoska — a inni stawiają całą duszę… — O kim, o czym pan mówi? Nie rozumiem pana — rzekła Aleksandra Pawłowna. — Złe jest w nim to, że jest nieuczciwy. Przecież to człowiek mądry: powinien znać wartość swoich słów — wypowiada je tak, jak gdyby je ważył… Nie ma dwóch zdań: jest krasomówcą, ale to jego krasomówstwo nie jest rosyjskie. A wreszcie, krasomówstwo można wybaczyć młodzieńcowi, ale w jego wieku wstyd cieszyć się dźwiękiem własnych słów, wstyd udawać! — Mnie się zdaje, Michajło Michajłyczu, że dla słuchacza to obojętne, czy ktoś udaje czy też nie… — Przepraszam panią, Aleksandro Pawłowno, to nie jest obojętne. Ktoś powie słowo, i dreszcz mnie przejmuje, a kto inny powie to samo słowo albo jeszcze piękniejsze, a ja nie zwrócę na nie uwagi. Dlaczego tak jest? — To znaczy: pan nie zwróci uwagi — przerwała Aleksandra Pawłowna. — Tak, nie zwrócę uwagi — odparł Leżniew — choć może słuch mam nawet doskonały. Chodzi o to, że słowa Rudina będą tylko słowami i nigdy nie staną się czynem, a tymczasem te same słowa mogą zamącić czyjś spokój, zgubić czyjeś młode serce. — Ależ o kim pan mówi, Michajło Michajłyczu? Leżniew milczał chwilę. — Pani chce wiedzieć, o kim mówię? O Natalii Aleksiejewnie. Aleksandra Pawłowna stropiła się na chwilę, ale zaraz się uśmiechnęła. — Na miłość boską — zaczęła — jakież pan ma zawsze dziwne myśli. Natalia to jeszcze dziecko; zresztą nawet gdyby coś być miało, czy pan myśli, że Daria Michajłowna… — Daria Michajłowna to, po pierwsze, egoistka, żyje tylko dla siebie; a po wtóre — jest tak przekonana o swej umiejętności wychowywania dzieci, że nawet jej na myśl nie przyjdzie niepokoić się o nie. Fi! Jak można! Jedno skinienie ręki, jedno majestatyczne spojrzenie i wszystko pójdzie jak z płatka. Tak myśli ta dama, która wyobraża sobie, że jest mecenasem sztuki i bardzo mądrą kobietą, a w gruncie rzeczy nie jest niczym więcej jak dystyngowaną starowinką. A Natalia to nie dziecko, ona, proszę mi wierzyć, częściej i głębiej rozmyśla niż my oboje. I trzebaż, by taka uczciwa, namiętna i gorąca natura trafiła na takiego aktora, na taką kokietkę. Zresztą, to zwykły porządek rzeczy. — Kokietkę? Jego nazywa pan kokietką? — Oczywiście, że jego… No, niech pani sama powie, Aleksandro Pawłowno, jakąż on rolę odgrywa u Darii Michajłowny? Być bożyszczem, wyrocznią w domu, wtrącać się do zarządzeń, do rodzinnych plotek i swarów, czy to godne mężczyzny? Aleksandra Pawłowna ze zdumieniem spojrzała na Leżniewa. — Nie poznaję pana, Michajło Michajłyczu — zaczęła. — Pan się zaczerwienił, pan jest wzburzony. Doprawdy, coś innego chyba się w tym kryje… — Otóż to właśnie! Człowiek mówi kobiecie coś ze szczerego przekonania, a ona póty się nie uspokoi, póki nie wymyśli jakiejś małostkowej, ubocznej pobudki, która mu rzekomo każe mówić właśnie tak, a nie inaczej. Aleksandra Pawłowna wpadła w złość. — Brawo, monsieur Leżniew! Zaczyna pan prześladować kobiety — gorzej niż Pigasow; niech pan mówi, co się panu podoba, ale choćby pan był nie wiem jak przenikliwy, trudno mi jednak uwierzyć, by pan w tak krótkim czasie zdążył wszystkich i wszystko zrozumieć. Zdaje mi się, że pan się myli. Zdaniem pańskim Rudin to jakiś Tartuffe. — Właśnie o to chodzi, że nawet nie jest Tartuffem. Tamten przynajmniej wiedział, do czego dążył, a ten pomimo całego swego rozumu… — Więc co? Więc co? Niech pan kończy to, co pan zaczął mówić, niesprawiedliwy, wstrętny człowieku! Leżniew wstał. — Proszę posłuchać, Aleksandro Pawłowno — zaczął — to pani jest niesprawiedliwa, nie ja. Pani się gniewa na mnie za to, że surowo sądzę Rudina, a ja mam prawo mówić o nim surowo. Może drogo zapłaciłem za to prawo. Znam go dobrze; długo z nim mieszkałem. Pamięta pani? Obiecałem opowiedzieć pani kiedyś o naszym życiu w Moskwie. Chyba trzeba będzie to teraz zrobić. Ale czy będzie pani miała dość cierpliwości, by mnie wysłuchać? — Niech pan mówi, niech pan mówi! — A więc proszę. Leżniew zaczął chodzić wolnym krokiem po pokoju przystając i pochylając głowę. — Może pani wie o tym — zaczął — a może i nie wie, że zostałem wcześniej sierotą i gdy skończyłem lat siedemnaście, nie miałem nikogo, kto byłby dla mnie autorytetem. Mieszkałem w Moskwie u ciotki i robiłem, co chciałem. Byłem dość próżnym i ambitnym chłopcem, lubiłem udawać i przechwalać się. Kiedy wstąpiłem na uniwersytet, zachowywałem się jak sztubak i wkrótce zaplątałem się w pewną historię. Nie będę jej pani opowiadał, nie warto. Skłamałem, i to dość haniebnie skłamałem… Wszystko wyszło na jaw, zdemaskowano mnie, zawstydzono… Straciłem głowę i rozpłakałem się jak dziecko. Działo się to w mieszkaniu pewnego znajomego, w obecności wielu kolegów. Wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać, wszyscy, z wyjątkiem jednego studenta, który, proszę to wziąć pod uwagę, najwięcej się na mnie oburzał, póki trwałem w uporze i nie przyznawałem się do kłamstwa. Nie wiem, czy mu się mnie żal zrobiło, dość że wziął mnie pod rękę i zaprowadził do siebie. — To był Rudin? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Nie, to nie był Rudin… Był to człowiek… nie żyje już dzisiaj… był to człowiek niezwykły. Nazywał się Pokorski. Nie czuję się na siłach opisać go w kilku słowach, a gdy się raz o nim zacznie mówić, już o nikim innym mówić się nie ma ochoty. Była to dusza czysta i wzniosła, a takiego rozumu już nigdy więcej nie spotkałem. Pokorski mieszkał w małym, niskim pokoiku na facjatce starego drewnianego domku. Był bardzo biedny i bronił się jako tako przed nędzą, dając lekcje. Bywały dni, kiedy nie mógł poczęstować gościa nawet filiżanką herbaty, a jedyna sofka była tak wygnieciona, że stała się podobna do łódki. Ale pomimo tych niewygód odwiedzało go mnóstwo ludzi. Wszyscy go kochali, przyciągał do siebie serca. Nie uwierzy pani, jak miło i wesoło było w jego ubogim pokoiku! Tam poznałem Rudina. Odsunął się już wówczas od swego książątka. — Ale cóż było tak nadzwyczajnego w tym Pokorskim? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Jak by to pani powiedzieć? Poezja i prawda, oto co pociągało do niego wszystkich. Miał umysł jasny i wszechstronny, a był miły i zabawny jak dziecko. Dotychczas mi jeszcze brzmi w uszach jego promienny śmiech, a równocześnie Płonął jak lampa o północy Przed dobra świętym chramem. Tak go określił pewien na pół obłąkany, ale najmilszy poeta z naszego kółka. — A jak mówił? — zapytała znów Aleksandra Pawłowna. — Mówił dobrze, gdy był w nastroju, ale nienadzwyczajnie. Rudin już wówczas przewyższał go dwudziestokrotnie pod względem krasomówstwa. Leżniew stanął i skrzyżował ręce. — Pokorski i Rudin nie byli do siebie podobni. Rudin był bardziej efektowny, bardziej błyskotliwy, miał większą łatwość mówienia frazesów i może nawet więcej entuzjazmu. Robił wrażenie zdolniejszego niż Pokorski, a naprawdę w porównaniu z nim był nędzarzem. Rudin umiał doskonale rozwinąć każdą myśl, dyskutował po mistrzowsku, ale myśli nie rodziły się w jego głowie: czerpał je od innych, zwłaszcza od Pokorskiego. Pokorski, na pozór spokojny i łagodny, nawet słaby, szalał za kobietami, lubił sobie pohulać i nie pozwoliłby nikomu obrazić siebie. Rudin zdawał się pełen ognia, odwagi, życia, ale w duszy był zimny i prawie nieśmiały, dopóki w grę nie wchodziła jego ambicja — wówczas gotów był czynić rzeczy najbardziej szalone. Na wszelkie sposoby starał się pozyskać sobie ludzi, ale pozyskiwał ich w imię ogólnych zasad i idei; na wielu miał istotnie duży wpływ. Nikt go nie lubił, co prawda; ja jeden może przywiązałem się do niego. Inni znosili jego niewolę… Do Pokorskiego wszyscy się garnęli, Rudin zaś sam szukał okazji, by podyskutować z każdym, kogokolwiek spotkał… Nie przeczytał jeszcze zbyt wielu książek, ale jednak znacznie więcej niż Pokorski i niż my wszyscy; umysł miał przy tym systematyczny, pamięć zaś niezwykłą, a to przecież działa na młodzież! Jej trzeba wciąż podawać wnioski, wyniki, choćby fałszywe wyniki! Człowiek bezwzględnie uczciwy do tego się nie nadaje. Spróbujmy, proszę, oświadczyć młodzieży, że nie możemy powiedzieć jej całej prawdy, ponieważ sami jej nie posiedliśmy… młodzież przestanie nas słuchać. Ale oszukać jej także nie potrafimy. Trzeba, żebyśmy sami choć trochę wierzyli, że posiedliśmy prawdę… Dlatego to Rudin miał tak silny wpływ na nas wszystkich. Widzi pani, mówiłem przed chwilą, że on dużo czytał, przeważnie były to książki filozoficzne, miał zaś umysł tego rodzaju, że z tego, co przeczytał, wyciągał wnioski ogólne, chwytał samą istotę sprawy, a potem już od niej snuł na wszystkie strony jasne, trafne wątki myśli, odsłaniał perspektywy duchowe. Kółko nasze, mówiąc szczerze, składało się wówczas z młodzików, i to niedouczonych młodzików. Filozofia, sztuka, nauka, życie samo — wszystko to były dla nas tylko słowa, może nawet zrozumiałe, pociągające, piękne, ale oderwane, rozproszone. Nie umieliśmy uchwycić wspólnej więzi łączącej te pojęcia, nie byliśmy świadomi powszechnego prawa rządzącego światem, choć o nim dyskutowaliśmy mętnie, choć usiłowaliśmy sobie z niego zdać sprawę… Słuchając Rudina, mieliśmy wrażenie, że po raz pierwszy uchwyciliśmy wreszcie tę spólną więź, że podniosła się przed nami zasłona! Dajmy na to, że Rudin wyrażał cudze myśli, cóż to szkodziło? Ale wprowadzał harmonijny ład we wszystko, cośmy znali, i to, co było rozproszone, zaczynało się nagle skupiać, układać, wyrastało przed nami niczym gmach; wszystko stawało się jasne, uduchowione… nie było rzeczy bezmyślnej, przypadkowej; we wszystkim wyrażała się rozumna konieczność i piękno, wszystko nabierało zrozumiałego, a jednocześnie tajemniczego znaczenia, każde poszczególne zjawisko życia brzmiało jak akord, my sami zaś z jakimś nabożnym lękiem i zachwytem, z rozkosznym drżeniem serca czuliśmy, że każdy z nas jest żywym naczyniem wiecznej prawdy, jej narzędziem przeznaczonym do wielkich celów. Czy pani to nie śmieszy? — Ani trochę — odpowiedziała Aleksandra Pawłowna powoli — dlaczego pan tak myśli? Niezupełnie pana rozumiem, ale wcale mnie to nie śmieszy. — Od owego czasu zdążyliśmy oczywiście zmądrzeć — ciągnął dalej Leżniew — wszystko to teraz może się nam wydawać dziecinadą… Ale, powtarzam, Rudinowi zawdzięczaliśmy wówczas wiele. Pokorski stał od niego bez porównania wyżej, to nie ulega wątpliwości; Pokorski tchnął w nas płomień i siłę; ale bywał nieraz znużony i milczał. Był to człowiek nerwowy, słabego zdrowia; za to kiedy rozpostarł skrzydła — Boże! dokąd był zdolny dolecieć! W samą głąb, w sam lazur nieba! Rudin zaś, ten zgrabny i dorodny chłopiec, miał w sobie dużo małostkowości; wdawał się nawet w plotki; wtrącać się we wszystko, wszystko określać i tłumaczyć — to była jego namiętność. Jego wścibstwo było niepohamowane… taką już miał naturę polityka! Mówię o nim, jakim go wówczas znałem. Zresztą nie zmienił się, niestety… Nie zmienił także swych przekonań… Przez trzydzieści pięć lat… Nie każdy może to o sobie powiedzieć. — Niech pan usiądzie — rzekła Aleksandra Pawłowna — cóż pan tak chodzi po pokoju jak wahadło? — Tak mi lepiej — odparł Leżniew. — Powiem więc pani, Aleksandro Pawłowno, że skoro już wszedłem do kółka Pokorskiego, stałem się całkiem innym człowiekiem: uspokoiłem się, zadawałem pytania, uczyłem się, cieszyłem, uwielbiałem — słowem, zupełnie jakbym się znalazł w świątyni. I rzeczywiście, kiedy przypomnę sobie nasze zebrania, to Bóg mi świadkiem, dużo w nich było dobrego, a nawet wzruszającego. Proszę sobie wyobrazić: zbiera się pięciu, sześciu młodzików, pali się jedna tylko świeczka łojowa, podają najgorszą herbatę, a do niej stare, prastare sucharki. Ale gdyby pani popatrzyła na nasze twarze, posłuchała naszych rozmów! W oczach każdego — entuzjazm, policzki płoną, serca biją, mówimy o Bogu, o prawdzie, o jutrze ludzkości, o poezji — mówimy czasem brednie, zachwycamy się głupstwami, ale cóż to szkodzi! Pokorski siedzi, nogi podwinął pod siebie, oparł na ręku blady policzek, a oczy tylko mu błyszczą; Rudin stoi pośrodku pokoju i mówi, mówi przepięknie, nic dodać, nic ująć — młody Demostenes nad brzegiem szumiącego morza; rozczochrany poeta Subbotin wydaje od czasu do czasu, jakby przez sen, krótkie okrzyki; czterdziestoletni bursz, syn niemieckiego pastora, Scheller, cieszący się między nami sławą głębokiego myśliciela, bo wiecznie i niewzruszenie milczał, siedzi niezwykle uroczyście i nic nie mówi; nawet wesoły Szczytów, Arystofanes naszych zebrań, przycichł, uśmiecha się tylko; dwóch, trzech nowicjuszy słucha w rozkosznym zachwyceniu… A noc ulatuje cicho i zwiewnie jak na skrzydłach. Już świt szarzeje, rozchodzimy się, wzruszeni, radośni, uczciwi, trzeźwi (o winie nawet mowy wówczas nie było), z jakimś błogim znużeniem w duszy… Pamiętam, szliśmy pustymi ulicami, rozrzewnieni, patrząc z ufnością nawet na gwiazdy, tak jakby stały się nam bliższe i bardziej zrozumiałe… Wspaniałe to były czasy i nie chce mi się wierzyć, by poszły na marne! Nie przepadły zresztą — nie przepadły nawet dla tych, których później upodliło życie… Ileż razy zdarzyło mi się spotkać potem tych ludzi, dawnych kolegów! Zdawałoby się, że taki człowiek stał się zupełnym zwierzęciem, ale dość wymówić przy nim nazwisko Pokorskiego, a poruszą się w nim resztki tego, co szlachetne — jak gdyby ktoś w brudnej i ciemnej izbie odkorkował zapomniany flakon perfum… Leżniew umilkł; jego blada twarz zaczerwieniła się. — Ale dlaczego i kiedy pokłócił się pan z Rudinem? — zapytała Aleksandra Pawłowna, ze zdumieniem patrząc na Leżniewa. — Nie pokłóciłem się, zerwałem z nim, kiedym go poznał do gruntu za granicą. A mogłem się pokłócić już w Moskwie. Już wtedy spłatał mi złośliwego figla. — Cóż to było? — Widzi pani… Jak by to powiedzieć?… To jakoś nie licuje z moją powierzchownością… ale byłem zawsze bardzo kochliwy. — Pan? — Ja. To dziwne, prawda? A jednak tak jest… Zakochałem się wtedy w bardzo ładnej panience… Dlaczego pani tak na mnie patrzy? Mógłbym pani powiedzieć o sobie coś, co by panią jeszcze bardziej zdziwiło. — Co takiego, jeśli wolno wiedzieć? — A choćby to. Wtedy, za moskiewskich czasów, chodziłem nocą na schadzki… czy zgadnie pani, z kim? Z młodą lipą na końcu mego ogrodu. Obejmowałem jej smukły, kształtny pień i zdawało mi się, że trzymam w objęciach całą naturę, a serce otwierało się i omdlewało, jakby naprawdę chłonęło w siebie całą naturę… Taki byłem. A co? Pani może myśli, że nie pisałem wierszy? Pisałem i nawet stworzyłem cały dramat na wzór Manfreda. Pośród osób występujących było widmo z piersią zbryzganą krwią, i nie własną krwią, proszę to sobie zapamiętać, ale krwią ludzkości w ogóle… Tak, tak, niech to pani nie dziwi, jeśli łaska. Ale zacząłem opowiadać o swojej miłości. Poznałem więc pewną panienkę… — I przestał pan chodzić na schadzki z lipą? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Przestałem. Panienka ta była arcydobrą i prześliczną istotą o wesołych jasnych oczach; głos miała jak dzwoneczek. — Ładnie ją pan opisuje — zauważyła Aleksandra Pawłowna z uśmiechem. — A z pani bardzo surowy krytyk — odparł Leżniew. — Mieszkała ta panienka z ojcem — staruszkiem… Zresztą nie będę się wdawał w szczegóły. Powiem pani tylko, że ta panienka była naprawdę arcydobrą — zawsze nalewała trzy czwarte szklanki herbaty, gdy się ją prosiło tylko o połowę… W dwa dni po pierwszym z nią spotkaniu pałałem już miłością, w tydzień potem nie wytrzymałem i wyznałem wszystko Rudinowi. Zakochany młody człowiek musi się wygadać, a ja spowiadałem się Rudinowi z każdej myśli. Byłem wówczas pod jego wpływem, a wpływ ten, powiem całkiem szczerze, był pod wieloma względami dobroczynny. On pierwszy mną nie pogardzał, okrzesał mnie. Pokorskiego kochałem namiętnie i czystość jego duszy napełniała mnie pewnym lękiem; Rudin był mi bliższy. Kiedy dowiedział się o mojej miłości, wpadł w nieopisany zachwyt; uściskał mnie, gratulował i zaraz zaczął mi wyjaśniać, tłumaczyć, jak doniosła jest moja nowa sytuacja. Nastawiłem uszu… Zresztą, pani wie, jak on potrafi mówić. Słowa jego podziałały na mnie w niezwykły sposób. Nabrałem sam do siebie nadzwyczajnego szacunku, robiłem poważną minę, przestałem się śmiać. Pamiętam, że zacząłem nawet chodzić ostrożniej, jakbym nosił w piersi jakąś czarę pełną drogocennego płynu, który bałem się rozlać… Byłem bardzo szczęśliwy, zwłaszcza że spotkałem się z wyraźną wzajemnością. Rudin zapragnął poznać przedmiot mojej miłości; zresztą bodaj że ja sam nalegałem, żeby go przedstawić. — Już widzę, widzę, o co chodzi — przerwała Aleksandra Pawłowna. — Rudin odbił panu ukochaną i pan dotychczas nie może mu tego wybaczyć… Założę się, że tak było. — I przegrałaby pani zakład, Aleksandro Pawłowno. Myli się pani. Rudin nie odbił mi ukochanej, nawet wcale nie chciał mi jej odbijać; a jednak zburzył moje szczęście, chociaż, rozważywszy na zimno, gotów jestem teraz powiedzieć mu za to: dziękuję. Ale wtedy o mało nie dostałem bzika. Rudin nie chciał mi zrobić nic złego — przeciwnie! ale wskutek swego przeklętego przyzwyczajenia, by każdy odruch życia, zarówno własnego jak cudzego, nakłuwać słowem, jak motyla szpilką, zaczął charakteryzować nas oboje, nasze stosunki, doradzać, jak powinniśmy postępować; despotycznie kazał sobie zdawać sprawę ze wszystkich naszych uczuć i myśli, chwalił nas, ganił nawet, proszę sobie to wyobrazić, prowadził z nami korespondencję! Słowem, zbił nas całkowicie z pantałyku! Wątpię, czybym się był ożenił wówczas z tą moją panienką (tyle mi jeszcze zdrowego rozsądku pozostało), ale w każdym razie przeżylibyśmy z nią kilka cudownych miesięcy, coś w rodzaju Pawła i Wirginii; tymczasem zaczęły się nieporozumienia, wzajemne pretensje, słowem — niedorzeczności! Skończyło się na tym, że Rudin pewnego pięknego poranku doszedł do przekonania, iż jako przyjaciel ma największy obowiązek powiadomić o wszystkim staruszka — ojca — i tak też zrobił. — Czy to możliwe? — zawołała Aleksandra Pawłowna. — Tak, i proszę pomyśleć, że za moją zgodą — to cudowne… Pamiętam dotychczas, jaki chaos panował wtedy w mojej głowie: po prostu wszystko kręciło się i wywracało do góry nogami jak w camera obscura — białe wydawało się czarnym, czarne — białym, kłamstwo — prawdą, fantazje — obowiązkiem… E! nawet i teraz wstyd wspominać! Rudin — ten nie tracił rezonu… gdzieżby tam! Fruwał sobie wśród wszelkiego rodzaju nieporozumień i powikłań, niczym jaskółka nad stawem. — A więc rozstał się pan ze swoją panną? — zapytała Aleksandra Pawłowna, naiwnie przechylając główkę i unosząc brwi. — Rozstałem się… i źle się rozstałem: brutalnie, niezręcznie, z rozgłosem, z niepotrzebnym rozgłosem… Płakałem i ona płakała, i diabli wiedzą, co się działo… Powstał jakiś węzeł gordyjski, trzeba go było przeciąć, a to było bardzo bolesne! Zresztą wszystko na świecie idzie ku lepszemu. Ona wyszła za mąż za poczciwego człowieka i jest teraz szczęśliwa… — Ale niech pan przyzna, że nie mógł pan tego Rudinowi przebaczyć… — zaczęła znów Aleksandra Pawłowna. — Gdzie tam! — przerwał jej Leżniew. — Płakałem jak dziecko odprowadzając go, gdy wyjeżdżał za granicę. Jednak, prawdę mówiąc, jakieś tam ziarno zapadło mi już wówczas w duszę. I kiedy go spotkałem potem za granicą… ale już wówczas byłem starszy… Rudin ukazał mi się we właściwym świetle. — I cóż pan w nim odkrył mianowicie? — Wszystko to, o czym pani mówiłem przed godziną. Zresztą dość już o nim. Może wszystko dobrze się skończy. Chciałem tylko pani dowieść, że jeśli go sądzę surowo, to nie dlatego, że go nie znam… Co zaś do Natalii Aleksiejewny, to nie będę tracił słów na próżno; niech pani zwróci uwagę na swego brata. — Na mego brata? A dlaczego? — Proszę mu się przyjrzeć. Czy pani naprawdę nic nie zauważyła? Aleksandra Pawłowna spuściła głowę. — Pan ma rację — rzekła po chwili. — Istotnie… mój brat… od pewnego czasu go nie poznaję… Ale czyżby pan myślał naprawdę… — Ciszej! zdaje się, że tu idzie — szepnął Leżniew. — A Natalia to już’ nie dziecko, proszę mi wierzyć, chociaż, niestety, niedoświadczona jak dziecko. Pani się przekona, że ta dziewczyna nas wszystkich zadziwi. — W jaki sposób? — A w taki… Czy pani wie, że właśnie takie dziewczęta topią się, zażywają truciznę i tak dalej? Niech pani się nie zdaje, że ona jest taka spokojna: to natura namiętna i charakter silny, ho — ho! — Zdaje się, że pan chyba fantazjuje. Takiemu flegmatykowi jak pan może i ja wydam się wulkanem? — Co to, to nie! — odrzekł Leżniew z uśmiechem. — A jeśli chodzi o charakter, to pani, dzięki Bogu, nie ma go wcale. — Cóż to za zuchwalstwo? — Pani daruje, to największy komplement. Wszedł Wołyncew, spojrzał podejrzliwie na Leżniewa i na siostrę. Schudł ostatnio. Oboje zaczęli z nim rozmawiać, ale on zaledwie się uśmiechał w odpowiedzi na ich żarty i wyglądał — tak powiedział kiedyś o nim Pigasow — jak smutny zając. Zresztą, nie było pewno na świecie człowieka, który by choć raz w życiu nie wyglądał jeszcze gorzej. Wołyncew czuł, że Natalia oddala się od niego, a wraz z nią, zdawało się, ziemia usuwa mu się spod nóg. ROZDZIAŁ VII Nazajutrz była niedziela i Natalia wstała późno. Poprzedniego dnia była bardzo milcząca aż do wieczora, w duchu wstydziła się swoich łez i bardzo źle spała. Siedząc na pół ubrana przed małym fortepianem, to brała ledwo dosłyszalne akordy, by nie zbudzić m–lle Boncourt, to przykładała czoło do zimnych klawiszy i długo pozostawała tak, nieruchoma. Myślała wciąż to o Rudinie, to znów o jakimś słowie, które powiedział, i pogrążała się w tych rozmyślaniach. Czasem przypominał jej się Wołyncew. Wiedziała, że ją kocha. Ale natychmiast przestawała o nim myśleć… Czuła dziwne wzruszenie. Ubrała się z pośpiechem, zeszła na dół i przywitawszy się z matką, wybrała odpowiednią chwilę i poszła sama do ogrodu… Dzień był upalny, świetlisty, promienny pomimo przelotnych deszczów. Po jasnym niebie płynęły nie przesłaniając słońca niskie, siwe chmury i od czasu do czasu spadały na pole obfitymi potokami nagłej ulewy. Wielkie, lśniące krople sypały się szybko, z jakimś suchym szmerem, jak diamenty; słońce grało poprzez ich migocącą siatkę; trawa, niedawno jeszcze kołysana wiatrem, nie poruszała się, chciwie chłonąc wilgoć; zroszone drzewa marząco szeleściły listkami; ptaki nie przestawały śpiewać, radośnie brzmiał ich gadatliwy szczebiot, któremu wtórował ożywczy szum przelotnej ulewy. Kurz jak dym unosił się nad drogami, a pod gęsto zacinającymi kroplami deszczu występowały na nich ciemne plamy. Ale oto przemknęła chmura, powiał lekki wiatr, trawa zaczęła mienić się złotem i szmaragdem… Słońce wkradało się pomiędzy zlepione, wilgotne liście drzew… Zewsząd unosił się odurzający zapach. Niebo nie było jeszcze całkiem czyste, gdy Natalia wyszła do ogrodu. Tchnęła stamtąd świeżość i cisza, ta łagodna i szczęśliwa cisza, która w sercu ludzkim budzi słodkie sny, tajemne przeczucia i nieokreślone pragnienia… Natalia szła wzdłuż stawu długą aleją srebrzystych topoli; nagle, jakby spod ziemi, stanął przed nią Rudin. Zmieszała się. Spojrzał jej w twarz. — Pani sama? — zapytał. — Tak, sama — odpowiedziała Natalia — zresztą wyszłam tylko na chwilę… Muszę wracać do domu. — Odprowadzę panią. Szedł obok niej. — Pani wydaje się smutna — zagadnął. — Ja? Właśnie chciałam panu powiedzieć, że pan, zdaje się, nie w humorze. — Możliwe… to mi się zdarza. Ale mnie to łatwiej wybaczyć niż pani. — Dlaczego? Czy pan myśli, że ja nie mam powodu do smutku? — W pani wieku trzeba rozkoszować się życiem. Natalia przeszła kilka kroków w milczeniu. — Dymitrze Nikołajewiczu!… — zaczęła. — Słucham. — Czy pan pamięta… porównanie, którego pan użył wczoraj… o dębie? — Owszem, pamiętam. Dlaczego pani o to pyta? Natalia ukradkiem spojrzała na Rudina. — Dlaczego… Co pan chciał powiedzieć przez to porównanie? Rudin pochylił głowę i spojrzał daleko przed siebie. — Natalio Aleksiejewno! — zaczął z właściwym sobie opanowaniem i znaczącym wyrazem twarzy, który sprawiał na słuchaczu wrażenie, że Rudin nie wypowiada nawet dziesiątej części tego, co kłębi się w jego duszy. — Natalio Aleksiejewno! Pani może zauważyła, że mało mówię o swojej przeszłości… Są struny, których w ogóle nie dotykam. Moje serce… cóż to kogo obchodzi, co się w nim działo? Wystawianie tego na pokaz wydawało mi się zawsze świętokradztwem. Ale z panią jestem szczery: pani wzbudza we mnie zaufanie… Nie mogę ukrywać przed panią, że i ja kochałem i cierpiałem jak wszyscy… Kiedy i jak? O tym mówić nie warto; ale serce moje doświadczyło wiele radości i wiele goryczy… Rudin milczał przez chwilę. — To, co powiedziałem pani wczoraj — ciągnął dalej — może być do pewnego stopnia zastosowane do mnie, do obecnej mojej sytuacji. Ale o tym znów mówić nie warto. Ta strona życia już dla mnie nie istnieje. Pozostało mi teraz tylko tłuc się po upalnej, zakurzonej drodze, od stacji do stacji, w trzęsącej bryczce… Kiedy dojadę i czy dojadę — Bóg jeden wie… Pomówmy lepiej o pani… — Czyż doprawdy, Dymitrze Nikołajewiczu — przerwała mu Natalia — niczego już pan nie oczekuje od życia? — Owszem! Oczekuję wielu rzeczy, ale nie dla siebie… Nie wyrzeknę się nigdy czynu, błogosławieństwa czynu, ale wyrzeknę się rozkoszy. Moje nadzieje, moje marzenia — i moje szczęście osobiste nie mają ze sobą nic wspólnego. Miłość (mówiąc to słowo wzruszył ramionami)… miłość — to nie dla mnie; nie jestem jej wart; kobieta, która kocha, ma prawo żądać całego człowieka, a ja już nie mogę oddać się cały. A przy tym podobać się — to przywilej młodzieńców; jestem już za stary. Gdzie mi tam cudze głowy zawracać. Daj Boże własną zachować na karku! — Rozumiem — rzekła Natalia — że kto dąży do wielkiego celu, nie powinien już myśleć o sobie; ale czyż kobieta nie potrafi ocenić takiego człowieka? Wydaje mi się, że kobieta raczej odwróci się od egoisty… Wszyscy młodzi ludzie, młodzieńcy, jak pan ich nazywa — to egoiści, zajęci tylko sobą, nawet wówczas, gdy kochają. Proszę mi wierzyć, kobieta nie tylko jest zdolna zrozumieć czyjąś ofiarę, lecz sama potrafi złożyć siebie w ofierze. Policzki Natalii zaróżowiły się lekko, oczy jej zalśniły. Zanim poznała Rudina, nie wygłosiłaby nigdy tak długiego przemówienia, i to z takim ogniem. — Pani nieraz słyszała, co myślę o powołaniu kobiety — odpowiedział Rudin z pobłażliwym uśmiechem — pani wie, że moim zdaniem tylko Joanna d’Arc mogła ocalić Francję… ale nie o to chodzi. Chciałem pomówić o pani. Pani stoi na progu życia… Rozmyślać o pani przyszłości to rzecz radosna i niejałowa… Niech pani mnie posłucha: pani wie, że jestem jej przyjacielem, interesuję się panią prawie jak krewny… Dlatego mam nadzieję, że pani nie będzie uważała mego pytania za niedyskretne; proszę mi powiedzieć, czy serce pani jest dotychczas jeszcze całkiem spokojne? Natalia zarumieniła się mocno i nic nie odpowiedziała. Rudin zatrzymał się i ona przystanęła. — Nie gniewa się pani na mnie? — zapytał. — Nie — rzekła — ale zupełnie tego nie oczekiwałam… — Zresztą — ciągnął dalej — pani może mi nie odpowiadać. Znam pani tajemnicę. Natalia spojrzała na niego niemal z przerażeniem. — Tak… tak; wiem, kto się pani podoba. I muszę pani powiedzieć, że nie mogła pani zrobić lepszego wyboru. To bardzo dobry człowiek, potrafi panią ocenić; nie jest zniszczony życiem, ma jasną i szczerą duszę… da pani szczęście. — O kim pan mówi, Dymitrze Nikołajewiczu? — Jakby pani tego nie wiedziała! Oczywiście o Wołyncewie. Czy to nieprawda? Natalia odwróciła się trochę od Rudina. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Czyż on pani nie kocha? Na miłość boską! Nie spuszcza oczu z pani, śledzi każdy pani ruch; zresztą, czy można ukryć miłość! A pani, czy pani mu nie sprzyja? O ile mogłem zauważyć podoba się również mamie pani… A zatem pani wybór… — Dymitrze Nikołajewiczu — przerwała mu Natalia, w zmieszaniu wyciągając rękę w stronę pobliskiego krzewu — naprawdę, bardzo mi trudno o tym mówić, ale zapewniam pana… pan się myli… — Mylę się? — powtórzył Rudin. — Nie sądzę… Poznałem panią niedawno, ale dobrze już panią znam. Co znaczy ta zmiana, którą widzę w pani, widzę tak jasno? Czyż pani jest taka, jaką panią zastałem przed sześciu tygodniami? Nie, Natalio Aleksiejewno, pani serce nie jest spokojne. — Być może — odpowiedziała prawie niedosłyszalnie Natalia — ale pan się jednak myli. — Jak to? — zapytał Rudin. — Ach, proszę, niech pan mnie nie pyta! — odparła Natalia i szybkim krokiem odeszła w kierunku domu. Przeraziło ją to wszystko, co nagle w sobie poczuła. Rudin dopędził ją i zatrzymał. — Natalio Aleksiejewno! — rzekł. — Ta rozmowa nie może się tak skończyć: zbyt jest dla mnie ważna… Jak mam panią rozumieć? — Proszę… — zaczęła Natalia. — Natalio Aleksiejewno, na miłość boską! Twarz Rudina wyrażała wzruszenie. Pobladł. — Pan wszystko rozumie, powinien pan i mnie zrozumieć! — odpowiedziała Natalia, wyrwała dłoń z jego ręki i odeszła nie oglądając się. — Jedno tylko słowo! — zawołał za nią Rudin. Stanęła, ale nie odwróciła się. — Pani mnie zapytała, co chciałem wyrazić przez wczorajsze porównanie. Niech pani wie, że nie chcę jej oszukiwać. Mówiłem O sobie, o swojej przeszłości i — o pani. — Jak to? O mnie? — Tak, o pani; powtarzam, nie chcę pani oszukiwać… Teraz pani wie, o jakim uczuciu, o jakim nowym uczuciu mówiłem wtedy… Aż do dzisiejszego dnia nigdy bym się nie odważył… Natalia zakryła nagle twarz rękami i pobiegła do domu. Była tak wstrząśnięta nieoczekiwanym zakończeniem rozmowy z Rudinem, że nie zauważyła Wołyncewa, koło którego przebiegła. Stał nieruchomo, wsparty plecami o drzewo. Przed kwadransem przyjechał do Darii Michajłowny i zastał ją w salonie; zamieniwszy z nią parę słów, wymknął się niepostrzeżenie i ruszył na poszukiwanie Natalii. Wiedziony instynktem właściwym ludziom zakochanym, poszedł prosto do ogrodu i natknął się na nią i na Rudina w tej właśnie chwili, kiedy ona wyrwała swoją dłoń z jego ręki. Wołyncewowi pociemniało w oczach. Odprowadziwszy Natalię wzrokiem, wyszedł spod drzewa i zrobił parę kroków, sam nie wiedząc, dokąd i po co. Rudin spostrzegł go, gdy się zrównali. Spojrzeli sobie w oczy, ukłonili się i rozeszli w milczeniu. „To się tak nie skończy” — pomyśleli obaj. Wołyncew poszedł na sam koniec ogrodu. Było mu gorzko, dusił się; serce ciążyło jak ołów i chwilami krew burzyła się gniewnie. Zaczął znów kropić deszczyk. Rudin wrócił do swojego pokoju. I on nie był spokojny: myśli wirowały mu w głowie jak wicher. Nieoczekiwane zetknięcie się z młodą, ufną, czystą duszą musi wzruszyć każdego. Przy stole wszyscy byli nieswoi. Natalia ledwie mogła utrzymać się na krześle, była blada i nie podnosiła oczu. Wołyncew jak zwykle siedział obok i od czasu do czasu z przymusem zwracał się do niej. Tak się złożyło, że Pigasow był tego dnia na obiedzie u Darii Michajłowny. Mówił przy stole najwięcej ze wszystkich. Między innymi zaczął dowodzić, że ludzi, tak jak psy, można podzielić na kusych i na takich, co mają długi ogon. Kusymi bywają ludzie — prawił — bądź od urodzenia, bądź z własnej winy. Kusym źle jest na świecie — nic im się nie udaje, brak im pewności siebie. Ale człowiek, który posiada długi, puszysty ogon — to szczęściarz. Może być gorszy i słabszy od kusego, ale ma pewność siebie; niech tylko rozwinie ogon — już wszyscy się zachwycają. I co jest godne podziwu: zgodzą się państwo ze mną, że ogon to przecież całkiem bezużyteczna ozdoba, do czego jest potrzebny ogon? A przecież wszyscy sądzą o wartości człowieka po ogonie. — Ja — dodał z westchnieniem — należę do rzędu kusych, a co najprzykrzejsze, że sam obciąłem sobie ogon. — A więc pan prawdopodobnie ma na myśli to — rzuci niedbale Rudin — co zresztą już dawno przed panem powiedział La Rochefoucauld: wierz w siebie — inni w ciebie uwierzą. Nie rozumiem, po co było do tego mieszać ogon? — Niech pan pozwoli — ostro odparł Wołyncew, a oczy mu zapłonęły — niech pan pozwoli każdemu wypowiadać swą myśl tak, jak mu się podoba. Mówi się o despotyzmie… Moim zdaniem nie ma nic gorszego niż despotyzm tak zwanych ludzi inteligentnych. Bodaj ich diabli wzięli! Wszyscy byli zdumieni wybrykiem Wołyncewa, wszyscy umilkli. Rudin popatrzył na niego, ale nie wytrzymał jego spojrzenia, odwrócił się, uśmiechnął i nie otworzył ust. „Aha, toś i ty kusy!” — pomyślał Pigasow, a w Natalii aż serce zamarło ze strachu. Daria Michajłowna długo ze zdumieniem patrzyła na Wołyncewa, wreszcie pierwsza przerwała milczenie; zaczęła opowiadać o jakimś niezwykłym psie swego przyjaciela, ministra N.N. Wołyncew odjechał wkrótce po obiedzie. Żegnając się z Nataszą nie wytrzymał i powiedział jej: — Dlaczego pani jest taka zmieszana, jakby pani czuła się winna? Przecież pani nie może być winna wobec nikogo!… Natalia nic nie zrozumiała, tylko popatrzyła za nim, gdy odchodził. Przed herbatą Rudin zbliżył się do niej i nachyliwszy się nad stołem, jak gdyby przeglądał gazety, szepnął: — Wszystko to jest jak sen, prawda? Muszę koniecznie zobaczyć panią samą… choć na chwilkę. — Zwrócił się do m–lle Boncourt. — Proszę — rzekł — tu jest felieton, którego pani szukała — i nachylając się znów do Natalii dodał szeptem: — Niech pani postara się być o dziesiątej koło tarasu w altance bzowej, będę czekał na panią… Bohaterem wieczoru był Pigasow. Rudin ustąpił mu pola bitwy. Pigasow bardzo rozśmieszył Darię Michajłownę; z początku opowiedział o jednym ze swoich sąsiadów, który siedząc przez trzydzieści lat pod pantoflem żony tak zbabiał, że gdy pewnego razu w obecności Pigasowa przechodził przez niewielką kałużę, założył rękę w tył i uniósł fałd surduta, tak jak kobiety unoszą spódnicę. Z kolei wziął w obroty innego ziemianina, który zaczął od tego, że był masonem, później melancholikiem, a potem chciał zostać bankierem. — A jak pan został masonem, Filipie Stiepanyczu? — zapytał go Pigasow. — Wiadomo jak: nosiłem długi paznokieć na piątym palcu. Ale najbardziej śmiała się Daria Michajłowna, kiedy Pigasow zaczął rozwodzić się na temat miłości i zapewniać, że i do niego wzdychano, że pewna ognista Niemka nazywała go nawet „apetycznym Afrykańczykiem” i „chrypciutkiem”. Daria Michajłowna śmiała się, ale Pigasow nie kłamał: istotnie miał prawo chwalić się swymi podbojami. Dowodził, że nie ma nic łatwiejszego niż rozkochać w sobie każdą kobietę, wystarczy powtarzać jej przez dziesięć dni z rzędu, że usta jej to raj, oczy — rozkosz niebiańska i że wszystkie inne kobiety przy niej to kopciuszki, a jedenastego dnia ona sama powie, że usta jej to raj, oczy — rozkosz niebiańska, i zakocha się w swym wielbicielu. Wszystko się zdarza na świecie. Kto wie, może Pigasow ma rację. O wpół do dziesiątej Rudin był już w altance. W dalekiej i bladej głębi nieba ledwie zaczynały ukazywać się pierwsze gwiazdy; zachód grał jeszcze purpurą, niebo nad nim wydawało się jaśniejsze i bardziej przezroczyste; poprzez czarną siatkę brzozy płaczącej połyskiwało złotem pół tarczy księżyca. Inne drzewa stały jak posępne olbrzymy, przez które poświata sączyła się tysiącem podobnych do oczu szparek, lub trwały w mrocznych zwartych grupach. Ani jeden listek nie drgnął; górne gałązki bzów i akacji jakby czegoś nasłuchiwały i prostowały się ku górze w ciepłym powietrzu. W pobliżu ciemniał dom; długie, oświetlone okna jarzyły się czerwonymi plamami. Wieczór był cichy i łagodny, ale w tej ciszy czaiło się tłumione, namiętne westchnienie. Rudin stał, ręce skrzyżował na piersi i słuchał z natężoną uwagą. Serce biło mu mocno, bezwiednie wstrzymywał oddech. Wreszcie usłyszał lekkie, szybkie kroki i do altany weszła Natalia. Rudin rzucił się ku niej i wziął ją za ręce. Były zimne jak lód. — Natalio Aleksiejewno! — zaczął drżącym szeptem. — Chciałem panią zobaczyć… nie mogłem doczekać się jutra. Muszę pani powiedzieć to, czego nie podejrzewałem, z czego nie zdawałem sobie jeszcze dziś rano sprawy: kocham panią! Dłonie Natalii zadrżały z lekka w jego rękach. — Kocham panią! — powtórzył. — Jak mogłem tak długo się oszukiwać, jak mogłem nie domyślić się, że panią kocham!… A pani?… Natalio Aleksiejewno… proszę mi powiedzieć — a pani? Natalia ledwie oddychała. — Widzi pan, że przyszłam tutaj — odpowiedziała wreszcie. — Nie, niech pani powie, czy pani mnie kocha? — Zdaje się… że tak… — szepnęła. Rudin jeszcze mocniej ścisnął jej ręce i już chciał ją przyciągnąć ku sobie… Natalia obejrzała się szybko. — Proszę mnie puścić… boję się… zdaje mi się, że ktoś nas podsłuchuje… Na miłość boską, niech pan będzie ostrożny. Wołyncew się domyśla. — A niech go tam! Pani widziała, nie odpowiedziałem mu nawet dzisiaj… Ach, Natalio Aleksiejewno, jaki jestem szczęśliwy! Teraz już nic nas nie rozłączy! Natalia spojrzała mu w oczy. — Proszę mnie puścić — szepnęła. — Czas na mnie. — Jeszcze chwilę… — zaczął Rudin. — Nie, proszę mnie puścić, proszę mnie puścić… — Pani się jakby mnie boi? — Nie, ale czas na mnie… — Niechże więc pani chociaż powtórzy raz jeszcze… — Pan powiedział, że jest pan szczęśliwy? — zapytała Natalia. — Ja? Nie ma na świecie człowieka szczęśliwszego ode mnie! Czyżby pani w to wątpiła? Natalia podniosła głowę. Prześliczna była jej blada twarz, szlachetna, młoda i wzruszona — w tajemniczym cieniu altany, w słabym blasku nocnego nieba. — Niech pan wie zatem — rzekła — że będę należała do pana. — O Boże! — zawołał Rudin. Ale Natalia odsunęła się i wyszła. Rudin stał jeszcze chwilę, po czym powoli wyszedł z altany. Księżyc jasno oświetlił mu twarz; na wargach jego błąkał się uśmiech. — Jestem szczęśliwy — powiedział półgłosem. — Tak, jestem szczęśliwy — powtórzył, jakby sam siebie chciał przekonać. Wyprostował się, potrząsnął czupryną i lekkim krokiem poszedł w głąb ogrodu żywo wymachując rękami. Tymczasem w bzowej altanie po cichu rozsunęły się krzaki i ukazał się Pandalewski. Obejrzał się ostrożnie, pokiwał głową, zacisnął wargi i powiedział znacząco: — Więc to tak. Trzeba będzie podać to do wiadomości Darii Michajłowny — i zniknął. ROZDZIAŁ VIII Wołyncew wrócił do domu tak przygnębiony i chmurny, tak niechętnie odpowiadał na pytania siostry i tak prędko zamknął się w swoim gabinecie, że Aleksandra Pawłowna zdecydowała się wysłać umyślnego po Leżniewa. Uciekała się do niego we wszystkich trudnych wypadkach. Leżniew kazał jej powiedzieć, że przyjedzie nazajutrz. Wołyncew i rano nie odzyskał humoru. Miał zamiar po herbacie pojechać w pole, ale został w domu, położył się na kanapie i zaczął czytać książkę — co mu się nieczęsto zdarzało. Nie miał zamiłowania do literatury, a wierszy po prostu się bał. — Niezrozumiałe jak wiersze — mówił zwykle i na potwierdzenie swoich słów przytaczał następujące rymy poety Ajbułata: Nim się zakończą życia smutki, Ni mądrość, ani umysł hardy Krwawego życia niezabudki Nie zgniecie w swojej dłoni twardej. Aleksandra Pawłowna z lękiem spoglądała na brata, ale nie chciała go niepokoić pytaniami. Jakiś powóz zajechał przed ganek. „Dzięki Bogu — pomyślała — to Leżniew… Wszedł służący i zaanonsował Rudina. Wołyncew rzucił książkę na podłogę i podniósł głowę. — Kto przyjechał? — zapytał. — Dymitr Nikołajewicz Rudin — powtórzył służący. Wołyncew wstał. — Proś! — odpowiedział. — A ty, siostro — dodał zwracając się do Aleksandry Pawłowny — zostaw nas samych. — Ale dlaczego?… — zaczęła. — Mam powody — przerwał jej gwałtownie. — Proszę cię! Wszedł Rudin. Wołyncew chłodno skłonił się stojąc na środku pokoju i nie wyciągnął do niego ręki. — Pan zapewne nie oczekiwał mojej wizyty — zaczął Rudin i postawił cylinder na oknie. Wargi drżały mu lekko… Czuł się nieswojo, ale starał się ukryć zmieszanie. — Tak jest, nie oczekiwałem — odpowiedział Wołyncew — raczej po wczorajszym dniu mogłem spodziewać się kogoś z poleceniem od pana. — Rozumiem, co pan chce powiedzieć — rzekł Rudin siadając — i cieszy mnie pańska szczerość. Tak jest znacznie lepiej. Przyjechałem do pana sam, jak do człowieka szlachetnego. — Czy nie można by się obejść bez komplementów? — wtrącił Wołyncew. — Chcę wytłumaczyć panu, dlaczego przyjechałem. — Znamy się, więc dlaczego nie miałby pan do mnie przyjechać? Zresztą nie po raz pierwszy zaszczyca mnie pan swymi odwiedzinami. — Przyjechałem do pana jak człowiek szlachetny do człowieka szlachetnego — powtórzył Rudin — i chcę teraz zdać się na pana własny sąd… Mam do pana całkowite zaufanie… — Więc o co chodzi? — zapytał Wołyncew, który wciąż jeszcze stał w poprzedniej pozie i ponuro patrzał na Rudina, od czasu do czasu szarpiąc końce wąsów. — Pan daruje… przyjechałem oczywiście, żeby wyjaśnić panu, o co chodzi, ale przecież nie można tak od razu. — Dlaczego nie można? — Wchodzi tu w grę osoba trzecia… — Jakaż to osoba trzecia? — Pan mnie przecież rozumie, Sergiuszu Pawłyczu. — Nie rozumiem pana ani trochę, Dymitrze Nikołaiczu. — Bo to panu dogadza. — Dogadza mi, żeby pan mówił bez ogródek! — podchwycił Wołyncew. Zaczynał być zły nie na żarty. Rudin zmarszczył brwi. — Pan pozwoli… jesteśmy sami… Muszę panu powiedzieć, zresztą pan prawdopodobnie się tego domyśla (Wołyncew niecierpliwie wzruszył ramionami), muszę panu powiedzieć, że kocham Natalię Aleksiejewnę i mam prawo przypuszczać, że i ona mnie kocha. Wołyncew zbladł, ale nic nie odpowiedział, podszedł do okna i odwrócił się. — — Pan rozumie — ciągnął dalej Rudin — że gdybym nie był pewien… — Na miłość boską! — przerwał Wołyncew z pośpiechem. — Ależ nie wątpię ani na chwilę… No więc cóż! Na zdrowie! Tylko dziwi mnie, polskiego licha przyszło panu na myśl wybrać się do mnie z tą wiadomością… Niby dlaczego? Czy to moja rzecz, kogo pan kocha i kto pana kocha? Po prostu nie mogę zrozumieć. Wołyncew nie przestawał patrzeć w okno. Głos jego brzmiał głucho. Rudin wstał. — Powiem więc panu, dlaczego zdecydowałem się przyjechać do pana, dlaczego uważałem nawet, że nie mam prawa ukrywać przed nim naszej… naszych wzajemnych uczuć. Zbyt głęboko pana szanuję — oto dlaczego tu jestem; nie chciałem, nie chcieliśmy oboje grać przed panem komedii. Wiedziałem o pańskim uczuciu do Natalii Aleksiejewny… Proszę mi wierzyć — znam swoją wartość, wiem, jak mało jestem godny, by zastąpić pana w jej sercu; ale jeśli już było sądzone, że się ma tak stać, czyż doprawdy lepiej było używać wykrętów, oszukiwać, udawać? Czyż lepiej było narażać się na nieporozumienia albo nawet na powtórzenie takiej sceny jak ta, która rozegrała się wczoraj przy obiedzie? Niech pan sam powie! Wołyncew skrzyżował ręce na piersi, jakby chciał się zmusić do zachowania spokoju. — Sergiuszu Pawłyczu — mówił Rudin — sprawiłem panu przykrość… czuję to… ale niech pan nas zrozumie, niech pan zrozumie, że nie mogliśmy w inny sposób dowieść panu, że go; szanujemy, że umiemy ocenić jego szlachetność. Szczerość, całkowita szczerość wobec każdego innego byłaby nie na miejscu, ale wobec pana staje się obowiązkiem. Przyjemnie nam pomyśleć, że nasza tajemnica znajduje się w pańskich rękach. Wołyncew zaśmiał się z przymusem. — Dziękuję za zaufanie — zawołał — chociaż zwracam uwagę, wcale nie pragnąłem ani znać pańskiej tajemnicy, ani wyjawiać mu swojej, a pan się nią rozporządza jak własną. Ale za pozwoleniem, pan mówi jakby w imieniu obojga. A zatem mogę sądzić, że Natalia Aleksiejewna wie o pańskich odwiedzinach i o celu tych odwiedzin? Rudin zmieszał się trochę. — Nie, nie powiadomiłem Natalii Aleksiejewny o moim zamiarze, ale wiem, że podziela moje zapatrywania. — Wszystko to bardzo pięknie — rzekł Wołyncew po chwili milczenia i zabębnił palcami w szybę — chociaż, przyznaję, byłoby znacznie lepiej, gdyby mnie pan tak bardzo nie szanował. Prawdę mówiąc, na diabła mi potrzebny pański szacunek; czegóż pan teraz chce ode mnie? — Nic nie chcę… chociaż nie, chciałbym, żeby pan nie uważał mnie za człowieka podstępnego i przebiegłego, żeby pan mnie zrozumiał… Mam nadzieję, że teraz nie może pan już wątpić w moją szczerość… Chciałbym, Sergiuszu Pawłyczu, żebyśmy się rozstali jak przyjaciele… żeby pan po dawnemu wyciągnął do mnie rękę… I Rudin zbliżył się do Wołyncewa. — Przepraszam bardzo, łaskawy panie — rzekł Wołyncew odwracając się i cofając o krok — gotów jestem przyznać, że pańskie zamiary są najzupełniej uczciwe, wszystko to bardzo piękne, powiedzmy, nawet wzniosłe, ale my, ludzie prości, jadamy pierniki nie lukrowane, nie jesteśmy w stanie nadążyć za polotem tak wielkich umysłów jak pański… To, co panu wydaje się szczere, nam wydaje się natrętne i bezwstydne… To, co dla pana jasne i proste, dla nas jest ciemne i zawile… Pan się chwali tym, co my ukrywamy — jakże więc moglibyśmy pana zrozumieć. Daruje pan, ale nie mogę ani uznać pana za przyjaciela, ani podać panu ręki… Może to bardzo małostkowe, ale ja sam jestem przecież małostkowym człowiekiem. Rudin sięgnął po cylinder. — Sergiuszu Pawłyczu — rzekł ze smutkiem — żegnam pana, zawiodłem się w swoich oczekiwaniach. Wizyta moja jest istotnie dość dziwna, ale miałem nadzieję, że pan… (Wołyncew zrobił niecierpliwy ruch…) Przepraszam, więcej już mówić o tym nie będę. Rozważywszy wszystko, widzę, że istotnie ma pan słuszność i nie mógł pan inaczej postąpić. Żegnam pana i proszę przynajmniej pozwolić, że raz jeszcze, ostatni raz zapewnię go, że moje zamiary są jak najczystsze… Jestem pewien pańskiej dyskrecji… — Tego już za wiele! — zawołał Wołyncew i zatrząsł się z gniewu. — Nigdy nie prosiłem pana o zaufanie, nie ma pan więc najmniejszego prawa liczyć na moją dyskrecję! Rudin chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tylko rozłożył ręce, ukłonił się i wyszedł, a Wołyncew rzucił się na kanapę, odwracając się twarzą do ściany. — Czy można wejść do ciebie? — usłyszał przez drzwi głos Aleksandry Pawłowny. Wołyncew nie od razu odpowiedział i ukradkiem przesunął dłonią po twarzy. — Nie, Sasza — rzekł nieco zmienionym głosem — poczekaj jeszcze trochę. Po upływie pół godziny Aleksandra Pawłowna znów zastukała do drzwi.” — Przyjechał Michajło Michajłycz — oznajmiła — czy chcesz się z nim widzieć? — Tak — odpowiedział Wołyncew — przyślij go tutaj. Wszedł Leżniew. — Co to, jesteś chory? — zapytał siadając w fotelu przy kanapie. Wołyncew na wpół się podniósł i oparł na łokciu; długo, długo patrzył w twarz przyjaciela, po czym powtórzył mu całą rozmowę z Rudinem, słowo w słowo. Nigdy dotychczas nie wspominał Leżniewowi o swoich uczuciach do Natalii, chociaż domyślał się, że nie były dla przyjaciela tajemnicą. — Aleś mnie, bracie, zadziwił — rzekł Leżniew, gdy tylko Wołyncew skończył opowiadanie. — Wielu dziwactw się po nim spodziewałem, ale czegoś takiego… zresztą i w tym go poznaję. — Zlituj się! — mówił Wołyncew wzburzony — przecież to po prostu bezczelność! O mało go przez okno nie wyrzuciłem! Co u licha, chciał się przede mną pochwalić czy też stchórzył? Pytam się: z jakiej racji? Odważyć się przyjechać do człowieka… Wołyncew założył ręce na kark i umilkł. — Nie, bracie, to nie to — spokojnie odparł Leżniew — z pewnością mi nie uwierzysz, ale on to zrobił z dobrych pobudek. Naprawdę… To tak było, widzisz, i szlachetnie, i szczerze, no, a przy tym nadarzyła się sposobność popuścić wodze krasomówstwu; a nam tego właśnie potrzeba, nie potrafimy żyć bez tego… Ach, ten język — to jego wróg… Ale też mu za to wiernie służy. — Jak uroczyście wszedł i mówił, nie możesz sobie nawet wyobrazić!… — Tak, bez tego ani rusz. On i surdut zapina, jakby spełniał najświętszy obowiązek… Wywiózłbym go na wyspę bezludną i popatrzyłbym zza węgła, jak by tam sobie radził. A wciąż opowiada o prostocie. — Więc powiedz mi, na miłość boską — zapytał Wołyncew — co to takiego? Filozofia czy co? — Jak by ci tu powiedzieć? Z jednej strony, może to i naprawdę filozofia, a z drugiej — nic podobnego. Nie można przecie wszystkich bredni zwalać na filozofię. Wołyncew spojrzał na niego. — A jak myślisz, czy on nie skłamał? — Nie, mój drogi, nie skłamał. A zresztą, wiesz co? Dosyć już o tym. Zapalimy sobie fajkę i poprosimy tu Aleksandrę Pawłownę… Przy niej i rozmawiać lepiej, i milczeć łatwiej… Poczęstuje nas herbatą. — Niech i tak będzie — zgodził się Wołyncew. — Sasza, wejdź! — zawołał. Aleksandra Pawłowna weszła. Brat chwycił jej rękę i mocno przycisnął do ust. Rudin wrócił do domu zakłopotany i rozstrojony. Zły był na siebie, wyrzucał sobie niewybaczalny brak rozwagi, dziecinadę. Nie darmo powiedział ktoś: nie ma nic gorszego nad świadomość głupstwa, które się przed chwilą popełniło. Rudina gryzły wyrzuty sumienia. — Diabeł mnie skusił — szeptał przez zęby — żeby jechać do tego hreczkosieja. Co za pomysł! Naraziłem się tylko na impertynencje. W domu Darii Michajłowny działo się także coś niezwykłego. Sama pani domu nie pokazywała się przez cały ranek i nie zeszła na obiad; miała migrenę, jak zapewniał Pandalewski, jedyna osoba, którą przyjęła. Natalii Rudin także prawie nie widział. Siedziała w swoim pokoju z m–lle Boncourt. Kiedy go spotkała w jadalni, spojrzała na niego z takim smutkiem, że mu serce drgnęło. Twarz miała zmienioną, jakby od wczoraj spadło na nią nieszczęście. Rudina zaczęło dręczyć jakieś niejasne przeczucie. Żeby rozerwać czymkolwiek myśli, zwrócił się do Basistowa, długo z nim rozmawiał i znalazł w nim młodzieńca pełnego życia i zapału, entuzjastycznych nadziei i nie naruszonej jeszcze wiary. Przed wieczorem Daria Michajłowna ukazała się na dwie godziny w salonie. Dla Rudina była uprzejma, ale trzymała się jakoś z daleka, to śmiała się, to znów marszczyła brwi, mówiła przez nos, najczęściej aluzjami… Była damą dworu w każdym calu. W ostatnich czasach ochłodła jakby trochę dla Rudina. „Jakaś zagadka” — myślał patrząc z boku na jej dumnie wzniesioną głowę. Niedługo czekał na rozwiązanie zagadki. Wracając do swego pokoju około dwunastej w nocy, szedł ciemnym korytarzem. Nagle ktoś wsunął mu do ręki bilecik. Obejrzał się i zobaczył, że odchodzi od niego dziewczyna, jak mu się zdawało, pokojówka Natalii. Wszedł do siebie, odprawił służącego, rozpieczętował bilecik i przeczytał następujące słowa skreślone ręką Natalii. „Proszę przyjść jutro o siódmej rano, nie później, nad staw Awdiuchina, za dębowym lasem. Żadna inna godzina niemożliwa. Będzie to nasze ostatnie spotkanie i wszystko się skończy, jeśli… Proszę przyjść. Trzeba będzie postanowić… P.S. Gdybym nie przyszła, to znaczy, że się więcej nie zobaczymy, wówczas dam panu znać…” Rudin zamyślił się, obracał bilecik w palcach, włożył go pod poduszkę, rozebrał się, położył, ale nieprędko zasnął; spał czujnie i nie było jeszcze piątej, gdy się obudził na dobre. ROZDZIAŁ IX Staw Awdiuchina, nad którym Natalia naznaczyła Rudinowi spotkanie, od dawna przestał już być stawem. Przed trzydziestu laty woda przerwała groblę i od tego czasu całkiem go zaniedbano. Jedynie po równym i płaskim dnie, niegdyś pokrytym tłustym mułem, oraz po resztkach grobli można było się domyślić, że to był dawniej staw. Stał tu kiedyś dwór. Ale zniknął przed wieloma laty. Pozostały po nim dwie ogromne sosny; wiatr wiecznie szumiał i huczał posępnie w wątłej zieleni ich wysokich gałęzi… Wśród ludu krążyły tajemnicze słuchy o strasznej zbrodni, którą tu popełniono; mówiono sobie, że jeśli które z drzew się przewróci, to zada komuś śmierć; że dawniej rosła tu jeszcze trzecia sosna, która runęła w czasie burzy i zabiła dziewczynkę. Cała okolica starego stawu uchodziła za nieczystą. Pusta i naga, nawet w słoneczny dzień głucha i ponura, wydawała się jeszcze bardziej głucha i ponura wskutek bliskości sędziwego dębowego lasu, który dawno już wymarł i usechł. Rzadkie szkielety olbrzymich drzew wznosiły się jak żałobne widma nad niskim poszyciem krzaków. Strach brał patrzeć na nie i zdawało się, że jacyś źli starcy zebrali się tu i zamyślają coś niedobrego. Wąska, ledwo wydeptana ścieżka wiła się z boku. Nikt, kto nie był do tego zmuszony, nie przechodził koło stawu Awdiuchina. Natalia rozmyślnie wybrała to odludne miejsce. Od domu Darii Michajłowny było tu nie dalej jak pół wiorsty. Kiedy Rudin przyszedł nad staw Awdiuchina, słońce już dawno wstało, ale ranek był niewesoły. Zwarte, białe jak mleko chmury pokrywały całe niebo; wiatr pędził je szybko ze świstem i gwizdem. Rudin zaczął chodzić tam i z powrotem po grobli pokrytej chwytliwym łopianem i sczerniałą pokrzywą. Był niespokojny. Te spotkania, te nowe wrażenia interesowały go, ale zarazem wyprowadzały z równowagi, zwłaszcza po wczorajszym bileciku. Widział, że zbliża się rozwiązanie, i w skrytości serca trapiła go rozterka, choć nikt by go o to nie posądzał patrząc, z jakim skupieniem i stanowczością skrzyżował ręce na piersi i wodził wzrokiem dokoła. Nie darmo powiedział o nim Pigasow, że jak w figurce bożka chińskiego, przeważa w nim głowa. Ale samą tylko głową, choćby najtęższą, człowiekowi trudno zrozumieć nawet to, co się w nim samym dzieje… Rudin, mądry, przenikliwy Rudin, nie był w stanie powiedzieć na pewno, czy kocha Natalię, czy cierpi, czy będzie cierpiał, gdy się z nią rozstanie. Dlaczego, nie udając nawet lowelasa — tę sprawiedliwość oddać mu należy — zawrócił głowę biednej dziewczynie? Dlaczego czekał na nią z tajonym niepokojem? Na to jest tylko jedna odpowiedź: nikt tak łatwo nie ulega porywom jak ludzie zimni. Chodził po grobli, a Natalia szła ku niemu pośpiesznie na przełaj przez łąkę po mokrej trawie. — Panienko! Panienka sobie nogi przemoczy — mówiła pokojówka Masza, ledwo mogąc za nią nadążyć. Natalia nie słuchała i biegła nie oglądając się. — Ach, żeby nas tylko nie podpatrzyli! — powtarzała w kółko Masza. — I to dziw, żeśmy z domu wyszły. Byle się tylko mamzel nie obudziła… Całe szczęście, że to niedaleko… A pan już czeka… — dodała zobaczywszy nagle wysmukłą postać Rudina, malowniczo rysującą się na grobli. — Szkoda tylko, że stoi tak na górce, zeszedłby lepiej do parowu. Natalia zatrzymała się. — Masza, poczekaj tu, pod sosnami — rzekła i poszła w stronę stawu. Rudin zbliżył się do niej i stanął zdumiony. Takiego wyrazu twarzy nigdy jeszcze u niej nie widział. Brwi miała zmarszczone, usta zaciśnięte, oczy patrzyły prosto i surowo. — Dymitrze Nikołajewiczu — zaczęła — nie mamy czasu do stracenia. Przyszłam na pięć minut. Muszę panu powiedzieć, że mama wie o wszystkim. Pan Pandalewski podsłuchał nas przedwczoraj i opowiedział jej o naszym spotkaniu. Zawsze był jej szpiegiem. Wczoraj wezwała mnie do siebie… — Mój Boże! — zawołał Rudin. — To straszne… A cóż mama pani powiedziała? — Nie gniewała się, nie wymyślała, tylko zganiła mnie za lekkomyślność. — Tylko? — Tak, i oświadczyła, że raczej zgodzi się widzieć mnie na marach niż pańską żoną. — Naprawdę tak powiedziała? — Tak, i dodała jeszcze, że pan wcale nie chce się ze mną ożenić, że pan tylko tak, z nudów, zaczął mi asystować, i że się tego po panu nie spodziewała; że ona sama zresztą jest temu winna: dlaczego pozwoliła na to, żebym pana tak często widywała… zresztą nie pamiętani wszystkiego. Natalia mówiła to wszystko monotonnym, niemal bezdźwięcznym głosem. — A pani, Natalio Aleksiejewno, co pani jej odpowiedziała? — zapytał Rudin. — Co jej odpowiedziałam? — powtórzyła Natalia. — Co pan ma zamiar teraz robić? — Mój Boże! Mój Boże! — odrzekł Rudin. — To okrutne! Tak prędko!… Taki nagły cios!… I mama pani była tak oburzona? — Tak… tak… słyszeć o panu nie chce. — To straszne! A więc nie ma żadnej nadziei? — Żadnej. — Dlaczego jesteśmy tacy nieszczęśliwi! Ten nikczemny Pandalewski! Pani mnie pyta, Natalio Aleksiejewno, co mam zamiar robić? W głowie mi się kręci — nie mogę zebrać myśli… Czuję tylko swoje nieszczęście… podziwiam, jak pani może zachować zimną krew!… — Czy pan myśli, że mi lekko? — odpowiedziała Natalia. Rudin zaczął chodzić po grobli. Natalia nie spuszczała z niego oczu. — Czy mama panią nie wypytywała? — odezwał się wreszcie. — Zapytała mnie, czy pana kocham… — No… a pani? Natalia milczała przez chwilę. — Nie skłamałam. Rudin wziął ją za rękę. — Zawsze, we wszystkim szlachetna i wielkoduszna! Ach, serce młodej dziewczyny to szczere złoto! Ale czy naprawdę mama pani wyraziła swoją wolę tak stanowczo, że małżeństwo nasze jest niemożliwe? — Tak, stanowczo. Powiedziałam już panu: jest przekonana, że pan nie myśli się ze mną ożenić. — To znaczy, że uważa mnie za oszusta! Czym sobie na to zasłużyłem? I Rudin chwycił się za głowę. — Dymitrze Nikołaiczu! — rzekła Natalia. — Na próżno tracimy czas. Proszę pamiętać, że widzę pana po raz ostatni. Przyszłam tu nie po to, żeby płakać, żeby się żalić — pan widzi, nie płaczę — przyszłam po radę. — Jakąż ja mogę pani dać radę, Natalio Aleksiejewno? — Jaką radę? Jest pan mężczyzną, przywykłam do tego, by panu wierzyć, będę panu wierzyć do końca. Niech pan mi powie, jakie są pańskie zamiary? — Moje zamiary? Mama pani prawdopodobnie wymówi mi dom. — Możliwe. Powiedziała mi już wczoraj, że będzie zmuszona zerwać znajomość z panem… Ale pan nie odpowiada na moje pytanie. — Na jakie pytanie? — Jak pan myśli, co powinniśmy teraz zrobić? — Co powinniśmy teraz zrobić? — odparł Rudin. — Oczywiście poddać się. — Poddać się — powtórzyła Natalia powoli, a wargi jej pobladły. — Poddać się losowi — ciągnął dalej Rudin. — Cóż robić! Wiem aż nazbyt dobrze, jak to gorzko, ciężko, nie do zniesienia; ale niech się pani zastanowi, Natalio Aleksiejewno, jestem biedny… Prawda, mogę pracować; ale gdybym nawet był bogaty, czy czułaby się pani na siłach znieść przymusową rozłąkę z rodziną, gniew matki?… Nie, Natalio Aleksiejewno! Nie ma co o tym myśleć. Nie sądzone nam było, widać, żyć razem, i to szczęście, o którym marzyłem, nie dla mnie! Natalia zakryła nagle twarz rękami i zaczęła płakać. Rudin zbliżył się do niej. — Natalio Aleksiejewno! Droga Natalio! — zaczął mówić gorąco — niech pani nie płacze, na miłość boską, niech pani nie rozdziera mi serca, niech się pani uspokoi… Natalia podniosła głowę. — Pan mi mówi, żebym się uspokoiła — zaczęła, a oczy jej zabłysły przez łzy. — Nie nad tym płaczę, o czym pan myśli… Nie to mnie boli… boli mnie, że się zawiodłam na panu… Jak to! Przychodzę do pana po radę, i to w takiej chwili, a pańskie pierwsze słowa: poddać się! Poddać się! Więc to tak stosuje pan w praktyce swoje opowiadania o wolności, o ofiarach, które… Głos jej się załamał. — Ależ, Natalio Aleksiejewno — zaczął Rudin zmieszany — niech pani sobie przypomni… nie cofam swoich słów… tylko… — Pan mnie pytał — ciągnęła dalej z nową siłą — co odpowiedziałam matce, kiedy mi oświadczyła, że prędzej zgodzi się na moją śmierć niż na małżeństwo z panem; odpowiedziałam jej, że umrę raczej, niż wyjdę za mąż za kogoś innego. A pan mówi: poddać się!… Widocznie miała rację: pan istotnie tylko z braku innego zajęcia, z nudów, pożartował ze mną… — Przysięgam pani, Natalio Aleksiejewno… zapewniam panią… — powtarzał Rudin. Ale ona go nie słuchała. — Dlaczego pan mnie nie powstrzymał? Dlaczego pan sam… A może nie przypuszczał pan, że mogą być przeszkody? Wstyd mi o tym mówić… ale przecież już wszystko skończone. — Trzeba, żeby się pani uspokoiła, Natalio Aleksiejewno — zaczął Rudin — musimy się oboje zastanowić, jakich środków użyć… — Pan tak często mówił o poświęceniu — przerwała mu — ale czy pan wie, że gdyby pan był mi powiedział dzisiaj, przed chwilą: „Kocham cię, ale żenić się nie mogę, nie odpowiadam za przyszłość, daj mi rękę i chodź ze mną!” — czy pan wie, że poszłabym z panem, czy pan wie, że byłam zdecydowana na wszystko? Ale widocznie od słów do czynów droga daleka, i pan teraz stchórzył tak samo, jak przedwczoraj przy obiedzie stchórzył pan przed Wołyncewem. Rumieniec wystąpił na twarz Rudina. Nagły wybuch Natalii zrobił na nim wrażenie, ale ostatnie jej słowa zraniły jego miłość własną. — Pani jest teraz zbyt rozdrażniona, Natalio Aleksiejewno — zaczął — pani nie może zrozumieć, jak okrutnie mnie pani obraża. Mam nadzieję, że z czasem odda mi pani sprawiedliwość; zrozumie pani, jak wiele kosztowało mnie wyrzeczenie się szczęścia, które, jak pani sama mówi, nie nakładało na mnie żadnych obowiązków. Pani spokój jest mi droższy niż wszystko w świecie i byłbym nędznikiem, gdybym odważył się wyzyskać… — Być może, być może — przerwała mu Natalia — zapewne pan ma słuszność; sama nie wiem, co mówię. Ale dotychczas wierzyłam panu, wierzyłam każdemu pańskiemu słowu… Na przyszłość, proszę, niech pan liczy się ze słowami, niech pan ich nie rzuca na wiatr. Kiedy powiedziałam panu, że go kocham, wiedziałam, co to znaczy — byłam gotowa na wszystko… Teraz pozostaje mi tylko podziękować panu za naukę i pożegnać się. — Proszę zaczekać, na miłość boską, Natalio Aleksiejewno, błagam panią! Nie zasługuję na pani pogardę, przysięgam. Niech pani postawi się w moim położeniu. Odpowiadam za panią i za siebie. Gdybym nie kochał pani najwierniejszą miłością — to, mój Boże! — od razu zaproponowałbym, żeby pani ze mną uciekła… Prędzej czy później mama pani by nam przebaczyła… i wówczas… Ale zanim pomyślałem o własnym szczęściu… Urwał. Utkwiony prosto w niego wzrok Natalii odbierał mu pewność siebie. — Pan stara się mi dowieść, że jest pan człowiekiem uczciwym, Dymitrze Nikołajewiczu — rzekła — nie wątpię o tym. Pan nie jest zdolny kierować się wyrachowaniem; ale czyż o tym chciałam się przekonać, czyż dlatego tutaj przyszłam… — Nie spodziewałem się, Natalio Aleksiejewno… — Teraz się pan zdradził! Tak, nie spodziewał się pan tego wszystkiego — pan mnie nie znał. Niech pan będzie spokojny… pan mnie nie kocha, a ja nikomu się nie narzucam. — Kocham panią! — zawołał Rudin. Natalia wyprostowała się. — Możliwe; ale jak mnie pan kocha? Pamiętam wszystkie pańskie słowa, Dymitrze Nikołajewiczu. Pamięta pan, powiedział mi pan kiedyś: miłość jest niemożliwa tam, gdzie nie ma równości… Pan jest dla mnie zbyt wzniosły, niedobrana byłaby z nas para. Słusznie zostałam ukarana. Czekają pana godniejsze obowiązki. Nigdy nie zapomnę dzisiejszego dnia… Żegnam pana. — Natalio Aleksiejewno, pani odchodzi? Czyż tak się rozstaniemy? Wyciągnął do niej ręce. Zatrzymała się. Jego błagalny głos sprawił widać, że się zawahała. — Nie — rzekła wreszcie — czuję, że coś się we mnie załamało… Szłam tutaj, rozmawiałam z panem jak w gorączce; trzeba się opamiętać. Nie sądzone nam było żyć razem, sam pan to powiedział, i tak się stanie. Mój Boże, kiedy szłam tutaj, w myśli żegnałam się z moim domem, z całą moją przeszłością, i co się okazało? Kogo spotkałam? Człowieka małodusznego… I skąd pan wiedział, że nie będę miała dość sił, by znieść rozłąkę z rodziną? „Mama pani się nie zgadza… To okropne!” To wszystko, co od pana usłyszałam. I to pan, i to pan, panie Rudin? Nie! Żegnam pana… Gdyby pan mnie kochał, odczułabym to teraz, w tej chwili… Nie, nie, żegnam pana!… Odwróciła się szybko i pobiegła do Maszy, która już od dawna niepokoiła się i dawała jej znaki. — To pani tchórzy, nie ja! — zawołał za nią Rudin. Natalia nie zważała już na niego i śpieszyła przez łąkę do domu. Szczęśliwie powróciła do swej sypialni; zaledwie jednak przestąpiła próg, siły odmówiły jej posłuszeństwa i upadła zemdlona na ręce Maszy. Rudin długo jeszcze stał na grobli. Otrząsnął się wreszcie, wolnym krokiem dobrnął do ścieżki i pomału ruszył przed siebie. Był bardzo upokorzony i przybity. „Więc ona jest taka? — myślał. — Ma dopiero osiemnaście lat! Nie, nie znałem jej… To niezwykła dziewczyna… Jaka siła woli!… Prawdę powiedziała — warta jest innej miłości niż ta, jaką ja do niej czułem… Czułem? — zapytał sam siebie. — Czyżbym już nie kochał? A więc to tak musiało się skończyć? Jakiż byłem wobec niej marny i godzien politowania!” Lekki turkot linijki kazał Rudinowi podnieść oczy. Naprzeciw niego jechał Leżniew, zawsze tym samym kłusakiem. Rudin w milczeniu ukłonił się i jakby olśniony nagłą myślą, zawrócił z drogi i ruszył szybko w stronę domu Darii Michajłowny. Leżniew nie zatrzymał go, popatrzył za nim i po chwili namysłu zawrócił konia. Pojechał z powrotem do Wołyncewa, u którego nocował. Wołyncew spał, Leżniew nie kazał go budzić i czekając, aż podadzą herbatę, usiadł na werandzie i zapalił fajkę. ROZDZIAŁ X Wołyncew wstał około dziesiątej, a dowiedziawszy się, że Leżniew siedzi na werandzie, zdziwił się bardzo i kazał go poprosić do siebie. — Co się stało? — zapytał. — Chciałeś przecież pojechać do domu? — Tak, chciałem, ale spotkałem Rudina. Spaceruje sam po łące, a twarz ma jakąś zmienioną. No, więc wróciłem. — Wróciłeś dlatego, żeś spotkał Rudina? — Prawdę mówiąc, sam nie wiem, dlaczego wróciłem, pewno dlatego, że pomyślałem o tobie; miałem ochotę z tobą posiedzieć, a do domu jeszcze zdążę. Wołyncew uśmiechnął się gorzko. — Tak, nie można teraz pomyśleć o Rudinie, żeby nie przypomnieć sobie o mnie… Chłopcze! — zawołał do służącego — daj nam herbaty. Obaj przyjaciele zaczęli pić herbatę. Leżniew mówił o gospodarstwie, o nowym sposobie krycia spichrzów papą… Nagle Wołyncew zerwał się z fotela i taką silą uderzył pięścią w stół, że zadzwoniły filiżanki i spodki. — Nie! — zawołał. — Nie zniosę tego dłużej, to ponad moje siły! Wyzwę tego mędrka i niech albo on mnie zastrzeli, albo już ja postaram się wpakować mu kulę w jego uczoną głowę. — Co też ty mówisz, co mówisz, zlituj się! — mruknął Leżniew. — Jak można tak krzyczeć? Aż cybuch upuściłem… Co ci się stało? — Nie mogę obojętnie słyszeć jego nazwiska, aż mnie krew zalewa. — Dość tego, bracie, dość tego! Jak ci nie wstyd! — odparł Leżniew podnosząc fajkę z podłogi. — Przestań! Niech go diabli wezmą!… — Obraził mnie — ciągnął dalej Wołyncew chodząc po pokoju. — Tak, obraził mnie… Sam musisz to przyznać. Z początku nie mogłem się połapać: byłem zaskoczony, bo i kto mógł się tego spodziewać? Ale ja mu dowiodę, że ze mną nie ma żartów… Zastrzelę tego przeklętego filozofa jak kuropatwę. — Dużo ci z tego przyjdzie, właśnie! A już o siostrze twojej nie mówię. Wiadomo, namiętność cię zaślepia, gdzieżbyś tam miał pamiętać o siostrze! A jeśli chodzi o inną osobę, myślisz, że jak zabijesz filozofa, to twoje sprawy przybiorą lepszy obrót? Wołyncew opadł na fotel. — Więc wyjadę dokądkolwiek! Bo tu smutek aż serce przytłacza: po prostu miejsca sobie nie mogę znaleźć. — Wyjedziesz… to inna sprawa, z tym się zgadzam. I wiesz, co ci zaproponuję? Jedźmy razem — na Kaukaz albo po prostu na Małoruś, hałuszki zajadać. Wspaniała myśl, bracie! — Tak, a siostrę z kim zostawimy? — Dlaczego Aleksandra Pawłowna nie miałaby pojechać z nami? Jak mi Bóg miły, byłoby doskonale. Już ja się nią zaopiekuję, biorę to na siebie! Na niczym jej zbywać nie będzie, jeśli zechce będzie miała co wieczór serenadę pod oknem; furmanów uperfumuję wodą kolońską, drogi ustroję kwiatami. A my, bracie, po prostu się odrodzimy; tak będziemy używać, tacy brzuchaci wrócimy, że już się nas żadna miłość nie czepi. Ciągle żartujesz, Misza! Wcale nie żartuję! Świetna myśl przyszła ci do głowy. — Nie! Głupstwa pleciesz! — zawołał znów Wołyncew. — Chcę się bić, chcę się z nim bić!… — Znowu! Jakiś ty dzisiaj, bracie, zły!… Wszedł służący z listem. — Od kogo? — zapytał Leżniew. — Od Dymitra Nikołajewicza Rudina. Służący państwa Łasuńskich przywiózł. — Od Rudina? — powtórzył Wołyncew. — Do kogo? — Do jaśnie pana. — Do mnie?… Dawaj. Wołyncew szybkim ruchem chwycił list, rozpieczętował go i zaczął czytać. Leżniew przyglądał mu się z uwagą: twarz Wołyncewa wyrażała dziwne, prawie radosne zdumienie; opuścił ręce. — Co takiego? — zapytał Leżniew. — Przeczytaj — odpowiedział Wołyncew półgłosem, podając mu list. Leżniew zaczął czytać. Oto co pisał Rudin: „Szanowny Sergiuszu Pawłowiczu! Wyjeżdżam dziś z domu Darii Michajłowny, i wyjeżdżam na zawsze. Zdziwi to Pana zapewne, zwłaszcza po tym, co zaszło wczoraj. Nie mogę wytłumaczyć, dlaczego mianowicie tak postępuję; ale nie wiem, z jakiego powodu zdaje mi się, że powinienem zawiadomić Pana o swoim wyjeździe. Pan mnie nie lubi, a nawet uważa mnie za złego człowieka. Nie mam zamiaru się usprawiedliwiać, czas mnie usprawiedliwi. Moim zdaniem jest rzeczą bezcelową i niegodną mężczyzny dowodzić uprzedzonemu człowiekowi niesłuszności jego uprzedzeń. Kro zechce mnie zrozumieć, ten mnie usprawiedliwi, a kto mnie zrozumieć nie zechce lub nie może — tego zarzuty mnie nie wzruszają. Zawiodłem się na Panu. W moich oczach zostanie Pan nadal człowiekiem szlachetnym i uczciwym, ale przypuszczałem, że potrafi Pan wznieść się ponad środowisko, w którym Pan wzrastał… Omyliłem się. Co na to poradzić? Nie pierwszy to i nie ostatni raz. Powtarzam raz jeszcze: wyjeżdżam. Życzę Panu szczęścia. Przyzna Pan, że to życzenie jest całkiem bezinteresowne; mam nadzieję, że będzie Pan teraz szczęśliwy. Może z czasem zmieni Pan zdanie o mnie. Nie wiem, czy się kiedykolwiek zobaczymy, ale w każdym razie pozostaję ze szczerym szacunkiem. D.R. PS. Dwieście rubli, które jestem Panu winien, odeślę, jak tylko wrócę do siebie na wieś w guberni tej. Proszę Pana również, by Pan nie wspominał Darii Michajłownie o tym liście. P.P.S. Jeszcze jedna, ostatnia, ale ważna prośba: ponieważ teraz wyjeżdżam, mam nadzieję, że nie powie Pan Natalii Aleksiejewnie o mojej wizycie…” — No i co ty na to? — zapytał Wołyncew, gdy tylko Leżniew skończył list. — Cóż na to powiedzieć? — odparł Leżniew. — Zawołać wschodnim zwyczajem: „Allach, Allach!” i włożyć palce do ust na znak zdumienia — to wszystko, co można zrobić. Wyjeżdża… No, więc szczęśliwej podróży! Ale co najciekawsze; przecież on uważał za swój obowiązek napisać ten list, i zjawił się u ciebie też z poczucia obowiązku… Ci panowie na każdym kroku mają jakiś obowiązek, wciąż obowiązki… zobowiązania — dodał z uśmiechem wskazując na postscriptum. — A co za frazesy wygłasza! — zawołał Wołyncew. — Zawiódł się na mnie, liczył, że będę wyższy ponad jakieś tam środowisko… Co za bzdury… Gorsze niż wiersze! Leżniew nic nie odpowiedział, tylko w oczach miał uśmiech. Wołyncew wstał. — Chcę pojechać do Darii Michajłowny — rzekł — chcę się dowiedzieć, co to wszystko znaczy… — Poczekaj, bracie, daj mu czas się wynieść. Po co masz się znów na niego natknąć? Przecież znika, czego chcesz jeszcze? Lepiej idź się położyć, wyśpij się; pewno całą noc przewracałeś się z boku na bok. A teraz twoje sprawy biorą lepszy obrót… — Z czego to wnosisz? — Tak mi się zdaje. Naprawdę, idź spać, a ja pójdę do twojej siostry i posiedzę z nią. — Wcale mi się nie chce spać. Z jakiej racji miałbym iść spać?… Lepiej pojadę, obejrzę pola — rzekł Wołyncew obciągając poły surduta. — Dobra myśl. Jedź, bracie, jedź obejrzeć pola… I Leżniew przeszedł na drugą stronę domu, którą zajmowała Aleksandra Pawłowna. Zastał ją w salonie. Przywitała go bardzo serdecznie. Cieszyła się zawsze z jego odwiedzin; ale twarz jej była smutna. Niepokoiła ją wczorajsza wizyta Rudina. — Był pan u brata? — zapytała Leżniewa. — W jakim jest dzisiaj nastroju? — Nie najgorszym, pojechał oglądać pola. Aleksandra Pawłowna milczała przez chwilę. — Proszę mi powiedzieć — zaczęła, uważnie oglądając szlaczek chustki do nosa — czy nie wie pan, po co… — Przyjeżdżał Rudin? — podchwycił Leżniew. — Wiem, przyjechał się pożegnać. — Aleksandra Pawłowna podniosła głowę. — Jak to, pożegnać się? — Tak. Czyżby pani nie słyszała? Wyjeżdża od Darii Michajłowny. — Wyjeżdża? — Na zawsze; przynajmniej tak mówi. — Ależ, na litość boską, jakże to zrozumieć po tym wszystkim… — To już inna sprawa! Zrozumieć tego nie można, ale tak jest. Widocznie coś tam między nimi zaszło. Póty przeciągał strunę, aż pękła. — Michajło Michajłyczu! — zaczęła Aleksandra Pawłowna. — Ja nic nie rozumiem, pan sobie chyba ze mnie żartuje… — Nie, jak Boga kocham. Mówię pani przecież, że wyjeżdża i nawet listownie zawiadamia o tym znajomych. Z jednej strony to nawet nieźle się stało, ale jego wyjazd przeszkodził w urzeczywistnieniu pewnego wspaniałego planu, o którym zaczęliśmy już dyskutować z bratem pani. — Co takiego? Jakiż to plan? — A taki: zaproponowałem bratu pani, żebyśmy dla rozrywki wyjechali w podróż i zabrali panią ze sobą. Podjąłem się panią zaopiekować… — Ślicznie! — zawołała Aleksandra Pawłowna. — Wyobrażam sobie, jak by się pan mną opiekował. Z pewnością zamorzyłby mnie pan głodem. — Pani dlatego tak mówi, Aleksandro Pawłowno, że pani mnie nie zna. Pani myśli, że ze mnie bałwan, skończony bałwan, jakaś drewniana pała, a czy pani wie, że jestem zdolny topnieć jak wosk, klęczeć całymi dniami? — Przyznaję, że chętnie bym to zobaczyła. Leżniew zerwał się nagle. — To niech pani zostanie moją żoną, Aleksandro Pawłowno, a wszystko to pani zobaczy. Aleksandra Pawłowna zarumieniła się po uszy. — Co pan powiedział… Michajło Michajłyczu? — powtórzyła zmieszana. — Powiedziałem to — odrzekł Leżniew — co już od dawna, co tysiące razy miałem na końcu języka. Wygadałem się nareszcie, a pani może postąpić tak, jak pani uzna za właściwe. A żeby pani nie krępować, pójdę sobie teraz. Jeśli pani zechce być moją żoną… Odchodzę. Jeżeli pani się zgadza, to proszę tylko przysłać po mnie, już ją zrozumiem… Aleksandra Pawłowna chciała zatrzymać Leżniewa, ale ten wymknął się pośpiesznie; poszedł do ogrodu, oparł się o furtkę i zaczął patrzeć gdzieś przed siebie. — Michajło Michajłyczu! — rozległ się za nim głos pokojówki. — Niech pan pozwoli do jaśnie pani. Kazała pana prosić. Michajło Michajłycz odwrócił się, ku wielkiemu zdumieniu pokojówki ujął w obie ręce jej głowę, pocałował w czoło i poszedł do Aleksandry Pawłowny. ROZDZIAŁ XI Powróciwszy do domu zaraz po spotkaniu z Leżniewem, Rudin zamknął się w swoim pokoju i napisał dwa listy: jeden, znany już czytelnikowi, do Wołyncewa, drugi — do Natalii. Nad tym drugim listem siedział bardzo długo, dużo w nim wykreślał i zmieniał, po czym przepisał go starannie na cienkim arkusiku papieru listowego, złożył kilkakrotnie, aby się stał jak najmniejszy, i wsunął do kieszeni. Z wyrazem smutku na twarzy przeszedł się kilka razy po pokoju, usiadł na fotelu pod oknem, oparł głowę na dłoni; na rzęsach zawisła mu łza… Wstał, zapiął surdut na wszystkie guziki, zawołał służącego i kazał zapytać Darię Michajłownę, czy będzie mogła go przyjąć. Służący wrócił wkrótce i zameldował, że Daria Michajłowna kazała prosić. Rudin poszedł do niej. Przyjęła go w gabinecie jak wtedy, po raz pierwszy, dwa miesiące temu. Ale teraz nie była sama; siedział u niej Pandalewski, skromny, świeży, czysty i jak zawsze ugrzeczniony. Daria Michajłowna przywitała Rudina uprzejmie, on również uprzejmie jej się ukłonił, ale każdy, nawet najmniej doświadczony człowiek, spojrzawszy tylko na ich uśmiechnięte twarze, odgadłby, że między nimi, choć przemilczane, zaszło jednak jakieś nieporozumienie. Rudin wiedział, że Daria Michajłowna gniewa się na niego, Daria Michajłowna podejrzewała, że on wie już o wszystkim. Wiadomość Pandalewskiego wyprowadziła ją z równowagi. Odezwała się w niej pycha damy z wyższego towarzystwa. Rudin, człowiek biedny, bez żadnego stanowiska i nikomu dotychczas nie znany, ośmielił się naznaczyć spotkanie jej córce — córce Darii Michajłowny Łasuńskiej! — Przypuśćmy, że jest mądry, nawet genialny — mówiła — ale czegóż to dowodzi? Czyż dlatego każdy może mieć nadzieję, że zostanie moim zięciem? — Długo nie wierzyłem własnym oczom — podchwycił Pandalewski. — Dziwię się, jak można być tak nietaktownym! Daria Michajłowna była bardzo wzburzona i Natalii porządnie się od niej dostało. Poprosiła Rudina, żeby usiadł. Usiadł, ale już nie jak dawny Rudin, prawie pan domu, nawet nie jak dobry znajomy, ale jak gość, i to gość oficjalny. Wszystko to stało się w mgnieniu oka… Tak właśnie woda zamienia się nagle w twardy lód. — Przyszedłem do pani, Dario Michajłowno — zaczął Rudin — żeby podziękować pani za jej gościnność. Otrzymałem wiadomość z mego folwarczku i koniecznie muszę dziś jeszcze tam pojechać. Daria Michajłowna bacznie spojrzała na Rudina. „Uprzedził mnie, widocznie się domyśla — powiedziała sobie. — Uwalnia mnie od przykrych eksplikacji; tym lepiej. Niech żyją ludzie rozumni!” — Doprawdy? — rzekła głośno. — Jakie to przykre! Ale co robić! Mam nadzieję, że zobaczę pana w Moskwie tej zimy. Wkrótce stąd wyjedziemy. — Nie wiem, Dario Michajłowno, czy uda mi się być w Moskwie; ale jeśli środki moje na to pozwolą, będę poczytywał sobie za obowiązek stawić się u pani. „Widzisz, bracie — pomyślał z kolei Pandalewski — niedawno udawałeś wielkiego pana, a teraz trzeba ci inaczej śpiewać!” — Widocznie odebrał pan niepomyślne wiadomości od siebie ze wsi? — zapytał ze zwykłym sobie spokojem. — Tak — sucho odpowiedział Rudin. — Może nieurodzaj? — Nie… coś innego”. Proszę mi wierzyć, Dario Michajłowno — dodał Rudin — nigdy nie zapomnę dni, które spędziłem w domu pani. — Ja również, Dymitrze Nikołaiczu, zawsze będę z przyjemnością wspominała znajomość z panem… Kiedy pan wyjeżdża? — Dzisiaj po obiedzie. — Tak prędko!… Życzę więc panu szczęśliwej podróży. Zresztą, jeżeli interesa nie zatrzymają pana zbyt długo, może nas pan jeszcze tu zastanie. — Wątpię, abym zdążył — odpowiedział Rudin i wstał. — Proszę wybaczyć, nie mogę w tej chwili oddać pani mego długu; ale jak tylko wrócę do siebie na wieś… — Niech pan da spokój, Dymitrze Nikołaiczu — przerwała Daria Michajłowna — jak panu nie wstyd! Ale która to godzina? — zapytała. Pandalewski wyciągnął z kieszeni kamizelki złoty emaliowany zegareczek i spojrzał na niego, opierając ostrożnie różowy policzek o sztywny, biały kołnierzyk. — Druga godzina, minut trzydzieści trzy — odpowiedział. — Czas się ubierać — rzekła Daria Michajłowna. — Do widzenia, Dymitrze Nikołaiczu! Rudin wstał. Cała rozmowa pomiędzy nim a Darią Michajłowną miała szczególny charakter. Tak właśnie powtarzają swoje role aktorzy, tak dyplomaci wymieniają na konferencjach z góry ułożone frazesy… Rudin wyszedł. Wiedział teraz z doświadczenia, w jaki sposób ludzie wielkiego świata nawet nie porzucają, ale po prostu gubią po drodze człowieka, który jest im już niepotrzebny; jak rękawiczkę po balu, jak papierek od cukierka, jak pusty bilet fantowej loterii. Szybko zapakował rzeczy i niecierpliwie oczekiwał chwili wyjazdu. Wszyscy w domu bardzo się zdziwili dowiedziawszy się o jego zamiarze, nawet służba patrzyła na niego zdumiona. Basistow nie ukrywał żalu. Natalia wyraźnie unikała Rudina. Starała się nie spotkać jego wzroku; zdążył jednakże wsunąć jej list do ręki. Przy obiedzie Daria Michajłowna powtórzyła, że ma nadzieję zobaczyć go jeszcze przed wyjazdem do Moskwy, ale Rudin nic na to nie odpowiedział. Najczęściej zwracał się do niego Pandalewski. Rudina chwilami korciło, by rzucić się na niego i wytłuc go po rumianych policzkach. M– lle Boncourt coraz to spoglądała na Rudina z obłudnym i zagadkowym wyrazem oczu; wyraz taki można czasem dostrzec w oczach starych, bardzo mądrych wyżłów… „Widzisz! — zdawała się mówić — masz za swoje!” Nareszcie wybiła godzina szósta i zajechał tarantas. Rudin zaczął pośpiesznie żegnać się ze wszystkimi. Było mu bardzo podle na duszy. Nie spodziewał się, że tak wyjedzie z tego domu: wypędzano go prawie… „Jak się to wszystko stało? I po co było się tak śpieszyć? A zresztą, wszystko jedno…” — myślał kłaniając się na wszystkie strony z wymuszonym uśmiechem. Po raz ostatni spojrzał na Natalię i serce mu drgnęło: oczy jej były utkwione w niego ze smutnym, pożegnalnym wyrzutem. Pośpiesznie zbiegł ze schodów i wskoczył do tarantasu. Basistow ofiarował się odwieźć go do pierwszej stacji pocztowej i wsiadł z nim razem. — Czy pamięta pan — zaczął Rudin, gdy tylko tarantas wytoczył się z dziedzińca na szeroką wysadzaną świerkami drogę — pamięta pan, co mówi Don Kichot do swego giermka wyjeżdżając z pałacu księżnej? „Wolność — powiedział — Sanszo, mój przyjacielu, to jeden z największych skarbów człowieka, szczęśliwy ten, komu niebo dato kawałek chleba, kto nie musi go zawdzięczać innym!” To, co Don Kichot czuł wówczas — ja czuję teraz… Daj Boże i panu, mój drogi, doznać kiedyś podobnego uczucia! Basistow uścisnął dłoń Rudina i serce poczciwego chłopca zabiło silniej w piersi; był wzruszony. Aż do samej stacji Rudin mówił ciągle o godności człowieka, o znaczeniu prawdziwej wolności — mówił gorąco, szlachetnie i uczciwie, a gdy nastąpiła chwila pożegnania, Basistow nie wytrzymał i z płaczem rzucił mu się na szyję. Nawet Rudinowi łzy popłynęły z oczu; nie płakał jednak nad tym, że rozstaje się z Basistowem — były to łzy zranionej miłości własnej. Natalia poszła do swego pokoju i przeczytała list Rudina. „Droga Natalio Aleksiejewno — pisał Rudin — postanowiłem wyjechać. Nie mam innego wyjścia. Postanowiłem wyjechać, zanim nie powiedziano mi wyraźnie, że mam się usunąć. Wyjazd mój kładzie kres wszystkim nieporozumieniom, a żalu po mnie nikt chyba nie odczuje. Na co czekać?… Wszystko to prawda, ale po cóż pisać o tym do Pani? Jestem pewien, że żegnam Panią na zawsze, a pozostawić Jej o sobie pamięć jeszcze gorszą niż ta, na którą zasłużyłem, byłoby zbyt bolesne. Dlatego piszę do Pani. Nie chcę się usprawiedliwiać, nie chcę nikogo winić oprócz siebie; chcę tylko w miarę możności wytłumaczyć się… To, co się stało w ostatnich dniach, było tak nieoczekiwane, tak nagle… Dzisiejsze nasze spotkanie będzie dla mnie pamiętną nauką. Tak, Pani ma rację: nie znalem Pani, a myślałem, że Ją znam. W ciągu całego życia miałem do czynienia z ludźmi wszelkiego rodzaju, przyjaźniłem się z wieloma kobietami i pannami, ale spotkawszy Panią, po raz pierwszy spotkałem duszę bezwzględnie uczciwą i prawą. Nie nawykłem do tego i nie potrafiłem Pani ocenić. Coś mnie ciągnęło do Pani od pierwszego dnia naszej znajomości — mogła to Pani zauważyć. Spędzałem z Panią całe godziny i nie poznałem Pani; nawet prawie nie starałem się Jej poznać… i mogłem sobie wyobrazić, że Panią pokochałem! Za grzech ten ciężko teraz pokutuję. Kiedyś także kochałem pewną kobietę i ona mnie kochała. Uczucie moje do niej było skomplikowane, tak jak i jej uczucie do mnie; ale ponieważ ona sama nie była prosta, więc to się dobrze składało. Nie odgadłem wówczas prawdy; nie umiałem jej poznać i teraz, kiedy stanęła przede mną… Zrozumiałem wreszcie, ale za późno… Przeszłość nie wróci… Drogi naszego życia mogły się połączyć, ale nie połączą się nigdy. Jak dowieść Pani, że mógłbym Ją pokochać prawdziwą miłością serca, nie wyobraźni, skoro sam nie wiem, czy jestem zdolny do takiej miłości! Natura obdarzyła mnie hojnie, wiem o tym i przez fałszywy wstyd nie będę przed Panią udawać skromnego, teraz zwłaszcza, w tak gorzkiej i w tak upokarzającej dla mnie chwili… Tak, natura obdarzyła mnie hojnie, ale umrę nie zrobiwszy nic, co byłoby mnie godne, nie zostawię po sobie nic pożytecznego. Całe moje bogactwo pójdzie na marne, nie doczekam się owoców ze swego siewu. Brak mi… nie potrafię powiedzieć, czego właściwie mi brak… Brak mi prawdopodobnie tego, bez czego nie można zarówno poruszyć serc ludzkich, jak i zawładnąć sercem kobiety; a panowanie nad samymi tylko umysłami jest i nietrwałe, i bezcelowe, los mój jest dziwny, niemal komiczny; oddaję się cały żarliwie, bez reszty i nie mogę się oddać. Skończy się na tym, że poświęcę się dla jakiegoś głupstwa, w które nawet wierzyć nie będę… Mój Boże! Mając lat trzydzieści pięć wciąż jeszcze zbierać się do czynu! Nigdy jeszcze przed nikim nie otworzyłem tak swego serca — to moja spowiedź. Ale dosyć już o mnie. Chciałbym pomówić o Pani, dać Pani kilka rad, do niczego więcej nie jestem zdolny. Pani jest jeszcze młoda, ale gdyby Pani miała żyć najdłużej, niech pani zawsze idzie tylko za głosem serca, niech Pani nie słucha ani własnego, ani cudzego rozumu. Proszę mi wierzyć: im prostszy, im ciaśniejszy jest krąg, po którym toczy się życie, tym lepiej; nie o to chodzi, by odnajdować w życiu coraz nowe strony, ale o to, by wszystkie jego okresy dokonały się we właściwym czasie. „Błogosławiony ten, kto był młody w młodości…” Widzę jednak, że te rady stosują się bardziej do mnie niż do Pani. Przyznaję, Natalio Aleksiejewno, że jest mi bardzo ciężko. Nie łudziłem się nigdy co do rodzaju uczuć, które żywiła dla mnie Daria Michajłowna, ale miałem nadzieję, że znalazłem chociaż chwilową przystań… Teraz znów trzeba będzie tułać się po świecie. Cóż zdoła mi zastąpić rozmowę z Panią, Jej obecność. Jej skupione i rozumne spojrzenie?… To ja jestem winien, ale przyzna Pani, że los zadrwił sobie z nas jakby umyślnie. Przed tygodniem sam zaledwie domyślałem się, że Panią kocham. Przedwczoraj wieczorem w ogrodzie po raz pierwszy usłyszałem od Pani… ale po co przypominać to, co Pani mi wówczas powiedziała — a oto dziś wyjeżdżam, wyjeżdżam okryty wstydem, po bolesnej rozmowie z Panią, nie unosząc z sobą żadnej nadziei… A Pani nie wie jeszcze, jak bardzo wobec Niej zawiniłem… Jest we mnie jakaś głupia szczerość, jakieś gadulstwo, ale po co mówić o tym! Wyjeżdżam na zawsze. (Tu Rudin opowiedział Natalii swoją wizytę u Wołyncewa, ale potem namyślił się, przekreślił to wszystko, a w liście do Wołyncewa dodał drugie postscriptum.) Zostaję więc sam na świecie po to, aby — jak Pani powiedziała mi dziś rano z okrutnym uśmiechem — poświęcić się innym, bardziej dla mnie odpowiednim sprawom. Bodajbym mógł istotnie poświęcić się tym sprawom, przezwyciężyć wreszcie swe lenistwo… Ale nie! Pozostanę tym samym niedokończonym tworem, jakim byłem dotychczas… Pierwsza przeszkoda i — załamałem się całkiem; to, co zaszło między nami, przekonało mnie o tym. Gdybym chociaż złożył swoją miłość w ofierze przyszłym moim czynom, memu powołaniu! Ale ja po prostu zląkłem się odpowiedzialności, która by na mnie spadla, i dlatego właśnie nie jestem godny Pani. Niewart jestem, by Pani dla mnie zrywała ze swoim środowiskiem… A zresztą, wszystko to może jeszcze na dobre się obrócić. Z próby tej wyjdę może czystszy i silniejszy. Życzę Pani prawdziwego szczęścia. Żegnam Panią! Proszę, niech Pani wspomni o mnie czasem. Mam nadzieję, że Pani jeszcze o mnie usłyszy. Rudin” Natalia upuściła list Rudina na kolana i długo siedziała nieruchomo z oczyma utkwionymi w podłogę. List ów lepiej niż wszelkie możliwe argumenty dowiódł jej, jak dalece miała rację, kiedy rano rozstając się z Rudinem zawołała mimo woli, że on jej nie kocha! Ale to jej nie pocieszyło. Siedziała bez ruchu, zdawało jej się, że jakieś ciemne fale cicho zamknęły się nad jej głową, ona zaś sama szła na dno, zastygła i niema. Pierwszy zawód jest bolesny dla każdego; ale dla duszy szczerej, która nie chce siebie oszukiwać, której obca jest zarówno lekkomyślność jak przesada, zawód taki jest niemal nie do zniesienia. Natalii przypomniało się dzieciństwo, kiedy wieczorem na spacerze starała się zawsze iść w kierunku jasnej linii horyzontu, tam gdzie płonęły zorze zachodu, a nie w stronę ciemności. Teraz życie rozpościerało się przed nią ciemne, ona zaś odwracała się od światła… Łzy napłynęły jej do oczu. A łzy nie zawsze bywają dobroczynne. Ulgę i ratunek przynoszą tylko wtedy, kiedy długo wezbrane w piersi, popłyną wreszcie, z początku z trudem, potem coraz lżej i łagodniej; roztapia się w nich niemy ucisk żalu… Ale bywają łzy chłodne, co płyną skąpo; wyciska je kropla po kropli, przytłaczając serce ciężkim, nieruchomym brzemieniem, smutek, który spadł na nie; takie łzy nie dają pociechy ani nie przynoszą ulgi. Takimi łzami płacze nędza — i ten, kto ich nie przelewał, nie był jeszcze nieszczęśliwy. Natalia poznała tego dnia ich gorycz. Minęły dwie godziny. Natalia zebrała siły, wstała, otarła oczy, zapaliła świecę, spaliła nad jej płomieniem list Rudina aż do ostatniego skrawka, a popiół wyrzuciła przez okno. Potem otworzyła na chybił trafił tom Puszkina i przeczytała pierwsze słowa, na które padł jej wzrok (często tak sobie wróżyła). Tym razem były to następujące wiersze: Kto żył i myślał, ten nie może Nie gardzić bliźnim aż do głębi; Tego, kto czuł, o każdej porze Dni niepowrotnych widmo gnębi, Ten nie chce oczarowań nowych, Wspomnienie gryzie go jak żmija… I w duszy skrucha nie przemija… Postała chwilę, popatrzyła na siebie w lustro z zimnym uśmiechem, skinęła lekko głową i zeszła do salonu. Daria Michajłowna, gdy tylko ją zobaczyła, zaprowadziła ją do swego gabinetu, posadziła przy sobie, pieszczotliwie pogłaskała po policzku, uważnie przy tym, niemal z ciekawością zaglądając jej w oczy. Daria Michajłowna w skrytości ducha odczuła zdumienie: po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że właściwie nie zna własnej córki. Kiedy dowiedziała się od Pandalewskiego o jej spotkaniu z Rudinem, była nie tyle rozgniewana, co zdziwiona, jak rozsądna Natalia mogła odważyć się na podobny krok. Ale kiedy ją do siebie wezwała i zaczęła łajać, bynajmniej nie tak, jak można było się spodziewać po kobiecie, która szczyciła się europejską kulturą, lecz dość krzykliwie i niezbyt dystyngowanie, stanowcze odpowiedzi Natalii, zdecydowane ruchy i spojrzenia zmieszały, a nawet przeraziły Darię Michajłownę. Nagły, również nie całkiem zrozumiały wyjazd Rudina zdjął jej ciężki kamień z serca, ale przygotowana była na łzy, nawet na spazmy… Pozorny spokój Natalii znów zbił ją z tropu… — No co, moje dziecko — zaczęła Daria Michajłowna — jak się dziś czujesz? Natalia popatrzyła na matkę. — Przecież on wyjechał… przedmiot twej miłości. Nie wiesz, dlaczego zdecydował się tak nagle? — Mamo! — powiedziała Natalia cichym głosem — daję słowo, że jeśli mama o nim nie wspomni, Ode mnie mama nic nie usłyszy, — A więc przyznajesz się, żeś wobec mnie zawiniła? Natalia spuściła głowę i powtórzyła: — Nigdy mama nic ode mnie nie usłyszy. — Patrzcie państwo! — odparła Daria Michajłowna z uśmiechem. — Wierzę ci. A przedwczoraj… Pamiętasz… Zresztą, już nie będę. Postanowione i pogrzebane. Prawda? Teraz znów cię poznaję, a już sama nie wiedziałam, co robić. No, pocałuj mnie, moja ty mądra córko… Natalia podniosła dłoń Darii Michajłowny do ust, a Daria Michajłowna pocałowała ją w nachyloną głowę. — Słuchaj zawsze moich rad, nie zapominaj, że się nazywasz Łasuńska i że jesteś moją córką — dodała — a będziesz szczęśliwa. A teraz idź już. Natalia wyszła w milczeniu. Daria Michajłowna popatrzyła za nią i pomyślała: „Wdała się we mnie, równie łatwo da się porwać; mais elle aura moins d`abandon”. I Daria Michajłowna pogrążyła się we wspomnieniach przeszłości, dawno minionej przeszłości… Potem kazała zawołać m–lle Boncourt i długo siedziała z nią w cztery oczy, zaniknąwszy drzwi na klucz. Odprawiwszy Francuzkę wezwała Pandalewskiego. Chciała koniecznie dowiedzieć się, jaki był istotny powód wyjazdu Rudina… Ale Pandalewski uspokoił ją całkowicie. Miał do tego szczególny talent. Nazajutrz przyjechał na obiad Wołyncew z siostrą. Daria Michajłowna była dla niego zawsze bardzo uprzejma, ale tym razem przyjęła go z niezwykłą serdecznością. Natalii było nieopisanie ciężko na duszy, lecz Wołyncew tyle jej okazał szacunku, tak nieśmiało z nią rozmawiał, że nie mogła nie poczuć dla niego wdzięczności. Dzień minął spokojnie, dość nudno; jednakże rozstając się wszyscy poczuli, że wpadli znów w dawną koleinę, a to dużo znaczy, bardzo dużo. Tak, wszyscy wpadli w dawną koleinę, wszyscy oprócz Natalii. Kiedy wreszcie została sama, z trudem dowlokła się do łóżka i zmęczona, rozbita, upadła twarzą w poduszki. Życie wydawało się jej tak pełne goryczy, tak wstrętne i pospolite, zrobiło jej się tak wstyd siebie, swojej miłości, swego smutku, że w tej chwili zapewne zgodziłaby się umrzeć… Dużo jeszcze czekało ją ciężkich dni, bezsennych nocy, dręczących wzruszeń, ale była młoda, życie dopiero się dla niej zaczynało, a życie prędzej czy później upomni się o swoje prawa. Jakiekolwiek człowieka spotyka nieszczęście, człowiek ów tego samego dnia, najdalej nazajutrz — wybaczcie brutalność tego wyrażenia — zje cokolwiek, i to już jest pierwsza pociecha… Natalia cierpiała okrutnie, cierpiała po raz pierwszy… Ale pierwsze cierpienia, tak jak pierwsza miłość, nigdy nie powracają — i dzięki Bogu! ROZDZIAŁ XII Minęły prawie dwa lata. Były pierwsze dni maja. Na tarasie domu siedziała Aleksandra Pawłowna, ale już nie Lipin, tylko Leżniew; przeszło rok temu poślubiła Michajłę Michajłycza. Była jak zawsze ładna, tylko ostatnio utyła. Przed tarasem, skąd prowadziły stopnie do ogrodu, przechadzała się mamka z dzieckiem na ręku; dziecko miało rumiane policzki, było w białym płaszczyku i czapeczce z białym pomponem. Aleksandra Pawłowna spoglądała na nie co chwila. Dziecko nie płakało, tylko poważnie ssało palec i spokojnie rozglądało się dokoła. Można w nim było poznać godnego syna Michajły Michajłycza. Opodal Aleksandry Pawłowny siedział na tarasie stary nasz znajomy, Pigasow. Posiwiał znacznie od czasu, gdy rozstaliśmy się z nim, zgarbił się, schudł i mówił świszczącym głosem, wypadł mu bowiem przedni ząb. Ten świszczący głos sprawiał, że jego przemówienia zdawały się jeszcze bardziej jadowite… Złośliwość jego nie złagodniała z wiekiem, ale dowcip miał mniej cięty i powtarzał się częściej niż dawniej. Michajły Michajłycza nie było w domu, oczekiwano go na herbatę. Słońce już zgasło. Tam, gdzie zaszło, smuga bladozłotej, cytrynowej barwy ciągnęła się wzdłuż horyzontu; po przeciwnej stronie smuga była podwójna: jedna, niżej — błękitna, druga, wyżej — czerwonofioletowa. Lekkie chmurki topniały w górze. Wszystko zapowiadało stałą pogodę. Pigasow roześmiał się nagle. — Z czego pan się śmieje? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Tak sobie… Słyszałem wczoraj, jak pewien chłop mówił do żony, która się rozgadała: „nie skrzyp…” Bardzo mi się to spodobało. Nie skrzyp! Bo i prawda, o czym może rozprawiać kobieta? Ja, jak pani wie, nigdy nie mówię o obecnych. Starzy ludzie byli mądrzejsi od nas. U nich w bajkach piękność siedzi sobie pod oknem z gwiazdą na czole i ani mru–mru. Tak być powinno. Tymczasem, niech pani osądzi: przedwczoraj żona naszego marszałka szlachty, jakby mi prosto w czoło strzeliła z pistoletu, powiedziała, że jej się nie podoba moja tendencja! Tendencja? Czy nie byłoby lepiej i dla niej, i dla wszystkich, gdyby jakimś dobroczynnym zrządzeniem natury została nagle pozbawiona władzy w języku? — A pan zawsze taki sam, wciąż napada pan na nas, biedaczki… Czy pan wie, że to jest w swoim rodzaju nieszczęście, naprawdę! Żal mi pana. — Nieszczęście? Co też łaskawa pani mówi! Po pierwsze, moim zdaniem, są na świecie tylko trzy nieszczęścia: zimą mieszkać w zimnym domu, latem nosić za ciasne buty i nocować w pokoju, gdzie piszczy niemowlę, którego nie można posypać perskim proszkiem: a po drugie, zrobiłem się teraz najspokojniejszym człowiekiem w świecie. Można mnie stawiać za przykład. Tak się moralnie prowadzę. — Dobrze się pan prowadzi, nie ma co mówić! Nie dalej jak wczoraj skarżyła się na pana Helena Antonowna. — Doprawdy! A cóż ona pani takiego powiedziała, jeżeli wolno wiedzieć? — Powiedziała mi, że pan przez całe rano na wszystkie jej pytania odpowiadał: „Że co? Że co?” i w dodatku takim piskliwym głosem. Pigasow roześmiał się. — Przecież to był dobry pomysł, przyzna pani, Aleksandro Pawłowno, co? — Nadzwyczajny! Czyż można być tak nieuprzejmym dla kobiety? — Jak to? Pani uważa, że Helena Antonowna to kobieta? — A pan uważa, że co? — Bęben, zlitujcie się, ludzie, zwykły bęben, taki, co to się w niego pałkami bije… — Ach, prawda! — przerwała Aleksandra Pawłowna, chcąc zmienić temat rozmowy. — Podobno można panu pogratulować? — Czego? — Zakończenia procesu. Łąki w Glinowie zostały panu przyznane… — Tak, przyznane — chmurnie odpowiedział Pigasow. — Tyle lat pan się o to starał, a teraz jakby pan był niezadowolony. — Oświadczam pani, Aleksandro Pawłowno — powoli zaczął Pigasow — że nie może być nic gorszego i bardziej krzywdzącego niż szczęście, które przyszło za późno. Przyjemności nam już przecież sprawić nie może, a za to pozbawia nas prawa, najcenniejszego prawa: wymyślać i przeklinać los. Tak, łaskawa pani, spóźnione szczęście to złośliwy i bolesny żart! Aleksandra Pawłowna wzruszyła tylko ramionami. — Nianiu — zaczęła — myślę, że czas już Miszę położyć spać. Daj mi go tutaj. Aleksandra Pawłowna zajęła się synem, a Pigasow mrucząc odszedł w przeciwległy kąt tarasu. Nagle niedaleko, na drodze biegnącej wzdłuż ogrodu, ukazał się Michajło Michajłycz na swej linijce. Przed koniem biegły dwa wielkie psy podwórzowe: jeden żółty, drugi szary, oba niedawno sprowadzone. Gryzły się bez przerwy, ale żyły w nierozłącznej przyjaźni. Z bramy wyszedł na przywitanie stary kundel otworzył pysk, jakby chciał zaszczekać, ale skończyło się na tym, że ziewnął i zawrócił machając przyjaźnie ogonem. — Popatrz tylko, Sasza — wołał z daleka Leżniew do żony — kogo ci przywożę… Aleksandra Pawłowna nie od razu poznała mężczyznę, który siedział za plecami jej męża. — A, pan Basistow! — zawołała wreszcie. — On, on — odpowiedział Leżniew — a jakie dobre wiadomości przywiózł! Poczekaj, zaraz się dowiesz. I wjechał na podwórze. W chwilę potem wszedł z Basistowem na taras. — Wiwat! — zawołał i uściskał żonę. — Sierioża się żeni! — Z kim? — zapytała Aleksandra Pawłowna zaniepokojona. — Oczywiście, że z Natalią… Widzisz, nasz przyjaciel przywiózł tę wiadomość z Moskwy, ma też list do ciebie… Słyszysz, Misza? — dodał chwytając syna na ręce — twój wuj się żeni… Ach, co za niegodziwy flegmatyk! tylko oczami mruga! — Dziecko jest śpiące — rzekła niania. — Tak — powiedział Basistow zbliżając się do Aleksandry Pawłowny — przyjechałem dziś z Moskwy; Daria Michajłowna poleciła mi skontrolować rachunki z majątku. A tu jest list. Aleksandra Pawłowna szybko rozpieczętowała list od brata. Zawierał kilka wierszy. W pierwszym porywie radości Wołyncew zawiadomił siostrę, że oświadczył się Natalii i uzyskał zgodę jej oraz Darii Michajłowny. Obiecywał napisać więcej następną pocztą i z daleka wszystkich ściskał i całował. Widać było, że pisze w jakimś odurzeniu. Podano herbatę, posadzono Basistowa przy stole, pytania posypały się jak grad. Wszyscy, nawet Pigasow, ucieszyli się przywiezioną przez niego wiadomością. — Proszę, niech nam pan opowie — rzekł Leżniew — dochodziły nas tu słuchy o jakimś panu Korczaginie. Okazuje się, że to wszystko były plotki? (Korczagin był to piękny młody człowiek — lew salonowy, nadzwyczaj zarozumiały i pełen godności, nosił się bardzo majestatycznie, jak gdyby był nie żywym człowiekiem, ale własnym posągiem wzniesionym ze składek społeczeństwa). — Nie, niezupełnie plotki — odpowiedział Basistow z uśmiechem — Daria Michajłowna bardzo była dla niego łaskawa, ale Natalia Aleksiejewna nawet słuchać o nim nie chciała. — Ależ ja go znam — rzekł Pigasow z uśmiechem — to bałwan, skończony bałwan… Zlitujcie się! Przecież gdyby wszyscy ludzie byli do niego podobni, to trzeba by kazać sobie drogo płacić za to, żeby się zgodzić żyć. Zlitujcie się! — Możliwe — odparł Basistow — ale w towarzystwie odgrywa rolę wcale nie ostatnią. — Wszystko jedno! — zawołała Aleksandra Pawłowna. — Niech go Pan Bóg ma w swojej opiece! Ach, jakże się cieszę! A Natalia wesoła, szczęśliwa? — Tak. Spokojna jak zawsze — pani ją przecież zna — ale zdaje się, że zadowolona. Wieczór upłynął na przyjemnej i ożywionej rozmowie. Podano kolację. — A właśnie — zapytał Leżniew Basistowa nalewając mu czerwonego wina — czy pan wie, gdzie jest Rudin? — Teraz nie wiem. Zeszłej zimy przyjechał na krótko do Moskwy, potem wyjechał z pewną rodziną do Symbirska; korespondowaliśmy przez jakiś czas, w ostatnim liście zawiadomił mnie, że wyjeżdża z Symbirska, nie napisał dokąd, i od tego czasu nic już o nim nie słyszałem. — Nie zginie — podchwycił Pigasow — siedzi gdzieś i prawi kazania. Ten pan zawsze znajdzie sobie dwóch lub trzech wielbicieli, którzy będą go słuchać z otwartymi gębami i pożyczać mu pieniędzy. Zobaczycie, skończy się tak, że umrze gdzieś w Cariewokokszajsku albo w Czuchłomie, na rękach jakiejś starej panny w peruce, i ta stara panna będzie uważała, że to najgenialniejszy człowiek na świecie… — Bardzo ostro pan go osądza — wtrącił półgłosem niezadowolony Basistow. — Wcale nie ostro! — odparł Pigasow — lecz całkiem sprawiedliwie. Moim zdaniem, to po prostu zwykły pieczeniarz — i tyle. Zapomniałem państwu powiedzieć — ciągnął dalej, zwracając się do Leżniewa — poznałem przecież tego Tierłachowa, z którym Rudin jeździł za granicę. A jakże! A jakże! Czego on mi o nim nie naopowiadał, nie mogą sobie państwo wyobrazić — po prostu można umrzeć ze śmiechu. Ciekawe, że wszyscy przyjaciele i zwolennicy Rudina stają się z czasem jego wrogami. — Proszę mnie nie zaliczać do rzędu takich przyjaciół! — przerwał mu Basistow zapalczywie. — Pan — to co innego! O panu się nie mówi. — A cóż takiego opowiadał panu Tierłachow? — zapytała Aleksandra Pawłowna. — Dużo opowiadał; nie sposób wszystkiego spamiętać. Ale powiem wam najlepszą historię, jaka się zdarzyła z Rudinem. Nieustannie się rozwijając i rozwijając (ci panowie wciąż się rozwijają; inni ludzie po prostu śpią i jedzą, a oni znajdują się w momencie rozwoju spania lub jedzenia, czy nie tak, panie Basistow? — Basistow nic nie odpowiedział)… stale więc tak się rozwijając, Rudin drogą rozmyślań filozoficznych doszedł do wniosku, że powinien się zakochać. Zaczął szukać przedmiotu miłości, który byłby godny tak , niezwykłej konkluzji. Fortuna mu się uśmiechnęła. Poznał pewną prześliczną Francuzkę — modystkę. Rzecz działa się w jakimś niemieckim miasteczku nad Renem, proszę to zapamiętać. Zaczął u niej bywać, znosił jej różne książki, opowiadał o naturze i o Heglu. Mogą sobie państwo wyobrazić sytuację modystki? Brała go za astronoma. Jednakże sami państwo wiecie, chłopiec niebrzydki, w dodatku cudzoziemiec — spodobał jej się. Wreszcie naznaczył jej schadzkę, i to bardzo poetyczną schadzkę: w łódce na rzece. Francuzka zgodziła się, ubrała się jak mogła najładniej i pojechała z nim gondolą. Płynęli tak ze dwie godziny. Jak państwo myślą — co przez ten czas robili? Rudin głaskał Francuzkę po głowie, patrzył w niebo zamyślony i kilkakrotnie powtórzył, że ma dla niej ojcowską tkliwość. Francuzka wróciła do domu wściekła i sama opowiedziała wszystko Tierłachowowi. Taki to jest człowiek! I Pigasow roześmiał się. — Stary cynik z pana — rzekła gniewnie Aleksandra Pawłowna — jestem coraz bardziej przekonana, że nawet ci, którzy na Rudina wymyślają, nie mogą o nim powiedzieć nic złego. — Nic złego? Pani daruje, a to wieczne życie na czyjś koszt, te pożyczki!… Michajło Michajłyczu, przecież on i od pana na pewno pożyczał? — Niech pan posłucha! — zaczął Leżniew, a twarz jego przybrała wyraz poważny. — Niech pan posłucha. Wie pan o tym, i żona moja o tym wie, że nie czułem ostatnio szczególnej sympatii do Rudina i nawet często go potępiałem. Pomimo wszystko (Leżniew nalał szampana do kieliszków) chciałem państwu coś zaproponować: piliśmy przed chwilą zdrowie naszego kochanego brata i jego narzeczonej, proponuję teraz wypić zdrowie Dymitra Rudina! Aleksandra Pawłowna i Pigasow spojrzeli na Leżniewa zdumieni, a Basistow zatrząsł się cały, zaczerwienił z radości i wytrzeszczył oczy. — Znam go dobrze — ciągnął dalej Leżniew — wiadome mi są także jego wady. Są tym bardziej widoczne, że on sam nie jest człowiekiem przeciętnym. — Rudin to genialna natura! — podchwycił Basistow. — Jest w nim może iskra geniuszu — odparł Leżniew. — Ale charakter… W tym całe nieszczęście, że właściwie brak mu charakteru… Lecz nie o to chodzi. Chcę mówić o tym, co ma w sobie dobrego i niezwykłego. Ma w sobie entuzjazm, a to, wierzcie mi — człowiekowi flegmatycznemu — najcenniejsza zaleta w dzisiejszych czasach. Staliśmy się wszyscy nieznośnie rozważni, obojętni i ospali, zasnęliśmy, zastygli i powinniśmy być wdzięczni temu, kto choć na chwilę rozrusza nas i zagrzeje. Już czas! Pamiętasz, Sasza, mówiłem kiedyś z tobą o nim i zarzucałem mu, że jest zimny. Miałem wówczas słuszność i nie miałem. Rudin ma chłód we krwi — to nie jego wina — ale nie w głowie. To nie jest aktor, jak go kiedyś nazwałem, nie oszust, nie krętacz, jeśli żyje na cudzy koszt, to nie z wyrachowania, lecz jak dziecko… Tak, istotnie, umrze gdzieś w nędzy i opuszczeniu, ale czyż należy za to rzucać w niego kamieniem? Sam nic nie zdziała, bo nie leży to w jego naturze, we krwi; ale kto ma prawo powiedzieć, że nie przyniesie, że już nie przyniósł pożytku? Że jego słowa nie zasiały wielu dobrych ziarn w młodych duszach, którym natura nie poskąpiła, tak jak jemu, sił do czynu, umiejętności spełniania własnych zamierzeń? Przecież ja sam, ja pierwszy tego na sobie doświadczyłem… Sasza wie, czym był dla mnie Rudin w młodości. O ile pamiętam, twierdziłem wtedy, że słowa Rudina nie mogą oddziaływać na ludzi; ale mówiłem o ludziach takich jak ja, którzy przeszli przez życie i których to życie nie szczędziło. Jeden fałszywy dźwięk w jego przemówieniu — i znika dla nas cała harmonia; ale słuch młodego człowieka nie jest jeszcze tak rozwinięty, tak wrażliwy. Jeśli treść tego, co słyszy, wydaje mu się piękna, cóż go obchodzi ton! Właściwy ton odnajdzie w sobie samym. — Brawo! Brawo! — zawołał Basistow. — Jak to słusznie powiedziane! Ale jeśli chodzi o Rudina, przysięgam państwu, że ten człowiek nie tylko umiał nami wstrząsać… On ruszał nas z posad, nie pozwalał się zatrzymać, przewracał w nas wszystko od podstaw, zapalał nas! — Słyszy pan? — ciągnął dalej Leżniew zwracając się do Pigasowa. — Jakiegoż jeszcze argumentu panu potrzeba? Pan napada na filozofię; mówiąc o niej nie znajduje pan dość pogardliwych słów. Ja sam nie jestem jej wielkim zwolennikiem i słabo ją rozumiem; ale to nie filozofia jest przyczyną najgorszych naszych niedoli. Rosjanin nigdy nie da sobie zaszczepić filozoficznych wymysłów i bredni, ma na to zbyt wiele zdrowego rozsądku; ale nie można pozwolić, aby pod pozorem, że to filozofia, napadano na każde uczciwe dążenie do prawdy i poznania. Nieszczęście Rudina polega na tym, że nie zna Rosji, i to naprawdę jest wielkie nieszczęście; Rosja może się obejść bez każdego z nas, ale nikt z nas bez niej obejść się nie może. Biada temu, kto myśli inaczej, po dwakroć biada temu, kto się istotnie bez niej obchodzi! Kosmopolityzm — to bzdura, kosmopolita — to zero, gorzej niż zero; poza narodowością nie ma ani sztuki, ani prawdy, ani życia, nie ma nic. Nawet idealna twarz nie będzie piękna, jeżeli jest pozbawiona wyrazu; tylko twarz pospolita może nie mieć wyrazu. Ale powiem znowu, nie jest to wina Rudina, to jego los, los gorzki i ciężki, za co go już winić nie będziemy. Zaprowadziłoby to nas bardzo daleko, gdybyśmy chcieli rozważać, dlaczego zjawiają się u nas tacy ludzie jak Rudin; bądźmy mu wdzięczni za to, co w nim jest dobrego. To łatwiej niż być dla niego niesprawiedliwym, a byliśmy dla niego niesprawiedliwi. Nie do nas należy karanie go, a zresztą — to zbyteczne; on sam siebie ukarał znacznie okrutniej, niż na to zasłużył… Daj Boże, aby nieszczęście przetrawiło w nim wszystko, co złe, a zostawiło tylko to, co piękne! Piję za zdrowie Rudina! Piję za zdrowie towarzysza moich najlepszych lat, piję za młodość, za jej nadzieje, za dążenia, za ufność i uczciwość, za wszystko, co żyło w naszych sercach, gdyśmy mieli lat dwadzieścia; nic lepszego ponad to nie poznaliśmy i nie poznamy w życiu… Piję za was, złote czasy, piję za zdrowie Rudina! Wszyscy trącili się z Leżniewem. Basistow w zapale omal nie stłukł swego kieliszka i wychylił go duszkiem. Aleksandra Pawłowna zaś uścisnęła rękę męża. — Nie podejrzewałem, Michajło Michajłyczu, że z pana taki krasomówca — rzekł Pigasow — sam pan Rudin lepiej by nie powiedział; nawet ja jestem wzruszony. — Wcale nie jestem krasomówcą — odparł Leżniew nie bez urazy — a myślę, że pana wzruszyć niełatwo. Ale już dość o Rudinie, mówmy o czym innym… A ten, jak mu tam? Pandalewski, wciąż mieszka u Darii Michajłowny? — spytał zwracając się do Basistowa. — A jakże, u niej! Wystarała się dla niego o bardzo intratną posadę. Leżniew uśmiechnął się. — Ten nie umrze w nędzy, o to można się założyć. Wstano od kolacji. Goście się rozeszli. Aleksandra Pawłowna, gdy została sama z mężem, spojrzała mu w oczy z uśmiechem. — Jakiś ty był dziś dobry, Misza! — rzekła gładząc jego czoło — jak mądrze i szlachetnie mówiłeś. Ale przyznaj się, że dałeś się porwać i zbyt gorąco broniłeś Rudina, tak jak dawniej zbyt gorąco go potępiałeś… — Nie należy bić leżącego… a ja wówczas bałem się, żeby ci głowy nie zawrócił. — Nie — odpowiedziała Aleksandra Pawłowna z prostotą — wydawał mi się zawsze zbyt uczony, bałam się go i nie wiedziałam, co przy nim mówić. Ale przyznaj, że Pigasow dość złośliwie go dziś wyśmiewał? — Pigasow — rzekł Leżniew. — Dlatego właśnie wystąpiłem tak gorąco w obronie Rudina, że był przy tym Pigasow. Śmie nazywać Rudina pieczeniarzem… A moim zdaniem jego rola, rola Pigasowa, jest stokroć gorsza. Ma swój własny majątek, ze wszystkiego szydzi, a sam jakże lgnie do arystokracji i ludzi bogatych! Czy wiesz, że ten Pigasow, który tak zawzięcie wymyśla na wszystko i na wszystkich, który napada na filozofię i na kobiety, kiedy był urzędnikiem, brał łapówki, i to jeszcze jak! Widzisz więc, tak się sprawa przedstawia! — Doprawdy? — zawołała Aleksandra Pawłowna. — Tego się nigdy nie spodziewałam… Słuchaj — dodała po chwili milczenia — chciałabym cię o coś zapytać… — O co? — Jak myślisz? Czy mój brat będzie szczęśliwy z Natalią? — Jak by to powiedzieć… Są wszelkie dane po temu… Rządzić będzie ona — między sobą możemy z tego nie robić tajemnicy — jest od niego mądrzejsza; ale on jest bardzo dobry i kocha ją z całego serca. Czego chcieć więcej? Przecież my się kochamy i jesteśmy szczęśliwi, prawda? Aleksandra Pawłowna uśmiechnęła się i uścisnęła rękę Michajły Michajłycza. Tego samego dnia, kiedy wszystko to, cośmy opowiedzieli, działo się w domu Aleksandry Pawłowny, w jednej z odległych guberni Rosji, podczas największego upału, wlókł się gościńcem lichy, kryty rogożą wózek, zaprzężony w trójkę chłopskich koni. Na przodku, opierając się nogami na ukos o drążek, siedział siwy chłop w dziurawej sukmanie i od czasu do czasu szarpał parciane lejce i wymachiwał batem; na zniszczonym kuferku siedział człowiek wysokiego wzrostu, w czapce i starym zakurzonym płaszczu. Był to Rudin. Spuścił głowę, daszek czapki nasunął na oczy. Nierówne wstrząsy wózka rzucały go to na prawo, to na lewo, zdawało się, że jest pozbawiony czucia, jakby drzemał. Wreszcie się wyprostował. — Kiedyż dojedziemy do stacji? — zapytał siedzącego na koźle chłopa. — A to, panie — odrzekł chłop i jeszcze silniej szarpnął lejce — jak się na tę górkę dostaniemy, to już będzie tylko ze dwie wiorsty, nie dalej… No, ty, nie zamyślaj się… już ja ci się zamyślę — dodał piskliwym głosem i zaczął popędzać prawego przyprzężnego konia. — Bardzo jakoś kiepsko jedziesz — rzekł Rudin. — Tłuczemy się od samego rana i ani rusz nie możemy dojechać. Żebyś chociaż coś zaśpiewał. — Co robić, panie! Sam pan widzi, konie zamorzone… a tu jeszcze taki upał. A śpiewać nie umiem, ja nie z poczty… Kudłaczu, hej, kudłaczu! — zawołał chłop zwracając się do przechodnia w szarej kapocie i zniszczonych łapciach. — Z drogi, kudłaczu! — Widzicie go… Stangret! — mruknął za nim przechodzień. — Moskiewskie nasienie! — dodał głosem pełnym nagany, potrząsnął głową i pokusztykał dalej. — Gdzie — e! — zawołał chłop przeciągle, szarpiąc dyszlowego konia — a niechże cię, chytry, bo chytry… Zmęczone szkapy dowlokły się jakoś do stacji pocztowe. Rudin zsiadł z wózka, zapłacił chłopu (który mu się nie ukłonił i długo podrzucał pieniądze na dłoni — za mały widać dostał napiwek) i sam wniósł kuferek do poczekalni. Pewien mój znajomy, który wiele najeździł się w życiu po Rosji, zrobił spostrzeżenie, że jeśli w poczekalni wiszą na ścianach obrazki przedstawiające sceny z Jeńca kaukaskiego albo podobizny generałów rosyjskich, to konie można dostać prędko; ale jeżeli obrazki przedstawiają życie słynnego gracza Georgesa de Germigny, to niech podróżny nie łudzi się nadzieją rychłego wyjazdu: zdąży nacieszyć się widokiem fryzowanego czuba, białej wyciętej kamizelki i niezwykle wąskich, krótkich pantalonów gracza za jego młodych lat oraz jego twarzy szaleńca, kiedy jako starzec w nędznej chacie o stromym dachu zabija własnego syna, zamierzając się na niego stołkiem. W izbie, do której wszedł Rudin, wisiały właśnie owe obrazki z Trzydziestu lat, czyli życia gracza. Na jego wołanie zjawił się zaspany poczmistrz (czy widział ktokolwiek niezaspanego poczmistrza?) i nie czekając nawet na pytanie Rudina, obojętnym głosem oznajmił, że koni nie ma. — Jak pan może mówić, że koni nie ma — rzekł Rudin — kiedy pan nawet nie wie, dokąd jadę? Przyjechałem tu pod wodą. — Nie ma żadnych koni — odpowiedział poczmistrz. — A pan dokąd jedzie? — Doska. — Nie ma koni — powtórzył poczmistrz i wyszedł. Rudin ze złością podszedł do okna i rzucił czapkę na stół. Mało się zmienił, tylko twarz mu pożółkła; srebrne nitki błyszczały gdzieniegdzie we włosach, a oczy, zawsze jeszcze piękne, jakby przygasły; dokoła ust, na policzkach i skroniach zarysowały się drobne zmarszczki, ślady gorzkich, niespokojnych uczuć. Ubranie miał stare i zniszczone, bielizny w ogóle nie było widać. Minął zapewne okres jego rozkwitu: zeszedł, jak to mówią, na psy. Zabrał się do czytania napisów na ścianach — znana rozrywka podróżnych, którzy się nudzą… Nagle skrzypnęły drzwi i wszedł poczmistrz. — Koni do***ska nie ma i długo jeszcze nie będzie — zaczął — ale właśnie wracają konie do***owa. — Do***owa? — odparł Rudin. — Zlitujcie się, człowieku — to mi całkiem nie po drodze. Jadę do Penzy, a ów leży chyba w kierunku Tambowa. — To nic nie szkodzi, może pan tam pojechać z Tambowa, a jak nie to z owa jakoś się pan dostanie. Rudin zastanowił się. — Zresztą, niech tam — rzekł po chwili. — Niech pan każe zaprzęgać. Wszystko mi jedno, pojadę do Tambowa. Konie wkrótce zajechały. Rudin wyniósł kuferek, wlazł na wózek, usiadł i skulił się znowu. Było coś bezradnego, smutnego i pokornego w jego zgarbionej postaci. Trójka ruszyła wolnym kłusem z urywanym brzękiem dzwonków. EPILOG Minęło jeszcze kilka lat. Był zimny jesienny dzień. Przed ganek najlepszego hotelu w mieście gubernialnym S*** zajechała kareta podróżna, wysiadł z niej przeciągając się z lekka i pochrząkując jakiś jegomość; był jeszcze nie stary, ale postać jego zdążyła nabrać tej krągłości kształtów, którą zwykliśmy zwać szacowną. Wszedł po schodach na pierwsze piętro, stanął u wejścia na szeroki korytarz i nie widząc tam nikogo, donośnym głosem poprosił o pokój. Stuknęły gdzieś drzwi, zza niskiego parawanu wyskoczył wysoki lokaj i lekko ruszył naprzód, trochę bokiem, błyskając w półmroku korytarza wyświeconą na plecach kurtką i zakasanymi rękawami. Po wejściu do pokoju przyjezdny natychmiast zrzucił z siebie płaszcz i szalik, usiadł na kanapie, opierając łokcie na kolanach, rozejrzał się dokoła, jakby się budził ze snu, po czym kazał zawołać swego służącego. Lokaj skłonił się lekko i znikł. Przyjezdnym tym był nikt inny, tylko Leżniew. Pobór rekruta ściągnął go ze wsi do S. Służący Leżniewa, młody chłopiec, kędzierzawy i rumiany, w szarym płaszczu ściśniętym niebieskim pasem i w miękkich filcowych butach, wszedł do pokoju. — Widzisz, bracie, dojechaliśmy — rzekł Leżniew — a ty wciąż się bałeś, że obręcz z koła spadnie… — Dojechaliśmy! — odpowiedział służący starając się uśmiechnąć spoza podniesionego kołnierza. — Ale niby dlaczego ta obręcz nie spadła… — Nie ma tu nikogo? — rozległ się głos w korytarzu. Leżniew drgnął i zaczął nasłuchiwać. — Hej, jest tam kto? — powtórzył głos. Leżniew wstał, podszedł do drzwi i szybko je otworzył. Przed nim stał człowiek wysokiego wzrostu, prawie całkiem siwy, przygarbiony, w starym welwetowym surducie z brązowymi guzikami. Leżniew poznał go od razu. — Rudin! — zawołał wzruszony. Rudin odwrócił się. Nie mógł rozpoznać rysów Leżniewa, który stał plecami do światła, i patrzył na niego ze zdumieniem. — Pan mnie nie poznaje? — zapytał Leżniew. — Michajło Michajłycz! — wykrzyknął Rudin i wyciągnął rękę, ale zmieszał się i chciał ją cofnąć. Leżniew z pośpiechem pochwycił ją obiema dłońmi. — Proszę wejść, proszę wejść do mnie! — rzekł do Rudina i wprowadził go do swego pokoju. — Jakże pan się zmienił! — powiedział Leżniew po chwili milczenia, bezwiednie zniżając głos. — Tak, podobno — odparł Rudin błądząc wzrokiem po pokoju. — Lata… Ale pan dobrze wygląda. Jak zdrowie Aleksandry Pawłowny… pańskiej żony? — Dziękuję, dobrze. Ale cóż pana tu sprowadziło? — Mnie? Długo by trzeba opowiadać. Właściwie znalazłem się tutaj przypadkiem. Szukam znajomego. Zresztą, bardzo się cieszę. — Gdzie pan będzie jadł obiad? — Ja? Nie wiem. W pierwszej lepszej traktierni. Muszę dziś jeszcze stąd wyjechać. — Musi pan? Rudin uśmiechnął się znacząco. — Tak, muszę. Wysyłają mnie do mojej wsi, na stały pobyt. — Niech pan zje obiad ze mną. Rudin po raz pierwszy spojrzał Leżniewowi prosto w oczy. — Pan mi proponuje wspólny obiad? — zapytał. — Tak, Rudin, po dawnemu, po koleżeńsku. Chce pan? Nie spodziewałem się pana tu spotkać i Bóg wie, kiedy się znów zobaczymy. Nie możemy się przecież tak rozstać! — Jeśli pan sobie życzy, zgoda! Leżniew uścisnął dłoń Rudina, zawołał służącego, zamówił obiad i kazał zamrozić butelkę szampana. Podczas obiadu Leżniew i Rudin, jakby się umówili, wciąż rozmawiali o studenckich czasach; wspominali wiele i wielu — umarłych i żywych. Z początku Rudin mówił niechętnie, ale parę kieliszków wina, które wypił, rozgrzało mu krew. Lokaj sprzątnął wreszcie ostatni półmisek. Leżniew wstał, zamknął drzwi, wrócił do stołu, usiadł na wprost Rudina i powoli oparł podbródek na obu rękach. — A teraz — zaczął — niechże mi pan opowie wszystko, co się z panem działo od czasu, jakeśmy się nie widzieli. Rudin spojrzał na Leżniewa. „Mój Boże — pomyślał Leżniew — jak się ten biedak zmienił!” Rysy twarzy Rudina mało się zmieniły, zwłaszcza czasu, kiedy widzieliśmy go na stacji pocztowej, chociaż zbliżająca się starość zdążyła już wycisnąć na nich swe piętno; ale wyraz ich nie był ten sam. Oczy patrzyły inaczej; cała jego istota, ruchy, to powolne, to bezładne i porywcze, obojętny, urywany sposób mówienia wyrażały bezgraniczne znużenie, ukryty i cichy ból, jakże odmienny od tego na wpół udanego smutku, w jaki stroił się kiedyś, w jaki w ogóle stroi się młodzież pełna nadziei, wiary w siebie i ambicji. — Opowiedzieć panu wszystko, co się ze mną działo? — zaczął. — Wszystkiego opowiedzieć się nie da i nie warto… Wiele się namordowałem, tułałem się nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Na kimże to i na czym się nie zawiodłem, mój Boże… Z kim się nie zbliżałem! Tak, z kim — powtórzył Rudin, dostrzegłszy, że Leżniew z jakimś szczególnym współczuciem popatrzył mu w oczy. — Ileż razy własne słowa stawały mi się nienawistne, nie tylko w moich ustach, o tym nie mówię, ale w ustach ludzi, którzy podzielali moje poglądy! Ileż razy przechodziłem od wrażliwości dziecka do całkowitego otępienia szkapy, która nawet ogonem nie ruszy, gdy ją zatną batem… Ileż razy cieszyłem się, łudziłem nadzieją, nienawidziłem i znosiłem upokorzenia na próżno! Ileż razy wzlatywałem jak sokół, a powracałem pełzając jak ślimak, któremu zdeptano skorupę!… Gdziem nie był, po jakich drogach nie wędrowałem! A drogi bywają błotniste — dodał Rudin i z lekka się odwrócił. — Pan wie — ciągnął dalej… — Coś panu powiem — przerwał Leżniew — kiedyś mówiliśmy sobie ty… Chcesz? Wznowimy stary zwyczaj… Wypijmy na ty. Rudin drgnął, wstał z krzesła, a w oczach zabłysło mu coś, czego się nie da wyrazić słowami. — Wypijmy — rzekł — dziękuję ci, bracie, wypijmy. Wypili po kieliszku. — A wiesz — zaczął znowu Rudin z uśmiechem, wymawiając z naciskiem słowo: „wiesz” — że we mnie siedzi jakiś czerw, który mnie gryzie i toczy, i nie da mi zaznać spokoju do końca moich dni. Popycha mnie do ludzi, którzy z początku poddają się mojemu wpływowi, a potem… Rudin zrobił ruch ręką w powietrzu. — Od czasu jak rozstałem się z panem… z tobą, doświadczyłem wiele, niejedną przeszedłem próbę… Ze dwadzieścia razy zaczynałem żyć, brałem się do roboty na nowo i — widzisz! — Brak ci było wytrwałości — rzekł Leżniew jakby do siebie. — Dobrze mówisz, brak mi było wytrwałości. Nic nigdy nie umiałem zbudować; ale to sztuka, bracie, budować, gdy się nie ma gruntu pod nogami, gdy trzeba samemu stworzyć sobie fundamenty! Nie będę ci opowiadał o wszystkich moich przygodach, a raczej o wszystkich moich niepowodzeniach. Opiszę ci tylko dwa, trzy wypadki… te wypadki z mego życia, kiedy los zdawał mi się uśmiechać albo raczej kiedy zaczynałem już żyć nadzieją powodzenia — a to nie jest całkiem to samo… Rudin odgarnął siwe i już rzadkie włosy tym samym ruchem ręki, jakim niegdyś odgarniał ciemną i gęstą czuprynę. — Słuchaj — zaczął — poznałem w Moskwie pewnego dość dziwnego jegomościa. Był bardzo bogaty i miał duże majątki ziemskie, urzędu żadnego nie zajmował. Największą, jedyną jego namiętnością była miłość do nauki, do nauki w ogóle. Dotychczas pojąć nie mogę, skąd się w nim wzięła ta namiętność. Tak pasował do nauki jak garbaty do ściany. Z wysiłkiem utrzymywał się na jakim takim poziomie umysłowym, nie umiał mówić, tylko wymownie wodził oczami i kiwał znacząco głową. Wierz mi, bracie, nie spotkałem nigdy natury równie ubogiej i niedołężnej… W guberni smoleńskiej są takie okolice: piasek i nic więcej. Gdzieniegdzie tylko trawa, której żadne zwierzę jeść nie chce… Wszystko mu leciało z rąk, wszystko jakby wymykało się — byle najdalej od niego; w dodatku miał manię komplikowania najprostszych rzeczy. Gdyby to zależało od niego, ludzie jadaliby piętami, naprawdę! Pracował, pisał i czytał niezmordowanie. Uprawiał naukę z jakimś wytrwałym uporem, z przeraźliwą cierpliwością; miał ogromną ambicję i żelazny charakter. Mieszkał sam i uchodził za dziwaka. Poznałem go, no i spodobałem mu się. Przyznaję, że wkrótce go przejrzałem, ale wzruszył mnie jego zapal. A przy tym rozporządzał takimi środkami, tyle można było dzięki niemu zrobić dobrego, przynieść istotnego pożytku… Zamieszkałem u niego i wyjechałem w końcu z nim razem na wieś. Plany miałem, bracie, olbrzymie: marzyłem o różnych udoskonaleniach, innowacjach… — Jak u Łasuńskiej, pamiętasz? — wtrącił Leżniew z dobrodusznym uśmiechem. — Gdzież tam! Wtedy w głębi duszy wiedziałem, że słowa moje na nic się nie zdadzą, a tutaj… tutaj otwierało się przede mną zupełnie inne pole… Przywiozłem ze sobą mnóstwo książek o rolnictwie… co prawda, ani jednej z nich nie przeczytałem do końca… no i zabrałem się do dzieła. Z początku nie szło mi, jak zresztą się spodziewałem, ale potem jakby ruszyło. Mój nowy przyjaciel wciąż milczał, przyglądał się i nie przeszkadzał mi, to znaczy — do pewnego stopnia nie przeszkadzał. Przyjmował moje propozycje i wypełniał je, ale niechętnie, powoli, ze skrytym niedowierzaniem, robiąc w końcu wszystko na swoją modłę. Przywiązywał ogromną wagę do każdej swojej myśli. Wdrapywał się na nią z trudem, jak boża krówka na źdźbło trawy, i siedział, siedział na niej, wciąż jakby prostując skrzydełka i zbierając się do lotu, potem nagle spadał i znów wdrapywał się z powrotem. Nie dziw się tym wszystkim porównaniom, już wówczas nagromadziły mi się w duszy. Walczyłem więc tak przez dwa lata. Praca szła źle pomimo wszelkich moich starań. Zaczynało mnie to męczyć, przyjaciel mnie znudził, docinałem mu czasem zjadliwie, przytłaczał mnie jak pierzyna: jego nieufność do mnie przeszła w głuchą irytację, niechęć wzajemna ogarniała nas obu, nie mogliśmy już o niczym ze sobą rozmawiać; on ukradkiem, ale nieustannie starał się dowieść mi, że nie poddaje się mojemu wpływowi, zarządzenia moje bywały albo wypaczane, albo całkowicie zmieniane… Spostrzegłem wreszcie, że przebywam u pana dziedzica w charakterze rezydenta do ćwiczeń umysłowych. Ciężko mi było na próżno marnować czas i siły, ciężko uczuć, że raz jeszcze zawiodły mnie moje oczekiwania. Wiedziałem dobrze, co tracę wyjeżdżając; ale nie mogłem się przemóc i pewnego dnia, po przykrej i oburzającej scenie, której byłem świadkiem, a która pokazała mi mego przyjaciela w nazbyt już niepochlebnym świetle, pokłóciłem się z nim ostatecznie i wyjechałem, rzuciłem tego panicza — pedanta, ulepionego z razowej mąki z domieszką niemieckiej patoki… — To znaczy: rzuciłeś kawałek chleba powszedniego — wtrącił Leżniew i położył obie ręce na ramionach Rudina. — Tak, i znów zawisłem w próżni. Idź, gdzie chcesz… Co tam, wypijmy! — Za twoje zdrowie — rzekł Leżniew, podniósł się z krzesła i pocałował Rudina w czoło. — Za twoje zdrowie i za Pokorskiego… On także umiał zostać nędzarzem. — Znasz więc numer pierwszy moich przygód — zaczął po chwili Rudin. — Czy mam opowiadać dalej? — Proszę, opowiadaj. — Nawet się mówić nie chce. Zmęczyło mnie mówienie, bracie… Zresztą, niech i tak będzie. Tułałem się po różnych kątach… A propos, mógłbym ci opowiedzieć, jak zostałem sekretarzem pewnego prawomyślnego dygnitarza i co z tego wynikło, ale to by nas zbyt daleko zaprowadziło… Tułałem się więc po różnych kątach, aż postanowiłem zostać wreszcie… proszę cię, nie śmiej się… człowiekiem praktycznym, człowiekiem interesu. Zdarzyło się tak, że poznałem niejakiego… możeś kiedy o nim słyszał?… niejakiego Kurbiejewa… — Nie, nie słyszałem. Ale, zlituj się, jak mogłeś ty, taki mądry, nie zrozumieć, że to wcale nie leży w twoim interesie… żeby zostać… przepraszam za ten kalambur… człowiekiem interesu? — Wiem, bracie, że nie leży, zresztą, co leży w moim interesie…? Ale gdybyś widział Kurbiejewa! Proszę, nie wyobrażaj sobie, że to był taki jakiś pusty gaduła. Powiadają, że kiedyś miałem dar słowa. W porównaniu z nim jestem niczym. Był to człowiek niezwykle wykształcony, dużej wiedzy, tęga głowa, umysł twórczy w sprawach przemysłu i przedsiębiorstw handlowych. Najśmielsze, najbardziej nieoczekiwane projekty wrzały mu w mózgu. Złączyliśmy się i postanowiliśmy użyć swoich sił dla dobra ogółu. — Czy wolno wiedzieć, w jaki sposób? Rudin spuścił oczy. — Będziesz się śmiał. — Dlaczego? Nie, nie będę się śmiał. — Postanowiliśmy uspławnić pewną rzekę w guberni k. — rzekł Rudin z uśmiechem zakłopotania. — Więc to tak! W takim razie ten Kurbiejew musiał być kapitalistą? — Był biedniejszy ode mnie — odpowiedział Rudin, powoli zwieszając siwą głowę. Leżniew zaśmiał się, ale nagle wziął Rudina za rękę. — Proszę, wybacz mi — rzekł — ale wcale nie spodziewałem się czegoś podobnego. No i co, to wasze przedsięwzięcie pozostało na papierze? — Niezupełnie. Zaczęliśmy je urzeczywistniać! Najęliśmy robotników i przystąpiliśmy do pracy. Ale natrafiliśmy na różne przeszkody. Po pierwsze, właściciele młynów w żaden sposób nie chcieli nas zrozumieć, w dodatku nie mogliśmy sobie dać rady z wodą bez maszyny, a na maszynę brak nam było pieniędzy. Sześć miesięcy mieszkaliśmy w ziemiankach. Kurbiejew żył tylko chlebem, a i ja nie dojadałem. Zresztą nie żałuję tego, przyroda jest tam cudowna. Walczyliśmy, walczyliśmy, namawialiśmy kupców, pisaliśmy listy, okólniki. Skończyło się tak, że na ów projekt wysupłałem się z ostatniego grosza. — No! — rzekł Leżniew — myślę, że wysupłać się z tego ostatniego grosza nie było trudno. — Nietrudno, to prawda. Rudin spojrzał w okno. — A projekt był, jak Boga kocham, niegłupi i mógłby przynieść ogromne korzyści. — Gdzież się podział ów Kurbiejew? — spytał Leżniew. — On? Jest teraz na Syberii, szuka złota. Zobaczysz, że jeszcze zrobi majątek, on nie zginie. — Możliwe, ale ty to już na pewno majątku nie zrobisz. — Ja? Cóż na to poradzić! Zresztą wiem, że w twoich oczach byłem zawsze pustym człowiekiem. — Ty? Daj spokój, bracie! Swego czasu istotnie, kiedy widziałem tylko twoje wady, ale teraz, wierz mi, nauczyłem się ciebie cenić. Nie zrobisz majątku. Daruj, ale właśnie za to cię kocham… Rudin uśmiechnął się blado. — Doprawdy? — Za to cię szanuję! — powtórzył Leżniew. — Rozumiesz? Obaj umilkli. — Czy mam przejść do numeru trzeciego? — zapytał Rudin. — Bardzo proszę. — Pozwól więc. Numer trzeci i ostatni. Z nim dopiero teraz się rozprawiłem. Ale czy cię to nie nudzi? — Mów, mów! — Widzisz więc — zaczął Rudin — pomyślałem kiedyś w wolnej chwili… a wolnych chwil miałem zawsze dużo… pomyślałem: sporo mam wiadomości, dobrej woli… chyba nie odmówisz mi dobrej woli? — Tego by tylko brakowało? — Pod każdym innym względem, w większym lub mniejszym stopniu, nie zdałem egzaminu… dlaczego nie miałbym zostać pedagogiem, czyli mówiąc po prostu, nauczycielem? Zamiast żyć na próżno… Rudin przerwał i westchnął. — Zamiast żyć na próżno, czy nie lepiej przekazać innym to, co sam umiem: może choć oni wyciągną z mojej wiedzy jakąś korzyść. Zdolności mam nieprzeciętne, mówić potrafię… Postanowiłem poświęcić się temu nowemu zawodowi. Wiele zachodu kosztowało mnie znalezienie posady; lekcji prywatnych dawać nie chciałem, w szkołach niższych nie miałbym co robić. W końcu udało mi się dostać posadę nauczyciela w tutejszym gimnazjum. — Nauczyciela czego? — zapytał Leżniew. — Nauczyciela literatury rosyjskiej. Powiem ci, że do żadnej innej pracy nie zabierałem się z takim zapałem. Myśl, że będę miał wpływ na młodzież, wprawiała mnie w entuzjazm. Trzy tygodnie przesiedziałem nad opracowaniem wstępnego wykładu. — Masz go może przy sobie? — przerwał Leżniew. — Nie, gdzieś mi się zapodział. Był dość udatny i podobał się. Jak dziś widzę twarze moich słuchaczy, twarze dobre, młode, ze szczerym wyrazem skupienia, sympatii, nawet zdumienia. Wszedłem na katedrę, wygłosiłem wykład gorączkowo; myślałem, że zajmie mi z górą godzinę, a skończyłem go w dwadzieścia minut. Siedział przy mnie inspektor, chudy staruszek w okularach w srebrnej oprawie i krótkiej peruce, od czasu do czasu nachylał głowę w moją stronę. Kiedy skończyłem i zbiegłem z katedry, powiedział mi: „Dobrze, tylko trochę zbyt wzniosie, niejasno i za mało było mowy o samym przedmiocie”. A gimnazjaliści z szacunkiem wodzili za mną wzrokiem… naprawdę. Dlatego właśnie młodzież jest nieoceniona! Następny wykład przyniosłem również napisany, trzeci tak samo… potem zacząłem improwizować. — I miałeś powodzenie? — zapytał Leżniew. — Nawet wielkie powodzenie. Dzieliłem się ze słuchaczami wszystkim, co miałem w duszy. Było wśród nich trzech, czterech chłopców istotnie niezwykłych; reszta słabo mnie rozumiała. Muszę się przyznać, że i ci, którzy mnie rozumieli, niekiedy wprawiali mnie w zakłopotanie swymi pytaniami. Ale nie traciłem otuchy. Lubili mnie wszyscy; na repetycjach stawiałem wszystkim dobre stopnie. Wtedy jednak zaczęto knuć przeciwko mnie intrygę… a raczej nie! Żadnej intrygi nie było, tylko po prostu wpadłem nie w swoje środowisko. Krępowałem innych, więc mnie prześladowano. Wykładałem gimnazjalistom, jak nie zawsze wykłada się nawet studentom; słuchacze mało korzystali z moich wykładów… faktów ja sam nie znalem dobrze. Nie wystarczała mi przy tym zakreślona sfera działania… wiesz, że to zawsze była moja słaba strona. Chciałem zasadniczych reform i przysięgam ci, że reformy te były słuszne i łatwe do przeprowadzenia. Miałem nadzieję, że pomoże mi w tym dyrektor, człowiek dobry i uczciwy, na którego z początku miałem wpływ. Pomagała mi jego żona. Wiesz, bracie, że mało w życiu spotkałem takich kobiet. Miała już blisko czterdzieści lat, ale wierzyła w dobro, kochała wszystko, co piękne, jak piętnastoletnia dziewczyna, i nie bała się przed nikim wypowiadać swych przekonań. Nigdy nie zapomnę jej entuzjazmu i czystości uczuć. Ona mi poradziła, bym napisał projekt… Ale zaczęto wówczas kopać pode mną dołki, oczerniano mnie przed nią. Szkodził mi zwłaszcza nauczyciel matematyki, mały człowiek, złośliwy, śledziennik i niedowiarek, w rodzaju Pigasowa, tylko znacznie od niego zdolniejszy… A propos, czy Pigasow żyje? — Żyje i wyobraź sobie, ożenił się z mieszczanką, która bije go podobno. — Dobrze mu tak. A Natalia Aleksiejewna zdrowa? — Tak. — Szczęśliwa? — Tak. Rudin milczał chwilę. — O czym to ja mówiłem? Aha! O nauczycielu matematyki. Znienawidził mnie, porównywał moje wykłady do fajerwerków, chwytał w lot każde niezupełnie jasne zdanie, kiedyś nawet przyłapał mnie na nieścisłości dotyczącej jakiegoś zabytku literatury XVI wieku… a co najgorsze, posądził mnie o złe intencje; ostatnia moja bańka mydlana natknęła się na niego jak na szpilkę i prysła. Inspektor, z którym od początku nie zgadzałem się, zbuntował dyrektora przeciwko mnie; wynikła scena, nie chciałem ustąpić, uniosłem się, sprawa doszła do wiadomości władz; musiałem podać się do dymisji. Nie poprzestałem na tym, chciałem dowieść, że ze mną nie można tak postępować… ale ze mną można było postępować, jak się komu podobało… Teraz muszę stąd wyjechać. Nastąpiło milczenie. Obaj przyjaciele siedzieli pochyliwszy głowy. Pierwszy przemówił Rudin. — Tak, bracie — zaczął — mogę teraz powtórzyć za Kolcowem: „O młodości, dokądże to prowadziłaś mnie, że już teraz nawet kroku nie mam stawić gdzie…” A przecież, czyż naprawdę do niczego się nie nadaję, czyż naprawdę nie mam co robić na świecie? Często zadawałem sobie to pytanie i chociaż starałem się jak najbardziej poniżyć we własnych oczach, nie mogłem pozbyć się uczucia, że są we mnie jednak siły, które nie wszystkim bywają dane. Dlaczego siły te pozostają bezpłodne? I jeszcze jedno: pamiętasz, kiedy byliśmy razem za granicą, byłem zarozumiały i nieszczery… Tak, wówczas nie zdawałem sobie jasno sprawy, czego chcę, upijałem się słowami i wierzyłem ułudom; ale teraz, przysięgam ci, mogę głośno wobec wszystkich wypowiedzieć to wszystko, czego pragnę. Nie mam absolutnie nic do ukrywania; jestem całkowicie, w pełnym znaczeniu tego słowa, człowiekiem dobrej woli, poddaję się, chcę przystosować się do okoliczności, nie żądam wiele, chcę osiągnąć cel bliski, przynieść choćby znikomy pożytek. A tu nic mi się nie udaje! Co to znaczy? Co nie pozwala mi żyć i pracować jak inni?… Tylko o tym teraz marzę. Ale ledwo uda mi się zdobyć jakąś określoną pozycję, ledwo zatrzymam się w jakimś określonym punkcie, los zawsze mnie stamtąd wypędza… Zacząłem się bać… swego losu… Dlaczego tak się dzieje? Rozwiąż mi tę zagadkę! — Zagadkę! — powtórzył Leżniew. — To prawda, i dla mnie byłeś zawsze zagadką. Nawet kiedy byliśmy młodzi, kiedy czasem po jakimś pospolitym koncepcie powiedziałeś nagle coś, od czego aż drżało serce, a potem znów zaczynałeś… wiesz, co chcę powiedzieć… nawet wtedy nie rozumiałem cię; dlatego też zerwała się nasza przyjaźń… Tyle masz w sobie sił, tak niezmordowanie dążysz do ideału… — Słowa, wszystko słowa! Nie było czynów! — przerwał mu Rudin. — Nie było czynów. A jakież czyny… — Jakie Czyny? Utrzymywać ze swej pracy niewidomą babkę i całą jej rodzinę, jak to — pamiętasz — robił Priażencow… To się nazywa czyn. — Tak; ale dobre słowo to także czyn. Rudin popatrzył w milczeniu na Leżniewa i zaprzeczył powolnym ruchem głowy. Leżniew chciał coś powiedzieć i przesunął ręką po twarzy. — Więc jedziesz na wieś!? — zapytał wreszcie. — Na wieś. — A czy masz jeszcze wieś? — Coś tam zostało. Dwie i pół duszy. Kąt, gdzie mogę umrzeć. Pomyślisz sobie w tej chwili: „Nawet teraz nie mógł się obejść bez frazesu”. Istotnie, frazes mnie zgubił, zjadł mnie ze szczętem, aż do końca nie mogłem się go pozbyć. Ale to, co ci powiedziałem, to nie frazes. I te siwe włosy, te zmarszczki, te dziury na łokciach — to nie frazes, bracie. Byłeś zawsze dla mnie surowy i miałeś rację; ale nie czas na surowość, kiedy już wszystko skończone, kiedy oliwy w lampie zabrakło, kiedy sama lampa rozbita i kiedy już za chwilę knot się dopali… Śmierć, mój drogi, powinna dać wreszcie ukojenie… Leżniew zerwał się. — Bracie! — wykrzyknął — dlaczego mi to mówisz? Czym sobie na to zasłużył? Jaki ze mnie sędzia i jakim musiałbym być człowiekiem, gdyby na widok twoich zapadniętych policzków i zmarszczek mogło mi przyjść na myśl słowo: „frazes”? Chcesz wiedzieć, co o tobie myślę? Pozwól więc: myślę, ile mógłby osiągnąć, jakimi dobrami ziemskimi mógłby rozporządzać, gdyby chciał, człowiek obdarzony takimi zdolnościami… Tymczasem spotykam go i widzę, że jest głodny, bez dachu nad głową… — Budzę w tobie litość — rzekł głucho Rudin. — Nie, mylisz się. Budzisz we mnie szacunek. Kto ci bronił spędzać rok za rokiem u tego ziemianina, twego przyjaciela, który, jestem przekonany, zapewniłby ci byt, gdybyś tylko chciał mu się przypodobać. Dlaczego nie mogłeś zżyć się z ludźmi w gimnazjum, dlaczego — dziwny z ciebie człowiek! — choćbyś zaczynał coś z nie wiem jak świetnym pomysłem, zawsze musiałeś skończyć na tym, że poświęcałeś własne korzyści, nie zapuszczałeś korzeni w złą glebę, choćby była najbardziej tłusta? — Już się taki urodziłem, jak oset stepowy — powiedział Rudin ze znużonym uśmiechem — nie mogę sobie miejsca znaleźć. — To prawda, ale nie możesz sobie miejsca znaleźć nie dlatego, że żyje w tobie czerw, jak mi to z początku powiedziałeś… To nie czerw w tobie żyje, to nie duch próżniaczego niepokoju — w tobie płonie ogień miłości prawdy i widocznie, pomimo wszystkich twoich przywar, płonie silniej niż w wielu innych, którzy nawet nie uważają się za egoistów, a ciebie może nazywają intrygantem. Ja pierwszy na twoim miejscu dawno zmusiłbym owego czerwia do milczenia, pogodziłbym się ze wszystkim; a w tobie nawet żółć nie wezbrała i jestem pewien, że dziś jeszcze, w tej chwili, byłbyś gotów wziąć się do nowej roboty jak młodzieniec. — Nie, bracie, teraz już się zmęczyłem — odrzekł Rudin. — Mam dosyć. — Zmęczyłeś się! Inny dawno by już umarł. Mówisz, że śmierć przynosi ukojenie, a życie, myślisz, nie przynosi ukojenia? Kto żyjąc nie stał się wyrozumiały dla innych, sam nie zasługuje na pobłażliwość. A kto może powiedzieć, że mu pobłażliwości nie potrzeba? Zrobiłeś, coś mógł, walczyłeś, póki mogłeś… Czego chcieć więcej? Drogi nasze się rozeszły… — Jesteś, mój drogi, zupełnie innym człowiekiem niż ja — przerwał Rudin z westchnieniem. — Drogi nasze się rozeszły — ciągnął dalej Leżniew — może właśnie dlatego, że dzięki majątkowi, zimnej krwi oraz innym szczęśliwym okolicznościom, nic mi nie przeszkadzało siedzieć kamieniem na miejscu, z założonymi rękami, pozostawać widzem, ty zaś musiałeś wyjść w pole, zakasać rękawy, mozolić się, pracować. Drogi nasze się rozeszły… jednak patrz, jak jesteśmy sobie bliscy. Przecież mówimy prawie tym samym językiem, rozumiemy się w pół słowa, wychowaliśmy się w tych samych pojęciach. Przecież nas już niewielu zostało, ty i ja to ostatni Mohikanie. Mogliśmy się nie zgadzać, mogliśmy być wrogami niegdyś, kiedy jeszcze mieliśmy dużo życia przed sobą; ale teraz, kiedy dokoła nas rzedną szeregi, kiedy nowe pokolenia przechodzą obok nas dążąc ku innym celom, powinniśmy mocno trzymać się za ręce. Trąćmy się, bracie, i zaśpiewajmy po staremu: Gaudeamus igitur! Przyjaciele trącili się kieliszkami i zaśpiewali drżącymi i fałszywymi, iście rosyjskimi głosami starą pieśń studencką. — Jedziesz więc teraz na wieś? — zaczął znów Leżniew. — Nie myślę, byś tam długo wytrzymał, i nie umiem sobie wyobrazić, gdzie i jak zakończysz życie… Pamiętaj jednak, cokolwiek ci się zdarzy, masz zawsze dach nad głową, masz gniazdo, dokąd możesz się schronić. To mój dom… Słyszysz, stary? I myśl ma swoich inwalidów, trzeba, żeby znalazł się dla nich przytułek, Rudin wstał. — Dziękuję ci, bracie — powiedział. — Dziękuję! Nigdy ci tego nie zapomnę. Ale niewart jestem przytułku. Zmarnowałem życie i nie służyłem myśli, jak należy. — Milcz! — zaczął znowu Leżniew. — Każdy zostaje tym, czym go natura stworzyła, i więcej żądać od nikogo nie można. Nazwałeś się Żydem Wiecznym Tułaczem… A skąd wiesz, może powinieneś się tak wiecznie tułać, może spełniasz przez to wyższe, tobie samemu nie znane posłannictwo; nie darmo przysłowie — mądrość narodu — głosi, że Bóg wszystkim rządzi. Wyjeżdżasz — zapytał Leżniew widząc, że Rudin sięga po czapkę — nie zanocujesz? — Jadę! Żegnaj. Dziękuję… Wiem, że źle skończę. — To Bóg jeden wie… Więc stanowczo jedziesz? — Jadę. Żegnaj. Nie wspominaj mnie źle… — Ty również mnie źle nie wspominaj… a pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Żegnaj… Przyjaciele uścisnęli się. Rudin szybko wyszedł. Leżniew długo chodził tam i z powrotem po pokoju, stanął przed oknem, zamyślił się, powiedział półgłosem: — Biedak! — po czym usiadł przy stole i zaczął pisać list do żony. Na dworze zerwał się wicher i złowieszczo zawył, ciężko i gniewnie tłukąc się o dzwoniące szyby. Zapadła długa jesienna noc. Dobrze temu, kto w takie noce siedzi pod dachem, kto ma ciepły kąt… Boże, dopomóż wszystkim bezdomnym tułaczom! W upalne południe 26 czerwca 1848 r. w Paryżu, kiedy powstanie „warsztatów narodowych” było już niemal stłumione, w jednej z ciasnych uliczek przedmieścia Św. Antoniego batalion wojska regularnego zdobywał barykadę. Zburzyło ją kilka pocisków armatnich, pozostali przy życiu obrońcy opuszczali ją i myśleli już tylko o tym, jak ocalić siebie, kiedy nagle na samym szczycie barykady, na podziurawionym pudle przewróconego omnibusu ukazał się człowiek wysokiego wzrostu, w słomkowym kapeluszu na siwych, potarganych włosach i w zniszczonym surducie, przepasanym czerwoną szarfą. W jednej ręce trzymał czerwony sztandar, w drugiej krzywą, tępą szablę; krzyczał coś wytężonym wysokim głosem, wdrapując się na szczyt barykady i wymachując sztandarem i szablą. Strzelec z Vincennes wziął go na cel, wystrzelił… Wysoki człowiek wypuścił sztandar z ręki i jak worek zwalił się, padając na twarz, jakby się do nóg komuś pokłonił… Kula przeszyła mu serce. — Tiens! — rzekł jeden z uciekających powstańców do drugiego — on vient de tuer le Polonais. — Bigre! — odparł tamten i obaj wskoczyli do piwnicy domu, którego wszystkie okiennice były zamknięte, a ściany pokryte śladami kul i pocisków armatnich. Tym „Polonais” był Dymitr Rudin.