MARTA TOMASZEWSKA ZORRO, ZAŁÓŻ OKULARY! KOSMA SZCZĘŚCIARZ MA DOSYĆ.HURA DLA KPW!POJAWIAJĄ SIĘ CZARNE BLIŹNIAKI „Tym razem nie daruję!” – pomyślał Kosma Szczęściarz. „Tym razem nie daruję!” – pomyślał Kosma Szczęściarz i kichnął. Mimo morderczych myśli nie zrobił tego specjalnie; po prostu w nie używanym przez cały upalny czerwiec płaszczu taty uzbierało się tyle kurzu, że w nosie kręciło. – Ktoś chory w domu? – spytała podejrzliwie wytworna pani. – Nie, nie, ależ skąd! – rzekła pośpiesznie mama. – Proszę, pani pozwoli dalej. Pokój jest duży, jasny... Kosma Szczęściarz kichnął znowu i tym razem jego kichnięcie było prawdziwym dziełem sztuki. Rozgłośne aaa-psik! sprawiło, że wytworna pani podskoczyła o centymetr, a wyraz urażonej godności powlekał stopniowo jej twarz. – Cóż to... – zaczęła tonem pełnym zjadliwości. – Nic, nic – przerwała jej pośpiesznie mama. – To nie u nas. To pewnie dzieci na korytarzu gonią kota. Tego już Tańcio nie wytrzymał. Zaniósł się rechotliwym śmiechem, odchylił przy tym swą głowę w lokach tak mocno do tyłu, że prawie dotknęła podłogi – wyglądało to, jakby robił mostek. Wytworna pani nie oceniła piękna tego mimowolnego popisu akrobatycznego. – Taka cena i jeszcze dzieci! – rzekła wznosząc oczy ku sufitowi. – Ci państwo, dla których wynajmuję mieszkanie, przyjeżdżają z samej Pragi czeskiej po powietrze i spokój. Spokój – dodała z naciskiem – a tu... – Tak, tak – przerwała pośpiesznie mama, popychając nieznacznie wytworną panią w kierunku otwartych drzwi pokoju – będzie cisza. Dzieci są, to prawda, ale będzie tak, jakby ich nie było. Już my się z mężem o to postaramy. Drzwi zamknęły się omal nie przycinając nogi Tańciowi, ciągle postępującemu tuż za wytworną panią. Kosma Szczęściarz wyskoczył zza wieszaka, gdzie był ukryty, parsknął, kichnął, zacisnął ręce w pięści. – Dzieci są, ale tak, jakby ich nie było – przedrzeźniał. – Dzieci są i będą! – wykrzyknął już własnym głosem. – Tym razem nie daruję, niech mnie kaczka! Natychmiastową realizacją tej pogróżki było donośne trzaśniecie drzwiami. Kosma wybiegł na podwórko w bojowym zapale przeskakując po cztery stopnie naraz. Tańcio popadł w wielką rozterkę; to przykładał ucho do drzwi pokoju, który już od dziś przestał być pokojem jego i Kosmy, stając się królestwem nieznajomych państwa z Pragi, to je odrywał nastawiając na odgłosy dobiegające z korytarza. Przeraźliwy, ostry jak świeżo naostrzona brzytwa gwizd przeciął jego wahania: Kosma zwołuje chłopaków! Tańcio porwał kowbojski pistolet, wypadł na korytarz i poturlał się po schodach niczym czerwona piłka. Kosma Szczęściarz ciągle gwizdał. Jakby nie mógł przestać. Musiał to być gwizd przeraźliwy, jeśli po pierwsze: potrafił zagłuszyć ryk pracującej na pobliskiej budowie pompy, po drugie: poderwał na nogi Skoczka, który jako przyszły lotnik- spadochroniarz wsłuchiwał się właśnie z lubością w wycie silników samolotów odrzutowych. To właśnie Skoczek pierwszy przybiegł na sygnał. – Kosma, niech ja skoczę! – wrzasnął zatykając rękami uszy. – Słychać cię nie tylko w całym Sopocie, ale i w Gdańsku! Zwariowałeś?! Kosma Szczęściarz potrząsnął głową, że nie. I wtedy otrząsnął się z transu. Spojrzał wokół przytomniejszym wzrokiem i zobaczył, że chłopcy są prawie w komplecie. Więc uśmiechnął się swoim słynnym uśmiechem. Był to uśmiech naprawdę słynny, bowiem sprawiał, że każdy pod jego wpływem zrobiłby dla Kosmy nie wiem co. Niektórzy nawet wręcz twierdzili, że temu uśmiechowi zawdzięcza swoje niesłychane szczęście. Więc Kosma Szczęściarz uśmiechnął się i usiadł na brzegu piaskownicy, znajdującej się pośrodku podwórka tuż przy obdrapanej ścianie kina „Bałtyk”; kiedyś, będąc jeszcze maluchami, budowali zamki z piasku i stawiali babki, teraz stanowiła ich stałe miejsce narad. I nic sobie nie robili z docinków dorosłych, w rodzaju: „Stare konie, a w piaskownicy się bawią!” Co tam dorośli! Dla dorosłych piaskownica to jest piaskownica. Koniec, kropka. – Panowie – zaczął bez wstępów Kosma Szczęściarz – postanowiłem, że mam już dość i że tym razem nie daruję! – Komu nie darujesz? – ośmielił się spytać Skoczek.Kosma skarcił go wzrokiem. – Nie przerywaj! Postanowiłem, że nie daruję tym przeklętym wczasowiczom. Co roku na dwa najpiękniejsze miesiące wyrzucają mnie z mojego własnego pokoju! Z mojego własnego łóżka! Cała rodzina gnieździ się jak pięćdziesiąt myszy, które zwiały przed kotem do małej dziury. Muszę spać z Tańciom. Rano muszę chodzić na palcach, aż ci państwo raczą wstać i zwolnić łazienkę i kuchnię. Muszę... – Ej, Kosma! – przerwał znowu Skoczek. – Dla takiej mowy-trawy na nas gwizdałeś? – Mowy-trawy?! – oburzył się Kosma Szczęściarz. – Pewno – ciągnął nie speszony Skoczek. – Ja tam lubię, jak przyjeżdżają wczasowicze. Zawsze coś ciekawego zobaczysz, czegoś nowego się dowiesz. Jeszcze teraz, gdy przyjeżdża tylu cudzoziemców! Rany, myślałem, że się na mamę do końca życia pogniewam, kiedy w zeszłym roku odprawiła z kwitkiem Węgrów! – Tobie dobrze mówić! – przyszedł niespodziewanie w sukurs Kosmie Szczęściarzowi Ringo. – Wy macie trzy pokoje, a wynajmujecie tylko jeden. – Ale! – podchwycił Kosma. – I ciekawe, jak śpiewasz, kiedy z nogi na nogę przestępujesz, a łazienka zajęta i zajęta! Bo jaśnie wczasowicz właśnie pięty sobie szoruje przez dwie i pół godziny! Skoczek przygryzł wargi i poczerwieniał, ale zaraz potem przyłączył się do ogólnego śmiechu. Kosma celnie strzela. Najgłośniej śmiał się mały Tańcio. Swoim zwyczajem odchylił się w tył, aż cały świat zobaczył do góry nogami, i w jakimś momencie, gdzieś między niebem a ziemią, mignęło mu coś czarnego. Zdziwiony usiadł, spojrzał za siebie, otworzył usta i na chwilę stracił zdolność mówienia. – Kosma! – zawołał w następnej chwili wysokim, piszczącym głosem. – Ko- sma!!!Wszystkie głowy odwróciły się natychmiast do tyłu.Chwiejnym krokiem szedł ku piaskownicy Ze-Zorro.W oczach, z których jedno z lekka zezowało, miał obłęd.Oglądał się raz po raz za siebie. Za nim zaś szło... dwóch zupełnie jednakowych małych Murzynków! – T... to... u nas – wykrztusił ochrypłym głosem i osunął się na brzeg piaskownicy. Cóż to byłby za raj dla fotografa! Chłopcy znieruchomieli w najdziwaczniejszych pozach: Kosma Szczęściarz na wpół uniesiony krzykiem Tańcia poderwał się ze swego miejsca; ale nie wyprostował się całkowicie – pozostał tak na wpół zgięty; właściwie nie wiadomo, w jaki sposób utrzymywał równowagę. Nie wiadomo również, jak Skoczek mógł znieść tak długo przedziwne wygięcie swojej szyi; obejrzał się gwałtownie i zastygł – niby posąg, które-mu rzeźbiarz przez nieuwagę wymodelował głowę na odwyrtkę. Tańcio wcisnął głęboko ręce w kieszenie czerwonych spodenek i bezwiednie wciskał je coraz głębiej, coraz głębiej; szwy nadwerężone przez ciężar kamieni, które lubił gromadzić, by nigdy nie znaleźć się w bitwie bez amunicji, nie wytrzymały tego nacisku – rozległ się głośny trzask i Tańcio usiadł raptownie. Dwaj czarni chłopcy roześmieli się w głos błyskając zębami tak białymi, jakby przez całe dni nie robili nic innego, tylko szorowali je najlepszą na świecie pastą. Wargi Tańcia zadrżały, wstał, podbiegł do Kośmy i schował się za nim. Kosma Szczęściarz otrząsnął się z zaskoczenia. Wyprostowany na całą swoją długość (1,62!) nieżyczliwym spojrzeniem obrzucił Murzynków. – Czego się śmiejecie? – zawołał. – Co w tym śmiesznego, że dziecku spodnie pękły? – Co ty, Kosma! – wpadł na niego Skoczek. – Przecież oni nie rozumieją po polsku! I jeszcze się zlękna! Bracie, autentyczni Afrykańczycy w naszym domu! Tego Jeszcze nie było, niech ja skoczę! Siadaj, Kosma, siadaj! Wystraszysz ich! Skoczek był tak przejęty, że mówił gestykulując jak Włoch, a świeżo umyta rudoblond czupryna podskakiwała mu śmiesznie przy każdym słowie. Dwaj murzyńscy chłopcy stali między piaskownicą i klatką schodową; już się nie śmieli. Okrągłymi, z lekka wypukłymi oczami przyglądali się wszystkim uważnie, z zachłanną ciekawością. – Afrykańczycy nie Afrykańczycy, ale to też wczasowicze! – mruknął nieprzejednany Kosma Szczęściarz. – I to jeszcze najgorszy rodzaj, bo maluchy. Ale umilkł. Był także pod wrażeniem. Może nawet pod największym wrażeniem, bo przecież bzika miał na punkcie Afryki, niczym Skoczek na punkcie skoków spadochronowych! Święcie wierzył, że pojedzie kiedyś na tajemniczy Czarny Ląd! Umiał wymienić z pamięci wszystkie nowo powstałe państwa afrykańskie i nazwy ich stolic. – Po jakiemu by do nich zagadać? Może znają rosyjski? – spytał z nadzieją w głosie Skoczek. – O czym będziesz gadał z takimi maluchami! – burknął Kosma Szczęściarz. Za nic by się nie przyznał, że i on w tej samej chwili zbierał z gwałtownym wysiłkiem cały swój zapas słów rosyjskich, angielskich i czeskich. – A w ogóle to skąd oni są? – włączył się milczący dotąd Ringo. Prawda! – No? Ze-Zorro? Skąd oni są? Skąd ich wytrzasnąłeś? Ze-Zorro zamrugał oczami. – Nie wiem, skąd – rzekł boleściwym tonem. – Nie było mnie, kiedy przyszli wynajmować. Mama posłała mnie po pieprz, stałem w „Delikatesach” z godzinę, wiecie, jakie teraz kolejki. – Wiadomo, stonka najechała! – burknął Kosma. – No i wracam, a tu w pokoju stoi czarny facet... ci dwaj. Więc wyleciałem, żeby wam powiedzieć, a... a oni lecą za mną. Ping-pong i klapa, za mną lecą! Ze-Zorro zerknął przez ramię na czarnych chłopców. Ciągle stali za nim nieporuszeni. – To chyba bliźniaki? – rzekł w zamyśleniu Skoczek. – E, wszyscy Murzyni są do siebie podobni – wymądrzał się Ringo. – Powiedział, co wiedział – oburzył się Kosma. – Po pierwsze, wszyscy Murzyni wcale nie są do siebie podobni, sam dobrze o tym wiesz, a po drugie, my, biali, też się im na pierwszy rzut oka wydajemy podobni do siebie jak dwie krople wody! – Wcale nie! – zawołał nagle jeden z Murzvnków. – Ty masz nosa największa ze wszystkie chłopaka! Wielka jak komina, hi, hi, hi!... – Hi, hi, hi! – zachichotali obaj, po czym pobiegli do domu. Efekt był taki, jakby Marsjanin wylądował nagle w samym środku piaskownicy! Chłopcy zamienili się w posągi po raz drugi tego dnia: patrzyli w dobrze znajome drzwi klatki schodowej i patrzyli! A tutaj nagle z okna pierwszego piętra rozległ się krzyk: – Wielka jak komina, hi, hi, hi!I dwie czarne głowy mignęły za szybą. – Wielka jak komina, o raju, trzymajcie mnie niech ja skoczę! – eksplodował wreszcie Skoczek. – Wielka jak komina! Ale cię zrobili, Kosma! Ale cię zrobili! Mówią po polsku, niech ja skoczę! Chłopcy wyrwani z osłupienia zaczęli się śmiać, jednak jeden rzut oka na twarz Kosmy Szczęściarza sprawił, że wszyscy zamilkli; ta twarz była sino żółta ze złości! Kosma kipiał. Nie tylko dlatego, że czarne maluchy tak mu przygadały. Z domu wyszła właśnie wytworna pani, a wyraz zadowolonej chytrości świadczył, że dobiła korzystnego targu: wynajęła pokój, jego, Kosmy Szczęściarza, pokój! – Chłopcy – powiedział zdecydowanym tonem – proponuję, abyśmy po tej małej dygresji wrócili do przerwanego tematu. Sądzę, że okoliczności bezwarunkowo wymagają od nas działania. Przez tyle lat biernie znosimy tę stonkę najeżdżającą na nasze piękne miasto. Czas przejść do działania. Rozpocząć kontratak! „Ten Kosma! – pomyślał z niechętnym podziwem Ze-Zorro. – Im bardziej jest zły, tym składniej gada. W ogóle – umie gadać!” On, Ze-Zorro, był święcie przekonany, że właśnie w tym leży źródło niesłychanego szczęścia Kosmy! – Co więc proponujesz? – spytał wykorzystując przerwę, którą Kosma Szczęściarz zrobił dla nabrania oddechu. Kosma spojrzał na niego błyszczącymi od natchnienia oczami. – Proponuję założyć Komitet Przeciw Wczasowiczom. Ka pe wu? O rany! – klepnął się w kolano. – Ka pe wu! Komitet Przeciw Wczasowiczom! Świetny skrót! Świetne hasło! To mi się udało, nie?! Taka radość, taka pewność, że projekt rzeczywiście jest świetny, brzmiały w jego głosie, promieniały z jego twarzy, że chłopcy momentalnie, jednomyślnie, bez chwili zastanowienia wpadli w entuzjazm. – Niech żyje Ka Pe Wu! Niech żyje Kosma Szczęściarz! Hura! – Hura! – zawołał i Ze-Zorro. „Z Kosma tak zawsze – pomyślał zaraz. – U niego zawsze wszystko musi być świetnie, znakomicie, on jest zawsze najgenialniejszy i wszyscy w to wierzą. Zapala swoim głosem. Nikt się nie zastanawia nad tym, co on mówi. Ważne jest tylko to, jak mówi. Więc krzyczą »hura«! Nie można mu się oprzeć. A przecież ja mam często lepsze pomysły. Ale ja jestem zezowaty. Zezowaty...” – Hura! – krzyknął klaszcząc, aż zabolały go dłonie.I natychmiast zapytał zezując zdrowym okiem: – No dobrze, Kosma, ale co ten Komitet będzie robił? – Będzie wszelkimi sposobami zwalczał wczasowiczów w naszym domu, czyli zatruwał im życie. W jaki sposób? Jeszcze nie wiem. Proponuję, aby wszyscy przez dzisiejszy dzień i noc zastanowili się. Jutro rano przedyskutujemy i zrobimy plan walki. Ten, kto wpadnie na najlepszy pomysł, będzie mógł przez godzinę pobawić się moim karabinem maszynowym – dodał uśmiechając się serdecznie. – Hura! – wykrzyknęli chłopcy. – Na pewno ty sam będziesz miał najlepszy pomysł, nic nie ryzykujesz! – mruknął Ze-Zorro. Nikt go jednak nie usłyszał we wrzasku ogólnego entuzjazmu: karabin maszynowy, który wuj Kosmy, marynarz, przywiózł mu aż z Japonii, był marzeniem wszystkich chłopców z podwórka! Teraz nikt nawet nie pomyśli, że może utworzenie KPW to wcale nie najlepszy pomysł, że w gruncie rzeczy najazd wczasowiczów to dla nich, chłopców pozostających przez całe wakacje na podwórku, największa atrakcja lata. Bo stawką w grze był wspaniały, plujący czerwonymi błyskami karabin maszynowy!Prawdziwy szczęściarz z tego Kosmy! Ma go na stałe, na co dzień!Więc będą myśleć cały dzień i całą noc, jak by tu wczasowiczom życie obrzydzić! KRYMINAŁ W PRZYZWOITYM DOMU. AFRYKAŃSKI TAM-TAM I PERUKA „MADE IN HOLLYWOOD”. KOSMA SZCZĘŚCIARZ ZMIENIA PLANY Piekielny warkot wyrwał Kosmę ze snu. Cały dom zadrżał, jakby chciał się wyzwolić z fundamentów i ruszyć na poranną przechadzkę. Kosma Szczęściarz uniósł się na łokciu i wsłuchiwał się w ten warkot. „Będą tu mieli spokój i ciszę! – pomyślał przeciągając się jak kot rozleniwiony poobiednią drzemką w ciepłym kącie. – O piątej rano ciągniki, a w nocy pompa!” Nadojadła już ta budowa mieszkańcom okolicznych domów! A w ogóle to już od dawna nie budowa, tylko jeden wielki skandal! Dwa lata temu przyjechały buldożery, wykopały na miejscu zburzonych domów wielki dół i od tej pory nic się nie zmieniło: dół, w dole woda, pompa ryczy, wylewa wodę tuż pod samo wyjście kina „Bałtyk”, sterty cegieł, cementu, których nikt nie pilnuje. Kosma naciągnął kołdrę na głowę: trzeba jeszcze pospać, skoro to ostatni raz tego lata śpi człowiek bez tłoku i we własnym łóżku! Dzisiaj przyjadą ci Czesi z samej Pragi. Niech przyjadą! Czeka na nich KPW gotów do akcji! Usnął mimo piekielnego warkotu ciągnika, który długo manewrował w bramie, zanim wreszcie zdołał wytoczyć się na podwórko. Śniło mu się właśnie, że dosypuje soli do cukierniczki wczasowiczom, zaczął mieszać starannie cukier z solą chichocząc przy tym radośnie, gdy nagle jakiś dźwięk wdarł się w jego chichot i spłoszył sen. Ale tym razem nie był to warkot ciągnika. Był to przeciągły gwizd. Gwizd! Sygnał! Kosma Szczęściarz spojrzał na zegarek. Dochodzi siódma. Co się stało? Kto gwiżdże? Dlaczego tak wcześnie rano? Zaraz, skąd ten gwizd: od ulicy czy od podwórka? Nastawił uszu, ale właśnie w tej samej chwili rozdzwonił się zegar na kościele. Nie ma rady, trzeba wstać. Tańcio oczywiście się nie obudził, smarkacz ma wyjątkową melodię do spania! Na ulicy przed domem nie było nikogo. Kosma popędził do kuchni. Prędko do okna! Przy piaskownicy stał Skoczek... w piżamie! To on gwizdał. Zobaczywszy Kosmę Szczęściarza w oknie wyjął palce z ust. – Kosma! Myślałem, że się już nigdy nie obudzisz! Wal tu prędko! Gazem! – Dobrze, ale co się stało? – Kryminał!!! – odkrzyknął Skoczek. Kosma Szczęściarz w mgnieniu oka odskoczył od okna. Wpadł do pokoju, chwycił spodnie, cisnął poduszką w Tańcia i nagle uświadomił sobie, że w mieszkaniu panuje niezwykła cisza. Mama mogła pójść po zakupy, ale gdzie tata? Zawsze słucha porannego dziennika o tej porze. Zajrzał do pokoju rodziców. Pusty. Łazienka – pusta. Tyle, że piżama taty leży rzucona byle jak na brzegu wanny. Kosma nie czekał długo, chlusnął zimną wodą w twarz, wybiegł nie wycierając się nawet. W przedpokoju wpadł mu pod nogi zaspany Tańcio. – Co się... – zaczął na wpół przytomnie. – Kryminał! – wrzasnął Kosma.I już go nie było.Na schodach zderzył się z Ze- Zorrem, za którym pędziły Czarne Bliźniaki w jasnożółtych piżamach! – Cześ! – zawołały chórem na widok Kosmy. – Hellou! – odkrzyknął przymrużając oko. „Oczywiście zapomniał o wczorajszym – pomyślał zjeżdżając po poręczy Ze-Zorro. – Kosma nie potrafi gniewać się na kogoś dłużej niż godzinę, fakt. Poza tym – gdzieś wariacko się śpieszy”. Oczywiście Kosma pierwszy znalazł się przy Skoczku. Nie od razu zauważył zgromadzenie pod oknem mieszkania państwa Rondlaków – rodziców Skoczka. – Skoczek! Jaki kryminał? Skoczek bez słowa wskazał palcom na okna swego mieszkania. Był blady, może z przejęcia, a może z zimna, bo ranek chłodził zgoła nie lipcowo. Kosma nie spostrzegł tej bladości. Ani tego, że Ze-Zorro, który właśnie nadbiegał, miał na nosie okulary w rdzawej oprawce! Pod oknem mieszkania państwa Rondlaków tłoczyli się: mama i tata Kosmy Szczęściarza – tata w mamy piżamowej bluzce w różowe kwiatki! – Malarz spod numeru 31 oraz dziadek Ringa. Tłoczyli się i przepychali, gdyż każdy chciał zajrzeć do środka pokoju, z którego dochodziło coś w rodzaju przeciągłego jęku czy zawodzenia; tak popiskuje śmiertelnie przestraszona mewa. – Skoczek – nie wytrzymał Ze-Zorro. – Umarł kto? – Nie – odparł Skoczek grobowym głosem. – Gorzej, niech ja skoczę! Okradli naszych wczasowiczów! Prawdziwy kryminał! – Jak to... okradli? – spytał głupio Ringo, który dołączył nie wiadomo kiedy, ale za to całkowicie ubrany. – Zwyczajnie, przez okno. Okazało się, że nasi wczasowicze lubią spać przy otwartym oknie. A że są dopiero od wczoraj, mama zapomniała powiedzieć, żeby uważali z oknami, bo parter niski złodzieja kusi. No i ta wczasowiczka wstaje rano, chce włożyć szlafrok, żeby pójść do łazienki, i widzi – nie ma szlafroka! Patrzy, a tu walizka wybebeszona jak świąteczny indyk! Więc krzyku narobiła, mama o mało ataku serca nie dostała. No, a ja wyskoczyłem z łóżka, jak stałem, żeby wam jak najszybciej dać znać. Draka nieprzeciętna, niech ja skoczę! Skoczek rzeczywiście skoczył, z brzegu piaskownicy na ziemię. Poczuł się nagle bardzo zmarznięty. Machnąwszy ręką na wszystko zaczął wykonywać swoje poranne ćwiczenia. Ze-Zorro kątem oka (tego zdrowego) zerknął na Kosmę – powinien być w siódmym niebie! Dostało się wczasowiczom! Ale Kosma Szczęściarz nie objawiał żadnych oznak wniebowzięcia. Stał nieruchomo, ze zmarszczonymi brwiami i w zamyśleniu, a może ze złością, przygryzał kosmyk swoich długich włosów. – Hura! – zawołał Ze-Zorro, ciągle patrząc na niego kątem oka (tego zdrowego). – Jeden zero dla nas! Dostało się wczasowiczom! Niech żyje KPW! – Zgaś się! – powiedział beznamiętnie Kosma. – Po pierwsze, nie zamierzałem werbować złodziei do KPW. Po drugie, nie ma już KPW. Od dziś rozpoczyna działalność BMW. Co rzekłszy, nie obejrzał się nawet na oniemiałych kolegów i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę okna, przy którym ciągle tłoczyła się grupa dorosłych. – Przepraszam – powiedział grzecznie. To grzeczne przeproszenie podziałało na wszystkich zgoła magicznie. Rozstąpiono się bez słowa. Kosma przesadził parapet, co nie było rewelacyjnym wyczynem, gdyż nogi miał długie jak tyczki do grochu, i znalazł się w pokoju, w którym natychmiast umilkło owo pojękiwanie przypominające pisk śmiertelnie przerażonej mewy. I w tym samym czasie, kiedy chłopcy przy piaskownicy jeszcze ciągle tkwili oniemiali, dorośli przy oknie stali się świadkami takiej oto niezwykłej sceny: Kosma, długi i rozczochrany, w koszulce gimnastycznej nie pierwszej świeżości, co zauważyła (na szczęście!) tylko jego mama, stanął na baczność przed okradzioną wczasowiczką, jeszcze przed chwilą popiskującą, teraz zaś bardzo przerażoną tym podejrzanym pojawieniem się rozczochranego chłopaka pośrodku splądrowanego pokoju, i powiedział uroczyście: – Proszę pani, w imieniu chłopców z całego podwórka chcę wyrazić ubolewanie z powodu przykrej straty, jaką pani poniosła w naszym domu, i jednocześnie obiecuję, że odnajdziemy złodzieja! Gwarantuję to ja, Kosma Szczęściarz. A teraz, jeśli pani pozwoli, zrobimy inwentarz strat. Podszedł do wybebeszonej walizki, co widząc okradziona wczasowiczka ocknęła się z zaskoczenia i wrzasnęła histerycznie: – Na pomoc, rabują! Rabują w biały dzień! Złodziej!Zamieszanie, jakie nastąpiło po tym histerycznym krzyku, wprost trudno opisać! – Proszę nie nazywać mego syna złodziejem! – huknął tata Kosmy. – Zuch chłopak! Dajcie mi więcej takich, a świat zdobędę! – klasnął w ręce dziadek Ringa. – Natychmiast wracaj do domu ubrać się przyzwoicie! – jęknęła mama Kosmy Szczęściarza. – Kosma, trzymaj się, idziemy! – wrzasnął Ringo. – Złodziej! – Proszę się liczyć ze słowami!Słowa krzyżowały się niczym szpady w pojedynku.Chłopcy z impetem natarli na przepychających się przy oknie dorosłych.Ringo w zapale natarcia nadepnął własnemu rodzonemu dziadkowi na historyczny odcisk wyniesiony jeszcze z żołnierskich marszów w czasie I wojny światowej. – Baczność! – ryknął dziadek swoim wyćwiczonym w dwóch wojnach sierżanckim barytonem. Wszyscy znieruchomieli, umilkli, popatrzyli po sobie, jakby przebudzeni z koszmarnego snu. Tata Kosmy Szczęściarza naciągnął szczelnie poły piżamowej bluzki w różowe kwiatki, nagle zawstydzony nie tyle faktem, że ma na sobie damską piżamę (bo tego jeszcze sobie nie uświadomił), ile nagością swego torsu. Okradziona wczasowiczka odsunęła z czoła ruchem pełnym zmęczenia zlepiony od potu czarny kosmyk. Cisza była taka, że każdy zaczynał czuć się nieswojo. – No więc, co właściwie pani ukradziono poza szlafrokiem? – odezwał się w tej ciszy jak gdyby nigdy nic Kosma Szczęściarz. Zanim ktokolwiek zdołał odpowiedzieć, zza klubowego fotela wyłoniła się dziewczynka chuda jak Don Kichot i prawie uginająca się pod ciężarem nieprawdopodobnej ilości kruczoczarnych włosów. Wyłoniła się i wyrecytowała: – Ukradziono:szlafrok frotte węgierski,gitarę elektryczną czeską, radio tranzystorowe marki „Juliette”, aparat do nurkowania polski! – Oto inwentarz strat – dodała tykając bezceremonialnie dwa razy od niej wyższego Kosmę. – Całe szczęście, że spałam w tym! – pokazała palcem na swoje włosy, potem wsunęła w nie ręce, szarpnęła i... uniosła je ku górze! – Bo peruka jest z samego Hollywood! – oznajmiła triumfalnie. Nastąpiło kolejne ogólne zamieszanie, w trakcie którego Kosma tą samą drogą, jaką przyszedł, to znaczy przez okno, wrócił na podwórko. Nie pozostawał jednak na nim długo, bo mama oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu, że ma natychmiast pędzić na górę, a tata dodał, żeby się nie ważył zajmować nawet przez pięć minut sprawą, która wchodzi w zakres kompetencji odpowiednich organów Milicji Obywatelskiej. Więc Kosma Szczęściarz gwizdnął tylko dwa razy krótko, a raz długo, co oznaczało: „Za pół godziny zbiórka”, po czym zauważył, mimo własnego oszołomienia i ogólnego zamieszania, że: Ze-Zorro z a ł o ży ł o k u l ary w r d z a w e j o p r a w ie, że:Tańcio wrazzCzarnymi Bliźniakami wdrapał się na szczyt żelbetowych belek zwalonych pół roku temu w kącie podwórka i przykucnąwszy konferował żarliwie z nimi o czymś, okazując tym samym całkowitą obojętność dla wszystkich wydarzeń: Były to dwa bardzo dziwne fakty. Bo: 1. Ze-Zorro zawsze zarzekał się, że za żadne skarby nie założy okularów prostujących jego zez. „Nie będę się dodatkowo oszpecał!” – powtarzał wszem wobec i każdemu z osobna. 2. Tańcio mimo swego niepoważnego wieku (co to jest pięć lat!) w stopniu nie mniejszym niż starsi chłopcy i dorośli pasjonował się wszystkim, co pachniało kryminałem. Aha, a Malarz spod numeru 31, który przez cały czas zachowywał milczącą postawę bezstronnego obserwatora, nie odszedł razem z innymi od okna państwa Rondlaków; został i w dalszym ciągu obserwował okradzioną wczasowiczkę, teraz już nie bezstronnie, a zgoła zachłannie, co, niestety, zauważyła jego dziewczyna, która właśnie podeszła z kubkiem parującego mleka. Nie pół godziny, a cała godzina upłynęła, zanim znowu w komplecie zgromadzili się przy piaskownicy. Na podwórku panował ruch większy niż zwykle. Przed dom zajechały dwa auta: Fiat 600 z polską i Škoda 1000 MB z czeską rejestracją; ta ostatnia przywiozła wczasowiczów „z samej Pragi”, którzy zajęli pokój Kosmy Szczęściarza i Tańcia. Kosma zresztą tak był przejęty myśleniem o kryminalnej sprawie, że prawie nie zwrócił na to uwagi. Ponadto z hałasem wtoczył się samochód-wywrotka i zrzucił na ziemię coś, co przypominało stos powyrywanych drzwi ogromnych szaf. Tumany kurzu wznosiły się przy tym aż do nieba. A niebo, jeszcze godzinę temu olśniewająco niebieskie, zasnuwało się teraz delikatnym haftem mgiełek gęstniejących od zachodu. Wierzchołki dwóch wysokich topoli, które szczęśliwie zakrywały część brudnej, obdrapanej ściany kina „Bałtyk”, gięły się na wszystkie strony, jakby rodzący się gdzieś pod zamglonym niebem wiatr nie mógł się zdecydować, w jakim kierunku wiać. Te zjawiska jednak nie interesowały zgromadzonych przy piaskownicy chłopców. Ciągle też nikt (poza, jak było wspomniane, Kosmą) nie zauważył okularów na nosie Ze-Zorra. Kosma Szczęściarz przygładził swą czuprynę. Miał taką minę, jaką musi mieć wódz na pięć minut przed rozpoczęciem wiekopomnej bitwy. Nawet dołek w brodzie, trochę przykrótkawej, zawsze zapraszający do śmiechu, jakby nagle spoważniał. Chłopcy siedzieli bez słowa, przytłoczeni ciężarem tej powagi. Nawet pozłacany sygnet na serdecznym palcu lewej ręki Ringa (któremu chłopiec zawdzięczał swe przezwisko) jakby zmatowiał. A tu masz, Kosma Szczęściarz zupełnie nieoczekiwanie uśmiechnął się! – Nie, panowie, nie, jeszcze nie zwariowałem – zaczął, a iskierki humoru zabłysły w jego dużych piwnych oczach. – Rozumiem, zdziwiło was to, że zapowiedziałem rozwiązanie KPW, jeszcze zanim się narodził. W gruncie rzeczy – ciągnął dalej Kosma – wcale nie zmieniłem swego stosunku do wczasowiczów. Ale uważam, że honor domu stoi ponad wszystkim! Nie możemy dopuścić do tego, żeby mówiono, że u nas kradną! Bo tak ludzie powiedzą! Nie możemy bezczynnością rozzuchwalać złodziei. Wobec tego postanowiłem, że my, chłopcy z podwórka, weźmiemy sprawę w swoje ręce. Proponuję, abyśmy założyli BMW, to znaczy Biuro Młodzieżowych Wywiadowców, które... Ciąg dalszy utonął w wybuchu powszechnego entuzjazmu. – Biuro Młodzieżowych Wywiadowców!!! – Coś fantastycznego! – Panowie, panowie, dajcie mi mówić! – przekrzykiwał ten entuzjazm Kosma. – Szkoda czasu! Musimy szybko działać! „Panowie” ucichli, choć po ich błyszczących oczach widać było, że „w środku” hałasowali dalej. – Więc myślę – podjął Kosma już w zupełnej ciszy – że to Biuro Młodzieżowych Wywiadowców powinno niezwłocznie przystąpić do wykrycia złodzieja... czy złodziei, bo niewykluczone, że była tu jakaś większa szajka. Właśnie – wpadł mu w słowo Skoczek wyciągając z kieszeni gazetę. – Zobaczcie, co piszą we wczorajszym „Wieczorze Wybrzeża”. Słuchajcie: MILICJA OBYWATELSKA OSTRZEGA.ZLOT NIEBIESKICH PTAKÓW NA WYBRZEŻU. Według prowizorycznych obliczeń dokonanych przez organa Milicji Obywatelskiej, w bieżącym sezonie Wybrzeże cieszy się niezwykłą popularnością u niebieskich ptaków wszelkiego autoramentu. Notowano liczne wypadki włamań do mieszkań wynajętych przez wczasowiczów. Ostrzega się przed pozostawianiem na noc otwartych okien! – Słyszycie?! – komentował w podnieceniu Skoczek. – Nie tylko u nas posłużyli się tą metodą! Tutaj podają szereg podobnych wypadków. Sezon ledwo się zaczął, a już kupę ludzi obrobili. – Mama mówi, że we wszystkich gazetach ostrzegają! – Właśnie. Więc zamiast walczyć z wczasowiczami powinniśmy walczyć z tą plagą – odezwał się nieoczekiwanie Ze-Zorro. Wtedy nagle wszyscy zobaczyli okulary na jego nosie. – Cud się stał pewnego razu, niech ja skoczę! – Ze-Zorro się złamał! Ze-Zorro pięknieje nam w oczach. – Gadaj, co cię tak odmieniło? – Nic – odparł krótko Ze-Zorro. – To moja sprawa. – Patrzcie, jaka puszyca! – warknął Ringo, który lubił wymyślać neologizmy. – Dajcie mu spokój! – rzekł autorytatywnie Kosma Szczęściarz. – Wracamy do tematu. Zatem zgadzacie się na mój projekt utworzenia BMW? – Tak! Tak! Tak!!! – Wobec tego należy trzeźwo rozpatrzyć sytuację i ustalić plan działania. Czy możesz podać jakieś dodatkowe szczegóły, Skoczek? – Tylko tyle, że okradziona wczasowiczka oraz moja mama poszły zameldować kradzież do komendy MO. – Dziewczynica też poszła? – spytał Ringo. – Ch... chyba też – Skoczek zająknął się lekko na wspomnienie dramatycznego efektu wywołanego zdjęciem peruki „made in Hollywood”. – Ale nie wiem na pewno. Ona... czasem jest, a czasem znika. – Nieważne – uciął Kosma. – Mów dalej. Czy możesz coś bliższego powiedzieć o skradzionych przedmiotach? – Trochę tak. Więc gitara jest czarno-biała. Znak szczególny to... że takie, wiecie, guziczki z boku pomalowane są na srebrno. Radio francuskie marki „Juliette” jest wielkości czterech pudełek zapałek. Łatwo je rozpoznać, bo po lewej stronie jest ciemnoszare, po prawej srebrne, z takim niebieskim okiem u góry. I jeszcze po prawej stronie ma napis: „Juliette”, a po lewej znajduje się korona, a pod nią znowu napis „transistor”. A szlafrok był pomarańczowy w żółte pasy z etykietką „made in Budapest”. I aparat do nurkowania, zwykły, jakich pełno w sklepach sportowych. Skoczek wyrecytował to wszystko jednym tchem, co zyskało wyraźną aprobatę Kosmy. – Brawo! Mianuję cię moim zastępcą! „No proszę – pomyślał Ze-Zorro. – Oczywiście Kosma Szczęściarz sam ustanowił się szefem! Nie raczył nawet wziąć pod uwagę tego, że ktoś może być zdolniejszy, choć... zezowaty”. – Ja będę szefem nie dlatego – ciągnął, jakby odgadując jego myśli Kosma – abym uważał, że jestem najgenialniejszy, wiem, że na przykład Ze-Zorro ma bardziej błyskawiczny refleks ode mnie... „Zawsze sobie kpi!” – pomyślał znowu Ze-Zorro zaciskając pięści; ale nie było tego widać, bo trzymał ręce w kieszeniach. – ...ale ponieważ dopisuje mi szczęście. Gwarantuje to powodzenie naszej akcji, no nie?Przytaknęli.Kosma-Szczęściarz, każdy wie!Każdy wie, że same zdolności, nawet największe, bez odrobiny szczęścia: psu się zdadzą na budę! Najlepiej zaś wie to Ze-Zorro, a przynajmniej tak mu się wydaje. Nigdy jednak nie próbował odwrócić owego powszechnego twierdzenia i zastanowić się nad wynikającymi z tego odwrócenia wnioskami... – A więc: gitara elektryczna, aparat do nurkowania, szlafrok, radio tranzystorowe... – powtórzył w zamyśleniu Kosma. – Kompletny ekwipunek nowoczesnego młodzieżowego wczasowicza... – Zapomniałeś o aparacie fotograficznym – zauważył Ze-Zorro. – O rany! – poderwał się na tę uwagę Skoczek. – O najważniejszym zapomniałem! Chłopaki, chłopaki, słuchajcie! Aparatu fotograficznego nie ukradziono, choć leżał na samym wierzchu! A wiecie, jakiej marki? Reporterski, czeski „Fleksaret”! – Ale ta wczasowiczka nazwoziła! I to wszystko na sprzedaż? – No! Była na turystycznej – Skoczek przymrużył oko – wycieczce, po krajach demokracji ludowej. W Katowicach, gdzie mieszka, nie udało jej się wszystkiego opylić po takiej cenie, jak chciała, więc tu przytaskała. I ma teraz zysk, niech ja skoczę! – Dobra, dobra! – powiedział niecierpliwie Ze-Zorro. – Ale dlaczego nie ukradziono aparatu fotograficznego?! – Może ich co spłoszyło i nie zdążyli zabrać? – wysunął przypuszczenie Skoczek. Kosma Szczęściarz w zamyśleniu przygryzł kosmyk swoich długich włosów. – Może ich co spłoszyło – powtórzył wreszcie – a może i nie, diabli wiedzą! – Właśnie – rzekł z ożywieniem Ze-Zorro wyciągając z kieszeni żółty notes – trzeba natychmiast zbadać ślady. Słynny angielski detektyw powiada: „Po odkryciu jakiejkolwiek zbrodni ślady odnalezione w ciągu dwudziestu czterech godzin mają o wiele większe znaczenie niż drobiazgowe śledztwo w ciągu następnych dwudziestu czterech miesięcy”. Ze-Zorro zamknął żółto oprawny notes. – Musimy więc natychmiast obejrzeć miejsce, w którym zostało dokonane przestępstwo, i jego najbliższe sąsiedztwo. Teraz jest właśnie świetna okazja, bo ta babka poszła na MO! Kosma pokręcił głową z dezaprobatą. Zapał Ze-Zorra zgasł jak zdmuchnięta świeca. „Wariat jestem, że się w ogóle wyrywałem! – pomyślał z goryczą. – Ludzie to zawsze tak. Żebyś był nie wiem jak mądry, żebyś miał serce lwa, to i tak zobaczą tylko zez!” – Nie znaczy, żeby Ze-Zorro w ogóle nie miał racji – powiedział z namysłem Kosma Szczęściarz. – Obiektywnie ma rację. Ale ta kradzież jest według mnie zupełnie pospolitym przestępstwem. Przyszli w nocy, weszli przez okno, zabrali łup i dali drapaka. Najpierw więc trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: po co komu były potrzebne ukradzione przedmioty, a potem szukać przestępców. – Nie wiesz czasem! – burknął Ze-Zorro, ale nikt nie usłyszał tego burknięcia, bowiem w tej chwili rozległo się jakieś dudnienie. Od piaskownicy biegł Tańcio. Z wyrazem nieopisanego szczęścia na twarzy walił rękami w obciągnięty skórą bębenek! – Ja mam tam-tam! To jest taki mały tam-tam! Patrzcie! Tam-tam! – wołał w kółko i skakał w kółko, niczym czarownik z kraju Pigmejów. – Tańcio! Zatrzymaj się! – Zakręci ci się w głowie! – Skąd to masz? Tańcio nie zatrzymał się od razu, stopniowo zwalniał obroty. Palcem wskazał na okno mieszkania Ze-Zorra. – Od... nich? Od Czarnych Bliźniaków? – spytał z mimowolnym respektem Kosma.Tańcio skinął głową, że tak.Pytania posypały się jak jabłka z mocno potrząśniętej jabłoni. – Tańcio! Gadałeś z nimi?! – Jak się nazywają? – Skąd są? – Dali ci na zawsze ten... tam-tam?Tańcio zatrzymał się wreszcie i usiadł pośrodku piaskownicy nie przerywając bębnienia. – Oni nazywają się: jeden – Uff, a drugi – Puff – wypalił.Cisza. A potem – śmiech.Śmieli się tak głośno, że spłoszyli kota, który szykował się do skoku na zabłocone i rozgniecione pudełko od zapałek, wyobrażając sobie zapewne, że to żaba błotna. – Tańcio! – wykrztusił wreszcie ocierając łzy Skoczek. – Ale cię nabrali! Ale cię nabrali, niech ja skoczę! – Może coś przekręcił... – Kosma Szczęściarz wziął w obronę swego brata, który siąknął nosem w sposób niedwuznaczny. – Wcale mnie nie nabrali! – krzyknął chłopczyk łamiącym się głosem. – Ani nic nie przekręciłem! Jakby ktoś powiedział, że nazywam się Tańcio,.. też byście się śmieli! Może oni naprawdę nazywają się inaczej, ale tak na nich woła ich tata. Ja też nie nazywam się Tańcio, tylko Tomcio! Tomcio! Tomcio!!! Krzycząc walił rękami w mały tam-tam, skończywszy zaś, ostentacyjnie odwrócił się tyłem do chłopaków. „Jeden tylko Tańcio rozumie, co to znaczy cierpieć z powodu przezwiska!...” – westchnął w duchu Ze-Zorro. – Tańcio nie złość się! – zawołał serdecznie Kosma. – Przyznajemy, że masz rację. To fantastyczne, żeś się z nimi zaprzyjaźnił. – Powiedz, skąd oni są? – spytał Ringo. „Mógłbym im dawno powiedzieć – skąd, gdyby mnie o to spytali” – pomyślał Ze- Zorro, a Tańcio odwrócił ku chłopcom twarz, na której malowało się dziwne zmieszanie. – Powiedzieli, że są z Akry... – szepnął. – Z Akry! O rany, gdzie to jest?Tańcio spojrzał w ziemię. – N... n... nie wiem – zająknął się – i... i wstydziłem się, że nie wiem. Dla... dlatego nie zapytałem... Ale ty, Kosma, pewno wiesz, gdzie to? – dodał z nadzieją w głosie. Kosma Szczęściarz nie wiedziałby czegoś o swojej ukochanej Afryce! – Akra, wielka afrykańska metropolia leżąca około 700 km na północ od równika – recytował jak na lekcji. – Stolica Ghany, miasto obecnie blisko półmilionowe. Państwo Ghana, aż do roku 1957 będące kolonią angielską, powstało prawdopodobnie w III w. przed naszą erą. Słynęło z wielkich zasobów złota. Podbite w XV wieku przez Portugalczyków, którzy nazywali je Złotym Wybrzeżem. Złote Wybrzeże! Słowo magiczne! Przenoszące w epokę wielkich odkryć, egzotycznych przygód... Rozmarzyli się, zamyślili. Kosma nie pozwolił im jednak na zbyt długie rozmarzenie. – Panowie! – zawołał energicznie. – Wracamy do tematu. Szkoda czasu, Na czym to stanęliśmy? Aha, już wiem – przypomniał sobie. – Więc mówiłem, że jeśli odgadniemy, w jakim celu ktoś ukradł to, co ukradł, to będziemy wiedzieli, gdzie szukać przestępców. Otóż według mnie mogą być dwie koncepcje: l. że ukradli na sprzedaż, 2. że ukradli dla własnego użytku. Ja myślę, że to drugie jest prawdziwsze. Kosma zrobił pauzę, popatrzył na kolegów, jakby chciał sprawdzić, czy jego słowa wywierają należyty efekt. „Zgrywa się na szefa!” – pomyślał Ze-Zorro, który obserwował go bezustannie. Rzeczywiście wargi Kosmy jakby bezwiednie układały się w nieokreślony uśmieszek. – Bo zastanówcie się – mówił dalej Kosma Szczęściarz uśmiechając się teraz całkiem wyraźnie. – Zastanówcie się dobrze nad tym, co ukradziono. A może lepiej nad tym, czego nie ukradziono – dodał widząc rozterkę na twarzach kolegów. – No? Cisza. – Ja myślę – zaczął z wahaniem Skoczek – że ukradzione przedmioty mogą stanowić, jak mówiłeś, ekwipunek nowoczesnego wczasowicza, ale nie są zbyt tanie, więc pewnie ktoś chciał w ten sposób je zdobyć. Bo wiadomo, w Sopocie każdy chce zadać szyku, a konkurencja silna. – Ciepło, ciepło! – zaśmiał się Kosma. – To jest w ogóle całkiem proste, znaczy, twoje rozumowanie – odezwał się Ze-Zorro grzebiąc patykiem w piasku. – Uważasz, że gdyby ktoś chciał na sprzedaż, to zabrałby coś więcej niż tylko to, co zabrał... – Brawo! – zawołał z uznaniem Kosma Szczęściarz. – Trafiony! Tak właśnie rozumowałem. Dlaczego złodzieje nie zabrali po prostu walizek? Były prawie nie rozpakowane! Nic prostszego jak zamknąć je i wziąć. A oni walizki rozbebeszyli, jakby czegoś szukali. I zabrali tylko parę rzeczy! Z tego wniosek, że po pierwsze: to nie są zawodowi złodzieje, po drugie: że ukradli dla siebie, a nie na sprzedaż. – Nie jestem taki pewny... – burknął Ze-Zorro ciągłe grzebiąc patykiem w piasku.Ale Kosma nie dosłyszał. A może celowo tej uwagi nie chciał dosłyszeć? – Więc nasz plan będzie polegał na tym, że rozejdziemy się po mieście i będziemy szukać skradzionych rzeczy wśród wczasowiczów. Całe szczęście, że wszystko to jest jakoś znaczne. – Poza aparatem nurkowym – wtrącił Skoczek. – Aparat nurkowy jest najmniej ważny – machnął lekceważąco ręką Kosma. – Nie powiedziałbym! – burknął znowu Ze-Zorro i zapisał coś w swoim żółto oprawnym notesie. Tej uwagi również Kosma nie dosłyszał. (Może znowu zignorował ją?) – Więc detektywi rozejdą się na cztery strony świata – ciągnął dalej. – Zaraz... zaraz... gdzie? Plaża, bo aparat nurkowy i szlafrok... „Non Stop”, bo gitara elektryczna. Radio – właściwie wszędzie, bo ci wczasowicze nie rozstają się z nimi nawet w nocy. No, to na razie tyle! Kosma Szczęściarz zmarszczył brwi tak silnie, że zbiegły się nad jego burbońskim nosem; że nos miał burboński, dowiedział się od nauczyciela historii, pana Jasińskiego, który powiedział mu kiedyś, iż w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej zaprowadzono by go na gilotynę, właśnie na podstawie tego kształtu nosa posądzając o przynależność do królewskiej rodziny Burbonów. – Proponuję... – zaczął Kosma powoli. – A może to my byśmy tak wreszcie coś zaproponowali! – przerwał mu zezując Ze- Zorro. – Jestem szefem czy nie? – przywołał go do porządku Kosma Szczęściarz. – Jestem. Zgodziliście się na to. Nie słyszałem, żeby jakikolwiek słynny detektyw podejmował decyzje zespołowe! Więc proponuję, aby Skoczek poszedł na plażę, bo ma brata ratownika, a tym samym dostęp do lornetki i wieży ratowniczej. Ringo – do parku koło „Grand Hotelu”, bo wygląda najbardziej cudzoziemsko i trochę zna angielski. Ze-Zorro będzie patrolował ulicę Bohaterów Monte Cassino, bo jest najchudszy z nas i łatwo prześliźnie się w tłumie. No a ja zajmę się „Non Stopem”, bo mam najdłuższe włosy. – A ja? – spytał z wyrzutem Tańcio. – Ty? – zaśmiał się Kosma. – Jesteś za mały, żeby wypuszczać się samemu na miasto! Ale – dodał w natchnieniu – mianuję cię komendantem podwórka. Będziesz tutaj szukał śladów. – I Czarne Bliźniaki! – zawołał uradowany Tańcio. – Dobrze – zaśmiał się znowu Kosma. – I Czarne Bliźniaki. Będziecie tutaj na podwórku szukać śladów złodziei i w ogóle pilnować. Niewykluczone, że coś znajdziecie... W tym miejscu spojrzał znacząco na Ze-Zorra, który znowu zapisał coś w swoim żółto oprawnym notesie. Kosma Szczęściarz wstał, otrzepał spodnie z piasku. – Wymieńmy sobie jeszcze raz przedmioty, które ukradziono. Najlepiej niech każdy sobie zapisze. A więc: Gitara elektryczna czeska, czarno-biała. Znak szczególny – srebrne guziczki. Radio tranzystorowe z napisem „Juliette”. Szlafrok frotte w żółto-pomarańczowe pasy – z etykietką „made in Budapest”. Aparat do nurkowania. Znaków szczególnych brak. – To jest raz... dwa... trzy... cztery... – liczył Kosma. – Pięć! – powiedział ktoś głębokim barytonem.Było to zupełnie niespodziewane, tym bardziej że posiadacz głębokiego barytonu, korpulentny mężczyzna w niebieskiej wiatrówce, bezceremonialnie odtrącił Kosmę od piaskownicy i bezceremonialnie w samym jej środku zatknął długi kij w białe i czerwone prążki. Wpatrywali się w ten kij niby w obcy sztandar zatknięty na terytorium należącym do nich od urodzenia. Nie mogli wydobyć głosu ze zdumienia. Ten i ów zamrugał niezbyt przytomnie oczami, ten i ów pomyślał, że zaczynający się przecież dopiero dzień przyniósł już porcję wrażeń, która mogła zbić z nóg nawet najbardziej uodpornionych na różnego rodzaju atrakcje sezonu. Zanim ktokolwiek zdołał oderwać wzrok od biało- czerwonego kijka, doskoczył do niego inny mężczyzna, młodszy od pierwszego, w brązowej koszuli. Doskoczył z wycelowanym ku ziemi przyrządem pomiarowym, mierzył w skupieniu; facet w niebieskiej wiatrówce liczył głośno, po czym wbił drugi biało-czerwony prążkowany kij – tym razem obok śmietników. I wtedy chłopcy zobaczyli: zaraz za śmietnikami, tuż przy przejściu, wyrosła sklecona z owych zrzuconych przez samochód desek buda przypominająca traperską chatę lub bardzo prymitywny domek kempingowy. – Co... co się tu dzieje? – wykrztusił Skoczek. – Co tutaj robią na naszym podwórku? Czy... zamierzają zamknąć przejście? – Możliwe – rzekł Kosma Szczęściarz. Brwi znowu zbiegły mu się nad burbońskim nosem. – Na budowę zwożą coraz więcej materiału. Może obawiają się nowych kradzieży, zbudowali tę budkę wartowniczą i... – To nie budka wartownicza, tylko pakamera – przerwał Ze-Zorro. – Dla robotników do przebierania się. I to wcale nie jest do budowy. Spójrzcie tam, na ten znak. To znak robót drogowych. A ci faceci to geometrzy. Tata coś wczoraj mówił, że mają brukować drogę do wędzarni. – No dobrze! – wykrzyknął Ringo. – Jeżeli jest tak, jak mówisz, to dlaczego ci geometrzy nie wymierzają terenu koło wędzarni, tylko pakują ten kij prosto w naszą piaskownicę? – Może... to nieprawdziwi geometrzy? – mruknął Ze-Zorro patrząc spod oka na Kosmę Szczęściarza. Kosma nie zareagował, choć widać było, że myśli o czymś bardzo intensywnie (Ze- Zorro mówiąc nawiasem był przekonany, że Szczęściarz myśli właśnie o nim), potem spojrzał na zegarek i powiedział, żeby każdy zaraz wyruszał na penetrację swojego terenu. Wyruszyli – rozpoczynając Wielkie Tropienie. Nikt na razie nie zwrócił uwagi na to, że mgiełki, pół godziny temu delikatnym haftem pokrywające niebo, zgęstniały tworząc gruby szarawy kożuch. Wiatr, jeszcze pół godziny temu kręcący na wszystkie strony wierzchołkami dwóch samotnych topoli, przyginał je teraz w głębokich skłonach w kierunku piaskownicy, przy której znajdował się już tylko Tańcio, mianowany niedawno komendantem podwórka; a zatem wiał z północo-zachodu, co oznaczało, że będzie bardzo zimno. WIELKIEGO TROPIENIA CZĘŚĆ PIERWSZA. TAJEMNICZA DZIEWCZYNA Z PSEM COLLIE. SKOCZEK NIE POZNAJE SIĘ NA MINISPÓDNICZCE, ALE TRAFIA NA ŚLAD I WYSTĘPUJE W ROLI RATOWNIKA. GDZIE SIĘ PODZIAŁA JEJMOŚĆ? Wielkie Tropienie nie zaczęło się od razu w tym momencie, kiedy Kosma Szczęściarz dał sygnał wyruszenia w teren. Ale już od tego momentu każdy poczuł się autentycznym wywiadowcą Biura Młodzieżowych Wywiadowców. Tak też od tej chwili będziemy nazywać chłopców z podwórka. Zatem Kosma dał sygnał rozpoczęcia. Wywiadowcy BMW wcale nie pobiegli w kierunku bramy prowadzącej na ulicę Bohaterów Monte Cassino (aby nie było nieporozumień: w języku codziennym słowo „Bohaterów” opuszczano). Nie pobiegli również do bramy prowadzącej na ulicę Pułaskiego. Jakby powodowani jedną myślą, poszli... do domu – oczywiście każdy do swojego. Czyżby tam właśnie zaczynał się Wielki Trop? Skądże! Wywiadowcy po prostu stwierdzili że muszą się przygotować. (Przebrać, umyć, zabrać broń?) To stwierdzenie jednak... nie odpowiada prawdzie. Był to po prostu fałszywy pretekst. Oto są już na klatce schodowej. Z której zaś strony by ich nie liczyć, jest ich tylko trzech: Kosma Szczęściarz, Ze-Zorro i Ringo. Ringo, Ze-Zorro, Kosma Szczęściarz. Trzech. A gdzie się podział Skoczek? Skoczek, całkiem po prostu, nie udał się do domu. On jeden do realizacji swego wywiadowczego zadania przystąpił od razu. Stoi właśnie w bramie prowadzącej na Monte Cassino. Tą ulicą, którą wielu przyjezdnych niesłusznie utożsamia z Sopotem, już o tej dosyć wczesnej porze sunął wielobarwny tłum. Skoczek spieszył zgodnie ze swym wywiadowczym zadaniem na plażę i chciał jak najszybciej przedostać się przez tę rojną ulicę, na której idący chcąc nie chcąc musiał dostosowywać się do powolnego tempa spacerujących wczasowiczów, a ci jak wiadomo mają czas: po pierwsze dlatego, że właśnie najwięcej czasu miewa się na urlopie, a po drugie, że nie mogą iść prędko z głową uniesioną bądź w górę (dla zorientowania się w pogodzie), bądź skręconą w bok – ku wystawom sklepowym. No a Skoczek musiał przejść tę ulicę w poprzek! Sunął z przymkniętymi oczami, z rękami wysuniętymi przed siebie, jak ślepiec (ludzie ustępowali mu z drogi, być może zaskoczeni nie tyle niezwykłością jego postawy, co faktem, że ktoś idzie w poprzek ulicy!), bezustannie przy tym mówiąc: „Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam!” Na szczęście ulica, do której zmierzał, była blisko. I oczywiście jako jedna z bocznych była prawie pusta. Skoczek otworzył oczy, otrząsnął się, jakby wyszedł z wody, i już miał puścić się pędem, kiedy huk przelatującego odrzutowca zmusił i jego do podniesienia głowy ku górze. Wtedy zobaczył szary kożuch przykrywający niebo. – Chmury! Nie będzie nikogo na plaży, niech ja skoczę! – zaklął na cały głos. Ktoś, kto stoi pośrodku ulicy, nawet prawie pustej, i mówi coś głośno do siebie, wzbudza zwykle zainteresowanie przechodniów. Ale przechodząca właśnie dziewczyna ze wspaniałym biało-żółtym psem collie nawet nie odwróciła głowy. Skoczek jednak zobaczywszy ją po prostu zadygotał z wrażenia. Bowiem dziewczyna z psem collie najwyraźniej wybierała się właśnie na plażę! Pod pachą trzymała coś zwiniętego, coś, co na pierwszy rzut oka przypominało skręcony w rulon żółto-pomarańczowy szlafrok kąpielowy frotte! „Nie! – pomyślał Skoczek szczypiąc się w ucho. – To jest niemożliwe! NIEMOŻLIWE!” Ledwo wyszedł z domu i od razu natrafia na ślad! Nieprawdopodobne! Takie cuda dzieją się w książkach, ale nigdy w życiu! Osłupiałym wzrokiem wpatrując się w żółto-pomarańczowy szlafrok kąpielowy frotte, ruszył za dziewczyną prowadzącą na smyczy wspaniałego biało-żółtego psa rasy collie. Szła bardzo szybko. „Zupełnie jak niewczasowiczka! – myślał zdziwiony Skoczek. – Spieszy się i nie idzie główną ulicą! Podejrzane! Widocznie nie chce, żeby ktoś ją zobaczył z ukradzionym szlafrokiem pod pachą!” – Wariat, niech ja skoczę! – mruknął w tym miejscu ze złością. Nazwał tak... sam siebie. Zasłużył we własnym mniemaniu na ten epitet. Bo po pierwsze: skąd mógł mieć pewność, czy szlafrok, który niosła dziewczyna, jest tym samym szlafrokiem, który ukradziono wczasowiczce, a po drugie: jeśli nawet był to ten sam szlafrok, to obecna jego właścicielka mogła nie wiedzieć, że jest ukradziony. Ale... robiła podejrzane wrażenie. Przede wszystkim dlatego, że jako się rzekło, bardzo się śpieszyła i nie szła główną ulicą; poza tym była ubrana w krótkie spodenki z materiału przypominającego spękaną od dojrzałości śliwkę, a ciemne jej włosy przykrywała biała czapeczka z długim, sztywnym daszkiem. Te krótkie spodenki, których na ogół nie spotykało się u kobiet na sopockich ulicach, wzbudziły podejrzliwość Skoczka. Czuł się jak prawdziwy wywiadowca i jednocześnie miał wielką tremę. Tę tremę wywołała myśl o konieczności sprawdzenia etykietki na szlafroku. Skoczek na razie nie miał pojęcia, w jaki sposób uda mu się tego dokonać. „Jedyna nadzieja, że położy szlafrok gdzieś obok siebie na piasku, a ja przez ten czas jakoś się do niego dobiorę” – myślał. Medytując tak nie zauważył, że obiekt jego tropienia, czyli tajemnicza dziewczyna z psem collie, skręcił w ulicę Morską. Skoczek szedł dalej prosto, na szczęście niedługo, poczuł bowiem, że jakoś dziwnie pusto zrobiło się przed nim na ulicy. Zawrócił, zły jak piorun – dziewczyna dochodziła już do ulicy Powstańców Warszawy! „Pruje jak ślizgacz! – pomyślał Skoczek wydłużając krok. – Ale... zaraz, dokąd ona idzie? Aha, pewno na plażę »Grand Hotelu«. Jasne, wygląda na bywalczynię tej plaży”. Zwolnił więc kroku – nuż babka się obejrzy, a on się zdradzi przez nadmierny pośpiech? A teraz już jej nie zgubi, wszystko jest okay! Szedł pogwizdując marsza z „Mostu na rzece Kwai”, nagle wyzwolony z tremy może dlatego, że przez kożuch chmur przebiły się jakimś cudem złotem słoneczne nożyce i wycięły w nim błękitną dziurę; a może dlatego, że sam sobie przemówił do rozsądku: „Skoczek, gdybyś stojąc w drzwiach lecącego samolotu zastanawiał się, co zrobisz, jeśli parasol się nie otworzy, nigdy byś nie skoczył! Myśleć będziesz na plaży”. Na plaży! Los-arcykpiarz nie lubi zarówno tych zanadto stremowanych, jak i tych zanadto w sobie zadufanych. Oto za chwilę Skoczek przeżyje wielkie rozczarowanie. Dziewczyna prowadząca na smyczy wspaniałego biało-żółtego psa collie wcale nie wybierała się na plażę „Grand Hotelu”! Nie wybierała się w ogóle na plażę! – Trzymajcie mnie, niech ja skoczę! – jęknął Skoczek. – Ona idzie do „Grandu”! Pewnie tam mieszka. No, jasne, wygląda na cudzoziemkę. No, ale czego łazi po ulicy z kąpielowym szlafrokiem pod pachą i w błąd wprowadza porządnych ludzi? I w ogóle, co teraz robić? Śledzić dalej? Nie może. „Grand Hotel” – to przecież teren przydzielony Ringowi. Skoczek był lojalnym kolegą, nie będzie łowił na cudzych łowiskach! Zaraz! Ale gdyby Ringo tu był, to można mu „przekazać ślad” niczym pałeczkę sztafetową. Rozejrzał się wokół: ani śladu Ringa. Dziwne! Powinien być już na posterunku... Czekać? Szkoda czasu. Skoczek ma przecież swoje zadanie, swój teren – plażę. Nie, nie może czekać. Ale może przecież zostawić „cynk”. O, losie! Szef Kosma Szczęściarz nie przewidział takiej możliwości. Nie ustalono „skrzynek pocztowych”, nie ustalono w ogóle żadnego szyfru! – Coś mi się wydaje, że wszystko to jest za mało przemyślane! – burknął pod nosem, szybko jednak odrzucił od siebie tę myśl, nielojalną wobec szefa, który go mianował swoim zastępcą. Wyrwał jednak kartkę z kalendarzyka i napisał na niej: Żółtopomarańcz może być w hotelu. Uważaj na psa. Złożył kartkę, na wierzchu wykaligrafował wielkimi literami: Ringo po czym przyczepił ją przy pomocy znaczka aeroklubu zawsze wpiętego w marynarkę, sweter lub koszulę do znajdującej się pod stacją benzynową tablicy z wielobarwnymi napisami w języku angielskim, które zachęcały zmotoryzowanych turystów do korzystania z dobrodziejstw znakomitej miejscowej stacji benzynowej oraz pobliskiego baru (sic!). Odetchnął. No, jeśli Ringo nie przejdzie koło stacji, żeby popatrzeć na tankujące samochody, to on, Skoczek, jest szach perski! Ringo bowiem, o czym Skoczek dobrze wiedział, miał dwie pasje: herbowe sygnety oraz samochody, mowy więc nie ma, aby nie przeszedł koło stacji benzynowej. Istniało również duże prawdopodobieństwo, że popatrzy i na tablicę. Niestety... Skoczek nie mógł przewidzieć, że Ringo zauważył jeszcze przed chwilą i jego samego, i obiekt jego tropienia – dziewczynę ze wspaniałym biało-żółtym psem collie oraz wiele mówiące żółto-pomarańczowe zawiniątko pod jej pachą, co więcej, widział, że Skoczek go szuka! Nie ujawnił się jednak. Wręcz przeciwnie, schował się za muszlę koncertową i z tego ukrycia śledził poczynania kolegi. Kiedy zaś ujrzał, że ten oddala się w końcu w stronę stacji benzynowej, zaczekał jeszcze chwilę i zobaczył, jak Skoczek przyczepia kartkę do tablicy; wtedy wyskoczył szybko ze swego ukrycia i pobiegł do hallu „Grand Hotelu”, gdzie od razu przy wejściu natknął się na leżącego w królewskiej pozie biało-żółtego psa collie. Dlaczego Ringo zachował się tak dziwnie? Cierpliwości. Pomału się wszystko wyjaśni. Skoczek był bardzo dumny z siebie. Bądź co bądź wybrnął z trudnej sytuacji w sposób, jakiego by się nie powstydził prawdziwy wywiadowca! Byłby może mniej dumny, gdyby przyszło mu do głowy obejrzeć się za mężczyzną w garniturze z popielatego tropiku i w kapeluszu panama, który stał przy stacji benzynowej, a którego Skoczek (bo rzucił na niego okiem) wziął po prostu za zagranicznego turystę, nudzącego się w oczekiwaniu na zatankowanie benzyny... Skoczek nie obejrzał się jednak – z tego powodu, że właśnie zajmował się obserwacją nieba. Przypominało ono teraz olbrzymią szarą równinę poprzecinaną tu i ówdzie błękitnymi żyłkami rzek, rozjaśnioną lazurem bezustannie zmieniającego kształt jeziora. Właśnie ten widok sprawił, że postanowił kontynuować śledztwo, czyli udać się na plażę; trochę się przejaśnia! Ruszył więc w takt marsza „Most na rzece Kwai”, ale nie w stronę plaży „Grand Hotelu”; Skoczek postanowił iść na plażę dziką! Właśnie dzika plaża wydawała mu się najodpowiedniejszym miejscem na przeprowadzenie... próby generalnej. Wywiadowca BMW rozumował tak: sprawdzenie etykietki na szlafroku będzie przedsięwzięciem niesłychanie delikatnym, wymagającym od wykonawcy kolosalnej sprawności i błyskawicznego refleksu. Refleks Skoczek, owszem, miał, ale jako członek aeroklubu i przyszły spadochroniarz wiedział dobrze, że sprawność zależy także od odpowiedniego treningu. Pójdzie zatem na dziką plażę – jest tam duża przestrzeń, większa swoboda ruchów – i zrobi próbę z jakimkolwiek szlafrokiem. Szedł nie oglądając się ani w lewo, ani w prawo, zgoła niczego nie widząc, zwyczajnie, jak to człowiek pochłonięty jakimś swoim ważnym problemem. Gdzieżby tam miał czas patrzeć na park, przez który szedł! Na drzewa? Na klomb? Na rabatki? A park w tej właśnie części, między Łazienkami Północnymi a kawiarnią „Meduza”, jest piękny. Niektórzy nawet utrzymują, że bardziej kojący niż pobliskie morze. Wielki trawnik-basen wypełniony szmaragdową, lekko falującą trawą-wodą, obrzeżony mozaiką kwietników, odcięty od świata ścianami zieleni. A na wprost, w lewym rogu, rozświetlająca tę zieleń niczym słońce upadłe między gałęzie żółta plama przedziwnego drzewa przypominającego kształtem powiększoną wielokrotnie zabawkę dziecinną: zatrzymanego w obrocie bąka. A nad trawnikiem-basenem unosząca się chmura białych motyli! Ale Skoczek nawet na nie zwrócił uwagi, choć na ogół przyglądał się zawsze wszystkiemu, co obdarzone jest skrzydłami. Ważny problem przesłaniał mu teraz cały świat. Przeszedł już przez park. Oto zagłębia się w przejście między gąszczem krzewów wyrastających niczym płot między parkiem a brzegiem morza. I oto leci do tyłu, jakby pod uderzeniem zadanego prosto w piersi potężnego ciosu: wiatr, który ulicami przemykał, kuląc się i kurcząc z braku miejsca, tu na wolnej nadmorskiej przestrzeni – wprost szalał. Skoczek poczuł, że robi mu się zimno. Szczęknął zębami, klepnął się z całej siły po odsłoniętych udach i ze zgrozą popatrzył na rozłożonych na piasku plażowiczów. Najgęściej skupieni byli w miejscu niedozwolonym, za to dającym osłonę przed wiejącym od lądu wiatrem: na wydmach. Leżeli tam w niezgodzie z prawem, ale jak u Pana Boga za piecem, przypiekając się w... słońcu własnej wyobraźni, albowiem to słońce prawdziwe przesłoniło się znowu szarym kożuchem chmur. Skoczek też w tej chwili zamarzył nagle o kożuchu. Z podziwem więc patrzył na tych odważnych, którzy nic sobie nie robiąc z zimnego wiatru spacerowali brzegiem morza zanurzając stopy w wypływającej łagodnie na piasek fali. Inni znowu leżeli, również rozebrani, tuż przy samej wodzie, lub zgoła kąpali się w morzu, wydając, jak zwyczaj każe, upojne piski. Szlafroków kąpielowych w polu swego widzenia naliczył Skoczek pięć. Najbardziej zainteresował go ten, przy którym siedziała nad samym brzegiem para zakochanych: był w tonie pomarańczowo-żółtym! To przesądziło sprawę. Zapomniawszy o zimnie Skoczek zbiegł z wydmy na plażę. Spod jego nóg wytryskiwały fontanny białych motyli. Setki tych skrzydlatych efemeryd pędziły z wiatrem z szybkością, do jakiej nie były przystosowane ich delikatne skrzydełka. Wyczerpane opadały na złoty piasek ścieląc się niczym płatki białych kwiatów. „Ale ich tu przygnało! – pomyślał zupełnie niepoetycznie Skoczek. – O ile się znam, to ta chmara wróży pogodę”. Zatrzymał się w odległości kilku metrów od zakochanej pary. Nagle serce zabiło mu szybko: po pierwsze – z rozczarowania, bo szlafrok okazał się nie pomarańczowo-żółty, a żółto-zielonkawy, po drugie – ze wzruszenia, bo zakochana para wyglądała naprawdę bardzo wzruszająco: młodzi, ciemnowłosi, czule objęci wpatrywali się w melancholijne, ołowianoszare morze, a leżące na szlafroku małe radio tranzystorowe śpiewało im zapewne o miłości... To radio sprawiło, że Skoczek podszedł bliżej. I po raz trzeci szybciej zabiło mu serce: bowiem z małego tranzystora wydobywała się nie pieśń miłosna, a... „Gdy termin oprosienia się maciory wypada późną jesienią lub zimą, prosięta wymagają szczególnej opieki. W chłodnej porze roku trzeba je trzymać przez kilka dni w skrzynce i dostawiać do maciory na czas karmienia...” – usłyszał. – Zakochani, tfu! – splunął z obrzydzeniem. – Że też im nie przeszkadza to gadanie!Zniechęcony, zawrócił ku wydmom.Z czterech zauważonych tam kąpielowych szlafroków wybrał ten, który leżał obok grubej, drzemiącej słodko jejmości. – Dobra nasza! – zatarł ręce Skoczek. Zrobił to oczywiście w myśli, bo nie chciał tym podejrzanym gestem wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania dość licznie tu skupionych plażowiczów; co więcej, aby się do nich upodobnić, zdjął ubranie, ułożył je porządnie tuż obok legowiska drzemiącej jejmości, po czym w pasiastych, jak nakazywała tegoroczna moda, kąpielówkach wyciągnął się na piasku w takiej pozycji, która postronnym wydawała się najskuteczniejsza do opalenia pleców, a zainteresowanemu (to jest Skoczkowi) umożliwiała obserwację upatrzonego szlafroka. Niestety, leżał tak złożony, że etykietka, o ile w ogóle była, kryła się gdzieś w środku. – Tak czy owak, trzeba przejść do działania – zadecydował Skoczek.Niby to przeciągając się z wielkiego rozleniwienia, ostrożnie pociągnął ku sobie szlafrok.Ten zaś... ani drgnął. Za to jejmość skoczyła, jakby jej meduza wpadła do na wpół otwartych w smacznej drzemce ust! Okazało się, że częścią swego potężnego uda spoczywała na brzegu szlafroka! Skoczek przywarł do piasku zlany potem. Udawał, że śpi, ale nie zamknął całkowicie jednej powieki, dzięki czemu zobaczył, że jejmość uniosła się ze swego legowiska, ziewnęła, wstała, podniosła szlafrok, po czym otrzepawszy go z piasku narzuciła na ramiona i żwawym krokiem udała się ku brzegowi morza. Wywiadowca BMW momentalnie poderwał się na nogi. Jejmość bowiem narzuciła na ramiona szlafrok ruchem tak niedbałym, że kołnierz odchylił się w głęboki dekolt ukazując olśniewająco nową etykietkę! „Na pewno zagraniczny! – rozumował Skoczek. – Gdyby etykietka była polska, na pewno by jej tak nie wywalała! Kto wie, może to jest właśnie ten szlafrok, tylko przefarbowany?” Czepiając się tej iluzorycznej, zgoła nieprawdopodobnej nadziei, Skoczek szedł za jejmością, na razie w pewnym oddaleniu, aby nie wyglądało, że jej depcze po piętach. Jejmość podeszła do brzegu, umoczyła w wodzie wielki palec u nogi i wtedy Skoczek zobaczył... nie, nie etykietkę na szlafroku! Zobaczył, że jednego z maluchów obejmującego w rozanieleniu nadętą gumową rybę fala najwyraźniej znosi w morze! Obejrzał się szukając wzrokiem rodziców lub innych opiekunów dzieciaka. Niestety! Poza zakochaną parą, która słuchała tym razem audycji przyrodniczej z życia ślimaków winniczków, oraz spacerowiczami z gatunku „brodzących”, nikogo w najbliższej odległości nie zobaczył. Natomiast pluskający się w morzu nazbyt zajęci byli wydawaniem upojnych pisków, aby zwrócili uwagę na malucha, który tymczasem z rozanieloną miną zbliżał się już do oznaczającej koniec bezpiecznej strefy boi! A plaża była nie strzeżona! Jejmość zgodnie z przewidywaniem Skoczka ruszyła na pobudzający krążenie spacerek. On zaś, wściekły na malucha, którego rozanielenie świadczyło o absolutnym niedocenianiu niebezpieczeństwa, wściekły na jego rodziców za pozostawienie dziecka bez opieki – pewnie słuchają pogadanki o zasadach dojenia krów! – z nie dającą się opisać niechęcią wstąpił do wody (okazała się cieplejsza, niż można było przypuszczać) i krytym motylkiem poszybował ku żeglującej na pełne morze nadętej rybie z rozanielonym żeglarzem! – Przyciągnę szczeniaka i zaraz pogonię za babką! – pocieszał się płynąc w tempie wyścigowym. Niestety. Długo trwało, zanim Skoczek mógł powrócić do pełnienia swych obowiązków wywiadowcy BMW. Najpierw okazało się, że rozanielony maluch wcale się nie ucieszył z jego nieoczekiwanej interwencji, a wysoce był jej przeciwny. Ratownik dobrze się z nim naszamotał, zanim doprowadził go do rozumu i do brzegu. Potem okazało się, że maluch nie wie, „gdzie leży”. Po prostu płynął sobie, płynął i zabłądził. Skoczek musiał go prezentować niczym towar na sprzedaż: najpierw po lewej stronie plaży, potem po prawej, przy czym doszedł aż do Kamiennego Potoku. Nie spotkał nie tylko rodziców malucha, ale i jejmości w szlafroku, która, jak mu się zdawało, powinna była brodzić gdzieś tutaj w obrębie jego poszukiwań. Maluch nie płakał, nie wołał: „Ja chcę do mamy”, za to z wyraźną złością kopał od czasu do czasu Skoczka w kostkę, wreszcie, kiedy zdesperowany ratownik usiadł na piasku i orzekł, że dalej nie idzie, niech się dzieje, co chce, ale nie idzie, maluch pociągnął go za włosy i oznajmił, że mu się przypomniało: mamusia poszła z jednym wujkiem do „Meduzy” na kawę i kazała mu tam przyjść, jak już sobie popływa... – Boże, że też ty patrzysz i nie grzmisz! – zawołał Skoczek wznosząc ręce ku niebu. Opuszczając je, spojrzał przypadkowo na morze i zobaczył coś, co na chwilę odwróciło jego uwagę od wołającej o pomstę do nieba rzeczywistości. Bo oto z wody sterczał dziób najwidoczniej osadzonego na mieliźnie kutra! „Wrak! – pomyślał wzruszony Skoczek. – Trzeba go obejrzeć, niech ja skoczę! Co to za kryjówka dla bandytów!” Poderwał się i jęknął z bólu – rzeczywistość wołająca o pomstę do nieba dawała o sobie znać: maluch ciągle trzymał go za włosy. Lepiej nie opisywać, jak wyglądał Skoczek, kiedy wreszcie przyholował straszliwego malucha do kawiarni, która niczym prawdziwa meduza przyklapnęła na samym brzegu plaży, i co powiedział mamie popijającej kawę w towarzystwie „wujka”. Pióro też odmawia posłuszeństwa, aby opisać stan jego ducha w momencie, kiedy wróciwszy na miejsce, w którym leżała gruba jejmość, nie znalazł nic oprócz... pokaźnych rozmiarów wgłębienia w piasku. Jejmość znikła. A co gorsze – znikło też ubranie Skoczka. WIELKIEGO TROPIENIA CZĘŚĆ DRUGA.RINGO POZNAJE SIĘ NA MINISPÓDNICZCE,ALE GUBI ŚLAD.PUŁAPKA PRZY STACJI BENZYNOWEJ.DO CZEGO PRZYDAJE SIĘ ZNAJOMOŚĆ ANGIELSKIEGO? Spójrzcie na tego nastolatka, który w niedbałej, acz eleganckiej pozie przysiadł na poręczy fotela w wytwornym, ale przyciasnym hallu „Grand Hotelu”! Czyż nie wygląda jak rodowity cudzoziemiec? Hiszpan? Włoch? Może Węgier? Ciemna, trochę za duża głowa osadzona na śniadej szyi wyłania się z miękkiego kołnierzyka jasnożółtej koszuli, ta zaś wyłania się z oliwkowego, bardzo obszernego swetra, który opada z wdziękiem na brudnobiałe dżinsy kończące się oliwkowymi skarpetkami w brudnobiałych mokasynach. Wielkie oczy koloru podświetlonej morskiej wody przywarły niczym do magnesu do żółto-białego psa collie leżącego w majestatycznej pozie w pobliżu obracających się bezustannie obrotowych drzwi; jedno oko jednak od czasu do czasu odrywa się od „magnesu” i przez sekundę spoczywa na złotym sygnecie rozjaśniającym śniadość niedbale wspartej na biodrze ręki... Czyżby... Ringo? Tak, to on! Ringo – który prosto z narady przy piaskownicy poszedł do domu... zrobić się na „syna cudzoziemskiego dyplomaty przebywającego na wakacjach!” I to jest właśnie powód, dla którego z opóźnieniem rozpoczął swoje Wielkie Tropienie! Ale nie jest to powód główny. Główny powód jest taki sam, jak ten, dla którego wrócił do domu Kosma Szczęściarz i Ze-Zorro: tropiciele n i e chcieli wy r u s zy ć r ów n o c z e ś n i e.Każdybowiemmiał nadzieję, że w tym pierwszym dniu Wielkiego Tropienia on właśnie wróci jako zwycięzca! Postanowili zatem (naturalnie każdy z osobna) moment wyruszenia i wszystkie swe poczynania otoczyć największą tajemnicą tak, aby żaden z pozostałych wywiadowców nie mógł podpatrzyć i wkroczyć jako współzwycięzca w jakiejś decydującej chwili. – Przecież to nielojalne! – wykrzyknie ten i ów z czytelników. – Przecież założyli Biuro Młodzieżowych Wywiadowców! Zgoda, zgoda! Ale czy to tak trudno zrozumieć, że chłopcy byli oszołomieni niezwykłością sytuacji i wprost dostali gorączki z podniecenia? Nie co dzień przecież trafia się taka szansa wypróbowania swoich detektywistycznych zdolności, i to w dodatku w autentycznym kryminale! Potracili głowy, to fakt. Ale jakże mogli ich nie potracić! Od urodzenia byli kumplami z jednego podwórka, ba, z jednej piaskownicy, potem byli kolegami z tak zwanej szkolnej ławy i tworzyli naprawdę zgraną paczkę. Jednak W i e l k a S z a n s a spowodowała, że (nie na długo na szczęście!) poczuli się konkurentami. A Skoczek? Skoczek był wyjątkiem. Był wyjątkiem, ponieważ dla niego istniało tylko jedno wielkie marzenie, tylko jedna wielka szansa: zostać oblatywaczem nowego typu odrzutowców i choć raz katapultować się z niebotycznej wysokości! To marzenie było tak silne, że wszystkie inne bladły przy nim jak gwiazdy przy komecie. Nie znaczy to, że Skoczek nie chciał odnaleźć złodziei, skąd! Występowanie w roli prawdziwego detektywa i dla niego było wielką frajdą! Ucieszyłby się na pewno, gdyby to on wrócił jako zwycięzca, a jednak bez cienia zawiści przekazał swój „ślad” Ringowi. I nawet mu przez myśl nie przeszło, że Ringo prowadzi niezbyt czystą grę. No to w ten sposób szczęśliwie mamy jedną z zagadek wyjaśnioną! Tymczasem Ringo w swojej wytwornej pozie omal nie zdrętwiał. Ale nie mógł jej zmienić, bo była najkorzystniejsza dla wyeksponowania ręki z sygnetem. Intensywne wpatrywanie się w biało-żółtego psa collie wcale nie sprzyjało górnym rojeniom o zaszczytnym zdemaskowaniu przywódców międzynarodowej szajki złodziei. Za to powodowało, że raz po raz w jego rozmyślania wdzierała się... Żabcia. No tak, Żabcia. Kto to taki? Pies, a ściślej – suka. Zaiste, nic nie mogło podważyć jej prawa pieczętowania się psim herbem, choć na oko można ją było uznać za członka szczurzej rodziny, a to z racji szczurzego koloru sierści, długiego ogona, miejscami dość wyliniałego, i zamiłowania do śmietników. Błagam, poskromcie w tym miejscu odruch wstrętu! Żabcia nie była piękna, to fakt, jednakże odznaczała się zgoła wyjątkową pogodą ducha oraz bezprzykładnym wprost przywiązaniem do chłopców z podwórka. Ci zaś odpłacali jej sympatią: zjawiła się nie wiadomo skąd, nie wiadomo, kto jej nadał imię, nie wiadomo, gdzie nocowała i co robiła w dniach, kiedy nie pokazywała się na podwórku; ale najczęściej wylegiwała się przy śmietnikach, to jest o dwa metry od piaskownicy, z żywym zainteresowaniem śledząc zabawy podwórkowych chłopców, a nierzadko i uczestnicząc w nich; godziła się przy tym z pokorą na ciągłe zmiany swoich ról: raz była groźnym tygrysem, przed którym drżała cała puszcza, kiedy indziej zagłodzonym wiejskim kundlem lub też tchórzliwym kojotem. Chłopcy traktowali ją dobrze, ot, jak każdego towarzysza zabaw i gier, jeden Ringo tylko warczał na nią i tupał, a to od czasu, gdy, kto wie, czym powodowana, chwyciła go zębami za palec u lewej ręki, na którym roztaczał blask fałszywego złota „herbowy” sygnet; Ringo omal nie odchorował tego ze złości, a Kosma Szczęściarz nazwał to jeszcze „zdrowym odruchem estetycznym nie zepsutego zwierzęcia”! W każdym razie od tamtego czasu Ringo warczał i tupał na Żabcię, ilekroć ją spotkał, ona zaś (niezbadane tajemnice psiej natury!), jak się zdawało, pokochała go z całego psiego serca, co wyrażała między innymi tym, że starała się mu towarzyszyć, dokądkolwiek szedł. Kłopot to nie lada dla eleganta w rodzaju Ringa! Dziś też, kiedy zrobiony na syna cudzoziemskiego dyplomaty przebywającego na wakacjach zsuwał się po drzewie rosnącym tuż przy balkonie, starając się przy tym nie zahaczyć swetra i zsuwać możliwie jak najciszej i niedostrzegalnie, tak aby nie zauważył jego odejścia któryś z wywiadowców-konkurentów, ledwo znalazł się na ziemi, wyskoczyła ku niemu właśnie... Żabcia. Szczekała ze szczęścia i wyrażała niedwuznaczną ochotę towarzyszenia mu! Nic dziwnego, że Ringo nie mógł teraz spokojnie patrzeć na żadnego psa, nawet na tak wspaniałego, jakim był niewątpliwie żółto-biały collie, leżący w cierpliwym oczekiwaniu przy obrotowych drzwiach w hallu „Grand Hotelu”. Ringo nie mógł, ale patrzył. Biało-żółty collie nic sobie nie robił z tego patrzenia, nie interesowało go ono w najmniejszym stopniu. Za to w wysokim stopniu interesowało królującego za kontuarem wygalantowanego, jak przystało na reprezentanta poważnej placówki o międzynarodowej sławie, wytwornego portiera. Prawdę mówiąc wytworny portier nie spuszczał czujnego oka z Ringa, wręcz go wzrokiem taksował. Wreszcie na podstawie tegoż taksowania musiał dojść do odpowiednich wniosków, bo zdecydowanym ruchem pchnął drzwi portierni, zdecydowanym krokiem podszedł do fotela, na którego poręczy w wiadomej nam pozie siedział Ringo. – Czeka się na kogoś? – spytał bezosobowo, niepewny jeszcze, z kim ma do czynienia.Ringo oderwał oko od biało-żółtego psa collie. – I beg your pardon? – wycedził grzecznie.Na dźwięk angielskiej mowy wytworny portier zgiął się w ukłonie. – Sorry, sorry... – powiedział pośpiesznie.Potem rozejrzawszy się ukradkiem po hallu szepnął pstrykając znacząco palcami: – Dollars! Cigarettes? Ringo nie zdążył odpowiedzieć na te natarczywe pytania, gdyż biało-żółty pies collie zerwał się z miejsca i szczekając wesoło pędził ku wykładanym czerwonym chodnikiem schodom, po których schodziła... dziewczyna w czapeczce z długim daszkiem – jego pani. Nie miała już pod pachą pomarańczowo-żółtego szlafroka kąpielowego frotte, natomiast towarzyszył jej młody mężczyzna w białych spodniach i niebieskiej koszuli. – My God! – zaklął pod nosem Ringo (nawet w złości nie wyszedł ze swej roli syna cudzoziemskiego dyplomaty przebywającego na wakacjach). – Yes, yes – powiedział pośpiesznie wytworny portier, skłonił się raz jeszcze i wycofał z godnością do swego królestwa kluczy. „Zostawiła szlafrok u tego pawica! – myślał gorączkowo Ringo. – Tak czy owak, jest jakiś punkt oparcia, bo na pewno tu mieszka, trzeba go wziąć pod obserwację, w razie czego można zrobić włamanie. Tak czy owak, idę za nimi!” Łatwo powiedzieć! Ringo mógł sobie z prawdziwym mistrzostwem odgrywać rolę syna cudzoziemskiego dyplomaty, niestety, nie miał auta. Ani nawet pieniędzy na taksówkę. A tymczasem tajemnicza para z psem zbliżyła się do zaparkowanego na podjeździe volkswagcna, wsiadła i... ruszyli w dal, może nie siną, ale w każdym razie niedosiężną dla zwykłego śmiertelnika, dysponującego jedynie siłą, pozbawionych przecież kółek, swoich dwóch nóg! „A w ogóle to niezłą babkę sobie ten pawic podłapał” – pomyślał w chwilę potem Ringo, który nie był nieczuły na wdzięk zgrabnych opalonych nóg wyłaniających się z tego, co Skoczek w swej nieświadomości wziął za spodenki, a co było autentyczną krótką spódniczką, zwaną z francuska „mini jupe”. Ringo wielce sobie cenił reputację szkolnego podrywacza, którą zawdzięczał błyskotliwym umizgom do co ładniejszych koleżanek. Dla czarowania tychże to właśnie nosił zdobyty w bójce z bandą kinowych koników pozłacany sygnet. Przynajmniej tak twierdził. – Dziewczyny lubią marzyć o królewiczach – mawiał z miną wielkiego znawcy przedmiotu. W każdym razie myśl o godnym zazdrości „pawicu” drogą naturalnych skojarzeń przypomniała Ringowi Skoczka, a to z powodu koloru włosów, które obydwaj (pawic i Skoczek) mieli: blond o rudawym odcieniu. „Tablica przy stacji benzynowej! – przypomniał sobie Ringo. – Skoczek zostawił dla mnie kartkę!” Ringo co prawda domyślał się treści tej kartki, wyruszył jednak niezwłocznie w stronę stacji benzynowej, wychodząc ze słusznego założenia, że robić cokolwiek jest lepiej niż stać i odprawiać gorzkie żale z powodu utraconej chwilowo możliwości dotarcia do podejrzanego szlafroka. Ponadto nie miał nic przeciw temu, żeby rzucić okiem na zaopatrujące się w benzynę samochody. Szedł powoli, nie śpiesząc się, był pewny, że tajemnicza para z psem nie wróci szybko do hotelu. Wiatr niósł od pobliskiego mola słowa najnowszego przeboju „Czerwonych Gitar” ...molo, gdy zapada zmrok, molo, gdy zapada zmrok a, a sza la, la, la, la, la, a, a, a, a, sza, la, la, la, a, a, a – podjął beztrosko Ringo. Piosenka przypadła mu do gustu, choć wbrew swemu bitelsowskiemu imieniu (zapożyczonemu od Ringo Starra, bo podobnie jak on lubił pierścionki) nie należał do fanatyków mocnego uderzenia. „Molo, gdy zapada zmierzch, a, a...” – mruczał nawet nie fałszując. Nagle melodia zamarła mu na ustach. Bo oto pośród samochodów, które ustawiły się w kolejce do stacji benzynowej, dojrzał wspaniałego sportowego jaguara. – Rany, jaki wóz! Rany, jaki wystrzałowy wóz! – powtarzał w oszołomieniu. Ostatnie metry dzielące go od stacji benzynowej po prostu przebiegł. Nie był w stanie iść normalnie, kiedy takie cudo było właśnie w trakcie tankowania i przecież mogło lada moment odjechać! Ringo dobiegł do jaguara i nie bacząc na to, co pomyśli sobie siedząca za kierownicą kobieta („jakaś podstarzała pawica!” – sklasyfikował ją pogardliwie), zaczął go oglądać dosłownie ze wszystkich stron. – Nie kręć się tutaj, frajerze – wrzasnął niewiele starszy od niego chłopak obsługujący pompę. – Zobaczy toto dobry wóz pierwszy raz w życiu i mało oczu nie potraci. Ringo zacisnął pięści. Jego oczy koloru podświetlonej od dna morskiej wody rozjarzyły się jak u polującego w nocy kota. Pani za kierownicą uśmiechnęła się dyskretnie, Ringo zobaczył ten uśmiech oraz to, że „podstarzała pawica” była jednak wcale nie tak znowu stara, więc nie chcąc kompromitować się w jej oczach bójką z tym „umorusanym chłystkiem”, ulżył sobie angielskim „shut up”, co oczywiście natychmiast usadziło grubiańskiego chłopaka – i wolno oddalił się w kierunku tablicy reklamowej. Ciągle kipiąc wewnętrznie oraz przeżuwając już nie angielskie, a polskie epitety pod adresem „umorusanego chłystka”, machinalnie, prawie nie patrząc, sięgnął ręką ku miejscu, w którym, jak widział, Skoczek przypinał swoją kartkę. A wtedy... – Mam cię, bratku! – zabrzmiał jakiś triumfalny głos. – Złapałem cię na gorącym uczynku, Ringo! Taki młody, a już złodziejaszek samochodowy, co? Absolutnie zdruzgotany wywiadowca BMW patrzył to na nieznajomego faceta w garniturze z popielatego tropiku i kapeluszu panama, to na swoją rękę uwięzioną w żelaznym uścisku, niejako przygwożdżoną do tablicy, na której oczywiście nie było już kartki Skoczka. Najprzeróżniejsze myśli wirowały w jego głowie w nieprzytomnym tempie, jakby to nie była głowa, a elektryczne mieszadło do lodów. „Rany, glina w cywilu! Co ten Skoczek napisał? Bierze nas za złodziei samochodowych! Rany, muszę pryskać!” – Holiday, shop, shopping, never, sometimes, much, more, exactly – wyrzucił bezsensownie, ale z nienagannym akcentem wszystkie angielskie słowa, jakie w owej chwili wielkiego oszołomienia spłynęły mu na język. Zaskoczony pan w kapeluszu panama na moment rozluźnił uścisk, Ringo szarpnął się, uwolnił przygwożdżoną do tablicy rękę. – Hallo, darling! I am waiting for you – powiedziała podjeżdżając bezszelestnie wspaniałym jaguarem siedząca za kierownicą owa bynajmniej nie bardzo jeszcze stara, za to bardzo elegancka pani i z miłym uśmiechem otworzyła drzwiczki samochodu. Ringo nie namyślając się ani chwili pochwycił tę deskę ratunku, wsiadł, starannie zatrzasnął drzwiczki i ukłonił się z niejaką nonszalancją, ale bez ostentacji zupełnie zdezorientowanemu przebiegiem wydarzeń panu w garniturze z popielatego tropiku i kapeluszu panama. Elegancka kobieta nacisnęła starter.Wspaniały jaguar ruszył miękko, niczym prawdziwy dziki jaguar z dżungli. WIELKIEGO TROPIENIA CZĘŚĆ TRZECIA.METODA SŁYNNEGO DETEKTYWA.CO KRYJE SIĘ POD KRUCZOCZARNĄ PERUKĄ„MADE IN HOLLYWOOD”?DALEJ ZA KOSMĄ!PRZERWANE ROZMYŚLANIA Ze-Zorro pobiegł do domu (przed rozpoczęciem swego tropienia) głównie dlatego, że zrobił to Kosma Szczęściarz. Stanął w oknie i ukryty za firanką obserwował geometrów (czy prawdziwych?), wbijających biało-czerwone kijki w coraz to inny kąt podwórka. Żabcia skakała wokół nich merdając radośnie swym na wpół wyleniałym ogonem, lecz radość ta, jak Ze-Zorro zauważył, nie odnosiła się do mierniczych, lecz do wbijanych drążków. Nietrudno to zrozumieć, skoro na podwórku rosły tylko dwa samotne drzewka, i to jedno tuż przy drugim, a drzewka, jak wiadomo, psom od czasu do czasu są nieodzownie potrzebne. Geometra w niebieskiej wiatrówce nie okazał bynajmniej dla Żabci zrozumienia i biedna, usiłując obwąchać kolejny wbity w ziemię drążek, została sromotnie przepędzona. Z cichym skomleniem opuściła podwórko i przez bramę pobiegła na ulicę Pułaskiego, gdzie, czego Ze-Zorro już nie widział, wpadła... prosto pod nogi zsuwającego się z drzewa Ringa... Ze-Zorro wyjął żółto oprawny notes, naszkicował w nim coś, co od biedy mogłoby ujść za karykatury obydwu geometrów. Wykaligrafowawszy nad głową każdego wielki znak zapytania, uśmiechnął się szelmowsko na widok swego dzieła. Przy tej okazji można było zauważyć, że ma uśmiech nie mniej zniewalający niż słynny uśmiech Kosmy Szczęściarza, a na pewno o wiele bielsze i równiejsze zęby. Ale o tym nie wiedział i w ogóle rzadko się uśmiechał. Zamknąwszy żółto oprawny notes spojrzał jeszcze raz w okno, zobaczył, że robotnicy, którzy stawiali pakamerę, skończyli ją właśnie i natychmiast położyli się wewnątrz na dłuższy odpoczynek w celu regeneracji nadwerężonych sił. To drogą nieoczekiwanych skojarzeń przypomniało mu, że on sam musi się spieszyć, aby dobrze wykorzystać czas, którym dysponował. – Centymetr i lupa – powiedział do siebie tonem świadczącym o pełnej wewnętrznej mobilizacji. Z centymetrem nie było powikłań. Leżał na swoim miejscu; w pudełku do szycia. Ale lupa... Lupa była w biurku taty, a biurko taty – w wynajętym Afrykańczykom pokoju! I co teraz? Ze-Zorro aż się spocił. Wyszedł na palcach do przedpokoju i nastawił uszu: z kuchni dobiegał rozdzierający zgrzyt źle naostrzonej maszynki do mięsa – mama była w domu! Ale tam, za świeżo polakierowanymi na przyjazd zagranicznych gości drzwiami, panowała niczym nie zmącona cisza. „Kosma jednak ma rację z tymi wczasowiczami – pomyślał gniewnie Ze-Zorro. – Człowiek we własnym domu czuje się jak intruz!” Mama surowo zabraniała wchodzić do wynajętego przez gości pokoju, a tym bardziej w czasie ich nieobecności. Ale Ze-Zorro musi mieć lupę! Być może jego honor od niej zależy. Najprościej byłoby pójść do kuchni i wymóc na mamie zgodę na wejście do pokoju; pociągnęłoby to jednak za sobą pytanie: „po co?”, a odpowiedź, że musi zajrzeć do ojca biurka, do którego nie pozwolił się nawet zbliżać w czasie swego urlopu, z pewnością nie wywołałaby u mamy entuzjazmu. A tu, jak na złość, żaden inny pretekst nie przychodzi mu do głowy! Zaciął zęby i z determinacją, ciągle stąpając na palcach, podszedł do świeżo lakierowanych drzwi. – Nie powinny skrzypieć – pocieszał się – bo tata przed wyjazdem naoliwił.Nie skrzypiały rzeczywiście.Ze-Zorro lekko niczym baletnica przesunął się w kąt pokoju, w którym stało biurko. Szarpnął szufladę... Ty, losie zezowaty! Była zamknięta. Jasne! Tata przed wyjazdem zamknął szufladę i schował kluczyki. Na nic więc cały wysiłek, zdenerwowanie, groźba narażenia się mamie! Nie, niezupełnie na nic. Okno pokoju wychodziło na ulicę Pułaskiego i Ze-Zorro, zerknąwszy przez nie zupełnie przypadkowo, zobaczył wyelegantowanego Ringa, który walcząc z obskakującą go miłośnie Żabcią, szybkim krokiem oddalał się w górę ulicy. Ringo poszedł. To znaczy, jeszcze tylko Kosma jest w domu! Ta myśl zelektryzowała Ze-Zorra: musi natychmiast wyjść! Dlaczego? Myślicie pewnie, że Ze-Zorro spieszy się pragnąc ubiec swych konkurentów? Hm... Ze-Zorro lekko jak duch wysunął się z niebezpiecznego obszaru, nie mógł jednak nie zauważyć leżących na tapczanie dwóch tęczowo barwnych pióropuszy indiańskich, stanowiących najwidoczniej własność Czarnych Bliźniaków. – To i afrykańskie dzieci bawią się w Indian? – zdziwił się mimochodem, bo nie miał czasu dłużej zatrzymywać się nad tym interesującym skądinąd problemem. Już był na schodach. Ledwo tam się znalazł... zaczął na cały głos śpiewać: O, baw się w ciuciubabkę z nami, o, o, o! Baw się razem z nami! Było to doprawdy nieudolne naśladownictwo Czesława Niemena, Ze-Zorro nie miał jednak w tym momencie bynajmniej ambicji piosenkarskich. Chciał po prostu śpiewać tak głośno, żeby słychać go było we wszystkich mieszkaniach, a zwłaszcza w mieszkaniu Kosmy Szczęściarza. – Jak to? – powiecie. – Przecież dopiero co była mowa, że wywiadowcy BMW starają się okryć jak największą tajemnica swój wymarsz na Wielkie Tropienie i że chcą... Prawda. Ale Ze-Zorro pragnął, aby koledzy słyszeli, jak wychodzi, aby wiedzieli, gdzie się kieruje. Albowiem... zamierzał wrócić. W tajemnicy, tak. Różnica między nim a pozostałymi wywiadowcami (z wyjątkiem Skoczka) polegała na tym, że oni zamierzali odnieść sukces wykonując zadanie na terenie wyznaczonym przez szefa BMW, natomiast on postanowił działać na terenie wyznaczonym p r z e z s i e b i e s a m e g o, to jest nie szukać złodzieja na ulicy Bohaterów Monte Cassino, a szukać jego śladów na podwórku, głównie pod oknem i w mieszkaniu okradzionej wczasowiczki. Może to być równoznaczne ze stwierdzeniem, że... Ze- Zorro nie uznał w Kosmie Szczęściarzu swego szefa. W przejściu na odcinku koło kina „Bałtyk” jak zwykle strumyki mulistej wody układały się w szczególnego rodzaju mapę, na której nieliczne białe (czytaj: suche) plamy bynajmniej nie były łatwo dostępne dla przechodnia nie uzbrojonego w solidne gumowe buty. Ze-Zorro miał na nogach czeskie tenisówki, skakał więc jak kangur, od jednej białej (czytaj: suchej) plamy do drugiej, obdarzając przy tym niezbyt pochlebnymi epitetami pracowników budowy, którzy już od dwóch lat przy pomocy hałaśliwej pompy oddziaływali wybitnie niekorzystnie na stan nerwów oraz nóg mieszkańców sąsiednich domów. Zatrzymał się na chwilę przy otwartych drzwiach kina, z wahaniem spojrzał w mroczne wnętrze: wyglądało jak wnętrze paszczy jakiegoś przedpotopowego olbrzyma. Wahanie Ze-Zorra nie wynikało z lęku; po prostu zastanawiał się, czy owo wnętrze nie nadawałoby się na punkt obserwacyjny. Bo Ze-Zorro chciał koniecznie wiedzieć, czy Kosma Szczęściarz na pewno wyszedł z domu. Szybko przestał się wahać: ten posterunek umożliwiał obserwowanie tylko tej części przejścia, która prowadziła na ulicę Monte Cassino. A Kosma mógł pójść przecież ulicą Pułaskiego. – Mam! – wpadł na pomysł. – Ukryję się na budowie! Nie, nie było żadnej tabliczki z napisem „Osobom nie zatrudnionym – wstęp wzbroniony”, nie było też budki strażniczej przy bramie; była ona na oścież otwarta, a na placu ani żywego ducha poza wiatrem bez szczególnego wysiłku rozrzucającym na cztery strony świata cement, niczym zielonkawe strzępy pajęczyny. Ze-Zorro powolnym krokiem, podpatrzonym u robotników budowlanych, wszedł na plac spokojnie, stanął sobie za drewnianym ogrodzeniem i – rozpoczął czekanie. Nie czekał długo. Zdążył tylko stwierdzić, że wąskie pasemko dymu wydobywające się ze śmiesznego, żelaznego komina pobliskiej wędzarni niesie hen, aż na Monte Cassino, upajający zapach niepokalanie świeżej kiełbasy rzeszowskiej, oraz zdziwić się nie po raz pierwszy, dlaczego kiełbasa przyniesiona do domu przez mamę ze sklepu firmowego tej wędzarni, na pozór taka sama, ma zupełnie inny zapach – kiedy na progu domu pojawił się Kosma Szczęściarz. Ze-Zorro ledwo stłumił śmiech na jego widok! Swoje drugie, falujące naturalnie, zwykle zaczesywane do tyłu włosy sczesał Kosma tym razem do przodu, tak że niemal zakrywały mu oczy i uszy, czyniąc z jego twarzy, z której niczym dziób sterczał potężny burboński nos, maskę ucharakteryzowanego aktora z widowiska pod tytułem „Troglodyci – najtwardszy gatunek człowieka”. Ale nie to było najśmieszniejsze. Kosma miał na sobie strój, który, jak to ocenił na bystre oko Ze-Zorro, składał się z kwiecistego wdzianka jego mamy oraz wysmarowanych kredą na kolanach niebieskich dżinsów. „0 rany, zrobił się na autentycznego bitelsa!” – pomyślał krztusząc się od powstrzymywanego śmiechu Ze-Zorro. Niesłuszne byłoby jednak utrzymywanie, że widok Kosmy Szczęściarza budzi w Ze- Zorro tylko śmiech; budził również podziw: on, Ze-Zorro, nie zdobyłby się na to, aby w takiej charakteryzacji wyjść bodaj na klatkę schodową! Spaliłby się ze wstydu! A przecież Sherlock Holmes często na swoje wywiadowcze wyprawy udawał się w dostosowanym do okoliczności śledztwa przebraniu! Kosma, jak gdyby nigdy nic, postał chwilkę przed domem, uważnie rozejrzał się po podwórku... (Ze-Zorro zagryzł wargę widząc to. „Czyżby Kosma się czegoś domyślał?”). Potem przygładził raczej machinalnie opadającą na oczy grzywę i ruszył w kierunku Monte Cassino. Kiedy zbliżył się do budowy, Ze-Zorro skulił się i wstrzymał oddech, a równocześnie pożerał go wzrokiem, dzięki czemu zauważył, że Kosma Szczęściarz trzyma w ręku płytę z nagraniami Rollingstonesów. Taką płytę w całym domu posiadał tylko Malarz spod 31, a wszystkim wiadomo było, że po pierwsze, nikomu nie chce pożyczać tej płyty, bo wywoływała w nim, jak twierdził, natchnienie konieczne przy malowaniu obrazu, po drugie, że obaj, Kosma Szczęściarz i Malarz spod 31, nie cierpią się zgoła uczuleniowo. Nic dziwnego więc, że widok ukochanej płyty Malarza w ręku Kosmy przyprawił Ze- Zorra o wielkie pomieszanie; niewiele brakowało, aby straciwszy równowagę wylądował siedzeniem na kupie niegaszonego wapna! Odetchnął głęboko kilka razy, odczekał jeszcze pięć minut, aby mieć już zupełną pewność, że Kosma Szczęściarz wmieszał się w falujący tłum na Monte Cassino, po czym drżąc z podniecenia wyszedł ze swego ukrycia. Po chwili znalazł się z powrotem na podwórku. Co powinien zrobić ktoś, kto chce stać się sławnym na cały świat detektywem? Powinien gruntownie rozpatrzyć metody pracy, innych słynnych detektywów, a następnie drogą eliminacji stworzyć własną metodę. Sherlock Holmes polegał przede wszystkim na swym, graniczącym z cudem, darze obserwacji. Herkules Poirot – nie miał zaufania do niczego, poza szarymi komórkami swego mózgu. Ze-Zorro już od dawna myślał, że gdyby tylko zdołał połączyć metody obydwu tych detektywów i gdyby nadarzyła się okazja, mógłby w krótkim czasie przyćmić ich sławę. I oto okazja nadarzyła się. Od myślenia trzeba przejść do działania. Ale to nie takie proste... Ze-Zorro stoi pod oknem okradzionej wczasowiczki. Oczy ma zamknięte, twarz skupioną. Rozmyśla: kradzież dokonana została w nocy, a w nocy padał deszcz. Zatem złodzieje powinni byli pozostawić wyraźne ślady stóp. Na podstawie tych śladów Sherlock Holmes w ciągu trzech minut zdołałby określić charakter, zawód, wiek oraz przypuszczalnie intencję złodzieja co do ukradzionych przedmiotów; Herkules Poirot po dziesięciominutowej rozmowie z okradzioną, z takich słów na przykład jak „w nocy nie miewam koszmarów” zdołałby wysnuć bardzo ważną poszlakę. Zatem on, Ze-Zorro, musi zbadać ślady stóp pod oknami i porozmawiać czym prędzej z okradzioną wczasowiczką. To postanowienie sprawiło, że Ze-Zorro otworzył oczy, po czym wyciągnął z kieszeni centymetr i nachylił się ku ziemi. – Ping-pong i klapa! – wykrzyknął z rozpaczą. Ślady stóp! Znajdź tu ślady stóp w tym rozbełtanym błotnistym budyniu! Tata i mama Kosmy, dziadek Ringa i Malarz spod 31 przepychając się pod oknem oddziałali w tym miejscu na ziemię tak, jak się oddziaływa na kapustę ugniatając ją w celu ukwaszenia: wyciśnięta warstewka brudnopienistego soku pokrywa kapuściane głowy (ślady stóp!). – Będziesz się jeszcze modlił? – usłyszał nagle nie pozbawiony respektu głosik. Ze-Zorro z pewnym wysiłkiem oderwał wzrok od rozbełtanego i błota i od razu napotkał nie pozbawione respektu spojrzenie szarych, blisko, niczym u sowy, osadzonych oczu: oczy zaś, podobnie jak cała twarz, ginęły w cieniu kolosalnej peruki „made in Hollywood”... Wywiadowca już, już otwierał usta, aby cisnąć jak piłką prosto w tę perukę zdanie: „Nie odpowiadam na głupie pytania zadawane przez głupie smarkule!”, kiedy nagle przeszyła go strzała wypuszczona prosto z samego ośrodka myślenia, to jest mózgu; efektem tego było natychmiastowe zamknięcie na wpół już otwartych ust. Mózg rozkazał: „Nawiązać przyjacielski kontakt z córką okradzionej wczasowiczki! Da to nieocenione wprost korzyści i z punktu widzenia metody Sherlocka Holmesa, i z punktu widzenia Herkulesa Poirota!” Być może przychylne ustosunkowanie się do tego rozkazu ze strony Ze-Zorra miało coś wspólnego z zauważonym przez niego respektem, z jakim patrzyły na niego blisko osadzone szare oczy spod peruki „made in Hollywood”... „Robi wrażenie, jakby nie spostrzegała mego zeza” – pomyślał wzruszony, myśl ta jednak wyszła z tej części mózgu, której sygnałów Ze-Zorro na ogół nie chciał odbierać, więc szybko cofnęła się z powrotem, czyli – uwięzia w jego podświadomości. – Nie modliłem się, tylko rozmyślałem – powiedział Ze-Zorro po chwili. – Czy mógłbym wejść na chwileczkę do środka? Wyraz zdumienia w szarych oczach dziewczynki szybko ustąpił chytrości. – A po co? Żeby szukać śladów złodziei? – Nie. Żeby z tobą porozmawiać. – Ze mną?! Chcesz ze mną porozmawiać o złodziejach, żeby trafić na ich ślad?!!! – Nie, chcę z tobą porozmawiać o życiu. Ledwo przebrzmiały te słowa, wszystkie wykrzykniki, które lepiej niż słowa obrazowały stan wzburzenia dziewczynki, musiały podać się do dymisji: oto kruczoczarna peruka „made in Hollywood” ciśnięta została bez żadnego poszanowania dla zagranicznego producenta w najbardziej zakurzony kąt pokoju i przycupnęła tam niczym wielka czarna ropucha! Na światło dzienne wyjrzały krótko strzyżone blond włosy, które, jak zaskoczony Ze-Zorro zdążył zauważyć, przypominały wyzłoconą słońcem, pachnącą latem pszenicę. Blisko osadzone szare oczy stały się nagle niebieskie; peruka była najwidoczniej chmurą, która porwana jednym podmuchem wiatru odsłoniła błękit nieba i pszenicznozłoty blask słońca... Przemieniona tak dziewczynka odsunęła się od okna. – Właź – powiedziała z ożywieniem. – Mama jeszcze zaraz nie przyjdzie, pije pewnie czwartą kawę w „Grandzie”. Boże! – westchnęła składając opalone ręce. – Jeszcze nigdy nikt ze mną nie chciał rozmawiać o ż y c i u! Ze-Zorro zgrabnie przeskoczył parapet i... zdjął okulary. – Jak masz na imię? – spytała dziewczynka. – Ze... Mietek – wykrztusił. – A ty? – Dolores. Dziewczynka rzuciła to imię twardo, z wyzwaniem w oczach, które na moment stały się znowu szare. Trwała w pełnym niezrozumiałego napięcia oczekiwaniu. – Jestem zezowaty – powiedział Ze-Zorro. – Zawsze wołali na mnie „Zezowaty”! Biłem się z nimi i mówiłem, że jestem Zorro. A wtedy jeden zawołał: „Zez-Zorro”! Drugi wyrzucił „z” z zeza i wołają teraz na mnie „Ze-Zorro”. Wszyscy. Pełne napięcia oczekiwanie ustąpiło miejsca błyskowi zrozumienia i tylko ten błysk świadczył, że dziewczynka usłyszała wygłoszoną z nieopisaną goryczą tyradę. Bowiem spytała pozornie ni w pięć, ni w dziewięć: – Wpiszesz mi się do pamiętnika, Mietek? I jakbyś mi dał swoje zdjęcie, tobym wlepiła na pamiątkę. Pamiętnik? (Te dziewczyny!) Zdjęcie? (Jego zdjęcie!) Ktoś chce wlepić do pamiętnika jego, zezowatego Ze-Zorra, zdjęcie! Ze-Zorro nie wie tego, co zauważyła bystra Dolores: że lekki zez wcale go nie szpeci, wręcz przeciwnie, dodaje oryginalnego uroku jego oczom koloru ciemnego piwa. Ale Ze-Zorro patrząc w lustro widzi tylko swój zez. Ale Ze-Zorro sądzi, że kiedy ktoś patrzy na niego, widzi także tylko zez. Dolores w wielkiej torbie szukała pamiętnika, a on machinalnie rozglądał się tymczasem po pokoju. I właśnie w momencie, kiedy dziewczynka triumfalnie zawołała: „Jest!”, Ze-Zorro wydał podobny okrzyk. Schylił się błyskawicznie, podniósł coś z podłogi i schował do kieszeni; Dolores niczego nie zauważyła. Tak jest uszczęśliwiony tym znalezieniem (a może nie tylko tym!), że bez słowa protestu bierze pióro, które podaje mu dziewczynka, bierze pamiętnik i dopiero widok niepokalanie białej kartki przywraca go do rzeczywistości: przecież nie ma pojęcia, co napisać! Ale musi, bo teraz, skoro znalazł to, co znalazł (a może nie tylko dlatego!), musi za wszelką cenę utrzymać dobre stosunki z Dolores. – No? Pisz! Pisz! Ze-Zorro szukając natchnienia rozejrzał się po pokoju: w zakurzonym kącie monstrualna peruka, niepotrzebna peruka! Czarna peruka Niby ropucha Niech sobie w kącie gnije! A ty masz włosy Jak słońce złote, Dolores niech nam żyje! Bardzo dumny ze swego dzieła podał pamiętnik dziewczynce. Przeczytała. Zerknęła na perukę. Jej niebieskie oczy znowu poszarzały. – Nie podoba ci się?... – Podoba mi się. Podoba, tylko... – Tylko co? – Tylko nic. Może ci kiedyś coś powiem... Ale zdjęcie przyniesiesz? – Przyniosę. Ale... O rany! Twoja mama wraca! Z jakimś facetem. Trzyma go pod rękę! – A mówiłam, w „Grandzie” kawę piła! – mruknęła Dolores wyciągając z kąta sponiewieraną perukę. – Pryskaj, nie chcę, żeby cię zobaczyła! Ze-Zorro prysnął. Może nie tyle ze strachu przed spotkaniem z okradzioną wczasowiczką, ile na widok przemienionej znowu pod monstrualną peruką twarzy Dolores. Bo, bez dwóch zdań... polubił dziewczynkę. Prysnął zaś prosto na ulicę Bohaterów Monte Cassino. Ale nie idzie, by wykonać przydzielone mu przez szefa BMW zadanie. Nie. Idzie go... śledzić. Przez całą zaś drogę, to jest na odcinku między kinem „Bałtyk” a „Pawilonem” przy molo, rozmyśla z pasją. I choć jest to odcinek krótki, ponieważ Ze-Zorro rozmyślał z pasją, zdołał przemyśleć bardzo wiele rozmaitych problemów. A oto treściwy skrót jego rozmyślań: „Temu Kosmie to dobrze tak, ale i on raz się potknie! Ja się zawsze zamartwiałem, że jestem zezowaty, a on się nie przejmował nawet wtedy, kiedy wszyscy wołali na niego: «Kosmaty». Potrafił mówić, że szczyci się swoim oryginalnym imieniem! Założył nawet Korespondencyjny Klub Ludzi o Dziwacznych Imionach im. Konstantego Ildefonsa, przyszły zgłoszenia z całej Polski, a nawet z zagranicy i dzięki temu Kosma pojechał w zeszłym roku do Francji na zaproszenie jednego z francuskich członków – korespondentów tego klubu! A w tym roku pokazywali go i mówili o jego «cennej inicjatywie» w telewizji! No i z «Kosmatego» stał się Kosmą Szczęściarzem! A ja jestem wciąż zezowaty... Zezowatemu to nawet szczęście nie pomoże! Ale teraz ja pokażę, co potrafię! Postanowiłem działać! Kosmie oko zbieleje! Nie zrobił mnie nawet swoim zastępcą!” A teraz – pytanie uzupełniające: czy na podstawie rozmyślań Ze-Zorra można wysunąć wniosek, że Ze-Zorro nie cierpi Kosmy Szczęściarza? Nie wymaga się natychmiastowej odpowiedzi, tym bardziej że wywiadowca doszedł właśnie do kawiarni „Pawilon” przy molo i choć nie zamierzał jeszcze przerywać swoich rozmyślań, musiał to zrobić, aby włączyć się do chuligańskiej na pozór bójki. WIELKIEGO TROPIENIA CZĘŚĆ CZWARTA.KOSMA SZCZĘŚCIARZ W ROLI PODRYWACZA.TRAGICZNA POMYŁKA.MILICJANT COŚ PODEJRZEWA.ZE-ZORRO PRZYCHODZI Z ODSIECZĄ. Ten rozdział zacznie się także od samego początku, to znaczy od momentu, kiedy Kosma Szczęściarz udał się (w jakim celu, już wiemy) do domu, i to zaraz po naradzie przy piaskownicy; trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób Szczęściarz zdobył płytę Rollingstonesów. Historia zdobycia sławetnej płyty należącej do Malarza spod nr 31 była bardzo prosta: Kosma szedł sobie po schodach, dopasowując – na razie w myśli – wszystkie bluzki mamy do sylwetki bitelsa przebywającego na wczasach, kiedy, doszedłszy już prawie do swego mieszkania, usłyszał wielce wzburzone głosy... „Czyżby to u nas? – zdziwił się. – Tata już wyszedł, może ci czescy wczasowicze? Ale ze mnie baran, niech mnie kaczka!” Nie wiadomo, czy kaczka znalazłaby w tej sytuacji istotne zastosowanie, co do barana jednak, to Kosma miał rację, doprawdy bowiem musiał zbaranieć, aby nie poznać od razu, od pierwszego dźwięku, który uderzył w jego ucho, że odgłosy kłótni dochodzą z mieszkania oznaczonego numerem 31. – Ale, najmilsza, przysięgam ci! Boże, to jakieś urojenie! – wołał zrozpaczonym tenorem Malarz. – Sam masz urojenia! Gapiłeś się na tę farbowaną krowę tak, że o mało oczu nie pogubiłeś! Na pewno sama się okradła, żeby zwrócić na siebie uwagę! – wołał mezzosopranem kobiecy głos. – Kochanie!... – Głupiec! – Najmilsza, zrozum... – Mam cię dość! Odchodzę! – Chwileczkę... Błagam cię, wstrzymaj się! Zaraz ci udowodnię, że się mylisz! Ja ci zaraz udowodnię!!! Kosma Szczęściarz nie zamierzał podsłuchiwać. Niekoniecznie dlatego, że to nieładnie, przeciwnie, jak można przypuszczać, chętnie by posłuchał tego słuchowiska pod tytułem „Sercowe kłopoty wielkiego malarza”. Niestety – bardzo się spieszył. Uśmiechnął się więc tylko złośliwie, włożył klucz do zamka swego mieszkania (oznaczonego numerem 30) i już miał go przekręcić, kiedy nagle sąsiednie drzwi otworzyły się z impetem i na progu pojawił się Malarz we własnej osobie. Włos wichrzył mu się na głowie, jakby wzburzony najwspanialszym wichrem natchnienia – i faktem jest, że kiedy płonące najświętszym oburzeniem oczy geniusza padły na wykrzywione w złośliwym uśmiechu usta Kosmy Szczęściarza, nagłe natchnienie włączyło wtyczkę do skonstruowanej na specjalne boskie zamówienie aparatury jego mózgu. Patrząc wymownie na chłopca przyłożył nie mniej wymownie palec do warg, potem po raz ostatni, ale z ustokrotnionym zapałem, krzyknął w stronę drzwi: – A ja ci zaraz udowodnię!!! – Dosłownie rzucił się na bądź co bądź zaciekawionego tym wszystkim Kosmę Szczęściarza i równie dosłownie ściągnął go ze schodów na półpiętro. – Kosma, słuchaj! – wychrypiał zadyszanym głosem. – Dam ci wszystko, co zechcesz, jeżeli mi pomożesz! – Nawet... płytę z Rollingstonesami? – spytał ironicznie Kosma. Był pewien, że Malarz szykuje jakiś podstęp. A tu stał się cud! – Nawet płytę z Rollingstonesami! – chrypiał Malarz zerkając niespokojnie w stronę drzwi oznaczonych numerem 31. – To znaczy, pożyczę ci ją na cały dzień. – Na trzy dni. – Niech będzie! Na trzy dni. – A co mam za to zrobić? – Nic, tylko pójdziesz ze mną i powiesz tej wariat... to znaczy... mojej dziewczynie, że na własne uszy słyszałeś, jak wczoraj mówiłem do kogoś, wymyśl, kogo chcesz, że jest ona moim jedynym i największym kochaniem, teraz i na wieki, wieków amen! – Ależ... ona mi nie uwierzy! Przecież ona wie, że ja pana nie cierp... to jest... nie przepadam za panem a pan za mną. Malarz zatarł ręce. – Właśnie dlatego uwierzy! Człowieku, właśnie dlatego uwierzy, bo wie, że nie lubisz mnie i za nic w świecie nie oddałbyś mi... przysługi! Kosma Szczęściarz w zamyśleniu pociągnął kosmyk swych falujących włosów. – Dobra... – zdecydował się wreszcie. – Ale najpierw płyta! – Już się robi, mój złoty, już się robi! Wysunę ci płytę przez szparę pod drzwiami, okay? – Okay! – odpowiedział Kosma Szczęściarz. Wszystko stało się, jak uzgodnili. Dziewczyna była uszczęśliwiona, bo rzeczywiście uwierzyła słowom Kosmy, Kosma był szczęśliwy, nie dlatego, że przepadał za Rollingstonesami, ale dlatego, że jak sądził, płyta przyda mu się bardzo w zamierzonej eskapadzie. No i dlatego, że zdawał sobie sprawę, jaki skarb wydarł spod serca Malarzowi. Za to Malarz... zaczynał już być nieszczęśliwy. „Jak ja teraz będę malował? – myślał w rozterce. – Ta płyta przynosiła mi natchnienie!...” Kosma Szczęściarz stał przed wielkim lustrem, które mama odziedziczyła po swojej prababce, i przyglądał się sobie krytycznie. – Ujdzie – orzekł w końcu. – Z Rollingstonesami w ręku będę wyglądał na autentycznego bitelsa! Czy Kosma nie odczuwał tremy przed, pokazaniem się na ulicy w takim przebraniu? Nie. Kosma Szczęściarz nigdy nie miewa tremy. Odznacza się wysoce rozwiniętą zdolnością przystosowywania do najprzeróżniejszych okoliczności, co według niektórych psychologów jest oznaką rozwiniętej inteligencji, a według Ze-Zorra – wynikiem niezwykłego szczęścia Kosmy. Jedno tylko jest pewne: Kosma Szczęściarz przebierając się za bitelsa wielce był zadowolony, że ani mamy, ani taty nie ma w domu. Bo gdyby jedno z nich skarciło go za „naśladowanie chuliganów”, to drugie naturalnie wzięłoby go zaraz w obronę, krzycząc o „prawie młodzieży do kroczenia za duchem epoki”. I, ma się rozumieć, zaczęłaby się wielka kłótnia. A przecież on miał ważne rzeczy na głowie. Jak sobie przypominacie, zamiast od razu wyjść na ulicę, stał chwilę przed domem, sokolim wzrokiem (sokolim dlatego, że musiał się przebić przez grzywę zaczesanych aż do połowy twarzy włosów) penetrując wszystkie kąty podwórka. Potem zanurzył się w tłum na Monte Cassino i szedł spokojnie nie zwracając uwagi na komentarze, jakie wywoływał jego wygląd. I oto już jest na miejscu. W „Non Stopie” przy molo. Tu nie można nie powiedzieć, że w Sopocie są dwa „Non Stopy”: jeden stary, mniej więcej co drugi sezon nieczynny, a drugi nowy. Trzeba też wyjaśnić, co to w ogóle jest „Non Stop” i dlaczego Kosma Szczęściarz wybrał właśnie ten przy molo, czyli stary, a nie ten koło hotelu „Wanda”, czyli nowy. A więc: „Non Stop” jest to miejsce wydzielone dla nastolatków, z których jedni „non stop” – dosłownie znaczy to: „bez przerwy” – grają bigbit, a drudzy „non stop” wrzeszczą (siedząc, tańcząc lub stojąc). Bilet wstępu – 15 zł. „Non stop” – nie znaczy jednak cały dzień, od rana do nocy, ani też całą noc, a tylko w określonych godzinach. Ten właśnie stary „Non Stop”, który Kosma zdecydował się spenetrować, w ciągu dnia zmienia się w zwykłą kawiarnię, do której jak przestępcy na miejsce zbrodni ciągną fanatycy bigbitu i różni sympatycy. Kosma Szczęściarz liczył na tę siłę przyciągania, ale trochę się przeliczył: było stanowczo za wcześnie. Do otwarcia kawiarni brakowało jeszcze całe pół godziny. Przy stolikach kimało co prawda paru autostopowiczów, korzystających z bezpłatnego i (chwilowo) lokum, żaden jednak nie miał przy sobie gitary, więc Kosma zdecydował, że nie warto poświęcać im uwagi. Zły na cały świat, a zwłaszcza na siebie za swój błąd w detektywistycznej kalkulacji, skierował się ku molo i patrzcie, udało mu się wejść bezpłatnie: bileterka, dziewczyna w minispódniczce, wprost osłupiała na jego widok i zapomniała o swoich obowiązkach. Wywiadowca przyzwyczajony do tego, że robi wrażenie na dziewczynach, bynajmniej nie zdziwił się tą reakcją. Z królewską obojętnością rozpieszczonego przez powodzenie wszedł na molo i od razu zapomniał o wszystkim! O bileterce, o swojej roli bitelsa, o pościgu za złodziejami! Kosma Szczęściarz kochał ten drewniany pomost wybiegający na pół kilometra w morze. Wchodząc nań natychmiast stawał się kapitanem Żeglugi Wielkiej oraz poetą marynistycznym w jednej osobie. Pamiętacie, jaki wiatr wyskoczył na Skoczka od plaży? Tutaj był jeszcze silniejszy, tyle że nie pędził przed sobą motyli. Kosma przystanął i zrobił głęboki wdech, prawie tak głęboki, jak nakazuje nauka jogów. O mało się przy tym nie udusił, bo ani rusz nie chciał wypuścić z powrotem zaczerpniętego powietrza – pachniało najcudowniejszym na świecie zapachem: smołą. W nocy padał deszcz, a deski pomostu nasycone od spodu smołą, właśnie po deszczu, kiedy trochę przeschły, wydawały najbardziej upojny dla burbońskiego nosa Kosmy zapach. Wciągając w płuca ten zapach człowiek ma wrażenie, że oto stoi twarzą w twarz nie ze spokojnymi wodami Zatoki Gdańskiej, a z bezmiarem oceanu, stoi nie na uwięzionym przy pomocy grubych bali spacerowym molo, a na pokładzie dalekomorskiego jachtu. O ile burboński nos został w pełni – co za brzydkie a mocne słowo! Proszę nie naśladować – usatysfakcjonowany, o tyle jego oczy i uszy doznały porażki: spotkały nadciągającą w piekielnym jazgocie, płynącym z pięćdziesięciu nastawionych na różne stacje tranzystorowych odbiorników, wycieczkę. W tym ultra moderne jazgocie zginął oczywiście krzyk mew kokoszących się na swym ulubionym miejscu postoju – nieczynnej od lat skoczni, monotonne pykanie motorka rybackiej łodzi, poszum wiatru, żeby już nie wspomnieć łagodnego pluskania fał. I właśnie teraz możemy ocenić, do jakiego stopnia szef BMW zapomniał o swoich obowiązkach: rzucił słowo nie nadające się do powtórzenia w książce pod adresem tranzystorowych odbiorników i ani przez sekundę nie pomyślawszy, że właśnie jest cudowna okazja, aby wśród nich poszukać aparatu o dźwięcznej nazwie „Juliette”, nieomal z szybkością wiejącego wiatru pomknął ku względnej ciszy dolnych pomostów. Przebiegł pierwszy pomost, przebiegł drugi i wreszcie zatrzymał się – nie po to, aby kibicować dwom nieruchomym jak pomniki wyczekiwania rybakom, ale by zajrzeć do morskiego pałacu Neptuna. Przewieszony przez poręcz, nieomal dotyka włosami (gdzieżeś, o gdzie, kunsztowna bitelsowska fryzuro!) wody przelewającej się z cichym gulgotaniem pomiędzy omszałymi słupami podtrzymującymi pomost. Ta woda, rozkołysana łagodnym, ledwo dostrzegalnym kołysaniem, przezroczysta, to jakby gigantycznych rozmiarów szyba, przez którą można zobaczyć kolumnady sali balowej podmorskiego pałacu: meduzy suną dostojnie w rytmie bostona, certy, okonie i inne ryby przeginają się, podskakując w rytmie samby. Dzisiaj woda była mniej przezroczysta niż zazwyczaj, a to z winy nieba, które znowu przybrało się w gęsty kożuch chmur, no a nietrudno się domyślić, jak może wyglądać odbicie kożucha w lustrze! Gra wyobraźni, której mimo to z upodobaniem oddawał się Kosma Szczęściarz, została dosyć brutalnie przerwana przez nie mniej brutalne przebicie szyby w pałacowym oknie przez wędkarskie haczyki, on sam zaś został zgoła bezceremonialnie popchnięty! I to przez kogo! Przez siedmioletnich zaledwie smarkaczy! Kosma bardzo szybko doszedł do wniosku, że obsztorcowywanie ich byłoby niepotrzebnym wydatkowaniem energii: chłopcy o świecie bożym nie wiedzieli! Przewieszeni przez poręcz, zarzucali te swoje, pożal się, Neptunie, sznurki, z płonącymi policzkami, z nadzieją i niecierpliwością w oczach. – Jak rzucasz, jak rzucasz, frajerze! Dalej! – Co ci się weźmie na taką krótką wędkę! Czekaj, ja spróbuję! – Heniek, ale pożyczysz mi swego kubełka, jak co złapię, dobra? Przepychali, się, podskakiwali, istne łamańce wyprawiając na poręczach pomostu, raz po raz podrywając wędziska-patyki i kłócąc się przy tym zawzięcie. Kosma Szczęściarz z wyrozumiałością pokiwał głową, jako że nie był z tych, którzy wypierają się swoich dawnych szczenięcych emocji, i spacerowym krokiem skierował się na dziób okrętu (końcowy pomost mola), ledwo zaś nań wkroczył, jego burboński nos zaczął znowu węszyć: smoła! Gdzieś tu pachnie bardzo dużo smoły! Fakt! Dwa kubły wypełnione po brzegi tą aromatyczną mazią stały na samym czubku mola, który to czubek świecił dziurami niczym sito, bo właśnie wymieniano mu nadwątlone uderzeniami morskiej fali tudzież codziennym przewalaniem się tabunów nóg – deski. Kosma Szczęściarz parsknął, prychnął, nieomal zarżał z radości, pogalopował ku smole i szczęśliwy przysiadł na stosie przygotowanych do wymiany desek, z burbońskim nosem prawie utkwionym w lepiącym się, pełnym smoły kuble. Siedział tak przez moment, oddychając głęboko, oczy miał na wpół przymknięte, gdy nagle poczuł niepokój, jaki odczuwamy, kiedy ktoś nam się uporczywie, natrętnie przygląda; a jednocześnie zdał sobie sprawę z ciszy: przecież, kiedy tu podchodził, słychać było stukanie młotków, zgrzyt ręcznej piły, a teraz nagłe – cisza. Otworzył oczy i chociaż, jako się rzekło, nie miewał tremy i w ogóle niełatwo się peszył, poczuł, że gdzieś od barków ku szyi płynie strumień ciepła, gotowy za chwilę rozlać się czerwienią na policzkach. Bo dwaj robotnicy naprawiający pomost wpatrywali się w niego z takim wyrazem, że natychmiast wrócił do rzeczywistości, to znaczy przypomniał sobie, jak jest ubrany, jak uczesany; a tamci nic, nawet nie śmieli się, jak to robią niektórzy ludzie spotkani na ulicy, nie wołali: „Małpa, jaskiniowiec!” Po prostu – patrzyli. I coś takiego było w ich oczach, w ich postawie – zamarli, jak który stał, z młotkiem na wpół uniesionym do ciosu, z ręką opartą na zatrzymanej w pół drogi pile, że chłopak poczuł nieprzepartą chęć znalezienia się pod pomostem, ba, jeszcze głębiej – pod wodą, byle tylko dalej od tych oczu, nawet od aromatu smoły, od żywicznego zapachu desek, od rytmicznego chlupotania fali opływającej dziób, chrapliwego krzyku mew. Musiał uciekać, był tu intruzem. Nie pomogła świadomość, że tym kimś, kto wywołał takie zdumienie, był na niby, że grał tylko rolę; poderwał się do biegu jak mewa do lotu, biegi i biegł, zatrzymał się dopiero, kiedy zadzwonił zegar na kościele. Za kwadrans dziesiąta! To znaczy: czas działać. Kosma natychmiast oprzytomniał. Stał się znowu szefem BMW. Zaczesał włosy na oczy, obciągnął kwieciste mamine wdzianko i nonszalanckim krokiem ruszył w kierunku kawiarni „Pawilon”. Złote nożyce słońca wycięły kolejną dziurę w kożuchu chmur, wielu wczasowiczów uważało snadź, że taki żebraczy strój porannego nieba, szarpany w dodatku przez złego podwórkowego psa w postaci porywistego zachodniego wiatru, nie zapowiada plażowych perspektyw, toteż ciągnęli już sznureczkiem na molo; ten i ów przystawał pod zainstalowaną z troskliwości ojców miasta – ale uparcie wskazującą ten sam rodzaj pogody: „ciepło, zachmurzenie małe” – pogodynką, kiwał domyślnie głową, po czym wyciągał z torby dodatkowy sweter lub ortalionowe wdzianko, albo zrezygnowawszy w ostatniej chwili z rozkoszy spaceru rozsądnie zasiadał przy zasłaniającej od wiatru ścianie kawiarni „Pawilon”. Kosma Szczęściarz, który inne rzeczy mając we własnej głowie nie zastanawiał się nad pogodą, skonstatował z niejakim zdziwieniem, że już prawie wszystkie stoliki są zajęte. Uznał to za objaw pozytywny z punktu widzenia swoich planów, ale że są zajęte przez malowniczą „młodzież w średnim wieku”, tego ma się rozumieć nie mógł uznać za objaw pozytywny; był jednak bystrym chłopcem, więc nie tracił głowy, tylko dokładnie rozejrzał się po „terenie” i zauważył, że stolik pod osłaniającą od wiatru ścianą okupuje co prawda malownicza „młodzież w średnim wieku”, natomiast pod plandekowym dachem właściwego „Non Stopu”, na ogromnej pustyni nie zajętych krzeseł, widać jednego zagłębionego w jakiejś lekturze nastolatka oraz dwie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pochłonięte roztrząsaniem swych sukcesów sercowych, nastolatki; a wnioskował to z tego, iż siedziały tyłem do ulicy, nachylone ku sobie poufnie tak bardzo, że stykały się głowami o włosach, jak nakazywała moda, spadających prostymi kosmykami na ramiona. Tych troje przedstawicieli świata nastoletnich wczasowiczów zrazu ani nie wzbudziło entuzjazmu, ani nieufności szefa BMW. Zaczytany chłopak miał wprawdzie umiarkowaną bitelsowską fryzurę, nie można było jednak wypatrzyć przy nim żadnego z ukradzionych przedmiotów, jeśli zaś idzie o nastolatki wymieniające poufne poglądy na swe sprawy sercowe, to Kosma zaledwie rzucił na nie roztargnionym wzrokiem; bowiem jako wróg równouprawnienia w pogardzie mający dziewczyny (które mówiąc nawiasem właśnie dlatego za nim przepadały!) nie przypuszczał, aby takiego wymagającego bądź co bądź pomyślunku i odwagi przedsięwzięcia, jakim jest kradzież z mieszkania, mogły dokonać istoty płci żeńskiej. Na szczęście dla dalszego przebiegu akcji szef BMW obdarzony był, jako się rzekło, wzrokiem sokolim i nawet wielkie roztargnienie nie przytłumiło ostrości tegoż, dzięki czemu dojrzał na pustym krześle koło rozplotkowanych nastolatek mały przedmiot, który wydawał się być... mikroskopijnym odbiornikiem tranzystorowym, i to nie czarnym, jak te pospolicie u nas spotykane, japońskie, nie, był jaśniejszy, coś się srebrzyło na jego ciemnoszarej powierzchni, coś... no tak, coś niebieszczało niczym niezabudka! „Muszę to zobaczyć z bliska!” – pomyślał z trzeźwym realizmem szef BMW, po czym natychmiast wprowadził w czyn swoje postanowienie, to znaczy, starając się przybrać minę stałego bywalca, wszedł do kawiarnianego ogródka. Być może, gdyby mniej starał się o przybranie tej właściwej – według swego mniemania oczywiście – miny, zdołałby zauważyć, że milicjant pełniący wartę w pobliskiej budce z napisem MO przyglądał mu się z iście służbową uwagą; szczególnie zaś interesowały go nie włosy Kosmy, zaczesane na oczy, nawet nie kwieciste wdzianko jego mamy, ale owe wysmarowane kredą kolana w niebieskich dżinsach, i to interesowały tak bardzo, że pod daszkiem milicyjnej czapki zaczęło kiełkować pytanie: „w jakim włamaniu ten smarkacz brał udział dzisiejszej nocy?” „Smarkacz”, nieświadom pytań kiełkujących pod daszkiem milicyjnej czapki, na pozór spokojnie, acz nie bez wewnętrznego drżenia, zmierzał ku wytyczonemu celowi. Kosma lawirował między stolikami, z rękami w kieszeniach wysmarowanych kredą dżinsów, z właściwą sobie królewską obojętnością kwitując śmieszki i parsknięcia, które na jego widok wydawali okupujący miejsca pod osłaniającą od wiatru ścianą przedstawiciele „młodzieży w średnim wieku”; ta obojętność jednak rozprysnęła się niczym szklanka niebaczną ręką strącona, w momencie kiedy zobaczył, że jedna z długowłosych dziewcząt, nie przerywając ani na sekundę pasjonującej rozmowy, zamszową torbą z frędzelkami nakryła mikroskopijny odbiornik tranzystorowy – być może marki „Juliette”! – przekreślając tym samym szansę szefa BMW na dokładne jego oględziny! – Saperlipopette! – zaklął Kosma swoim najbardziej wyszukanym przekleństwem i o mało nie wypuścił spod pachy cennej płyty z nagraniami Rollingstonesów. Chłopak zagłębiony w lekturze raczył spojrzeć na niego błyskawicznym, taksującym spojrzeniem: może warto zahaczyć tego zagraniczniaka? W odpowiedzi na to nieme pytanie „zagraniczniak”, jakby manifestując wspaniałą, zachodnią swobodę bycia... pokazał mu język. Tak, pokazał mu język! Było to wyładowaniem burzy wściekłości szalejącej w sercu szefa BMW w związku z nieprzewidzianą interwencją zamszowej torby z frędzelkami! To wyładowanie uspokoiło Kosmę i przywróciło mu jasność myślenia, co w rezultacie przyniosło następujące postanowienie: jeśli nie można tak po prostu zobaczyć marki odbiornika tranzystorowego, to znaczy, że trzeba się zaangażować, czyli wdać w pogawędkę z dziewczynami, czyli, mówiąc bez osłonek – poderwać je. Proste? Hm... niezupełnie. Kosma Szczęściarz, jak się rzekło, dziewcząt raczej unikał, czyli tym samym sztuką podrywania absolutnie się nie interesował. Oczekując więc na twórcze natchnienie usiadł przy stoliku znajdującym się zaraz za tym, przy którym plotkowały dziewczęta, wlepił wzrok w ich długie, opadające na ramiona włosy, jakby chcąc tą hipnotyzerską metodą ściągnąć spojrzenie bodaj jednej z nich. Nie skutkowało. Nie poskutkowała też metoda włączenia się do rozmowy drogą podsłuchu; dziewczęta mówiły szeptem. Przypadkowy rzut oka na mokasyny jednej z nich wywołał nagłe a szczęśliwe skojarzenie: „Takie same, jak moje – pomyślał Kosma – nawet chyba numer ten sam... numer... może na nią też za ciasne... ciasne... gazetę mam...” To nie żaden szyfr ani bredzenie, to po prostu możliwie wierne odtworzenie mechanizmu wspomnianego skojarzenia Kosmy: patrząc na mokasyny jednej z dziewczyn przypomniał sobie, że jego własne są o pół numeru za ciasne, w związku z czym obcierają mu pięty, dla ochrony włożył więc kawałek gazety, a na tym kawałku gazety, dziwnym a cudownym zbiegiem okoliczności, znajdowały się „Porady dla podrywacza”! Kosma z gorączkowym pośpiechem sięgnął do lewego mokasyna. Spotkanie niedoszłych samobójców zorganizowały... Nie, to nie to! Sięgnął do prawego... Jest! PORADY DLA PODRYWACZA (inf. wł.) W Paryżu ukazał się „Poradnik podrywacza”. Wśród rad udzielanych przez jego autora znajdują się następujące wskazówki: 1 – podrywacz musi okazywać absolutną obojętność wobec istotnych problemów dnia codziennego 2 – nie powinien być zbyt przystojny, najlepsze szansę daje uroda typu Belmondo 3 – podrywacz śmieje się tylko z powodu wielkich okazji 4 – pali jeden typ papierosów 5 – do lat dwudziestu pięciu udaje starszego, a po czterdziestce znacznie młodszego. Uwagi Kosmy: Ad l. Można to jakoś okazać. Ad 2. Hm... najgorszy nie jestem, ale na szczęście nos psuje mi trochę harmonię twarzy. Co do Belmonda... Ujdzie, jedną wargę mam prawie tak grubą, jak on. Ad 3. Dobra, będę ponury, jak dwójkowicz przed rozdaniem świadectw! Ad 4. Załóżmy, że nie pali. Odpada. Ale ma płytę z Rollingstonesami. Ad 5. Gites! Każdy mi daje co najmniej szesnaście, mogę zasunąć, że dwa lata więcej. Wszystko gra! Teraz tylko krótkie przygotowanie wewnętrzne i trzy, cztery – do biegu, gotowy... Nie, jeszcze nie start, trzeba najpierw powiedzieć, na czym polegało „wewnętrzne przygotowanie” szefa BMW. Polegało na tym, że starał się wywołać przed sobą najbardziej ponure wizje (patrz p. 3), takie, jak na przykład klęskę Ziemian w wielkim boju z Marsjanami, zamknięcie przejścia na podwórku, przedłużenie dnia szkolnego o dwie godziny lekcyjne... Nietrudno zrozumieć, że ta ostatnia wizja przyprawiła Kosmę o wewnętrzne boleści, które na szczęście uzewnętrzniły się w ponurym grymasie ust tudzież ponurym wyrazie oczu. Stopień tej ponurości sprawdzał dyskretnie zerkając do osłoniętych dłonią okularów przeciwsłonecznych, po czym zadowolony z uzyskanego rezultatu o mało się znowu nie rozpromienił! Szybko więc uzupełnił ponurą wizję wyobrażeniem, że te dwie dodatkowe godziny lekcyjne będą zawsze lekcjami matematyki i teraz już, pewien rezultatu, nawet nie zaglądając po raz wtóry do zaimprowizowanego lusterka, postukując nonszalancko (patrz p. l) o blat stolika cenną płytą z Rollingstonesami, pochylił się w stronę pleców dziewcząt, ciągle zapamiętale rozszeptanych, i grubym głosem (patrz p. 5) powiedział: – Koleżanki to mają włosy jak Brigitte Bardot, tylko że ja to za nią nie przepadam! No ale koleżan... Nie dokończone słowo uwięzło mu w gardle jak ość. Bo oto jedna z pięknowłosych odwróciła się na moment ku Kosmie ukazując twarz niewątpliwie okoloną włosami spadającymi aż na ramiona, ale poza tym... przyozdobioną piękną, z hiszpańska przyciętą bródką! Każdego ścięłoby z nóg! Szef BMW półotwartymi ustami chwytał powietrze, nie wyglądał jednak jak ryba wyrzucona z wody, wyglądał po prostu głupkowato z tymi otwartymi ustami i nieprzytomnym spojrzeniem i nie mógł przestać patrzeć, co najwidoczniej niezbyt podobało się brodatemu długowłosemu, gdyż zmarszczył groźnie brwi. – Spadaj, koleś! – powiedział najczystszym polskim żargonem. Zapewne na tym by się ów incydent zakończył, gdyby nie to, że wzrok długowłosego brodacza padł na płytę z Rollingstonesami, którą Kosma Szczęściarz już nie postukiwał nonszalancko o blat stolika, a która teraz zamarła w jego odrętwiałych rękach. Długowłosy brodacz kopnął w kostkę swego towarzysza, ten odwrócił długowłosą głowę ukazując twarz dla odmiany ozdobioną wąsami a la Salvador Dali, błyskawicznie zorientował się W sytuacji, wstał. – Słyszałeś, koleś? Mówiło ci się, żebyś spadał?! Kosma, jeszcze ciągle pod działaniem nokautu, ale już przeczuwający bliskie, nieokreślone niebezpieczeństwo, wstał również, co dla tamtych było najwidoczniej sygnałem do natarcia. Wąsaty pchnął stolik, przy którym przedtem siedział, a teraz stał na nieco chwiejnych nogach szef BMW, a brodaty złapał go za rękę trzymającą płytę. Kosma refleks miał nie najgorszy, więc odruchowo, jeszcze bez całkowitego udziału świadomości, wyszarpnął rękę (wraz z płytą), co widząc wąsaty złapał zamszową torbę z frędzlami, uniósł do ciosu i... Kosma niewątpliwie zainkasowałby ten cios, doznawszy kolejnego oszołomienia na widok radia marki „Juliette”, które wyłoniło się spod torby, gdyby nie to, że właśnie w tym dramatycznym momencie, nie przerywając swych rozmyślań, skoczył mu na pomoc... Ze-Zorro! „Skoczył” jest w tym wypadku dokładnym zobrazowaniem sytuacji, albowiem Ze-Zorro widząc rękę wzniesioną do ciosu nie tracił czasu na wchodzenie do kawiarnianego ogródka przez oddalone o parę metrów wejście, a przeskoczył barierkę i z bojowym okrzykiem rzucił się w wir walki. Ten okrzyk, aczkolwiek potężny, nie mógł zagłuszyć przenikliwego dźwięku milicyjnego gwizdka. Milicjant, pod którego czapką, jak pamiętamy, zaczęło kiełkować natarczywe pytanie co do szefa BMW, już od dawna wyszedł ze swej budki i z dyskretnej odległości obserwował manewry Kosmy, łącznie z wyciąganiem z mokasyna tajemniczego – jak sądził – grypsu. Był więc dostatecznie blisko, aby zagwizdać w momencie wszczęcia bójki i natychmiastowej interwencji Ze-Zorra. Dźwięk milicyjnego gwizdka wywołał dosyć dziwny skutek. Mianowicie obaj długowłosi krzyknęli wielkim głosem: – Prędzej, obywatelu sierżancie! Trzymajcie tych chuliganów! Milicjant nie czekał dłużej. Przesadził barierkę kawiarnianego ogródka, co widząc nasi dwaj wywiadowcy z energią desperatów wyszarpnęli się z chwytu długowłosych i rzucili do ucieczki. Istniała tylko jedna możliwość ratunku: przez teren obok pawilonu Biura Wystaw Artystycznych zbudowanego na miejscu dawnego kasyna gry przedostać się na molo lub na ulicę koło „Grand Hotelu.” „Molo to pułapka” – myślał błyskawicznie szef BMW. – Zorro! Prujemy na „Grand”! „Pruli” w tempie odrzutowym, wiatr świstał im w uszach, nie, to nie wiatr, to gwizdek milicyjny, milicjant biegł bowiem za nimi, na przemian gwizdał i wołał: „Stój! Stój!”, choć na próżno: chłopcy mieli wyraźną przewagę, skakali jak kangury przez stoliki na tarasie – przeskoczyli parkan dzielący ich od ulicy z wprawą urodzonych plotkarzy! – Tam! – wrzasnął Kosma pokazując na wysypującą się właśnie z dwóch autokarów gromadę młodzieżowych wycieczkowiczów. – Ja się kładę pod autokarem, a ty się wmieszaj między nich, jesteś normalnie ubrany! – zdążył syknąć jeszcze Kosma. Ze-Zorro w mig zrozumiał. Jak gdyby nigdy nic, wmieszał się w rozwrzeszczaną gromadę i w momencie, gdy na parkanie ukazała się czerwona z wysiłku twarz milicjanta, z entuzjazmem zawołał: – Morze! Morze! Patrzcie! Morze!W tym samym czasie Kosma znikł pod brzuchem zakurzonego autokaru. – Patrzcie, tam morze! – wołał Ze-Zorro. – Tam, za tym – parkanem! Lecimy! Wycieczka, zelektryzowana okrzykiem, rzuciła się w stronę parkanu, na który wdrapywał się już milicjant. Pod naporem setki ciał musiał się cofnąć. – Stać! Stać! – wolał. – Tędy nie wolno przechodzić! Wejście jest tam! Stać! Stać! Po pewnym czasie te krzyki, wsparte przenikliwym gwizdkiem, przyniosły pożądany rezultat: młodzi zapaleńcy morza cofnęli się do autokaru. Ale czyż trzeba dodawać, że w trakcie zapasów milicjanta ze szturmującymi na parkan, szef BMW oraz wywiadowca Ze-Zorro wycofali się „po angielsku” z niebezpiecznego terenu! Pognali w stronę kortów tenisowych i tam rzucili się dla odsapnięcia na ławkę. – Pięknie ich zrobiłeś! – wydyszał Kosma Szczęściarz. Ze-Zorro właśnie miał się skrzywić – że ten Kosma zawsze sobie z niego kpi! – nie zdążył jednak tego zrobić, bo zobaczył nagle, że rumieniec na twarzy szefa BMW wywołany męczącym biegiem ustępuje miejsca chorobliwej bladości. – Kosma, co tobie?! – Płyta! – jęknął szef BMW. – Buchnęli mi płytę z Rollingstonesami! KTO GWIZDAŁ?MO PRZY PIASKOWNICY.SYGNAŁ ZZA FIRANKI.SKOCZEK ZOSTAJE TOPIELCEM.NIEZNAJOMI Z DESZCZU.NOWY PLAN DZIAŁANIA W każdym razie wiatr ustał. Dwie samotne topole ani drgną, stoją nieruchomo na swoim posterunku pod odrapaną ścianą kina, strzeliste niczym wieże gdańskiego ratusza. Na podwórku króluje cisza, niezwykła cisza, nawet pompa odprowadzająca wodę z placu budowy chyba przeżywa swoją chwilę poobiedniej sjesty. Wiatr, zanim ustał, dokonał swego niszczycielskiego dzieła: porwał w kawałki gęsty kożuch pokrywający niebo, szare strzępki rozleciały się w cztery strony świata, jeden tylko taki strzępek, w kształcie wywróconego do góry grzbietem żółwia, znajdował się właśnie wtedy nad domem przy ulicy Pułaskiego i tam znieruchomiał. Teraz szary kolos wysuwający cztery bezradne łapy, jakby prosząc o ratunek, niewątpliwie przydawał niezwykłości atmosferze panującej na podwórku. A była to atmosfera męczącego wyczekiwania; dom przypominał fortecę, w której przyczaili się żołnierze i trwają w czujnym oczekiwaniu na dźwięk trąbki ostrzegającej o zbliżaniu się nieprzyjaciela. W trzech mieszkaniach trzech wywiadowców BMW czeka na sygnał. – Dlaczego Kosra nas nie zwołuje? – głowią się Ze-Zorro, Skoczek i Ringo.„Czas, żeby ich zwołać na naradę” – myśli po raz pięćdziesiąty szef BMW.Ale nie daje sygnału.Nie znaczy to, aby nie był ciekaw przygód kolegów, nie, Kosma Szczęściarz po prostu od chwili ucieczki spod „Grand Hotelu” nie czuje się szefem BMW. Może myśleć jedynie o tym, że za trzy dni musi oddać Malarzowi spod 31 płytę z Rollingstonesami. Płytę... której nie ma! Mimo wszystko Kosma stara się myśleć rzeczowo, konstruktywnie, ani razu nie dopuścił do siebie defetystycznego przypuszczenia: może opuściło go szczęście? Takie płaksiwe myśli dobre są dla Ze-Zorra! Kosma po prostu układa plan odzyskania płyty! W trzech mieszkaniach trzech wywiadowców BMW czeka na sygnał. Czy nie mógłby go dać żaden z nich? A jakże, mógłby. Są przecież wywiadowcami BMW, z których każdy ma prawo wezwać kolegów na naradę. Ale... na dobrą sprawę nikt spośród nich nie wykonał swego zadania, a każdy myśli, że tylko jemu się nie powiodło, i woli siedzieć cicho. Ze-Zorro, jak wiemy, realizuje własny plan i niewiele obchodzą go perypetie innych, poza tym – właśnie kiedy wrócił do domu, przypomniało mu się, że w czasie ucieczki przed milicjantem stała się rzecz niebywała: Kosma Szczęściarz zawołał do niego: „Zorro!” Nie „Ze-Zorro”, tylko po prostu: „Zorro”! Znowu zakpił? E, w takiej chwili miałby jeszcze głowę do kpin? Więc co? Więc dlaczego?... Ringo i Skoczek nie mogą już usiedzieć na miejscu. Zegar na kościele wydzwonił trzy razy! Trzecia! Trzecia, a Kosma milczy! Co knuje? Co się stało? Nagle ciszę przeciął gwizd i utkwił w niej niczym ostrze noża. Czterej chłopcy wyskoczyli z mieszkań jak korki z butelek szampana, zderzyli się na korytarzu i zatrzymali powodowani tą samą myślą: są tutaj wszyscy! Wszyscy czterej! Więc kto gwizdał?... Jakby w odpowiedzi, z podwórka znowu dobiegł gwizd – jeden długi, dwa krótkie. – Nasz sygnał, niech ja skoczę!Kosma rzucił się do okna. Przy piaskownicy nie było nikogo. – Za mną! – zawołał odnalazłszy w sobie szefa. Skacząc po cztery stopnie naraz, co w uszach mieszkańców domu wywoływało taki efekt, jakby ktoś z trzeciego piętra zrzucał w dół tonę kartofli, zbiegli na podwórko. Na podwórku – żywego ducha, jeśli nie liczyć Żabci, która ze szczęśliwym ujadaniem przypadła do nóg Ringa. W normalnych warunkach zapewne odtrąciłby ją bez żadnych względów dla psiego przywiązania, teraz jednak – nawet nie drgnął. Rozgląda się, przebiega wzrokiem każdy kąt podwórka. – Może to przypadek, a może ktoś się pod nas podszył – mówi marszcząc brwi szef BMW. – Trzeba spenetrować całe podwórko! – decyduje szybko. – Skoczek, szukaj od strony piwnic! Ringo – koło wędzarni. Ze-Zorro – przejście koło kina. Ja idę na budowę. Biegiem! Bez sprzeciwu wykonali rozkaz.Wrócili z niczym. – A może to... Tańcio? – spytał Skoczek. – Tańcio nie umie gwizdać na palcach! – skrzywił się Kosma. – A poza tym siedzi u nas, to znaczy... u Czarnych Bliźniaków – dodał Ze-Zorro. – Bawią się w polowanie na słonie, ryczą i stukają, aż mama dostaje migreny! – A mówiłem szczeniakowi, żeby pilnował podwórka! – zaklął niesprawiedliwie szef BMW. Sam wie, że niesprawiedliwie, bo chociaż istotnie powierzył podwórko Tańciowi, zrobił to wyłącznie dla „otarcia łez”, bez wiary w potrzebę takiego zarządzenia. Jest wściekły, bo się pomylił: coś tu się jednak dzieje na tym podwórku! Podejrzliwie spojrzał na Ze-Zorra. Może to jego sprawka? Tak czy owak, Ze-Zorra trzeba będzie pilnować. A teraz nie ma co stać i medytować, BMW ma masę spraw do załatwienia, zwłaszcza jedną, najważniejszą. Ale wszyscy mają miny! Co najmniej, jakby zaskoczyło ich we śnie trzęsienie ziemi! Kosma Szczęściarz pociągnął w zamyśleniu kosmyk swych długich, ale już normalnie zaczesanych do tyłu włosów, potem uśmiechnął się swoim zniewalającym uśmiechem. – Panowie – mówi spokojnie. – Sądzę, że prędzej czy później wyjaśnimy pochodzenie tego gwizdu (w tym miejscu znowu patrzy z ukosa na Ze-Zorra). Możliwe, że czai się tu gdzieś jakiś niewidzialny przeciwnik, który chce podsłuchać nasze plany! W każdym razie zachowujmy się jak gdyby nigdy nic. A skoro już jesteśmy – proszę na naradę! I tak właśnie sam miałem dać sygnał. W tym ostatnim stwierdzeniu szef BMW mija się trochę z prawdą, ale nikt o tym nie wie. Wywiadowcy odżyli. Nareszcie coś zaczyna się dziać! Co prawda... trzeba będzie zdać sprawę... Jeden tylko Skoczek ma zupełnie czyste sumienie, ba, nawet musiał się zdobyć na pewne bohaterstwo dla dobra sprawy... Więc oto znowu siedzą na brzegu piaskownicy. Kosma Szczęściarz, Ringo i Skoczek – tyłem do domu, bardzo blisko siebie; trzeba będzie mówić cicho, może rzeczywiście ktoś ich podsłuchuje? Jeden Ze-Zorro usiadł trochę bokiem, kątem oka może obserwować okno pokoju okradzionej wczasowiczki. Czuje, że Kosma ma podejrzenia w stosunku do niego, w związku z tym gwizdem. Ale on, Ze-Zorro, ma także w związku z tym samym pewne podejrzenia. – Co tak cicho? – denerwuje się Ringo. – Że też ta piekielna pompa musi milczeć właśnie teraz, kiedy by się przydała, żeby zagłuszyć, co będziemy mówili! No i patrzcie, pompa w tym momencie się odezwała! – Duchy podwórka są po naszej stronie! – mówi górnolotnie Ze-Zorro. Kosma Szczęściarz dopatruje się ukrytej aluzji w tym powiedzeniu, ale nic sobie z tego nie robi; on ma swoje plany co do Ze-Zorra, ale przyjdzie na nie czas. – Otwieram naradę. Proponuję, żeby każdy opowiedział swoje przygody. Tylko krótko. Zaczyna Skoczek, potem Ringo, potem Ze-Zorro. Ja będę mówił ostatni. Wal, Skoczek! Skoczek patrzy w niebo, jakby szukając natchnienia. Gdyby spojrzał tak po prostu bez żadnych zamiarów, zobaczyłby, że nad dachem wisi chmura w kształcie odwróconego na jeden bok żółwia. Widać w górze musiało pozostać jeszcze trochę wiatru, skoro żółw zdołał zmienić swa pozycję. Ale Skoczek interesuje się chmurami tylko wtedy, gdy widzi znikający w nich lub wyłaniający się z nich samolot. Niewykluczone, że w tej chwili nie zwróciłby uwagi nawet na samolot! Skoczek przywołuje swoje wspomnienia. Skoczek opowiada... – ...Więc powiedziałem matce tego szczeniaka parę słów do słuchu – kończy – wracam na plażę i widzę: nie ma ani babsztyla, ani mojego ubrania! Zdębiałem, niech ja skoczę! – I co zrobiłeś? – wykrzyknęli, jakby się zmówili. – Hm... A co wy byście zrobili na moim miejscu? – pyta Skoczek rozkoszując się zainteresowaniem, które wzbudził. Wszyscy myślą. Ze-Zorro także myśli, ale oprócz tego ciągle kątem oka obserwuje okno pokoju okradzionej wczasowiczki. I dzięki temu zauważył, że coś czarnego o milimetr, dosłownie o milimetr wysunęło się ponad parapet. – Ja bym poleciał na płatną plażę do twego brata ratownika – zabrał głos Kosma Szczęściarz. – Brat nie miał wtedy dyżuru. – Ja bym poszedł do „Meduzy” i zatelefonował do domu. – Aha! Po pierwsze: nie mamy telefonu. – To do kogoś ze znajomych! – A po drugie: nie miałem ani grosza na telefon! – A ja bym też poszedł do „Meduzy” i udałbym, że robi mi się słabo i wezwaliby Pogotowie i Pogotowie przywiozłoby mnie do domu! – strzela Ze-Zorro. Zastrzelił ich, fakt! Przez chwilę zaniemówili z wrażenia. – Ta... i moja mama by się okropnie przestraszyła! – odzyskuje głos Skoczek. – Ja nie taki... – Więc co zrobiłeś? Mów wreszcie! – pogania Kosma Szczęściarz. – Zwyczajnie, poszedłem do domu. – Jak to, w slipkach? – Nie byłem w slipkach, tylko w spodenkach plażowych – tłumaczy Skoczek. – Pewno, że czułem się trochę głupio bez koszuli w takie zimno, ale po pierwsze, mamy lato, a po drugie udawałem, że trenuję do biegów. W biegu się rozgrzałem, bo taki byłem zmarznięty, że bym grypy dostał jak nic! Co rzekłszy kichnął. – A jednak mnie bierze, niech ja skoczę. Raju! Chorować w wakacje to jakby człowiek sam na siebie wyrok śmierci podpisywał! – I co powiedziałeś mamie? – pyta Ringo, który ma nieczyste sumienie. – Miałem szczęście. Mama była w pokoju wczasowiczki! – Skoczek – rzekł uroczyście szef BMW – zachowałeś się na medal. Jak prawdziwy wywiadowca! Fakt, żeśmy wyruszyli bez dostatecznego przygotowania, że trzeba było ustalić sygnalizację i zwrócić trochę uwagi na pogodę. A teraz leć po sweter! Nie mogę przecież stracić mego zastępcy! Skoczek, acz niechętnie, leci po sweter.Już wraca. Ale się uwinął! – Ringo, twoja kolej – mówi szef BMW. Ringo nie jest już oczywiście ubrany jak „syn cudzoziemskiego dyplomaty przebywającego na wakacjach w Polsce”. Nie zdjął jedynie „złotego” sygnetu, bowiem jak wiemy, nie rozstaje się z nim nigdy. Kręci sygnet na palcu, niby to wielce zamyślony, a w gruncie rzeczy za pomocą tego prostego sposobu chce uniknąć wzroku kolegów. I udaje mu się: wszystkie spojrzenia skupiają się na sygnecie. – Ringo, mów! – ponagla szef BMW. Ringo zaczyna opowiadać. Z początku mówi starannie odmierzając słowa, bo przecież ma coś do ukrycia i nie może się zagapić, potem jednak, kiedy już przebrnął przez niebezpieczną rafę, rozpędza się, stopniowo zagrzewa. Ringo mówi: że szedł do „Grandu”, że oczywiście musiał przejść koło stacji benzynowej, no i spojrzał na tablicę, przeczytał kartkę i poszedł do hotelu śledzić babkę z żółto-białym psem collie. Dalszy ciąg słów ubiera własna fantazja Ringa! – No i kapujecie, tamci dwoje pojechali, zwiali mi sprzed nosa, więc myślę sobie, pójdę jeszcze rzucić okiem na samochody, bo właśnie podjechał fajowy jaguar. W jaguarze pawica siedzi, nawet nie najgorsza, więc obejrzałem sobie wóz i idę dalej, a tu jakiś typ mnie łapie za ramię i powiada, że jest milicjantem w cywilu i że czytał kartkę zostawioną – przez Skoczka – na tablicy, że widział, jak ją zabrałem i że wreszcie ma nas, czyli samochodowych złodziejaszków! Głowię się, jak tu prysnąć, po angielsku zagadałem do typa, on faktycznie z wrażenia zwolnił uścisk, szarpnąłem się i wtedy... I wtedy podjechała... ta pawica zapraszając mnie do jaguara... – Bujasz! – powiedział w tym miejscu Ze-Zorro. – Proszę cię bardzo, możesz iść ją zapytać! – strzelił oburzony Ringo. – Będzie jeszcze tydzień w Sopocie, mieszka w „Grandzie”! Patrzcie go, niewiernego Tomasza! – Spokój, spokój! – mitygował szef BMW – Ringo, mów, jak się wyplątałeś!Właśnie! – Najpierw siedziałem... ja wiem, ze dwie minuty, jakby mi język ucięli, myślałem, że to Angielka, a mnie jak na złość wszystkie słówka angielskie z głowy pouciekały! Nie był to moment zbyt przyjemny. Nawet się trochę spociłem, ale myślę, tak czy owak podziękować trzeba, wybawiła mnie przecież z nielichej draki. Więc mówię: „Thank you very much”. Bo tego jakoś nie zapomniałem... A ona odwraca się od kierownicy, uśmiecha się tajemniczo i mówi: „Zauważyłam, że był pan w tarapatach!” Powiedziała to po polsku, kapujecie? Więc ja się zacząłem śmiać i mówię, że rzeczywiście, bo ten facet wziął mnie za kogo innego! Wtedy ona, że mi pomogła, bo ma syna bardzo podobnego do mnie, kapujecie, i że go dawno nie widziała, bo pojechał z ojcem na Kubę. Bo to jest, kapujecie, żonica jakiegoś reżysera i powiedziała, że mąż jej do tej Kuby zabrać nie chciał, ale za to kupił jej na pocieszenie tego jaguara. Więc ja powiedziałem, że bardzo mi przyjemnie, że jej przypominam syna i że nawet chciałbym być tym synem, bobym sobie mógł Kubę zwiedzić, ale że teraz bardzo dziękuję za wszystko i muszę iść do domu, bo mama zapomniała klucze zabrać, jak szła po zakupy, i pewno już stoi pod drzwiami. Więc ona powiedziała, że szkoda, ale mnie odwiozła. – Tu, pod nasz dom? – wyrwał się znowu Ze-Zorro. – A gdzie?! Pod łaźnię! Tu zajechała, bracie, tym jaguarem, tylko żałowałem, że rano puchy koło domu i mało kto mnie widział! Więc ta pawica zatrzymała się przed naszą bramą i powiedziała, że z wielką przyjemnością by się kiedyś jeszcze ze mną spotkała, tak bardzo jej przypominam tego syna, a ona tak do niego tęskni... A ja jej na to, że w Sopocie nietrudno się spotkać, zwłaszcza że takiego wspaniałego wozu nie można nie zauważyć i że jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystko. I wysiadłem. A jaguar odjechał – zakończył Ringo z nutką melancholii. Cisza. Wywiadowcy siedzą lekko pochyleni do przodu, widać, że jeszcze przeżywają niezwykłe przygody Skoczka i Ringa: kto by przypuszczał, że właśnie tak wszystko się potoczy! I w ogóle niełatwo jest być wywiadowcą. To niebezpieczny fach! Ledwo zaczęli, a już ile komplikacji! – W każdym razie ty, Ringo, w „Grandzie” jesteś spalony! – mówi Ze-Zorro. – Chciałbym się już wreszcie dowiedzieć, gdzie ty jesteś spalony! – paruje Ringo.Ten Ze-Zorro! Ciągle się wtrąca, jakby mu zazdrościł przygody!Ze-Zorro rzeczywiście odczuwa zazdrość. Wie, że swojej przygody nie będzie mógł wcale opowiedzieć, choć tak naprawdę, to tylko on jeden jest na prawdziwym tropie! A nie może zdradzić się ze swoimi odkryciami, nie może zabłysnąć tak jak oni! Ze- Zorro przewiduje co prawda chwałę potem, gdy już zdemaskuje złodziei. Ale żyć myślami o przyszłej sławie, kiedy tymczasem koledzy zdobią się w laury, to doprawdy gorzka pigułka do przełknięcia! Co zrobić, musi ją przełknąć! Prowadzi przecież, w tajemnicy przed kolegami, grę na własną rękę, według własnej koncepcji, że rozwiązanie kryminalnej zagadki można otrzymać szukając śladów pozostawionych przez złodzieja na podwórku lub w mieszkaniu okradzionej wczasowiczki. A teraz oni sobie pomyślą, że jak zwykle coś mu się nie powiodło. Wiadomo: zezowate szczęście! – Ja nie mam nic do opowiadania – rzuca niechętnie słowa prosto w pełne zaciekawienia twarze wywiadowców. – Chodziłem po Monte Cassino, zgodnie ze swoim przydziałem, przyglądałem się ludziom, ale nie zauważyłem nic podejrzanego. W pewnym momencie poszedłem aż pod „Pawilon” przy molo i... i... dalszy ciąg to już opowie Kosma. To ja tyle. Szef BMW nie spuszczał wzroku z twarzy Ze-Zorra, kiedy ten mówił. Brwi nad burbońskim nosem zbiegły mu się w grubą krechę, ale szybko rozsunęły się z powrotem, wróciły na swoje miejsce ponad oczami, które zawsze patrzyły ze zdradliwą łagodnością... Kosma Szczęściarz zamrugał powiekami, niby że jakiś okruch wpadł mu do oka, a w rzeczywistości po to, aby ukryć inkwizytorski błysk swego spojrzenia. Owszem, ma pewne podejrzenia co do Ze-Zorra, nie zamierza się jednak z nimi zdradzić... – Nasz Ze-Zorro też miał dziś swoją porcję przygody – mówi aksamitnym głosem. – Muszę powiedzieć, że bez wahania rzucił mi się na pomoc, kiedy napadli na mnie troglodyci. Tu robi wymowną pauzę, patrzy serdecznie na Ze-Zorra. Ze-Zorro nie wierzy w tę serdeczność, zaciska spocone ręce. „Kpiny sobie ze mnie robi! Zawsze sobie robi ze mnie kpiny! – myśli. – Jeszcze mu się nigdy nie zdarzyło szczerze mnie pochwalić!” Ach... a za tę pochwałę Ze-Zorro oddałby nie wiem co! Bowiem czas wyznać: niezmiernie i od lat podziwiał Kosmę Szczęściarza... Jakże by chciał być takim, jak on! Niestety. Każdy jest sobą – i choćby na głowie stawał, nie może być kimś innym. Więc gdyby chociaż mógł stać się najbliższym Kosmy przyjacielem! Ale na przeszkodzie zawsze stawał zez, ten przeklęty zez! Teraz jednak Ze-Zorro przygotuje coś takiego, że Kosma będzie musiał potraktować go poważnie. Na razie może tylko mocno zacisnąć ręce, uzbroić się w cierpliwość i nie spuszczać oczu pod wzrokiem szefa BMW. – Jacy troglodyci? Kosma, kto cię napadł? – przerywa ten milczący pojedynek Ringo. – Opowiadaj! Kosma odwrócił oczy od Ze-Zorra. Ze-Zorro rozluźnił dłonie. Szef BMW opowiada. Ze-Zorro kątem oka zerka w stronę pokoju okradzionej wczasowiczki i widzi, że znad parapetu wysunęła się Dolores, machnęła w jego kierunku kruczoczarną peruką, po czym schowała się z powrotem. „Przede mną się nie kryje... – myśli wzruszony mimo woli Ze-Zorro. – Chce, żebym wiedział, że ona tam siedzi i słucha!” Szef BMW doszedł właśnie do momentu, w którym milicjant gwiżdżąc przeraźliwie przeskakuje barierkę ogródka kawiarni „Pawilon” – i przerwał. Nie dla większego efektu; po prostu Skoczek trącił go nogą, głową zaś wskazał w stronę sterty żelbetowych bali. Stał tam korpulentny pan w eleganckim ciemnym garniturze. Stał i patrzył na nich spoza przeciwsłonecznych okularów, niewykluczone, że już od dłuższego czasu! Widząc, że zwrócono na niego uwagę, uśmiechnął się swobodnie i ruszył ku piaskownicy. Tym samym w naradzie musi nastąpić przerwa. Pan w eleganckim ciemnym garniturze idzie prosto ku piaskownicy uśmiechając się nieustannie, idzie swobodnym, niespiesznym krokiem spacerowym. Wywiadowcy BMW patrzą na niego bez uśmiechu i raczej niezbyt przyjaźnie. W tym czasie chmura-żółw zdołała ostatecznie zmienić znowu swoje położenie i oto długa żółwia szyja kiwa się ledwo dostrzegalnie nad samym skrajem dachu, co wygląda, jak gdyby olbrzymi żółw wpatrywał się w eleganckiego chociaż korpulentnego pana. Ten zaś znajduje się już przy piaskownicy. I co robi? Spokojnie wyjmuje z kieszeni gazetę, starannie rozkłada ją na brzegu piaskownicy i siada. Niestety, nie zdejmuje ciemnych okularów, nie widać więc, czy oczy ma równie miło uśmiechnięte. Za to dobrze widać oczy za okularami Ze-Zorra: te oczy wprost wychodzą z orbit! Ze-Zorro bohaterskim wysiłkiem woli tłumi krzyk: „To ten facet! Ten facet! Czy oni go nie poznają? Nie. Nie poznają! Tym lepiej. Jeden zero dla mnie!” Pan w eleganckim ciemnym garniturze zdaje się nie dostrzegać pomieszania Ze- Zorra ani niezbyt przyjaznych min pozostałych wywiadowców. Uśmiecha się jeszcze szerzej, poprawia się na niezbyt wygodnym brzegu piaskownicy, podciąga w górę spodnie o idealnie zaprasowanych kantach, wreszcie zaczyna: – Wy, chłopcy, jesteście z tego domu? – A czemu to pana interesuje? – bierze w swe ręce inicjatywę szef BMW. – Bo słyszałem, że tutaj kogoś okradziono. Więc jeżeli jesteście z tego domu, to niewykluczone, że moglibyście dostarczyć mi jakichś informacji – pada zadziwiająca odpowiedź. Ze-Zorro, który jej się spodziewał, omal nie rąbnął z wielkiej emocji pięścią w krawędź piaskownicy, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili i udał, że wielce go pochłania przesypywanie brudnego piasku przez palce. Jego koledzy nie kryli zaskoczenia.Kosma Szczęściarz opanował się pierwszy. – A niby z jakiego tytułu ma pan prawo żądać od nas informacji? – rzuca gładkie zdanie. – Brawo, chłopcze! – mówi z uznaniem pan w eleganckim ciemnym garniturze i wyciąga z portfela legitymację. – Pozwólcie, że się przedstawię. Porucznik Konar z KM MO. Prowadzę śledztwo w sprawie tej właśnie kradzieży. I nie tylko tej – dodał tajemniczo. Coś podobnego! Porucznik MO w cywilu! Ta rewelacja sprawiła, że Ringo szybko pochylił się i wyciągniętym z kieszeni dżinsów scyzorykiem zaczął grać sam z sobą w pikuty. Chciał w ten sposób stać się mniej widoczny. Proszę, do czego doszło! Musi drżeć na słowa: „milicjant w cywilu!” Kosma Szczęściarz też czuje się niewyraźnie, mimo że jego gonił – mundurowy. Nie najlepszego samopoczucia w niczym jednak nie uzewnętrznia. Myśli tylko bardzo intensywnie: „Facet z milicji, może w sprawie kradzieży, a może i nie, kto go tam wie, zresztą wykluczone, aby tamten, co nas gonił, dowiedział się, gdzie mieszkamy, pobiegliśmy przecież w zupełnie innym kierunku, poza tym ja byłem ucharakteryzowany, a Ze-Zorro włączył się tak nagle, że z pewnością nie zdołano mu się przyjrzeć, ale jeśli facet przyszedł istotnie w sprawie kradzieży, to i tak mu nie pomożemy, chyba żeby... Ze-Zorra podpuścić, żeby się popisał swoją koncepcją! Tym samym nasza nie zostanie ujawniona...” Ten monolog wewnętrzny w relacji zajmuje dużo miejsca, czytelnik chyba już poznał na tyle szefa BMW, aby domyślić się, że w rzeczywistości trwał bardzo krótko i że Kosma przywołał natychmiast na usta swój zniewalający uśmiech (w którym pewne osoby upatrywały źródło jego szczęścia). – Bardzo nam przyjemnie poznać pana, panie poruczniku – mówi omiatając tegoż spojrzeniem swych zdradliwie łagodnych oczu – i czujemy się zaszczyceni tym, że zwrócił się pan do nas. Rzeczywiście mieszkamy w tym domu. Obawiam się jednak, że niestety, jeśli idzie o informację, to nie na wiele się przydamy... Przestępca działał w nocy... – Aha, więc sądzisz, że był to jeden przestępca... – podchwycił porucznik Konar, uśmiechając się przy tym zachęcająco. – Tak naprawdę, to ja nie wiem, co mam sądzić – paruje Kosma Szczęściarz uśmiechając się przy tym jeszcze bardziej zniewalająco. – Co innego czytać o takich aferach w kryminale, a co innego zetknąć się z nimi w życiu, prawda? W książkach zawsze się przypuszcza, że przestępca musi zostawić jakieś ślady na miejscu przestępstwa. – Co mówiąc Kosma Szczęściarz patrzy na Ze-Zorra: przynęta chwyci? Nie chwyciła! Ze-Zorro milczy. Ze-Zorro ciągle przesypuje przez palce brudny piasek z piaskownicy, pozornie zupełnie nie zainteresowany przebiegiem rozmowy. „Hm... – pomyślał Kosma. – Skoro Ze-Zorro milczy, skoro Ze-Zorro nie chce olśnić porucznika swoją teorią, to muszę to zrobić za niego”. – Mówiłeś coś o śladach... – wtrącił zachęcająco porucznik Konar. – Tak, właśnie – podejmuje szybko Kosma Szczęściarz. – Jedyne, co możemy przypuszczać, to właśnie to, że przestępca zostawił jakieś ślady, no, ale z pewnością panowie z milicji już wszystko zauważyli... To nasze podwórko, pan widzi, jest bardzo wygodne dla różnych przestępców. Ma ono przejście na dwie ulice, pełno różnych zakamarków... W sezonie to niejeden raz w nocy tędy wieją chuligani z jakiejś rozróby na Monte Cassino. Porucznik Konar przestał się uśmiechać. – Tak, tak – mówi poważnie. – My wiemy o tym podwórku. – Nie sądzi pan – strzela szef BMW – że złodziej mógł gdzieś tutaj ukryć zrabowane przedmioty? Ta „wystrzałowa” sugestia była niczym podmuch wichru, który przynosi burzę. Burza oczywiście rozszalała się w sercu Ze-Zorra. „Kosma prowadzi nieuczciwą grę! – krzyczało w nim wszystko. – Rzuca na przynętę moją koncepcję, żeby osłonić własną! I w dodatku, jak zwykle, kpi sobie ze mnie! I co najgorsze, gotów mi wszystko popsuć! Ten kretyn nie wie, do kogo mówi! Nabrał się na tego «milicjanta»! Wszystko mi popsuje!!!” Aby ukryć złość, a może, aby z niej ochłonąć, spojrzał w stronę domu okradzionej wczasowiczki i zobaczył, że Dolores zupełnie już otwarcie słucha rozmowy przy piaskownicy, co więcej: że jest niezwykle czymś poruszona. Ze-Zorro poznał to po wiele mówiących oznakach, jak ręka przyciśnięta do ust, jakby dla stłumienia krzyku, oczy rozszerzone do rozmiaru dwu spodków; no i... nie patrzyła na Ze- Zorra nie odpowiedziała na jego spojrzenie! Tymi rozszerzonymi oczami wpatrywała się w Kosmę Szczęściarza. W burzę szalejącą w sercu Ze-Zorra wdarł się jakiś lodowaty powiew. Tak, to zazdrość. „Nawet ją chce mi zabrać!” – myśli Ze-Zorro. Niedorzecznie, fakt. Zazdrość jednak na ogół objawia się w niedorzecznościach, z czego warto sobie zdawać sprawę. Opisując stan ducha Ze-Zorra przegapiliśmy moment, w którym porucznik Konar zadał pytanie. Było to następujące pytanie: – Dlaczego sądzisz, że złodziej mógł tutaj na podwórku ukryć zrabowane przedmioty? Ze-Zorro oderwał się od swoich rozmyślań właśnie w chwili, kiedy Kosma odpowiedział: – No dlatego, że ja myślę, że złodziej mógł nie chcieć pętać się po nocy z podejrzanym tobołem i na razie wolał wszystko ukryć gdzieś tutaj. Tak czy owak, cóż szkodzi przeszukać podwórze! Ze-Zorro słuchał tego, co mówi Kosma, jednocześnie jednak nie spuszczał oczu z okna okradzionej wczasowiczki. Słowa Kosmy Szczęściarza w zagadkowy sposób podziałały na Dolores, bowiem, ledwo przebrzmiały, natychmiast znikła, i to znikła nie spojrzawszy nawet na Ze-Zorra, nie dając mu żadnego porozumiewawczego znaku! Słowa Kosmy podziałały również na porucznika Konara. Wstał, otrzepał spodnie o idealnie zaprasowanych kantach. – Może masz rację, kolego – rzekł ze swym miłym uśmiechem. – W każdym razie dziękuję za rozmowę. Gdybyście zauważyli coś podejrzanego, dajcie mi znać do komendy MO. To do widzenia, chłopcy! „Dajcie mi znać do komendy! A, bezczelny!” – myśli patrząc za odchodzącym Ze- Zorro, po czym wyjął z kieszeni żółto oprawny notes i napisał w nim dwa słowa. – Kosma – mówi nie wiadomo dlaczego szeptem Skoczek. – Dlaczego nie powiedziałeś mu o BMW? Milicji trzeba pomagać, a ty skierowałeś go na fałszywy trop... – Milicja da sobie radę bez nas! – odpowiada Szczęściarz. – A jeśli my pierwsi wpadniemy na ślad, to czeka nas nie lada rozgłos! Nie chcesz być opisany w gazecie? – Już jest opisany! – strzela Ringo. To właśnie on pierwszy spostrzegł, że porucznik zostawił na brzegu piaskownicy gazetę, na której siedział, a że był to ‘Wieczór Wybrzeża”, wziął ją do ręki natychmiast, kiedy tylko elegancki milicjant w cywilu znalazł się poza podwórkiem. I od razu zobaczył tę notatkę! – Słuchajcie – mówi z trudem hamując drżenie głosu – co piszą! Tajemniczy wypadek na dzikiej plaży w Sopocie. Kto zidentyfikuje ubrania należące najprawdopodobniej do topielca? Dziś w godzinach południowych zgłosiła się do Komendy Miejskiej MO w Sopocie pewna wczasowiczka z Poznania. Przyniosła ubranie należące do chłopca, który plażował obok niej i nie wrócił z kąpieli w morzu... Cisza. A potem w tej ciszy – śmiech jak wystrzał! – O, rany! – krztusił się ze śmiechu Ze-Zorro. – Ale mamy osiągnięcia! Skoczek został się za topielca, Ringo za złodzieja samochodowego i jeszcze w dodatku ukradziono nam płytę z Rollingstonesami! Ale sukcesy, cha, cha, cha!!! Ze ścigających zamieniliśmy się... w ściganych. Śmiech umilkł tak, jak się rozpoczął – w ciszy. Była to cisza, podobnie jak poprzednia, zrodzona przez wielkie zaskoczenie. Zaskoczeniem była nie tyle treść notatki. Zaskoczeniem był nie tyle wybuch Ze-Zorra, ile jego śmiech. – Wyręczyłeś mnie – mówi sucho Kosma Szczęściarz. – Sam zamierzałem zrobić bilans wydarzeń dzisiejszego dnia. Ale zrobić bilans każdy potrafi. Sztuka – wyciągnąć wnioski i ułożyć plan dalszego postępowania! – Ale Kosma, co z tą płytą? Kto ci ją ukradł? – wtrąca niecierpliwie Ringo. – Prawda! Nie skończyłem opowiadać...Kosma Szczęściarz opowiada.Chmura-żółw wysunęła się już zupełnie znad dachu i teraz wisi prosto nad ich głowami, tylko że już właśnie przestaje być żółwiem, a przekształca się w monstrualnego barana – sunie z wolna ku dwom samotnym topolom, co wygląda jak bojowa szarża na bezbronne drzewa. Monstrualnemu baranowi przybywają posiłki: znad wędzarni ciągnie smok z szeroko otwartą paszczą. A zza domu wyłania się najeżony wał nowych chmur; jakby czołgi atakowały zwartym szeregiem. Kosma skończył. Nie znaczy to, że w ogóle skończył mówić. Ba, minę ma taką, że można bezbłędnie przypuścić, iż zamierza wygłosić większe przemówienie. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że musi takie przemówienie wygłosić: Skoczek i Ringo wyglądają jak... skarcone niesprawiedliwie psy, Ze-Zorro – jakby marzył, aby mu język ucięto i w dodatku posiekano na drobne kawałki... Co w takiej sytuacji może zrobić dobry szef? Musi tę sytuacją „ująć w silne ręce”. – Panowie! – mówi szef BMW. – Istotnie ponieśliśmy dziś szereg klęsk. Ale są to klęski pozorne. Tak, pozorne, powtarzam. Nie mamy żadnego doświadczenia jako detektywi. Więc te klęski potrzebne nam były do tego, ażeby trochę tego doświadczenia zdobyć. Teraz już wiemy, czego robić nie należy i co robić należy. A więc: nie należy przede wszystkim działać pojedynczo, bo zważywszy na nasze wyżej wymienione niedoświadczenie, trudniej wybrnąć z tarapatów, które, rzecz to zrozumiała, czyhają na każdego detektywa będącego na tropie. A więc: należy się podzielić na ekipy. Poza tym jeszcze rano przed Biurem Młodzieżowych Wywiadowców stało tylko jedno zadanie: znaleźć ukradzione wczasowiczce przedmioty. Obecnie zaś mamy jeszcze drugie zadanie: znaleźć płytę z Rollingstonesami, ukradzioną... mnie. To drugie zadanie uważam na obecnym etapie za ważniejsze. – Co ty, Kosma! – ośmielił się przerwać Skoczek. Kosma Szczęściarz nie przewidywał przerw w swoim przemówieniu, a to z tej prostej przyczyny, że bał się stracić wątek; kiedy bowiem wpadł w trans, wiedział, że za nic w świecie nie wolno mu z niego wypaść, jeśli nie chce stracić okazji zabłyśnięcia genialną koncepcją: rodziły się właśnie w transie! – To drugie zadanie uważam za najważniejsze – powtarza więc, jakby nie dosłyszał słów Skoczka. – Ostatecznie okradziona wczasowiczka ma do swej dyspozycji aparat milicyjny. A płyty nikt za nas nie znajdzie. Nie możemy zgłosić kradzieży, bo musiałbym się przyznać, że brałem udział w bójce. A płytę muszę odzyskać. Jaki ten Malarz jest, taki jest, pożyczoną rzecz muszę oddać. Niewykluczone zresztą, że ta płyta rzeczywiście przynosiła mu natchnienie. Twórcy mają kota, każdy wie, bez tego nie byliby twórcami! Zatem pierwszoplanowe zadanie BMW brzmi: „odzyskać płytę!” – Ale jak? – ośmielił się znów wtrącić Skoczek. Ze zrozumiałych względów bardziej mu leżało na sercu wykrycie złodziei, którzy okradli „jego” wczasowiczkę niż oddanie płyty Malarzowi. Kosma Szczęściarz przymknął oczy. Wyglądał naprawdę jak w transie. Jak człowiek na sekundę przed wielkim odkryciem. Rzeczywiście był na sekundę przed wielkim odkryciem. – Eureka! – krzyknął zrywając się z miejsca. – Mam! – Kosma, ciszej! – syknął Ringo. – Może ktoś podsłuchiwać...Nie wywarło to żadnego wrażenia na Kosmie Szczęściarzu, za to na Ze-Zorra podziałało jak ukłucie szpilką. Spojrzał ku oknu okradzionej wczasowiczki: za firanką niewątpliwie ktoś stał! – Mam! – powtórzył szef BMW. – Więc pytanie brzmi: w jaki sposób odzyskać płytę? Szukać jej po Sopocie to jakby szukać przysłowiowej igły w stogu siana. Płyta z Rollingstonesami to rzadkość, nie to, co szlafrok frotte czy radio tranzystorowe. Nie pozostaje więc nic innego, jak zastawić pułapkę na złodzieja. Pułapkę na złodzieja?Nawet Ze-Zorro okazał zaciekawienie. – Pewnie chcecie wiedzieć, jak ma wyglądać ta pułapka – podjął Kosma Szczęściarz, a oczy jego strzelały istnymi fajerwerkami radości. – Otóż... urządzimy koncert bigbitowy! Nie ma rady, trzeba zrobić wymowną pauzę, przy okazji zerknąć ku niebu, po pierwsze, po to, aby go użyć na świadka niezwykłego pomysłu szefa BMW, po drugie, aby sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja na niebieskim froncie: rety, zwarty szereg chmur-czołgów dosłownie pcha przed sobą monstrualnego barana! Smok sunie mu na ratunek! Ogólna bitwa tuż, tuż!... – Jak to... koncert bigbitowy? Kto go urządzi? – nie wytrzymał Skoczek podskakując z wielkiej emocji. – Przecież mówię: „urządzimy”, to znaczy: my – tłumaczy cierpliwie Kosma Szczęściarz. – Jak to: my? Przecież nie mamy żadnego instrumentu! – Nie umiemy grać! – Nie umiemy śpiewać! – Spokój, panowie, spokój! – odpiera tę nawałę wykrzykników Kosma. – Pozwólcie mi skończyć, a wszystko będzie jasne. Otóż urządzimy koncert na niby. – Na niby?! – Tak. Zrobimy z tektury „gitary elektryczne”, pomalujemy je lakierem i będziemy udawali, że gramy i śpiewamy. A piosenki będą szły... z magnetofonu. Kapujecie? – Spojrzenie Kosmy mówiło przy tym niedwuznacznie: „Przyznajcie, jaki wasz szef jest genialny!” Przyznali. Jakże by nie! Race podziwu strzelały pod samo niebo, na którym tymczasem ogólna batalia stała się faktem dokonanym: wojska przeciwników zbiły się w jedną czarną, kosmatą chmurę. Najpierw spadły pojedyncze krople. Jedna z nich rozprysnęła się na policzku Ze- Zorra, który rzucił okiem ku niebu i tak jakoś po drodze zerknął w okno okradzionej wczasowiczki: zza firanki wysunęła się ręka, ręka trzymała biały kartonik, a na białym kartoniku wykaligrafowano dużymi czarnymi literami dwa słowa: Przyjdź potem Serce Ze-Zorra rozkurczyło się pod wpływem przyjemnego ciepła... Niech sobie Kosma Szczęściarz triumfuje! On, Ze-Zorro, nie złożył broni! Kosma rzeczywiście triumfował, ale już nie na podwórku. Z powodu nagłych, a nieprzewidzianych okoliczności musieli się przenieść na klatkę schodową: chmura bowiem chlusnęła szczodrze wodą. – Rety, Kosma, ale wymyśliłeś historię! Niech ja skoczę! – zawołał Skoczek, ledwie znaleźli się w sieni. – Tylko jak zamierzasz to wszystko uskutecznić? – Szczegóły obmyślimy potem – odpowiedział Kosma. – W każdym razie liczę, że faceci, którzy buchnęli Rollingstonesów, są fanami bigbitu, więc na koncert przyjdą. A przyjdą z płytą, bo będą chcieli, żeby innych krew zalała z zazdrości! – To znaczy, rezygnujesz z poszukiwań tego, co ukradziono wczasowiczce Skoczka? – włączył się Ze-Zorro, a to oznaczało, że wziął się już w garść. – Skąd! Podzielimy się na dwie grupy i... Coś wielkiego, rudawego, ponadto przeraźliwie szczekającego skoczyło na Kosmę. Odruchowo cofnął się, a jednocześnie zabrzmiał głos: – Beri!Coś wielkiego, rudawego przestało szczekać i potulnie ułożyło się na posadzce, a z gęstej szumiącej ulewy wyłoniły się jak aktorzy zza kurtyny, dwie postacie. Wywiadowcy BMW, wszyscy co do jednego, jak ich było czterech, wydali głośne: – Ooo!... Nie mogli powstrzymać tego okrzyku, naprawdę nie mogli! Bo w ciasnej sieni, dosłownie o dwa kroki od nich, stała... tajemnicza para z biało-żółtym psem collie! To właśnie oni wyłonili się z deszczu jak zmaterializowane duchy Przygody! Wywiadowcy BMW po wydaniu owego głośnego: „Ooo!...” – zaniemówili. Tajemnicza para z biało-żółtym psem collie również nie zdradzała ochoty do rozmowy. Cisza zapanowała na klatce schodowej, tylko szum deszczu głuszył oddechy rozgorączkowanych wywiadowców; ale i ten szum, zrazu przypominający huk wodospadu, ucichł stopniowo, wiadomo, z wielkiej chmury mały deszcz. Chmury rozpłynęły się powoli, niebo pojaśniało i oszołomieni chłopcy spostrzegli, że dziewczyna ma narzucony na ramiona... pomarańczowo-żółty szlafrok frotte! Użyła go jako prowizorycznego okrycia przed deszczem. Szlafrok nasiąkł wodą, pod wpływem ciężaru kołnierz odchylił się i... – Trzymajcie mnie, to chyba czary! – jęknął Skoczek.Na odchylonym do tyłu kołnierzu znajdowała się... etykietka, a na etykietce stało jak wół: „made in Budapest”! Tak, zdążyli to przeczytać, choć na widok pojaśniałego nieba dziewczyna otuliła się szczelniej szlafrokiem, towarzyszący jej mężczyzna gwizdnął na psa, pies podniósł się niechętnie. Wyszli. Skoczek chciał rzucić się za nimi, ale Kosma w porę go powstrzymał. – Stój, wariacie! Przecież wiemy, gdzie ich szukać! Trzeba pomyśleć! – Jak tu myśleć, kiedy się dzieją takie rzeczy! To chyb czary, niech ja skoczę! ROZMYŚLANIA PODCZAS SPACERU.KANONADA NA WRAKU.ZACHÓD SŁOŃCA NR 1.KOMPROMITACJA.ZACHÓD SŁOŃCA NR 2. BMW dalszy ciąg swoich obrad, zapoczątkowanych, jak wiadomo, w piaskownicy przy pogodzie, a kontynuowanych w sieni podczas deszczu, postanowiło odbyć w trakcie wieczornego spaceru, hen, poza granicami podwórka. Stanąć na skraju plaży późnym popołudniem, kiedy zmierzch jeszcze nie zgasił piasku – niezwykłe to doprawdy wrażenie: brzeg morza przypomina opuszczone pole bitwy, nad którym po zgiełku walki zawisła oszałamiająca cisza, wszędzie, jak okiem sięgnąć, puste już doły, fortece, barykady z piasku i kamieni oraz inne umocnienia najprzeróżniejszych kształtów. Złudzeniu przydaje siły fakt, że po tych fortyfikacjach spacerują w poszukiwaniu żeru ponure ptaszyska – gawrony, spacerują i co chwila unoszą się ku górze, przeganiane przez zaniepokojone konkurencją mewy; mewy zwyciężają, drobiąc śmiesznie sztywnymi czerwonymi nóżkami po opustoszałej plaży – myszkują. Morze – gładkie, nieruchome – zaledwie muska piasek, woda tuż przy brzegu fosforyzuje, gęsta, oleista, a daleko na horyzoncie, gdzie morze zlewa się z niebem, różowy w zachodzącym słońcu statek powoli zagłębia się w szarość rozwieszoną niczym zakurzona pajęczyna nad Helskim Półwyspem. Na prawo – ciemna, przetkana jaśniejszymi szczelinami, jakby spękana pod wpływem trzęsienia ziemi – ściana chmur przesłania Gdańsk. A na lewo... na lewo płyną ku plaży pełzające na powierzchni wody płomienie – niby z rozpalonego na dnie morskim gigantycznego ogniska. Wystarczy spojrzeć jeszcze bardziej w lewo, aby stwierdzić, że na cypelku orłowskim wybuchł wulkan; rozżarzona do czerwoności lawa spływa na las, las goreje, nieomal słychać trzask pękających w ogniu drzew, z niewidzialnego krateru bije wysoko pomarańczowa fontanna, płomienne krople opadają na morzę, tworzą owe pełgające po powierzchni fal płomyki... Ze-Zorro i Skoczek stoją na skraju plaży, czują się trochę dziwnie nie tylko dlatego, że są pod wrażeniem brzegu morskiego o zachodzie słońca; czują się dziwnie – dlatego, że są tutaj razem, we dwóch, i dlatego, że wydarzenia tego dnia, który właśnie dobiega końca, wprawiły ich w stan lekkiego oszołomienia. – Chodź, pokażę ci ten wrak! – decyduje się Skoczek. – Żeby nie ta historia z kradzieżą, tobyśmy tutaj bawili się w piratów! Wiesz – wyznaje poufnie – ja tam wolę się bawić niż tak naprawdę... wiesz... Kiedy się bawisz, to wszystko jest tak, jak sobie z kolegami zaplanowałeś, a w życiu to stale coś wyskakuje i człowiek ma wrażenie, że stale ktoś z niego wariata stroi! Niech ja skoczę! Na przykład, powiedz sam, czy to nie były czary z tą tajemniczą parą? – A czy ci nie przyszło do głowy, że to można logicznie wytłumaczyć? – odpowiada Ze-Zorro. – Szli sobie po prostu ulicą Pułaskiego, kiedy złapał ich deszcz. Więc szybko skręcili w nasze przejście i schowali się na klatkę schodową. A szlafrok to również może być po prostu zbieg okoliczności. Oni mogą być cudzoziemcami, Węgrami... A jeśli nie, to mało teraz ludzi od nas na Węgry jeździ? Brr, jaki ten piasek zimny! Nie da się iść bez butów! Dzień, jak pamiętamy, nie był zbyt ciepły, plaża nie zdążyła się nagrzać, a teraz od morza wiało chłodem; nic dziwnego więc, że wywiadowcy czym prędzej włożyli z powrotem zdjęte przed chwilą sandały, po czym ruszyli na skos ku miejscu, gdzie z wody wyrastał wrak, niczym zastygła wysepka wulkanicznej lawy. Ciągle czuli się nieswojo. Choć mieszkają w jednym domu, choć wyrastali przy jednej piaskownicy, nigdy jeszcze do tej pory nie znaleźli się tak sam na sam, we dwóch, bez całej paczki! A teraz z woli szefa BMW zostali zespoleni w jedno, stanowią „ekipę”. Nieswojo czuje się zwłaszcza Skoczek: oczywiście najczęściej chodził „całą paczką”, ale zdarzało mu się przebywać tylko z Kosmą albo tylko z Ringiem – z Ze-Zorrem nigdy. Żeby już niczego nie ukrywać, należy powiedzieć, że Skoczek trochę się bał Ze-Zorra, uważał, że jest on „dziwny” i chyba „ma trochę nie po kolei”; w każdym razie nigdy nie wiadomo, jak z nim mówić, bo ni z tego, ni z owego odpowiada złośliwością albo sam dopatruje się złośliwości w najbardziej niewinnym odezwaniu. Toteż Skoczek doprawdy bardzo jest zdziwiony tym, że Ze-Zorro tak „normalnie” z nim teraz rozmawia. „Ma głowę chłopak! – myśli z mimowolnym uznaniem. – W końcu to on wpadł na pomysł, w jaki sposób odzyskać moje ubranie. To on poradził, aby namówić brata ratownika, żeby poszedł na milicję i zgłosił, że wyratował „topielca”, do którego należy znalezione na plaży ubranie... Brat – równy facet, zgodził się. Tak, Ze-Zorro ma głowę! Umie wytłumaczyć, co i jak. Diabli wiedzą, dlaczego zawsze nie jest taki, tylko zgrywa się na niepojęte dziwadło!” – Możliwe, że masz rację z tą tajemniczą parą – mówi, rad z „normalnego” przebiegu rozmowy – nawet na pewno masz rację. Ale, widzisz, właśnie fakt, że oni tak nam się pętają wciąż przed oczami, zwłaszcza że jednak ich podejrzewamy, mnie denerwuje! Poza tym mimo wszystko, dopóki nie sprawdzimy, co i jak, nie możemy ich skreślić z listy podejrzanych. Więc ja właśnie proponuję, żebyśmy to jak najszybciej sprawdzili, bo tylko wtedy będziemy mogli spokojnie szukać innego tropu! Nie? – Yhm – mruknął niechętnie Ze-Zorro. Przyjął jako ironię lub co najmniej fakt mocno podejrzany powierzenie mu przez szefa BMW śledztwa w sprawie ukradzionych przedmiotów (ekipa „W”), gdy tymczasem sam wraz z Ringiem odkomenderował się do sprawy odzyskania ukradzionej płyty Rollingstonesów (ekipa „P”), Skoczek jako zastępca szefa BMW objął oczywiście kierownictwo ekipy „W”, a Ze-Zorro uważał go za niezbyt mądrego poczciwinę. Skoczka istotnie żaden zez, żadne niezwykłe szczęście, żaden pozłacany sygnet nie wyróżniał z wielkiej gromady rówieśników! A jednak był w „paczce czterech” i można zaryzykować twierdzenie, że był w tej paczce niezbędny. – Więc musimy zrobić plan – podejmuje Skoczek; oczywiście traktuje na serio swą funkcję kierownika ekipy „W”. – Yhm! – mruknął Ze-Zorro. – Trzeba pomyśleć. Myśl ty, będę myślał i ja – dodaje chytrze. – Potem uzgodnimy. Skoczek myśli: „Jak sprawdzić, czy tajemnicza para z biało-żółtym psem collie to złodzieje, czy nie?...” Ze-Zorro myśli: „Może złodzieje rzeczywiście ukryli znalezione przedmioty gdzieś w obrębie podwórka?... Co miała oznaczać dziwna reakcja Dolores na tę sugestię, wysuniętą przez Kosmę podczas wizyty porucznika Konara?...” Próbował delikatnie wybadać dziewczynkę metodą H. Poirot, niestety, bez większych rezultatów. A przecież nawet zaniósł jej swoje zdjęcie; nie omieszkał przy tym siląc się na dowcip powiedzieć: „Patrz, na tym zdjęciu mój zez wyszedł jak żywy!” Dolores zignorowała tę uwagę. A przecież jest niegłupia. I spostrzegawcza. To przecież ona zapytała: „Zauważyłeś, do kogo był podobny ten porucznik?” Zaskoczony, skinął głową, że tak. „Myślisz, że to ten sam?” – pytała z niepokojem. „Jestem pewny”. Ledwo to powiedział, Dolores wyciągnęła z kąta czarną perukę-ropuchę i założyła ją na głowę, trochę na bakier, co wyglądało makabrycznie; nauczył się już to odczytywać: był to wyraz jej niezadowolenia. „Właśnie dlatego chciałam, żebyś przyszedł – szepnęła oglądając się na bok. – Dlatego, żebyś mi powiedział, co o nim myślisz. Więc lepiej będzie, jak sobie teraz pójdziesz. Dziękuję za zdjęcie! Aha, to ja wtedy gwizdałam, wiesz? To ja dałam sygnał zwołujący was na podwórko”. Owszem, domyślał się. „Dolores – powiedział nagle. – Pomóż mi. Ja muszę się często oddalać z podwórka. Ty jesteś tu ciągle. Obserwuj! Będziemy działać razem. Pomożesz mi?” Nie wiedział dlaczego, ale ukrywająca się pod monstrualną czarną peruką „made in Hollywood” dziewczynka budziła w nim zaufanie, jakiego nigdy w stosunku do nikogo nie odczuwał. Milczenie. Szara chmura w oczach. „Może ci pomogę – powiedziała Dolores. – Może nawet więcej, niż przypuszczasz” – dodała zagadkowo. „Co miała na myśli?” – głowi się Ze-Zorro idąc po zimnym piasku, który wsypywał się do sandałów, chłodził poprzez skarpetki. „Gdybyśmy tak poszli do «Grandu» i spróbowali zajrzeć do rejestru gości...” – duma Skoczek. Zamyśleni nie spostrzegli, że wulkan na orłowskim cypelku zamienił się tymczasem w lej wciągający w głąb wszystkie rozproszone po morzu płomienie. Doszli już prawie do samego wraku. Ale nie tylko oni kierowali się ku zatopionemu statkowi. Kierowali się tam również dwaj mężczyźni, i to „bardzo” się „kierowali”, bo właśnie wsiadali do obdrapanej pychówki. Zdawali się przy tym kłócić. – Lepiej już uciąć głowę niż rękę – mówi wyższy. – Bardziej oryginalnie. I skutecznie. – Przestań, Jerzy, bo tym razem tak ich urządzę, że zostaną się za kaleki do końca życia! Co mówiąc niższy z mężczyzn pchnął łódkę na wodę, wsiedli, wyższy chwycił za wiosła i... z wraka dobiegło ujadanie psa, a władczy, męski głos zawołał: – Beri!Skoczek usiadł. Ze-Zorro przygryzł wargę.Słyszeli wszystko. Na opustoszałej wieczornej plaży głos niósł się daleko, jakby podłączony do elektrycznego wzmacniacza: na wraku szczekał pies, który nazywał się Beri! Skoczek ściska głowę rękami, kołysze się przy tym w tył i naprzód, w tył i naprzód, monotonnie. Ze-Zorro stoi, ale ciągle przygryza wargę, po raz pierwszy nie może się oprzeć myśli, że w koncepcji Kosmy może i coś jest... W rytmicznym plusku wioseł pychówka dopływa do wraku, znów szczeka pies i nagle – jakiś błysk... jeden... drugi... – Strzelają! – porwał się Skoczek. – Co ty, nie słychać strzałów! – mityguje go Ze-Zorro. – Mają tłumik! Niech ja skoczę! Ze-Zorro! Mówię ci, że tam jest jakaś większa draka!Znowu błysk, znowu ujadanie psa. – Lecimy po milicję! – decyduje się Skoczek. – Gdzie tu znajdziesz milicjanta! Lecimy do „Meduzy”. Stamtąd zadzwonimy po pogotowie MO! Już biegną potykając się w piasku, Skoczek nawet upadł, podniósł się szybko, dysząc ze zmęczenia. – Mam już tego dość! Ze-Zorro, powiedz, czy mi się to wszystko nie śni? – E, komandos, coś taki miękki! –zadrwił Ze-Zorro. -– I ty chcesz być spadochroniarzem? – Ja się nie boję! Ja... nic nie rozumiem! – mówi Skoczek. – Zaraz się wszystko wyjaśni. O rany, spójrz... Obejrzyj się! Skoczek obejrzał się i puszyste, rudawoblond włosy same podskoczyły mu na głowie, a pełne policzki pobladły: na „bocianim gnieździe” wraku stał mężczyzna, na ramieniu trzymał karabin, a lufa tego karabinu najwyraźniej była wycelowana... w ich stronę! – Padnij! – krzyknął Skoczek, który w tej nie wymagającej myślenia sytuacji poczuł się naprawdę komandosem. Padli, a w tej samej chwili nagły błysk rozjaśnił zmierzch do oślepiającej białości. – Zo-Zorro... żyjesz? – Chyba tak. – Nic cię nie boli? – Chyba nie. – To uważaj! Resztę drogi czołgamy się. To już niedaleko. Może zresztą te błyski zaalarmują jakąś motorówkę milicyjną. – Yhm – mruknął Ze-Zorro. – Co mówisz? – Nic, dziwne to wszystko... Czołganie w ogóle nie należy do przyjemności, ale czołganie po zimnym, grząskim piachu jest zgoła katuszą, zwłaszcza jeśli człowiek dosłownie po tym piasku szoruje twarzą, aby jak najskuteczniej ukryć głowę; na szczęście drzewa w zbawczym parku były już blisko. – Teraz... – szepnął Skoczek. – Biegnij za drzewa! I oto są już w parkowej alei, otrzepują się z piasku, wycierają twarze. Wieczór chłodny, nie sprzyja spacerom, aleja jest pusta, ale „Meduza” jaśnieje w mrocznej pustce niczym oaza światła i bezpieczeństwa. Weszli do brzęczącego jak ul wnętrza z uczuciem, jakiego muszą doznawać podróżnicy odnajdujący cywilizację po wielu dniach niebezpiecznej, wyczerpującej wędrówki. Skoczek podszedł do bufetu. – Proszę pani, czy moglibyśmy zadzwonić?Bufetowa spojrzała na nich obojętnie zza parującego ekspresu włoskiej marki „Gaggia”. – Telefon do użytku służbowego – raczyła jednak odpowiedzieć. – Ale my musimy wezwać milicję. – Milicję? A po co? – Tam na wraku, wie pani, tu jest takt wrak, i tam strzelają! Jakaś banda! Trzeba wezwać milicję! Bufetowa wyłoniła się zza ekspresu, a Ze-Zorro widząc wyraz jej twarzy, poczuł, że za chwilę stanie się coś... coś fatalnego. Rzeczywiście! Bufetowa zaczęła się śmiać. Śmiała się tak głośno, że ten śmiech niczym szrapnel przebił się poprzez brzęczenie ula, to jest kawiarni, rozprysnął się, aż przybiegły wszystkie kelnerki. – Dziewczęta – krztusiła się ocierając łzy bufetowa. – Oni, ci chłopcy, chcą wezwać milicję na wrak! Bo tam się biją! O raju, cha, cha, cha! – Cha, cha, cha! – zawtórowały kelnerki. Wywiadowcy BMW stali pod tym śmiechem jak pod wodospadem: zalewał ich, ogłuszał, jeszcze chwila, a stracą przytomność! – Chłopcy – ulitowała się wreszcie jedna z kelnerek – tam na tym wraku... kręcą film!Film!Ze-Zorro poczuł, że jego zez powiększa się, powiększa, rośnie do nienaturalnych rozmiarów, wypełnia go całego. – Film? – powtórzył Skoczek. – A... a proszę pani, może pani widziała takiego faceta, włosy ma jak ja, z psem, z dziewczyną... – Pewnie, że widziałam. On i ta czarna dziewczyna to główni aktorzy. Węgrzy. – J... jak... to? – Film jest międzynarodowy. Aktorzy Węgrzy, a polscy operatorzy, no i morze nasze polskie – tłumaczyła cierpliwie kelnerka. – Bo oni nie mają własnego. Wychodząc z kawiarni nie spojrzeli nawet ku plaży, i dobrze, bo pokryta popiołem zmierzchu zlewała się z morzem w jeden wielki ocean smutku... Nie tylko Skoczek i Ze-Zorro odczuli potrzebę rozjaśnienia swoich umysłów spacerem nad morzem. Kosma Szczęściarz i Ringo, czyli ekipa „P”, odczuli podobną potrzebę; a jako że burboński nos Kosmy nie mógł zapomnieć najcudniejszego na świecie aromatu smoły rozlanej na deskach mola, Ringo zaś lubił się pokazywać w wielkim świecie, a wielki świat lubił wydeptywać molowe deski, łącząc przyjemne z pożytecznym, skierowali więc tam swe kroki. Oto są na ulicy Bohaterów Monte Cassino, trudno powiedzieć, że idą, raczej są unoszeni tłumem, tłum rzuca nimi niczym piłką. Kosma Szczęściarz klnie pod burbońskim nosem, a Ringo... Ringo jest w swoim żywiole! To właśnie on za nic w świecie nie chciał iść ulicą Pułaskiego. – Kosma, nie bądź głupi! – klarował. – Stracić taką okazję, żeby się pogapić na te wszystkie pawice, puszyce! A poza tym pójście przez Monte Cassino możemy potraktować jako zadanie detektywistyczne. W tej masie tranzystorów, które tam paradują, możemy znaleźć naszą „Juliettę”! Ten argument poskutkował. Poranne przedzieranie się Skoczka przez ulicę Bohaterów Monte Cassino wydawało się spacerkiem przez pustynię w porównaniu z tym, jak wyglądała ta ulica teraz, w godzinach wieczornych, zwłaszcza że chłodny wiatr nie zachęcał tym razem do promenady po molo. – Zastanawiam się, po co ojcowie miasta zafundowali tym przeklętym wczasowiczom taki fajowy deptak! – mruknął Kosma Szczęściarz wyszarpując ramię spod ręki jakiegoś niskiego grubasa; utknęło tam, kiedy chciał zadośćuczynić całkiem normalnej potrzebie podrapania się w nos. – I tak w ogóle nie widać tej pięknej mozaiki pod nogami! A odkąd wstrzymano tutaj ruch samochodowy, człowiek nie może mieć nawet nadziei, że któremuś auto nadepnie na odcisk i zniechęci do zaszczycania swoją obecnością naszego miasta! A jest tak fajnie, kiedy jest tylko nasze... – Deptak jest po to, żeby ściągnąć dewizy! – zaśmiał się Ringo. – Ojcowie miasta mają nadzieję, że dzięki temu pięknemu deptakowi goście dewizowi nie zwrócą uwagi na takie drobiazgi, jak brak klozetów przy kempingach! Ej, Kosma! Patrz na tych pawiców! Uważaj! – Uważam – powiedział Kosma przydeptując czyjeś pantofle. – Gdzie masz oczy, łobuzie? Ta dzisiejsza młodzież, to... – Przepraszam! – Kosma uprzejmie skłonił głowę. – Ringo, gdzie te twoje pawice? Aha, widzę. Rzeczywiście wir niósł prosto na nich dość wiekowego faceta w różowej koszuli opadającej na jaskrawożółte spodnie; koszula prawie ginęła pod dwoma aparatami fotograficznymi (po jednym na każdym ramieniu) oraz zawieszonym na szyi srebrzystym pudłem tranzystorowego radia, które śpiewało: „osiemnaście mieć lat to nie grzech...” – Osiemnaście mieć lat to nie grzech – zanuciła towarzysząca facetowi pawica, farbkowe spodnie elastyczne pękały wprost na jej zwalistym siedzeniu, suwak zresztą nie wytrzymał napięcia i jego złote ząbki rozwarły się jakby w westchnieniu ulgi, ukazując różowe podniebienie nylonowej halki. – Rany, jakim cudem ona wbiła się, w te portki! – jęknął Ringo. – Kosma, popchnij mnie! Kosma zrobił delikatny półobrót, co wystarczyło, aby jego łokieć wylądował w okolicy wątroby faceta obwieszonego aparatami. – Uważaj, jak idziesz! – zawołał pawic. – Suwak się szanownej pani rozpiął! – wrzasnął Kosma tak głośno, że kto tylko mógł, odwracał głowę spoglądając w stronę zabójczej różowości. – Ringo, chodź szybciej! Toruj drogę, płyniemy! Skręć koło „Algi”, tam luźniej...Luźniej, fakt.Ale zaraz obok jest „Milano”, a w „Milano” autentyczny Włoch sprzedaje najlepsze w Polsce lody. A do tych lodów zawsze kolejka długości trzech największych anakond, ułożonych spiralnie jedna za drugą. Więc oczywiście wywiadowcy musieli zwalczyć pokusę, aby stanąć w tej kolejce... Na molo istotnie nie było wielu spacerowiczów. Ringo ochłonął. – Kosma, mów, jak zamierzasz zrobić ten koncert? – pyta wróciwszy do rzeczywistości. – Pst... poczekaj chwilę – szepcze Kosma. Węszy. Stoi, podany do przodu, oczy ma przymknięte, a burboński nos drży w chrapach jak u rasowego konia... Smoła! Smoła! – Zamierzam zrobić ten koncert bardzo zwyczajnie – mówi nawąchawszy się do syta. – Najpierw trzeba namalować afisz i nalepić go koło nowego „Non Stopu”. – Chcesz zrobić koncert w „Non Stopie”? Jak? Nie mamy pozwolenia! W ogóle to szaleństwo. Ja myślałem, że na naszym podwórku... – Na podwórku dopiero byłoby niebezpiecznie! – paruje Kosma. – Musielibyśmy wywiesić afisz na Monte Cassino, a tam zbyt często różne „czynniki” się kręcą i mogliby nam przeszkodzić. Nie, bracie! Ja już sobie wszystko przemyślałem. Najbezpieczniej będzie w nowym „Non Stopie”. Najbliższa okolica jest pod terrorem fanów! Żadna władza tam nie zagląda! Możemy spokojnie nalepić swój afisz. A poza tym, ponieważ codziennie wieczorem odbywa się koncert, zespół koncertujący zawsze pozostawia tam po przedpołudniowej próbie perkusję i wzmacniacze, kapujesz? Musimy tylko spreparować gitary, a to pestka! Raz, dwa, wytniemy z tektury, pociągniemy lakierem... Ringo zaniemówił. Patrzył na szefa BMW z wielkim podziwem. – Ej, Kosma, ty masz szczęście, ale zaczynam podejrzewać, że masz i głowę! – Bez głowy nawet by się nie wiedziało, że się ma szczęście! – śmieje się Kosma ogromnie z siebie rad. – A propos głowy. Ze-Zorro też ma głowę. Tylko on myśli ciągle o tym swoim zezie. Musimy go ratować! Bo on dojrzał... do wybuchu. – Po czym to poznałeś? – Nigdy byś nie zgadł! – śmieje się triumfalnie Kosma. – Po tym, że zdecydował się nosić okulary! – Co? – No! Bo wydaje mi się, że to właśnie znak buntu. Przeciw mnie. Ja go nawet... bardzo lubię. Nieraz mu chciałem pomóc, ale nie było dojścia. Zezowata forteca, kapujesz? On teraz coś knuje, ja wiem. Chce sam na własna rękę znaleźć złodziei. I mam przeczucie, że wpadnie w kabałę albo po prostu mu się nie uda. I będzie z nim jeszcze gorzej. Więc musimy mu pomóc. – Niby jak? – pyta Ringo, a w duchu myśli: „Ej, Kosma, coś za bardzo deklamujesz!...” – Musimy go dyskretnie pilnować, ka-pe-wu? – Ka-pe-wu! – przytakuje Ringo, a w duchu myśli: „Aha, bratku! Łyso by ci było, gdyby jednak Ze-Zorro odkrył rzeczywiście złodziei!” Obydwie te myśli Ringa są niepiękne, fakt, ale przecież chłopcy z podwórka znają się od lat i kto wie... może Ringo ma podstawy, aby takie intencje przypisywać Kosmie Szczęściarzowi?... Ale tymczasem spójrzmy, co dzieje się na niebie... O ile to jest w ogóle niebo... Zaraz, z bocznego skrzydła będziemy mogli podziwiać jak z balkonu w teatrze. Wywiadowcy BMW już tam dochodzą, siadają naprzeciw skoczni, białej od kokoszących się mew. Dziś wyjątkowo nie ma tu tłoku. Opierają się wygodnie głowami o poręcz i spoglądają w górę ku zachodowi, nauczeni doświadczeniem, że pogoda może być ważnym czynnikiem w pracy detektywów. A tam w górze, „na niebie” pejzaż jakby żywcem wyjęty z kolorowej pocztówki reklamującej Krainę Tysiąca Jezior. Lazurowe, szmaragdowe, srebrzyste jeziorka połyskują wśród wzgórz osnutych mgiełką, tu i ówdzie wystrzela w górę smukłe drzewo, ówdzie kosmata skała wychyla się z lazuru, wszystko tchnie pogodą, patrzysz do zawrotu głowy, potem, zmęczony nadmiarem wrażeń, spoglądasz w dół – i przez chwilę nie wiesz, czy to świat stanął na głowie, i gdzie jest prawdziwa ziemia, a gdzie prawdziwe niebo. To wrażenie nie trwa długo: w niebiańskiej Krainie Tysiąca Jezior nie ryczą radia tranzystorowe. Więc pryska złudzenie, tym bardziej że w ryk tranzystorowych odbiorników wdziera się tupot nóg, ktoś biegnie – Czarne Bliźniaki pędzą, tupią, wołają co sił: – Tata, to ta chłopaka z nosa wielka jak komina! – I z rozradowaną miną ciągną ku Kosmie wysokiego czarnego mężczyznę, który z udaną zgrozą wznosi oczy ku niebu, oczywiście błyskając przy tym nieprawdopodobnie białymi białkami. Być może niebo przyjęło tę zgrozę do wiadomości, bo nagle szczyty wzgórz otaczających lazurowe, szmaragdowe i srebrzyste jeziorka zapłonęły: to wulkan słońca wybuchł nad orłowskim cypelkiem. Wybuchł z hukiem! Grzmot przewala się wzgórzami, toczy się po zboczach ku morzu. Nie, odwrotnie... od morza toczy się ku wzgórzom, bo to nie huk wulkanu, to ryk elektrycznych wzmacniaczy; w pobliskim „Non Stopie” zaczął się właśnie bigbitowy koncert! Ale wysoki, czarny pan nie zwrócił uwagi na huk, za to nie odrywał oczu od nieba z wyrazem takiego zachwycenia, że Kosma i Ringo też popatrzyli w górę, ba, nawet Czarne Bliźniaki przestały się wdrapywać na kolana Kosmy Szczęściarza (jeden Bliźniak na jedno kolano, a drugi – na drugie) i wykrzyknęły: – Niebo się pali!Zakrzyknęły całkiem poprawnie po polsku!Zachód słońca w tym czasie przypominał zorzę polarną, tyle że wyłącznie w pomarańczowym kolorze; wygląda to, jakby król wielkoludów rzucił w niebo swą gigantycznych rozmiarów koronę, a korona topi się w żarze wulkanu! – Jutro będzie wiatr jak wszyscy diabli! – przerywa czar Ringo. Mógł się na to zdobyć, bo właśnie on był najmniej pod czarem zachodzącego słońca; już od paru sekund wpatrywał się w swój „złoty” sygnet usiłując złapać w niego odblask słonecznych płomieni. W każdym razie te słowa ściągnęły na ziemię tatę Czarnych Bliźniaków, na nich samych zaś podziałały jak hasło wprawiające w ruch mechanizm: z nowym zapałem zaczęli wdrapywać się na kolana Kosmy. – Jimmy, Bobby, dosyć! – skarcił ich tata najczystszą polszczyzną.Do wywiadowców zwrócił się również najczystszą polszczyzną. – Dobry wieczór! Proszę nie przejmować się tymi ananasami, lubią się zgrywać. Ale piękny ten zachód słońca, co? W Afryce nie ma takich zachodów. – Wiem – wtrąca szybko Kosma. – W Afryce od razu po dniu następuje noc. Skąd pan tak dobrze mówi po polsku? – Studiowałem tutaj przez dwa lata. A teraz pracuję w naszym przedstawicielstwie handlowym. – Pan jest może z Akry? – indaguje Kosma. – Czy to prawda, że w Akrze rośnie flame tree, takie drzewo, co wygląda, jakby się paliło? – Jestem z Akry – uśmiechnął się czarny tata. – Słyszałeś o flame tree? Rzeczywiście rośnie w Akrze takie drzewo. Ma kwiaty szkarłatne jak płomień. – O rany, jakbym chciał to zobaczyć! I ten zamek Christarsborg, który był fortecą handlarzy niewolników. W ogóle Złote Wyb... – Tss... – syknął nagle Ringo. – Posłuchajcie! Grają tę fantastyczną piosenkę! To „Czerwone Gitary”! O rany, Kosma, to ty chcesz ich perkus... Urwał świadom, że o mało nie wygadał tajemnicy! – My gramy bigbit! My gramy bigbit! – zawołały Czarne Bliźnięta. – My śpiewamy ye, ye, ye. ye, ye, ye... Zeskoczyły z kolan Kosmy i grając na wyimaginowanej gitarze zaimprowizowały bigbitowy występ. – Jimmy, Bobby! – wołał śmiejąc się ich tata. – Wpadniecie do wody! Musiałem im kupić elektryczną gitarę, jedną na dwóch – wyjaśnił chłopcom. – Mają bzika na punkcie bigbitu. – O... to może pan nam pozwoli odrysować gitarę, nie, Kosma? – schwycił okazję Ringo. Ale Kosma Szczęściarz jakby nie usłyszał tych słów. Z natężeniem wpatrywał się w rozbrykane Czarne Bliźniaki, a jego spojrzenie mówiło: „Mam... myśl!” Jaką – okaże się niedługo. Na razie kończy się dopiero (a może nareszcie) pierwszy dzień prący BMW. WIECZORNY REKONESANS.PRZYGOTOWANIA.KOSMA SZCZĘŚCIARZ DZIŚ NIE MA SZCZĘŚCIA. Nie tylko od strony Orłowa brudnożółta płachta sopockiej plaży obrębiona jest zielonym szlakiem; do Jelitkowa również prowadzi cienista aleja, zaciszna aleja, aleja, którą lubią przechadzać się zakochani, w której (jeśli nie mają przy sobie radia tranzystorowego) morze wtóruje ich marzeniom swoim odwiecznym akompaniamentem. Ten liryczny wstęp potrzebny był dla uwypuklenia kontrastu, bo cienista aleja niczym zielony szlak opasująca brudnożółta plażę, aktualnie, a jest godzina szósta wieczorem, stanowi owszem, raj dla zakochanych, ale raj, w którym łagodny szum morza uważany jest za staromodny rekwizyt z ubiegłej epoki! Szaleje w nim teraz sztuczny sztorm o sile dwustu decybeli! Przy odrobinie dobrej woli można sobie wyobrazić, że przed chwilą zdarzyła się tragiczna morska katastrofa, wśród huku sztormowych fal rozgrywają się sceny iście dantejskie: gromada ogarniętych paniką rozbitków tłoczy się do szalup ratunkowych, przy czym, niestety, zdarza się, że silniejszy wypycha za burtę słabszego, niekiedy wdrapują się na pokład sąsiedniego okrętu, który najwidoczniej jest okrętem korsarskim, bowiem krzepcy marynarze bez pardonu strącają w morze szukających ratunku, raz po raz zrywają się dzikie okrzyki, natychmiast tłumione przez huk sztormowej fali. Darujcie tę morską przenośnię; jesteśmy przecież nad morzem. Oczywiście przenośnia zostanie rozszyfrowana: znajdujemy się właśnie koło nowego „Non Stopu”, gra szwedzki zespół długowłosych; to właśnie oni wywołują ów sztorm o sile dwustu decybeli. Nie wszyscy miłośnicy bigbitu zdołali dostać się do środka, więc tłoczą się i przepychają na ławkach stojących w cienistej alei, niektórzy raz po raz ponawiają próby sforsowania ogrodzeniowej siatki w celu nielegalnego przedostania się do pawilonu, ale tam, po drugiej stronie siatki, czuwają atletyczni porządkowi, którzy gładko i sprawnie spychają śmiałków z powrotem, co doprawdy nie przynosi tymże większej szkody, ponieważ poza ogrodzeniem wszystko doskonale słychać, a nawet sporo widać, gdyż brezentowe ściany są nieszczelne i podziurawione. W każdym razie takiego zdania jest Ringo. – Jak rany, po co bulić te piętnaście złociszków za wejście! – mówi głosem z lekka zadyszanym, bo przed sekundą stoczył drobną walkę z pewnym długowłosym, który usiłował go oderwać od doskonałego miejsca obserwacyjnego przy siatce. Ringo walkę przegrał, ale to nic. Wywiadowcy BMW widzieli już wszystko, co chcieli zobaczyć. Po całym dniu pracy nad „sprzętem” i afiszem przyszli pod „Non Stop” na rekonesans, niezbędny dla sprawnego przeprowadzenia jutrzejszej batalii o odzyskanie płyty z Rollingstonesami. Kosma Szczęściarz jest poważny, skupiony – prawdziwy wódz w przededniu bitwy; przez chwilę gryzie w zamyśleniu kosmyk długich, jak zawsze porządnie zaczesanych do tyłu włosów, potem przestaje gryźć, dzięki czemu może zabrać głos. – Panowie – zaczyna, jak to on, pompatycznie – oto moje ostatnie instrukcje. Bardzo proszę słuchać mnie uważnie („Nie wiesz czasem!” – przerwał mu w myślach Ze-Zorro) – gdyż powodzenie naszego przedsięwzięcia będzie zależało od tego, żeby każdy dokładnie pamiętał, co ma robić, zwłaszcza gdy będziemy musieli uciekać. Więc słuchajcie: Skoczek – odpowiada za Czarne Bliźniaki. Ringo – za płytę z Rollingstonesami. Ze-Zorro – za perukę. Ja – za magnetofon. Nakaz dla każdego: wiać, gdzie się da, i nie dać się złapać. Jesteśmy w dobrym punkcie do ucieczki. Blisko plaża, hotel „Wanda”, wille z ogródkami. W trakcie „koncertu” niech sobie każdy upatrzy, gdzie będzie wiał, okay? Wywiadowcy odpowiedzieli: „Okay!” i właściwie mogliby już wracać do domu, ale... Zaraz, zaraz... Nie można tak sobie spokojnie jednym słowem kwitować całego dnia i opowiadać o wieczorze nawiązując do wydarzeń czytelnikowi nie znanych! A co wywiadowcy BMW robili przez cały dzień? Ten drugi dzień istnienia Biura? A więc – przez cały dzień wywiadowcy BMW połączonymi siłami obu ekip sporządzali... tekturowe gitary, malowali afisz, no i jeszcze co nieco naradzali się nad szczegółami akcji. Czy nic ciekawego nie zdarzyło się tego dnia? Hm... zdaje się, że Ze-Zorro mógłby coś na ten temat powiedzieć... Ze-Zorro ma się rozumieć w chwili obecnej bierze udział w wieczornym rekonesansie BMW, ale, jak to zwykle on, bierze udział nie całkowicie, to jest w jednym zakamarku mózgu rejestruje słowa szefa BMW, w drugim – komentuje je po swojemu i snuje swoje własne rozmyślania, a właściwie po raz pięćdziesiąty przeżuwa wczorajszy wpadunek z „bandytami” na wraku oraz dzisiejszy incydent z peruką Dolores. Co do wczorajszego wpadunku, to Ze-Zorro winą zań obarcza Skoczka. „Gdybym był sam – myśli po raz pięćdziesiąty pierwszy – na pewno nie dałbym się ogłupić! Zawsze wiedziałem, że Skoczek jest niepoważny; nadaje się tylko do skakania! Kosma specjalnie mnie z nim wysłał, żebym się skompromitował. Nie mógł przeżyć, że tylko ja jeden z tego Wielkiego Tropienia wyszedłem bez kompromitacji! I jeszcze chciał przekabacić na swoją stronę Dolores! Skoczek + zezowate szczęście!” W ostatnim jednak zdaniu jego rozmyślań tkwi ziarno prawdy. Toteż skorzystajmy z okazji, że wywiadowcy BMW wracają z rekonesansu, idą powolutku, mówią o tym i owym, a właściwie o niczym ciekawym, więc przez ten czas cofnijmy zegarki z godziny osiemnastej na dwunastą w południe, okaże się, dlaczego część rozdziału została zatytułowana „Przygotowania. Kosma Szczęściarz dziś nie ma szczęścia”. Zaraz, a co to takiego? Dlaczego chłopcy się zatrzymali? I w ogóle, co się zrobiło tak cicho? Orkan decybeli zapadł gdzieś nagle między drzewami i poprzez tę nieprawdopodobną ciszę niesie się daleko dźwięczny głos. Głos nie śpiewa. Mówi: – Koledzy, przypominam, że jutro przypada nasz cotygodniowy dzień pod hasłem „Szukamy nowych talentów”. Przypominam, że każdy może zgłosić się tu do nas, do „Non Stopu”, i publicznie wystąpić. Prosimy nie tylko osoby indywidualne, ale i amatorskie zespoły. Nastolatki – zarówno te w pawilonie, jak i poza nim – odpowiedziały radosnym gwizdem. Kosma Szczęściarz zatarł ręce. – Dobra nasza! Los sprzyja nam! Wystąpimy więc prawie legalnie! I nie będziemy mieli żadnych przeszkód w przedostaniu się do środka! Tylko trzeba będzie jeszcze raz przemalować afisz. Przykleimy go nawet koło molo i na Monte Cassino. Wszystko legalnie! Idziemy! Idą. Idą krokiem dosyć spiesznym, co nie pozostawia nam zbyt dużo czasu na opis „Przygotowań” i incydentu z peruką Dolores. Ale dla dobra jutrzejszej imprezy lepiej, że oddalają się w pośpiechu; dzięki temu nie zobaczą, jak czterech długowłosych zaczepia wychodzącą właśnie z „Non Stopu” parę, jak dwóch z nich przygniata kolanem pierś chłopca, a dwóch pozostałych z wesołym rechotem spycha dziewczynę do pobliskiej kałuży... Gdyby bowiem to zobaczyli, mógłby oblecieć ich strach, a strach ma to do siebie, że swoim paraliżującym działaniem potrafi doprowadzić do klęski najpiękniejsze przedsięwzięcia... No! Nie zobaczyli, nie stracili bojowego ducha. Możemy więc wrócić do przesuniętej na zegarkach godziny dwunastej. Czterej wywiadowcy BMW siedzą w pokoju zajmowanym aktualnie przez Czarne Bliźniaki i ich tatę. Kosma Szczęściarz obrysowuje na tekturze pożyczoną od Bliźniaków elektryczną gitarę, a ponieważ obrysowuje już drugą, pierwszą Ze-Zorro może już wycinać. Wycina. Skoczek tłumaczy Czarnym Bliźniakom zasady najnowszego katapultowania się z odrzutowca. Ich tata stoi oparty o parapet okienny i pyka z małej fajeczki; jest zrobiona z autentycznej morskiej pianki i Ringo oddaje się marzeniom o posiadaniu takiej właśnie fajeczki. „Fajeczka i złoty sygnet... – marzy. – Dziewczyny padałyby trupem!” Tańcio szpera po pokoju. Kosma Szczęściarz nie poprzestaje tylko na obrysowywaniu gitary. Z dużą znajomością rzeczy wyciąga tatę Czarnych Bliźniaków na rozmówki o Ghanie. – Proszę pana, na czym polega święto yamu? Co to właściwie jest ten yam?Tata Czarnych Bliźniaków patrzy na niego spod oka. – Ej, czy na pewno nie wiesz, skoro już tyle wiesz? – Wiem tylko, że święto yamu to święto zbiorów – przyznaje Kosma – ale nie wiem, co to ten yam! – Święto zbiorów ma u nas różne nazwy – decyduje się wyjaśnić tata Czarnych Bliźniaków. – Yam – to wielka mączna bulwa, słodkawa w smaku, która stanowi, no... coś w rodzaju waszych kartofli, nie można sobie wyobrazić afrykańskiego posiłku bez niej. – O! Proszę pana, a z jakiego drzewa robi się te bębny tam--tamy? – indaguje rozgorączkowany Kosma. – Tam-tamów, czyli bębnów mówiących, jest cała rozmaitość, ale wszystkie wyrabia się z wydrążonego pnia drzewa tweneboa kodna – objaśnia cierpliwie tata Czarnych Bliźniaków. Najwyraźniej jednak ma ochotę wrócić na terytorium Polski, bo mówi: – Właściwie to się trochę dziwię, że ludzie chcą tu przyjeżdżać na wypoczynek. Sopot i wypoczynek! To dwie przeciwności! – E, pan wcale nie zna Sopotu – łapie haczyk Kosma. – Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, myślą, że Sopot to tylko Monte Cassino, plaża i molo. Potem wracają do domu i mówią: „Coś okropnego w tym Sopocie! Tłok, hałas, jaki to wypoczynek!” Nawet im nie przyjdzie do głowy zajrzeć do Górnego Sopotu czy bodaj skręcić w boczną ulicę; a już nikomu nawet się nie śni, że znajduje się tu pozostałość prasłowiańskiego grodziska z VIII lub X wieku! Sopot to rozległe miasto, proszę pana! Jakie tu piękne dzielnice, jakie lasy, wzgórza! Tata Czarnych Bliźniaków słuchał z tak wielkim zainteresowaniem, że zapomniał o pociąganiu z fajeczki. – Ktoś mi mówił, że przed wojną było tutaj ładniej – ryzykuje. – Ładniej! Szkoda, że pan nie widział – włączył się niespodziewanie Ze-Zorro. – Tu były prawie same małe domki, przeważnie drewniane, wąziutkie ulice, nie brukowane chodniki. Tu się pobudowały całe nowe dzielnice, piękne pawilony, bloki, ulice zostały poszerzone, położono asfalt... – Tu, na naszej ulicy stały takie rudery – włączył się oburzony Skoczek – jak te, co pan widzi koło kina. W tych norach gnieździli się jak szczury biedacy. A niektórzy znowu mieszkali we wspaniałych willach. – Pax, pax! – opędzał się tata Czarnych Bliźniaków. – Ja powiedziałem tak specjalnie, chciałem się przekonać, czy lubicie swoje miasto. – Mowa! – mruknął nieprzejednany Ringo. – Ringo! – przywrócił go do porządku Kosma Szczęściarz. – Przecież pan mówi, że zażartował. My panu pokażemy Sopot, jak znaj... jak będziemy mieli chwilę czasu... – Patrzcie, co to jest? – zawołał nagle Tańcio, który czując się jak u siebie w domu, szperał wciąż po wszystkich kątach i właśnie wyszperał maleńką walizeczkę dziwnego kształtu. – Tańcio! Jak ty się zachowujesz! Połóż to zaraz na miejsce! – warknął Kosma Szczęściarz. – Co pan sobie o tobie pomyśli! – Nic złego – zaśmiał się tato Czarnych Bliźniaków. – W tej walizce jest japoński magnetofon. Mam fajne bigbitowe nagrania. Chcecie posłuchać? Co rzekłszy otworzył walizeczkę i ukazał się śliczny, miniaturowy magnetofon. – O rany, chłopaki! – szepnął Skoczek. – Niech ja skoczę!Nie potrzebował mówić nic więcej, wszyscy od razu pomyśleli to samo:„To cudo byłoby w sam raz na naszą wyprawę! Polska «Tonette», własność Kosmy, była w porównaniu z tą japońską miniaturką istną zawalidrogą. Zwłaszcza w razie ucieczki...” „Musimy mieć ten magnetofon! – powziął błyskawicznie decyzję szef BMW. – W końcu Czarne Bliźniaki biorą udział w naszym koncercie...” Kiedy już dwie „gitary” były odrysowane i wycięte z tektury, chłopcy posprzątali po sobie, podziękowali serdecznie Ghańczykowi i przenieśli się na dalszą pracę – do mieszkania Kosmy. I właśnie tam Kosma Szczęściarz powiedział: – Idę do tej dziewczyny od Skoczka. Namówię ją, żeby pożyczyła nam swoją perukę „made in Hollywood”. Słowa te, na pozór niewinne, podziałały na Ze-Zorra jak pięć pastylek „vichy” wrzuconych do szklanki gotującej się wody; i jak woda eksploduje przy tym z szumem i sykiem przelewając się pianą przez brzegi, tak eksplodował i Ze-Zorro; wyraziło się to gwałtownym wyciśnięciem całej tuby czerwonej plakatówki, która wyzwolona z ciasnego pomieszczenia rozsiadła się krzyczącą plamą na słowie „koncert”, tak starannie przed chwilą wymalowanym przez Kosmę. Ale to nie Kosma, to Skoczek krzyknął: – Ze-Zorro! Na głowę upadłeś?! Popsułeś plakat, niech ja skoczę! – Pardon! – odpowiedział z głupia frant Ze-Zorro.– A co do tej peruki, Kosma, to mogę się założyć, że Do... że ona ci jej nie pożyczy. Kosma Szczęściarz zatrzymał się w progu. Patrzył na Ze-Zorra swoim zdradliwie łagodnym spojrzeniem długo, zgoła nieprzyzwoicie długo, ale nic w tym spojrzeniu nie pozwalało się domyślać, że i w Kosmie Szczęściarzu wyzwanie Ze-Zorra wywołało ów efekt podobny do burzy w szklance wody wznieconej nadmierną ilością pastylek „vichy”. Kosma pomyślał: „Ho, ho, sprawy zaszły dalej, niż przypuszczałem! Ze-Zorro odkrywa przyłbicę!” Ze-Zorro wcale nie miał zamiaru odkrywać przyłbicy. Dlatego też raczej odczuł ulgę, kiedy Kosma wreszcie odwróciwszy od niego wzrok, powiedział: – Nie zamierzam bawić się w żadne zakłady! – I wyszedł. „Akurat! – pomyślał niezbyt sprawiedliwie Ze-Zorro. – Mocny jest tylko wtedy, kiedy ma pewność zwycięstwa!” Od razu też logiczną rzeczy koleją nadpłynęła następna myśl: „A więc nie jest pewny zwycięstwa! Dziwne...” Ta myśl nie uspokoiła Ze-Zorra. „Dolores... Dlaczego właśnie tak mu na niej zależy?” Podszedł do okna, wyjrzał na ulicę i gwizdnął. – Hej, Ringo! – zawołał kpiąco. – Coś dla ciebie! Kpina, wyraźnie wyczuwalna w głosie Ze-Zorra, sprawiła, że Ringo nie od razu podszedł do okna – toczył przez chwilę walkę z ciekawością; przegrał – oto już stoi koło Ze-Zorra, oto patrzy i... czerwieni się niczym zielony podlotek: wspaniały jaguar sunie powoli ulicą Pułaskiego! – Stęskniona mamusia przyjechała po swego synka! – rzucił zjadliwie Ze-Zorro. Morskie oczy Ringa roziskrzyły się, wyglądało to tak, jakby rozświetliło je od wewnątrz światło wszystkich fosforyzujących ryb! Wydawało się, że tego blasku nie wytrzymały okulary Ze-Zorra; zsunęły się na sam czubek jego nosa i doprawdy niewiele brakowało, aby całkiem spadły, bowiem Ringo potrząsał ich właścicielem w ataku przystojnej rekinowi furii. Nie wiadomo, jakie byłyby losy Ze-Zorra, gdyby nie to, że właśnie otworzyły się drzwi i na progu stanął Kosma Szczęściarz. – Co za granda! Spokój tu! – krzyknął wysuwając agresywnie do przodu swój burboński nos. „Rekin” i jego ofiara natychmiast zaprzestali walki. Zamarli w bezruchu, choć każdy zresztą z innego powodu. Ringo – dlatego, że po raz pierwszy w życiu słyszał Kosmę krzyczącego, i to dosyć ordynarnie – na nich, kolegów z najbliższej paczki. Ze-Zorro zamarł zaś dlatego, że ręce Kosmy Szczęściarza były puste: szef BMW wrócił bez peruki! W chwilę potem zamarł również i Skoczek, bo to on pierwszy zauważył, że w drzwiach, które Kosma pozostawił otwarte, pojawiła się bezszelestnie, jak Indianin podchodzący wroga, córka okradzionej wczasowiczki. Trzymała w ręku swoją wielką perukę „made in Hollywood”. Zanim Skoczek zdołał zareagować, bezszelestnie, jak się zjawiła, przeszła przez pokój, wspięła się na palce, włożyła perukę na głowę Ze-Zorra, po czym – znowu bezszelestnie – odeszła. JAK DOSTAĆ SIĘ NA WŁASNY KONCERT? DOPROWADZONY DO SZALEŃSTWA PATROL MARYNARZY. NIE ZAPLANOWANY WYSTĘP. STRASZLIWY LOS CZARNEJ PERUKI „MADE IN HOLLYWOOD”. LAMENT ZE-ZORRA Sopocki sezon odznacza się nadmiarem imprez rozrywkowych, ten nadmiar sprawia, że wczasowicze zblazowanym spojrzeniem ledwo, ledwo muskają rozlepione we wszelkich dozwolonych i niedozwolonych miejscach afisze; toteż trzeba nie lada. sensacji, aby przed którymś zgromadził się tłum. A dziś tłum gromadzi się utrudniając i tak niełatwe przejście ulicą Bohaterów Monte Cassino.Zatem – sensacja?Afisz, przed którym gromadzą się wczasowicze, różni się od innych przede wszystkim tym, że jest ręcznie malowany, każda litera innego koloru i kształtu: już to samo przyciąga wzrok. Treść też zgoła niebanalna: NAJBARDZIEJ REWELACYJNA REWELACJATYLKO DZIŚ!W NOWYM „NON STOPIE” WYSTĄPI:NAJMŁODSZY W POLSCE ZESPÓL BIGBITOWY „BENIAMINKI” ŚPIEWAJĄ: BINGOBOYS, NAJMŁODSI NA ŚWIECIE SOLIŚCI EGZOTYCZNEGO POCHODZENIA! UWAGA! UWAGA! POSIADACZE PŁYT NAGRANYCH PRZEZ ANGIELSKIE,AMERYKAŃSKIE LUB FRANCUSKIE ZESPOŁY PROSZENI SĄ O ZABRANIE ICH ZE SOBĄ NA KONCERT!DLA NICH: WIELKA NIESPODZIANKA!TO NIE JEST REWELACJA NA SKALĘ ŚWIATOWĄ!TO JEST REWELACJA NA SKALĘ KOSMICZNĄ!TYLKO DZIŚ: „BENIAMINKI I BINGOBOYS!Z POWODU DNIA „SZUKAMY MŁODYCH TALENTÓW” – WSTĘP WOLNY Podobny afisz znajduje się przy molo. I oczywiście przy nowym „Non Stopie”. I oczywiście wszędzie gromadzi się przed nimi tłumek ciekawych. „Beniaminki” prawdę mówiąc nie są w najlepszej formie: trema chwyciła ich w pułapkę. Chłopcom od rana wszystko leci z rąk, temu i owemu trzęsą się wargi oraz kolana, ba, pobladł i jakby zmalał burboński nos samego szefa – Kosmy Szczęściarza! Jedynie Czarne Bliźniaki szaleją z radości, śpiewają i tańczą po całym podwórku, Tańcio wali do wtóru w miniaturowy tam-tam, Żabcia raz po raz skacze na metr w górę i szczeka najbardziej jak tylko może melodyjnie. – Zatłukłbym tego psa! – mruczy Ringo polerując swój „złoty” sygnet. – Na głowę upadłeś z tym pierścionkiem? Polerujesz go i polerujesz od trzech godzin – warknął Skoczek po raz pięćdziesiąty sprawdzając w lustrze węzeł apaszowskiej chusty. – Zostaw tę chustkę, Skoczek! – ciska się Kosma Szczęściarz. – Mówiłem, że przebierzemy się na miejscu! Mówiłem czy nie? – Mówiłeś, mówiłeś! – przytakuje ironicznie Ze-Zorro, zezując zdrowym okiem na czarną perukę „made in Hollywood”, która leżała na tapczanie. Taka wymiana „wzajemnych uprzejmości” trwa już od dwóch godzin. Ale oto zbliża się trzynasta piętnaście, zespół „Beniaminki” oraz dwaj mali soliści egzotycznego pochodzenia wychodzą z domu! Na progu małe zamieszanie: Tańcio uparł się, że on też pójdzie. Nie pomagają perswazje i groźby. – Tańciu, nie zapowiedzieliśmy ciebie na afiszu! – klaruje zdesperowany Kosma. – To ja będę Niespodzianka! – paruje Tańcio. – Bo zamkniemy cię w piwnicy! – grozi Kosma. – To ja potem powiem mamie, co wy wyprawiacie! – odpowiada zuchwale malec.I co z takim robić? Trzeba go zabrać, nie ma rady! – Skoczek, będziesz miał oko i na niego – wydaje szybko dyspozycje Kosma. – Pamiętajcie, kto za co odpowiada. Pamiętacie? Dobrze! Idą spokojnie ulicą Pułaskiego, bo dziś jakoś nikt nie ma ochoty „figlować” w tłumie na Monte Cassino. Kiedy wreszcie doszli do „Non Stopu”, przed wejściem przelewało się i huczało morze szturmujących! Wypełnili przyległe ulice, zatamowali ruch na jezdni, co chwila zgodnie skandowali: – Be-nia-min-ki! Bin-go-boys! – Matko święta! – jęknął Ringo. – Rozniosą nas, niech ja skoczę! – zawtórował Skoczek.Ze-Zorro schował pod sweter czarną perukę „made in Hollywood”.Ale Kosma Szczęściarz, jak zwykle w obliczu niebezpieczeństwa, odnalazł w sobie wodza. Popatrzył na kolegów swym zdradliwie łagodnym spojrzeniem, po czym pociągnął ich do bramy, przy której stali. – Głowy do góry, wszystko gra! – powiedział uśmiechając się swoim zniewalającym uśmiechem. – Im więcej zamieszania, tym lepiej dla nas. Nie wykryją, że wszystko jest na niby. Teraz tylko problem, jak dostać się do środka! – Gdybyśmy byli „Beatelsami”, tobyśmy mieli ochronę – wtrącił Ringo. – O rany, nie zazdroszczę im! – Co by było, to by było! – uciął Kosma, który właśnie popadł w trans, a wtedy, jak wiadomo, nie lubił, żeby mu przerywano. – Ochrony nie mamy. I w ogóle nie byłoby problemu, gdyby nie Czarne Bliźniaki! Moglibyśmy po prostu wmieszać się w tłum. Przecież nikt nas nie zna. – Więc co proponujesz? – nie wytrzymał znowu Ringo. – Zaraz się dowiesz. Uważajcie, plan jest taki: wy tu na mnie czekacie, a ja wracam do domu po wózek Tańcia. Zaraz, Ringo, pójdziesz ze mną, potrzebny będzie ten worek, w którym wczoraj przywieźli do was kartofle. – Kosma, ty nie myślisz... – zaczął oszołomiony Ringo. Właśnie myślę! – uciął Kosma. – Chodź! Ze-Zorro, Skoczek, zaczekajcie tu na nas i pod żadnym pozorem nie wychodźcie na ulicę! Pilnujcie sprzętu i smarkaczy! Niełatwo marynarzowi bez przepustki ukryć się przed czujnym okiem morskiej żandarmerii: chłopcy z czerwonymi sznurami i tak go wypatrzą, choćby zapadł wraz ze swoją dziewczyną w najbardziej cienistą alejkę! Idzie oto patrol cienistą aleją, wypatruje okrągłych marynarskich czapek, a tak jest tym służbowym zajęciem pochłonięty, że nie zwraca uwagi na chłopaka, który jedną ręką z wysiłkiem pcha dziecięcy wózek – leży na nim najwidoczniej ciężki, podziurawiony worek – a w drugiej trzyma łapkę malucha w czerwonym ubranku... Za chwilę chłopak – puszyste rudoblond włosy podskakują mu przy każdym kroku – zrównuje się z patrolem i... wcale nie zamierza go minąć. – Proszę panów – mówi płaczliwym głosem – proszę panów, ja proszę o pomoc! Ja tam nigdy nie dojdę, a mamusia czeka! A tu ani pół milicjanta! Bezceremonialnie zagadnięci marynarze z patrolu nonszalancko spojrzeli przez ramię i w tym właśnie momencie chłopczyk w czerwonym ubranku zaczął płakać. – Ja się boję, ja chcę do mamy! Ja się boję!... Tańcio (poznaliście go od razu przecież!) szlochał tak żałośnie. że Skoczek (i jego poznaliście chyba?) sam wzruszył się głęboko tą rozpaczą i z akcentem niekłamanej szczerości zaatakował znowu patrol: – Proszę panów, my mieszkamy koło „Non Stopu”, a tam właśnie jest jakiś koncert i tyle chuliganów się zeszło, że nie można wcale przejść! Gdyby panowie zechcieli nas przeprowadzić... to niedaleko... i co to dla panów! – dodał chytrze. Być może nuta niekłamanego podziwu dźwięcząca w jego glosie, być może Tańcia łzy, a może i jedno, i drugie sprawiły, że marynarze z patrolu jak na komendę wykonali piękny numer oskrzydlający, to jest wzięli między siebie Skoczka, Tańcia oraz wózek i ruszyli odważnie w samo oko cyklonu. „Dobra nasza! – myśli Skoczek obserwując jednocześnie worek podejrzanie podskakujący na wózku. – Udało się lepiej, niż mogliśmy przypuszczać! Z taką eskortą dojdziemy pod samo wejście, niech ja skoczę! Żeby tylko nasi się przedostali...” – Żebyśmy się nie mogli dostać na nasz własny koncert, to już koniec świata! – mruczy w tym samym czasie Ringo. – Dziwne, że nie przewidzieliśmy tych trudności... – kąsa Ze-Zorro zezując zdrowym okiem na Kosmę. Kosma Szczęściarz udał, że nie usłyszał żadnej z tych uwag (może zresztą rzeczywiście nie usłyszał?). Zadumanym wzrokiem wpatrywał się w tłum nastolatków napierający na wejście do „Non Stopu”, jakby próbując smak niezwykłej popularności, jaką już zdobyli zanim jeszcze w ogóle się przedstawili publiczności. Podwinął rękawy koszuli i zdecydowanym ruchem chwycił walizeczkę z magnetofonem. – Szturmujemy! – rozkazał. – Trzymajcie dobrze rekwizyty! Ringo, uważaj, żeby ci nie połamali gitar! Za mną, naprzód! Kiedy zbliżyli się na pół metra do rozwrzeszczanej gromady, Kosma włożył dwa palce do ust, gwizdnął do złudzenia naśladując gwizdek milicyjny. Gwizdek milicyjny w pobliżu „Non Stopu” był dla jego bywalców czymś absolutnie nieoczekiwanym, więc szturmujący wejście odruchowo odskoczyli do tyłu i właśnie ten moment wykorzystał Kosma. Pchnął do przodu Ze-Zorra i wywijając nad głową walizeczką z magnetofonem, zawołał gromkim głosem: – Miejsce dla matki z dzieckiem! Podstęp udał się znakomicie. Zdezorientowany szereg zafalował, rozstąpił się, a w wyłom uczyniony przez zaskoczenie wdarli się wywiadowcy BMW. Dopadli do wejścia. W charakterze strażników stało tam dwóch krzepkich, młodych ludzi. Jednego z nich Ze-Zorro rozpoznał natychmiast! Spojrzał na kolegów: wpadli za zbawczą furtkę, zadyszani, szczęśliwi. Być może obecność strażników sprawiła im pewna niespodziankę, bynajmniej jednak nie zwrócili uwagi na jednego z nich: faceta z blizną. „Nie poznali go! – myślał gorączkowo Ze-Zorro. – Nie poznali go podobnie, jak tamtego, co przyszedł na podwórko; tego Konara. Co to wszystko znaczy? Co się dzieje?...” – Panowie z zespołu „Beniaminki”? – zaczął młody mężczyzna z blizną na brodzie.Kosma Szczęściarz spojrzał na mówiącego tak bacznie, że Ze- Zorro zadrżał: poznał go!Ale nie. – Skąd pan wie, że to my? – spytał nieufnie.Mężczyzna z blizną na brodzie klepnął go serdecznie po ramieniu. – Człowieku, ta walizeczka, te pudła! Widz nie przychodzi na koncert tak objuczony!Kosma nie spuszczał z niego oczu, które nie były już baczne, ale zdradliwie łagodne – Hm... – mruknął. – Dziękujemy za pomoc. Nie jesteśmy jeszcze w komplecie – rzekł zniżając głos do szeptu. – Za chwilę powinien pojawić się tu chłopiec z wózkiem dziecięcym. Na tym wózku będzie worek, a obok wózka – malec w czerwonym ubranku. Więc my byśmy prosili, jak oni się tylko pojawia, żeby panowie przypilnowali tego worka i tego chłopczyka... Młody mężczyzna z blizną na brodzie przymrużył oko: – Zrobi się, szefie! Idźcie się przebrać. Jeśli opóźnicie koncert, te gagatki gotowi roznieść cały „Non Stop”! – Niepokoją mnie jakoś ci strażnicy... – szepnął Ringo w chwilę potem.Kosma Szczęściarz zmarszczył brwi. – Na razie najbardziej niepokoi mnie to, co się dzieje ze Skoczkiem – mruknął i spojrzał do tyłu. Wyświechtane powiedzenie „morze głów” – pasowało tutaj jak ulał: morze głów falowało na ograniczonej siatką przestrzeni „Non Stopu”. Ale pośród owej obfitości głów Kosma nie dojrzał nigdzie tej z puszystymi rudoblond włosami – Skoczka. – Co się z nim dzieje?... – powiedział głośno szef BMW, a w duchu pomyślał: „Może źle zrobiłem, że puściłem go samego? E, to komandos i ma taką niewinną minę, że zawsze ktoś mu pomoże” – uspokoił sam siebie. Kosma trafił w dziesiątkę, nie?! Pomaga Skoczkowi, a jakże, sam patrol marynarzy! Jeden z nich nawet pcha wózek z workiem! Bez przeszkód dotarli do brzegu wzmiankowanego morza głów, kiedy nagle ku zdziwieniu marynarzy, a przerażeniu Skoczka i uciesze Tańcia worek zaczął się zsuwać z wózka wykazując nieoczekiwaną chęć... usamodzielnienia się! – Ki czort! – dziwi się marynarz. – Równo jak po stole, a toto zlatuje! Rany, ale ciężkie! – dodał podsuwając worek na wózek. – Co ty tam wieziesz? Prosiaki? – Gdzie tam! Węgiel! Nie widzisz, czarne wyłazi przez te dziury! – sprostował drugi marynarz. Tańcio nie wytrzymał i odchyliwszy głowę do tyłu zaniósł się rechotliwym śmiechem. – Prosiaki, hi, hi, hi! Węgiel! Skoczek dał mu natychmiast kuksańca, ale zaraz potem o mało co nie odgryzł sobie języka z przejęcia: z dziury w worku wydostał się na powierzchnię... czarny palec! – Proszę panów! – zawołał zdesperowany. – Dochodzimy! Może jeden z panów weźmie na ręce tego chłopczyka, żeby go nie zgnietli?... Rezultat tej prośby doprawdy przeszedł oczekiwania wywiadowcy, bo oto jeden marynarz uniósł z ziemi Tańcia i posadził go sobie na ramieniu, a drugi... schwycił worek i bez żadnego wysiłku przerzucił go sobie przez plecy. – Aj – jęknął w tym samym momencie – przysiągłbym, że coś mnie kopnęło! – To węgiel, proszę pana... – zająknął się Skoczek. –Węgiel twardy taki! – Kwik, kwik, to prosiaki! – zanosił się ze śmiechu Tańcio. – Kwik, kwik... – zawtórował worek na ramieniu marynarza. – Ki czort! – zniecierpliwił się marynarz. – Przysiągłbym, że coś zakwiczało mi nad uchem. – T...to prosiaki, proszę pana – zająknął się zupełnie już skołowany Skoczek. Nie wiadomo, jak by się ta zaiste niebezpieczna historia skończyła, gdyby nie to, że pochłonęło ich „morze”. Marynarze wdarli się w nie niczym lodołamacz w lodowe pole – za nimi, wyłomem przemykał okręt polarny, to znaczy Skoczek; wyłom natychmiast po przejściu zamykał się: nie było odwrotu! Ścisk i hałas powodowały, że krople potu wystąpiły na czoło Skoczka oraz marynarza, który niósł na ramieniu Tańcia; krople potu wystąpiły również na czole drugiego marynarza, tyle że z innego powodu: worek w dziwny sposób podskakiwał ciągle na jego plecach, marynarz miał wrażenie, że coś go po nich tłucze, a kiedy w pewnym momencie coś wrzasnęło mu koło ucha: „ye! ye ye!”, o mało nie zrzucił swego ciężaru na ziemię; niestety, nie było ani jednego wolnego skrawka ziemi! – To nic, proszę pana, to nic! – wołał Skoczek, którego uwagi nie uszły manewry worka. – To na koncercie tak śpiewają! Już niedaleko, proszę pana, już dochodzimy! Nagle urwał. Z dziury w worku... wysuwała się czarna ręka. Nie tylko on zresztą zobaczył tę rękę. Zobaczyło ją również kilku spośród fanów szturmujących wejście! Przerażenie odebrało im impet, potoczyli się do tyłu z wrzaskiem przypominającym wrzask przerażonych mew. Dwaj pilnujący wejścia strażnicy natychmiast skorzystali z okazji: jeden z nich porwał Tańcia z ramienia marynarza, drugi porwał worek z wystającą czarną ręką. Skoczek ruszył za nimi z wózkiem... Zatrzasnęła się furtka. Marynarze rzucili się na furtkę z obłędem w oczach. Skoczek nie czekał na dalszy ciąg: władował worek na wózek, złapał Tańcia za rękę i popędził w stronę estrady. Zdążył tylko zauważyć, że jeden ze strażników zaczął coś tłumaczyć marynarzom. – Be-nia-min-ki! – skandowała widownia. – Bin-go boys! – Zaczynać koncert! Zaczynać koncert! – Ji...uż! Są! Patrzcie, patrzcie, ten Animal przy perkusji! Wali, bez pojęcia, jak opętany, oczy płoną mu dziko pod kruczoczarną grzywą; Ze-Zorro wali w bęben jak opętany, żeby zagłuszyć własny strach i żeby od razu, od samego początku wprawić słuchaczy w stan najwyższej ekstazy wyrażającej się dzikim wrzaskiem. To według planu Kosmy: „Ze-Zorro, wal najgłośniej, jak możesz, zobaczą twoją perukę, usłyszą piekielny hałas, oszaleją i nawet nie zauważą, jakie mamy instrumenty! Że... w ogóle udajemy!” Więc Ze-Zorro tłucze w bęben; perkusja podłączona do wzmacniacza rozpętuje orkan o sile dwustu decybeli i przy tym ogłuszającym akompaniamencie wybiegają na estradę pozostałe „Beniaminki”. Ubrani są bardzo porządnie: wąskie, czarne spodnie, śnieżnobiałe koszule, na szyjach – żółte chustki założone „tył na przód”, czyli jak dziecinne śliniaczki; na każdej chustce wielkie, czarne „B”. Głowy – nie, nie długowłose, bo przecież tylko Kosma ma długie włosy i właśnie on poza Ze-Zorrem wygląda najbardziej bigbitowo: zaczesał te włosy prawie na oczy. Wypadli na estradę w podskokach, ustawili się w malowniczy trójkąt i z iście artystycznym rozmachem zaczęli szarpać „struny gitar” pochylając się przy tym do przodu. To znaczy pochylali się Skoczek i Ringo, Kosma Szczęściarz stał sztywno, tylko od czasu do czasu podnosił do góry to prawą, to lewą nogę, zgodnie z tym, jak podpatrzył u gitarzysty angielskiego zespołu „Szeptacze” (The Whispers); z podłączonego do wzmacniacza magnetofonu wydobywał się nieartykułowany acz rytmiczny wrzask. „Dobrze dobrałem taśmę – myśli Kosma unosząc do góry lewą nogę. – Coś tam wrzeszczą, nie wiadomo w jakim języku, i prawie nie słychać instrumentów. Na razie wszystko gra!” Lakier na tekturowych gitarach lśni dając złudzenie autentyczności, „Beniaminki” otwierają usta, jak najszerzej, gnąc się w twórczych konwulsjach, „Non Stop” ryczy, gwiżdże, aż tu nagle... Aż tu nagle stało się coś absolutnie nieprzewidzianego! Magnetofon umilkł na sekundę, a potem z mikrofonu popłynął głos jakiegoś piosenkarza! „Boże, co się dzieje!” – pomyślał Kosma Szczęściarz po raz pierwszy w życiu naprawdę speszony. Zanim jednak zdołał pomyśleć coś więcej, Ze-Zorro zeskoczył z siedzenia przy perkusji, podbiegł do mikrofonu i z nieoczekiwanym talentem zaczął udawać „piosenkarza”: opadające na ramiona czarne włosy, natchniona twarz – wyglądało to, jakby ożyła strona ilustrowanego pisma! Ze-Zorro wyglądał tak wspaniale, że słuchacze najpierw zamilkli, jakby podziw odebrał im glos, potem powstawali z miejsc i zaczęli podrzucać do góry różne części swojej garderoby. „Dolores... gdyby mnie teraz mogła zobaczyć Dolores!” – myślał upojony nieoczekiwanym sukcesem perkusista. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, podobnie jak nie wiedział, co za szaleńczy odruch skłonił go do wypadu przed mikrofon! Bo to była nie tylko chęć uratowania sytuacji. Już w momencie, kiedy z duszą na ramieniu usiadł przy perkusji przystrojony w czarną perukę „made in Hollywood”, był tak oszołomiony, że sam sobie wydawał się marionetką wprawioną w ruch przez kogoś z zewnątrz! A kiedy usłyszał wielki krzyk, który wybuchł na widowni w chwili jego pojawienia się, poczuł, że coś go porywa, unosi, że niczym piłeczka pingpongowa podskakuje pod uderzeniami tego krzyku! W miarę jak wzrastała temperatura widowni, coraz bardziej czuł się autentycznym członkiem autentycznego zespołu bigbitowego, krzyczał coś bez ładu i składu. „Sława, sława, to właśnie jest sława! – myślał w upojeniu. – Dolores....gdyby Dolores mnie widziała!” – myślał śpiewając. Tak. Ze-Zorro... śpiewał! Z magnetofonu płynął głos czule wyznający miłość w języku angielskim, a Ze-Zorro... śpiewał „Biedroneczki są w kropeczki”... jedyną piosenkę, którą umiał od początku do końca! Kosma Szczęściarz tymczasem ostrożnie posuwał się do tyłu; musi koniecznie sprawdzić, co właściwie się stało, jak doszło do tej nie zaplanowanej zmiany taśmy! Jest pewien, że to sprawka tych czarnych diablików! Tak! Czarne diabliki klęczały przy magnetofonie i śmiejąc się od ucha do ucha szykowały się do nowej zmiany taśmy! – Alarm! – krzyknął Tańcio, który zobaczył podchodzącego brata. Ale stało się: czarny palec nacisnął wyłącznik i w ciszy, która powstała, zachrypnięty, kiksujący głos oznajmił, że: „u motylka plamek kilka służy ku ozdobie!” „Rany, kto tak fałszuje! – pomyślał Ze-Zorro i nagle oprzytomniał. – To ja, to ja sam! Matko święta, ja sam!” Widzowie zareagowali śmiechem i... oklaskami. Nie krzyczeli, klaskali: rzecz niesłychana na bigbitowym koncercie! – Ze-Zorro, kłaniaj się! – syknął Ringo. Ze-Zorro szurnął nogami, schylił się w klasycznym uczniowskim ukłonie, czarne włosy poleciały mu na twarz, odgrodziły go całkiem od świata; wywołało to znowu śmiech, a potem podniósł się zupełnie normalny wrzask oraz gwizdy. „Rozgrzewają się coraz bardziej – myślał Kosma Szczęściarz. – Jeżeli jeszcze teraz puszczę na scenę Czarne Bliźniaki, te kretyny oszaleją do reszty, co może mieć dla nas smutne konsekwencje, nie uda się nam przeprowadzić numeru z płytą Rollingstonesów. A przecież po to jest cały ten koncert! Nie, nie puszczę maluchów” – zdecydował nagle. Ale co tam jego decyzja! Uff i Puff już pędzili na scenę, za nimi Tańcio – waląc co sił w miniaturowy tam-tam! Ze-Zorro jeszcze ciągle kłaniał się przy mikrofonie, więc Uff pociągnął go za jedną nogawkę od spodni, Puff za drugą, „śpiewak” poleciał do tyłu, w ostatnim momencie odzyskując równowagę, poprawił przekrzywioną perukę i zasiadł z powrotem przy perkusji. Ringo, do złudzenia naśladując Lucjana Kydryńskiego, zawołał: – Proszę państwa, mam zaszczyt przedstawić najmłodszych na świecie solistów! Po raz pierwszy w Polsce: Bingoboys!!! Wraz z pojawieniem się Czarnych Bliźniaków „Non Stop” zatrząsł się w posadach! Czciciele decybeli zerwali się ze swoich miejsc, powskakiwali na krzesła, na stoliki, już nie wrzeszczeli! Wyli! Niektórym jednak ogólny entuzjazm wydawał się snadź niedostateczny, zapragnęli własną pieczeń upiec przy cudzym ogniu: oto jakiś dowcipniś wskoczył na estradę, chwycił skaczącego Puffa za ręce, przejechał po nich palcem, palec pokazał widowni – patrzcie, naprawdę Murzyn, nie pomalowani! Nie docenił jednak inteligencji Czarnych Bliźniaków: bo oto Puff uniósł nogawkę jego spodni, dotknął palcem skóry, palec pokazał widowni, po czym z wyraźnymi oznakami wstrętu wytarł go o ubranko Tańcia! Tenże to wyczyn sprawił, że dowcipniś przestał być dowcipnisiem: twarz pod tłustą, jakby wysmarowaną smalcem grzywą nabiegła krwią; widząc to Ringo i Skoczek postąpili dwa kroki naprzód. Ze-Zorro ze swego miejsca przy perkusji spostrzegł, że jeden ze „strażników” (ten, właśnie ten!) wyłonił się nagle nie wiadomo skąd i nie spuszczał czujnego spojrzenia z purpurowego z wściekłości dowcipnisia. „Rany, jeśli dojdzie do bijatyki, nie wyjdziemy stąd żywi – pomyślał Ringo. – Nie damy rady uciec z maluchami!” Ale do bijatyki nie doszło. Zanim bowiem twarz dowcipnisia nabiegła krwią do tego stopnia, że jej właściciel zmuszony by był – nie wytrzymując ciśnienia – eksplodować, na scenę wpadł Kosma Szczęściarz. Pod jedną rękę schwycił Puffa, pod drugą Uffa i tak obarczony podszedł do mikrofonu. – Dziękujemy koledze – tu skłonił się dowcipnisiowi – za interesujące urozmaicenie naszego programu. Brawo! Ringo i Skoczek zaczęli klaskać, a dowcipniś, który znowu w tym momencie poczuł się dowcipnisiem, skłonił się do ziemi, z ręką na sercu oczywiście, i szczęśliwie opuścił scenę. – Proszę kolegów! – wołał Kosma z trudem utrzymując wierzgające Bliźniaki. – Bingoboys jeszcze wystąpią, ma się rozumieć, że wystąpią! Teraz zaś chcemy wam przedstawić naszą wielką niespodziankę! Będzie to nie tylko niespodzianka dla posiadaczy płyt – dodał szybko. – Na razie zdradzę tylko tyle, że i my, choć sami „Beniaminki”, szukamy młodych talentów. Proszę więc o chwilę uwagi. Za moment rozpoczniemy akcję szukania młodych talentów! – powtórzył raz jeszcze i wycofał się ze sceny wraz ze swoim czarnym ciężarem. Za nim – Skoczek. Ze-Zorro znowu co sił uderzył w perkusję. Ringo poczuł, że ma mokre ręce: wybiła godzina „0”. Musi działać! Trochę był skonsternowany zapowiedzią Kosmy: w planach nie było wcale mowy o akcji szukania młodych talentów! Skoro jednak Kosma Szczęściarz tak zapowiedział, miał w tym widocznie jakiś cel; Kosma ma nie tylko szczęście, ale i głowę! Sprytnie zapobiegł nieuniknionej, jak się wydawało, większej drace, no, ale komu innemu z pewnością by się to nie udało! Te wszystkie myśli przemknęły przez głowę Ringa w czasie owych trzech sekund, których potrzebował na dojście do mikrofonu. Podniósł rękę – co było sygnałem dla Ze-Zorra: „Przestań walić w ten bęben i czuj – duch! Zaczynamy!” – Koledzy! – zawołał Ringo. – Zgodnie z naszym programem akcji szukania młodych talentów, prosimy najpierw na estradę posiadaczy płyt z nagraniami zagranicznych zespołów, Proszę ich o ustawienie się w kolejce przy perkusji! Co rzekłszy znowu podniósł rękę; był to oczywiście nowy sygnał dla Ze-Zorra; „Wal znowu w bęben, wal do końca!” Kosma Szczęściarz czekał tylko tego momentu. Zobaczył jeszcze, że ten i ów dzierżąc wysoko płytę nad głową, zaczął się przedzierać przez tłum w kierunku estrady i biegł za Skoczkiem. Skoczek już czekał przy siatce. To właśnie oni obydwaj jako pierwsi realizowali część programu pod tytułem „Ucieczka”. W czasie kiedy Ringo przy pomocy Ze-Zorra prowadził na estradzie swą niebezpieczną grę, Kosma Szczęściarz i Skoczek, zgodnie z programem, mieli wyekspediować w bezpieczne miejsce maluchów i magnetofon. – Kosma... – szepnął Skoczek. – Dlaczego powiedziałeś o tych młodych talentach? – Dlatego, że to była jedyna rzecz, która mogła ich zaciekawić i skłonić do uwagi! Przecież o mało nie eksplodowali! Guzik by ich obchodziła niespodzianka tylko dla posiadaczy płyt! Więc musiałem coś wymyślić. Nie wiesz, że każdy z nich uważa się za nie odkrytego geniusza? Słuchaj, Skoczek! Wal na tamtą stronę, podam ci wózek! Miejsce ucieczki było dobrze wybrane: część ogrodzenia znajdująca się z tyłu za estradą była jedynym miejscem wolnym od nastolatków, stąd bowiem nic nie było można zobaczyć. Nie wiadomo jednak, czy pierwsza część planu pod tytułem „Ucieczka” zostałaby sprawnie przeprowadzona, bowiem Kosma musiał jednocześnie pilnować ciągle niesfornych niezdyscyplinowanych Czarnych Bliźniaków oraz naśladującego ich we wszystkim Tańcia, dawać baczenie na magnetofon, a równocześnie przerzucić wózek na drugą stronę siatki – gdyby nie to, że nieoczekiwanie wyłonił się przy nim jeden ze strażników od bramy (Ze-Zorro by pomyślał w tym miejscu: „Ten, właśnie ten!”). – Pozwolisz, że ci pomogę – powiedział, jak gdyby nigdy nic. – Rozumiem, że musicie malców wycofać po angielsku! Trochę tu dla nich za gorąco! A i dla was też... Kosma Szczęściarz spojrzał na niego bacznie, ale nic nie powiedział. Na estradzie pojawili się właśnie pierwsi właściciele płyt z nagraniami najmodniejszych zachodnich przebojów. Między nimi chłopak z włosami opadającymi na ramiona i krótką bródką, którego widok spowodował poważne przyspieszenie akcji serca u Ringa: jak ulał pasował do opisu Kosmy. Tak, Ze-Zorro podnosi w górę rękę z pałeczką – umówiony znak, że rozpoznał. – Koledzy, ustawcie się tutaj na brzegu. Zaraz wszystko wyjaśnię! – zawołał Ringo z wysiłkiem opanowując drżenie głosu. – Nie, nie za blisko jeden drugiego, proszę zachować odstęp, tak z pięćdziesiąt centymetrów, dobrze. A teraz niech każdy wyciągnie przed siebie rękę z płytą. Na widowni panowała cisza, której nie powstydziłaby się sala Filharmonii Narodowej. Napięcie, zaciekawienie wzięło chwilowo górę nad naturalnymi instynktami wielbicieli zmasowanych decybeli. – Uwaga – ciągnął Ringo kątem oka obserwując Ze-Zorra – teraz zabawimy się w dziecinną wyliczankę... Proszę się nie śmiać, macie przecież do czynienia z najmłodszym w Polsce a może i na świecie, zespołem! Zaczynam: ele-mele-dudki! Śmiech i gwizdy. Potem wrzask. Słuchacze powstali z miejsc, powskakiwali na stoliki, zwarty tłum otoczył estradę niczym murem. Czyli właściwie nastąpiło to, czego właśnie było potrzeba: aby w hałasie zginęły słowa wyliczanki, aby nikt nie dostrzegł, że brodaty chłopak z włosami opadającymi na ramion? został „wyliczony” niezupełnie formalnie. – ...smar-ka-ta! – kończył Ringo wśród hałaśliwego rozbawienia. – Kolega! – Ja? – upewnił się „wyliczony” brodaty długowłosy. – Tak, kolega! – zapewnił z powagą Ringo. Na widowni znowu zapanowała cisza. Uwaga wszystkich zwrócona była na brodatego chłopaka o włosach opadających na ramiona, dzięki której to pomyślnej okoliczności nikt nie spostrzegł, że Ze-Zorro opuścił stanowisko przy perkusji i schowawszy pod naciągnięty prędko sweter czarną perukę „made in Hollywood” niepostrzeżenie wmieszał się w tłumek stojący koło estrady, i to tak sprytnie, że znalazł się tuż o dwa kroki za brodatym chłopakiem o włosach opadających na ramiona. – Jaką kolega ma płytę? – pytał Ringo kontynuując grę. – Rollingstonesów – odpowiedział długowłosy. W tym samym momencie Ze-Zorro chwycił go za kolorowe wdzianko i z całej siły pociągnął do tyłu. Ringo rzucił się, niby po to, aby go podtrzymać, w rzeczywistości zaś jeszcze bardziej popchnął chłopaka do tyłu; przewrócili się obaj pociągając za sobą najbliżej stojących. Po chwili z kłębowiska rozległ się ochrypły wrzask. – Płyta! Buchnęli mi płytę!!! – Złodziej! Trzymaj, łapaj – wołał Ringo przyciskając kurczowo do piersi ukrytą pod koszulą płytę. – Trzymajcie! Ucieka! – Trzymaj, łapaj! – wołał przystrojony w czarną perukę „made in Hollywood” perkusista (i solista) zespołu „Beniaminki”. Niebezpieczna sytuacja, nie ulega wątpliwości! Nikt wprawdzie nie podejrzewa członków zespołu „Beniaminki” o kradzież płyty, to przecież oni krzyczą najgłośniej: „Łapaj złodzieja!” i ze świętym ogniem w oczach prą poprzez tłum do siatkowego ogrodzenia, którędy – jak to głośno obwieszczają – złodziej z pewnością będzie uciekał. Cóż, kiedy los nie lubi doskonałości i zawsze ma na podorędziu przypadek, który krzyżuje opracowane w najdrobniejszych szczegółach plany. W tym wypadku rolę narzędzia losu spełniło... słońce, które w dniu dzisiejszym wykazuje zadziwiającą ciekawość świata; wstało rano i jeszcze ani razu nie schowało się za chmury: prześwietla swymi promieniami każdy skrawek ziemi, szczególnie różne błyszczące przedmioty: słońce nie sroka, ale lubi błyskotki i nie robi mu różnicy, czy jest to lśnienie polakierowanego papieru, czy szlachetnego metalu. Niestety, nie wszystkim jest wszystko jedno: ten oto chłopak uczesany na bitelsa, który znalazł się na estradzie opuszczonej przez zespół „Beniaminki” zwabiony błyskiem porzuconej, jak sądził, w ogólnym zamieszaniu elektrycznej gitary, trzyma właśnie w ręku polakierowaną tekturową imitację i rozwichrzywszy włosy podbiega do mikrofonu: – Koledzy! Wykiwali nas! – krzyczy. – Te „Beniaminki” to jakaś zwykła lipa! To na pewno oni ukradli płytę! Patrzcie! Teatralnym gestem unosi w górę „gitarę” i potrząsając artystycznie rozwichrzoną grzywką – rozdziera ją na pół. „Rany, Kosma zapomniał zabrać gitary” – pomyślał Ringo zrywając z szyi żółtą apaszkę z ogromnym inicjałem „B”. Płyta z Rollingstonesami ukryta pod koszulą wydała mu się nagle stukilowym ciężarem! W pierwszej kolejności odmówiły mu posłuszeństwa nogi. W następnej – jakby zastrajkował rozum: Ringo zamiast pędzić do siatkowego ogrodzenia, zawrócił i jak pocisk uderzył w największy tłum, w sam środek „Non Stopu”! Zanim jednak zawrócił, zdążył zauważyć, że Ze-Zorro ze zręcznością pawiana, do którego z racji swej wielkiej peruki był podobny, wdrapuje się na siatkę ogrodzenia, że długowłosy okradziony złodziej cyrkowym susem skacze do przodu, aby go złapać za nogę... Spokój, panowie – nie złapał! Noga Ze-Zorra w porę znalazła się po drugiej stronie ogrodzenia. Oto szaleńczym sprintem dobiega do willi, którą sobie upatrzył na miejsce schronienia przed pościgiem... Już tam jest! Dysząc dzwoni do pomalowanych na zielono drzwi, drzwi się uchylają, Ze-Zorro osuwa się w progu, czerń włosów kontrastuje z bladością jego twarzy... – Co to panience? – mówi z troską siwy pan. – Proszę się na mnie oprzeć, proszę... Opada łańcuch, zielone drzwi zamknęły się odgradzając Ze-Zorra od pościgu, ale długowłosy okradziony złodziej już w nie bębni. Natarczywie! Wściekle! Siwy pan uchyla je, jak przed chwilą, tym razem jednak wcale nie jest miły, bo okradziony złodziej, aczkolwiek nosi włosy do ramion, twarz ma bródką ozdobioną... Siwy pan splunął. – Pfu, na psa urok. Precz stąd, ty zakało męskiego rodu Precz, bo spuszczę psa! Ogromny wilczur wyłonił się z sieni, obnażył kły, jakich by się nie powstydził sam Biały Kieł, okradziony złodziej rzucił się do tyłu, a siwy pan jeszcze raz splunął, zatrzasnął drzwi i odwrócił promienne oblicze ku biednej, śmiertelnie przestraszonej „panience”... – Gonił panienkę ten łobuz, co? No jak, już lepiej? Proszę się położyć, zaraz przyniosę kropelki na serce... Leżeć, Alfons! Zaraz wrócę, panienko! Ze-Zorro został sam. Rozejrzał się po pokoju: był ciemny, bardzo wysoki, w prawym rogu płonął autentyczny ogień w najautentyczniejszym kominku, a koło kominka leżał rozciągnięty leniwie ogromny wilczur. Leniwa poza Alfonsa była snadź tak zwanym mydleniem oczu, bo ledwie Ze-Zorro podniósł się, aby podejść do okna, w gardle wilczura groźnie zabulgotało, a w świetle ognia złowrogo zabłysły kły; to groźne bulgotanie, jak również złowrogie obnażenie kłów było już jednak wszystkim, na co mógł pozwolić sobie wilczur mający, jak widać, w pamięci rozkaz swego pana „leżeć, Alfons!” Alfons leżał więc, dzięki czemu Ze-Zorro bezkarnie podszedł do okna i uchylił firankę, czego natychmiast pożałował: na szybie rozpłaszczona była twarz, przyozdobiona kokieteryjną bródką! „Pułapka! Wpadłem w pułapkę! – myślał Ze-Zorro. – Na zewnątrz jeden wariat, w środku drugi wariat... Nie wiadomo, co gorsze!” Co pomyślawszy zaciągnął grube, pluszowe story – Słońce razi panienkę? – To siwy pan powrócił! – Tak, tak, głowa rozbolała ze strachu! Proszę się położyć, biedna dziecino, przyniosłem kropelki. Biedna buzia, blada taka... I po cóż to takie śliczne panienki spodnie noszą, moda, moda, chłopak to powinien być chłopak, dziewczyna to dziewczyna – mruczał siwy pan podając „panience” szklaneczkę z pachnącym jakimiś ziołami płynem. – A, do dna wypić, panienko, do dna, zaraz kolorki wrócą na buzię! Do dna, panienko! Ze-Zorro, który w pierwszej chwili zawahał się przed wychyleniem szklaneczki do dna, pragnąc okazać dobrą wolę wlał sobie całą jej zawartość do gardła, energicznie odchylił głowę do tyłu i... Peruka, obluzowana podczas wspaniałego sprintu, miękkim lotem poszybowała ku pluszowej kanapie... Zaraz potem szklaneczka po kropelkach z brzękiem rozprysnęła się po podłodze, a siwy pan... No, siwy pan, cóż innego w tym miejscu mogło nastąpić – siwy pan bliski był apopleksji! Oczy mu wychodziły z orbit, głos uwiązł w gardle niczym skrawek ubrania przytrzaśnięty drzwiami. – T... ty... ty...! – wykrztusił wreszcie oskarżycielsko celując palcem w obnażoną głowę Ze-Zorra. – T... to, to! – dodał równie niewyraźnie, celując oskarżycielsko palcem w czarną perukę „made in Hollywood”. Po czym z wyrazem nieopisanego wstrętu na apoplektycznie zaczerwienionej twarzy ujął tęże perukę w dwa palce i zanim Ze-Zorro zorientował się, o co chodzi, wrzucił ją do autentycznego ognia płonącego na najautentyczniejszym kominku! Chłopiec skoczył na ratunek, ale jednocześnie skoczył wilczur Alfons, czarna, gigantycznych rozmiarów peruka „made in Hollywood” zmieniła się tymczasem w krzak gorejący, ogniem trzaskający... Ze-Zorro trząsł się jak w ataku zimnicy. – Pan... pan nie miał prawa! Taka peruka kosztuje! Nie była moja! Pożyczyłem ją! Pan... pan... – Dość! – zawołał siwy pan wielkim głosem, który to głos wydobył się z gardłowej uwięzi przy pomocy bodźca zwanego świętym oburzeniem. – Precz! Precz, łajdaku, i dziękuj Bogu, że nie wzywam milicji! Z nieoczekiwaną siłą wypchnął go na korytarz. Tu – nonszalancko wsparty o wejściowe drzwi... czekał okradziony złodziej, jak można się domyślić – zniechęcony do posterunku przy oknie przez pluszowe story! A że wpatrywanie się w zielono pomalowane drzwi, aczkolwiek zdrowe dla oczu, było raczej nużące, okradziony złodziej odwrócił się do nich plecami i z zaciekawieniem przyglądał się kotłowaninie przy ogrodzeniu pobliskiego „Non Stopu”. „Pewno złapali któregoś z tych dwóch – myślał z satysfakcją. – Mojego już ja sam dopilnuję!...” Wrzask dochodzący z „Non Stopu” przytłumił trzaśniecie zielono pomalowanych drzwi, jakiś jednak ton przedostał się mimo wrzasku do ucha okradzionego złodzieja; spojrzał przez ramię z nagle obudzoną czujnością: zobaczył wychodzącego chłopca w okularach, o krótko ostrzyżonych, zaczesanych na bok, z przedziałkiem, blond włosach i... odwrócił się z powrotem ku pasjonującemu widowisku przy siatkowym ogrodzeniu „Non Stopu”. Krótko ostrzyżony chłopiec przeszedł obok niego spokojnie; okradziony złodziej czekał dalej na chłopaka, którego głowa przyozdobiona była bujnymi, kruczoczarnymi włosami! Ze-Zorro idzie do domu lamentując. A lamentuje na następujące tematy: l. Kosma Szczęściarz specjalnie wyłączył magnetofon w momencie, kiedy Ze-Zorro chciał ratować sytuację spowodowaną zmianą taśmy! 2. Kosma Szczęściarz specjalnie zapomniał zabrać „gitary”, żeby wpędzić Ze-Zorra w tarapaty; zakończyły się prawdziwą tragedią: utratą peruki! 3. Zezowatego zawsze prześladuje pech.Aha, a co się stało z Ringiem?Ringo po prostu opuścił „Non Stop” tak samo, jak się do niego dostał, to znaczy przez oficjalne wejście. Jak tego dokonał? Odpowie nam na to w którymś z następnych rozdziałów. KOSMA SZCZĘŚCIARZ JEST NIEZADOWOLONY,ALE ODKRYWA, ŻE MA SERCE.DOLORES – NIE DOLORES.KOMENDANT PODWÓRKA TRAFIA NA ŚLAD.ZE-ZORRO COŚ UKRYWAI CZEGOŚ NIE CHCE PRZYJĄĆ DO WIADOMOŚCI. Ulica Monte Cassino mozolnie wspina się pod górę. Nie taką górę musieli zdobywać prawdziwi bohaterowie spod prawdziwego Monte Cassino, ale to było w czasach bohaterskich! Kosma Szczęściarz idzie w górę tą ulicą po prostu dlatego, że każdy krok oddala go od „przeklętych wczasowiczów”, którzy nie dają pomyśleć spokojnie nawet we własnym domu! Wygląda więc na to, że szef BMW pragnie sobie coś przemyśleć! W pierwszej chwili bardzo zadziwiło to Ringa; przybiegł bowiem na podwórko zziajany, zadyszany i triumfalnie uniósł rękę, w której znajdowała się odzyskana płyta z Rollingstonesami. Ale ten triumfalny gest podziałał jedynie na Skoczka. To Skoczek krzyknął: „Hura!!” i skoczył do góry z radości. To Skoczek zaraz potem zapytał: „A gdzie Ze-Zorro?” Kosma Szczęściarz, choć on przecież powinien najbardziej się ucieszyć z odzyskania płyty – milczał. – Ej, Kosma! – nie wytrzymał Ringo. – Nie cieszysz się? Co ty... – Cieszę się, ależ jasne! – powiedział Kosma Szczęściarz z miną, która przeczyła jego słowom. – Tylko muszę pomyśleć. Zastanowić się nad wszystkim. Nagle wstał. – Przyjdźcie mniej więcej za godzinę pod skocznię. Zawiadomcie Ze- Zorra.Poszedł!Idzie właśnie ulicą Monte Cassino, która mozolnie wspina się pod górę.Dlaczego nie idzie myśleć na swoje ukochane molo?Bowiem dzień jest piękny, słoneczny, molo będzie trzeszczało w szwach, a Kosma dziś bardziej niż kiedykolwiek nie może patrzeć na wczasowiczów! Bo w końcu to przez nich wpadł w kabałę, która może narazić na szwank jego autorytet, ba, jego opinię Szczęściarza! Płytę odzyskał, fakt. Ale Biuro Młodzieżowych Wywiadowców nie zostało powołane dla odzyskania płyty! BMW musi odnaleźć bądź przedmioty skradzione wczasowiczce Skoczka, bądź samych złodziei. A tymczasem mija dzień i trzeci i nic: martwa cisza. Przynajmniej martwa dla niego – Kosmy. Bo Ze-Zorro coś knuje, Ze-Zorro coś wie, Ze-Zorro trafił już na jakiś ślad albo ma nadzieję wkrótce natrafić! On, Kosma Szczęściarz, jest tego pewien! A jest pewien choćby dlatego, że zauważył dziwną reakcję Ze-Zorra na pojawienie się tego porucznika MO przy piaskownicy; że zauważył taką samą jego reakcję na widok ochotniczych strażników przy „Non Stopie”! Zauważył, a jakże, i bardzo go to zaniepokoiło. Ze-Zorro zaiste mógłby być szczęśliwy, gdyby wiedział, jak bardzo Kosma go obserwuje, i to nie tylko teraz, przy tej „kryminalnej sprawie”; sekret szczęścia Kosmy Szczęściarza polega między innymi na tym, że potrafi on z prawdziwą wirtuozerią grać na ludzkich duszach, czyli mówiąc prościej – wydobywać od innych pożyteczne pomysły, przetwarzać je i podawać potem jako swoje własne! Potrafi też unicestwić w zarodku każdą akcję rywalizującą, skierowaną przeciwko sobie! Tego Ze-Zorro się po trosze domyślał. Nie domyślał się tylko, że zajmował pierwsze miejsce na liście tych, których Kosma Szczęściarz wysoko oceniał, że Kosma jakby w ogóle go trochę się bał... Ku dalszym wydarzeniom Kosma idzie więc ulicą mozolnie wspinającą się w górę. Jest już przy tunelu, więc zaraz będzie schodzić w dół, minie młodego „ślepca”, który siedzi przy wejściu już tak od lat, coraz to pełniejszy na twarzy, opalony, obok – waga, na której się nikt nie waży, obok – czapka, do której sypią się pieniądze, sypią się pieniądze... Kosma mija go spiesznie nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem; niech się na tę „ślepotę” nabierają głupi wczasowicze. Przebiega nie zatrzymując się koło sklepu z artykułami sportowymi, choć to przecież atrakcja, nie zatrzymuje się, bowiem od niedawna jest tu inna atrakcja: nowy tunel – jasny, nowoczesny... Kosma idzie tym nowym tunelem, ale właściwie jest zupełnie gdzie indziej, to znaczy – nie wiadomo gdzie. W głowie ma pustkę taką, jaka nawiedza człowieka po gwałtownych przeżyciach lub też na moment przed wybuchem twórczego źródła; w wypadku szefa BMW te dwie przyczyny połączyły się w jedno. Doszedł właśnie do granicy, poza którą na ogół nie wypuszczają się wczasowicze przyjeżdżający do Sopotu, a w każdym razie nie wypuszczają się w dzień; bo wieczorem walą tędy do Opery Leśnej. Tę granicę wyznacza z jednej strony Sąd Powiatowy, z drugiej bazar, tłumnie nawiedzany we wtorki i piątki, bowiem w te właśnie dni handluje się tu „ciuchami”. Kosma stanął i spojrzał w otwartą bramę bazaru. I – pustka w jego głowie nagle się wypełniła! Ciuchy! Pojutrze piątek! Kto wie, może złodzieje przyjdą, aby sprzedać swój łup? E, pojutrze! A jeśli Ze-Zorro już jutro, już dziś wyskoczy z jakąś rewelacją? Idzie znowu przygaszony, już jest na ulicy Abrahama, tuż pod lasem, ulica przechodzi w piaszczystą drogę, już widać łąkę, nagrzaną słońcem, pachnącą, grającą konikami polnymi! Kosma ożył, już nie wlecze się bezmyślnie. Kosma biegnie, pod górę, po zielonym stoku stromo, ale to nic, za to co za widok tam z góry: morze białe od żagli, w niedzielę będą regaty, żółta pokrywa plaży od Gdyni aż po Gdańsk, domy jak układanki z dziecinnych klocków, kolorowy dywan: żółto, zielono, czerwono, niebiesko, kręci się w głowie od barw, od przestrzeni! Kosma wyciąga się jak długi w puszystej, rozgrzanej trawie: myśleć... trzeba przemyśleć, trzeba odpocząć, myśleć będzie później, trzeba, żeby tu tata Czarnych Bliźniaków... żeby jeszcze trochę smoły... trze... Karygodna rzecz: szef BMW zasnął! I w dodatku tak długo spał, że na tej karygodnej słabości przyłapali go jego wywiadowcy, którym przecież tutaj, na zielonym wzgórzu, wyznaczył spotkanie! Każdy z nich oczywiście mógłby pomyśleć; „Wyznaczył nam spotkanie taki kawał od domu, a sam sobie śpi, jak gdyby nigdy nic!” Na szczęście ani Ringo, ani Skoczek nie mieli głowy do snucia krytycznych uwag na temat swego szefa. „No tak – myśli teraz czytelnik – ani Skoczek, ani Ringo, ale Ze-Zorro będzie na pewno krytykował za trzech!” Otóż nie. Ze-Zorro nie będzie krytykował, bo... – Kosma! Kosma!!! – woła Ringo. – Obudź się! Kosma! Nie ma Ze-Zorra! Szef BMW, wyrwany ze słodkiej drzemki, zerwał się na nogi-i od razu stanął twarzą w twarz z rzeczywistością. Nie była to zbyt przyjemna konfrontacja; kłopoty wyskoczyły niczym rój os z nieostrożnie poruszonego gniazda: zdobyli płytę... ale kim są ci dziwni strażnicy... jak odnaleźć ukradzione przedmioty... co knuje Ze-Zorro... Ze-Zorro !!! – Co powiedziałeś, Ringo? – Powiedziałem, że nigdzie nie możemy znaleźć Ze-Zorra! Po prostu – znikł! – Jak to? – spytał niezbyt przytomnie szef BMW. Ów niedostatek przytomności nie był tym razem jedynie naturalną konsekwencją gwałtownego wyrwania ze snu: Kosma czuł, że robi mu się jakoś dziwnie, że wypełnia go całego bijące w tempie wyścigowym serce. – Zwyczajnie – zniecierpliwił się Ringo. – Nigdzie go nie ma.Serce boleśnie podskoczyło. – Myślisz, że nie wrócił z „Non Stopu”? Że coś mu się stało? Ringo, mów! Jak tam z wami było?! – No, ja widziałem go ostatni raz, jak przełaził przez siatkę. Gonił go ten brodaty troglodyta – złodziej. – I dlaczego za nimi nie pobiegłeś? – Co ty, w takiej chwili? Kiedy zostaliśmy zdemaskowani? Żywy bym nie wyszedł! Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby lecieć do siatki! Zawróciłem w największy tłok, podstawiłem paru chłopakom nogę, zrobiła się kotłowanina, specjalnie wysmarowałem o ziemię swoją koszulę, żeby nie była taka biała, i potem już nikt mnie nie mógł odróżnić od innych! Zwyczajnie poszedłem do wyjścia i wyszedłem. Więc... Kosma nie słuchał dłużej. – Lecimy pod „Non Stop”! Ale gazem! Musimy znaleźć Ze-Zorra! Natychmiast! Może jest ranny? Gazu! Kosma biegł tak szybko, że Ringo i Skoczek ledwo mogli za nim nadążyć; biegł i w dalszym ciągu czuł się bardzo dziwnie – no, bo kto by mógł przypuszczać... jak on sam mógł przypuszczać... Myśl, że Ze-Zorrowi stało się coś złego, była dla niego nie do zniesienia! Po prostu nie do zniesienia! Słońce kojarzy się nam z uśmiechem, smutek – z dniem beznadziejnie pochmurnym; gdyby jednak sądzić po dzisiejszej pogodzie, nie powinno być ani jednego smutnego człowieka w Sopocie; gdyby zaś sądzić po nastroju Ze-Zorra, ani jeden promień słoneczny nie powinien przebić się przez chmury... Ze-Zorro nie zginął, nie utopił się w morzu, nie uciekł w świat, nie usiadł pośrodku ulicy, aby w ten sposób zamanifestować swoją ostateczną rozpacz, a przecież każda z wymienionych tu możliwości kusiła go w jakimś momencie, bowiem wszystkie wydawały się czymś lepszym od perspektywy powrotu do domu bez peruki Dolores. Jednak Ze-Zorro wrócił do domu, a raczej zakradł się cicho jak złodziej, zlekceważył bramę od ulicy Bohaterów Monte Cassino, zlekceważył bramę od ulicy Pułaskiego, zlekceważył podwórko: do własnego domu wszedł przez okno, wdrapawszy się przedtem na rosnące pod tymże oknem drzewo. Zresztą nie od razu wszedł; najpierw siedział na gałęzi z twarzą przytuloną do wilgotnej kory pnia, niczym wielkie, posępne ptaszysko. „Może by tak zostać na tym drzewie, zostać na zawsze” – myślał zezując jednocześnie w stronę okna, aby sprawdzić, czy mama jest w pokoju. Była. Więc Ze-Zorro został na gałęzi, co prawda nie na zawsze, ale na dosyć długo: nie miał ochoty na niczyje towarzystwo. Słyszał nawoływania Skoczka i Ringa, ale oczywiście nie wyczuł niepokoju brzmiącego w ich głosach. „Niech sobie szukają, mam to w nosie, mam to wszystko W nosie! – myślał buntowniczo. – Żyć się nie chce, taki los!...” Żyć mu się nie chciało, fakt, niemniej jednak siedzenie na niewygodnej gałęzi staje się w końcu uciążliwe nawet dla najbardziej udręczonego chłopaka. Więc kiedy tylko Ze-Zorro zobaczył, że mama – po uprzednich, co najmniej piętnastominutowych zabiegach przed lustrem – wychodzi, zamykając za sobą starannie drzwi, przeniósł się z gałęzi do pokoju, po czym z westchnieniem – być może rozpaczy, a być może ulgi – rzucił się, jak stał, na tapczan. Leżał wpatrzony w sufit, a ściślej: w szczeliny, które ułożyły się w jakiś tajemniczy zapis tuż koło prawego rogu, patrzył, szczeliny rosły w oczach, poruszały się... „Niech się zawali ten sufit, niech się zawali cały świat, Dolores, gdzie jesteś, Dolores?! Nie, nie ma ciebie, to dobrze, że cię nie ma, no, bo co ci powiem, no, bo skąd wezmę drugą perukę... a dałaś ją mnie, tylko mnie, właśnie mnie... dobrze, że nie ma ciebie...” – Jestem tutaj – odezwał się głos, żywy głos, najwyraźniej głos z zewnątrz! Ze-Zorro drgnął, z wysiłkiem oderwał wzrok od szczelin na suficie, spojrzał w bok i cały się zatrząsł: przy tapczanie stała Dolores, stała, patrzyła na niego uważnie szarymi, głęboko osadzonymi oczami, włosy o kolorze wyzłoconej słońcem pszenicy zaczesane w grzywkę... – Dolores! Ty... ja... – plątał się Ze-Zorro w najwyższym pomieszaniu. – Dlaczego tak patrzysz? Dlaczego tak patrzysz, jakbym coś ci zrobił? Ja... Usiadł. Ciągle patrzyła na niego w milczeniu, patrzyła uważnie szarymi, głęboko osadzonymi oczami; tutaj, w jego pokoju, może dlatego, że siedział, wydawała mu się jakaś wyższa, doroślejsza. – Dolores, ja straciłem twoją perukę! – wyrzucił z siebie jednym tchem.Wtedy... w szarych oczach zapaliła się radość; stały się niebieskie jak niebo w samo południe, zapaliła się radość – wesoła, kolorowa latarenka z czarodziejskich zabaw! Dolores przycisnęła ręce do piersi właściwym sobie trochę teatralnym gestem. – A ja myślałam, że coś ci się stało – powiedziała siadając obok niego. – Tak cię szukali twoi koledzy! Bałam się... – Dolores, ale ja straciłem twoją perukę! Nie mam jej, rozumiesz? Jeden taki stary wariat spalił ją, kiedy się u niego schroniłem. Spalił! Nic się już nie da zrobić, rozumiesz? Dlaczego tak na mnie patrzysz? Patrzyła na niego, patrzyła, w oczach ciągle płonęła wesoła, karnawałowa latarenka. Zgasła – ustępując miejsca mściwemu błyskowi: jakby klinga miecza złowrogo zabłysła w słońcu. „Teraz, teraz mnie objedzie, nareszcie zrozumiała...” – pomyślał Ze-Zorro i skulił się pragnąc uniknąć ciosu. Ale cios nie spadł. – Spalona! Spalona i już nic się nie da zrobić! – przemówiła Dolores ciągle z tym mściwym błyskiem w oczach. – Już nic się nie da zrobić! Nie ma peruki! Nie ma Dolores! Nie ma Dolores! Nie ma! Nie ma! Krzyczała tak, nagle wyzbyta swojej niezwykłej rezerwy, skakała po całym pokoju na długich, opalonych nogach, niezgrabnie niczym czapla, ale były to podskoki wyrażające radosne uniesienie. Poskakawszy, lekko zadyszana, znowu usiadła koło Ze-Zorra. – Bo widzisz, Mietek – szepnęła nachylając się ku niemu – tak naprawdę to ja się nie nazywam Dolores. Ja mam na imię Zosia. Dlatego byłam zła, że napisałeś w pamiętniku Dolores pamiętasz? Ale nie mogłam ci od razu powiedzieć, bo jeszcze cię mało znałam. – J... jak... to nie nazywasz się... Dolores? – No, bo nazywam się Zosia. A moja mama też nie nazywa się Juanita, tylko Magda. Rozumiesz? Magda! Ale ona, jak wyjedzie na wczasy, to zawsze chce udawać kogoś innego, niż jest, rozumiesz? Farbuje włosy na czarno, a mnie każe nosić tę obrzydłą, wstrętną perukę! I muszę się z nią nudzić, bo nie pozwala mi się zadawać z obcymi dziećmi. A sama to chodzi sobie wciąż na kawę! Ale peruki już nie ma! I już się nie nudzę! Mietek, dziękuję ci! Chodź, pójdziemy do mnie, to poprawisz mi imię w pamiętniku. Chodź, mamy nie ma, poszła paradować na molo... pewnie znowu z tym porucznikiem milicji... – A propos porucznika – podchwycił Ze-Zorro. – Dziś, tam na koncercie, przy wejściu stał drugi z tych, co to, wiesz... – Wiem – przytaknęła Dolores-Zosia. Znowu była jak zawsze poważna, spokojna, pełna niezwykłej rezerwy. Spojrzała z ukosa na Ze-Zorra, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się, zagryzła wargę. – Dziwna historia! – szepnęła. – Naprawdę dziwna. Ale chodź! Ruszyła w kierunku drzwi, Ze-Zorro szedł dwa kroki za nią, patrzył na włosy koloru wyzłoconej słońcem pszenicy i... było mu dobrze. „Niepotrzebnie się tak bałem – myślał. – Ona jest nie z tej ziemi, ale z nią wszystko jest proste”. Właśnie: proste! To dlatego tak ufał jej, od samego początku, ufał jej, jak nikomu dotychczas, bo chociaż istotnie była „nie z tej ziemi”, wszystko przy niej stawało się proste, przed nią nie potrafił się zgrywać, nie wychodziło mu to, choć próbował, bo... bo... „Bo ona nie traktuje mnie jak zezowatego! Po prostu nie przyjmuje do wiadomości mojego zeza – myślał Ze-Zorro, wpatrzony we włosy koloru wyzłoconej słońcem pszenicy. – Ona naprawdę nie widzi mojego zeza...” I zaraz potem dziwna myśl: „A może ja wcale nie jestem zezowaty?...” Ta dziwna myśl przyszła Ze-Zorrowi do głowy, ale nawet w tej chwili, w chwili wyjątkowej szczerości wobec samego siebie, nie jest w stanie postawić sobie pytania, czy to przypadkiem nie on sam stał się sprawcą swojej opinii – zezowatego... Czy rzeczywiście wszyscy inni poza Dolores bezustannie zwracają uwagę na jego zez? A tymczasem... A tymczasem Kosma Szczęściarz pędzi prawie nie dotykając ziemi i także różne dziwne myśli przychodzą mu do głowy; takie na przykład, jak: cóż byłby wart świat, gdyby nagle zabrakło Ze-Zorra... A tymczasem... A tymczasem mały Tańcio, wielce podniesiony na duchu swoim udziałem w prawdziwej akcji BMW, przypomniał sobie o swoich obowiązkach komendanta podwórka i rozpoczął inspekcję tegoż. Stoi właśnie przy stosie żelbetowych bali – zwalonych, jak pamiętamy, tuż przy przejściu, i za pomocą długiego patyka sprawdza wszystkie szpary, z których wylatują: gwoździe, kawałki gazet, miętówki, krówki i... jakaś książeczka w zielonych okładkach! Tańcio nie umie czytać, ale widział już taką książeczkę, ale zna trzy litery na okładce: PKO. Książeczka oszczędnościowa. Książeczka oszczędnościowa ukryta między balami na podwórku! To na pewno coś podejrzanego! Tańcio biegnie nieprzytomnie podniecony i na schodach wpada na Dolores i Ze- Zorra. – Ze-Zorro, zobacz, co ja znalazłem! Ja to znalazłem w tych dechach przy przejściu! Ze-Zorro, zobacz! – Premiowana pieniężna książeczka PKO... – szepnął Ze-Zorro. – Na 10 OOO! Patrz. Do... patrz, Zosiu, ktoś wywabił nazwisko... To ukradziona książeczka! Na pewno! Mówię ci! – Nie musisz mówić – oznajmiła spokojnie Dolores-Zosia. – To książeczka mojej mamy. Ze-Zorro zadrżał. – Książeczka twojej mamy! A dlaczego nie podaliście jej w spisie ukradzionych przedmiotów? Dolores w zamyśleniu gładziła się po nosie, jakby szukając natchnienia. – Bo... widzisz... – rzekła z wahaniem – to jest spora suma i mama nie chciała się przyznawać... Kiedy to mówiła, jej głęboko osadzone oczy jakby jeszcze bardziej uciekły w głąb, poszarzały, wyglądało to śmiesznie, a przynajmniej wydawało się tak Tańciowi. – Rany, jaką teraz można zastawić pułapkę na tych złodziei! – rzekł Ze-Zorro z przejęciem. – Wystarczy podrzucić z powrotem książeczkę tam, gdzie była, zaczaić się i... – Tańciu – zwrócił się do chłopczyka, który nie odrywał zachwyconych oczu od Dolores-Zosi – będziemy mieli sekret: TY i JA. – I dziewczynka – wtrącił czym prędzej mały. – Pewno, i dziewczynka! Tańciu, ty nic nie mów chłopakom, że znalazłeś tę książeczkę. Oczy Tańcia, o tęczówkach tak ogromnych, że prawie nie było widać białek, oderwały się od dziewczynki, aby z wyrazem zdumienia zatrzymać się na twarzy Ze- Zorra. – Nawet Kosmie? – Nawet Kosmie! Tańciu, jak nic nikomu nie powiesz, to ty i ja... – I dziewczynka... – wtrącił swoje mały. – I dziewczynka, pewno... to my złapiemy złodziei. Ja ci pozwolę, żebyś ty pierwszy złapał – klarował gorączkowo Ze-Zorro. – A ja zrobię ci zdjęcie, jak go łapiesz – dodała Dolores-Zosia. – Tańciu, zgoda? Nic nie powiesz? – Zgoda – powiedział mały. – Nic nie powiem!Nagle od przejścia dobiegł rumor, jakby wtaczały się trzy wozy konne naraz. – Mietek, twoi koledzy wracają! – powiedziała grobowym tonem Dolores-Zosia.I uciekła.Tańcio pobiegł za nią; najwyraźniej był nią zafascynowany: była taka dziwna...Kosma Szczęściarz pierwszy wpadł do sieni. Był tak zmęczony, że z początku nie mógł mówić. Stał, dyszał i patrzył na Ze-Zorra, a w tym wzroku było coś takiego, co sprawiło, że Ze-Zorro zapomniał o Dolores-Zosi, o ukrytej pod koszulą książeczce PKO o planach zastawienia pułapki, o świecie całym. Przymknął oczy. „Nie, nie! – mówił sobie w duchu. – To nieprawda... to co że tak patrzy... on mnie nie lubi, on mnie zawsze nie lubił! On jest – Szczęściarz, a ja jestem... zezowaty!” – Zorro! – krzyknął Skoczek. – Co się z tobą działo?! Nie mogłeś się wydostać z „Non Stopu”? Gadaj, niech ja skoczę! Ze-Zorro poruszył się niespokojnie, przy tym ruchu książeczka PKO ukryta pod jego koszulą obsunęła się; chłopcu wydało się nagle, że to nie zwykła książeczka, ale rozgrzany do czerwoności kawałek żelaza. W ostatniej chwili, zrywem woli stłumił chęć, żeby ją wyjąć, żeby ją wyjąć i powiedzieć: „Patrz, Kosma, na to złapiemy złodzieja!” Powstrzymał się. – Ciężko było... – mruknął nie swoim głosem. – Gonili mnie.A w duchu ciągle powtarzał:„To nieprawda, te jego oczy... on mnie nie lubi, on mnie zawsze nie lubił! On jest – Szczęściarz, a ja... zezowaty... zezowaty...” ZE-ZORRO NA CZATACH.ZAWIEDZIONE KALKULACJE.STARCIE ZE ZŁODZIEJEM.KTO SIĘ UKRYŁ POD ŁAWĘ?DRAMATYCZNY POJEDYNEK NA SŁOWA. Zapada noc: miękkim lotem kołuje nad ziemią samolot z wyłączonym motorem, samolot-cisza, pilot Morfeusz wychyla się przez okienko i ruchem siewcy rozrzuca sny; nie na każdej glebie przyjmuje się ziarno, na ulicy Bohaterów Monte Cassino nie przyjmują się sny, a samolot-cisza musi zboczyć z kursu; Monte Cassino nocą – to strefa burz: o zmroku szaleją tam burze zabaw i radości, a im głębiej w noc, tym coraz bardziej na sile przybierają burze wściekłości: wściekają się spokojni mieszkańcy Sopotu, że ten płynący ulicą, rozkrzyczany, rozśpiewany tłum nie dopuszcza do nich darów Morfeusza – snów; wściekają się wczasowicze, że nocą nawet ta ulica, ulica najważniejsza, najgłośniejsza, nie jest miejscem bezpiecznym dla samotnej nocnej włóczęgi. Tak, im głębiej w noc, tym częściej z tej ulicy, ulicy Monte Cassino, dobiegają przekleństwa, pogróżki, odgłosy bijatyk. Wszystko to słyszą, a nawet widzą z górnych pięter mieszkańcy nowych bloków przy ulicy Pułaskiego. Słyszą też niemal co noc oszalały tupot nóg w podwórkowym przejściu: tędy wiedzie droga ucieczki z rozróby, tutaj nietrudno samemu ukryć się lub ukryć coś w zakamarkach przejścia. – Dziwne, że milicja już dawno nie zastawiła tu pułapki – medytuje Ze-Zorro. – Właściwie tu powinna stać zawsze buda milicyjna! Na razie stoi tylko pakamera, owa pospiesznie sklecona z drewnianych ścian buda, która służy jako przebieralnia i miejsce odpoczynku robotników drogowych naprawiających nawierzchni! koło wędzarni. To znaczy – służy w dzień; w nocy powinna być pusta. Możliwe, że bywa pusta, dzisiejszej jednak nocy zajął ją ktoś nieproszony i absolutnie nie upoważniony do przebywania w jej ciasnym wnętrzu, mianowicie zbuntowany wywiadowca BMW – Ze-Zorro. Co robi? Usiłuje nie zasnąć. Jak to! Chce mu się spać w tak dramatycznych okolicznościach? Czatuje przecież na złodziei! Czatuje, pewnie... Ale... na tej warcie nie ma zmiany, wielka emocja pierwszej godziny czuwania stopniowo przechodzi w znużenie, tym bardziej że Ze-Zorro nie może wyciągnąć się na drewnianej ławie, tej samej, na której śpią w samo południe robotnicy drogowi, musi czuwać przy uchylonych o centymetr drzwiach; najpierw klęczał z twarzą przy szparze, potem usiadł – ciągle z twarzą przy szparze – a wreszcie oparł głowę o drewnianą ściankę i... usiłuje nie zasnąć. „Nie przyjdą przed dwunastą – myśli sennie – jeszcze za dużo ruchu w przejściu. Dobrze, że mama ma jutro tę konferencję, dobrze, że nikt mnie tu nie widział...” To, że mama ma konferencję, wyjaśnia, w jaki sposób Ze-Zorro zdołał wyjść w nocy z domu. Bo mama nie tylko ma konferencję: ma wygłosić na niej ważny referat, w związku z czym groziła jej bezsenna noc ze strachu przed owym publicznym wystąpieniem; postanowiła zażyć jakiś silny środek nasenny, więc za radą Ze- Zorra od Malarza spod nr 31 pożyczyła flakonik glimidu, dla pewności połknęła dwie tabletki i od razu ścięło ją z nóg: ledwo miała siłę rozebrać się i dojść do łóżka. W chwilę potem już spała, a ponieważ tata pojechał na trzy dni w teren, przed Ze-Zorrem noc stała otworem! – Nie przyjdą przed dwunastą – mruczy chłopak, oczy przeciera, po czym zachowując wszelkie środki ostrożności uchyla trochę szerzej drzwi: noc jest chłodna, północno-zachodni wiatr wdz8iera się do pakamery, Ze-Zorro zadrżał, nie, nie z zimna, zadrżał na widok chmur, które gnane wiatrem niczym ołowiana lawina obsuwały się ku ziemi pogrążając ją w posępnych ciemnościach. „Wolałbym, żeby było jasno – pomyślał Ze-Zorro – przecież muszę ich zobaczyć. Muszę ich d o k ł a d n i e zobaczyć, żebym potem mógł rozpoznać!!” Plan Ze-Zorra był bardzo prosty: po prostu włożył książeczkę PKO z powrotem w to samo miejsce, z którego wyciągnął ją Tańcio, schował się w pakamerze i – nie, nie zamierzał złapać złodzieja, skąd, Zorro był zbyt inteligentny, aby ryzykować nierówną walkę, chciał tylko dobrze mu się przyjrzeć, no a potem bądź samemu odnaleźć go w ciągu dnia, bądź udać się do MO jako „naoczny świadek”. Mówiąc między nami pewien był, że wie, kogo zobaczy, no, ale jego pewność nie była wystarczającym z prawnego punktu widzenia dowodem. Zaraz, przepraszam... Ze-Zorro miał przecież coś, co od biedy mogło służyć jako dowód rzeczowy – tym czymś był... guzik! Spory niebieski guzik znaleziony w pokoju okradzionej wczasowiczki, pochodzący niewątpliwie z wiatrówki, którą złodziej miał na sobie... Hm... jeden ze złodziei – bo Ze-Zorro pewien jest, że było ich dwóch... Lawina chmur zawisła niebezpiecznie nisko nad dachami domów, w pakamerze zrobiło się zupełnie ciemno. Ze-Zorro najsmaczniej sypiał właśnie w takie ciemne noce, teraz jednak odeszła go ochota do snu; rozbudzony, czujny, przylgnął znowu twarzą do szpary w drzwiach, plecy mu zesztywniały: miał dziwne wrażenie, że grozi mu coś, bał się jednak obejrzeć w ciemne wnętrze pakamery, bał się, choć wiedział, że nie ma tam nikogo, że nie może tam być nikogo, ale bał się odwrócić, patrzył przed siebie, a przed sobą miał wąski pas przejścia, ciemny jak tunel, dalej ścianę wędzarni, ślepą, obojętną, nie to jednak było straszne, ciemny tunel i ta wroga ściana, ale to niewytłumaczalne poczucie obecności tam, z tyłu... „Tam nie ma nikogo – myślał gorączkowo chłopiec – tam jest pusto, tyko ława przykryta workami... Ława przykryta – workami! A jeśli... A jeśli pod tą ławą ktoś się przyczaił? A jeśli tam właśnie ukrył się złodziej, oczekując sposobnego momentu, aby wyjść po schowaną wśród belek książeczkę?!...” To nie pozbawione logiki przypuszczenie sprawiło, że Ze-Zorro zaczął się pocić, jakby siedział nie w chłodnej pakamerze, a w saunie! „Ależ nie, kretynie, ośle, bałwanie! – wymyślał sobie. – Gdyby tam ktoś był, toby się zdradził w ciągu tych trzech godzin, zdradził by się oddechem, poruszeniem, czymkolwiek...”. Hm... zdradziłby się, gdyby panowała idealna cisza: a tu od Monte Cassino wrzask, śmiech, śpiewy, a tu radia i adaptery, włączone na cały regulator mimo późnej pory, i wiatr, wiatr, który szumi w gałęziach dwóch samotnych topól rosnących przy ścianie kina i powoduje skrzypienie kruchych, byle jak zmontowanych ścian pakamery. Włos się jeży na głowie.Ze-Zorro się boi. Nie jest tchórzem, o nie, dowiódł tego nieraz, choćby przez sam fakt zastawienia tej pułapki. Nie jest też zapaleńcem, który dziala bez namysłu, pod wpływem impulsu. Dał dowód przecież nie ustąpiwszy odruchowi, aby pokazać znalezioną przez Tańcia książeczkę PKO Kosmie. Na wspomnienie tej chwili Ze-Zorro zaciska zęby – nie chce dopuścić do siebie myśli, że zrobił źle, że być może powinien był właśnie ulec impulsowi. – Nie! Biedny Ze-Zorro; stale tłumił w sobie wszystkie odruchy w obawie, że zostanie wyśmiany, źle zrozumiany... To on właśnie wyrzucił z siebie owo stanowcze „Nie!” i jakoś zaraz poczuł się raźniej, choć nie przestał się bać; stopniowo, centymetr po centymetrze, odwracał głowę do tyłu – spojrzał... ciemność, ława zarzucona workami... małe okienko... ciemne? Nie, jakiś cień w okienku... zaraz... to... podeszwa! Tam, na balach, do których przylega pakamera, ktoś leży... podeszwa poruszyła się... Ze-Zorro zupełnie już wyzbyty lęku, ale za to wściekły na siebie, skoczył do okna i – w tej samej chwili lunął deszcz! Ulewa. Wodospad. Strumienie spływały po okienku, Ze-Zorro wrócił ku drzwiom, by czyhać na zewnątrz, kiedy nagle drzwi pakamery otworzyły się gwałtownie, nastąpiło zderzenie, ktoś zaklął słowem nie do powtórzenia nawet w najbardziej awangardowej książce dla dorosłych, po czym Ze-Zorro poczuł, że coś go dusi! Szarpnął się ze wszystkich sił, jęknął i wtedy... Wtedy z głębi pakamery błysnął snop światła – ktoś zapalił latarkę. Napastnik puścił Ze-Zorra i wypadł w mokrą ciemność. Chłopiec, mimo że na wpół przytomny, zdołał zobaczyć w ułamku sekundy jego twarz: n i e b ył t o ż a d e n z j e g o p o d e j r za n yc h! – Na nic wszystko – szepnął z rozpaczą. Kręciło mu się w głowie, poczuł, że osuwa się na ziemię, że ktoś go podtrzymuje... – Ty kretynie, na bandziorów się porywasz w pojedynkę! Szkoda, że cię nie ukatrupił! Zorro! Zrobili ci coś? Otwórz oczy! Ze-Zorro otworzył oczy: nawet w świetle leżącej na ziemi latarki nie sposób nie poznać burbońskiego nosa, choć oczy... choć oczy mogły zmylić! Podtrzymywał go... Kosma Szczęściarz! Mroczne wnętrze pakamery ledwo, ledwo rozjaśnione światłem latarki, drewniane ścianki drżą i kołyszą się niczym kadłub jachtu podrzucany falą wody z hukiem spadającej na wątły dach i kto wie, czy ten jacht; nie pędzi na stracenie, kto wie, czy z mokrej ciemności nie wyłoni się śmiertelne niebezpieczeństwo... Ale ci dwaj zapomnieli o żywiołach szalejących na zewnątrz!Na wpół uduszony Ze- Zorro otworzył oczy, zobaczył, kogo ma przed sobą. Natychmiast ożył, – Śledziłeś mnie – zawołał, stłumionym głosem,– Chciałeś przyjść na gotowe, co? Szpicel! – Zdradziłeś nas!– krzyczał Kosma Szczęściarz. – Jesteś wywiadowcą BMW, a cały czas działasz na własną rękę! Zdrajca! Rzucą się na siebie? Nie, to niemożliwe. Ze-Zorro jest zbyt słaby, a Kosma o tym wie. Czy tylko to powstrzymało ich od rękoczynów? Chyba coś więcej, patrzcie, jaka cisza zapanowała po tym gwałtownym wybuchu! „Szpicel”, „zdrajca”, celne strzały, z tym, ze ten oddany przez Kosmę – celniejszy... Może dlatego Ze-Zorro znowu przymknął oczy, co od razu wywołuje niepokój Kosmy Szczęściarza. – Boli cię co? Byłbym zaświecił wcześniej, ale w pośpiechu latarka mi upadła. Nie skaleczył cię? Ze-Zorro pokręcił przecząco głową, Kosma usiadł obok niego na ławie; siedzieli w milczeniu, ciągle obojętni wobec szalejącego za zewnątrz żywiołu. – Leżałeś cały czas pod ławą – przerwał milczenie Ze-Zorro. – Aha. – W pewnej chwili poczułem, że tu ktoś jest. Znowu milczenie. Cisza tak pełna stów, że aż dotykalna I to znowu Ze-Zorro mozolnie wyrąbuje słowa z tej ściany ciszy. – Skąd... wiedziałeś? – Tańcio mi powiedział, że znalazł książeczkę. – No dobrze, ale... skąd wiedziałeś, że będę tutaj?Tym razem odpowiedź nie padła natychmiast. – Po... powiedziała mi ta dziewczyna... – zająknął się Kosma.Ze-Zorro zesztywniał. – Zosia? – Jaka Zosia? Dolores. Powiedziała, że boi się, że mogą ci coś zrobić, że nie może ci sama pomóc, więc żebym ja... – Czego się wtrąca!Te słowa zabrzmiały jak warknięcie psa kopniętego, przez łagodnego zazwyczaj pana.Ze-Zorro, ruchem pełnym znużenia oparł głowę o ścianę i nagle stało się tak, jakby udzieliło mu się drżenie ściany, z trudem wytrzymującej ponawiane raz po raz ataki wiatru chlustającego deszczem, uświadomił sobie, że świat na zewnątrz istnieje, tudzież znajduje się w stanie gwałtownego wzburzenia. „Niech się wali – myślał zaciskając pięści – niech się wali, dla mnie i tak wszystko się zawaliło, Dolores prosiła Kosmę o pomoc! Właśnie jego! O pomoc dla mnie! Dolores, jedyna osoba, której ufałem, której byłem pewny, niech więc się wali świat i ta przeklęta buda. która miała być pułapką na złodzieja, a stała się pułapką dla mnie, Ze-Zorra... Dolores... a jednak nie zdradziła Kosmie swego prawdziwego imienia! Co z tego, kiedy w ostatecznym rezultacie nie ja, a właśnie Kosma wyszedł na bohatera! Skompromitował mnie, jak, zawsze, ten Szczęściarz!” – I ty też czego się wtrącasz! – rzucił odsuwając się od Kosmy. – Głupia, dziewczyna prosiła cię o pomoc! Ale ja ciebie nie prosiłem! Skorzystałeś z okazji, co? Jak zwykle ci się – poszczęściło? Jak zwykle podstawiasz mi nogę, wychodzisz na bohatera moim kosztem! Wszyscy cię będą podziwiać, Zo... Dolores też! Będą mówili: „Jaki ten Kosma dzielny, bez namysłu poszedł na pomoc koledze, prawdziwy Szczęściarz, gdzie tam do niego temu zezowatemu Ze-Zorro!” Ciesz się, niech ci będzie Ale... ale szukaj sobie innych frajerów! Ja nie chcę mieć z tobą nic do czynienia, nie znam cię! Wstał, żeby wyjść, ale Kosma był i szybszy. Stanął w drzwiach pakamery, rozkrzyżował ręce – piękny gest wodza, który ciałem zatrzymuje napór wroga – oczy, zwykle zdradliwe łagodne, stwardniały i lśnią na podobieństwo szlachetnych kamieni, żaden zniewalający usmiech nie zmiękcza tej twarzy, która niewątpliwie jest twarzą Kosmyu (o czym świadczy choćby burboński nos), niemniej jednak nie jest twarzą Szczęściarza; nie ma na niej ani śladu owej kpiącej zuchowatości, tak radośnie głoszącej wszem i wobec: „Patrzcie; jak mnie się zawsze wszystko wiedzie! Patrzcie, jakie ja mam zawsze szczęście!” Przed Ze-Zorrem, sprężonym i gotowym do skoku, stoi całkiem zwyczajny chłopak, którego oczy błyszczą wiarą w słuszność swoich racji. Ze-Zorro patrzy na tę odmienioną twarz i odpręża się, zwalnia napięte muskały, co nie jest wynikiem świadomego działania, lecz rezultatem słabości, która ogarnia go całego od stóp do głów; wie, że nie ruszy się z miejsca, że musi stać i będzie tak stał, i wysłucha wszystkiego, co za chwilę padnie z tych ust, które wyglądają tak, jakby nigdy nie znały sztuki zniewalającego uśmiechu! – Będą mówili: „Patrzcie, jaki ten Kosma dzielny, jaki szczęśliwy, gdzie tam do niego temu zezowatemu Ze-Zorro!” – powiedziałeś! – pada wreszcie pierwszy strzał. – Powiedziałeś, bo łatwiej tak powiedzieć niż zastanowić się nad sobą! No to się zastanowisz – teraz, tutaj, ze mną! Nikt, słyszysz, nikt z nas nie przypisuje takich czy innych twoich niepowodzeń temu, że masz niewielką, prawie niewidoczną wadę wzroku. Ty to dobrze wiesz, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Bo tak ci wygodniej! Tak, wygodniej! Wszystko na to zwalasz! Sam wrobiłeś się w tę zezowatość i podsuwasz ją ludziom pod nos, czy trzeba czy nie trzeba!... – Ale wołali na mnie – Zezowaty! – próbuje wtrącić Ze-Zorro. – Wołali, bo dzieciaki już takie są; że muszę coś podpatrzeć i wyśmiewać! Na mnie też wołali – Kosmaty. Ale ja się obroniłem, ja sprawiłem, że sami chcieli być kosmatymi, że mi pozazdrościli tego imienia! A ty się poddałeś. A ty się zacząłeś mazgaić i mazgaisz się po dziś dzień! Wstydziłeś się nosić okulary, a ja bym nosił i założyłbym Klub Okularników im. Zbyszka Cybulskiego! Taka jest między nami różnica. Chłopaki wiedzą, że ty masz głowę, nie mówią o tobie: „zezowaty”, mówią: „dziwadło”. A mimo to jesteś w naszej paczce, nikt cię nie wyrzuca, chcemy cię, potrzebujemy cię. – Ty mnie potrzebujesz, żeby mieć kozła ofiarnego! – Jeśli nawet tak by było, to broń się, ale w otwartej walce, a nie tak podstępnie. Chciałeś poderwać mój autorytet i dlatego działałeś na własną rękę! Myślisz, że nie zauważyłem, co się święci? – Śledziłeś mnie! – Obserwowałem cię. A to różnica. Musiałem. Ja nie jestem z tych, co patrzą z założonymi rękami, jak im się coś na głowę wali. Ja działam. Chcesz, proszę bardzo, wystąp z naszej paczki i załóż konkurencyjną. To byłoby uczciwe, to bym rozumiał i nawet bym tego nie potępił, choć byłoby mi na pewno przykro, że odchodzisz. – Byłoby ci przykro! Nie wiesz czasem... Kosma Szczęściarz machnął ręką, wzruszył ramionami, potem skulił się, jakby zrobiło mu się zimno. – Nie wiedziałem, że aż tak mnie nie znosisz... – powiedział cicho. – To ty właśnie obrałeś mnie za kozła ofiarnego, obarczyłeś mnie winą... za swój zez! Niech to wszystko, co zaszło dzisiaj w nocy, zostanie między nami. Ja nikomu nie powiem. Nie siedź tu długo, ten drab może wrócić. To cześć, Zorro! Pchnął drzwi ramieniem i wypadł w deszcz. Ze-Zorro stał jak przyśrubowany do ziemi, stał, chociaż zdawało mu się, że biegnie za nim, za Kosmą. Ale stał. Kiedy odzyskał zdolność poruszania się, nie pobiegł jednak, opadł na ławę, oparł głowę na rękach i siedział tak, razem z pakamerą zdany na pastwę żywiołów. Pakamera, choć to buda sklecona byle jak, z byle jakich ścianek i pozbawiona fundamentów, nie dała się wichurze, przetrwała najgorsze ataki. Ze-Zorro – mur odgradzający go od świata budował przez wiele lat, budował na trwałym, jak mu się wydawało, fundamencie: wadzie swojego wzroku; ale słowa Kośmy trafiły w ten mur jak burzące pociski czyniąc w nim potężne wyrwy. Po długiej medytacji Ze-Zorro wyciągnął z kieszeni lusterko i przy świetle pozostawionej przez Kosmę latarki długo przyglądał się swoim oczom, potem, niepomny na groźne ostrzeżenie przesądów, cisnął lusterko na podłogę, aż rozprysnęło się na tysiąc kawałków wróżących tysiąc lat nieszczęścia! – To nieprawda, że go nie znoszę! Nieprawda! – krzyknął. – Ja bym go lubił, ja się tylko bałem, że on mnie nie lubi, i dlatego udawałem! Te słowa zabrzmiały tak głośno, że sam Ze-Zorro się przestraszył. Cisza panowała na dworze, wiatr prawie zupełnie ustał. Chłopiec pchnął drzwi pakamery, wyjrzał, deszcz jeszcze siąpił, podwórko zamieniło się w błotny staw, ciemno, w domu świeciło się jeszcze tylko jedno okno, okno pokoju Kosmy, w którym mieszkali teraz wczasowicze z samej Pragi czeskiej. Ach, nie, i tam, na parterze zza kotar przesłaniających okno okradzionej wczasowiczki sączył się słaby blask, jakby paliła się gdzieś w głębi pokoju nocna lampka. Ten słaby blask sączący się: zza wzorzystych kotar odmienił znowu nastrój Ze- Zorra, stare; żale, jak widać, tylko przyczajone, wypełzły nagle: „Dolores... Zosia... nie, możliwe, żeby mnie zawiodła! To Kosma podstępem wyłudził od niej wiadomość, nie mógł przecież przeżyć tego incydentu z peruką, chce mnie upokorzyć przed dziewczyną! Na, pewno wbrew temu, co obiecał, pochwali się, że wyratował mnie z opresji, że spłoszył złodzieja. Złodzieja! Zaraz... ciekawe, czy zabrał książeczkę!...” Ze-Zorro podszedł do stosu bali, zagłębił rękę w szparę, szuka, szuka gorączkowo. Nie znajduje książeczki, biegnie z drugiej strony za pakamerą i zatrzymuje się w śmiertelnym strachu; ktoś tam stoi oparty plecami o drewnianą ściankę! – Nie bój się, Ze-Zorro... to ja! – Kosma! Co tu robisz? – Wróciłem. Wróciłem, czekałem, aż wyjdziesz. Nie chciałem, żebyś został sam, to niebezpieczne – pada prosta. odpowiedź. Ze-Zorro podnosi rękę do szyi, jakby chciał rozerwać duszący go chwyt. – Nie zalewaj! – krzyczy przesadnie grubym głosem. – W ogóle wreszcie już przestań! Nie zalewaj! Nienawidzę cię! Nienawidzę! Ucieka, ślizga się po błocie, upada wstaje i znowu pędzi. Niepotrzebnie. Przed sobą nie ucieknie. A Kosma Szczęściarz nie biegnie i za nim. Kosma Szczęściarz stoi ciągle oparty plecami o ścianę, pakamery i raz po raz szczypie się w ucho: co się dzieje? Nienawidzę cię! Nienawidzę!!!”. A przecież jeszcze przed chwilą słyszał, najwyraźniej słyszał przez drewnianą ściankę: „To nieprawda, że cię nie znoszę, nieprawda!” Gdzie jest więc ta prawda? – Rany, po co ja się z tym idiotą wdaję w dyskusję! – mruknął do siebie. – Na głowę upadłem, jak słowo daję! Ciężki historyk, idiota, wariat! Kosma, bracie, weź się w garść, bo i ty dostaniesz wkrótce hysia! Jesteś szefem BMW, największym szczęściarzem w szkole, a może nawet w całym Sopocie, a tego kretyna niech diabli porwą razem z jego wymyślonym zezem! Mnie zresztą też niech diabli porwą! Myślał tak, ale było mu przykro. Co więcej – czuł, że się wygłupił, że wypadł ze swojej roli, i w dodatku nie bardzo rozumiał, jak doszło do tego, że zachował się tak, jak się zachował, że powiedział to, co powiedział. A w ogóle to czas iść spać. Pierwsza – tylko patrzeć, jak rodzice wrócą z Opery Leśne. Dobrze, że się tam wybrali, w przeciwnym wypadku nie mógłby wyjść z domu... A może byłoby to lepsze... nie wpadłby przynajmniej w tę głupią kabałę! Mowa-trawa, wyszedłby i taki! Nie wie, jak by tego dokonał, ale wie, że wyszedłby, choćby potem miał pokutować za to przez cały rok: naprawdę bał się o Ze-Zorra. TAŃCIO POSTANAWIA COŚ ZROBIĆ I COŚ ZNAJDUJE.ZDEKOMPLETOWANE BMW.REWELACJE PRZY SPRÓCHNIAŁEJ BECZCE.DIABEŁ NA ULICY BOHATERÓW MONTE CASSINO Po nocnym deszczu podwórko przypomina wysychające grzęzawisko, drewniana obudowa piaskownicy tkwi w nim niczym zapomniane koło ratunkowe. Zza drzwi klatki schodowej wysuwa się ostrożnie kędzierzawa głowa. Wielkie, ciemne oczy, trochę zaspane, czujnie obiegają całe podwórko, po czym rozświetlają się szelmowskim błyskiem, który płoszy resztki snu: nie ma nikogo na podwórku, nawet Żabci, można wyjść bez obawy... Zatem Tańcio – bo to oczywiście jest on – wychodzi. Poprawia źle zapiętą szelkę czerwonych spodenek, spogląda w górę, ku oknu Czarnych Bliźniaków; zasłony w cepeliowski deseń szczelnie zasunięte, co oznacza, że jeszcze śpią. Zapewne nie spaliby, gdyby wiedzieli, co się dzieje w sercu ich kolegi! Bo Tańcio jest rozżalony na cały świat: przecież to on, komendant podwórka, dokonał cennego odkrycia; znalazł książeczkę PKO, lojalnie zameldował pierwszemu spotkanemu wywiadowcy BMW, to jest Ze-Zorrowi, Ze-Zorro obiecał mu wspólne działanie – i nie dotrzymał słowa; sam zastawił pułapkę na złodzieja i w dodatku wtajemniczył we wszystko Kosmę, choć jemu, Tańciowi, nie pozwolił podzielić się odkryciem nawet z własnym bratem, szefem BMW. A tak. Dziś w nocy Tańcio, podekscytowany udziałem w bigbitowym koncercie, nie mógł zasnąć, widział więc, jak Kosma wychodził korzystając z nieobecności rodziców. Wstał także, pobiegł do okna i oczywiście zobaczył, że Kosma poszedł do pakamery; długo tam siedział, chłopczyk wrócił więc do łóżka, kręcił się, wiercił, wreszcie zasnął, ale spał niespokojnie, obudził się i stwierdziwszy, że brata wciąż nie ma, znowu podbiegł do okna. I zobaczył ich obu: Kosmę i Ze- Zorra! Od razu się domyślił, że tam działo się coś w związku ze znalezioną przez niego książeczką oszczędnościową. I właśnie wtedy rozżalił się na cały świat. „Zdradzili mnie, myślą, że jestem mały, to mogą mnie odsuwać od ważnych spraw. Ale to przecież ja znalazłem książeczkę, ja, komendant podwórka” – myślał drżąc z zimna na swoim posterunku przy oknie. Zimno i smutek to doprawdy zbyt wiele, jak na jednego małego chłopca, więc Tańcio o mało się nie rozpłakał, mężnie jednak powstrzymał łzy, pociągając nosem wrócił do ciepłego łóżka i nie czekając na Kosmę zasnął z mocnym postanowieniem, że jutro on, Tańcio, coś zrobi; nie bardzo jeszcze wiedział – co, ale wiedział tylko tyle, że musi to być coś, co zastrzeli wszystkich wywiadowców BMW, a zwłaszcza Kosmę i Ze-Zorra: on, mały Tańcio, pokaże im, jak się łapie złodzieja! Obudził się w tym samym bojowym nastroju. Kosma jeszcze spał, widać zmęczony nocną wyprawą, rodzice spali, spali też wczasowicze z Pragi czeskiej. Tańcio ubrał się szybko, byle jak, i cichutko wymknął się na podwórko. Nie miał żadnego planu, w dalszym ciągu wiedział tylko, że musi „coś zrobić” i teraz stoi oto na pustym, ale bynajmniej nie cichym podwórku (łoskot pompy, jednostajny szum wędzarni) i czuje, że ożywiający go przed chwilą entuzjazm gaśnie stopniowo w tej porannej pustce niczym płomień w powietrzu pozbawionym tlenu; aby podtrzymać ten gasnący płomień, Tańcio ruchem podpatrzonym u Kosmy wsadził do ust jeden ze swoich długich loków, przygryzł go, wypluł, po czym nie wahając się dłużej i nie zważając na kałuże – skierował się ku stosowi belek. „Książeczki już tam na pewno nie ma – rozumował – ale jak raz już coś tutaj znalazłem, to może znajdę i drugi raz. Bo to jest bardzo dobre miejsce do podrzucania”. Po drodze podniósł ubłocony patyk, tym patykiem dźgnął energicznie znajdującą się nisko nad ziemią szparę miedzy belkami i... usiadł tak jak stał. Bo oto ze szpary wypadła... zielona książeczka PKO! „Same książeczki w tych dechach! – pomyślał Tańcio. Był tak oszołomiony, że wcale nie czuł. Jak spodenki – czerwone, na szelkach, z których jedna ciągle opadała – nasiąkają wodą, bo jak wiemy, nawierzchnia podwórka absolutnie nie nadawała się obecnie do siadania. Tańcio patrzył na książeczkę, po prostu bał się wziąć ją do ręki, patrzył i patrzył, no i wreszcie zauważył, że po pierwsze: wbrew temu, czego można by się spodziewać, wcale nie jest mokra ani zabłocona, a po drugie... dolny róg jest ucięty, jak i w tamtej książeczce! To drugie spostrzeżenie sprawiło, że Tańcio szybko obejrzał się do tyłu: nie, na podwórku nie ma jeszcze żadnego z wywiadowców BMW. Tylko bramą od Pułaskiego z piekielnym jazgotem wtaczał się ciągnik wyładowany cementem, można w dalszym ciągu swobodnie działać. – To jest ta sama książeczka! – powtarzał w kółko Tańcio. Ta sama! Ze-Zorro zostawił ją przez zapomnienie albo zgubił Dobrze, to ja ją znalazłem, drugi raz i teraz już nie oddam! Nikomu! Teraz ja sam zastawię pułapkę, skoro oni są tacy ! Schował znalezioną książeczkę za koszulę, wstał, uświadomił sobie, że jest mokry i zabłocony, więc wyczyniając przedziwne wygibasy usiłował zetrzeć rękami błoto z tylnej części spodenek, oczywiście na próżno, włosy przy tym opadły mu na czoło, odsunął je zniecierpliwiony i – oczywiście pozostały czarne smugi, istny ślad szatańskiej ręki. „Żebym tylko zdążył do łazienki, zanim oni się obudzą! – pomyślał.– Mama będzie dziś długo spała, bo tatuś zaczyna urlop”. Hm... Oni, państwo z samej Pragi, jeszcze się nie obudzili, ale w łazience była... mama. Patrzyła na Tańcia, który stał w drzwiach, równie zaskoczona tym spotkaniem, jak on sam, patrzyła, chłopczyk w zmieszaniu najpierw schował za siebie pobrudzone ręce, potem w pośpiechu zaczął poprawiać źle zapiętą szelkę. – Tańciu, gdzie ty chodziłeś? Jak ty wyglądasz? Oczy o tęczówkach tak ogromnych, że prawie nie było widać białek, uciekły w bok, zatrzepotały wywinięte niczym rondo dziecinnego kapelusika – rzęsy. – Mamusiu... ja... Urwał, kręcił w pobrudzonych palcach nieszczęsną szelkę, nagle podniósł schyloną w pomieszaniu głowę. – Mamusiu! Ja wybiegłem, żeby zobaczyć czy trzeba dziś założyć śniegowce, rozumiesz, i zobaczyłem... Po takim oświadczeniu żadna mama nie mogłaby się gniewać.. Komendant podwórka przebrany, czyściutki, zasiadł w swoim kąciku na balkonie, aby coś wymyślić, a tymczasem obudzili się pozostali wywiadowcy, wstał już nawet Kosma Szczęściarz, który właściwie powinien mieć ochotę na spanie do południa, ale nie miał. Miał natomiast wielką ochotę zwołać wszystkich na naradę i to właśnie zrobił. Na drewnianej obudowie piaskownicy siedzą więc wywiadowcy BMW, niestety, nie w komplecie: brak Ze-Zorra. Nie zjawia się mimo rozbrzmiewających raz po raz sygnalnych gwizdów. – Może iść po niego? – niecierpliwi się Skoczek. Kosma Szczęściarz przecząco pokręcił głową. Nic nie powiedział, być może dlatego, że od paru minut przygryza kosmyk swych długich, kasztanowych włosów miną, jakby to zajęcie było najważniejsze na świecie. – Dlaczego nie? – wybucha Skoczek. – Przecież musimy przystąpić do działania! Malarz spod 31 odzyskał płytę, ale moja wczasowiczka ciągle jest okradziona! Więc albo idę po Ze-Zorra, albo uznajemy, że nie ma go w domu i zaczynamy! Nie znacie Ze-Zorra? Nie pierwszy raz nawala, niech ja skoczę! „Nie pierwszy, fakt – myśli Kosma Szczęściarz – ale dziś ta nieobecność ma szczególną wymowę”. Kiedy rano wstawał, otrząsnął się z przeżyć minionej nocy niczym pies, który energicznym wstrząśnięciem kudłami uwalnia się od dokuczliwych pcheł: oczywiście nie strząśnie wszystkich, trzeba się jeszcze wytarzać w piasku lub zanurzyć w wodzie, ale to drobnostka, piasku nie brakuje, wody nie brakuje, nie brakuje też i ważnych zadań stojących przed szefem BMW, a ważne zadania, które wymagają realizacji, są, jak wiadomo, najlepszą odtrutką na komplikacje życia wewnętrznego. Więc pogwizdując wymyślił szybko nowy plan działania dla BMW. Jednak nie wiadomo dlaczego – znał przecież Ze-Zorra, ale być może oczekiwał w nim jakichś zmian po burzliwej nocnej rozmowie – Kosma przypuszczał, że Ze-Zorro postąpi w podobny sposób; weźmie się w garść, otrząśnie się z koszmarów, przyjdzie jak gdyby nigdy nic na naradę i będzie jak zwykle komentował wywody szefa BMW znaczącymi uśmieszkami, zezowaniem zdrowym okiem oraz na pozór niewinnymi uwagami... No i zawiódł się Kosma Szczęściarz! Ze-Zorro nie przyszedł. Nie przychodzi chociaż musi wiedzieć, że na niego czekają, że w dalszym ciągu, należy do ich paczki BMW, że pod tym względem wczorajsza rozmowa nic nie zmieniła, choć mógłby się tego obawiać. Kosma Szczęściarz gryzie kosmyk swych długich, naturalnie falujących włosów, patrzy na Ringa: Ringo kręci na palcu „złoty” sygnet, przygląda mu się z upodobaniem, Ringo jest taki sam, jak zawsze... choć coś w wyrazie jego twarzy zdaje się wskazywać, że świadom jest jakiegoś napięcia w atmosferze... Kosma Szczęściarz gryzie kosmyk swych długich, falujących włosów, patrzy na Skoczka: Skoczek niecierpliwi się, podskakuje na swoim miejscu, co wprawia w ruch jego puszyste, rudo-blond włosy. Skoczek jest taki sam, jak zawsze, on się zupełnie niczego nie domyśla, kochany Skoczek, prostolinijny, niezmienny, niezachwiany, to właśnie w zestawieniu z nim tamci trzej ze swoim zezem, sygnetem i szczęściem wydawali się... tacy „oryginalni”, tak, o Skoczku można powiedzieć, że był filarem ich paczki, na którym można zawsze polegać, bez którego paczka nie mogłaby istnieć. Patrząc teraz na Skoczka, Kosma Szczęściarz zrozumiał, że wydarzenia minionej nocy nie dadzą się otrząsnąć jak pchły z kudłów psa, i nagle przyszła mu do głowy dziwaczna na pozór myśl, że bez Ze- Zorra nie mógłby być w pełni „szczęściarzem”! Ale nie czas teraz na rozmyślania. Szef BMW zaczesał do góry kasztanowy kosmyk, uśmiechnął się swym zniewalającym uśmiechem, po czym wstał. – Panowie, do dzieła! – powiedział energicznie. – Masz rację, Skoczek, nie czekamy dłużej, idziemy! – Gdzie idziemy? Powiedz coś niech ja skoczę! Ciągle tylko myślisz i myślisz. Kosma Szczęściarz z rozbrajającą naiwnością trzepnął się w kolano. – Prawda, ja wam jeszcze nie wyłożyłem mojego planu! Towarzysze, rodacy, plan jest genialny! Co mówiąc odruchowo spojrzał w lewo, ale tam po lewej stronie, gdzie zawsze siedział Ze-Zorro, nie było nikogo, kto by parsknął cicho w tym momencie... Wymowna pauza, Ringo i Skoczek z pełnym radosnego oczekiwania oddaniem patrzą na usta swego szefa, widzą, że te usta drżą, są pewni, że drżą z przejęcia, ale to drżenie spowodowane jest myślą, która rozładowuje nagle energię Kosmy Szczęściarza. Kosma myśli: „Nie ma z kim walczyć! Potrzebny mi jest Ze-Zorro, bo potrzebna mi jest emocja ciągłego zmagania, walki, więc po co w ogóle się tu popisuję...” – No, Kosma, wal! – nie wytrzymał Ringo. – Jaki plan masz? Człowieku, gadaj wreszcie! Kosma Szczęściarz otrząsa się po raz trzeci tego dnia. – Plan jest genialny – powiada. – Idziemy do komendy MO, do tego porucznika, który tu przyszedł przedwczoraj... Ringo i Skoczek zareagowali jednocześnie. – Kapitulujesz?!Szef BMW znowu odruchowo zerknął w lewo, niestety, nie napotkał spojrzenia, które wiedziało, że będzie ciąg dalszy, i szybko uciekało w bok, aby nie zdradzić swej ciekawości... „Uśmiech, Kosma, szybko uśmiech, śmiej się bracie, jak do fotografii!” – Coście na głowę upadli? – mówi więc uśmiechając się zniewalająco. – Ja nigdy nie kapituluję. Wymyśliłem podstęp wojenny. Pójdziemy do tego porucznika, niby żeby zaofiarować mu współpracę, i wtedy postaramy się wyciągnąć z niego to, co milicja już wykryła lub podejrzewa, kapujecie?! Kosma nadstawił znowu ucha w lewą stronę, niestety, nie dobiegł stamtąd ironiczny okrzyk: „Hura!” Bo czy to wystarczy, jeżeli Skoczek powie: – Szczęściarz, ty masz pomysły, niech ja skoczę! „Co tam, po prostu do niego przyzwyczaiłem się – otrząsnął się po raz czwarty Kosma. – Zresztą Zorro musi się trochę pomazgaić, potem na pewno przyjdzie. A wtedy dam mu szkołę. Zobaczy, co to znaczy odepchnąć wyciągniętą rękę Kosmy Szczęściarza!”. Szef BMW, ruszył w kierunku bramy, ku Monte Cassino, na czele swoich dwóch tylko (niestety) wywiadowców, energicznym machnięciem ręki odpędzając od siebie pytanie: co porabia ów trzeci? Właśnie. Co porabia ów trzeci? Hm... ów trzeci ostatnio przejawia jakieś niszczycielskie zapędy: trzeszczenie wątłych ścianek pakamery wywołuje w nim pragnienie, aby walił się świat, widok szczelin w suficie wywołuje w nim pragnienie, aby walił się świat! Niedobrze! Leży na tapczanie, zdobył się zaledwie na to, aby go zasłać wyciągnął się na nim w pozie znamionującej ostateczną rozpacz. Ze-Zorro czeka. Słyszy gwizdy sygnałowe, wzywające go do zejścia na podwórko, zrywał się niejednokrotnie, biegł do drzwi, zawracał, nie może wyjść, nie może stanąć oko w oko z Kosmą, dopóki nie porozmawia z Dolores. Zasypiając tę jedną tylko myśl miał w głowie, kiedy się obudził, od razu wskoczyła na miejsce ostatniego sennego obrazu: nie może s t a n ą ć o k o w o k o z K o s m ą, z a n i m n i e p o r o z m a w i a z D o l o r e s. Ba, ale jak się z nią zobaczyć? Sam nie pójdzie, bo jednak ona nie jest zupełnie w porządku, istnieje co prawda okoliczność łagodząca, bo Kosma z pewnością podstępem wycyganił od niej informacje o planowanej nocnej wyprawie, ale bądź co bądź ona wzięła się na ten podstęp, zdradziła sekret, więc wykluczone, aby on, Ze-Zorro, mógł przejść nad tym do porządku dziennego! Zatem pozostałe to jedno: położyć się na tapczanie w pozie wyrażającej ostateczną rozpacz, utkwić wzrok w szczelinie sufitu i myśleć, myśleć: „Niech się wali świat, niech się wali, Dolores gdybyś tu była... Zosiu, gdybyś tu była...” Ze-Zorro już miał bić głową o ścianę z rozpaczy, której w ogóle nie da się określić żadnym przymiotnikiem, gdy nagle znieruchomiał. W pierwszej chwili wydawało mu się, że się przesłyszał. – Jestem tutaj – dobiegł do niego głos. Przytłumiony był jakby oddaleniem. Ze- Zorro spojrzał: Dolores-Zosia siedziała na parapecie okna, jedną ręką trzymając się gałęzi drzewa, jakby w ten sposób chciała sobie zapewnić możność natychmiastowej ucieczki. „Czuje się winna” – stwierdził Ze-Zorro i poczuł, że konstrukcja myślowa, którą wzniósł ubiegłej nocy, zachwiała się, ledwo dostrzegalnie, ale zachwiała się grożąc zawaleniem. Co prawda jeszcze przed chwilą pragnął, aby zawalił się cały świat...ale... – Jestem – powtórzyła Dolores-Zosia. – On tam był wczoraj?To pytanie padło po krótkiej pauzie, niebieskie oczy poszarzały, jakby zapadły się głębiej.Powiedziała „on”, nie precyzując, czy idzie jej o złodzieja, czy o Kosmę, ale Ze-Zorro wiedział, że miała na myśli tego ostatniego. Wstał więc i podszedł do okna. – Dlaczego dałaś się nabrać na te jego bajki?Głęboko osadzone oczy poszarzały znowu o ton. – Jakie bajki? Co ty mówisz, Mietek? Trzask, piekielny trzask, Ze-Zorro ma uszy pełne tego trzasku, tak że prawie nie słyszy własnego głosu. – Jak to, nie dałaś się nabrać? Przecież on wyłudził od ciebie mój sekret! – Masz gorączkę, Mietek – głos jest chłodny, niestety, nie ma dobroczynnego działania chłodnego kompresu przyłożonego do gorącego czoła. – Nikt nic ode mnie nie wyłudził. Ja sama poszłam do Kosmy i poprosiłam go, żeby cię ubezpieczał. Już nie trzask, już po prostu huk, Ze-Zorro podniósł ręce do uszu, potem do czoła, może rzeczywiście ma gorączkę, nie, to tylko wali się solidna na pozór konstrukcja myślowa i doprawdy można oszaleć, bo posądzony o brzydkie machinacje Kosma okazuje się niewinny, bo Kosma mówił prawdę, a jeżeli mówił prawdę w tej sprawie, to może i w innych... może rzeczywiście bał się o niego, o Ze-Zorra, może chciał mu przyjść z pomocą nie z wyrachowania, a ze szczerego serca... – Dolores! Jak ty mogłaś to zrobić? Jak mogłaś?! – krzyknął. Ten krzyk jest wołaniem o pomoc, uderza jednak... w puste okno. Dolores-Zosia, która porusza się bezszelestnie jak Indianin podchodzący wroga, siedzi już na drzewie. Siedzi, ale nie schodzi w dół, Ze-Zorro wie tylko tyle, że nie ma jej w pokoju, że odchodzi, a on nie może być sam, nie może być teraz sam, zanim nie zbuduje nowej konstrukcji na gruzach poprzedniej. Przypadł do okna. – Dolores! Dziewczynka osunęła się o jedną gałąź w dół, jej włosy o kolorze wyzłoconej słońcem pszenicy ukazują się w gęstwinie zieleni niczym skrawek pogodnego nieba, a niebo dziś pochmurne, a w duszy Ze-Zorra beznadziejnie szaro. – Wróć! – Kto ma wrócić? – Jak to kto... ach... Zosiu, wracaj! Dziewczynka podciągnęła się o jedną gałąź w górę. Oczy jeszcze ciągle mroziły szarością, ale gdzieś na samym dnie źrenic pojawiła się już niebieska iskierka. – Zapomniałeś... – Bałem się krzyknąć twoje prawdziwe imię, bo może nie chcesz, żeby inni słyszeli. – Chcę, żeby słyszeli! Nie jestem już Dolores, bo nie mam tej wstrętnej peruki! – A ja bym wolał, żeby to był nasz wspólny sekret... Słowo „sekret” przywróciło go do rzeczywistości: Kosma? Dolores, Zosia! Sekret. Zdradzony sekret. Kosma się bał o niego. Dolores bała się o niego. Galimatias. Mieszanka. Tak, mieszanka: wściekłość, żal, szczęście, rozpacz – wszystko to zmieszało się w sercu Ze-Zorra. Dolores odczytała widać trafnie oznaki pomieszania na twarzy Ze-Zorra bowiem powiedziała szybko: – Chodź. Ze-Zorro spojrzał niezbyt przytomnie. – G-gdzie mam iść? – zająknął się. – Chodź. Coś ci pokażę. Pokażę ci coś takiego, że zapędzisz w kozi róg tego Kosmę! I ich wszystkich! – dodała po chwili. – No, chodź, tędy! Ze-Zorro zsuwał się po drzewie wpatrzony w plamę włosów bezwolnie, jak zahipnotyzowany, nawet sobie nie zadawał pytania, gdzie też ona go prowadzi. A prowadziła go doprawdy w dziwne miejsce. Z początku wyglądało na to, że do swego mieszkania, weszła bowiem na klatkę schodową, ale tam zatrzymała się na moment, rozejrzała się ukradkowo i pociągnęła Ze-Zorra ku schodkom prowadzącym do piwnic. Schodków było niewiele, chłopcu wydawało się jednak, że całe życie szedł tak gdzieś w niewiadomym celu, w ciemności, z oczami utkwionymi w złotej, świetlistej plamie; niestety, naturalna świetlistość rozpłynęła się w sztucznym świetle: Dolores nacisnęła kontakt, żółtawe światło elektrycznej żarówki rozjaśniło mrok piwnicznego korytarza – po czym chwyciła Ze-Zorra za rękę i ściskając ją mocno, uczepiona do niej jak statek do kotwicy, palcem drugiej ręki wskazywała na stojącą w samym rogu na wpół przegniłą beczkę, którą, jak fama głosi, przywiozła ze sobą babcia Skoczka jeszcze w 1945 roku, a która służyła pięciu pokoleniom na wschodnich kresach Polski do kiszenia kapusty. – Widzisz? – szepnęła Dolores wpijając paznokcie w dłoń Ze-Zorra. – Widzę – odparł jak zaczarowany, a naprawdę to wcale sobie nawet nie zadał pytania: „Co też ona widzi w tej spróchniałej beczce?” – Tam... – szepnęła znowu Dolores. Postąpiła dwa kroki, pociągając oczywiście za sobą Ze-Zorra, pochyliła się nad otworem beczki... – O, Boże! – wykrzyknęła. – O, Boże! Ukradli! Ten krzyk, niezwykły u Dolores zazwyczaj tak opanowanej, sprawił, że Ze-Zorro momentalnie przestał być zaczarowany, właściwie dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z tego, że znajduje się w piwnicy, że stoi koło rozsypującej się ze starości beczki, że Dolores-Zosia zagląda do tej beczki, a jej ręce są zaciśnięte na krawędzi mocno, mocno... – Dol... Zosiu! Co było w tej beczce? Co ci znowu ukradli? – spytał zaniepokojony. Oderwała wzrok od pachnącego nawet teraz po latach kiszoną kapustą wnętrza; w mrocznym korytarzu trudno dostrzec, ale można było przypuszczać, że oczy dziewczynki zasnuła szara chmura. – Nie znowu, tylko dopiero – odparła głosem, który był jak zwykle chłodny, bez cienia emocji. – Zosiu!!! Nie przestraszyła się tego krzyku o mocy zwielokrotnionej przez piwniczne echo, ale jej oczy unikały spojrzenia Ze-Zorra. – Bo... widzisz... to ja sama wyniosłam tamte przedmioty z naszego mieszkania... i tu je schowałam. Więc wtedy właściwie... nie było kradzieży. Kradzież jest dopiero teraz, bo... ktoś to wszystko znalazł i sobie zabrał. – Ty... ty wystawiłaś nas do wiatru?! Mnie?!! Wyrzuciwszy z siebie ten krzyk, Ze-Zorro usiadł. Na posadzce, która była zimna, wilgotna, zabłocona; nie czuł nic poza własną głową, która, jak mu się zdawało, oderwała się od szyi i uwięzia w obrotowych drzwiach. Och... to już po raz trzeci w niedługim czasie Ze-Zorro ma wrażenie, że wszystko wokół niego się wali, że stoi pośród tego zniszczenia, ogłuszony, oślepiony! „Dolores, Dolores, zrobiła mu to, a tak jej ufał! Kosmie nie ufał – okazało się niesłusznie, Zosi ufał – też okazało się niesłusznie. Nie, nie! To nie do wytrzymania!...” – Zabrudzisz sobie spodnie...Ten głos, ten głos jak zza świata! – Dlaczego... dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego mnie to zrobiłaś? – Zabrudzisz sobie spodnie, wstań! Zrobiłam to, bo nie chciałam, żeby było nudno. A zawsze jest tak straszliwie nudno z mamą na wakacjach. Ona ma swoje towarzystwo, a mnie się nie da z nikim bawić... Więc postanowiłam... coś chciałam już wreszcie zrobić... wymyślić jakąś taką drakę. No i wymyśliłam... Chciałam, żeby mama się trochę podenerwowała. A przecież jeszcze nie znałam ciebie. – Ale potem już znałaś! I oszukiwałaś mnie! W mrocznym korytarzu Ze-Zorro przeczuwa, że oczy Dolores stają się niebieskie jak niebo w pełni lata. – Nie chciałam, żeby to się szybko skończyło. Było tak ciekawie... Chciałam, żeby to wasze BMW trochę się namordowało. I właśnie dziś miałam ci pokazać... Chciałam, żebyś im powiedział, że sam trafiłeś na ślad, że sam znalazłeś. Pobiłbyś na głowę tego wstrętnego Kosmę Szczęściarza! Lawina wrażeń, za dużo tych wrażeń: mroczny, piwniczny korytarz, nad głową brudny, wilgotny sufit, Ze-Zorro siedzi z na wpół otwartymi ustami, krtań ściśnięta uwięziła głos, patrzy tylko oczami, których blask zdaje się przebijać szkła okularów, głowa ciągle kołuje w młynku obrotowych drzwi... Nagłe przypomnienie zatrzymało te drzwi. – Zosiu, a książeczka PKO? Dlaczego książeczkę podrzuciłaś na podwórku?Błękit źrenic nagle zszarzał. – Kiedy to nie nasza książeczka – oznajmiła patrząc w najbardziej mroczny kąt korytarza. – Ja tylko... tak sobie powiedziałam. Wstał. I zaraz zatoczył się jak człowiek, który po raz pierwszy wstaje z łóżka po długiej chorobie. – Nie wasza książeczka?! Więc i tu skłamałaś! Dlaczego?! Dlaczego powiedziałaś, że wasza?! – krzyknął nie swoim głosem. Dolores podniosła rękę, jakby chciała zatrzymać ten krzyk. – Nie krzycz, Nie wiem – rzekła, jakby dla kontrastu, szeptem. – Jak to... nie wiesz? – Nie wiem, dlaczego tak powiedziałam. Powiedziałam i już! – Rany boskie, te babki! – mruknął w tym samym momencie Kosma Szczęściarz, przerywając dla wypowiedzenia owej głębokiej uwagi nonszalanckie pogwizdywanie. Pogardliwym tonem wygłoszona uwaga ta posiadała podwójny sens: po pierwsze, odnosiła się do sezonowych bywalczyń kawiarni „Złoty Ul”; na tarasie przy barierce siedziało ich pod rząd chyba ze sześć, wszystkie miały takie same głowy, napuszone blond – kaski – z odrastającym ciemnym przedziałkiem pośrodku; po drugie, posłużyła do wyładowania złości. Zgodnie z genialnym planem Kosmy trzej wywiadowcy BMW udali się do Komendy MO, a raczej udał się Skoczek, bo tylko on jeden z całej trójki nie miał do tej pory nieczystego sumienia; niestety, porucznik Konar świecił nieobecnością, czyli mówiąc po ludzku; załatwiał jakąś ważną sprawę w terenie. Nie ma się więc co dziwić, że Kosma był w nie najlepszym humorze. Ale nawet w tej sytuacji nie dopuścił do siebie myśli, że opuściło go szczęście. Bądź co bądź to nie on, a Skoczek został w Komendzie załatwiony odmownie. Niewykluczone wszak, że porucznik Konar był w Komendzie, tylko Skoczek nie potrafił przekonać odpowiednich osób, że musi się z nim widzieć! Pocieszywszy się w ten sposób, Kosma Szczęściarz szedł ulicą Bohaterów Monte Cassino, pogwizdywał nonszalancko, aby swoim podwładnym dać do zrozumienia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Idzie sprężystym kowbojskim krokiem, ręce absolutnie zrelaksowane opadają luźno wzdłuż ciała, z lewej strony kroczy Ringo, z uciechą obserwuje gęstniejący na ulicy tłum, z prawej – Skoczek z głową zadartą do góry; w górze bowiem przelatuje właśnie samolot ciągnąc za sobą niczym smugę gazów spalinowych wstęgę z napisem: Jutro pokaz skoków spadochronowych do morza Skoczek odczytuje ten napis i nagle dosłownie zostaje ścięty z nóg. Nie wie, co się z nim dzieje, czuje tylko, że ktoś go łapie za kolana, pociąga do przodu, runął, a jakiś piskliwy głos wrzeszczy mu wprost nad uchem coś, co brzmiało jak: „E, debil! E, debil!” – Sam jesteś debil, fujaro! Uważaj, jak idziesz, bo cię... – zaczął Skoczek i nie dokończył, gdyż uniósłszy się na łokciach zobaczył, że leży na nim... Czarny Bliźniak, przestraszony czymś w sposób tak widoczny, iż Skoczek nie dokończył swej, zaczętej tonem mrożącym krew w żyłach, groźby. – E devil – powtórzył Czarny Bliźniak. – Help! Tam diabła! Na pomoc! E diabeł! Kosma Szczęściarz śmiejąc się tak zaraźliwie, że aż ludzie powystawiali głowy z okien, wyciągnął Skoczka z zatoru, który już się oczywiście utworzył – bo Skoczek, rozciągnąwszy się jak długi, zatarasował drogę, no a rozwrzeszczany czarny maluch budził też nie lada sensację. Ale oto Skoczek już stoi, Czarny Bliźniak zaś siedzi na ramieniu Kosmy, palcem pokazuje w kierunku sklepu z obuwiem, pardon, salonu obuwniczego, przy którym znajduje się inne zbiegowisko. Z tego zbiegowiska raz po raz dobiega przenikliwy krzyk: – Bobby! Bobby! – Szęsiarz, e diabeł – szepnął sinymi wargami Bobby. – On złapał mój brat! Kosma Szczęściarz chichocząc, bo nie starczało mu już siły na głośny śmiech, nic sobie nie robiąc z protestów Czarnego Bliźniaka, który z przestrachu mieszał zabawnie słowa polskie z angielskimi, wszedł śmiało i odważnie w sam środek zbiegowiska: znajdował się tu przedziwny mały jegomość, szpakowata, skręcona broda pokrywała prawie całą jego twarz, głowa przystrojona była w okrągły hełm z zakrzywionymi rogami, spod tego hełmu spadały na ramiona grube blond warkocze przyozdobione wstążkami, na nogach – buty z długimi, zakręconymi jak u błaznów królewskich, czerwonymi szpicami, bluza i spodnie pomalowane ręcznie we wszystkie kolory tęczy. Jegomość jedną ręką podpierał się zawadiacko pod bok, pod drugą zaś trzymał wierzgającego Czarnego Bliźniaka nr 2, cały zaś ten obraz utrwalało na kliszy swoich aparatów co najmniej dziesięciu wczasowiczów! – Sie masz, Szczęściarz! – zawołał jegomość na widok Kosmy. – Fajnie wyglądam, co? Powiedz tym chłopaczkom, że ich nie zjem. No jak, już wszyscy sfotografowali? Panienko, ej, panienko, niech panienka mnie nie zasłania! No, muszę już iść, jak ktoś chce mieć ze mną zdjęcie, to chodzę po molo, i po Monte Cassino dwa razy dziennie! Szczęściarz, trzymaj tego diabła! Wykopsał mi chyba dziurę w siedzeniu, he, he, he! Czarny Bliźniak nr 2, wreszcie uwolniony, pędem podbiegł do Kosmy i mocno chwycił go za rękę. – Czego się boicie, frajerzy! – uspokajał ich szef BMW. – To nie żaden diabeł. To pan Czesio Parasolnik. Robi parasolki, kapujecie? On się tak przebiera, bo lubi robić kawały, i żeby ludzie za nim łazili, i żeby go fotografowali. Cała ta przemowa jakoś nie trafiła do przekonania Czarnym Bliźniakom; Bobby w dalszym ciągu ściskał kurczowo Kosmę za szyję, a Jimmy wprost wykręcał mu rękę! – Skacze na człowieka ze strachu, to rozumiem! – mruczał Skoczek pod nosem. – Ale że mu przy tym wymyśla od debilów to już nie w porządku, niech ja skoczę! – Ależ, Skoczek – zaśmiał się Ringo – on nie krzyczał „debil”, tylko „devil”. A „devil”, kapujesz, to po angielsku znaczy: „diabeł”. – Nie krzycz, słyszę – warknął Skoczek, choć Ringo wcale nie krzyczał. – Nie musisz się popisywać swoimi językami! Był zły, bo samolot reklamujący pokaz skoków spadochronowych odleciał tymczasem daleko ku morzu. – „Devil” czy „debil”, jeden diabeł! – mruczał nieprzejednany. – A w ogóle, to już najwyższy czas znaleźć tych bandytów! TAŃCIO ZAWIERA PRZYMIERZE.ZŁODZIEJ NA SKARPIE, CZYLI SZCZĘŚCIE ZE-ZORRA.POJAWIA SIĘ „OCHOTNICZY” STRAŻNIK.KOSMA SZCZĘŚCIARZ MA FANTASTYCZNY POMYSŁ.WYBUCHA BURZA-GIGANT. Tańcio, który właśnie stał w bramie prowadzącej na ulicę Bohaterów Monte Cassino, zobaczył nadchodzących wywiadowców wraz z przerażonymi Czarnymi Bliźniakami i... czym prędzej ukrył się w pobliskiej sieni. Niechęć do spotkania z wywiadowcami BMW przeważyła lęk przed ponurą sienią. Nie może ich przecież spotkać właśnie teraz, kiedy idzie wykonać swoje zadanie! Musiałby się tłumaczyć, gdzie idzie, po co idzie, a co najważniejsze: nie mógłby już opuścić podwórka! „Kosma ma takie oczy, żeby zaraz wypatrzył, że ja chcę coś zrobić” – myślał nie bez słuszności. Sień była naprawdę ponura, duża i ciemna jak piwnica, a poza tym zawsze miało się wrażenie, że ktoś kryje się za uchylonymi drzwiami albo w jednym z licznych jej zakamarków; było to niezbyt przyjemne dla dorosłego, a co dopiero mówić o pięcioletnim chłopcu, który w dodatku szykował się do wykonania samodzielnego wywiadowczego zadania i z tej racji był i tak bardzo podenerwowany! Komendant podwórka stoi więc w ponurej sieni, czeka, aż droga będzie bezpieczna; droga już jest bezpieczna, ale... Tańcio jakoś nie kwapi się do wyjścia. Znowu opadły go wątpliwości, czy zdoła wykonać plan, mimo że jest to plan zaiste genialny w swojej prostocie: Tańcio postanowił zanieść znalezioną książeczkę wprost do PKO, oddać ją tej miłej pani z okienka, no, a miła pani na pewno będzie wiedziała, jak złapać na nią złodzieja! Proste? Proste. Skąd więc te wahania detektywa w spodenkach na opadających szelkach? Hm... po pierwsze, aby zrealizować ten plan, musi wyjść sam na ulicę, i to nie na spokojną, normalną ulicę, ale na najbardziej zatłoczoną, zwariowaną, sezonową ulicę Bohaterów Monte Cassino. Najbliższa placówka PKO znajduje się co prawda niedaleko, ale mamusia nie raz i nie dwa przykazywała; „Tańciu, nie wychodź na ulicę Monte Cassino!” Nie ma rady, musi iść. Ale nie tylko tego się boi. Tańcio ma tremę przed oddaniem książeczki; wie, że ta pani w okienku jest wyjątkowo miła, przyznaje to nawet mamusia, i ma takie śliczne blond włosy, jest zawsze ładnie ubrana, do każdego miło się uśmiecha. A mimo to Tańcio ma tremę; każdy by miał. Dla dodania sobie odwagi zaczął więc w myśli powtarzać po raz pięćdziesiąty siódmy (co najmniej) to wszystko, co zamierzał powiedzieć, kiedy już znajdzie się przed okienkiem, więc przyjdzie, zaczeka, aż nikogo nie będzie, i powie tak: „Proszę pani...” Nie, najpierw: „Dzień dobry pani, nazywam się Tan... Tomcio Obarski, mieszkam przy ulicy Pułaskiego. Jestem komendantem podwórka. Znalazłem tę książeczkę PKO. Ktoś ją podrzucił i pani będzie mogła złapać na nią złodzieja. Ja bym bardzo prosił...” Tańcio wielokrotnie zmieniał tekst tego przemówienia, aż w końcu uznał go za zadowalający. Był bardzo dumny z siebie, szczególnie zaś z tego „ja bym bardzo prosił”; doskonale zapamiętał napominania tatusia: „Tańciu, mężczyzna powinien być zawsze uprzejmy dla pań”, no a można mieć pięć lat, a jednak czuć się prawdziwym mężczyzną! Tańcio zdecydował się wreszcie na opuszczenie ponurej sieni. Czerwoną dżokejkę przesunął bardziej na bakier i oglądając się co chwila, czy go ktoś nie śledzi, pędem przeleciał przez długi tunel bramy i oto już zdobywa Monte Cassino przepychając się między tabunami nóg. Wcale nie było to łatwe! Spróbujcie przedzierać się przez gęsty las, w którym drzewa nie stoją nieruchomo, a wpadają jedne na drugie, miotane gwałtowną wichurą! Tuż pod PKO zderzył się z grubą dziewczynką liżącą z nabożeństwem poczwórną porcję włoskich lodów. Wszystkie cztery kulki; śmietankowa, truskawkowa, czekoladowa i oczywiście ta najpyszniejsza – malaga, poleciały na ziemię zmieniając przy tym niebieską sukienkę amatorki lodów w istną paletę malarską! Dziewczynka podniosła krzyk zagłuszający nawet wrzask nastawionego na cały regulator adapteru w pobliskim sklepie z artykułami radiowo-telewizyjnymi. Natychmiast zrobiło się zbiegowisko. Tłum napierał, ławki ustawione naprzeciw wejścia do PKO zachwiały się niebezpiecznie, gruba dziewczynka w niebieskiej, a teraz barwnie nakrapianej sukience wrzeszczała usiłując ochronić przed zadeptaniem do reszty pachnącą, kolorową maź na chodniku, a po jej pucołowatych nad miarę policzkach płynęły łzy. – Puśćcie mnie do mojego dziecka, mordują moje dziecko! – wołała histerycznie jej matka, na próżno usiłując przepchnąć się, do rozwrzeszczanej córki. Tłum gęstniał, na wszystkich twarzach podniecenie. – Psa rozdeptali! – Tenisówki, ludzie, tenisówki przywieźli do Pedetu! – Marcelo, córko moja, po cośmy tu przyjechały, a mówiłam; w Siankach siedzieć.Krzyki, komentarze, gwizdy. – Co tam się dzieje? – zagadnął ktoś listonosza, który cierpliwie stał i czekał na wolne przejście. Listonosz chrząknął, chciał splunąć, ale się powstrzymał, bo nie mógł znaleźć ani centymetra wolnego chodnika. – E, panie, to ta stonka coś opadła. Palcem im pokiwać, to staną i gapią się! Czasu za dużo mają te letniki! – rzekł pogardliwie. A Tańcio? Tańcio szczęśliwie wyśliznął się ze zbiegowiska. Nie, jeszcze nie wszedł do Pedetu, gdzie znajdował się oddział PKO. Wyciera lepkie od lodów ręce o spodenki i... żałuje tak bezpowrotnie zmarnowanej porcji włoskich lodów. Stwierdziwszy, że ręce są już mniej lepkie, komendant podwórka wszedł do Pedetu. Pod okienkiem PKO stała, co z pewnym przerażeniem stwierdził, tylko jedna osoba: chłopak w welwetowej marynarce. A Tańcio liczył ha długi ogonek, myślał, że czekając powtórzy sobie jeszcze raz swoje, przemówienie, a tu masz – trzeba działać natychmiast! Aha, rzecz pierwsza, trzeba sprawdzić, czy w okienku siedzi „jego” pani, bo czasem bywa kto inny. Tańcio wbiegł więc na schody, z których był znakomity widok na okienko, i serce zabiło mu mocno: jest! Przestał się bać. „Ta pani naprawdę jest bardzo miła” – pomyślał. Zbiegł ze schodów, w samą porę właśnie, bo oto chłopak w welwetowej marynarce przeliczał już pieniądze. Teraz! Och, ty losie! Placówka PKO mieściła się w pozbawionej okien ciemnej przybudówce, okienko znajdowało się dosyć nisko nad podłogą. Tańcio był wysoki jak na swoje pięć lat, niemniej jednak kędzierzawa główka nie wystawała nawet na dwa centymetry ponad okienko! Wspiął się na palce, podskoczył. „Nic z tego, jestem za mały” – pomyślał z rozpaczą i – wtedy stał się cud. Bo miła pani zauważyła jednak kędzierzawą czuprynkę wysuwającą się spod parapetu, wyjrzała przez okienko, a Tańcio, który po raz pierwszy zobaczył z bliska jej oczy, świetliste niczym dwa kawałki nieba, zmieszał się tak bardzo, że nieomal zapomniał, po co tu przyszedł! Bezwiednie ściskał w rękach poplamionych lodami zieloną książeczkę PKO, patrzył tylko spłoszony, a miła pani uśmiechnęła się i było to tak, jakby snop słonecznych promieni przeleciał po błękicie morza – i Tańcio też uśmiechnął się szeroko, swobodnie, aż ten uśmiech wyczarował dołki na jego policzkach. – Zająłeś miejsce dla mamusi? – spytała miła pani. Wtedy Tańcio ocknął się, na gwałt począł szukać w pamięci swojego przemówienia, nie znajdował, nie znajdował – i tylko wyciągnął rękę z książeczką. – Ja sam... Ja to znalazłem u nas... Na podwórku... Bardzo bym prosił... – powiedział szybko, a jego oczy, czarne węgielki – uparcie unikały tych niebieskich, słonecznych, bo Tańcio myślał: „Poplątałem wszystko, poplątałem, zapomniałem!” – Znalazłeś? I sam przyniosłeś? Dobrze zrobiłeś, że przyniosłeś. Na pewno ktoś się martwił, że zgubił książeczkę. Czarne węgielki zapłonęły. – Nie zgubił! Ktoś mu ukradł! Niech pani popatrzy! Bardzo bym prosił...Śliczna kasjerka otworzyła książeczkę. Spojrzała. – Zobacz, Czesiu! Ktoś wytarł nazwisko! Słysząc to Tańcio podskoczył i zobaczył, że po drugiej stronie biurka siedzi jeszcze jedna urzędniczka, młoda, ciemnowłosa dziewczyna. Ciemna i jasna głowa pochyliły się nad książeczką, a tymczasem do okienka podeszło jednocześnie kilka osób. Tańcio odepchnięty od okienka czuł się zagubiony, nieszczęśliwy, nie wiedział, co ma robić: iść, czekać, na co czekać, właściwie zrobił, co miał zrobić, ale nie wygłosił swego przemówienia, ale nie powiedział, żeby zastawić pułapkę na złodzieja, więc chyba wszystko na nic! Wtem otworzyły się drzwi prowadzące do PKO-owskiego pomieszczenia; najpierw wyskoczył zza nich rudy pies, a potem wyszła ta śliczna mała blondynka. W ręku trzymała Tańcia książeczkę. – Chodź, malutki. Musisz mi wszystko opowiedzieć. To bardzo ważna sprawa, wiesz? Tańcio w milczeniu skinął głową; z przejęcia nie mógł wydobyć głosu. Więc jeszcze nie wszystko stracone! Miła pani chciała go wziąć za rękę. – Ja... ja mam bru... brudne ręce – powiedział Tańcio w wielkim pomieszaniu. – Pewnie lody jadłeś, co? No chodź, wyjdziemy na ulicę, żeby nas ktoś nie podsłuchał – uśmiechnęła się. Na ulicy pod drzwiami czekał rudy pies. Ręka Tańcia, lepka od lodów, nie wiadomo jak i kiedy znalazła się w dużej, ciepłej dłoni pani z okienka. – To gdzie jest to twoje podwórko? A, na Pułaskiego, tam gdzie to przejście koło kina. Chodź, pójdziemy tamtędy, dobrze? Tutaj za dużo ludzi, rozumiesz. Ja ciebie znam, przychodzisz często z mamusią, prawda? No, to teraz powiedz, jak masz na imię. – Tań... Tomcio... – Tomek, to tak samo, jak mój synek – ucieszyła się miła pani. Rudy pies skręcił już w ulicę generała Bema; jakby rozumiał, o czym się mówiło, jakby wiedział, że trzeba wydostać się z tłumów sunących po Monte Cassino. – Tak, to mój pies – odpowiedziała pani na nieme pytanie Tańcia oczu. – Tak tęskni, że kiedy go nie upilnują przybiega do mnie, do PKO. No, tutaj już spokojniej. To teraz, Tomciu, pokaż mi, gdzie – ale dokładnie – gdzie znalazłeś tę książeczkę? Tańcio nagle zakłopotał się. – Nie, tylko ja... ja nie mogę... bo... bo koledzy... na podwórku zawsze ktoś jest.Miła pani skinęła domyślnie głową. – Nic się nie martw. Wiesz, jak zrobimy? Przejdziemy przez podwórko, jakbyśmy się wcale nie znali, ty mnie wyprzedzisz i usiądziesz na tych deskach, a ja po prostu zapamiętam sobie miejsce, dobrze? I już my w PKO wymyślimy jakiś sposób, żeby złapać złodzieja. Być może podrzucimy książeczkę w to samo miejsce, żeby zastawić na niego pułapkę, rozumiesz? – Fajnie – przytaknął z zapałem Tańcio, a śliczna kasjerka roześmiała się. – Na pewno złapiemy złodzieja. Umówmy się, że kiedy przyjdziesz z mamusią do PKO, to ja do ciebie mrugnę. Będzie to znaczyło, że złodziej złapany. A jak nie mrugnę, tylko uśmiechnę się, będzie znaczyło, że jeszcze go nie mamy. Zgoda? „Jej, jej, trzeba to wszystko komuś opowiedzieć! Ale komu? Wywiadowcom nie można, jeszcze nie można... Musi opowiedzieć Czarnym Bliźniakom! Musi im pokazać tę miłą panią z PKO!” Tańcio tak sobie rozmyśla, a Ze-Zorro? Gdzie jest Ze-Zorro? Jak się czuje Ze- Zorro? Czuje się jak człowiek, który stał długo w miejscu nie osłoniętym podczas gwałtownej wichury; wicher wyszalał się, ale huczy jeszcze w skołowanej głowie. Ze-Zorro idzie krokiem z lekka zygzakowatym, pociąga nogami niczym starzec, znokautowany dokładnie przez gwałtowne emocje, jakich dostarczyły mu wydarzenia wczorajsze, nocne oraz poranne. Ze-Zorro nie wie już, co ma w ogóle myśleć. I w ogóle nic nie myśli. Idzie bez celu, ot, byle iść! Pogoda zresztą przyczynia się też skutecznie do pogłębienia owego nastroju skołowania i bezmyślności: chłodny, nasiąknięty deszczem ranek przeszedł nagle w parne, upalne przedpołudnie. Słońce jak rozżarzona fajerka pomarańczowym odblaskiem zabarwia przymglone niebo. A jednak korty tenisowe, koło których właśnie w tej chwili przechodzi Ze-Zorro, bynajmniej nie są puste. W rozprażonym, drżącym niczym skrzydła ważki powietrzu słychać charakterystyczny odgłos piłki odbijanej od rakiet; przypomina to nawoływania cykad na rozgrzanej upałem łące. Dwóch starszych panów, jeden z wydatnym brzuszkiem, drugi z apoplektycznie czerwoną łysiną – biega po kortach niczym młodzieniaszki; przyglądają się temu z podziwem – a może ze zgrozą? – dwie młode dziewczyny leniwie rozparte na parapecie okna sąsiadującej z kortami szkoły, aktualnie pełniącej funkcję domu wczasowego dla nauczycieli. Brzdęk, brzdęk, pyk, pyk – śpiewają piłki. Zmęczone oczy Ze-Zorra dostrzegają już zieleń ciągnących się za kortami ogrodów. Ta zieleń, kłębiąca się jak morska woda, przyciąga jego wzrok; pośród niej – domy z wieżyczkami i z werandami, oblepione tarasami i balkonikami, jak gniazda wśród gałęzi. Tu chciałby mieszkać... Ze-Zorro doszedł już do miejsca, w którym ulica Bieruta zamienia się w błotnistą, parującą, pozbawioną chodnika drogę; a ta droga znika w ciemnym tunelu niskich drzew. Nagle do świadomości jego dociera jakiś dźwięk; pobekiwanie dwóch brudno wełnistych owieczek, przywiązanych do palika na sznurku tak krótkim, że zdołały już wyjeść najbliższą trawę i pobekiwały teraz żałośnie, żebrząc oczami o wybawienie. Ze-Zorro już, już skłonny był wzruszyć się ich niedolą, gdy oto w żałosne pobekiwanie owieczek wdarł się nowy dźwięk – brzdąkający... brzdąkający... Ze-Zorro, nagle czujny, nastawił uszu: gdzieś tam na wysokiej skarpie ktoś pobrzękiwał na gitarze! Ze-Zorro zareagował na ten dźwięk tak, jak reaguje koń, który po dłuższym błądzeniu chwyci wreszcie w nozdrza zapach swojej stajni: bez namysłu idzie za tym zapachem. W jednej chwili zapomniał o uwiązanych na krótkich sznurkach owieczkach oraz wszystkich swoich kłopotach i nastawiając ucha na brzdąkanie gitary rozpoczął podchodzenie w kierunku gęsto obrośniętej krzakami, krzewami i małymi drzewkami skarpy. Nie było to wcale łatwe, ziemia tu nigdy nie wysychała, gdyż promieniom słońca nie udawało się przebić przez plątaninę gałązek i gałęzi, po deszczu zaś stawała się zgoła zdradziecką pułapką; nogi to ześlizgiwały się w dół, to grzęzły w błocie. Ze-Zorro więc na przemian ześlizgiwał się, grzązł w błocie, ale stopniowo posuwał się w górę; na szczęście skarpa, choć bardzo stroma, nie była wysoka. Tuż przed wierzchołkiem skręcił w lewo; gdyby bowiem zachował dotychczasowy kierunek, wyszedłby na rozległe, nie osłonięte zbocze porośnięte tylko trawą i prowadzące na łączkę; skręcając zaś w lewo – znajdzie się na skraju liściastego lasu który da mu znakomitą osłonę, niezbędną przy wykonywaniu wywiadowczego zadania. Brzęk gitary potężniał, przybliżał się, zagłuszał świergot spływającego skarpą strumyka; no i – przyprawiał wywiadowcę o wewnętrzne drżenie: „Gitara! Gitara!...” Przylepiwszy się do pnia grubego buka – patrzy. Na skraju łączki stoi jakaś buda, ni to szałas, ni to namiot, ściany sklecone z gałęzi, przed budą siedzi chłopak – zarośnięty, włosy jak u słowiańskiego pacholęcia przed postrzyżynami, tylko jeszcze bardziej skołtunione – szarpie struny gitary z miną wyrażającą najwyższe znudzenie. Nawet tu, na tej otwartej przestrzeni, dosłownie nie ma czym oddychać; jest coraz duszniej, coraz parniej, zaporowe balony obłoków na pozór nieruchome, niedostrzegalnym ruchem ustawiają się wokół żółtopomarańczowego słońca, jakby pragnąc je obronić przed spodziewaną nawałą chmur. Ze-Zorro ocieka potem, nie czuje tego... patrzy, gitara w rękach chłopaka... czarno-biała, ze srebrnymi guziczkami! Zupełnie taka, jak opisywała Dolores! Dolores! „Dolores, głupia, biedna, nabiła nas wszystkich w butelkę, i mnie też, ale chciała, abym to ja zdobył sławę wielkiego detektywa, ja, a nie Kosma... Kosma – przecież nie wróg, Kosma przyjaciel, jeżeli to ta gitara, to znaczy, że ja... że ja... ja?!” Nastrój podekscytowania zgasł pod zimnym prysznicem przypomnienia: „Ej, Ze- Zorro, już raz wtedy przy wraku wyszedłeś na idiotę (co prawda i Skoczek też!), nie podniecaj się, bracie, mało to czeskich gitar w Polsce, zrobisz złodzieja z Bogu ducha winnego faceta i po raz drugi wyjdziesz na idiotę!” To rozumowanie nie było pozbawione słuszności. Ze-Zorro oklapł niczym opona, z której wypuszczono nagle powietrze. Poczuł, że jest spocony i zmęczony, skołowany, odwrócił głowę od chłopaka z gitarą, spojrzał w bok, tam, gdzie do łąki przylega ogród, w ogrodzie dom z dużym kamiennym tarasem... Mieszkać tam, z dala od podwórka, od ważnych spraw, położyć się na trawie, słuchać świergotu strumyka, wchłaniać zapach kwiatów, być drzewem, być ptakiem, być kwiatem, być wszystkim – tylko nie Ze-Zorrem! Nie, nie dane mu było zapaść w rojenia. Chłopak siedzący przed budą szarpnął gwałtownie struny gitary. – Do diabła z tym wszystkimi – rzekł ze złością. – Po co mi taka gitara, z którą nie mogę się pokazać! W ogóle do diabła z tym wszystkim! Spływamy stąd, Betty! – Sam sobie spływaj! – odrzekł dziewczęcy głos z głębi budy. – Nie po to dobiłam tutaj po tygodniu stopu, żeby pryskać po dwóch dniach! Bo ty masz stracha! Jak się boisz chodzić z tą gitarą, to ją pomaluj! Ja już byłam dwa razy na plaży w tym szlafroku. Ze-Zorro skamieniał. Z budy wyszła niewiarygodnie opalona dziewczyna, spojrzała z czułą pogardą na naburmuszonego gitarzystę, spojrzała na żółtopomarańczowe, parzące słońce, po czym zrzuciła z ramion pomarańczowo-żółty szlafrok frotte, znowu spojrzała na gitarzystę przyklękła przy nim i pociągnęła go za włosy. – Nie łam się, Frank, to wszystko rzeczy mało znaczne. Jack paraduje po deptaku z tym radyjkiem i co, złapał go kto? A radyjko przecież najbardziej znaczne... Ze-Zorro stoi, stoi i patrzy, chciałby nie wierzyć, ale nie może nie wierzyć, wie, że ma przed sobą tych, których cały czas poszukuje na próżno Biuro Młodzieżowych Wywiadowców! Nie to jednak wprawia wywiadowcę w osłupienie. „Jezu, co za nieprawdopodobne szczęście, co za nieprawdopodobne szczęście!” – myśli i właśnie ta myśl wyprowadza go kompletnie z równowagi. Bo proszę, zawiodły wszystkie jego przygotowane przemyślnie i naukowo plany, zawiodły znakomite metody śledcze, zawiodła zastawiona pułapka, a teraz szedł sobie, szedł tak sobie bezmyślnie, lunatycznie, niczego nie szukając, nikogo nie szukając i... znalazł! Zatem po prostu miał szczęście! On, zezowaty Ze-Zorro, wieczny pechowiec, m i a ł s z c z ę ś c i e na miarę szczęścia Kosmy Szczęściarza!... Fakt bezsporny! Więc to jest możliwe? Więc to jest możliwe, żeby on, zezowaty Ze-Zorro, miał szczęście?... A przecież Dolores, Dolores go lubi, a przecież Kosma bał się o niego... Świat staje na głowie, świat w oczach pięknieje (a w jednym – zez zmniejsza się... zmniejsza... staje się tym, czym był w istocie: ledwo dostrzegalną skazą wzroku!). Na ziemi coraz parniej, na niebie coraz groźniej, balony zaporowe obłoków nie powstrzymały natarcia ciężkich chmur, jedna z nich podsunęła się aż pod samo słońce i od razu zamieniła się w wulkan, którego wierzchołek żarzy się, płonie, gotów do wybuchu. Ze-Zorro rozejrzawszy się bystro wokół dla utrwalenia w pamięci tego miejsca, opuszcza swój posterunek za grubym bukiem i nie zważając na rozprażone powietrze – biegnie. Biegnie zaalarmować milicję? Hm... Dawny Ze-Zorro, zbuntowany wywiadowca, na pewno by tak zrobił: on odkrył złodziei, on zatriumfuje nad Kosmą, nad całym BMW, on pokaże, kim jest i co potrafi! Ale ten chłopak, który biegnie nie odczuwając zmęczenia mimo upału, to już inny Ze-Zorro, Ze-Zorro, który nie czuje się pogardzany, odsuwany w cień, to Ze- Zorro, który ma szczęście! Biegnie skrótami, omija zatłoczone ulice i oto znajduje się już w bramie prowadzącej na podwórko, tej samej, z której niedawno Tańcio wyszedł na swoje wywiadowcze zadanie; nie zatrzymał się nawet dla nabrania tchu, wpadł na podwórko: w piaskownicy jest tylko Tańcio, Ze-Zorro nie zauważa malującego się na jego twarzy wyrazu szczęśliwości! Wkłada dwa palce do ust i gwiżdże sygnał: – Przybywajcie! Trzej pozostali wywiadowcy BMW siedzieli właśnie na balkonie w strojach plażowych, co bynajmniej nie świadczyło o ich dobrych nastrojach; po prostu dziś najcieńsza nawet koszula grzała niczym kożuch. A co do nastroju, był raczej z tych pod psem! I to Kosma Szczęściarz wszelkimi sposobami – milczeniem, ruchem, spojrzeniem – rozsiewał wokół zarazki złego humoru: niczym ten, co sam zagrypiony nie kładzie się do łóżka zarażając wszystkich wkoło i po kolei. BMW było kompletnie zdezorganizowane: żadnego działania, żadnego planu, ani jednej iskierki zapału! Sygnał zwołujący na alarmową zbiórkę podziałał na nich piorunująco. Poderwali się z miejsc. – Znowu ktoś robi kawały! – mruknął Kosma. – E, to na pewno Ze-Zorro, niech ja skoczę! „Czyżby to naprawdę Ze-Zorro, czy naprawdę?...” – myślał gorączkowo Kosma Szczęściarz wypadając na korytarz. Pierwszy znalazł się przy oknie na półpiętrze, Ringo i Skoczek stłoczyli się za nim; patrzyli na Ze-Zorra, który stał w piaskownicy i gwizdał, żaden więc nie zauważył, jak twarz Kosmy powoli odpręża się, łagodnieje. – Mówiłem, że Ze-Zorro! – wrzasnął Skoczek. – Na pewno coś ważnego! Skoczek już biegł, Ringo już biegł, ale Kosma Szczęściarz, opanowawszy się, schodził powoli: dopóki nie wie, w jakim usposobieniu jest Ze-Zorro, co knuje Ze-Zorro – musi przygotować sobie odpowiednią twarz, codzienną twarz Kosmy Szczęściarza, normalną twarz szefa BMW. Ale te rozmyślania doprawdy są zbyteczne, bo oto Ze-Zorro biegnie już naprzeciw, Ze-Zorro – odmieniony, wyzbyty swojej wiecznej rezerwy, Ze-Zorro tryskający radością i entuzjazmem! – Chłopaki! Wiem, gdzie są złodzieje. Mają melinę na tej łące na skarpie! Widziałem! Słyszałem! Nie ma najmniejszej wątpliwości! Musimy zaraz przystąpić do działania! Na twarzach wywiadowców zrazu niedowierzanie, a potem na twarzy Ringa – podziw, na twarzy Skoczka – podziw, a na Kosmy... Kosma walczy z mieszanymi uczuciami, walczy wprost bohatersko, bo Ringo już patrzy na niego, minę ma wiele mówiącą, a Skoczek woła na cały głos: – Zorro, niech ja skoczę! Ty masz głowę! Ze-Zorro spojrzał na Kosmę Szczęściarza, zaczerwienił się, ale oczy za okularami nie straciły blasku. – Ależ ja to odkryłem przypadkiem... – powiedział. – Szedłem sobie no tak bez celu, wcale nikogo nie tropiłem! Aż tu nagle słyszę, że ktoś brzdąka na gitarze! To się zdarzyło przypadkiem. To się każdemu może zdarzyć! Kosma, trzeba coś wymyślić, żeby tych drani złapać! Na razie nie mam pojęcia, jak. Ale trzeba się spieszyć, żeby nam nie uciekli. – To po prostu miałeś szczęście – mówi Kosma i uśmiecha się swoim zniewalającym uśmiechem. Ze-Zorro już nie dopatruje się w tej uwadze, w tym uśmiechu złośliwości: wie, że naprawdę miał szczęście, to wystarczy; uśmiecha się również, wszyscy się uśmiechają, zapanowuje ogólna radość, zła passa skończyła się, czują to wszyscy, nawet Tańcio, który siedzi cicho w swoim kącie w piaskownicy i nie wie, czy ma się cieszyć, czy nie, bo z jednej strony to fajnie, że Ze-Zorro znalazł złodzieja, fajnie, że teraz na niego zapolują, ale z drugiej – Tańcio czuje się jakby ograbiony, ograbiony z triumfu, bo przecież to on miał triumfować... ale przecież znalezienie złodziei wczasowiczki Skoczka nie wyklucza złapania innego złodzieja, a w tym już Tańcio będzie miał poważny udział!... – No to teraz opowiedz wszystko dokładnie – powiedział Kosma Szczęściarz. Ze-Zorro opowiada, kątem oka zerka w stronę okna okradzionej wczasowiczki, nie, zza parapetu nie wysuwa się głowa o włosach jak wyzłocona słońcem pszenica, a szkoda, bo chciałby, aby usłyszała, jakie on, Ze-Zorro, ma szczęście, zakpiła z niego, zakpiła z nich wszystkich, ale sama złapała się we własne sidła, może teraz boi się, że ją wyda, wyda jej sekret, na pewno jest jej przykro, może smutno, trzeba z tym coś zrobić, bo teraz nikt, ale to nikt nie powinien być smutny!... Kosma Szczęściarz słucha, przygryza kosmyk swych długich włosów, jego oczy lśnią połyskiem kasztanów dopiero co wyłuskanych z kolczastej skorupki. – Panowie! – woła wibrującym głosem. – Już wiem, jak ich złapać! Mam fantastyczny pomysł! Zanim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, na podwórko wpadły Czarne Bliźniaki czyniąc radosną wrzawę! – Patrzcie, kto idzie! – krzyknął Uff. – Patrzcie, kto idzie! – wołał jak echo Puff. Wywiadowcy spojrzeli: szedł ku nim tata Czarnych Bliźniaków w towarzystwie porucznika Konara i... jednego z tych ochotniczych strażników ze słynnego koncertu w „Non Stopie”! „Ten facet z blizną... tak, to ten... – myślał gorączkowo Kosma Szczęściarz. – Zaraz... kiedy tak idą obaj, coś mi się przypomina... Rany, to ci dwaj geometrzy, którzy władowali się do naszej piaskownicy! Tak, tak, tak! Ze-Zorro poznał ich od początku! Co to wszystko znaczy?!” Ze-Zorro zadał sobie właśnie to samo pytanie. Kim są właściwie ci dwaj? On, Ze-Zorro, był pewny, że to fałszywi milicjanci, że to złodzieje, znalazł przecież niebieski guzik od niebieskiej wiatrówki w pokoju okradzionej wczasowiczki (tak myślał), ale teraz już wie, że na początku nie było żadnych złodziei, a więc... więc może to naprawdę milicjanci?! Ale skąd ten z blizną wziął się wtedy w „Non Stopie”? Odpowiedź na to ostatnie pytanie nie dała długo na siebie czekać. Dostarczył jej... tata Czarnych Bliźniaków. Usiadł na obudowie piaskownicy i oczami, w których migotał figlarny chochlik, popatrzył na wywiadowców. – Chłopcy, jestem wam winien pewne wyjaśnienie – przemówił uroczyście. – Poznajecie tego pana? – wskazał na mężczyznę z blizną na brodzie. – To sierżant Rower z Komendy MO. Wiedziałem o tym waszym koncercie, nie chciałem popsuć waszych planów, ale zdecydowałem się zapewnić wam, a zwłaszcza malcom, jakąś ochronę... Porucznik Konar był tak uprzejmy, że dał mi kilku swoich ludzi. Wywiadowcy milczeli.Ze-Zorro, który najwięcej wiedział, pierwszy przerwał to milczenie. – Więc... panowie są naprawdę milicjantami?Figlarny chochlik zamigotał teraz w oczach porucznika Konara. – Czułem, że mnie wtedy poznałeś, kiedy przyszedłem do was na podwórko! Jesteś bardzo spostrzegawczy, chłopcze. Tak, jesteśmy prawdziwymi milicjantami! – To znaczy... fałszywymi geometrami? – dopytywał dalej Zorro. – Panowie szukali śladów? Porucznik Konar skinął przytakująco głową. Uniósł w górą lewą brew. – Coś mi się wydaje, że sprawa wykrycia złodziei okradzionej w waszym domu wczasowiczki interesuje was nie tylko teoretycznie. A może natrafiliście na jakiś ślad? Skoczek, się zaczerwienił. Na szczęście Kosma miał szybki refleks. – Jakbyśmy wiedzieli coś pewnego, tobyśmy dawno powiedzieli – powiedział gładko. – Aha, coś pewnego! – mruknął znacząco porucznik Konar, ale... i nie nalegał. – No to na razie, chłopcy! Myślę, że się jeszcze, zobaczymy. Te słowa zabrzmiały złowróżbnie, a przynajmniej tak zabrzmiały w uszach Ringa: ciągle nie mógł zapomnieć pana w kapeluszu panama, który wziął go za samochodowego złodziejaszka; wydawało mu się, że porucznik Konar mówiąc to swoje: „jeszcze się zobaczymy”, jakoś podejrzliwie zatrzymał wzrok na sygnecie; zdobiącym serdeczny palec jego ręki. „Rany, tamten pawic musiał widzieć sygnet, kiedy capnął mnie za łapę, na pewno zapamiętał, powiedział innym... albo może w ogóle podejrzanie wyglądam z tym sygnetem!” Ringo siląc się na swobodę zagłębił prawą dłoń w brudnym piasku piaskownicy. Ale porucznik Konar wcale na niego nie patrzył, już odchodził, odprowadzany przez tatę Czarnych Bliźniaków, ten „ochotniczy strażnik” oczywiście również odszedł, jeszcze w przejściu odwrócił się, mrugnął szelmowsko, pogroził chłopcom palcem. Ringo mocno ścisnął piasek w garści i niby to bawiąc się sygnetem, ukradkowo zsunął go z ręki i schował do kieszeni spodni z mocnym postanowieniem, że już nigdy nie będzie go nosił. – Ten Konar coś za bardzo węszy, niech ja skoczę! – rzekł Skoczek wściekły na siebie za zdradziecki rumieniec. Kosma Szczęściarz przygryzłszy kosmyk włosów już miał wyłożyć swój fantastyczny pomysł, ale oto wraca tata Czarnych Bliźniaków i podchodzi do piaskownicy. – Ej, chłopcy, zdaje się, że znowu coś knujecie – mówi ni to żartem, ni to serio. – My, ależ skąd! – wykrzykują zgodnym chórem wywiadowcy. Ten zgodny okrzyk nie przekonał jakoś taty Czarnych Bliźniaków. Bezapelacyjnie, kategorycznie zażądał, aby synowie poszli z nim do domu; widać obawiał się jednak dalszych przygód, na które, jak nie bez podstaw przypuszczał, nie mógłby mieć takiego wpływu, jaki miał szczęśliwie przy sfingowanym koncercie. Synowie oczywiście protestowali, po polsku i po angielsku, aż wreszcie Tańcio, rozdarty między chęcią przyjścia im z pomocą a pragnieniem poznania „fantastycznego pomysłu” Kosmy, wstał, otrzepał spodenki i powiedział: – Pójdę z wami! Bądź co bądź oni, Czarne Bliźniaki, znali jego sekret, opowiedział im o przygodzie w PKO, będą mogli wspólnie rozważyć szansę ujęcia złodzieja książeczki, no a Kosma – dobry brat, opowie mu potem w domu o swoim pomyśle. Nie przyszło wcale mu do głowy, że być może szef BMW nie poprzestanie na wyłożeniu swego pomysłu, a zechce go od razu zrealizować! Szef BMW rzeczywiście miał taki zamiar, kiedy jednak kończył objaśnianie swego „fantastycznego pomysłu”, Skoczek podchwyciwszy wyczulonym uchem ledwo dosłyszalny gwizd odrzutowca, odruchowo spojrzał w niebo i... – Chłopaki, niech jak skoczę! Widzieliście kiedy takie słońce?! Przypominało raczej lipcowy księżyc przybrany w rudą, lisią burkę. Zdawało się dusić pod oparami rudych mgieł, zdawało się przygasać, ledwie się żarzyło przyćmionym, ciemno pomarańczowym blaskiem, jakim płonie drucik przepalającej się żarówki, zza dachu domu wyłaniała się czarna złowroga chmura, a cisza stała wokół tak ciężka i parna, że nie drgnął nawet ani jeden liść na gałązkach dwóch samotnych topoli. – Koniec świata! – szepnął Ringo i w tej samej chwili trzy błyskawice, jednocześnie z trzech stron, przeleciały po czerni wymierzając ziole ostrza wprost w przydymione słońce. Nie, nie zabrzmiał grzmot, tyle że słońce jeszcze bardziej przygasło, jakby przysypane grubą warstwą rudego popiołu. – Ale będzie burza, niech ja skoczę! – powiedział Skoczek. KOSMA SZCZĘŚCIARZ NIEDOBRYM BRATEM?ZMOTORYZOWANY PATROL ŁAPIE ZŁODZIEJA.PODEJRZANI AUTOSTOPOWICZE.KOSMA SZCZĘŚCIARZ ODKRYWA SWOJE POWOŁANIE.DO CZEGO PRZYDAŁY SIĘ HISTORYCZNE WNYKI.PŁEĆ PIĘKNA ATAKUJE.FINAŁ NA SKARPIE Skoczek miał rację. Była to burza – gigant. Kiedy bębenki w uszach zaczynały już pękać od nieustannego huku, oddalała się, przycichała, strachliwi zdejmowali z głów poduszki, wychodzili z przedpokoju, łazienki czy innego schowka, ledwo odetchnęli ze dwa razy pełną piersią, ledwo rozluźnili zdrętwiałe od strachu mięśnie – wracała znienacka, hukiem przywołując do porządku tych, którzy zaufali jej cichnącym pomrukom. Trwało to wiele godzin, dzień zamienił się w noc i choć chmury, groźne i czarne, z rzadka bluzgały deszczem, oczywiście trzeba było odłożyć realizację „fantastycznego pomysłu” szefa BMW do dnia następnego. Wydawałoby się zatem, że burza przyszła w sukurs Tańciowi, który lekkomyślnie, acz w dobrej intencji opuścił podwórko, by towarzyszyć Czarnym Bliźniakom, kategorycznym rozkazem ich taty zapędzonym do domu. Ale oto mamy już ów upragniony dzień następny, wywiadowcy BMW wyruszyli na decydującą wyprawę, jednak... nie zabrali Tańcia! Na próżno tłumaczył, że on też jest przecież członkiem BMW i że nie powinno go zabraknąć w rozstrzygającym momencie, na próżno napomykał, że ma zasługi jako komendant podwórka, może nawet większe, niż ktokolwiek przypuszcza... – Tańciu, nie możesz iść z nami – odpowiadał na wszystko Kosma Szczęściarz. – Ta wyprawa może być niebezpieczna. – Udawany koncert też był niebezpieczny! – walczył Tańcio. – A jednak poszedłem z wami! No cóż, ten zupełnie logiczny argument Kosma odparł stwierdzeniem, że człowiek uczy się na błędach i że on, szef BMW, po raz drugi nie popełni tego samego błędu, to jest, nie będzie narażał Tańcia ani Czarnych Bliźniaków, no a poza tym miejsce komendanta podwórka jest na podwórku: nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć, polowanie na przestępców to nie zabawa, trzeba mieć zapewniony odwrót, jakieś pewne miejsce do ewentualnego strategicznie uzasadnionego wycofania się, poza tym przestępcy lubią tędy uciekać, więc podwórka też trzeba pilnować przez cały czas jak oka w głowie. Kosma Szczęściarz wygłaszając tę tyradę plątał się trochę pod wymownym spojrzeniem wielkich, rozżalonych oczu brata, ale wiedział, że postępuje słusznie: Tańcio nie może brać udziału w tym przedsięwzięciu; a jednak ciężko mu było odmawiać, tym bardziej że ustąpił naleganiom Ze-Zorra i zgodził się już na zabranie Dolores, Dolores jest co prawda córką okradzionej wczasowiczki i dzięki niej BMW może zyskać pewność, że odnalezione przedmioty są naprawdę tymi, których poszukuje. No, ale Tańcio to znowu jego brat... Tańcio nie płakał. Nawet wbrew temu, co można by sądzić, długo nie nalegał, ot, tyle czasu, ile potrzeba było na wystrzelenie wszystkich argumentów, jakie mu przychodziły do głowy. „Nie to nie, łaski bez! Będę miał własnego złodzieja, ta śliczna pani z PKO na pewno się o to postara, a podwórka rzeczywiście trzeba pilnować, i bądź co bądź nie zostanę sam: są przecież Czarne Bliźniaki!” Nie patrzył, kiedy tamci odchodzili. Najpierw rano długo o czymś radził z Bliźniakami, potem wszyscy trzej wyciągnęli rowery – Tańcio bez pomocniczego trzeciego kółka – i udawali, że nic na świecie nie jest ważne poza tym, który z nich wygra podwórkowy wyścig pokoju, co rzeczywiście mogło być ważne, gdyż trasa wyścigu wcale nie była łatwa: po pierwsze, wielkie kałuże jeszcze niezupełnie wyschły, po drugie, na podwórku, zwłaszcza koło przejścia, rozrzucone były pagórki piasku, cementu, stał nawet wypełniony do połowy kocioł ze smołą, po trzecie zaś, zawodnicy sądząc snadź, że tych przeszkód jeszcze za mało, umieścili na trasie przytaskane z budowy cegły, deski, a nawet – z czego najbardziej byli dumni – białe od wapna taczki. Postronny obserwator mógłby się zdziwić, dlaczego te dodatkowe przeszkody rozmieścili w jednym miejscu trasy, to jest na całej długości przejścia, które i tak było najtrudniejszym do przebrnięcia odcinkiem, z racji owych wspomnianych piaskowych pagórków; oraz – dlaczego wszyscy trzej uparcie krążyli między filarami bramy prowadzącej na ulicę Pułaskiego, a nie na podwórku. No, ale szykujący się do wyprawy wywiadowcy BMW nie byli postronnymi obserwatorami, ba, w ogóle w tym gorącym momencie nie zwracali uwagi na to, co się dzieje na podwórku... Burza-gigant tymczasem bynajmniej nie przyniosła odświeżenia, znowu jest parno, słońce przymglone, wczasowicze od rana ciągną na plażę, każdy na wszelki wypadek zaopatrzony w ortalion, w ogóle raczej dzień nieodpowiedni dla rozrywek sportowych, Czarne Bliźniaki urodzone pod afrykańskim niebem pedałują na swoich trzykołowych wyścigówkach nie zdradzając najmniejszych oznak zmęczenia, ale Tańciowi kędzierzawe włosy pociemniały od potu; taka jednak wola zwycięstwa jest w całej jego postawie, że zostałby na pewno liderem wyścigu, gdyby... rzeczywiście odbywał się wyścig. Tak... wbrew wszelkim pozorom to nie jest wyścig, to zmotoryzowany patrol komendantury podwórka, w pełnej gotowości bojowej, czujnie wyczekuje spodziewanego ataku! Cały ten manewr jest wynikiem takiego oto rozumowania Tańcia: TO może się stać właśnie dziś. Złodziej czuje, że coś niewyraźnie (obecność Ze-Zorra i Kosmy Szczęściarza owej nocy w pakamerze musiała go zaniepokoić), więc na pewno chciał jak najszybciej zabrać pozostawioną na podwórku książeczkę. Bo na pewno ta pułapka, o której mówiła pani z PKO, już wczoraj została zastawiona. A jak już tę książeczkę zabierze, będzie chciał jak najszybciej podjąć w okienku pieniądze. Więc może podjąć właśnie dziś i właśnie dziś może uciekać z ulicy Monte Cassino przez podwórko. Więc oczywiście trzeba mu przeszkodzić w ucieczce. Dlatego to Tańcio rozmieścił różne przeszkody w przejściu. Złodziej potknie się i upadnie, a ten, co go będzie gonił – bo na pewno ktoś go będzie gonił – dzięki temu go złapie! Tak czy owak, zarówno komendant podwórka, jak i jego dwaj czarni pomocnicy mieli niezachwianą pewność, że właśnie dziś na własne oczy zobaczą złodzieja książeczki PKO! „Musi tak być – myślał Tańcio pedałując zawzięcie – bo tamci poszli na wyprawę i mnie nie zabrali! Więc musi być sprawiedliwość...” I... nagle od ulicy Bohaterów Monte Cassino dobiegł przeraźliwy gwizd milicyjnego gwizdka! – Alarm! – krzyknął Tańcio wysokim, załamującym się głosem.Oto słychać już tupot nóg! – Zaraz wpadnie! – wrzeszczy Uff. – Zaraz się przewróci! – wrzeszczy Puff.Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że właściwie nie wiadomo, jak to opisać.Bo na przykład Tańcio dopiero później zdał sobie sprawę z tego, że chłopak, który wpadł na podwórko, miał na sobie różową koszulę i niebieskie wytarte na kolanach dżinsy. – Przewrócił się! – krzyknął sam nie wiedząc o tym, że krzyczy. Owszem, uciekinier, tak jak to było przewidziane, potknął się o jedną z przeszkód przemyślnie ustawionych w przejściu; ciąg dalszy jednak był zgoła odmienny od przewidzianego: milicjant, który gonił złodzieja, wcale nie następował mu na pięty, tak że ów zdołał podnieść się i oto kulejąc lekko znowu biegnie... już jest przy filarach zbawczej bramy prowadzącej na ulicę Pułaskiego... Wtem zajeżdżają mu drogę trzy dziecinne rowery! Zgroza ogarnia na myśl, co by się stało, gdyby uciekinier był chuliganem lub zawodowym złodziejem! Z pewnością brutalnie odepchnąłby czepiających się jego dżinsów chłopaczków! Był to jednak po prostu młody chłopak, na którym elegancki sopocki tłum zrobił takie wrażenie, że zboczył z uczciwej drogi, zapragnął również zadać szyku. Szarpnął się, owszem, ale niezbyt gwałtownie, i wtedy dopadł go najpierw rozgłośnie szczekający rudy pies, potem zziajany milicjant z gwizdkiem, a na koniec śliczna blondynka z PKO we własnej osobie! – Mamy go! – wrzeszczał Puff. – Mamy go! – wrzeszczał Uff. Tylko Tańcio nie wrzeszczał z radości, tylko Tańcio nie skakał z radości. Stał i oczami, które ogromniały i ogromniały bez końca, patrzył na śliczną panią z PKO, a ona – patrzyła na niego. Ale zaraz... a gdzie właściwie są wywiadowcy BMW? W miejscu, w którym ulica Bieruta zamienia się w błotnistą drogę, nie widać nikogo... Pusty, mroczny tunel rozłożystych drzew wprost odpycha wzrok... oczy cofają się... obiegają ogrody po prawej stronie drogi... wysoką trawę po lewej stronie... stoi tam niepotrzebny, porzucony stary autobus-wrak... o ten wrak oparty niebieski wyścigowy „Huragan”, taki sam właśnie w tym roku dostał na urodziny Ringo... ciepło... gorąco... tak... tak... to „Huragan” Ringa! Mamy ich: oto Biuro Młodzieżowych Wywiadowców oraz córka okradzionej wczasowiczki. Tu, w tym autobusowym wraku, odbywa się pewnie ostatnia narada. Nie, nie odbywa się. BMW nie jest w komplecie. Ringo i Kosma Szczęściarz jeszcze nie przyszli na umówione miejsce zbiórki. Ze-Zorro nerwowym ruchem podrzuca okulary na dłoni; jest wyraźnie zdenerwowany przedłużającą się nieobecnością szefa BMW oraz Ringa. – Na pewno natknęli się na tamtych, niech ja skoczę! – mówi Skoczek. Maszeruje między ławkami autobusowego wraka tam i z powrotem, tam i z powrotem. Skoczek nie może usiedzieć, kiedy czuje, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, chce od razu biec na pomoc, już by pobiegł, ale Ze-Zorro nie pozwala. – Tamta trasa jest dłuższa – tłumaczy ze spokojem, którego nie odczuwa. – Spóźnili się dopiero pięć minut. Weź na wstrzymanie, Skoczek. I Skoczek posłuchał, choć to on był przecież oficjalnym zastępcą szefa BMW, a jednak rozumie się samo przez się, że dzisiaj, pod nieobecność Kosmy, Ze-Zorro przejmuje inicjatywę. Pomysł Kosmy Szczęściarza narażał wywiadowców BMW na starcie z opanowanymi żądzą zemsty, długowłosymi złodziejami odzyskanej szczęśliwie płyty lub na spotkanie z bywalcami „Non Stopu”, którzy, choć zapewne nie ożywieni morderczymi pragnieniami zemsty, mogli jednak okazać chęć „podziękowania” członkom najmłodszego na świecie zespołu „Beniaminków” za sfingowany koncert! Szef BMW z właściwą sobie genialnością wykoncypował, że tych drani, którzy okradli wczasowiczkę, należy wziąć podstępem. – Jest nas czterech – tłumaczył – a ich dwóch, plus dziewczyna, która oczywiście się nie liczy. Więc moglibyśmy całkiem zwyczajnie na nich napaść i obezwładnić. Jednak, po pierwsze: odzyskanie ukradzionych przedmiotów za pomocą bójki to niegodne prawdziwych detektywów, a po drugie: w bójce zawsze można samemu oberwać i potem będą nieprzyjemności w domu za podbite oko czy rozerwaną koszulę. Więc ja myślę tak: zrobimy się na autentycznych autostopowiczów i wdamy się z nimi w „przypadkową” rozmowę. W trakcie rozmowy, kiedy niczego nie będą się spodziewali, złapiemy ich nieoczekiwanie w te wnyki, które kiedyś twój dziadek, Ringo, odebrał kłusownikowi w Puszczy Białowieskiej, gdy był jeszcze leśnikiem! Pomysł Kosmy istotnie został uznany za fantastyczny, z tym że Ze-Zorro zgłosił ważną poprawkę. – Proponuję – powiedział, kiedy przebrzmiały okrzyki entuzjazmu – abyśmy podzielili się na dwa oddziały: oddział szturmowy i oddział ubezpieczający. Bo oczywiście to świetna myśl, żeby przebrać się za autostopowiczów, ale jeżeli zwalimy się tam wszyscy czterej, może to wyglądać podejrzanie. Więc dwóch z nas – oddział szturmowy – wystąpi w charakterze autostopowiczów, a dwóch – oddział ubezpieczający – ukryje się w lasku i włączy się dopiero w ostatnim momencie. No i jeszcze jedno. Proponuję, żeby zabrać rower. Jak złodzieje będą już w tych wnykach (co za pomysł, Kosma!), któryś z nas natychmiast wsiada na rower i pędzi po najbliższego milicjanta. Poprawkę przyjęto jednogłośnie, po czym szef BMW postanowił, że on i Ringo wejdą w skład oddziału szturmowego, gdyż najłatwiej im będzie zrobić się na autostopowiczów: Kosmie z racji długich włosów, Ringowi – bo z natury wygląda „malowniczo”. – A wnyki włożymy do torby turystycznej – postanowił Kosma. – Łatwiej będzie wyjąć niż z plecaka. Jeśli chodzi o charakteryzację, to Ringo miał pewne wątpliwości, czy uda mu się wywołać wrażenie tygodniowego co najmniej unikania wody z mydłem. – Ja proponuję tak – włączył się Skoczek z niezwykłym ożywieniem. – Najpierw wykąpiecie się w morzu przy „Grandzie”, tam jest zawsze najwięcej smaru ze statków spacerowych, potem obsychacie, żeby smar się utrwalił na skórze, potem wytarzacie się w piasku, na końcu zaś – stajecie pod kominem Zakładu Kąpielowego, z którego walą kłęby czarnego od sadzy dymu. Efekt murowany! Jakbyście z tydzień włóczyli się po najbardziej zakurzonych drogach w najbrudniejszych ciężarówkach! Niech ja skoczę! Plan ten został wykonany co do joty. Kosma Szczęściarz i Ringo właśnie rankiem dnia dzisiejszego (wczoraj nie mogli: burza-gigant) spędzili na plaży „Grand Hotelu” dobre trzy kwadranse; wracali przemykając się bocznymi ulicami i unikając spoglądania na siebie; bo co spojrzeli, wybuchali śmiechem: ich ręce, nogi, twarze przybrały szarawą barwę, podobną do delikatnego nalotu pleśni, tę szarość ożywiały w artystyczny sposób rozsmarowane czarne smugi, no istne nie domyte diabły z bożonarodzeniowych jasełek, tylko ogonów im brakowało i rogów! A kiedy doszły do tego inne jeszcze rekwizyty, okazało się, że Kosma bardzo jest podobny do owego bitelsa, który tak niefortunnie podrywał „flirtujące” nastolatki w starym „Non Stopie”, ponadto z racji zaczesanych na czoło długich włosów wykazywał pewne podobieństwo do członka najmłodszego w Polsce zespołu bigbitowego „Beniaminki”, tak że bezpieczniej było, idąc na skarpę, którą złodzieje obrali na swoją przystań, unikać ruchliwszych ulic. – I w ogóle nie jest wskazane, abyśmy szli razem, wszyscy czterej – mówił Ze- Zorro, który najwyraźniej dzisiaj był w natchnieniu – gdyż te fany z „Non Stopu” mogą nas zidentyfikować, a wtedy ping pong i klapa! Żyć nam nie dadzą! Więc Skoczek i ja, to jest oddział ubezpieczający, pójdziemy ulicą Bieruta, a Kosma i Ringo, to jest oddział szturmowy – ulicą Winieckiego, gdzie rzadko który wczasowicz się zapuszcza. – Dobra! – zadecydował szef BMW. – Zbiórka przy wraku starego autobusu. No i w starym autobusie Skoczek chodzi teraz tam i z powrotem, tam i z powrotem, miarowym, odmierzanym krokiem, Ze-Zorro nerwowym ruchem podrzuca na dłoni okulary, a „oddział szturmowy” świeci wciąż nieobecnością. – Czekamy jeszcze pięć minut – postanawia Ze-Zorro i w tym samym momencie zauważył, że podrzuca w ręku okulary, a Dolores-Zosia przygląda się temu zachłannie; jej oczy, takie trochę nie z tego świata, były w tej chwili intensywnie niebieskie, a przecież jeszcze nie tak dawno, zaledwie przed dwoma godzinami, kiedy zapukał do jej okna, spojrzała ku niemu tak jakoś szaro! A przecież przyszedł, przecież wyciągnął do niej pierwszy rękę, choć miał prawo się gniewać. – Zosiu! – powiedział wtedy gorąco. – Chodź z nami na akcję przeciw złodziejom. Pomożesz rozpoznać wasze rzeczy, no i na pewno nie będziesz się nudzić! Te słowa podziałały niczym podmuch wiatru, który odpędziwszy chmury przywraca niebu błękit. – Naprawdę chcesz mnie zabrać? – zapytała, a zmieniający się kolor jej oczu uświadomił Ze-Zorrowi, że tamta szarość, którą go powitała, była wywołana lękiem przed wyrzutami z jego strony. – Pewno! – przytaknął z zapałem. – Miałem niezwykłe szczęście, wiesz?Zaniechawszy nerwowego podrzucania okularów i przypomniawszy sobie ową scenę sprzed dwóch godzin, Ze-Zorro wrócił do rzeczywistości. Spojrzał na zegarek: pięć minut już minęło. – Rany boskie, co się z nimi dzieje! – mruknął już poważnie zaniepokojony. Ale choć przeróżne przypuszczenia mniej lub więcej uzasadnione przychodziły mu do głowy, nigdy by nie pomyślał, że właśnie w tym momencie Kosma i Ringo usiłują wymknąć się z rąk pewnego funkcjonariusza MO. Skąd się tam znalazł w tej uliczce leżącej jak nieruchomy, rozleniwiony z przejedzenia wąż, między staroświeckimi domkami w ogródkach pełnych kotów a wysoką skarpą (nie mylić z tą, na której obozują złodzieje!) – ulubionym miejscem zabaw okolicznych dzieciaków – trudno powiedzieć; może mieszkał w pobliżu, może lubił chodzić właśnie bocznymi ulicami, tak czy owak, szedł sobie najwyraźniej nie służbowo, jakże jednak mógł nie zareagować na widok dwu egzotycznie wyglądających autostopowiczów zdążających z przeciwnego kierunku! „Są autostopowicze i autostopowicze – medytował Ze-Zorro. – Porządna młodzież, owszem, też jeździ autostopem, ale na tych wystarczy spojrzeć, aby wiedzieć, że powinno się ich wylegitymować”. Kosma Szczęściarz i Ringo szli sobie tymczasem spokojnie, nawet nie spiesząc się bardzo, czasu mieli dużo, i wcale nie zaniepokoił ich widok nadchodzącego milicjanta; on idzie sobie ulicą, oni idą sobie ulicą, cóż z tego mogłoby wyniknąć... Kosma pierwszy poczuł niepokój: ten milicjant wyraźnie patrzył na nich, patrzył uporczywie i jego twarz stopniowo przybierała wyraz marsowej służbistości, która nie zapowiadała niczego dobrego... „Gdyby można było skręcić w bok... chybaby należało skręcić...” – pomyślał szef BMW. Milicjant zbliżając się do nich odruchowo poprawił czapkę i w tym momencie Ringo, który również poczuł się nieswojo, mimo woli zerknął na swój serdeczny palec lewej ręki, po czym z ulgą odetchnął: „pozłacanego” sygnetu nie miał. Doznana ulga przydała jego twarzy wyraz wprost anielskiej niewinności, a że i Kosma na wszelki wypadek upodobnił się do dziecięcia ze świętego obrazka, nic dziwnego, że zagadnięci surowo: – Co tutaj robicie, chłopcy? – tonem najwyższego zdziwienia odpowiedzieli: – Myyy? – Tak, wy – odparł milicjant jeszcze bardziej surowo. – My... idziemy na biwak – wyrwał się Ringo. – To znaczy, z biwaku – sprostował szybko Kosma Szczęściarz.Ale to nie uratowało sytuacji: po prostu beznadziejnie się wkopali!„Jezu, jaką gafę strzeliłem!” – myślał Ringo jednocześnie kontrolując siebie: welwetowe spodnie Malarza spod nr 31, których pierwotnego koloru zapewne sam właściciel by już nie określił, stare, prawie skonsumowane przez mole zielone swetrzysko dziadka, na szyi chustka tak brudna, jakby przez cały rok zastępowała ścierkę do kurzu, nie mówiąc już o kolorze twarzy, rąk i innych odsłoniętych częściach ciała – czy człowiek, który tak wygląda, może wybierać się na biwak? „Jesteśmy zrobieni, niech mnie kaczka!” – myślał Kosma Szczęściarz, oglądając krytycznie siebie: znajome dżinsy, wysmarowane kredą na kolanach, z tym, że kreda straciła już dawną swoją niepokalaną białość, kraciasta koszula – którą trzy lata temu tata otrzymał od ciotki z Ameryki, a której nigdy nie chciał założyć, twierdząc, że człowiek w jego wieku nie może wyglądać jak kowboj z kiepskiego filmu – widoczna była w całej swej krasie spod rozpiętej, popękanej od starości niczym asfaltowa nawierzchnia szosy skórzanej kanadyjki (po długim leżeniu w piwnicy pokryła się zielonkawą pleśnią), włosy wysmarowane masłem w strąkach opadały na oczy, przez ramię przerzucony wypłowiały worek turystyczny (pobrzękiwały w nim historyczne wnyki). „O rany boskie – myślał Kosma Szczęściarz – żebyśmy teraz nie wiem co powiedzieli, kto nam uwierzy!” Szybko jednak odsunął od siebie tę defetystyczną, niegodną Szczęściarza myśl. – My właśnie wracamy z tygodniowego biwaku, obywatelu sierżancie. Dlatego wyglądamy tak trochę... nieświeżo. Obywatel sierżant wie, jak to jest na biwakach. Wody mało, śpi się na ziemi, byle jak... – Legitymacje – uciął krótko milicjant. Nie dał się wziąć ani na gładkie zdania, ani na sierżanta, którym nie był. – Legitymacje zostawiliśmy w domu! Na biwaku zawsze można zgubić, a potem zawsze są kłopoty, ktoś może taką zgubioną legitymację wykorzystać w przestępczym celu, obywatel sierżant wie! – W jakim domu: w Koluszkach czy w Wólce Stalowej? – spytał z ironią milicjant. – Ależ my z Sopotu! – wykrzyknęli jednocześnie obaj „autostopowicze”. – Bujać to my, ale nie nas! – zaśmiał się milicjant. – No, zresztą, proszę, prowadźcie do tego waszego domu w Sopocie. Sprawdzimy. Porządek musi być. To gdzie mieszkacie? – Na Wosia Budzisza – rzucił z determinacją Kosma Szczęściarz. Nie powie przecież, że na Pułaskiego, bo po pierwsze: do reszty podważyłoby to wiarygodność wersji o powrocie z biwaku – w momencie kiedy spotkali milicjanta, oddalali się wszak od swojej ulicy – po drugie: Kosma zdecydował się pójść w dotychczasowym kierunku, nie będzie się przecież cofał, skoro i tak są już spóźnieni! Milicjant westchnął nieznacznie, być może już klął sam na siebie za zbytnią gorliwość służbową, ale rad nierad zawrócił z nimi. Szli na pozór zgodnie, noga w nogę, funkcjonariusz MO pośrodku, z prawej strony Ringo (który raz po raz odruchowo upewniał się o braku „pozłacanego” sygnetu na serdecznym palcu), z lewej – Kosma Szczęściarz, który cały wysiłek wkładał nie w obmyślanie planu ucieczki, bo wierząc w swoje szczęście pewien był, że wszystko musi się dobrze skończyć, ale w poskramianie wykazujących zbyt wielką skłonność do brzęczenia wnyków w torbie turystycznej. I tak ich zobaczył „oddział ubezpieczający”, czyli Ze-Zorro, Skoczek i Dolores- Zosia. Zaniepokojeni do najwyższego stopnia przedłużającą się nieobecnością kolegów, zdecydowali się wreszcie opuścić stary wrak autobusowy i ruszyć na rekonesans. Dolores-Zosia pierwsza przezwyciężyła zaskoczenie. Z zadziwiającą przytomnością umysłu kopnęła Ze-Zorra w kostkę, po czym z przeraźliwym krzykiem rzuciła się do „ucieczki”. – Na pomoc! Gonią mnie! Ratunku! Na pomoc! Ze-Zorro, kopnięty silnie w kostkę, odzyskał zdolność myślenia w sekundę potem. Kopnąwszy z kolei Skoczka zaczął pędzić za uciekającą dziewczynką. – Obywatelu sierżancie, trzeba ratować to dziecko! – wrzasnął Kosma Szczęściarz. Ale milicjant nie potrzebował przynaglania. Pozostawiwszy na los szczęścia złapanych autostopowiczów, pognał dmuchając co sił w urzędowy gwizdek na odsiecz wołającej o pomoc dziewczynce. I czyż trzeba mówić, że pozostawieni na los szczęścia „autostopowicze” natychmiast z tego szczęścia skorzystali? Zziajani, zasapani, opadli wreszcie na ławki starego wraku autobusowego, popatrzyli na siebie i... wybuchnęli śmiechem. – To nam się udało! – wykrztusił przez łzy Ringo. – Ależ ta dziewczynica! – Wiadomo było, że się jakoś uda – rzekł buńczucznie Kosma Szczęściarz. – Ale, bracie, ta milicja czujna! Mucha nie siada! Nie zazdroszczę tym, co jej podpadają! – Ciekaw jestem, jak nasi się z tego wszystkiego wykręcą. – E, Zorro ma głowę, coś wymyśli! – machnął ręką szef BMW. Ponieważ właśnie przymknął oczy, aby móc lepiej odpocząć po przeżytych emocjach, nie zauważył spojrzenia, jakim w tym momencie obrzucił go Ringo. Ze-Zorro nie musiał zbytnio się głowić nad tym, co trzeba zrobić. Było to bardzo proste: widząc, że akcja Dolores odniosła pożądany skutek, to jest, że „więźniowie”, pozbawieni tak nagle milicyjnej opieki, ulotnili się, w „pięknym stylu”, syknął: – Skoczek, za mną! – I niby to z wielkiego strachu na widok milicjanta zaniechawszy pościgu – zmienił kierunek biegu; po chwili obaj ze Skoczkiem zniknęli między drzewami gęsto porastającymi skarpę (tę właśnie „od złodziei”), po czym dokonawszy dość dużego okrążenia znaleźli się znowu w starym autobusie, gdzie już czekała... Dolores-Zosia. – Powiedziałam temu milicjantowi, że wyszłam z plaży, gdzie leżę z mamusią i braciszkiem, żeby kupić ciastek – opowiadała z niezwykłym ożywieniem – kiedy te łobuzy... to znaczy... wy, przyczepiły się do mnie i zażądali, żebym im oddała pieniądze, a ja nie chciałam oddać, bo mamusia ciężko pracuje, więc zaczęli mnie gonić. I podziękowałam mu za ratunek i powiedziałam, że już nie musi mnie odprowadzać, tylko poprosiłam, żeby poszedł ze mną kupić te ciastka, bo potem, jak już nie będę miała pieniędzy, to nikt na mnie nie napadnie, i spokojnie wrócę do mamusi, na plażę. Miałam pieniądze tylko na dwa ciastka, ale ten milicjant jeszcze mi dwa dokupił od siebie na otarcie łez. Patrzcie, dwa drożdżowe i dwa ptysie! – pokazała z dumą. – Zjadać szybko i do roboty! – powiedział wstając, zupełnie już rześki i wypoczęty szef BMW, a wnyki w turystycznej torbie brzęknęły znacząco. – Straciliśmy sporo czasu. A dziś musimy koniecznie złapać złodziei! Prawda! Omal nie zapomnieli w zamęcie wydarzeń o celu swojej wyprawy! Pospiesznie odbyli ostatnią naradę. Była ona właściwie czystą formalnością. Znali doskonale swoje zadania. Natomiast szef BMW niewątpliwie powinien był pochwalić Dolores-Zosię za przytomność umysłu, której obaj z Ringiem zawdzięczali wybawienie. Ale po pierwsze – Kosma uważał, że wszystko stało się dzięki jego szczęśliwej gwieździe, a po drugie – nigdy by się nie zhańbił pochwałą udzieloną dziewczynie. Kosma – o tym wiemy – wielce sobie dziewczyny lekceważył. Pokrzepieni ciastkami, podniesieni na duchu pomyślnym zakończeniem zajścia z milicjantem, opuścili stary wrak autobusowy. Oto już wchodzą w mroczny tunel drzew, towarzyszy im żałosne pobekiwanie dwóch znajomych owieczek uwiązanych na zbyt krótkich sznurkach, szmer strumyka spływającego ze skarpy. Jest parno, podobnie jak wczoraj. Podobnie, jak wczoraj, Ze--Zorro samotnie wspina się na skarpę: idzie na wywiad. Wrócił bardzo szybko. – Jest tylko ten Frank. Leży na gitarze i śpi albo opala sobie plecy. Buda pusta! Dziewczyna i ten drugi, o którym wspominali, pewnie poszli na plażę. – Szczęście nas nie opuszcza – mruknął Kosma.Właściwie jednak nie był zadowolony: wszystko pójdzie zbyt łatwo!Pozostali wywiadowcy również odczuli coś na kształt rozczarowania.– W tej sytuacji nie musimy się bawić w żadne wersale z pogawędkami, niech ja skoczę! – powiedział Skoczek. – Czterech na jednego to aż głupio! – Po pierwsze, nie czterech, a dwóch, bo obezwładni go oddział szturmowy – sprostował szef BMW. – A po drugie, on jest starszy od nas na pewno ze cztery lata. A po trzecie, radzę działać szybko, bo tamci mogą wrócić! Ten ostatni argument poprawił nastrój wywiadowców: może jednak nie pójdzie zbyt gładko? Uwaga, uwaga, zaczyna się: oddział ubezpieczający (Ze-Zorro, Skoczek i Dolores- Zosia) skręca w lewo, oddział szturmowy (Kosma Szczęściarz i Ringo) skręca w prawo, a że zarówno po lewej, jak i po prawej stronie stoki skarpy dosłownie ociekają błotnistą mazią – podchodzenie nie należy do przyjemności; przyjemność jednak nie ma tu nic do rzeczy, to przecież nie wysokogórska wspinaczka. Oddział ubezpieczający ukrył się na wyznaczonych pozycjach w lasku, oddział szturmowy już stoi na skraju łąki, przy czym, jeśli idzie o ten ostatni, jego autostopowiczowska charakteryzacja raczej zyskała na bliskim kontakcie z błotnistą mazią... „Autostopowicze” stanąwszy na skraju lasu przeciągnęli się i wykonali kilka nieskomplikowanych ruchów gimnastycznych, aby zademonstrować naturalne zachowanie, był to jednak popis daremny; bowiem autentyczny autostopowicz, a zarazem złodziej o imieniu Frank i włosach jak słowiańskie pacholę przed postrzyżynami tego nie zauważył, bo wyciągnięty w gęstej trawie opalał sobie plecy, a jedna z rozkrzyżowanych w absolutnym relaksie rąk spoczywała na czarno- białej, ze srebrnymi guziczkami, gitarze elektrycznej. – Kosma – szepnął Ringo – do diabła z rozmową! Podczołgamy się i łapiemy go od razu we wnyki! Na pewno śpi. Szef BMW wahał się przez chwilę: miał taką wielką ochotę zagrać kostiumową rolę, tyle się namęczył nad charakteryzacją i teraz ma przepuścić taką okazję? Ale w milczeniu sięgnął do torby i ostrożnie wyciągnął jedną parę dziadkowych wnyków. Po czym obaj upadli w ciepłą trawę i poczęli się czołgać w kierunku leżącego Franka. – Czuj duch! – szepnął przywódca oddziału ubezpieczającego, Ze-Zorro. – Zmienili plan! Na łące koniki polne, pszczoły, muchy i inne brzęczące i bzykające stworzenia robiły straszny harmider, tak że trudno byłoby wyodrębnić w tym hałasie szelest ciał sunących po ziemi; wywiadowcy podczołgali się więc bez przeszkód prawie pod same nogi spoczywającego w błogim śnie złodzieja. Oto Kosma Szczęściarz wzniósł już nad tymi nogami wnyki, gdy wtem rozległ się ogłuszający... ryk krowy. Złodziej podskoczył, co świadczyło o tym, że był albo z natury okropnie nerwowy, albo że istotnie spał. Zanim jednak zdołał zorientować się, co się dzieje, wnyki z trzaskiem zamknęły się na kostkach jego nóg, co widząc ryknął nie mniej rozgłośnie niż krowa, która mówiąc nawiasem przyglądała się teraz całej tej scenie z niemym rozbawieniem. W tej samej chwili na gwizd Kosmy wybiegł z lasu oddział ubezpieczający. – Co jest, do króla Zygmunta Augusta! – ryczał obdarzony widać historycznym wykształceniem złodziejaszek. – Nasza gitara! Nasza gitara! – piszczała Dolores-Zosia. – Skoczek, skacz na rower i pędź po MO! – rozkazał szef BMW. Skoczek pognał niczym zając, który poczuje psy, a schwytany w sidła złodziej na sam wzmiankę o milicji załamał się sromotnie. – Koledzy, jak rany! Nie róbcie mi tego! Ja pierwszy raz, ja wszystko zaraz oddam! Macie, tu jest gitara! Szlafrok i aparat do nurkowania są w szałasie. Radio ma Jack. Myśmy przypadkiem wdepnęli do tej piwnicy, jak raju! Wialiśmy z jednej draki na Monte Cassino, no i jak można było nie zabrać, skoro to wszystko w tej beczce tak na wierzchu leżało? Myśleliśmy, że ktoś ukradł, więc my go z kolei urządzimy. Tak było, przysięgam, jak rany! Kosma Szczęściarz tupnął nogą. – W jakiej piwnicy! W jakiej beczce! Człowieku, na mózg ci padło? Prosi o łaskę i kłamie! Schwytany otworzył usta i tak pozostał przez chwilę, istny głupi Jasio, w tym niezbyt mądrym wyrazie jego twarzy malowało się tak niebotyczne zdumienie, że szef BMW poczuł się zupełnie zbity z tropu. Popatrzył na kolegów i zobaczył, że Ze-Zorro nerwowym ruchem podrzuca na dłoni swoje okulary w rdzawej oprawce, a Dolores-Zosia przygryza wargę i oczami, których błękit powlekał się powoli szarością, bacznie mu się przygląda. Zanim jednak cokolwiek zdołał powiedzieć, schwytany złodziej odzyskał mowę. – Ja nie kłamię! Wyciągnęliśmy to wszystko z tej beczki stojącej w piwnicy! Pamiętam jeszcze, jak Jack mówił, że ktoś się namęczył, a my przyszliśmy na gotowe! Dlaczego mam kłamać? Nie kłamię! Ringo gwizdnął znacząco, a szef BMW patrzył na Ze-Zorra wzrokiem, w którym można było dostrzec cień dawnej nieufności. Krew w jego żyłach zamienia się stopniowo w lodowaty strumień, strumień podpływa do serca... czyżby się pomylił? Czyżby Ze-Zorro w dalszym ciągu prowadził podwójną grę? Przecież on coś wyraźnie wie! Dolores-Zosia, która właśnie na niego spojrzała, dostrzegła ów cień nieufności, znowu przygryzła wargę i nagle rzekła spokojnym głosem: – On mówi prawdę. To ja schowałam do beczki te wszystkie rzeczy, a potem oni je ukradli. Tak to było. Co rzekłszy chłodnymi, szarymi oczami nieustannie patrzyła prosto w oczy osłupiałemu szefowi BMW. – Jezusie, co za dziewczynica! – wykrzyknął Ringo. Wszyscy nie wyłączając schwytanego złodzieja gapili się na tę dziewczynkę o włosach koloru wyzłoconej słońcem pszenicy, która tak spokojnie oznajmiła taką wielką rewelację, gdy wtem... stała się rzecz straszna i niespodziewana. Ze-Zorro i Ringo stuknęli się głowami pchnięci ku sobie przez jakieś muskularne ręce, Kosma Szczęściarz poleciał do tyłu, pociągnięty za spleśniałą kanadyjkę, lecąc zaś usłyszał wysoki, dziewczęcy głos: – Klapką go, Marlena, klapką! Po czym rzeczona klapka trafiła go w głowę, tak że najpierw zobaczył gwiazdy rozbłysłe w samo południe, a kiedy zgasły – uniósł się z jękiem na łokciu i dojrzał jak Ze-Zorro i Ringo z beznadziejnie głupimi minami szamoczą się między dwiema dziewczynami, z których jedna opędzała się od kąsającej jej nogi Dolores- Zosi, a druga, opalona na miss Afryki, wrzeszczała na schwytanego złodzieja. – Frank, ofiaro boża! Dzieciakom się dałeś zahaczyć! Co to za żelastwo masz na nogach! Zdejmuj mi to zaraz! I odmelduj się w try miga! Widzieć cię nie chcę na oczy, ty głupi jeleniu! Nie szarpać się, szczeniaki! Na kogo się porywasz, na kogo, ty okularniku! Marlena, zwiąż tego najwyższego! Ja już sobie dam radę! Odczep się, smarkulo! Marlena zdjęła pasek z brudnobiałych dżinsów i zbliżyła się do Kosmy Szczęściarza, który wydobywał się powoli z zamroczenia. – Rany boskie, dziewczyny, jak tu się bić? Przecież nie rąbnę jej w szczękę! Trzeba powiedzieć, że pozostali wywiadowcy borykali się z podobnym dylematem; opalona na miss Afryki dziewczyna była silna zgoła nie po dziewczęcemu, ale Ringo i Ze-Zorro daliby sobie z nią radę, tym bardziej że Frank bynajmniej nie uwolnił się ze swoich sideł, był najwyraźniej znokautowany psychicznie, tak że nie zachodziła obawa interwencji z jego strony; ale obezwładnił ich fakt, że ich przeciwnik należał do płci, której, jak wiedzieli, nie wolno bić nawet kwiatem. Kosma Szczęściarz postanowił jednak podjąć walkę. Wykręcił rękę napastującej go Marlenie. – Klapką go, Marlena, klapką! – zawołała czujna na wszystko „miss Afryki”.I szef BMW zobaczył znowu błyskające w samo południe gwiazdy.I mimo wielkich wysiłków Dolores-Zosi, która co chwila przypuszczała atak do opalonych łydek, szarpiąc je niczym rozzłoszczony kundel, zapewne by się wszystko zgoła haniebnie skończyło dla BMW, gdyby Marlena, związawszy Kosmę Szczęściarza parcianym pasem, nie spojrzała odruchowo w stronę lasu. – Betty! Betty! Gliny prowadzą Jacka! – krzyknęła histerycznie i już w następnej sekundzie obydwie porwały się do ucieczki. – Widzę, że zjawiłem się w samą porę – powiedział uśmiechając się szelmowsko porucznik Konar. Ten glos podziałał na Kosmę Szczęściarza niczym budzik wyzwalający ze snu pełnego koszmaru. Kosma usiadł, pomasował bolącą głowę, rozwiązał krępujący jego nogi parciany pasek Marleny, a jednocześnie oczami, które stopniowo przybierały właściwy im wyraz zdradliwej łagodności, patrzył na chłopaka w różowej koszuli i niebieskich dżinsach, znajdującego się pomiędzy porucznikiem Konarem a jakimś nieznajomym milicjantem, chłopaka, który starannie unikał wzroku, pełnego satysfakcji wzroku, schwytanego w sidła Franka: zatem to był Jack! „Ten sam, co wtedy... w pakamerze...” – myślał w pomieszaniu Ze-Zorro. – O, widzę, że pan porucznik złapał i drugiego ptaszka! – rzekł szef BMW tak naturalnie, jakby przed chwilą nie znajdował się w zgoła kompromitującej sytuacji. Uśmiech porucznika Konara stał się jeszcze bardziej szelmowski. – To nie ja go złapałem. To twój brat, Tańcio. Morowego masz brata, Kosma!No i tak wszystko się wyjaśnia:Jack, Betty i Frank uciekając z draki na Monte Cassino w obawie przed złapaniem z kompromitującym dowodem podrzucili w żelbetowe bale na podwórku ukradzioną z czyjejś torebki książeczkę PKO, a potem sami skryli się do piwnicy, gdzie przypadkiem natrafili na ukryty w beczce łup. Siedząc teraz w gęstej, ciepłej trawie, porucznik Konar opowiada o bohaterskich wyczynach Tańcia, komendanta podwórka. Kosma Szczęściarz nie odczuwa zazdrości. Bądź co bądź BMW ma się czym pochwalić; wytropili i schwytali jednego ze złodziei, funkcjonariusze MO zaskoczyli ich w trakcie walki z przybywającymi mu na odsiecz wspólniczkami... a wynik walki wcale nie był przesądzony, o nie, szczęście na pewno by nie opuściło Kosmy Szczęściarza! Porucznik Konar jak najdalszy był od pomniejszania ich zasług. – No to co, chłopcy – spytał, kiedy skończył relacjonować przebieg wydarzeń na podwórku – który to z was wytropił tę melinę? Pewnie ty, Sherlocku Holmesie – zwrócił się do Ze- Zorra, który najwidoczniej zaimponował mu tym, że w swoim czasie nie dał się nabrać na fałszywych geometrów. Krew w żyłach Kosmy znowu zlodowaciała. A nuż Ze-Zorro nie oprze się pokusie i będzie chciał zabłysnąć? Przecież to naprawdę pokusa jak diabli! – To my wszyscy razem wytropiliśmy, panie poruczniku – powiedział Ze-Zorro, po czym z ostentacyjną powolnością, tak aby wszyscy zauważyli, zdjął okulary i powoli schował je do kieszeni. Lodowaty strumień w żyłach Kosmy Szczęściarza zamienił się w strumień wrzący. Taki szwedzki prysznic ma ponoć zbawienne działanie na nerwy, nie jest jednak wskazany dla ludzi o słabym sercu. Kosma zawsze myślał o sobie, że ma serce jak dzwon, w tej chwili jednak w to zwątpił, bowiem bliski był zemdlenia. Nie zemdlał, gdyż resztką przytomności odnalazł dwa cudownie skutkujące środki zaradcze; l – szybko przybrał pozę świadczącą o całkowitym panowaniu nad sytuacją, 2 – pomyślał: „Jednak mam szczęście! Jednak mam cholerne szczęście!” Cudowne środki poskutkowały. Po chwili Kosma poczuł się znowu sobą. A kiedy schodzili z błotnistej skarpy, urządził się tak, aby iść zaraz za Ze-Zorrem i zanim wydostali się na otwartą przestrzeń, rzekł z naciskiem: – Zorro! Załóż okulary! Koniec Korekta – Hanna Sawa