GAI-JIN TOM 1: księgi 1/2 Akcja książki rozgrywa się w Japonii roku 1862, dwieście sześćdziesiąt lat po wydarzeniach opisanych w "Shogunie", a jej bohaterami są Malcolm Struan, gai-jin, wnuk Dirka Struana, założyciela Noble House, największej brytyjskiej firmy handlowej w krajach Orientu, oraz Toranaga Yoshi, potomek pierwszego shoguna w prostej linii, czołowy polityk w Radzie Starszych rządzącego krajem shogunatu. Niezadowoleni z władzy shogunatu samurajowie tworzą tajne sprzysiężenie shishich, które dąży do przywrócenia władzy cesarza i wypędzenia cudzoziemców z Japonii. W obliczu słabości panującego shoguna jedynie Yoshi jest w stanie się im przeciwstawić... Do małej osady o nazwie Yokohama, gdzie zamieszkuje niewielka społeczność Europejczyków, przybywa 20-letni Malcolm Struan, przyszły tai-pan Noble House. Napadnięty przez shishich i ciężko ranny, powoli wraca do zdrowia. Szaleńczo zakochany w pięknej Francuzce, Angelique, pragnie ją poślubić, czemu sprzeciwia się jego matka. Struan musi podjąć walkę o należne mu kierownictwo Noble House... TOM 2: księgi 3/4/5 Pozycja Yoshiego w shogunacie jest coraz bardziej zagrożona; na jego życie czyhają shishi. Anglia i Francja przygotowują się do ataku na Edo, siedzibę shoguna. By nie dopuścić do wojny, Yoshi podejmuje tajne rokowania z ich przedstawicielami. Jego wysiłkom przeciwstawiają się fanatyczni rewolucjoniści i ich szpiedzy, obecni zarówno wśród społeczności Europejczyków, jak na dworze shoguna. Wśród shishich wyróżniają się Hiraga - samuraj, który stopniowo zdaje sobie sprawę, że najlepszym sposobem na pokonanie Europejczyków jest poznanie ich najgłębszych tajemnic, i Ori - młody wojownik, u którego nienawiść do cudzoziemców (gai-jinów) wymieszana jest z fascynacją ich kulturą... Nad Noble House gromadzą się chmury. Zaciekła rywalizacja z firmą Brock & Sons dążącą do zniszczenia konkurenta skłania Malcolma Struana do ryzykownych posunięć. W ich bezpardonową walkę wkracza przybyły właśnie do Yokohamy Amerykanin, Edward Gornt, który usiłuje rozegrać własną partię. Gornt zdaje sobie sprawę, że kluczem do zniszczenia obu firm jest, pożądana przez wielu mężczyzn, Angeligue Richaud... James Clavell Gai-jin część II Przełożyli GRAŻYNA GRYGIEL WITOLD NOWAKOWSKI PIOTR STANIEWSKI PRIMA WARSZAWA 1996 Tytuł oryginału: GAI-JIN Copyright (c) 1993 by James Clavell The morał rights of the author have been asserted Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1995 Księga 1, 2, 3: Copyright (c) for the Polish translation by Grażyna Grygiel & Piotr Staniewslri 1995 Księga 4, 5: Copyright (c) for the Polish translation by Witold Nowakowski 1996 Cover illustration (c) Bill Gregory/Artists Partners Ltd. Redakcja: Agencja Wydawnicza "Klasyk" Redakcja techniczna: Janusz Festur Ilustracja na okładce: Bill Gregory Opracowanie graficzne okładki: Plus 2 ISBN 83-7152-021-2 (tom 1) ISBN 83-7152-022-0 (tom 2) Wydawnictwo PRIMA Adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 Dystrybucja/sprzedaż wysyłkowa: INTERNOVATOR ul. Postępu 2, 02-676 Warszawa, tel. 431-161 w. 323, tel./fax 430-420 Warszawa 1996. Wydanie I Objętość (tom 2): 44 ark. wyd., 37 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny "Kolond" Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi GŁÓWNE POSTACIE Gai-jinowie MALCOLM STRUAN, 20 lat, najstarszy syn i dziedzic firmy Struanów, Noble House; jego ojcem był CULUM STRUAN, 39 lat, obecny tai-pan firmy; jego ojcem był DIRK STRUAN, założyciel firmy, natomiast żoną TESS STRUAN, 36 lat, córka Tylera Brocka. GORDON CZEN, 48 lat, "Znakomity Czen", komprador firmy Struanów w Hongkongu, nieślubny syn Dirka Struana. JAMIE MCFAY, 39 lat, kierujący filią Noble House w Japonii. DR RONALD HOAG, 46 lat, lekarz rodziny Struanów. TYLER BROCK, 72 lata, tai-pan i założyciel firmy Brock i Synowie. MORGAN BROCK, 48 lat, jego syn, brat przyrodni Tess. NORBERT GREYFORTH, 39 lat, kierujący filią firmy Brocków w Japonii. SIR WILLIAM AYLESBURY, 47 lat, brytyjski minister w Japonii. DR GEORGE BABCOTT, 28 lat, zastępca ministra i chirurg. PHILLIP TYRER, 21 lat, dyplomata i praktykant uczący się na tłumacza języka japońskiego. ADMIRAŁ CHARLES KETTERER, 46 lat, dowódca floty brytyjskiej. POR. JOHN MARLOWE, 28 lat, kapitan 21-działowej parowej fregaty HMS "Pearl", obecnie adiutant Ketterera. SETTRY PALLIDAR, 27 lat, kapitan dragonów. DMITRI SYBORODIN, 38 lat, kupiec amerykański, z pochodzenia Kozak. HENRI BONAPARTE SERATARD, 41 lat, francuski minister w Japonii. ANDRE PONCIN, 38 lat, kupiec, tajny agent z Francji. HRABIA ALEKSY SIERGIEJEW, 35 lat, carski minister w Japonii. ANGELIQUE RICHAUD, 18 lat, ukochana Malcolma Struana, córka Guya Richauda, francuskiego kupca w Chinach, pozostająca pod opieką ministra Francji. Japończycy PAN TORANAGA YOSHI, 26 lat, potomek shoguna Toranagi, członek Rady Starszych, opiekun dziedzica, shoguna-chłopca. 5 V KOIKO, 22 lata, tayu, gejsza najwyższej rangi, ai-jin (ukochana) pana Yoshiego. MISAMOTO, 31 lat, rybak, skazaniec, przebrany za samuraja, tajny tłumacz z angielskiego. SHOGUN NOBUSADA, 16 lat, czternasty shogun z klanu Toranaga. KSIĘŻNICZKA YAZU, 16 lat, jego żona, przyrodnia siostra cesarza Komei. PAN ANJO, 47 lat, daimyo Mikawy, przewodniczący Rady Starszych. PAN SANJIRO, 42 lata, daimyo Satsumy. PAN OGAMA, 28 lat, daimyo Chóshu. PAN HIRO, 28 lat, daimyo Tosy. WAKURA, 40 lat, marszałek dworu cesarskiego w Kioto. MEIKIN, 44 lata, mama-san Koiko w "Domu Wistarii" w Edo. RAIKO, 42 lata, mama-san "Domu Trzech Karpi" w Yokohamie. FUJIKO, 17 lat, kurtyzana z "Domu Trzech Karpi", sympatia Phillipa Tyrera. NEMI, 23 lata, kurtyzana, ai-jin Jamiego McFaya. Oraz shishi (odważni ludzie), rewolucyjni samurajowie, idealiści, fanatyczni przeciwnicy cudzoziemców. Ich tajnym przywódcą jest KATSUMATA, 36 lat, najbardziej zaufany doradca pana Sanjiro z Satsumy, nazywany również Krukiem. HIRAGA, 22 lata, nazywany także UKIYA, NAKAMA, OTAMI, przywódca wszystkich shishi z Chóshu. AKIMOTO, 24 lata, jego kuzyn z Chóshu. ORI, 17 lat, z Satsumy. SHORIN, 19 lat, z Satsumy. SUMOMO, 17 lat, siostra Shorina, przeznaczona na żonę dla Hiragi. \ 32 YOKOHAMA Sobota, 29 listopada - Panie Malcolmie, Jamie, minęliśmy flotę dwa dni temu - oświadczył uprzejmie kapitan klipra. Starał się tego nie okazywać, ale zaszokowały go zmiany w wyglądzie Struana, którego znał od urodzenia i z którym pił i bawił się w Hongkongu zaledwie trzy miesiące temu. Wychudła żółtawa twarz, dziwne, niespokojne oczy, laski, którymi Struan się podpierał, nie tylko gdy chodził, ale nawet wtedy gdy stał. - Postawiliśmy wszystkie żagle, maszyneria pod parą, więc pędziliśmy piorunem, a oni poruszają się wolno, ostrożnie. Ciągną na linie barki z węglem i na pewno nie chcieliby ich stracić. Kapitan nazywał się Sheeling i właśnie wyszedł na brzeg ze statku "Dancing Cloud", który nieoczekiwanie przybył do Yokohamy. Był wysokim, brodatym mężczyzną, o twarzy osmaganej wiatrem, miał czterdzieści dwa lata, z czego dwadzieścia osiem spędził na służbie Noble House. - Oddaliśmy im tylko honory i popłynęliśmy dalej - dodał. - Herbaty, kapitanie? - zaproponował McFay i nie czekając nalał. Wiedział od dawna, że to ulubiony napój Sheelinga; pijał ją zarówno w dzień, jak i w nocy, zawsze z dużą ilością cukru i mleka. Siedzieli w apartamencie Struana przy obszernym stole, ale ani Jamie, ani Malcolm prawie nie słuchali relacji kapitana, gdyż patrzyli cały czas na zapieczętowaną torbę pocztową z wytłoczonym herbem Noble House, którą tamten trzymał pod lewą pachą. Zamiast lewej dłoni Sheeling miał wprawiony hak. Kiedyś, w czasie wyprawy po Jangcy, pełnił funkcję asystenta pokładowego. Wieźli opium. Zostali otoczeni przez piratów z floty Białego Lotosu i podczas potyczki stracił dłoń. Potem został nagrodzony za odwagę. Jego ukochany idol, Dirk Struan, wyciągnął go z depresji i poruczył opiece dowódcy floty, kapitana Orlova Garbusa, któremu polecił przekazać Sheelingowi całą swą marynarską wiedzę. - Wspaniała, Jamie! - Sheeling wypił spory łyk. - Oczywiście, jak wiesz, wolałbym whisky, ale to musi poczekać do Honolulu. Zaraz wyruszam, wpadłem tu tylko, bo... 9 - Do Honolulu? - Struan i Jamie zapytali niemal jednocześnie. To było coś niezwykłego, żeby kliper Struanów pędził przez Pacyfik do San Francisco i bezzwłocznie wracał z powrotem. - Jaki masz ładunek? - spytał Struan i omal nie dodał "wujku Sheely". Zwracał się do kapitana w ten sposób w dawnych dobrych czasach, gdy był jeszcze młodzieńcem. - Do Frisco wiozę jak zwykle herbatę i przyprawy, ale mam polecenie, by najpierw dostarczyć pocztę do naszych agentów na Hawajach. - To rozkazy matki? Sheeling przytaknął, szare oczy spojrzały dobrotliwie na Struana. W jego pytaniu wyczuł jakiś podtekst. Wiedział co nieco o nieporozumieniach między matką a synem - w Hongkongu plotkowało się po cichu na temat zaręczyn Malcolma i sprzeciwu matki. Jednak surowo mu nakazano, by o tym nie wspominał. - Jak tam idą interesy na Hawajach? - spytał Malcolm z nagłym niepokojem. - Matka coś mówiła? - Nie, pani Struan kazała mi tam po prostu popłynąć. Poryw wiatru załomotał żaluzjami. Spojrzeli przez okno. W zatoce stał na kotwicy kliper z trzema pochylonymi masztami. Z wdziękiem kołysał się na fali, żagle miał gotowe do wciągnięcia na maszt, w każdej chwili mógł ruszyć w morze i pędzić z porywistymi, dobrymi lub złymi, wiatrami. Trzech mężczyzn napełniła duma, zupełnie tak jak wiatr napełnia żagle, a Sheeling po raz kolejny poczuł się wspaniale, że dowodzi taką królową mórz. Znów spojrzał na Malcolma i odruchowo podrapał się w kark żelaznym hakiem. - Tutaj przybyłem też z tego samego powodu: kazano mi dostarczyć pocztę. - Podał Struanowi torbę. - Czy mógłbym dostać pokwitowanie? - Naturalnie. - Malcolm skinął Jamiemu i ten zaczął wypisywać kwit. - Co nowego w Hongkongu? - Większość wiadomości zawiera chyba ta torba, ale przywiozłem też ostatnie gazety z Hongkongu i Londynu. Zostawiłem je na dole w biurze. Sheeling popił herbaty. Już pragnął wyruszyć w drogę. To miała być jego czwarta wizyta na Hawajach. Znał tamtejsze dziewczęta, ich wyjątkową, pogodną naturę. Pieniądze w ogóle nie miały dla nich znaczenia, zupełnie inaczej niż w Hongkongu, Szanghaju czy w innych miejscach, które odwiedzał. Tym razem kupię sobie kawałek ziemi, potajemnie. Pod zmienionym nazwiskiem. W przyszłym roku, gdy pójdę na emeryturę, udam się na Hawaje i nikt nie będzie o tym wiedział. Bardzo pociągała go myśl, żeby odpłynąć na dobre, opuścić żonę, prawdziwą sekutnicę, i pazerne dzieci - tato, kup mi to, tato, kup mi tamto. Rodzina mieszkała w Londynie i prawdę mówiąc, nie widywał jej zbyt często. - Chodzi mi o wiadomości lokalne, z Hongkongu - wyjaśnił Malcolm. - A, tak. Pańscy bliscy są w świetnej formie, panie Struan. I brat, i siostry. Choć gdy wyjeżdżałem, Duncan był znowu mocno przeziębiony. A jeśli chodzi 10 o sam Hongkong, wyścigi są jak zwykle świetne i jedzenie także. Interes pani Fortheringill nadal kwitnie, mimo recesji. Noble House trzyma się mocno, sam pan zresztą najlepiej wie. Krążą jak zwykle plotki, że nie wszystko układa się pomyślnie. Ale najprawdopodobniej rozsiewa je Brock, zawsze zresztą tak było. - Sheeling wstał. - Uprzejmie dziękuję, pójdę już, muszę zdążyć na przypływ. - Nie zostanie pan przynajmniej na obiedzie? - Nie, dziękuję. Lepiej już pójdę... - Jakie plotki? - spytał ostro Malcolm. - Nie warto nawet powtarzać, panie Malcolmie. - Dlaczego nie zwraca się pan do mnie "tai-panie", jak wszyscy? - spytał Struan z irytacją. Myślał cały czas, co może zawierać torba, i zżerał go strach. - Jestem przecież tai-panem, prawda? Sheeling niczego nie dał poznać po sobie. Lubił Malcolma, wręcz go uwielbiał, i współczuł mu teraz z powodu ciężaru, jaki musiał udźwignąć. - Tak, racja, jest pan tai-panem i czas, bym przestał mówić "panie Malcolmie". Ale, proszę mi wybaczyć, pański ojciec powiedział do mnie dokładnie to samo, gdy został tai-panem, kilka dni po tym, jak tajfun zabił... zabił tai-pana Dirka Struana. Jak pan wie, on był dla mnie kimś wyjątkowym, zapytałem więc kapitana Orlova, czy mogę o tym porozmawiać z panem Culumem, i on się zgodził. I wtedy powiedziałem pańskiemu ojcu, że zawsze nazywałem pana Dirka tai-panem i czy w drodze wyjątku, w ramach szczególnych względów, mógłbym się do niego zwracać "panie Struan". I on na to przystał. To był szczególny przywilej. Czy mógłbym... - Mówiono mi, że kapitan Orlov zwracał się do mego ojca "tai-panie", a przecież mój dziadek był dla niego kimś równie ważnym, o ile nie ważniejszym niż dla pana. - To prawda - odparł Sheeling prostując się. - Gdy kapitan Orlov zniknął, pański ojciec postawił mnie na czele floty. Służyłem pańskiemu ojcu ze wszystkich sił, tak jak będę służył panu i pańskiemu synowi, jeśli tego dożyję. Prosiłbym, w ramach szczególnej łaski, bym mógł zwracać się do pana tak jak do pańskiego ojca. Sheeling był kimś niezwykle cennym dla Noble House. Wszyscy trzej o tym wiedzieli. I znali jego nieugiętość. Malcolm kiwnął głową - zadra jednak pozostała. - Bezpiecznej podróży, kapitanie. - Dziękuję. I... powodzenia, panie Struan, we wszystkim. Tobie też, Jamie. Kapitan ruszył do drzwi, a Malcolm przełamał pierwszą pieczęć na torbie. Nim jednak Sheeling dotknął klamki, drzwi się otworzyły i ukazała się w nich Angelique. W czepku, jasnogranatowej sukience, w rękawiczkach i z parasolką w dłoni. Mężczyźni wstrzymali oddech, tak była zachwycająca. - Och, przepraszam cię, cheri, nie wiedziałam, że jesteś zajęty... - W porządku, wejdź - Malcolm z trudem wstał. - Pozwól, że ci przedstawię kapitana Sheelinga z "Dancing Cloud". - La, monsieur, wspaniały statek. Ma pan niezwykłe szczęście. - Tak, tak, mam, panienko. Dziękuję. - Sheeling uśmiechnął się do niej. Ujrzał ją właśnie po raz pierwszy. Boże, pomyślał, któż mógłby winić Malcolma? - Do widzenia, panienko. - Zasalutował i wyszedł, choć teraz minęła mu ochota opuszczać to pomieszczenie. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, Malcolmie, ale prosiłeś, by cię zabrać, gdy będę szła na obiad u sir Williama. Chyba nie zapomniałeś, że dziś po południu biorę lekcję fortepianu u Andre? Załatwiłam też, żeby o piątej zrobili nam dagerotyp. Cześć, Jamie! - Portrety? - Tak, pamiętasz tego zabawnego Włocha, który przybył tu na święta ostatnim statkiem pocztowym z Hongkongu? To on je wykonuje. Zapewnił mnie, że będziemy wyglądać na nich bardzo przystojnie. Malcolm natychmiast zapomniał o swych zmartwieniach. Był zachwycony, że przyszła, choć widział się z nią zaledwie przed godziną, o jedenastej, gdy pili u niego kawę. Angelique wprowadziła ten zwyczaj i Struan niezmiernie go polubił. Miał wrażenie, że w ciągu ostatnich dwóch czy trzech tygodni jej miłość do niego jeszcze bardziej rozkwitła. Wprawdzie przez większość czasu uprawiała jazdę konną, łucznictwo, brała lekcje gry na fortepianie, układała plany na wieczorne spotkania, pisała swój dziennik i listy, ale bardzo o niego dbała i okazywała mu niezwykłą czułość. Z każdym dniem coraz bardziej ją kochał i pożądał. - Obiad jest o pierwszej, kochanie, a dopiero minęła dwunasta - powiedział. - Czy mogłabyś dać nam jeszcze parę minut? - dodał, choć wcale nie miał ochoty, by wychodziła. - Oczywiście. Z wdziękiem, niemal tanecznym krokiem podeszła do Malcolma, cmoknęła go i wróciła do swych pokoi tuż obok, zostawiając za sobą, jak rozkoszne wspomnienie, zapach perfum. Struan drżącymi palcami złamał ostatnią pieczęć. Torba zawierała trzy listy. Dwa od matki - jeden dla niego, drugi dla Jamiego - i jeden od Gordona Czena. - Proszę - podał list Jamiemu. Serce waliło mu jak młotem. Wolałby, żeby Sheeling w ogóle tu nie przyjeżdżał. Papier parzył mu dłonie. - Pójdę sobie - stwierdził Jamie. - Zostań. Złe wieści trzeba przyjmować w towarzystwie. - Spojrzał na Jamiego. - Zobacz najpierw swój. McFay szybko przeczytał list. Poczerwieniał. - Czy to coś osobistego, Jamie? - Posłuchaj: "Drogi Jamie"... Cóż, już od bardzo dawna nie używała w stosunku do mnie tej formy. "Drogi Jamie, jeśli chcesz, możesz pokazać ten list memu synowi. Wysyłam Alberta MacStruana, gdy tylko będzie mógł opuścić nasze biuro w Szanghaju. Ma być Twoim zastępcą i musisz jak 12 najdokładniej zapoznać go z naszymi operacjami na rynku japońskim tak, by jeśli nie wydarzą się dwie rzeczy, mógł objąć tę placówkę po Tobie, gdy opuścisz firmę Struanów. Pierwsza z tych rzeczy: przyjazd mojego syna do Hongkongu na Boże Narodzenie. Druga: Ty mu będziesz towarzyszył". - Jamie popatrzył bezradnie na Malcolma. - Wszystko. Na końcu podpis. - Nie wszystko. - Malcolma paliły policzki. - Gdy tylko Albert tu przyjedzie, może sobie od razu wracać w cholerę. - Nic się nie stanie, jeśli pobędzie parę dni i rozejrzy się trochę. To dobry chłop. - Matka... nigdy nie myślałem, że może być aż tak okrutna: jeśli jej nie usłucham i nie będę bić pokłonów, wyrzuci cię z firmy, co? - Malcolm błądził wzrokiem po pokoju. Przez ostatnie tygodnie usilnie starał się zażywać opium nie częściej niż raz dziennie, ale nie zawsze mu się to udawało. - Laudanum, jeśli stosować je umiarkowanie, zwalcza wszelki ból - mawiał Babcott. Nalegał, by Malcolm pokazał mu buteleczkę z lekarstwem; nie po to, by ją zabrać, po prostu chciał zbadać zawartość. - To dość mocne. Pamiętaj, to nie leczy, a u niektórych ludzi powoduje uzależnienie. - Nie u mnie. Stosuję je, by zmniejszyć ból. Kiedy minie, odstawię lekarstwo. - Wybacz, mój drogi, bardzo chciałbym, by tak się stało. Twoje wewnętrzne narządy zostały poważnie uszkodzone... to znaczy, dzięki Bogu, nie nazbyt poważnie, ale i tak zajmie to sporo czasu, nim się wszystko zaleczy. Zbyt wiele czasu, myślał Malcolm. Czy jest ze mną gorzej niż Babcott przyznaje? Patrzył na dwie koperty, ociągając się z ich otwarciem. To obrzydliwe z jej strony, że wykorzystuje Jamiego, chcąc w ten sposób dodatkowo mi przywalić. - Psiakrew! - Ma pewne prawa - zauważył Jamie. - Ja jestem tai-panem, nie ona. Testament ojca określa to wyraźnie. - Malcolm mówił przytłumionym głosem, miał zamęt w myślach. - Może stary wuj Sheeling słusznie uważa, że na tytuł tai-pana trzeba sobie zasłużyć? - Jesteś tai-panem - powiedział Jamie uprzejmie, choć wiedział, że to nieprawda. - Dziwne, że Sheeling wspomniał Orlova, od lat o nim nie myślałem. Ciekawe, co się z nim stało. - Tak - Malcolm błądził gdzieś daleko myślami. - Biedaczysko, był na muszce, odkąd zlikwidował Syna Numer Jeden Wu Sung Czoja, razem z ich statkiem. To głupie z jego strony, że samotnie wyszedł na brzeg w Makau. Na pewno dopadli go piraci Białego Lotosu. Makau to śmiertelnie niebezpieczne miejsce, łatwo stamtąd dotrzeć do Chin, a Biały Lotos wszędzie ma szpiegów. Nie chciałbym, by mnie wzięli na muszkę... - Jego głos ucichł. Patrzył na listy, zatopiony w myślach. 13 McFay czekał. - Krzyknij na mnie, gdybym mógł ci w czymś pomóc - odezwał się w końcu. - Przejrzę resztę poczty. I wyszedł. Malcolm nie słyszał nawet, jak zamknęły się drzwi. List matki kończył się dopiskiem "kocham cię", nie było zatem sekretnej wiadomości. Mój najdroższy, acz marnotrawny synu, miałam zamiar przybyć na ..Dancing Cloud", ale w ostatniej chwili zmieniłam postanowienie, gdyż Duncan źle się czuje i znowu ma krup. Może nawet lepiej, żebym to, co chcę powiedzieć, wyraziła na piśmie, unikniemy wówczas wszelkiej niejasności. Otrzymałam od Ciebie nieroztropne listy na temat tego, co masz zamiar, a czego nie masz zamiaru robić, o twych "zaręczynach", o Jamiem McFayu, pannie Richauditd., oraz opięciu tysiącach karabinów. Natychmiast pisemnie odwołałam to ekstrawaganckie zamówienie. Nadszedł czas jasnych decyzji. Ponieważ Ciebie tu nie ma i nie chcesz się zastosować do mojej prośby, ja je podejmę. Pragnę Ci w zaufaniu powiedzieć, że mam do tego prawo! Kiedy umierał Twój ojciec, biedaczysko, nie mogliśmy czekać na Twój powrót i wraz z ostatnim tchnieniem uczynił mnie on de facto tai-panem zgodnie z warunkami stawianymi przez testament Dirka - niektóre z nich są doprawdy okropne, a wszystkie musiałam zaakceptować, składając przysięgę Bogu. To, co zawiera testament, nie może nigdy ujrzeć światła dziennego i ma być w tajemnicy przekazywane kolejnym tai-panom. W tamtym czasie spodziewaliśmy się, że przekażę Ci władzę, gdy tylko wrócisz. Jeden z nakazów Dirka ustanawia: każdy tai-pan musi bezwzględnie wierzyć w to, że jego następca odznacza się niepodważalną prawością. Na razie nie mogę tego stwierdzić w stosunku do Ciebie. To wszystko oraz cala reszta jest, powtarzam, wyłącznie do Twojej wiadomości. Gdyby stało się to powszechnie znane, zaszkodziłoby firmie Struanów, zniszcz więc list po przeczytaniu. Wysiałam dziś pocztę do Szkocji i zaproponowałam funkcję tai-pana twemu kuzynowi Lochlinowi Struanowi, synowi wuja Robba, pod czterema warunkami: po pierwsze, ma przyjechać natychmiast do Hongkongu i praktykować tu przez trzy miesiące. Jak wiesz, jest on dobrze zorientowany w operacjach naszej firmy, a co się tyczy spraw w Wielkiej Brytanii, to nawet lepiej od Ciebie, choć Ty jesteś znacznie zdolniejszy i lepiej przygotowany. Po drugie, zgodzi się zachować wszystko w tajemnicy. Po trzecie, pod koniec okresu próbnego dokonam, przed Bogiem, wyboru między wami dwoma i oczywiście moja decyzja będzie wiążąca. Po czwarte, jeśli powrócisz do równowagi psychicznej, Lochlin ma wyrazić zgodę na to, że wybiorę Ciebie, niemniej on będzie następny w kolejności, gdybyś Ty nie miał synów. Duncan ma nastąpić po nim. Powrót do zdrowych zmysłów oznacza, że natychmiast przyjeżdżasz do Hongkongu, najpóźniej na Boże Narodzenie, sam, jedynie z Jamiem McFayem (i z doktorem Hoagiem, jeśli życzysz sobie jego towarzystwa). Musisz omówić plany na przyszłość, podjąć nie cierpiące zwłoki obowiązki i przygotować się do 14 funkcji, do której terminowałeś całe swe życie. Jeśli się sprawdzisz, uczynię Cię tai-panem na Twe dwudzieste pierwsze urodziny, 21 maja. Przedstawiłam ten plan Gordonowi Czenowi i poprosiłam go o komentarz, tam gdzie to się okaże potrzebne. Zgodnie z prawami ustanowionymi przez Dirka, nasz komprador musi, podkreślam: musi wziąć udział w przekazaniu władzy. Twoja oddana matka. Oczywiście kocham Cię i dodaję jeszcze, że dziękuję Ci za informacje z Parlamentu - potwierdzają głupotę tych ludzi. Wiadomości dotarły dziwnymi kanałami przez naszego zatwardziałego wroga Greyfortha. Strzeż się go, zawsze knuje coś niedobrego, ale to przecież sam wiesz lepiej ode mnie. Tu do nas też dotarły takie pogłoski. Gubernator zaprzecza, że cokolwiek wie na ten temat. Napisałam od razu do naszych parlamentarzystów i poleciłam im, by zarzucili te niemądre pomysły - o ile pogłoski są prawdziwe. Wysłałam też list do Bengalu, uprzedzając ich o tym, co nam grozi. Po Twoim liście napisałam ponownie. Naprawdę nadszedł czas, byś wrócił do domu, podjął swe obowiązki i zajął się naszymi nabrzmiałymi problemami. - Obowiązki! - wrzasnął Malcolm. Zmiął list i cisnął go o ścianę. Ten gwałtowny ruch sprawił mu ból. Chwiejnym krokiem podszedł do biurka. Mała buteleczka zawierała wieczorną porcję specyfiku. Wypił go, zaklął, rozbił buteleczkę o dębowy blat i omal nie upadł, gdy po omacku szukał krzesła. - Ona nie ma prawa! Nie ma prawa! Ta... ta dziwka nie ma prawa tego robić... nie ma prawa! "Wracaj sam", czyli bez Angelique, aby "omówić plany"... Nie zrobię tego, a ona mi nie przeszkodzi... - ciskał nie do końca pomyślane i nie do końca wypowiedziane przekleństwa, dopóki opiat nie zaczął mu krążyć w krwiobiegu, przynosząc swe jadowite ukojenie. Po chwili jego wzrok padł na drugi list od kompradora Gordona Cze-na - przyrodniego brata ojca Malcolma, jednego z wielu nieślubnych dzieci spłodzonych przez Dirka Struana. - O trojgu wiemy na pewno - powiedział na głos Malcolm. Mój najdroższy bratanku, już pisałem, jak przykro mi z powodu Twego złego dżosu, z powodu wypadku i ran, jakie odniosłeś. A jeszcze bardziej zrobiło mi się przykro, gdy usłyszałem o nieporozumieniach między Tobą a Twoją matką. Może to zapowiadać niebezpieczeństwo i zagrozić naszemu Noble House. Dlatego mam obowiązek to skomentować i udzielić Ci porady. Matka pokazała mi list do Ciebie. Ja nie pokazałem jej swego listu i nie pokażę. Przychylam się do stanowiska tai-pana i dam Ci tylko osobistą radę na temat dziewczyny: bądź jak Chińczyk. Fakty są takie: choć jesteś formalnie dziedzicem mego przyrodniego brata, Twa matka słusznie utrzymuje, że nie zostałeś poddany nieodzownej ceremonii - zatwierdzeniu - nie złożyłeś przysięgi i podpisu na testamencie mego szanownego ojca, co jest wymagane, nim zostaniesz tai-panem. To wszystko, aby nabrało mocy, musi odbyć się w obecności aktualnego kompradora, który potwierdzi 15 pisemnie, że należycie przestrzegano zasad. Komprador musi pochodzić z mojej gałęzi domu Czenów. Dopiero wtedy osoba wybrana staje się tai-panem. Przed samą śmiercią Twój ojciec wyznaczył Twą matkę na tai-pana. Wszystkie szczegóły procedury zostały zachowane. Ja byłem świadkiem. Ona jest prawowitym tai-panem i ma władzę w Noble House. To prawda, że Twoi rodzice spodziewali się rychłego przekazania Ci tej funkcji, ale Twa matka ma rację utrzymując, że jednym z obowiązków tai-pana jest stwierdzenie przed Bogiem niezaprzeczalnej prawości ewentualnego następcy i również prawdą jest, że Noble House podlega rozkazom wyłącznie jedynego tai-pana, mężczyzny czy kobiety, w szczególności w sprawach dotyczących wyboru następcy i czasu przekazania władzy. Mam tylko jedną radę: bądź mądry, zapomnij o dumie, wróć natychmiast, bij czołem, zgódź się przejść "okres próbny", stań się znowu posłusznym synem, szanującym przodków, dla dobra firmy. Słuchaj tai-pana. Bądź jak Chińczyk. Malcolm Struan patrzył na list. Przyszłość miał zniszczoną, przeszłość - zniszczoną, wszystko się zmieniło. Zatem ona jest tai-panem! Matka! To prawda, skoro tak twierdzi wujek Gordon! Pozbawiła mnie należnego mi od urodzenia prawa. Własna matka. Ale czy tak naprawdę nie dążyła do tego od wielu lat? Czyż stale nie przypochlebiała się, błagała, jęczała, knuła i robiła wszystko, by zdominować ojca, mnie i każdego z nas? Te jej codzienne irytujące wspólne modlitwy, w każdą niedzielę dwukrotne wyprawy całą rodziną do kościoła, gdy jeden raz byłoby aż nadto. A sprawa alkoholu? "Pijaństwo jest obrzydliwe". I cytowanie Biblii przez cały dzień aż do obłędu. Żadnej radości życia, Wielki Post przestrzegany co do joty, częste posty, ciągłe zrzędzenie na temat inteligencji Dirka Struana, niech go diabli. I stale mówiła, jakie to straszne, że umarł w tak młodym wieku, choć nigdy nie wspomniała, że zginął w czasie tajfunu, w ramionach swej chińskiej kochanki - sprawa, która wywołała i nadal wywołuje zgorszenie w Azji. Bezustanne wypominanie grzechów płynących ze spraw cielesnych. Słabość ojca, śmierć siostry i bliźniaków... Struan ciężko usiadł w swym wysokim krześle. Obłąkanie? Tak! - pomyślał. Czy mógłbym ją umieścić w domu dla wariatów? Może ona jest naprawdę obłąkana. Czy wujek Gordon by mi pomógł... Ajajaj, to ja sam jestem obłąkany! To ja sam...! - Malcolmie, obiad! Uniósł wzrok i nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął mówić do Angelique, jaka jest piękna. Ale czy mogłaby zjeść obiad bez niego? Ma kilka poważnych spraw do załatwienia, musi odpowiedzieć na listy. Nie, nie dotyczy to jej, po prostu interesy. Cały czas dźwięczało mu w uszach: "wracaj sam" i "bij czołem, ona jest tai-panem". - Proszę cię, Angelique. 16 - Oczywiście, jeśli tak postanowiłeś. Czy jesteś jednak pewien, że dobrze się czujesz, kochanie? Nie masz gorączki? Położyła mu dłoń na czole. Schwycił ją za ręce, pociągnął na kolana, zaczęli się całować, Angelique śmiała się radośnie, potem wygładziła sukienkę i powiedziała, że wróci po lekcji fortepianu i że do fotografii Malcolm musi włożyć strój wieczorowy i zobaczy, jaki będzie zachwycony jej nową suknią balową. Został sam ze swymi myślami, a w głowie dźwięczały mu wciąż te same słowa: "wracaj sam", "ona jest tai-panem". Jak śmiała odwołać zamówienie na karabiny? Cóż ona może wiedzieć o tutejszym rynku? Prawowity tai-pan. Zatem ona wszystkim rządzi, a nie ja. I na pewno tak pozostanie, dopóki nie skończę dwudziestu jeden lat, a potem również tak będzie. Aż przestanie. Aż... Czyżby to było rozwiązanie? Czy to właśnie miał na myśli wuj Czen pisząc: bądź jak Chińczyk? W jaki sposób? Wykazując cierpliwość? Jak Chińczyk wybrnąłby z tego kłopotliwego położenia? Uśmiechnął się, nim zapadł w sen, ten swój szczególny sen. Była niedziela, ładne popołudnie, więc na wysokim brzegu morza zorganizowano mecz futbolowy: armia przeciw flocie, po pięćdziesięciu w każdej drużynie. Przyszli prawie wszyscy z Osiedla i obserwowali to widowisko ze zwykłym w takich wypadkach zacietrzewieniem. Gdy któraś ze stron zdobywała gola, rozpoczynały się bójki na boisku i poza nim. Wynik wynosił jeden do dwóch dla armii, a pierwsza połowa spotkania jeszcze się nie skończyła. Kopniaki były dozwolone, bijatyka - dozwolona, w ogóle wszystko było dozwolone; przyświecał tylko jeden cel: przepchnąć piłkę przez obronę przeciwnika. Angelique siedziała na przedłużeniu linii dzielącej boisko na połowy, obok sir Williama i generała. Otaczali ją pozostali goście, z którymi wcześniej jadła obiad: Seratard i inni ministrowie, Poncin i Phillip Tyrer. Wszyscy postanowili wspólnie obejrzeć mecz. Wokół niej, zabiegając o jej przychylność, tłoczyli się brytyjscy i francuscy oficerowie, Settry Pallidar i Marlowe, jedyny oficer z angielskiej floty, oraz Jamie. Po obiedzie Angelique podążyła do Malcolma, by mu oznajmić, że odwołała lekcję fortepianu; lekcje te stanowiły dla niej jeszcze jedną wymówkę, by nie musiała przesiadywać z narzeczonym. Chciała go spytać, czy nie ma ochoty pójść na mecz, ale wciąż spal. Poprosiła więc Jamiego, by jej towarzyszył. - Tak, lepiej go nie budzić; zostawię mu karteczkę - powiedział Jamie rad, że dostarczono mu pretekstu, by nie musiał myśleć o nadciągającej katastrofie. - Szkoda, że nie obejrzy meczu. Jak wiesz, Malcolm uwielbia wszelkie sporty. Jest wspaniałym pływakiem, świetnie gra w krykieta i oczywiście w tenisa. To smutne, że... no... nie jest teraz taki jak dawniej. 2 - Gai-jin cz. II 17 Angelique zauważyła, że Jamie jest w równie ponurym nastroju jak Malcolm, ale nie przejęła się tym. Mężczyźni są na ogół poważni, pomyślała zadowolona, że będzie miała towarzystwo i ochronę przed innymi. Od tamtego wspaniałego dnia, gdy to, co się w niej rozwijało, przestało istnieć i powróciły jej zdrowie i siły, doszła do wniosku, że nie powinna sama przebywać z żadnym mężczyzną. Z wyjątkiem Andre. Z zadowoleniem stwierdziła, że się zmienił. Nie wspominał ani razu o pomocy, jakiej jej udzielił - ona sama najchętniej by o wszystkim zapomniała - nie patrzył już na nią wpółprzym-kniętymi oczami, w których łatwo można było dostrzec okrucieństwo, choć pewnie czaiło się ono w jego duszy. To ważne, zachować jego przyjaźń, myślała, świadoma tego, jak łatwo mógłby jej zaszkodzić. Słuchaj go, lecz bądź czujna. Niektóre z jego rad są dobre. "Zapomnij o tym, co się przedtem wydarzyło; to nigdy nie miało miejsca". Andre ma rację. Nic się nie stało. Nic, z wyjątkiem tego, że tamto nie żyje. Naprawdę kocham Malcolma. Urodzę mu synów i będę doskonałą żoną i panią domu, a nasz salon w Paryżu... Wrzask przywołał ją do rzeczywistości. Drużyna floty przepchnęła piłkę przez pozycje armii, ale armia ją odzyskała i teraz zaczęło się ogólne zamieszanie: flota uważała, że zdobyła gola, armia to kwestionowała. Kilkudziesięciu marynarzy zgromadziło się na boisku, przyłączając się do tłumu graczy, potem doszli żołnierze i wkrótce zaczęła się ogólna bijatyka. Kupcy wiwatowali i śmieli się, zadowoleni z widowiska. Lunkchurch, który był sędzią, nie chciał mieszać się do burdy i rozpaczliwie usiłował przywrócić porządek na placu. - Patrzcie, tego biednego człowieka skopano na śmierć. - Nie martw się, Angelique, to po prostu głupie żarty. Oczywiście, nie było żadnego gola - powiedział generał z całkowitym przekonaniem. Pobity człowiek należał do floty, więc nie warto było sobie z jego powodu zaprzątać głowy. Z drugiej strony Angelique siedział sir William, jak wszyscy podniecony, świadom, że nic tak nie dodaje ducha, jak porządna bijatyka. Jednak ze względu na obecność kobiety powiedział do generała: - Chyba powinniśmy wznowić grę, co, Thomas? - Słusznie. - Generał skinął na Pallidara. - Będzie pan łaskaw to przerwać i... przemówić im do rozumu. Dragon Pallidar wszedł na boisko, wyjął rewolwer i wystrzelił w powietrze. - Słuchajcie no! - Wszyscy zamarli i wlepili w niego wzrok. - Schodźcie z boiska, pozostają tylko gracze. Generał powiedział: jeszcze jedna burda i mecz będzie przerwany, a tych, co rozrabiają, spotka kara. Ruszać się! - Widzowie opuszczali boisko, wielu utykało, rannym pomagano. - No co, panie sędzio, był gol czy nie? - W zasadzie, kapitanie, i tak, i nie. Rozumie pan... 18 - Był czy nie? Powiało grozą. Lunkchurch wiedział, że bez względu na to, co powie, będzie źle. Doszedł do wniosku, że najlepsza jest prawda. - Gol dla floty! Wśród wiwatów i okrzyków niechęci Pallidar schodził z boiska z wysoko podniesioną głową, bardzo z siebie zadowolony. - Och, Settry, co za męstwo! - wykrzyknęła Angelique z takim uznaniem, że Marlowe i inni oficerowie poczuli ukłucie zazdrości. - Dobra robota, stary - rzekł z ociąganiem Marlowe. Gra - a właściwie walka - zaczęła się na dobre. Widzowie gwizdali i rzucali przekleństwa. - Świetny mecz, prawda, Thomas? - spytał sir William. - Z całą pewnością nie było gola. Ten sędzia... - Bzdury! Stawiam pięć gwinei, że flota zwycięży. Kark generała silnie poczerwieniał, co wybitnie poprawiło humor sir Williamowi. Od rana był w ponurym nastroju. W Osiedlu i w Mieście Pijaków toczono bezustanne swary: od bakufu i z komory celnej nadchodziły irytujące listy i skargi, poza tym sir William doskonale pamiętał o nieudolności generała podczas rozruchów. Ponadto ostatnia poczta przyniosła kolejne niepokojące wieści z Foreign Office: Parlament nie udzieli finansowego wsparcia, co oznaczało poważne ograniczenia personelu dyplomatycznego. "I choć ze skarbca Imperium aż się wylewa, w tym roku nie będzie podwyżki płac. Wojna amerykańska zapowiada się jako najkrwawsza wojna w historii, a to za sprawą nowo wynalezionych pocisków, nabojów brązowych, karabinów maszynowych oraz armat odtylcowych. Po porażce sił Unii pod Shiloh i po drugiej bitwie pod Buli Run wszyscy spodziewają się teraz zwycięstwa Konfederatów. Mądrale z City spisali na straty prezydenta Lincolna, uważając go za mało efektywnego słabeusza, ale drogi Willie, polityka Jej Królewskiej Mości pozostaje ciągle ta sama: popierać obie strony, nie zajmować stanowiska i do cholery, trzymać się od tego z daleka..." Wieści z Europy również były niedobre: oddziały Kozaków znowu zmasakrowały w Warszawie tysiące Polaków demonstrujących przeciw rosyjskiemu panowaniu; książę von Bismarck objął stanowisko premiera Prus i mówiło się, że przygotowuje wojnę przeciw ekspansjonistycznie nastawionej Francji; Austro-Węgry i Rosja były po raz kolejny, jak się wydawało, na skraju wojny; na Bałkanach dalsze nieuniknione walki... I tak dalej, aż do znudzenia, myślał sir William ponuro. Ciągle to samo! I niech mnie diabli, jeśli uwierzę, że bakufu dotrzymają obietnicy, a to oznacza demonstrację siły. Do diaska, powinienem uświadomić tym Japończykom, że jeśli brytyjskiemu oficjelowi coś się obiecuje, to należy tego dotrzymać. I to samo dotyczy Siergiejewa, Seratarda i innych, psiakrew. Zbombardowanie Edo byłoby najprostszym rozwiązaniem. To by ich od 19 razu nauczyło moresu. Tylko co zrobić z tym Kettererem? Może skusiłaby go perspektywa wejścia do historii? No, jest w tym pewna nadzieja... - Rubla za pańskie myśli, sir Williamie - powiedział hrabia Siergiejew z uśmiechem, podając mu srebrną flaszkę z wytłoczonym na niej złotym rodowym herbem. - Wódka dobrze robi na myślenie. - Dziękuję. - Sir William pociągnął łyk i poczuł spływający krtanią ogień. Przypomniały mu się cudowne czasy w ambasadzie w Petersburgu, gdy jako dwudziestoparolatek przez siedem lat przebywał w samym centrum władzy, a nie jak teraz na wysuniętej placówce w Yokohamie. Wspomniał hulanki i zabawy, bale, balety i wyjazdy na dacze, nocne życie i luksus - dla nielicznych - emocje, intrygi i wspaniałe kolacje. I Wer-tyńską. Była jego kochanką przez pięć lat. Najmłodsza córka złotnika cieszącego się względami dworu. Podobnie jak jej ojciec miała uzdolnienia artystyczne. Ojciec przychylnie patrzył na ich związek. Matka Williama, Rosjanka z pochodzenia, uwielbiała dziewczynę i pragnęła, by syn się z nią ożenił. - Wybacz, mamo, to nierealne. Sam bym bardzo chciał, ale moi zwierzchnicy nigdy by tego nie zaaprobowali. Ożenię się z Daphne, córką sir Rogera. Wybacz... Znowu pociągnął łyk, wracając pamięcią do przykrego rozstania z dziewczyną. - Myślałem o Wertyńskiej - powiedział po rosyjsku. - Ach, tak, dziewczęta Matiuszki Rosii są wyjątkowe - odparł ze współczuciem Siergiejew w tym samym języku. - Jeśli dostąpiłeś tej łaski, że cię pokochają, ich miłość trwa wiecznie. W kręgach dyplomatycznych z uśmiechem mówiono o romansie sir Williama, a III Oddział Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości - carska tajna policja - miał wszystko pieczołowicie udokumentowane. Siergiejew oczywiście znał to dossier. Dziewczyna popełniła samobójstwo tuż po wyjeździe kochanka do Londynu. Głupio z jej strony, pomyślał hrabia. Nie był pewien, czy sir William o tym wiedział, ale informowanie go nie leżało w jego planach ani też nie wchodziło w zakres jego obowiązków. Dlaczego to zrobiła? Z powodu takiego prostaka? To niemożliwe, ale bez względu na przyczynę, szkoda. Jeszcze przez wiele lat mogłaby być użyteczna dla nas obydwu. - Może wyślą pana do nas ponownie - dodał Siergiejew. - Spotka pan inne Wertyńskie. - Obawiam się, że szanse są niewielkie. - Nie należy tracić nadziei. Miejmy też nadzieję, mon ami, że wasz lord Palmerston zrozumie, iż Kuryle powinny należeć do nas. Tak jak Dardanele, one również winny być rosyjskie. Sir William dostrzegł błysk w ciemnych jak tarki oczach Rosjanina. - Obawiam się, że szanse są niewielkie - powtórzył. Odgwizdano połowę meczu. Wynik nadal był dwa do dwóch, co jedni 20 przyjęli z niezadowoleniem, inni wrzeszczeli pochwały, jeszcze inni zapowiadali, że okrutnie ukarzą pokonanych. - Czy sądzisz - powiedział Marlowe do Jamiego, jakby nagle wpadł na ten pomysł - że pan Struan i panna Angelique zechcieliby na pokładzie "Pearl" zjeść ze mną lunch, a potem przez jeden dzień pożeglować? Gdy tylko flota powróci, muszę jeszcze przeprowadzić manewry i z radością gościłbym ich na statku. - Myślę, że spodoba im się ten pomysł. Zapytaj Malcolma. - Kiedy byłoby to najlepiej zrobić? - Któregokolwiek dnia około jedenastej albo zaraz po kolacji. - Bardzo ci dziękuję. - Marlowe rozpromienił się, ale w tym momencie dostrzegł, że Jamie jest bardzo blady. - Dobrze się czujesz? - Tak, dziękuję - McFay uśmiechnął się i odszedł. Rozmyślał o swojej przyszłości. Kilka tygodni temu napisał do Szkocji do swej narzeczonej, prosząc, by już na niego nie czekała. Widział się z nią ostatni raz trzy lata temu, a zaręczeni byli od pięciu. Teraz w liście wyraził skruchę, że kazał jej tak długo czekać. Wie, że jest wstrętny, ale ma niezbite przekonanie, że Daleki Wschód to nie miejsce dla damy, a równocześnie uważa, że Azja jest jego prawdziwym domem - Yokohama, Hongkong, Szanghaj, byle nie Szkocja - i nie ma zamiaru stąd wyjeżdżać. Tak, zdaje sobie sprawę, że to nie w porządku w stosunku do niej, ale ich narzeczeństwo dobiegło końca. Przez wiele dni go mdliło, najpierw gdy zabierał się do napisania tego listu, a potem gdy już go zapieczętował i statek pocztowy odpłynął. Mimo to nie miał żadnych wątpliwości. Ten rozdział był zakończony. A teraz rozdział w firmie Struanów - zdawało się tak pełen pomyślnych perspektyw: w przyszłym roku czekał go pewny awans - również dobiegał końca. Boże Wszechmogący! Malcolm wcale nie zamierza płynąć do Hongkongu, więc mam jeszcze tylko kilka tygodni, by zdecydować, co robić. A nie zapominajmy, że Norbert wróci do tego czasu. I co wtedy? Czy rzeczywiście pojedynek się odbędzie? Jeśli tak, trudno, dżos, ale nadal jest moim obowiązkiem chronić Malcolma ze wszystkich sił. Trzeba więc szukać nowej pracy. Gdzie? Chciałbym tu zostać. Mam swoją Nemi, wiodę niezłe życie, perspektywy na przyszłość - rozległe. W Hongkongu i Szanghaju prawie wszystkie miejsca są obsadzone, zajęte przez starą gwardię. Świetnie, jeśli jesteś Struanem, Brockiem lub Cooperem, ale reszcie trudno się przedrzeć. Wyboru można dokonać tu na miejscu. Z kim się związać? Z Dmitrim w firmie Cooper-Tillman? Czyby mnie zatrudnili? Tak, ale nie na kierowniczym stanowisku. Może Brock? Rozważałem tę ewentualność, gdy Tess Struan okazała się w stosunku do mnie aż tak niesprawiedliwa. Tu też jednak nie mam szans na kierownika, dopóki Norbert jest w firmie. Ale jeśli Malcolm go zabije, to byłoby wspaniałe posunięcie, cóż za zemsta! Lunkchurch? Tak, 21 zdecydowanie tak, ale kto by chciał pracować z takim nieokrzesanym sukinsynem? A własny interes? To byłoby najlepsze, lecz i najbardziej ryzykowne. I skąd zdobyć poparcie? Potrzebowałbym pieniędzy; zebrałem trochę, jednak to nie wystarczy. Żeby wystartować, powinienem mieć znacznie więcej. Potrzebowałbym pieniędzy na rozruch, na listy kredytowe i ubezpieczenie, musiałbym znaleźć czas na zainstalowanie agentów w Londynie, San Francisco, Hongkongu, Szanghaju i w całej Azji, w Paryżu i w Petersburgu. Rosjanie nabywają olbrzymie ilości herbaty, a można z nimi, z wielkim zyskiem, handlować skórami soboli i innych zwierząt. Mam kontakty na rosyjskiej Alasce i z ich placówkami handlowymi na zachodnim wybrzeżu Ameryki. To dobry, acz ryzykowny pomysł; zbyt wiele czasu upływa między kupnem a sprzedażą i zgarnięciem zysków, niebezpieczeństwa czyhają na morzu, wiele statków trafia w ręce piratów... Nieco dalej Phillip Tyrer również patrzył w przestrzeń. Omal nie jęknął rozmyślając o Fujiko. Wczoraj wieczór z pomocą swego przyjaciela Nakamy negocjował stały kontrakt na wyłączność. Raiko unosiła wysoko brwi i kręciła głową. Och, tak mi przykro, ale wątpię, czy to będzie możliwe; dziewczyna jest zbyt wartościowa i tylu ważnych gai-jinów chce ją mieć. Musiało to oznaczać, że nawet sir William był czasami jej klientem, choć Raiko nigdy nie wymieniła go z nazwiska. Tyrer czuł się nieswojo i ogarniał go coraz większy niepokój. Raiko utrzymywała, że zanim zaczną omawiać sprawy finansowe oraz inne szczegóły umowy, musi najpierw zapytać o zdanie samą Fujiko. Ku przerażeniu Tyrera stwierdziła, że lepiej, gdyby się nie spotykał z dziewczyną, zanim kontrakt nie zostanie sfinalizowany - o ile w ogóle ma dojść do skutku. Po tym oświadczeniu negocjowali jeszcze godzinę i wreszcie Tyrer osiągnął kompromis, którego formułę zaproponował Nakama: w okresie przejściowym, spotykając się z Fujiko Tyrer nigdy nie wspomni o sprawie kontraktu, gdyż wszystko jest w rękach mama-san. Dzięki ci, Boże, za Nakamę, myślał Tyrer ze ściśniętym sercem. Omal wszystkiego nie zawaliłem. Gdyby nie on... Spojrzał uważniej na zebranych widzów i dostrzegł Seratarda rozmawiającego na osobności z Andre Poncinem. Nie opodal stał Johann uważnie słuchający, co ma mu do powiedzenia Erlicher, szwajcarski minister. Cóż tak ważnego i pilnego mają do omówienia ci ludzie, że dyskutują podczas meczu, zapytywał się w duchu Tyrer. Ale natychmiast przywołał się do porządku: nie snuj marzeń, bądź dorosłym człowiekiem, weź pod uwagę, że w Japonii nie wszystko się dobrze układa, spełniaj swe obowiązki wobec Korony i sir Williama; sprawa Fujiko może poczekać do wieczora, być może wtedy nadejdzie odpowiedź. Do diabła z Johannem! Teraz, kiedy ten sprytny Szwajcar opuszcza stanowisko tłumacza, na Tyrera spadają dodatkowe ciężary i pozostaje mu niewiele czasu na sen i rozrywki. Dziś rano zirytowany sir William wybuchnął niesprawiedliwie: 22 - Na miłość boską, Phillipie, pracuj więcej. Im wcześniej ty nauczysz się płynnie mówić po japońsku, a Nakama po angielsku, tym lepiej dla Korony. Nie leń się, przyciśnij Nakamę, niech też zasłuży sobie na wikt i opierunek, inaczej go odeślemy! W Przedstawicielstwie Brytyjskim Hiraga czytał na głos list, który następnego dnia miał być dostarczony bakufu. Tyrer przygotował ten tekst dla sir Williama, a Japończyk pomagał mu go przetłumaczyć. Choć nie rozumiał jeszcze wielu angielskich słów, czytał coraz lepiej. - Masz talent do angielskiego, Nakamo - mówił mu wielokrotnie Tyrer. Komplement sprawił Hiradze przyjemność, choć zazwyczaj ani pochwały, ani uwagi krytyczne od gai-jinów nie miały dla niego żadnego znaczenia. Przez ostatnie tygodnie wkuwał słówka i zwroty, powtarzał je wielokrotnie, aż nocą śniło mu się, że mówi mieszaniną obu języków. - Po co sobie łamać tym głowę, kuzynie? - pytał Akimoto. - Muszę jak najszybciej nauczyć się angielskiego. Zostało niewiele czasu, przywódca gai-jinów jest źle wychowanym złośnikiem i nie wiem, jak długo będę mógł jeszcze u nich pozostać. Ale gdy nauczę się czytać, któż wie, co za informacje mógłbym zdobyć. Nie uwierzysz, jak głupio oni podchodzą do swoich tajemnic. Wszędzie walają się setki książek, pism, dokumentów. Do wszystkiego mam dostęp, wszystko mogę czytać, a ten Taira odpowiada na większość moich nawet najbardziej bezpośrednich pytań. Rozmawiał z kuzynem wczoraj wieczór, gdy przebywali w swym bezpiecznym domu w wiosce. Hiraga owinął obolałą głowę zimnym wilgotnym ręcznikiem. Pozwalano mu teraz zostawać w wiosce, kiedy chciał, nie był uwięziony w przedstawicielstwie, ale często czuł się zbyt zmęczony, by stamtąd wychodzić i spędzał noce w domku, który Phillip zajmował wspólnie z Bab-cottem. Z konieczności doktor wiedział co nieco o Hiradze. - Wspaniale! Nakama również i mnie będzie pomagał w japońskim, muszę rozbudować swoje słownictwo. Cudownie, zorganizuję lekcje powtórkowe. Babcott zaproponował całkiem inne podejście: nauka powinna sprawiać przyjemność. Wkrótce lekcje stały się niemal zabawą, wielkimi zawodami, kto się szybciej uczy - coś zupełnie nowego dla Hiragi i Tyrera, którzy szkołę traktowali poważnie i kojarzyła im się ona z ciągłym powtarzaniem, wkuwaniem i rózgami. - Lekcje biegną bardzo szybko - wyjaśniał Hiraga Akimoto. - Z każdym dniem jest łatwiej. Wprowadzimy to samo w naszych szkołach, gdy zwycięży sonno-jbi. - Nauczyciele łagodni i uprzejmi? - powątpiewał Akimoto. - Nie ma bicia? To się nie uda! A teraz powiedz co z naszą wizytą na fregacie. Hiraga powiedział mu kiedyś, że Tyrer obiecał poprosić zaprzyjaźnionego kapitana, by pozwolił wejść na pokład dwóm Japończykom. Akimoto miał 23 występować w roli syna bogatego przedsiębiorcy okrętowego z Chóshu, który jakoby zamierzał wkrótce tutaj przyjechać, a znajomość z nim mogła się w przyszłości okazać niezwykle cenna. Przez otwarte okna budynku przedstawicielstwa dobiegały okrzyki z meczu futbolowego. Hiraga westchnął i z szacunkiem wziął prowadzony przez Bab-cotta słowniczek. Nigdy jeszcze nie widział żadnego słownika. Babcott zgromadził słowa i wyrażenia zbierane przez siebie samego, przez kupców i księży, zarówno katolickich jak i protestanckich, a także słowa z istniejących słowników holenderskich. Na razie książeczka nie była wielka, ale codziennie rosła i bardzo fascynowała Hiragę. Mówiono, że jakieś dwa wieki temu jezuicki zakonnik zwany Tsukku-san napisał coś w rodzaju słownika portugalsko-japońskiego. Przedtem nic takiego nie istniało. Po pewnym czasie pojawiło się kilka słowników holendersko--japońskich, ale zazdrośnie ich strzeżono. - Nakamo, nie ma sensu zamykać książek - oświadczył wczoraj Babcott zdziwionemu Hiradze. - Brytyjczycy tak nie postępują. Należy rozpowszechniać wiedzę, niech każdy się uczy, im więcej oświeconych ludzi, tym lepiej dla kraju. Oczywiście, nie każdy się ze mną zgadza - dodał z uśmiechem. - Tak czy inaczej, w przyszłym tygodniu za pomocą pras drukarskich... - Pras drukarskich? Przykro mi, nie rozumiem. - Wkrótce zaczniemy drukować - wyjaśniał mu Babcott. - Jeśli zobowiążesz się napisać historię Choshu, obiecuję ci, że dostaniesz ode mnie egzemplarz słownika. Tydzień temu Hiraga pokazał Akimoto gazetę "Yokohama Guardian". - To są aktualne wiadomości z całego świata. Oni przygotowują nowe wydanie każdego dnia, w tylu egzemplarzach, w ilu chcą. Nawet tysiące. - Niemożliwe! - powątpiewał Akimoto. - Nasze najlepsze drukarki klockowe nie zdołają... - Widziałem. To robią maszyny. Gai-jinowie pokazali mi swoje maszyny! Oni układają słowa w linie i drukują liniami. Czytają od lewej do prawej, a my od prawej do lewej kolumnami w dół. Nie do wiary. Widziałem, jak człowiek za pomocą maszyny składa słowa z pojedynczych symboli, które nazywają się "łacińskie ritery". Gai-jinowie twierdzą, że każde słowo w dowolnym języku można zapisać używając takich dwudziestu sześciu symboli... - Niemożliwe! - Słuchaj! Każda ritera czy symbol zawsze brzmi tak samo, więc można przeczytać pojedyncze ritery lub słowa z nich złożone. Żeby zrobić gazetę, drukarz korzysta ze zbioru małych kawałków żelaza, które na ściankach mają wycięte te symbole. Ach, przepraszam, to nie żelazo, ale inny metal. Nazywa się "star" czy jakoś podobnie. Drukarz wkłada ritery do pudełka, które nasączono atramentem. Papier przesuwa się po pudełku i powstaje gotowa zadrukowana strona. Czytałem ją przed chwilą, a Taira również to czytał! Po prostu cud. 24 - liii, ale jak moglibyśmy tego dokonać w naszym języku, skoro na każde słowo mamy oddzielny znak, wymawiany na pięć albo siedem różnych sposobów, a nasze pismo jest inne i... - Gdy wymawiam słowo japońskie, doktor Olbrzym zapisuje je za pomocą łacińskich riter, a potem Taira powtarza wyraz czytając je po kolei. Hiraga musiał jeszcze przytoczyć wiele argumentów, by przekonać kuzyna. - liii, tyle nowych rzeczy - powiedział wreszcie wyczerpany - tyle nowych pomysłów, samemu trudno mi to zrozumieć, a co dopiero wyjaśnić. Ori był głupcem, że nie chciał się uczyć. - Dobrze dla nas obydwu, że nie żyje, został pochowany i zapomniany przez gai-jinów - stwierdził Akimoto. - Przez kilka dni myślałem, że jesteśmy zgubieni. - Ja też tak myślałem. Hiraga odgrzebał w pamięci angielskie słowo, którego szukał: reparacje. Po japońsku brzmiało to: pieniądze, które należy zapłacić za przestępstwo, do którego się przyznało. Dziwiło go to. Bakufu nie popełnili żadnej zbrodni. Dwaj Satsumczycy, Ori i Shorin, zabili po prostu jednego gai-jina. Teraz obaj nie żyją. Dwóch umarłych za śmierć jednego gai-jina wydawało się dość sprawiedliwe. - Dlaczego jeszcze domagają się jakichś re-pa-ra-cji? - powiedział na głos, usiłując jak najdokładniej powtórzyć to słowo. Wstał od biurka, by rozprostować kolana. Trudno jest przez cały dzień siedzieć tak, jak to robią gai-jinowie. Podszedł do okna. Miał na sobie europejskie ubranie, ale na nogach nosił miękkie tabi, gdyż angielskie obuwie uważał za nader niewygodne. Pogoda była ładna. Na morzu stały zakotwiczone okręty, łodzie rybackie i inne statki wpływały do portu i wypływały. Fregata wabiła. Hiraga patrzył podekscytowany. Wkrótce zajrzy do jej wnętrzności, zobaczy wielką maszynę parową, o której opowiadał mu Taira. Spojrzał na wyciętą z czasopisma i przyklejoną do ściany fotografię, przedstawiającą olbrzymi statek, budowany w brytyjskiej stolicy, Londynie. Największy statek w dziejach, dwadzieścia razy większy niż fregata przycumowana w zatoce. Tak niesamowity, że aż trudno sobie wyobrazić. A fotogra... fia? To też nie sposób zrozumieć, jakaś magia, prawie diabelska sztuczka. Wzdrygnął się, potem zauważył, że drzwi na korytarz są uchylone. Naprzeciw znajdowało się wejście do gabinetu sir Williama. O ile Hiraga się orientował, w przedstawicielstwie nikogo nie było, wszyscy poszli na mecz i mieli wrócić dopiero późnym popołudniem. Bezszelestnie otworzył drzwi gabinetu sir Williama. Na rzeźbionym biurku leżały papiery, pół setki książek stało na zabałaganionym regale, na ścianie wisiał portret królowej i jakieś obrazy. Coś nowego na kredensie: fotografia w srebrnej ramce. Hiraga widział tylko szkaradztwo: dziwnie ubraną kobietę gai-jin z trójką dzieci. To musiała być rodzina sir Williama. Tyrer wspominał, że mają tu wkrótce przybyć. 25 Jakie to szczęście, że jestem Japończykiem i osobą cywilizowaną, mam przystojnego ojca i matkę, braci i siostry, i poślubię Sumomo, jeśli moją karmą jest ślub. Wspomniał, że dziewczyna jest bezpieczna w domu, i zrobiło mu się ciepło na duszy. Ale gdy tak patrzył na biurko ministra, dobry nastrój szybko mu przeszedł. Pamiętał, jak wielokrotnie musiał stać przed siedzącym przywódcą gai-jinów i odpowiadać na pytania dotyczące Chóshu, Satsumy, bakufu, Toranagów. Niemal codziennie minister wypytywał go o jego życie i na temat prawie wszystkich dziedzin życia w Japonii, a rybie oczy patrzyły tak, że Hiraga musiał mówić prawdę, choć wolałby kłamać, by zmylić przeciwnika. Teraz, ostrożny, nie dotykał niczego, spodziewając się, że zastawiono na niego pułapkę - sam by tak zrobił, gdyby w takim ważnym japońskim budynku zostawił samego gai-jina. Dosłyszał dobiegające z zewnątrz wściekłe głosy i popędził z powrotem do pokoju Tyrera, by spojrzeć przez okno. Ze zdziwieniem zobaczył, że Akimoto stoi w bramie i kłania się wartownikowi, który zagradza mu drogę karabinem z nastawionym bagnetem i wrzeszczy na niego. Akimoto miał na sobie robocze europejskie ubranie i nawyraźniej był zdenerwowany. Hiraga pośpiesznie wyszedł na zewnątrz. Przyozdobił twarz uśmiechem, uniósł kapelusz. - Dobry dzień, panie wartowniku, to jest mój przyjacier. Wartownik znał Hiragę z widzenia, wiedział, że jest tłumaczem i ma stałą przepustkę do przedstawicielstwa. Odpowiedział gburowato niezrozumiałymi słowami, odprawiał gestem Akimoto i kazał, żeby Hiraga powtórzył mu: "niech ta małpa się wynosi albo zdmuchnę tę jej cholerną głowę". Hiraga ani przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. - Zabiorę go, tak mi przykro. - Wziął kuzyna pod ramię i pośpiesznie poprowadził uliczką w kierunku wioski. - Zwariowałeś? Żeby tu przyjść, trzeba być... - Masz rację. - Akimoto nie mógł odzyskać równowagi. Był jeszcze przerażony: bagnet niemalże dotykał jego gardła. - Masz rację, ale shoya, starszy wioski, prosił mnie, bym cię natychmiast odszukał. Shoya gestem wskazał Hiradze miejsce naprzeciw, przy niskim stole. Prywatne pokoje, mieszczące się za sklepem, celowo obskurnym, były nienagannie czyste, tatami i papierowe shóji - najwyższej jakości. Bura kotka siedziała wygodnie na kolanach właściciela, patrząc złym wzrokiem na gościa. Wokół żelaznego imbryczka ustawiono biało-zielone porcelanowe filiżanki. - Proszę herbaty, Otami-sama. Przykro mi, że naraziłem pana na taką niedogodność - mówił shoya, nalewając herbatę. Zwracał się do Hiragi używając imienia, które ten mu podał. Pogłaskał kotkę, gdyż poruszyła 26 niespokojnie uszami. - Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłem panu w jego zajęciach. Herbata była aromatyczna i niepospolita. Hiraga uprzejmie pochwalił napój. Czuł się niewygodnie w europejskim ubraniu, w którym trudno było siedzieć. Równie niepewnie czuł się bez mieczy. Po zwyczajowej wymianie grzeczności shoya spojrzał na gościa i choć jego twarz wyrażała uprzejmość, oczy patrzyły twardo. - Dotarły wieści z Kioto. Pomyślałem sobie, że powinien je pan natychmiast usłyszeć. - Mianowicie? - Hiraga niepokoił się coraz bardziej. - Zdaje się, że dziesięciu shishi z Chóshu, Satsumy i z Tosy zaatakowało shoguna Nobusadę w Otsu. Zamach się nie powiódł i wszyscy spiskowcy zostali zabici. Hiraga udawał, że niewiele go to obchodzi, ale zapytywał się pełen obaw: którzy to byli shishi i dlaczego im się nie udało? - Kiedy się to wydarzyło? - Osiem dni temu. - Shoya nie mógł dostrzec nic takiego w zachowaniu Hiragi, co wskazywałoby, że wiedział o ataku. - W jaki sposób tak szybko dotarła do pana ta wiadomość? - To przyszło dzisiaj. - Shoya wydobył z rękawa maleńką rurkę, a z niej zwitek bardzo cienkiego papieru. - Nasze zaibatsu Gyokoyama trzyma' gołębie pocztowe do przesyłania ważnych wiadomości. - Tak naprawdę list dotarł wczoraj, ale shoya potrzebował czasu, by się zastanowić, jak ma postąpić z Hiraga. - Szybkie i dokładne przekazywanie informacji jest ważne, nel - Czy wymieniono jakieś nazwiska? - Nie, nie ma nazwisk, tak mi przykro. - To wszystko, co pan wie? Oczy shoyi błysnęły. - Tej samej nocy w Kioto oddziały lorda Yoshiego i lorda Ogamy napadły znienacka na kwaterę shishi - dodał ku przerażeniu Hiragi - rozgromiły ich, a kryjówkę zniszczyły. Czterdzieści głów nabito na kołki. - Z twarzy shoyi zniknął uśmiech. - Otami-sama, czy czterdzieści osób stanowi dużą część naszych dzielnych shishi? Hiraga wzruszył ramionami i powiedział, że nie wie. Myślał gorączkowo, który z jego towarzyszy mógł zginąć, który przeżył i kto ich zdradził. I jak to się stało, że tak zaciekli wrogowie, Yoshi i Ogama, działali wspólnie? - Dlaczego mówi mi pan to wszystko? Shoya spojrzał na kotkę, wzrok mu złagodniał, podrapał ją po głowie, a ona przymknęła oczy z zadowolenia. Wysuwała i chowała pazury, ale nie było w tym groźby. - Chyba nie wszyscy zostali schwytani w tej pułapce - powiedział cicho. - Dwóch uciekło. Przywódca o przezwisku Kruk, który naprawdę 27 nazywa się Katsumata i jest zaufanym doradcą Sanjiry z Satsumy, oraz Takeda, shishi z Chóshu. Hiraga był do głębi poruszony, że tak wiele tajemnic wyszło na jaw. Mięśnie mu stężały, w każdej chwili gotów był w razie konieczności zabić gołymi rękami. Otworzył usta, ale nie wyrzekł ani słowa. - Czy pan znał tego Takedę, Otami-sama? Na to bezczelne pytanie Hiragę zalała złość. Czuł, jak na policzki wypływa mu rumieniec, ale opanował się. - Dlaczego mi to wszystko mówisz, shoya? - Dostałem taki rozkaz od mojego zwierzchnika w Gyokoyamie, Otami--sama. - Dlaczego? Jaki ja mogę mieć z tym związek? Co? Shoya nalał herbaty do obu filiżanek. Chciał uspokoić nerwy. Miał wprawdzie w rękawie mały naładowany pistolet, ale wiedział, jak niebezpiecznie jest prowadzić grę z Hiragą i że nie można go okpić. Jednak rozkaz to rozkaz, a w zaibatsu Gyokoyama, w setkach jego filii w całej Japonii, obowiązywała niezmienna zasada: natychmiast meldować o każdym niecodziennym wydarzeniu. Dotyczyło to zwłaszcza Yokohamy, mającej teraz większe znaczenie niż Nagasaki, gdyż była główną bazą gai-jinów, głównym punktem obserwacji cudzoziemców. Właśnie jego, shoyę, wybrano na to odpowiedzialne stanowisko. W nagłych sytuacjach przesyłał przy pomocy gołębi pocztowych rozmaite informacje: o przybyciu Hiragi, o śmierci Oriego i wynikłych wtedy zamieszkach, o podjętych przez siebie działaniach - a wszystkie uzyskały aprobatę zwierzchników. - Gyokoyama... - zaczął ostrożnie, stosując się do instrukcji zwierzchników z Osaki, którzy napisali: "Jak najszybciej wyprowadź z równowagi tego shishi. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Rezan Hiraga. Ryzyko jest duże. Bądź uzbrojony i rozmawiaj z nim wtedy, gdy nie ma przy sobie broni" --czyli moi panowie sądzą, że mogą być dla pana pożyteczni, a pan może okazać się pożytecznym dla nich. - Pożyteczni dla mnie? - warknął Hiraga, gotów wybuchnąć. Prawą ręką nerwowo szukał rękojeści miecza, choć nie miał go przy sobie. - Nie mogę przecież zarządzić podatków. Nie mam koku. Jakiż pożytek mogę mieć z pasożytów, jakimi są wszyscy lichwiarze, nawet wielkie Gyokoyama? Ne? - To prawda, że samurajowie myślą w ten sposób i zawsze tak myśleli. Ale ciekaw jestem, czy zgodziłby się z tym pański sensei, Taira. - Co? - Hiraga znowu stracił panowanie nad sobą i zaczął się jąkać. - Taira? Co ma do tego Taira? - Sake! - zawołał shoya. - Proszę pana o cierpliwość - zwrócił się do gościa - ale moi zwierzchnicy... Jestem starym człowiekiem - dodał pokornie, pomniejszając swe znaczenie, choć wiedział, że ma spore wpływy w zaibatsu. Jego jang nadal znakomicie funkcjonowało i gdyby zaszła taka konieczność, mógłby zastrzelić lub okaleczyć tego młodzieńca i doprowadzić go do 28 wymuszaczy bakufu, którzy pilnowali bram. - Żyjemy w tak niebezpiecznych czasach. - Rzeczywiście - rzucił Hiraga przez zęby. Służąca błyskawicznie przyniosła sake, napełniła czarki i zniknęła. Hiraga wypił z przyjemnością, choć tego nie okazał, i pozwolił sobie nalać następną porcję, którą również natychmiast przełknął. - A więc? Co z Tairą? Lepiej to wyjaśnij. Shoya odetchnął głęboko, przygotowując się do czegoś, co, jak wiedział, stanowi jego życiową szansę, a zarazem może mieć dalekosiężne konsekwencje dla funkcjonowania zaibatsu i dla jego własnych przyszłych pokoleń. - Od kiedy pan u nich przebywa, Otami-sama, dziwi się pan, w jaki sposób gai-jinowie Igirisu zdobyli panowanie nad znaczną częścią świata, gdy tymczasem sami są małym wyspiarskim narodem, o ile wiem mniejszym niż my. - Przerwał rozbawiony wyrazem twarzy swego rozmówcy. - Ach, tak mi przykro, ale musi pan wiedzieć, że słyszano, jak pan rozmawiał ze swym zmarłym przyjacielem, a także ze swym kuzynem. Mogę pana zapewnić, że pańskie zwierzenia nie zostaną dalej przekazane, a pańskie dążenia i dążenia shishi są zbieżne z celami Gyokoyamy. Mogłoby mieć dla pana znaczenie... wydaje się nam, że znamy odpowiedź, której pan szuka. - Jak to? - Przypuszczamy, że w ich państwie podstawową sprawą jest system pożyczania pieniędzy, banki i finan... Dalsze wyjaśnienia zagłuszył szyderczy śmiech Hiragi. Kotka obudziła się, wyciągnęła pazury i poprzez kimono zatopiła je w nodze shoyi. Ostrożnie uwolnił się z pazurów kocicy i zaczął ją uspokajać. Żałował, że nie może stłuc tego bezczelnego młodzieńca i nauczyć go w ten sposób odrobiny rozsądku. Ale to skończyłoby się dla mnie fatalnie, myślał, miałbym do czynienia z Akimoto i innymi shishi. Czekał z uporem, gdyż zwierzchnicy wyznaczyli mu zadanie niebezpieczne i ryzykowne: "Wysonduj tego młodego człowieka, dowiedz się, jakie są jego prawdziwe cele, prawdziwe myśli, pragnienia i komu jest wierny; wykorzystaj go, może się okazać znakomitym narzędziem..." - Jest pan szalony. Ich siła to maszyny, armaty, bogactwo i statki. - Właśnie. Gdybyśmy to mieli, Hiraga-sama, moglibyśmy... - Z rozmysłem użył prawdziwego nazwiska i w tym momencie uśmiech zniknął z twarzy samuraja, a jego oczy zwęziły się patrząc groźnie. - Moi zwierzchnicy polecili mi użyć pańskiego nazwiska tylko raz i tylko dlatego, by pan wiedział, że można nam ufać. - Skąd je znają? - Wspomniał pan o rachunku Shinasaku Otami. To przydomek pańskiego szacownego ojca, Toyo Hiragi. Naturalnie jest to zapisane w najbardziej tajnych księgach handlowych zaibatsu. Hiraga kipiał ze złości. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że lichwiarze prowadzą tajne księgi, a skoro ludzie ze wszystkich warstw korzystali z ich usług, musieli mieć dostęp do wszelkich prywatnych zapisanych tam tajemnic. 29 Tę niebezpieczną wiedzę mogli wykorzystywać wywierając naciski na ludzi albo szantażując ich, by uzyskać dostęp do wszelkich informacji, których nie powinni posiadać. W jakiż inny sposób, jak nie podstępem, dowiedzieli się o shishi? A teraz ten pies śmie stosować tę samą metodę w stosunku do mnie! Kupcy i lichwiarze słusznie są w pogardzie i powinno się ich wytępić. Gdy sonno-joi zostanie zrealizowane, natychmiast poprosimy cesarza, by wydał rozkaz zniszczenia ich wszystkich. - A zatem? Shoya miał się na baczności, wiedział, że wystarczy przekroczyć cienką granicę, a zostanie z furią zaatakowany. Shishi nigdy nie można ufać. Przesunął dłoń ku kieszeni ukrytej w rękawie. Starał się mówić spokojnie, niemniej tak, by nie było wątpliwości: obietnica mogła oznaczać groźbę. - Moi zwierzchnicy kazali powiedzieć panu, że tajemnice pańskie i pańskiego ojca, naszych szanownych klientów, choć są zapisane, pozostaną całkowicie poufne... tylko między nami. Hiraga westchnął i odprężył się. Te słowa wyczyściły jego mózg z bezużytecznej złości. Rozważał to, co właśnie usłyszał: groźbę - albo obietnicę; niebezpieczeństwo, jakie przedstawiał teraz dla niego shoya. Myślał o Gyo-koyamie i podobnych organizacjach. Zastanawiając się, jak ma postąpić, uwzględniał swe wyszkolenie i wychowanie. Wybór miał prosty: zabić albo nie zabijać. Słuchać dalej albo nie słuchać. We wczesnej młodości matka powiedziała mu: "Strzeż się, mój synu, i zapamiętaj: zabić jest łatwo, cofnąć zabójstwo - niemożliwe". Przez chwilę ją wspominał. Zawsze była mądra, zawsze witała go z wyciągniętymi ramionami, choć od kiedy pamiętał, cierpiała na dokuczliwe bóle w stawach, które z każdym rokiem coraz silniej ją skręcały. - Dobrze, shoya, tym razem posłucham, co masz mi do powiedzenia. Teraz z kolei shoya westchnął - jedna duża przepaść zasypana. Nalał sake do czarek. - Za sonno-joi i za shishi! Wypili. Shoya ponownie napełnił czarki. - Otami-sama, proszę o cierpliwość, ale jesteśmy przekonani, że możemy mieć to wszystko, co mają gai-jinowie. Jak pan wie, w Japonii walutą jest ryż, kupcy ryżu są bankierami, pożyczają pieniądze rolnikom pod zastaw przyszłych zbiorów, by mogli kupić ziarno do siewu i tak dalej. Gdyby nie pieniądze, nie byłoby zbiorów, a więc nie można by ściągać podatków. Kupcy pożyczają samurajom i daimyo na życie w zamian za przyszłą zapłatę, przyszłe koku, przyszłe podatki. Bez tych pieniędzy nie byłoby życia, aż do nowych zbiorów, które można by opodatkować. Dzięki pieniądzom wszelka aktywność staje się możliwa. Pieniądze w postaci złota, srebra, ryżu, jedwabiu, a nawet nawozu, pieniądze są kołem napędowym życia, zysk jest smarem tego koła i... - Niech pan przechodzi do sedna sprawy. Na czym polega tajemnica gai-jinów? 30 - Ach, proszę wybaczyć, chodzi o to, że w jakiś niepojęty sposób lichwiarze gai-jinów, bankierzy... a u nich jest to szanowane zajęcie, znaleźli metodę, by finansować przemysł, budowę maszyn, okrętów, armat, domów, tworzenie armii, wszystkiego, w dodatku z zyskiem, bez prawdziwego złota. W całym świecie nie znalazłoby się tyle prawdziwego złota. W jakiś sposób potrafią oni udzielać wielkich pożyczek stosując obietnicę spłaty w prawdziwym złocie albo w złocie udawanym i już sam ten system sprawia, że są silni i najwyraźniej postępują tak bez obniżania wartości swojej waluty, w przeciwieństwie do naszych daimyo. - Udawane złoto? O czym mówisz? Proszę jaśniej! Shoya wytarł kropelki potu znad wargi. Był podekscytowany, sake go rozluźniło. Zaczynał wierzyć, że ten młodzieniec jest w stanie rozwiązać rebus. - Proszę mi wybaczyć, jeśli wyrażam się zbyt zawile, jednak my wiemy, co oni robią, ale jeszcze nie wiemy jak. Może pański Taira, ten gai-jin, źródło informacji, z którego pan tak umiejętnie czerpie, może on wie i wyjaśni to panu. Ich sztuczki, tajemnice. Potem mógłby pan nam wszystko przekazać i sprawilibyśmy, że Japonia stałaby się tak silna jak pięć Anglii. Gdy wprowadzicie sonno-joi, my i inni lichwiarze dołączymy się, by sfinansować flotę i uzbrojenie, jakich tylko Japonia będzie potrzebowała... Ostrożnie drążył problem, odpowiadał na pytania, naprowadzał Hiragę, pomagał mu, sypał pochlebstwami, rozważnie serwował sake, dawkował informacje. Przez kilka godzin, aż do zmroku, rozniecał wyobraźnię swego gościa, sam pod wrażeniem jego inteligencji. - Pieniądze, co? Przyz... przyznam, shoya - mówił niepewnie Hiraga ociężały od alkoholu. W głowie mu buzowały nowe dziwne pomysły, całkowicie sprzeczne z wieloma zadawnionymi przekonaniami. - Muszę przyznać, że pieniądze nigdy mnie nie inte... resowały. Nigdy tak naprawdę nie znałem się na pieniądzach, rozumiałem tylko, gdy ich brakowało. - Beknął tak, że aż się zakrztusił. - Chyba... tak, chyba Taira mi powie. - Usiłował powstać, ale mu się to nie udało. - Czy mógłbym panu zaproponować kąpiel, a potem poślę po masa-żystkę? Shoya z łatwością przekonał Hiragę do tego pomysłu, zawołał do pomocy służącego i przekazał gościa w mocne, acz delikatne dłonie. Wkrótce samuraj chrapał, nieświadom niczego. - Świetnie to przeprowadziłeś, Ichi-san - szepnęła żona uśmiechając się do shoyi. - Byłeś znakomity, nel - On jest niebezpieczny, zawsze będzie niebezpieczny - szepnął zadowolony. - Ale zaczęliśmy i to jest najważniejsze. Przytaknęła, rada, że jej posłuchał i posłał po Hiragę, że miał przy sobie pistolet i nie bał się wysunąć groźby. Ciągle waliło jej serce, gdy wspominała tę potyczkę słowną, której się przysłuchiwała. Oboje zdawali sobie sprawę z ryzyka, ale to bogowie zesłali im tę okazję i zysk będzie proporcjonalny do 31 niebezpieczeństwa. liii, zachichotała w duchu, jeśli się powiedzie, otrzymamy status samurajów, nasze przyszłe pokolenia będą samurajami, a mój Ichi zajmie pozycję szefa Gyokoyamy. - Bardzo mądrze z twojej strony, że wspomniałeś tylko o dwóch uratowanych shishi, a nie o trzech, i nie powiedziałeś wszystkiego, co wiemy. - To ważne, by zachować coś w rezerwie i dalej nim sterować. Poklepała męża matczynym gestem i ponownie pochwaliła jego spryt. Nie przypomniała, że to ona sama podsunęła mu ten pomysł. Przez chwilę zastanawiała się nad dwoma shishi, którzy wyruszyli do Edo, niesamowicie ryzykując, że wpadną lub zostaną zdradzeni. A jeszcze bardziej zagadkowe było to, dlaczego Sumomo, przyszła żona samuraja Hiragi, przeniknęła w otoczenie Koiko, słynnej w Edo kurtyzany, a obecnie osoby do towarzystwa jaśnie pana Yoshiego. Tak, to naprawdę zagadkowe. - Ichi-chan - zaczęła delikatnie, gdy w jej głowie zrodził się nagły pomysł - coś, co wcześniej powiedziałeś, skłania mnie, by ci zadać pytanie: jeśli ci gai-jinowie są takimi sprawnymi bankowcami, czy nie byłoby rozsądne, gdybyś ostrożnie wszedł w interesy z którymś z nich? Po cichu, po cichutku. - Zobaczyła, jak jego oczy znieruchomiały, a na twarzy pojawił się cień rozanielonego uśmiechu. - Toshi ma dziewiętnaście lat, jest najmądrzejszym z naszych synów i mógłby być figurantem, nel 33 Poniedziałek, l grudnia Wczesnym rankiem Norbert Greyforth wyszedł na pokład statku pocztowego, który opływał właśnie przylądek. Statek przybywał z Hongkongu, przez Szanghaj, a teraz rysowało się przed nim wybrzeże Yokohamy. Norbert był świeżo ogolony, miał na głowie cylinder i nosił ciepły surdut. Natychmiast dostrzegł kapitana wraz z innymi osobami na mostku przed kominem, z którego ciągnął się ku rufie pióropusz gryzącego dymu. Marynarze przygotowywali trzymasztowiec do wejścia do portu: żagle były już zwinięte. Na przednim pokładzie przebywali pasażerowie najtańszych klas, szumowiny z całej Azji, hołota i kombinatorzy. Kulili się pod płóciennymi osłonami. Od reszty statku oddzielała ich zamykana na klucz krata - standardowy na statkach pasażerskich środek ostrożności zapobiegający aktom przemocy z ich strony. Wiał rześki wiatr. Norbertowi odpowiadał jego zapach, pełen świeżości, tak odmienny od smrodu oleju i dymu pod pokładem, gdzie dodatkowo zamkniętą przestrzeń wypełniały pulsujące, przyprawiające o ból głowy odgłosy silnika. "Asian Queen" płynęła pod parą już wiele godzin, zmagając się z przeciwnym wiatrem. Norbert nie znosił parowców, tym razem jednak był zadowolony - na żaglowcu spóźniliby się wiele dni. Odgryzł koniec cygara i wypluł za burtę. Zapalał je starannie, osłaniając rękami płomień. Osiedle wyglądało tak jak zawsze: za płotem, za mostkami na północy i południu samurajskie strażnice i komory celne; dymy z kominów, ludzie na promenadzie, jeźdźcy ćwiczący kuce na torze wyścigowym; w Mieście Pijaków panował normalny bałagan, choć nieco uprzątnięto pozostałości pożarów i trzęsienia ziemi; obok, jakby dla kontrastu, karne szeregi namiotów na urwistym cyplu i oddziały żołnierzy odbywających musztrę. Od czasu do czasu nad morzem rozlegał się dźwięk wojskowej trąbki. Dachy Yoshiwary zerkały przez płot. Norbert poczuł, jak krew napływa mu do lędźwi, o wiele słabiej jednak niż zwykle, gdyż wciąż czuł przesyt po hulankach w Szanghaju, najbogatszym, najbardziej wyuzdanym, najbardziej zwariowanym mieście 3 - Gai-jin cz. II 33 Azji. Nigdzie nie było tak świetnych wyścigów konnych, dziwek, hazardu, barów i europejskiego jedzenia. Nie szkodzi, pomyślał. Podaruję Sako sztukę jedwabiu, pupcia jej zadrga i kto wie? Przesunął wzrokiem po masztach flagowych rozmaitych przedstawicielstw, twardo popatrzył na Struan Building, a potem spojrzał na gmach ich własnej firmy. Z zadowoleniem stwierdził, że podczas jego trzytygodniowej nieobecności ukończono naprawę najwyższego piętra. Ani śladu po pożarze. Nie mógł rozpoznać ludzi wchodzących i wychodzących z domów przy High Street, lecz mignął mu niebieski czepek, krynolina i parasolka - ktoś szedł przez ulicę ku Przedstawicielstwu Francuskiemu. Jest tylko jedna taka osoba, pomyślał. Anielskie Cycki! Prawie czuł otaczający ją zapach perfum. Ciekawe, czy wie o pojedynku. Morgan Brock parsknął rubasznym śmiechem, gdy Norbert go o tym zawiadomił. - Masz moje "tak". Odstrzel mu łeb albo jaja. Zamiast pistoletów uzgodnij morgensterny, a naprawdę zarobisz na premię. Tendry mknęły na spotkanie statku pocztowego. Greyforth kwaśno zauważył, że parowa szalupa Struanów czekała już na fali, pierwsza w kolejce, z Jamiem McFayem na rufie. Szalupa wiosłowa Brocków była następna. Nie szkodzi, już wkrótce wasza szalupa będzie moja, razem z waszym budynkiem, a ty i ci wszyscy cholerni Struanowie znajdziecie się na bruku lub sczezniecie, choć możliwe, że cię zatrudnię, Jamie, tak sobie, po prostu dla zabawy. Potem spostrzegł, że McFay przykłada lornetkę do oczu, i zrozumiał, że tamten go widzi. Zdawkowo pomachał ręką, splunął za burtę i zszedł pod pokład do swej kajuty. - Dzień dobry panu, panie Greyforth - przywitał go Edward Gornt z południowym wdziękiem. Stał w drzwiach kabiny naprzeciwko, wysoki, bardzo szczupły, przystojny dwudziestosiedmioletni szatyn z Wirginii. Miał głęboko osadzone piwne oczy. - Obserwowałem brzeg z tylnego pokładu. Nie ma porównania z Szanghajem, prawda? - W znacznie większym stopniu, niż pan sądzi. Jest pan już spakowany? - Tak, prroszę pana, i gotów jestem przystąpić do dzieła. Jeśli nie liczyć nieznacznej wibracji w "prroszę pana", młody człowiek mówił prawie bez akcentu, miał wymowę bardziej Anglika niż Amerykanina z Południa. - Dobrze. Pan Morgan polecił mi, bym oddał to panu, gdy przybędziemy na miejsce. Norbert wyjął z teczki kopertę i wręczył ją Gorntowi. Im więcej rozmyślał o całej swej wyprawie, tym bardziej czuł się zdumiony. Tyler Brock nie przybył do Szanghaju. Zostawił Greyforthowi krótką notatkę, zalecającą mu, by słuchał jego syna, tak jakby to on sam osobiście wydawał rozkazy. Sir Morgan Brock był brzuchatym łysiejącym mężczyzną, nie tak ordynarnym jak ojciec, 34 lecz obdarzonym równie nieprzyjemnym usposobieniem. W przeciwieństwie do ojca szkolił się w Londynie, na Threadneedle Street, w centrum giełdowego świata i handlu międzynarodowego. Natychmiast po przybyciu Greyfortha Morgan wyłożył mu swój plan pognębienia Struanów. Bezbłędny plan. Przez rok on, jego ojciec i ich współpracownicy w radzie nadzorczej Victoria Bank w Hongkongu skupowali skrypty dłużne Struanów. Teraz, gdy popierała ich cała rada nadzorcza, pozostawało im tylko czekać do trzydziestego stycznia, by przejąć zabezpieczenia długów. W tym dniu bank miał się stać właścicielem całego kramu Struanów, łącznie z kliprami, jako że Morgan postarał się zapanować nad hawajskim rynkiem cukru, z którego wcześniej przebiegle wyrugował właścicieli Noble House, liczących na to, że swe coroczne dochody z tego rynku poświęcą na obsługę długów. Zabójczy cios. I jeszcze jedno, bodaj dotkliwsze uderzenie: Morgan nadzwyczajnie sprytnie przehandlował te zbiory importerom Unii i Konfederatów w zamian za unijne towary i konfederacką bawełnę, przeznaczone na ogromny rynek brytyjski, który wciąż według prawa mógł być obsługiwany jedynie przez statki brytyjskie - ich statki. - To genialny pomysł, gratulacje, sir Morganie - oświadczył Norbert z czcią, gdyż plan czynił z Brocków najbogatszą spółkę handlową w Azji, prawdziwym Noble House, a jego własne pobory wzrosłyby do pięciu tysięcy funtów rocznie. - Norbercie, wykupimy Struanów od banku po dziesięć pensów za funta, to dogadane, ich flotę, wszystko - oświadczył sir Morgan, a jego ogromny brzuch trząsł się ze śmiechu. - Ty wkrótce przechodzisz na emeryturę, a my odwdzięczymy ci się za służbę. Jeśli w Yokohamie wszystko pójdzie gładko, pomyślimy o dodatkowej premii pięciu tysięcy funtów rocznie. Opiekuj się młodym Edwardem i wszystko mu pokaż. - W jakim celu? - spytał. Zrobiła na nim wrażenie perspektywa tylu pieniędzy zalewających go każdego roku. - W jakim mi się spodoba - odparł szorstko sir Morgan. - Ale skoro już zapytujesz, może mi się zachce, by wziął Japonię, kiedy odejdziesz, jeśli się nada. Rothwell daje mu miesiąc wolnego, to dużo czasu, by chłopak się zdecydował, może przejmie od ciebie interes, kiedy się wycofasz. Rothwell, gdzie od trzech lat pracował Gornt, był jedną z najstarszych spółek w Szanghaju. Współpracowali z firmą Cooper-Tillman, największą amerykańską spółką handlową w Chinach, z którą zarówno Brockowie, jak i Struanowie prowadzili rozległe interesy. - Sądzi pan, że jest wystarczająco doświadczony? - Postaraj się, żeby nabrał doświadczenia, nim ty odejdziesz. To twoje zadanie, ucz go, żeby był twardy. Nie złam go, nie chcę, by się wystraszył, nie zapominaj o tym! - Ile mam mu powiedzieć? 35 - Wszystko o naszych interesach z Japońcami - oświadczył sir Morgan po chwili namysłu. - O planach sprzedaży broni i planach przemytu opium, jeśli te psubraty w Parlamencie przeprowadzą to, co chcą. Opowiedz o twoich pomysłach, żeby rozpocząć handel opium i o złamaniu każdego embarga, jakie zostanie nałożone. Nie mów nic o prowokowaniu Struana ani o planach ich zmiażdżenia. On i tak wie, co trzeba, u Rothwella ich nie kochają, wie, jakie to w gruncie rzeczy dranie i jakie świństwa wyprawiał stary Dirk, o zamordowaniu mego przyrodniego brata i innych sprawkach. To dobry chłopak, więc powiedz mu, co ci się podoba, ale nie o cukrze! - Jak pan sobie życzy, sir Morganie. Co z tym całym bilonem i papierami, które przywiozłem? Muszę mieć w zamian jakąś gotówkę, bym mógł zapłacić za broń, jedwab i inne towary. - Wyślę z Hongkongu, kiedy tam wrócę. Bardzo sprytnie wykolegowałeś Struanów z tej japońskiej koncesji na poszukiwanie złota, Norbercie. Jeśli będzie z tego szmal, dostaniesz swoją dolę. Co do Edwarda, po miesiącu wyślij go do Hongkongu z poufnym raportem dla Staruszka. Lubię chłopaka, bardzo go cenią w Szanghaju u Rothwella. I jest synem mego starego przyjaciela. Norbert zastanawiał się, co to za stary przyjaciel i jakiż to dług zaciągnął u niego sir Morgan, że zadaje sobie aż tyle trudu. Świadczenie komuś grzeczności stanowczo nie leżało w jego naturze. Greyforth był jednak zbyt sprytny, by o to pytać, wolał trzymać język za zębami. Z zadowoleniem myślał, że wreszcie dobiega końca czas, gdy bezustannie musiał zabiegać o przychylność Brocków. Edward Gornt okazał się dość miły. Małomówny, dobry słuchacz, bardziej przypominał Anglika niż Amerykanina i co w Azji stanowiło rzadkość, był niepijący. Greyforth natychmiast ocenił, że Gornt nie nadaje się zupełnie do twardego, ryzykownego i mocno podlewanego alkoholem handlu z Chinami, że jest słabiutki we wszystkim oprócz gry w karty. Wyjątkowo dobrze grał w brydża i miał szczęście w pokerze - w Azji umiejętności niezwykle cenne, lecz w jego wypadku tylko teoretycznie, gdyż nie grywał o wysokie stawki.Norbert żywił głębokie przekonanie, że Edward Gornt nie sprawdzi się u Brocków i nic w czasie całej podróży nie wpłynęło na zmianę tej oceny. Od czasu do czasu dostrzegał co prawda w jego oczach dziwny wyraz. Ten psubrat to słabiak, zupełnie nie orientuje się w sytuacji i zdaje sobie z tego sprawę, myślał teraz, obserwując, jak tamten czyta list Morgana. Nie szkodzi, jeśli już ktokolwiek może sprawić, by dorósł, to właśnie ja. Gornt złożył list i schował go do kieszeni razem z wyjętym z koperty zwitkiem banknotów. - Sir Morgan jest taki hojny, prawda? - rzekł z uśmiechem. - Nigdy bym nie pomyślał, że on... Nie mogę się doczekać początku nauki. Lubię pracę, lubię działać i postaram się wszystko zrobić, by był pan ze mnie zadowolony, ale wciąż nie jestem pewien, czy powinienem opuścić firmę 36 Rothwell... W każdym razie, nigdy nie myślałem, że może być w ogóle brana pod uwagę taka możliwość, abym kierował filią Brocków w Japonii, kiedy pan się wycofa. Nigdy. - Sir Morgan jest twardym szefem, trudno go zadowolić, naszego tai-pana tak samo, ale jest rzetelny, jeśli się robi to, co każe. Miesiąc wystarczy. Czy umie pan obchodzić się z bronią? - O, tak. To niespodziewane jednoznaczne potwierdzenie zdziwiło Norberta. - Jakiego typu? - Z pistoletami, karabinami, strzelbami. - Gornt znowu się uśmiechnął. - Nigdy nikogo nie zabiłem, nawet Indianina, ale przed laty byłem drugi w Richmondzie w strzelaniu do rzutków. - Przez twarz przemknął mu cień. - Właśnie wtedy pojechałem do Londynu, by pracować u Brocków. - Nie chciał pan wyjeżdżać? Nie podobał się panu Londyn? - I tak, i nie. Moja matka zmarła, ojciec zaś sądził, że będzie najlepiej, jeśli poobracam się w świecie, a można powiedzieć, iż Londyn to środek świata. Londyn okazał się wspaniały, sir Morgan naprawdę miły. Nie znam bardziej uprzejmego człowieka. Norbert czekał, lecz Gornt pogrążył się w myślach i nie powiedział nic więcej. Greyforth wiedział tylko, że Gornt razem z najmłodszym synem Brocka, Tomem, odbył pomyślnie roczny staż w firmie, a potem załatwiono mu posadę u Rothwella. - Czy zna pan Dmitriego Syborodina, który prowadzi tu filię Coopera--Tillmana? - Nie, prroszę pana. Tylko ze słyszenia. Moi rodzice znali Judith Tillman, wdowę po jednym ze współzałożycieli. - Oczy Gornta zwęziły się i Norbert dostrzegł w nich znowu coś dziwnego. - Też nie lubiła Dirka Struana, nienawidziła go w gruncie rzeczy, obwiniała za śmierć swego męża. Grzechy ojców przechodzą na następne pokolenia, prawda? - Rzeczywiście, przechodzą. - Norbert się zaśmiał. - O kim pan mówił, prroszę pana? O Dmitrim Syborodinie? - Polubi go pan, też jest z Południa. - Ozwał się dzwon obwieszczający, że przybili do brzegu. - Zejdźmy ze statku, wkrótce będzie miał pan sporo zajęć. - Człowiek chce widzieć tai-pan, heja? - spytała Ah Tok. - Ajajaj, matko, mów jak osoba cywilizowana, nie szwargocz - odrzekł Malcolm po kantońsku. Stał w oknie gabinetu z lornetką w ręce i obserwował, jak ze statku pocztowego schodzą pasażerowie. Zauważył już Norberta Greyfortha i czuł się naprawdę znakomicie. - Co za mężczyzna? - Cudzoziemski diabeł, bonza, po którego posłałeś, cuchnący bonza - 37 wymamrotała. - Twoja stara matka pracuje bardzo ciężko, a jej syn nie słucha! Powinniśmy jechać do domu. - Ajajaj, zabroniłem ci wspominać o powrocie do domu - odparł ostro - zrób to jeszcze raz, a zapakuję cię na najbliższą brudną małą łódkę, gdzie wyrzygasz serce, jeśli w ogóle masz serce, a co najmniej połknie cię Bóg Morza! Wpuść cudzoziemskiego diabła.Przez twarz Malcolma przebiegł uśmiech i wróciło mu nieco dobrego humoru. Poszła zrzędząc. Od wielu dni nudziła wciąż o powrocie do Hongkongu, choć ciągle powtarzał, by przestała. Ona jednak uparła się i był pewien, że Ah Tok z polecenia Gordona Czena usiłuje dręczeniem wymusić, by jej posłuchał. - Nie wrócę, dopóki nie będę gotów, psiakrew. - Pokuśtykał do biurka, ciesząc się, że wkrótce wyrówna rachunki z Norbertem i cały jego wspaniały plan zostanie wprowadzony w życie. - Ach, dzień dobry, wielebny ojcze Tweet. To miłe, że się ojciec pośpieszył? Sherry? - Dziękuję panu, ee... tai-panie, niech pana Bóg błogosławi. Pochłonął sherry jednym nerwowym haustem, choć Struan z rozmysłem nalał duży kieliszek. - Doskonałe, ee... tai-panie. A, tak, dzięki, napiję się jeszcze odrobinę, niech pana Bóg błogosławi. - Nieporządnie wyglądający mężczyzna usadowił się na wysokim krześle uśmiechając się ze skrępowaniem. Brodę miał poplamioną tytoniem. - Co mogę dla pana zrobić? - To dotyczy mnie i panny Angelique. Chciałbym, by dał nam ojciec ślub. W przyszłym tygodniu. - Co? - Wielebny Michaelmas Tweet omal nie upuścił kieliszka. - To niemożliwe - wyjąkał, szczękając sztucznymi zębami. - Wcale nie. Choć zwykle zapowiedzi czyta się w czasie trzech kolejnych niedziel, było wiele precedensów ograniczenia się tylko do jednej. - Ale ja nie mogę, jest pan niepełnoletni, ona też i co gorsza, katoliczka... W żaden sposób nie mogę. - Ależ może ojciec. - Z pewnością siebie Malcolm zacytował informację udzieloną przez Heavenly'ego Skye'a, przezywanego "Niebiańskim", jedynego prawnika w Yokohamie, a jednocześnie koronera i agenta ubezpieczeniowego. - Fakt, że jestem niepełnoletni, ma znaczenie tylko w Zjednoczonym Królestwie, a nie w koloniach czy za granicą, i to jedynie wtedy, gdyby żył ojciec. To, że ona jest katoliczką, nie ma znaczenia, jeśli ja się tym nie przejmuję. To kończy sprawę. Wtorek, dziewiątego. Bardzo pomyślna data dla zaślubin. Nie będziemy o tym wcześniej rozgłaszać i właśnie tego dnia to nastąpi. Ku rozbawieniu Malcolma usta Michaelmasa Tweeta otwierały się i zamykały jak u ryby, lecz nie wychodził z nich żaden dźwięk. Trzęsąc się, duchowny niepewnie wstał, nalał sobie ponownie sherry, wychylił kieliszek i znowu opadł na krzesło. 38 - Nie mogę. - Och, ale pytałem o opinię prawnika i powiedział mi, że ojciec może. Mam również zamiar zasilać ojca i kościół coroczną kwotą pięciuset gwinei - obiecał, pewien, że go skusił, gdyż suma była trzy lub cztery razy wyższa od jego obecnej pensji i dwukrotnie przewyższała sumę wymienioną przez Skye'a: "Tylko nie zepsuj tego starego pierdoły!" - Pójdziemy w niedzielę do kościoła, by wysłuchać zapowiedzi, wtorek to piękny dzień, tego samego dnia dostanie ojciec sto gwinei zaliczki za swój trud. Dziękuję, wielebny ojcze. - Wstał, lecz Tweet nie poruszył się i Struan dostrzegł łzy w oczach duchownego. - Na Boga, o cóż chodzi? - Po prostu nie mogę spełnić pańskiej prośby - wyrzucił z siebie Tweet. - To... to jest niemożliwe. Widzi pan... nawet jeśli ta opinia prawna jest prawidłowa, w co eee... wątpię... pańska matka napisała do mnie, przysłała formalny list ostatnią pocztą, mówiący, że... pański ojciec uczynił ją pańskim prawnym kuratorem i że zabroniono panu się żenić. - Łzy płynęły mu po policzkach, a kaprawe oczka nabiegły krwią. - Dobry Boże w Niebiesiech, to olbrzymie pieniądze, nigdy o takich nie marzyłem, ale nie mogę, nie mogę postąpić wbrew prawu ani wbrew jej woli, dobry Boże, nie! - Tysiąc gwinei. - O Boże, nie, nie - wybuchnął udręczony mężczyzna - mimo że bardzo potrzebuję pieniędzy... czy pan nie widzi, że to małżeństwo nie byłoby legalne, byłoby sprzeczne z prawem kościelnym. Bóg to widzi, jestem największym grzesznikiem ze wszystkich, ale nie mogę, poza tym jeśli ona napisała do mnie, z pewnością napisała również i do sir Williama, a tylko on może usankcjonować takie małżeństwo. Niech mi Bóg wybaczy, nie mogę... - Kuśtykając wyszedł z pokoju. Malcolm patrzył w ślad za nim. Oniemiały, czuł w mózgu pustkę. Gabinet wydał mu się ponury jak grobowiec. Plan, który ułożyli ze Skye'em, był idealny. Ślub odbyłby się po cichu, w obecności tylko Jamiego i może Dmit-riego, a następnie natychmiast po pojedynku Struan popłynąłby do Hongkongu i zjawił się tam na długo przed Bożym Narodzeniem, tak jak matka prosiła i zanim dotarłaby do niej jakakolwiek wiadomość. Angelique wsiadłaby na następny statek. - Tego, co Bóg złączył, niech żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie waży się rozłączyć - zaintonował Skye na zakończenie swej konsultacji. - Doskonałe! Wprost doskonałe, Niebiański. - Dziękuję, tai-panie. Honorarium wynosi pięćdziesiąt gwinei. Czy mogę dostać eee... pierwszą ratę, w gotówce, jeśli pan tak łaskaw. Pięćdziesiąt gwinei było sumą skandaliczną. Mimo to Malcolm dał mu dziesięć suwerenów i bony Noble House na resztę, po czym poszedł do domu. Czuł się tak lekko na duszy, jak nie czuł się od tygodni. - Jesteś w doskonałym nastroju, Malcolmie. Jakieś dobre wieści? 39 - Tak, kochanie, lecz podzielę się nimi z tobą jutro. Kiedy zobaczymy nasze zdjęcie? Twoja suknia była naprawdę wspaniała. - Wywołanie tego, co tam trzeba wywołać, zabiera mnóstwo czasu. Może jutro. Wyglądałeś tak przystojnie. - Wspaniale. Myślę, że powinniśmy wyprawić przyjęcie... Ale teraz, kiedy wszystko przygotowano do wieczornego przyjęcia, nie będzie już tak wspaniale. Może jakimś sposobem uda się zmusić Tweeta? Czy nie powinien zaatakować go jutro, kiedy minie mu szok? Zadzwonił. - Tak, tai-panie? - Pobiegnij do katolickiego kościoła, Vargas, i odszukaj ojca Leo. Spytaj go, czy mógłby na chwilę tu wpaść. - Dobrze, tai-panie. Kiedy ma przyjść? - Teraz, jak najszybciej. - Teraz, tai-panie? Ale jest pora obia... - Teraz, psiakrew! - krzyknął Malcolm. Wezbrała w nim irytacja, że musi prosić innych, by wykonywali najprostsze zadania, które przed wypadkiem na Tokaido mógł wykonać sam. Niech piekło pochłonie te świnie, niech piekło pochłonie Tokaido! To dla mnie jak p.n.e. i n.e., tylko że teraz jest źle, a nie dobrze. - Pośpiesz się! Vargas wybiegł blady jak ściana. Malcolm czekał i dumał, jak by tu przymusić Tweeta. Jego myśli wędrowały swobodnie i w miarę jak upływały minuty, robił się coraz bardziej wściekły i coraz bardziej zdecydowany. - Ojciec Leo, tai-panie. - Vargas przepuścił księdza i zamknął za nim drzwi. Duchowny usiłował ukryć zdenerwowanie. Kilkakrotnie już wyruszał do Struanów, by przedyskutować z senhorem jego przejście na katolicyzm, lecz za każdym razem coś go powstrzymywało. Obiecywał sobie, że zrobi to jutro, ale znów nic z tego nie wychodziło. Obawiał się, że popełni błąd, że słowa go zawiodą. Zdesperowany zwrócił się do Andre Poncina, by ten zorganizował spotkanie, i był zaszokowany jego reakcją, a potem opinią samego francuskiego ministra - z którym rozmawiał bardzo rzadko. Obaj uznali, że taka rozmowa byłaby przedwczesna. Stwierdzili też, że sprawy boskie wymagają cierpliwości i ostrożności, i zakazali poruszać tę sprawę ze Struanem. - Dzień dobry - rzekł Malcolm słabym głosem. Żaden kupiec protestancki nigdy dotąd nie zaprosił ojca Leo do swego gabinetu. Cały świat protestancki zajmował wrogą postawę wobec katolików i ich kapłanów. Oskarżano ich o krwawe pogromy i wojny religijne, wytykano im żelazną dyscyplinę, jaką stosowali wobec swych konwertytów i zdominowanych przez siebie krajów. Katolicy w tym samym stopniu nienawidzili protestantów - heretyków, według nauki katolickiej. - Niech cię Bóg błogosławi - wymamrotał na próbę ojciec Leo. Zanim wyszedł ze swego małego bungalowu przy kościele, odmówił pośpiesznie 40 pacierz, prosząc Boga, by wezwanie dotyczyło spraw, o które tak gorąco się modlił. - Tak, mój synu? - Chciałbym... proszę, by pan udzielił ślubu Angelique i mnie. Malcolm zdumiał się, że jego głos brzmi tak spokojnie. Nagle ogarnęło go przerażenie, że o tym w ogóle mówi, że naprawdę posłał po duchownego. Rozumiał przecież jasno następstwa tego, o co poprosił - matka dostanie szału, nasi przyjaciele i nasz cały świat uzna, że kompletnie zwariowałem... - Bogu niech będą dzięki - wybuchnął ojciec Leo ekstatycznie. Zamknął oczy, uniósł ramiona ku niebu i mówił po portugalsku: - Jak cudowne są drogi boże. Dziękuję, żeś raczył odpowiedzieć na me pacierze, spraw, bym był wart Twojej łaski! - Co takiego? - Malcolm wytrzeszczył oczy. - Ach, senhor, proszę mi wybaczyć - rzekł duchowny, znowu po angielsku. - Dziękowałem tylko Bogu, że w swej dobroci ukazał panu światło. - Ach, tak. Sherry? - Tylko to przyszło Malcolmowi do głowy. - Dzięki ci, synu, ale może pierwej byś się ze mną pomodlił? Kapłan podszedł bliżej, ukląkł, zamknął oczy i złożył dłonie do pacierza. Malcolm był zakłopotany wylewnością duchownego; nie przywiązywał znaczenia do tych pacierzy, zamknął więc oczy i odmówił krótką modlitwę, pewien, że Bóg zrozumie to chwilowe odstępstwo. Nie mógł klęknąć, pozostał zatem w pozycji siedzącej. Usiłował przekonać sam siebie, że nakłanianie księdza, by wyświadczył mu tę przysługę, jest jak najbardziej w porządku. To nieważne, że te zaślubiny prawdopodobnie nie będą liczyły się w jego świecie. Liczyłyby się dla Angelique. Będzie mogła z czystym sumieniem dzielić z nim małżeńskie łoże. I gdy tylko uspokoi się początkowa burza w Hongkongu i matka zostanie pokonana... a nawet jeśli nie zostanie pokonana, to on w maju osiągnie odpowiedni wiek i właściwa ceremonia naprawi tę małą niestosowność. Na wpół odemknął oczy. Ojciec Leo był pochłonięty łacińskim mamrotaniem. Pacierz się ciągnął, a po nim błogosławieństwa. Kiedy wszystko dobiegło końca, ojciec Leo wstał. Jego oczy jak ziarnka kawy błysnęły nad śniadymi policzkami. - Proszę, niech mi senhor pozwoli nalać sherry, to złagodzi pański ból. Przecież teraz jestem również pańskim sługą - oznajmił dobrodusznie. - Co z pańskimi ranami? Jak się pan czuje? - Nieźle. A teraz... - Malcolm nie mógł się zdobyć na to, by mówić do niego "ojcze". - Teraz, co do małżeństwa, są... - Będzie zawarte, synu, wspaniale zawarte, obiecuję. - Jak cudowne jest dzieło boże, myślał. Nie złamałem obietnicy danej francuskiemu ministrowi, Bóg sam przywiódł do mnie tego biednego młodzieńca. - Niech się senhor nie martwi, to wola Pana, że mnie senhor o to poprosił, i zostanie to uczynione ku boskiej chwale. - Podał Struanowi pełny kieliszek i nalał sobie również, rozchlapując trochę wina. - Za pańskie przyszłe szczęście i za laskę bożą! 41 Wypił i usiadł na krześle. Promieniał taką serdecznością, że Malcolm poczuł się jeszcze bardziej nieswojo - przecież dopiero przed chwilą z tego samego miejsca odrzucono jego prośbę. - Co do pańskiego ślubu, będzie świetny, najwspanialszy. - Kapłan wprost kipiał entuzjazmem, a Malcolm jeszcze bardziej upadł na duchu, gdyż pragnął, by ten tymczasowy ślub odbył się po cichu. - Musimy mieć chór i organy, nowe szaty i srebrne kielichy do komunii, ale zanim przejdziemy do szczegółów, mój synu, trzeba omówić wspaniałą przyszłość. Na przykład dzieci. Teraz zostaną zbawione i jako katolicy ocalone od czyśćca i od wieczystych piekielnych mąk. - Tak. - Malcolm odchrząknął. - Niech pan posłucha, ślub powinien się odbyć w przyszłym tygodniu, najlepiej we wtorek. Ojciec Leo zamrugał. - Ale nawrócenie, mój synu. Jest ono czasochłonne i... - Ja... cóż, nie chcę się nawrócić... jeszcze nie, choć zgadzam się, by dzieci były katolikami. - Wszystkie zostaną należycie wychowane i będą dość inteligentne, by same wybrać, kiedy dorosną... przekonywał sam siebie Malcolm. Nad czym się zastanawiam? Przecież wcześniej zostaniemy właściwie zaślubieni, we właściwym kościele. - Proszę, niech to się odbędzie w przyszłym tygodniu, wtorek jest najodpowiedniejszy. - Nie ma pan zamiaru przejść na prawdziwą wiarę? - Z oczu kapłana zniknął uśmiech. - Co się stanie z pańską nieśmiertelną duszą? - Nie, nie, dziękuję, w tej chwili nie. Z pewnością... z pewnością zastanowię się nad tym. Te... te dusze dzieci... to bardzo ważne... - Malcolm usiłować mówić bardziej logicznie. - Teraz, co do małżeństwa, chciałbym, by była to osobista, prosta ceremonia, wtorek to cu... - Ale pańska nieśmiertelna dusza, mój synu. Bóg pana oświecił, pańska dusza jest jeszcze ważniejsza niż to małżeństwo. - Z pewnością się nad tym zastanowię. Tak, zastanowię się... Teraz, co do ślubu. Wtorek byłby idealny. Kapłan zdjął okulary. W głowie kotłowały mu się radość, nadzieja, obawy. I zapalały sygnały ostrzegawcze. - Ale, mój synu, to niemożliwe, i to z wielu względów. Dziewczyna nie jest pełnoletnia, prawda? Trzeba uzyskać aprobatę jej ojca, potwierdzić dokumenty. Pan również, prawda? - Niepełnoletni? - Malcolm uśmiechnął się z przymusem. - W moim przypadku nie ma to znaczenia... skoro ojciec nie żyje. To... takie jest angielskie prawo. Sprawdziłem... potwierdził to pan Skye. - Omal nie dodał "Niebiański". Zwymyślał się w duchu, gdyż nagle przypomniał sobie, co mówiła mu Angelique: ojciec Leo nienawidził tego człowieka, nienawidził nawet jego przydomku, twierdził, że Skye, jawny agnostyk, to chodząca obrzydliwość. - Ten pan? - głos ojca Leo stwardniał. - Jego twierdzenie z pewnością 42 musi jeszcze zostać zaaprobowane przez sir Williama. Pan Skye nie zasługuje na zaufanie. Co się zaś tyczy ojca senhority, może on przecież przyjechać z Bangkoku, prawda? - On... chyba wrócił do Francji. Jego obecność nie będzie konieczna, jestem pewien, że pan Seratard może go w tej roli zastąpić. Wtorek to idealny dzień. - Ależ, mój synu, po co ten pośpiech, jesteście oboje młodzi, tyle życia przed wami. Trzeba pomyśleć o twej duszy, synu. - Ojciec Leo próbował się uśmiechnąć. - To ręka boża, że pan po mnie posłał, za miesiąc czy dwa pan... - Nie, nie za miesiąc czy dwa - oświadczył Malcolm stłumionym głosem, bliski wybuchu. - Prosiłbym we wtorek lub środę. - Rozważ to jeszcze raz, mój synu, twa nieśmiertelna dusza powinna... - Zostawmy w spokoju moją duszę... - Malcolm przerwał, by wziąć się w garść. - Zamierzałem obdarować kościół... choć obecnie nie jest moim kościołem... zamierzałem obdarować go hojnie. Ojciec Leo zauważył, w jaki sposób wypowiedziano słowo "obecnie" i słowo "hojnie". Ani na chwilę nie opuszczała go świadomość, że praca dla Boga tu, na ziemi, wymaga praktycznych sług i pragmatycznych rozwiązań. Oraz funduszy. I wpływów. A źródłem obu tych podstawowych rzeczy byli tylko wysoko urodzeni i bogaci. Nie musiał sobie przypominać, że tai-pan Noble House łączy obie te cechy, ani o tym, że dziś już zrobiono ogromny krok w służbie Pańskiej: poproszono go o przysługę, a dzieci z tego związku zostaną zbawione, nawet jeśli ów biedny grzesznik będzie smażył się w ogniu. Z przerażeniem myślał o Struanie i o tych wszystkich, którzy niepotrzebnie będą cierpieli wieczne męki, a przecież zbawienie tak łatwo osiągnąć. Przestał się zastanawiać nad tym problemem. Wola boża to wola boża. - Ślub się odbędzie, mój synu, nie żyw żadnych obaw na ten temat, obiecuję... lecz nie w przyszłym tygodniu ani za dwa tygodnie. Jest zbyt wiele przeszkód. Malcolm czuł, że za chwilę pęknie mu serce. - Boże Wszechmogący, jeśli nie w przyszłym tygodniu lub najpóźniej w następnym, to wszystko na nic, to musi się wtedy odbyć... albo nic z tego. - Ale dlaczego? I dlaczego cichy ślub, mój synu? - To musi się wtedy odbyć albo nic z tego - powtórzył Malcolm z wykrzywioną twarzą. - Przekona się pan, że jestem dobrym przyjacielem... Potrzebuję pańskiej pomocy... Na litość boską, to taka prosta rzecz, udzielić nam ślubu! - Tak, prosta dla Boga, lecz nie dla nas, mój synu. - Duchowny westchnął i wstał. - Będę prosił Pana o radę. Wątpię w to... ale może. Może. Muszę zyskać całkowitą pewność. Te słowa wciąż dźwięczały w powietrzu. 43 - Przykro mi, tai-panie, że oblewam fekaliami pański bukiet róż - stwierdził Niebiański Skye, składając dłonie w piramidkę. Siedział rozwalony za biurkiem w swym obskurnym małym gabinecie. - Skoro jednak prosi mnie pan o poradę zawodową, stwierdzam, że nie należy ufać ojcu Leo ani na jotę, chyba że się pan nawróci. W żaden sposób nie zdąży się z ceremonią na czas i nie doradzałbym tej drogi. Stanowczo odradzam. Będzie pana zwodził jak błędny ognik, kolejne terminy miną i to dopiero pana naprawdę upupi. - Więc na miłość boską, cóż mam robić? Skye zawahał się. Przedmuchał pękaty nos, oczyścił małe binokle - ulubiony wybieg, by zyskać na czasie, uspokoić się, zatuszować potknięcie lub jak w tym wypadku, powstrzymać szeroki, promienny uśmiech. Po raz pierwszy ktoś ważny prosił go o radę. Swój własny szyld --"H. Skye Esq., dawniej u Moodle'a, Putfielda i Leecha, adwokatów i radców prawnych. Inns of Court, Londyn" - wywiesił dziesięć lat temu w Kalkucie, potem był Hongkong, a teraz tutaj. I być może wreszcie trafił mu się idealny klient: ogarnięty niepokojem bogaty człowiek, którego prosty problem z czasem może się coraz bardziej komplikować, odsłaniając wciąż nowe możliwości, i tak aż po grób. I oczywiście wysokie honoraria za podsunięcie rozmaitych rozwiązań, a istniało ich przecież wiele. Niektóre dobre, inne trochę na siłę. - Nie mógł pan wymyślić gorszego pasztetu niż ten, z jakim mamy do czynienia - rzekł poważnie. Grał dobrze swą rolę. Lubił i podziwiał tego młodzieńca, nie tylko jako klienta. Postanowił podpowiedzieć mu rozwiązanie. - To jest jak węzeł gordyjski, prawda? Malcolm czuł się nieszczęśliwy. Niebiański najwyraźniej ma rację. Nie można obdarzać zaufaniem ojca Leo. Nawet gdybym się nawrócił... nie, nie mogę tego zrobić, to byłoby już nadto... - Węzeł? - podniósł wzrok. - Węzeł gordyjski? Został rozwiązany! Ulisses przeciął go na pół. Nie, to był Herkules! - Przepraszam, Aleksander Wielki w trzysta trzydziestym trzecim roku przed naszą erą. - Nie ma znaczenia, kto to zrobił... Niebiański, pomóż mi przeciąć ten węzeł, a zyskasz moją dozgonną wdzięczność i pięćset gwinei... Nad Osiedlem rozległ się echem wystrzał z działa sygnałowego kapitana portu. Wyjrzeli przez małe okno - gabinet Skye'a mieścił się przy magazynie w budynku należącym do Lunkchurcha. Pokój był zapchany książkami, a jego okna wychodziły na morze. Zobaczyli flotę opływającą przylądek. Statki sunęły w linii za okrętem flagowym, widok, który napełnił Malcolma i Skye'a radością i dumą. Z wybrzeża i ze statków zabrzmiały saluty armatnie, najgłośniej z HMS "Pearl". Odpowiadały mu działa pozostałych okrętów. - Teraz możemy już załatwić Japońców i spać spokojnie - stwierdził Skye. W okrężny sposób powrócił do omawianych spraw. Zazdrościł Malcolmowi Angelique, ale postanowił im pomóc. - Nietrudno rozwiązać problem z Japońcami, Wiluś musi tylko zacząć działać bezpośrednio i stanowczo: 44 żelazną pięść w żelaznej, albo welwetowej, rękawicy można zastosować w większości, jeśli nie we wszystkich przypadkach. Również i w pańskim. Malcolm Struan spojrzał na niego badawczo. - W jaki sposób? Jeżeli rozwiąże pan mój problem, będzie pan mógł... sam określić honorarium. - Ze znużeniem sięgnął po laski. - W granicach rozsądku. - Chwileczkę, tai-panie. Skye gorliwie polerując okulary, myślał gorączkowo. Moje honorarium nie będzie się składać tylko z pieniędzy. Nie w przypadku Noble House. Dzięki twoim wpływom pomożesz mi zostać sędzią w Hongkongu, ach, co to będzie za radość. Pytanie tylko, czy mam już teraz ujawnić rozwiązanie czy czekać i ryzykować stratę inicjatywy. Z całą pewnością nie! Turkaweczka w łóżku warta więcej niż dwie w Yoshiwarze. Nasadził binokle na koniec nosa. Okulary zdawały się zatapiać w jego różowej dziecinnej twarzy. - Przyszedł mi do głowy nieoczekiwany pomysł, tai-panie. Może udałoby się rozwiązać ten problem w takim terminie, jaki panu odpowiada. Mógłby pan zrobić to samo, co pańska matka. Malcolm przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi, potem koncepcja Niebiańskiego stała się jasna. - Och, sugeruje pan, żeby uciec? Myślałem o tym, jak Boga kocham - oświadczył z irytacją. - Ale dokąd i kto poprowadziłby ceremonię, jesteśmy milion mil od Makau. - Co z tym ma wspólnego Makau? - spytał Skye. - Wszyscy wiedzą, że matka i ojciec uciekli i pobrali się w angielskim kościele w Makau. Ceremonia odbyła się cicho i szybko dzięki wpływom mego dziadka. Skye uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Taką wersję rozpowszechniono, ale to nieprawda. Ten wasz Orlov udzielił im ślubu na pokładzie klipra "China Cloud" w czasie rejsu z Makau do Hongkongu. Pański dziadek uczynił pańskiego ojca kapitanem na tę krótką podróż, a jak panu wiadomo, tai-panowie ustanowili zasadę, że podczas rejsu rozkazy kapitana są prawem statku. - Nie wierzę. - Struan wytrzeszczył na niego oczy. - Podstawowa cecha dobrego prawnika, a ja nim jestem, panie Struan, to być dobrym słuchaczem. Drugą jest wyczucie faktów i tajemnic, a trzecią dyskrecja. To bardzo ważne, by wiedzieć jak najwięcej o najbardziej wpływowych potencjalnych klientach, można im wtedy lepiej pomóc w przeciwnościach losu. - Skye wziął szczyptę tabaki i kichnął. - Noble House jest pierwszą firmą w Azji, więc kiedy przybyłem do Hongkongu, chciałem odsiać fakty od legend o Struanach, Brockach, o Amerykaninie Cooperze i jego wspólniku Wilfie Tillmanie, nawet o tym Rosjaninie Siergiejewie. Myślę... - przerwał. Jego klient patrzył szklistymi oczami w dal. Nie słuchał. Pochłonęło go z pewnością rysujące się jasno rozwiązanie problemu. - Panie Struan! 45 - Och, przepraszam. O czym pan mówił? - Jestem uszczęśliwiony, że mogłem przedstawić panu drogę wyjścia z sytuacji. Są oczywiście pewne trudności, ale ma pan statki, a kapitan brytyjskiego statku, w pewnych sytuacjach, może udzielić ślubu. Pan jest tai-panem, a zatem może tego zażądać. Quod erat demonstrandum. - Niebiański, jest pan fantastyczny - wybuchnął Malcolm. - Fantastyczny! Ma pan pewność, absolutną pewność co do mego ojca i matki? - Tak. Jednym z moich informatorów był Morley Skinner, właściciel "Oriental Times", żyjący za czasów Dirka Struana starzec, który lubił plotkować o dawnych czasach. Mówiła mi o tym również pani Fortheringill, nim zmarła. Czy zauważył pan, jak niewiele osób jest zainteresowanych opowieściami starych ludzi, którzy przecież rzeczywiście byli świadkami rozmaitych wydarzeń? Skinner zmarł osiem lat temu. Znał go pan? - Nie. - Nadzieje Malcolma nieco przygasły. - Gdyby ta historia była prawdziwa, znaliby ją wszyscy w Hongkongu. - Dirk Struan postanowił ją zatuszować. Zdecydował, że dla reputacji rodziny lepszy będzie "cichy, spokojny ślub". Był dość potężny, by to przeprowadzić, skłonił nawet Brocków do zgody. To prawda. - Ale jeśli on... - Malcolm przerwał, a jego twarz przyjemnie się rozjaśniła. - Przecież to bez znaczenia, prawda czy nie. - Przeciwnie. Prawda jest czymś ogromnie ważnym, gdyż stanowi dla pana tarczę przeciwko zarzutom matki. Zrobi pan tylko to samo, co ona, pójdzie pan za jej przykładem. - Mój Boże, Niebiański, znowu ma pan rację. Czy są na to dowody? - spytał Malcolm jeszcze bardziej podekscytowany. Oczywiście, głuptasie, pomyślał Skye, ale nie dostaniesz wszystkiego od razu. - Tak, w Hongkongu. Potrzebuję pieniędzy, a conto mego honorarium, jeśli miałbym zaraz tam pojechać. Powiedzmy, pięć tysięcy, w czym zawiera się cena za dostarczenie materiałów... i oczywiście z gwarancją, że moje rozwiązanie przetnie pański węzeł gordyjski. Zanim pan tam dotrze po ślubie, zgromadzę wszystkie potrzebne dowody. - Boże w Niebiesiech, a ja myślałem, że jestem zgubiony! - Malcolm znowu opadł na krzesło. Teraz już nic go nie powstrzyma. To przegnało z jego mózgu różnorakie widma: demony nocy, demony z przeszłości i te przyszłe. - Jakie inne "fakty" dotyczące mnie i przeszłości są panu wiadome? - Jest ich mnóstwo, panie Struan - odrzekł z uśmiechem Skye. - Cenne, ale nie pora na nie. Malcolm Struan zmierzał do domu. Dawno już nie był tak szczęśliwy. Laski i ból absorbowały go mniej niż zwykle. A czemuż by nie? - prawie śpiewał na głos. W przyszłym tygodniu poślubię 46 najpiękniejszą na świecie dziewczynę, matka zostanie przerobiona, że nie trzeba lepiej - nie mogę się doczekać chwili, gdy zobaczę jej minę. Dzisiaj wydaję przyjęcie, które uczci te wydarzenia, a Norbert wrócił w idealnym momencie, bym wysłał go w zaświaty na spotkanie ze Stwórcą. - Ajajaj! Dobrodusznie machał przechodzącym i pozdrawiał ich. Był powszechnie lubiany i wielu mu współczuło. Szanowano go jako tai-pana Noble House, a jeszcze bardziej zazdroszczono, że zostanie ukochanym mężem ulubienicy całego Osiedla. Słońce wyjrzało zza obłoków. Morze się roziskrzyło. Flota wpływała do zatoki. Tender sir Williama, napędzany wiosłami, mknął ku okrętowi flagowemu. Inne tendry skupiły się wokół statku pocztowego. Drobnicowiec Struanów "Lady Tess", który kursował między Yokohamą, Szanghajem, Hongkongiem, a potem zawijał do wszystkich większych portów w drodze do rodzinnego Londynu i z powrotem, przygotowywał się do drogi. Miał wypłynąć dzisiejszego wieczora. Kapitan chybaby się nadał, myślał Malcolm. Lavidarc Smith, wielki i chwa-cki, pracuje dla nas od wielu lat, jak większość naszych kapitanów, ale nigdy za bardzo go nie lubiłem. Wolałbym, żeby to stary wujek Sheely dał nam ślub i pobłogosławił. Szkoda, że nie wiedziałem tego, co wiem teraz, kiedy był tu ostatni raz. Nieważne. Dżos! W każdym razie nie mogę tutaj zatrzymać Lavidarca, a zatem nawet jutro nie byłoby to możliwe; najpierw muszę załatwić sprawę z Norbertem. A może Vincent Strongbow z "Prancing Cloud"? Przypływa w niedzielę i zawraca do Hongkongu w środę. Mam więc mnóstwo czasu, by zabić Norberta i wślizgnąć się na pokład statku, zanim sir William mnie dorwie. Nic mnie tu nie trzyma, znacznie bezpieczniej jest w Hongkongu, gdzie mamy prawdziwą władzę, a Angelique... wtedy już moja żona... może za mną wyruszyć za dwa lub trzy tygodnie. Wszystko więc postanowione. A Niebiański ma znowu rację: muszę bardzo uważać i nic nikomu nie mówić, nawet Angelique, dopiero tuż przed uroczystością. Mogę wierzyć Skye'owi, zaprzysiągł dochowanie tajemnicy, a wypłatę honorarium rozłożę na cały rok, co zapewni mi jego wierność. Ajajaj, pięć tysięcy! Nie szkodzi, podsunął mi rozwiązanie, naprawdę! Dzięki Bogu! Następne postanowienie: zredukuję dawki lekarstwa, może nawet zupełnie je odstawię. To mój obowiązek wobec niej - wydobrzeć, nabrać sił, odrzucić laski. Muszę mieć dobrą kondycję, żeby przejąć Noble House. Z Angelique u boku mogę... Kłusujące obok konie wyrwały go z marzeń. Pomachał jeźdźcom i stwierdził, że doszedł do kościoła. W nozdrzach czuł zapach morza, ziemi, koni i życia. W nagłym przypływie wdzięczności już skierował się do drzwi świątyni, by odmówić modlitwę dziękczynną, kiedy zauważył szalupę parową Struanów, 47 płynącą do ich przystani. Jamie na rufie miał nos wetknięty w gazetę i to przypomniało Malcolmowi o poczcie. Zmienił kierunek marszu i znalazł się na przystani. Łódź przybiła po chwili. - Jamie! - Machając ręką przekrzykiwał hałas silnika. Łódź uderzyła dziobem w belki mola obficie obrośnięte wodorostami i skorupiakami. Dostrzegł, jak Jamie mruży oczy przed wiatrem, a potem macha w odpowiedzi. Malcolmowi wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Jamiego. - Wchodzę na łódź. Niezgrabnie wstąpił na pokład. Poruszanie się o dwóch laskach po śliskich deskach było trudne, lecz jakoś udało mu się przejść na rufę. Pozwolił, by Jamie chwycił go pod ramię i pomógł mu zejść po trzech stopniach do kabiny, obszernej i odosobnionej. Dookoła przytwierdzonego do podłogi stołu stały ławy ze schowkami pod spodem. Na blacie leżała poczta w starannie ułożonych kupkach, podzielona na listy, gazety, magazyny i książki. Natychmiast zauważył list od matki leżący na wierzchu przygotowanych dla niego przesyłek - jej pismo było tak charakterystyczne. Drugi list matki, skierowany do Jamiego, leżał na stole już otwarty. - Cieszę się, naprawdę się cieszę, że cię widzę, tai-panie. - Co się znowu stało? - Masz, sam przeczytaj. Dla Twojej informacji: mojemu synowi w żadnych okolicznościach nie wolno się żenić, dopóki nie osiągnie pełnoletności. Już o tym poinformowałam wielebnego Michaelmasa Tweeta, sir Williama (tą samą pocztą) i dałam ostrożne ogłoszenie do dzisiejszego ,,Oriental Times" (w załączeniu). Powiadomieni o tym zostali także kapitanowie naszych wszystkich statków wpływających i wypływających na wasze wody. Otrzymali oni również rozkaz, by rozpowszechniać tę wiadomość. Admirał Ketterer też już o tym wie, na wypadek gdyby Malcolma skusiła kapitańska ceremonia. Co uczyni mój syn po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach, to oczywiście tylko jego sprawa. Aż do tego dnia będę - klnę się przed Bogiem -jak najlepiej chroniła jego i nasze interesy. Z płuc Malcolma odpłynęło powietrze, a z jego twarzy - krew. Rozerwał kopertę swojego listu. Okazał się niemal kopią poprzedniego, jeśli nie liczyć nagłówka "Najukochańszy synu". Matka zakończyła słowami: Naprawdę, to wszystko naprawdę ma na celu Twe dobro, mój synu. Z przykrością stwierdzam, iż dziewczyna pochodzi ze złego rodu - słyszeliśmy, że oficjele we francuskich Indochinach ścigają obecnie jej ojca za oszustwa, a jej wujek siedzi w więzieniu dla dłużników w Paryżu, o czym zresztą wiesz. Jeśli już musisz ją mieć, zrób z niej kochankę, choć bardzo to potępiam i jestem pewna, że przysporzy Ci to tylko kłopotów. Ja sama, oczywiście, nigdy się z nią nie spotkam. 48 Ufam, że ujrzę Cię przed Bożym Narodzeniem, kiedy cała ta żałosna sprawa zostanie za nami. Napisałabym o nikczemnych Brockach, ale to musi zostać załatwione tutaj, nie w Yokohamie. Twoja kochająca matka. PS brzmiało: "Kocham Cię", a zatem nie było ukrytej wiadomości. Powoli podarł list na kawałki. Sprawiło mu przyjemność, że jest tak opanowany, ale nie zmniejszyło przepełniającej go wściekłości. - Ta kobieta - powiedział cicho, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos - to jędza... jędza z diabelskiego pomiotu, czarownica. Skąd mogła wiedzieć... McFay obserwował go i czekał, poważnie zatroskany. - Co jest w gazecie? - spytał Malcolm, gdy wróciła mu zdolność logicznego myślenia. Notatka była krótka. Pani Tess Struan, pełniąca obowiązki szefa firmy Struanów, ogłosiła dzisiaj, że w Noble House 21 maja przyszłego roku odbędzie się wielka uroczystość z okazji dwudziestych pierwszych urodzin jej najstarszego syna, Malcolma, i dla uczczenia jego formalnego wyniesienia na stanowisko tai-pana. - Cóż, Jamie - odezwał się Malcolm z gorzkim uśmiechem. - Już nie mogła mnie bardziej zdezawuować, prawda? - Nie mogła - zgodził się McFay. Współczuł mu z całego serca. Malcolm ujrzał oczyma duszy statki, horyzont, a dalej Hongkong, wszystkich swoich tamtejszych przyjaciół i wrogów. Matka znajdowała się obecnie na czele listy tych ostatnich. - To dziwne. Kilka chwil temu czułem się na szczycie... - Ponuro opowiedział Jamiemu o swym wspaniałym pomyśle, o odmowie Tweeta i o całym cudownym planie Niebiańskiego. - To wszystko nadaje się teraz na śmietnik. Jamie pozostawał w równie głębokim szoku co Malcolm. Wydawało mu się, że nie jest w stanie zmusić się do myślenia. - Może... może Tweet da się przekonać. Może darowizna... - Odrzucił ją. Ojciec Leo też. - Wielki Boże, jego również prosiłeś? Malcolm zrelacjonował przebieg spotkania, czym jeszcze bardziej zaszokował Jamiego. - Boże Wszechmogący, tai-panie, jeśli jesteś zdecydowany posunąć się aż do tego... może... znajdziemy jakiegoś kapitana. - Widoki są marne, Jamie. W każdym razie Niebiański kładł nacisk na to, by nie robić zbytniego szumu wokół sprawy, dopóki nie będzie po wszystkim. Należy zachować ostrożność, zwłaszcza z sir Williamem, który może wszystkiego zabronić, jako że Angelique i ja jesteśmy niepełnoletni. I jeśli 4 - Gai-jin cz. II 49 matka wysłała do niego formalny list, będzie musiał poinformować o tym Seratarda. Zwyciężyła... Niech ją diabli! Znowu spojrzał na horyzont. W przeszłości, kiedy zdarzała się jakaś katastrofa - na przykład gdy utonęły bliźniaki - zawsze sądził, że matka, choć nie mówi tego wprost, jego obarcza za to winą; że gdyby on tam był, wypadek by się nie wydarzył. Czuł wówczas wzbierające łzy, tak jak teraz, ale z wysiłkiem je powstrzymywał, co go raniło jeszcze bardziej. "Tai-pan nigdy nie płacze". Matka od zawsze wbijała mu to do głowy. Pierwsze jej słowa, jakie pamiętał, brzmiały: "Tai-pan nigdy nie płacze, jest ponad to, walczy dalej, tak jak Dirk; on nigdy nie płacze, on dźwiga brzemię". Wielokrotnie powtarzała te słowa, choć łzy przychodziły łatwo jego ojcu. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, jak nim pogardzała. Ona sama nigdy nie płakała, ani razu, jak sięgał pamięcią. Nie będę płakał, będę dźwigał brzemię. Przysięgałem być godnym miana tai-pana i dotrzymam tego. Już nigdy nie nazwę jej "matką". Nigdy. Tess. Tak, Tess, będę to dźwigał. Przeniósł wzrok na Jamiego. Czuł się taki stary, taki samotny. - Zejdźmy na brzeg. Jamie zaczął coś mówić. Przerwał, ale miał dziwny wyraz twarzy. Wskazał na siedzenie naprzeciw. Leżały na nim zapakowane pakiety. - Co to takiego? - Poczta Wilusia. Bertrem, nowy podręczny w przedstawicielstwie, zachorował, więc powiedziałem, że... że ją wezmę. - Palce Jamiego drżały, jego głos również. Podniósł wielką paczkę listów. Krzyżujący się sznur był zapieczętowany pieczęcią rządową, lecz tak łatwo było odchylić rogi i odnaleźć dwa listy. Do sir Williama i do admirała Ketterera. - My... mając odrobinę czasu i... i szczęścia... mógłbyś... mógłbym je wydostać. Włosy stanęły Malcolmowi dęba. Ograbienie Królewskiej Poczty karano stryczkiem. 34 Obaj mężczyźni, podnieceni i przerażeni zarazem, wpatrywali się w pakiet listów. Kabina szalupy przyprawiała o klaustrofobię. Malcolm nie mówił nic - obserwował Jamiego, który również zachowywał milczenie. Czuli się psychicznie wykończeni. Potem drżące palce Jamiego, jakby samodzielnie zadecydowawszy, szarpnęły sznurek. Ten ruch pobudził do życia Malcolma i zmusił go do podjęcia decyzji. Złapał pakiet i wstrzymał McFaya. - Nie, Jamie. Nie wolno ci tego robić. - To jedyny sposób, tai-panie. - Nie, to żaden sposób. - Malcolm wyprostował sznurek. Z ulgą stwierdził, że pieczęć nie została złamana. Potem wygładził listy i położył na stosie pozostałej korespondencji. Dotyk papieru był mu nienawistny. - To po prostu nie w porządku. - Głos miał słaby, kolana również. Brzydził się swą słabością, tylko... czy to była słabość? - Nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybyś... gdyby cię złapano i... cóż, po prostu nie mam odwagi. Nie mówiąc o tym, że to naprawdę niewłaściwe. - Właściwe czy nie, nikt by o tym nie wiedział. - Twarz Jamiego pokrywał pot. - Jeśli tego nie zrobimy, nie masz żadnych szans. Może udałoby się znaleźć kapitana, choćby nawet od Brocków. Spodziewają się swego statku w przyszłym tygodniu. Malcolm potrząsnął głową, w mózgu miał pustkę. Jakaś fala zakołysała łodzią i przycisnęła ją do opalowania. Zaskrzypiały odbijacze. Usiłował się skoncentrować. Przez całe życie, kiedy dręczyły go rozterki, zapytywał się, co zrobiłby na jego miejscu tai-pan Dirk Struan, lecz nigdy nie przychodziła mu do głowy właściwa odpowiedź. - Co by on zrobił, Jamie? - zapytał w końcu ze znużeniem. - Dirk Struan? W pamięci Jamiego pojawił się natychmiast ogromny, beztroski mężczyzna. McFay kilka razy krótko przebywał w jego towarzystwie. Był wtedy bardzo młody; dopiero co przyjechał do Azji. 51 - On... Dirk by... tak, wiem. Sądzę, że kazałby zejść nam i bosmanowi na brzeg, a sam wziął szalupę, by ją sprawdzić, bo "czuje, że coś jest nie w porządku", a potem... Potem odpłynąłby wystarczająco daleko, na głębię, i najspokojniej w świecie otworzył kingstony. Łódź napełniałaby się wodą, a on postarałby się w tym czasie obciążyć należycie całą tę pocztę, tak żeby nie mogła wypłynąć. Następnie poszedłby na rufę, zapalił cygaro, poczekał, aż szalupa zatonie i popłynął do brzegu. Czy manipulowałby przy poczcie? "Co za myśl, chłopcze". - Jamie uśmiechnął się anielsko. - Czemuż by nie? Przed wypadkiem na Tokaido Malcolm był dobrym pływakiem. Teraz wiedział, że pójdzie na dno jak kotwica. - Nigdy nie dotarłbym do brzegu. - Ale ja z łatwością, tai-panie. - Tak, ale to nie twój problem, Jamie, a zresztą zyskałbym tylko około tygodnia, a to nie wystarczy. Dżos. Nie możemy włamywać się do Królewskiej Poczty. Zgódźmy się, że zapomnimy, co się wydarzyło, dobrze? - Wyciągnął rękę do Jamiego. - Jesteś prawdziwym przyjacielem, najlepszym jakiego miałem. Przepraszam, że zachowywałem się w stosunku do ciebie obrzydliwie. Jamie serdecznie uścisnął mu dłoń. - Nic podobnego, zasłużyłem sobie na to, coś mi powiedział. Nic się nie stało. Tai-panie, proszę... to pójdzie łatwo. - Dziękuję, ale nie. - Malcolm po raz tysięczny przekonywał się, że nie jest Dirkiem Struanem i nigdy nie zdoła zrobić tego, co zrobiłby tamten. W tym wypadku nie był w stanie ani usunąć obu listów z pakietu, ani posłać całej poczty na dno. Przed wypadkiem na Tokaido może by zdołał, lecz teraz... teraz jest pięćdziesiąt razy gorzej. Tokaido, zawsze Tokaido, pomyślał. Słowo to żarzyło mu się w mózgu. Miał ochotę krzyczeć z poczucia bezsiły. - Muszę sam się z tym uporać. Pokuśtykał na brzeg i poszedł do swego apartamentu. Buteleczka była pełna, lecz nic z niej nie wypił i zdecydowanym ruchem schował ją z powrotem do szuflady. Z wysiłkiem przyciągnął krzesło bliżej okna i z ulgą usiadł. Zwyciężę, obiecał sobie w duchu. Boże, proszę cię, pomóż. Nie wiem jak, ale mam zamiar zdobyć Angelique. Pokonam ból, opium, Tokaido, Tess... mam zamiar zwyciężyć... Głęboki sen przyniósł mu odpoczynek. Gdy się obudził, Angelique siedziała obok. Uśmiechała się do niego. - Dzień dobry, kochanie, ależ mocno spałeś. Pora przebrać się na przyjęcie! - W jej oczach migotały iskierki. Podeszła, ucałowała go i uklękła przy nim. - Jak się czujesz? - Twój widok tak mnie uszczęśliwia. - W jego głosie dźwięczała miłość, lecz nie zdołał ukryć gnębiących go trosk. Angelique postanowiła wytrącić narzeczonego z jego zwykłej powagi. Niech się cieszy dzisiejszym przyjęciem, które zgodnie z jego przyrzeczeniem miało uświetniać zaręczyny. 52 - Mam dla ciebie niespodziankę - powiedziała figlarnie. - Co takiego? Wstała i szeleszcząc popołudniową suknią zaczęła wirować jak w tańcu. - Spójrz! - zawołała nagłe, chichocząc, i podniosła spódnice i halki, odsłaniając długie nogi, których kształty zostały uwypuklone przez jedwabne pończochy, szykowne podwiązki pod kolanami, pas do podwiązek i plisowane majteczki. Malcolm oczekiwał tradycyjnych, zakrywających wszystko pan-talonów. Widok dziewczyny zaparł mu dech w piersiach. - Boże Wszechmogący... - wyrzucił z siebie. - To dla twojej przyjemności, tylko twojej, kochanie. - Zaczerwieniła się z powodu swej odwagi. Zaśmiała się, widząc jego rumieńce, a potem z kokieterią uniosła spódnice na chwilę aż nad głowę i pozwoliła im równie nagle opaść. - To ostatnia moda, nigdy więcej pantalonów! - mówiła bez tchu, poruszając wachlarzem. - Koniec z nimi. Felietonista z "Le Figaro" pisze, że niektóre z najsłynniejszych dam w Paryżu chodzą dzisiaj bez pantalonów nawet do Opery... chodzi o specjalną okazję: gdy chcą sprawić potajemnie przyjemność swym kochankom. - Ani mi się waż - oznajmił, śmiejąc się razem z nią, porwany jej wylewnością. Złapał ją za rękę i usadowił na swych kolanach. - Sama myśl o tym doprowadziłaby mnie do szaleństwa. Ukryła twarz na jego ramieniu zadowolona, że jej podstęp się udał. - Myślę, że będę ci szeptać czasami, podczas kolacji albo gdy będziemy tańczyć, że zapomniałam je włożyć, tylko po to, by droczyć się z moim Księciem z Bajki. Ale dopiero wtedy, gdy będziemy małżeństwem i tylko dla zabawy. Nie masz nic przeciwko temu, cheri, prawda? Przeciwko tej nowej modzie, bez pantalonów? - Oczywiście, że nie mam - powiedział jak światowiec, w głębi duszy wzdragając się przeciw temu. - Jeśli moda, to moda. - Mówiłeś, że dzisiejsze przyjęcie ma coś uczcić? - Tak, tak, owszem. Ale... bądź dla mnie wyrozumiała, kochanie. Za kilka dni będę mógł ci powiedzieć, jaka to naprawdę okazja. Muszę to po prostu trochę opóźnić. Tymczasem wiedz, że cię kocham, kocham, kocham... Pod wieczór pogoda zaczęła się psuć, lecz nie ostudziło to nastroju na przyjęciu Malcolma. Główna jadalnia Struanów została zbudowana z myślą o takich okolicznościach. Wszystkie prywatne pomieszczenia w Osiedlu były w porównaniu z nią po prostu ciasne. Tylko klub mógłby od biedy konkurować. Skrzyły się srebra, kryształowe kieliszki i najdelikatniejsza chińska porcelana. Trzydziestu kilku gości przywdziało stroje wieczorowe lub galowe mundury. Hoag nie przyszedł - miał gorączkę. Kolacja jak zwykle była obfita, ale wreszcie się skończyła. Teraz, przy okrzykach aprobaty, długi stół przysunięto do ściany. Robiono to rzadko, 53 lecz w obecności Angelique prawie zawsze, gdyż wszyscy goście chcieli z nią tańczyć. Jamie, tak jak to wcześniej uzgodnił z Malcolmem, cicho wyszedł w czasie rozgardiaszu, jaki powstał przy przesuwaniu stołu. - Przepraszam, ale nie czuję się w nastroju do tańczenia. Wymknę się, tai-panie. - Obaj przysięgliśmy, że zostawimy szalupę w spokoju. - Nie w tym rzecz, po prostu chcę zebrać myśli. Dziś wieczór Angelique była jedyną damą w towarzystwie. Pozostałe dwie niestety chorowały, tak jak Hoag. Angelique prowadzono uroczyście w rytm gorących polek i walców granych przez Andre Poncina na wielkim fortepianie, sprowadzonym tu ku powszechnej radości na wiosnę. Każdy gość miał w zasadzie prawo do jednego tańca. Angelique zwykła odpoczywać po kolejnych czterech tańcach, poza tym mogła skończyć tę zabawę, kiedy tylko sobie życzyła. Jej twarz pokrywał rumieniec. Miała na sobie nową krynolinę z czerwonego i zielonego jedwabiu, zrezygnowała jednak z niektórych fiszbinów, co podkreślało jej pełne piersi i talię jak u osy. Dekolt sięgał prawie brodawek, zgodnie z modą dyktowaną przez Paryż, potępianą przez nieobecne tu duchowieństwo, gorliwie zaś aprobowaną przez wszystkich zaproszonych mężczyzn. - Wystarczy, mes amis - oświadczyła po godzinie, przy akompaniamencie jęków i błagań tych, którzy nie zdążyli zatańczyć. Wachlując się, rozradowana, wróciła do Malcolma. Struan siedział na wielkim rzeźbionym krześle, ukojony winem i brandy. Najbardziej ze wszystkich cieszył się jej widokiem, choć jak zwykle czuł głęboki zawód, że nie do niego należał pierwszy ani ostatni taniec, a przecież miał do tego wszelkie prawa. Zawsze był doskonałym tancerzem. Usadowiła się na podłokietniku jego krzesła. Malcolm lekko objął ją w talii. Angelique położyła mu rękę na ramionach. - Cudownie tańczysz, kochanie. - Nikt z nich nie tańczy tak jak ty - odparła szeptem. - To właśnie po raz pierwszy przyciągnęło mnie do ciebie, mój Książę z Baj... Zagłuszyły ją okrzyki pełne radosnego oczekiwania. Zakłopotana i poirytowana usłyszała, że Andre zaczyna grać pierwsze uwodzicielskie takty kankana. Zniecierpliwiona nie na żarty, potrząsnęła głową i nie ruszyła się z miejsca. Ku jej zaskoczeniu, Pallidar i Marlowe, owinięci wokół talii ręcznikami udającymi spódnice, zajęli miejsce pośrodku sali. Towarzyszyły temu radosne pokrzykiwania, wesoła muzyka nabierała tempa, a dwaj mężczyźni zaczęli uciesznie parodiować taniec, który nadal gorszył cały cywilizowany świat poza Paryżem. Tańczyli coraz szybciej, coraz wyżej podnosili swe spódnice, wyrzucając wysoko nogi przy akompaniamencie okrzyków zachęty, kpin i ryków. Na koniec obaj, zaczerwienieni i spoceni w swych obcisłych mundurach, dzielnie spróbowali zrobić szpagat z wyskoku, ale przewrócili się niezgrabnie, a widzowie zaczęli hałaśliwie wołać "bis, bis!" i ogłuszająco klaskać. 54 Malcolm, śmiejąc się wraz z wszystkimi, puścił dziewczynę, a ona podeszła do obu mężczyzn, pomogła im wstać i pogratulowała, chwaląc ich wyczyny. - Zdaje mi się, że na dobre wywichnąłem sobie krzyże. - Pallidar dyszał i udawał, że jęczy. - Szampan dla armii, a rum dla marynarki - zawołała. Ujęła ich obu pod ręce i powiodła ku Malcolmowi, by on też ich pochwalił. - Kankan, to nie dla mnie, prawda, kochanie? - uśmiechała się do narzeczonego. - Tego już by było za dużo. - Och, tak, daję słowo - zgodził się Marlowe. - Owszem - przytaknął Malcolm, dzieląc się z Angelique znaczącym uśmiechem, mile podniecony. Andre wznowił grę, wybierając walca. Rytm tańca pozwalał Angelique odsłonić kostki, ale nie ujawniał braku pantalonów. To Andre pokazał jej artykuł w "Le Figaro", zachęcił ją i dzielił jej sekret. Cały wieczór obserwował dziewczynę i tych, którzy jej nadskakiwali - Babcotta górującego nad wszystkimi, wspaniale odzianych Marlowe'a i Pallidara, którzy próbowali oddalić lekarza od Angelique. Andre lubował się swymi sekretami i przez chwilę - swym podwójnym życiem. Angelique tańczyła z sir Williamem. Poncin, śmiejąc się w duchu, zamyślił się, podczas gdy jego palce mechanicznie uderzały w klawisze. Co by zrobili oni wszyscy, gdyby wiedzieli tyle co ja. O kolczykach, aborcji, o tym, jak pozbyłem się dowodów. Odwróciliby się od niej, jakby była trędowata, łącznie z zakochanym do szaleństwa Struanem. Tak, on pierwszy. Gdyby sprawy ułożyły się inaczej i byłbym z nią w Paryżu, a ona miałaby za sobą potęgę i pieniądze Noble House oraz wielbiącego ją męża inwalidę, jakież tajnie mógłbym w niej odkryć! Trzeba by ją fachowo wyszkolić w bardziej kobiecych, bardziej drapieżnych sztukach. Trzeba by zaostrzyć jej pazurki... Stałaby się modna, wszystkie salony i wszystkie łoża witałyby ją z radością. A gdyby raz zasmakowała w tej Wielkiej Grze, to... oddawałaby się jej z zapałem, przebiegłe kurczątko. A moje łóżko? Wcześniej czy później, z pewnością, gdybym chciał przykręcić imadło, ale już nie chcę i nie wezmę jej, chyba że dla zemsty. To znacznie zabawniejsze, traktować ją jak igraszkę, a na świecie tak mało jest rzeczy, którymi można byłoby się zabawić... i - Wspaniały pomysł, Andre - Phillip Tyrer stał nad nim i uśmiechał się promiennie. - Settry powiada, że upichciłeś to wszystko razem z nimi. - Co takiego? - Ten kankan! - Ach, tak - rzekł Andre. Jego palce dalej wygrywały walca, po chwili zatrzymały się. - Czas na przerwę. Napijmy się czegoś. - Uznał, że teraz, kiedy obaj są w miejscu niemal publicznym, nadszedł idealny moment, by - 55 wziąć pod but Tyrera. - Słyszałem, że kontrakt pewnej damy wart jest tyle, co pensja ministra - oznajmił po francusku i zobaczył, że Tyrer, zarumieniony z zażenowania, rozgląda się dokoła. - Mój Boże, nie jestem przecież niedyskretny, Phillipie, nie martw się, przyjacielu, cały czas chcę tylko twojego dobra. - Uśmiechnął się, wspomniawszy ich spotkanie na zamku w Edo. - Sprawy serca nie mają nic wspólnego ze sprawami państwowymi, choć sądzę, że Francja powinna dzielić ziemskie trofea z Wielką Brytanią. - Ja... zgadzam się z tym, Andre. Tak, ja... chyba negocjacje nie idą zbyt dobrze, obawiam się... tak, są w impasie. - Lepiej mówić po francusku, co? - Tak, tak, masz słuszność. - Tyrer niczym dandys skorzystał z chusteczki, by otrzeć z czoła pot, który się tam nagle pojawił. - Nigdy nie przypuszczałem, że będzie to aż tak trudne. - Posłuchaj - Andre przywołał go gestem bliżej - mogę ci powiedzieć, jak to naprawić: nie spotykaj się z nią dzisiaj, mimo że masz tę noc zarezerwowaną. - Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc jak Tyrerowi opadła szczęka. - Ile razy ci mówiłem, że tutaj mamy bardzo mało tajemnic. Może mógłbym pomóc... jeśli potrzebujesz pomocy. - Och, tak, tak, potrzebuję, proszę. - Więc posłuchaj... Obydwaj spojrzeli w drugi koniec pokoju, gdzie ustawiono stół do ruletki. Śmiano się tam i klaskano, gdyż Angelique wygrała, postawiwszy na zero. Nie grano dziś na pieniądze, tylko na bezwartościowe chińskie brązowe monety nazywane "drobnymi". Vargas pełnił rolę krupiera. - Szczęśliwa w grze, szczęśliwa w miłości - westchnął Tyrer. - Ona nad tym pracuje - powiedział Andre cicho, poirytowany zachowaniem Angelique - ty też tak powinieneś. Posłuchaj, nie idź na dzisiejsze spotkanie z Fujiko. Och, wiem, że Raiko zorganizowała je specjalnie, ponieważ ją o to błagałeś. Nawiasem mówiąc, wiem to nie od Raiko, lecz od jednej z jej pokojówek. Nie chodź tam i nie wysyłaj wiadomości, że nie przyjdziesz, po prostu pójdź do innej gospody, powiedzmy "Gospody Lilii", weź tam jakąkolwiek dziewczynę, ich najładniejsza nazywa się Yuko. - Ale, Andre, ja nie chcę... - Jeśli nie chcesz z nią spać, po prostu pozwól, by ci usłużyła na inne sposoby. Albo się upij, albo udaj, żeś pijany. Uwierz mi, nie zmarnujesz pieniędzy. Jutro, gdy Nakama wspomni o Fujiko, bądź opryskliwy, a wieczorem powtórz całe przedstawienie. - Ale... - Gdy tylko Nakama znowu coś wspomni na ten temat, udaj, że absolutnie ci na tym nie zależy. Powiedz, że "Gospoda Lilii" jest znacznie bardziej obiecująca, nakaż mu ostro, żeby już nigdy tej sprawy nie poruszał, zwłaszcza z Raiko. Jak dotąd jasne? - Tak, ale czy nie sądzisz... 56 - Nie sądzę, chyba że chcesz, by cię doprowadzono do szaleństwa. Chyba że nie chcesz dostać Fujiko za względnie rozsądną cenę. I tak z ciebie zedrą, Phillipie, ale to nieważne, natomiast nie byłoby w porządku, gdyby puścili cię z torbami. Chodzi o zachowanie twarzy. Nie omawiaj niczego z Nakamą i postępuj w ten sposób przynajmniej przez tydzień. - Boże, Andre, cały tydzień? - Przez trzy tygodnie byłoby lepiej, mój przyjacielu. - Andre z rozbawieniem patrzył na nieszczęśliwą twarz Tyrera. - Dzięki moim radom zaoszczędzisz nie tylko kupę pieniędzy, ale i masę nerwów. Najważniejsze, byś udawał, że zupełnie ci na tym nie zależy, tak cię wnerwiły te opóźnienia i zarywanie terminów spotkań, a także skandaliczna cena, jaką Raiko zaproponowała. Takiemu ważnemu oficjelowi jak ty! Dobrze by było rzucić parę razy ten argument Nakamie. Ale nie więcej niż dwukrotnie. To bystry facet, prawda? - Owszem, bystry i o szerokiej wiedzy. Tak, pomyślał Andre, wkrótce nadejdzie pora, byś podzielił się ze mną tym wszystkim, co ci przekazał. I bym zestawił to z tym, co sam wyniuchałem. Ciekawe, że mówi on po angielsku - dzięki Bogu, moi szpiedzy mają otwarte nie tylko oczy, ale i uszy. To wiele wyjaśnia, choć nie wiem, dlaczego nie chce rozmawiać po angielsku ze mną. Po japońsku zresztą też nie, gdy go przydybię na osobności. Przypuszczam, że Wiluś mu zakazał. - Posłuchaj - ciągnął spokojnie dalej. - Raiko poprosi mnie co najmniej kilkanaście razy, bym pośredniczył i zaaranżował spotkanie. Po tygodniu, ociągając się, wyrażę zgodę. Nie pozwól, by robił to Nakama ani nie wtajemniczaj go w swą grę, a kiedy zobaczysz Raiko, zachowuj się jak twardziel, z Fujiko też. Musisz być bardzo przekonujący, Phillipie. - Ale... - Powiedz Raiko, że postąpiła słusznie, mając na względzie przede wszystkim interesy swego klienta. Twoje interesy. Zwłaszcza że jesteś ważnym urzędnikiem. Zanudzaj ją tym argumentem. Doceniasz, że dała ci czas, byś starannie rozważył całą sprawę. Całkowicie się zgadzasz, że lepiej zachować ostrożność, że wykupienie w tej chwili kontraktu "kobiety" to nie był dobry pomysł. Używaj właśnie tego terminu, nie zaś imienia Fujiko. Nie zapominaj, że z ich punktu widzenia na tym etapie mówisz tylko o towarze, a nie o uwielbianej damie. Podziękuj Raiko i powiedz, że po prostu opłacisz usługi "tej kobiety" od czasu do czasu, a jeśli będzie zajęta, shigata ga nai, czyli nieważne, życie jest zbyt krótkie. Tyrer słuchał go uważnie. Wiedział, że Andre ma rację, ale cierpł na myśl, że nje zobaczy Fujiko przez cały tydzień. Już wyobrażał sobie, jak dziewczyna jęczy pod cielskami wszystkich gai-jinów z Yokohamy. - Ja... ja zgadzam się z tym, co powiedziałeś, ale... ale nie sądzę, bym zdołał to zrobić, to znaczy udawać. - Musisz, a zresztą czemuż by nie? Oni grają cały czas, cały czas! Czyż nie zauważyłeś, że traktują kłamstwa jako prawdę i prawdę jako kłamstwa? 57 Kobiety nie mają wyboru, zwłaszcza w Pływającym Świecie. Mężczyźni? Są jeszcze gorsi. Pamiętasz bakufu, Radę Starszych, jacy są i jaki jest Nakama, zwłaszcza Nakama? Prześcignęli wszystkich mistrzów w tej grze, tak się rzeczy mają. Dlaczego masz być naiwniakiem, dlaczego masz pozwolić, by Raiko cię upokarzała i jednocześnie wpychać jej do rąk złoto, w ilości, na jaką nie możesz sobie pozwolić i nigdy nie będziesz mógł sobie pozwolić. I to tylko dlatego, że próbujesz ukoić ten nie kończący się ból, którym obdarzył nas Bóg? Andre zadrżał. Zbyt dobrze znał tę pułapkę. Sam w nią wpadł. Raiko wycisnęła z niego o wiele więcej, niż pozwalały jego własne fundusze. To nieprawda, rzekł do siebie z irytacją. Możesz naginać prawdę i łgać innym ludziom, ale nie łżyj samemu sobie, bo zginiesz. Prawda wygląda tak, że pognałem do granicy swych możliwości finansowych i z radością ją przekroczyłem. Siedemnaście dni temu. Kiedy Raiko po raz pierwszy przedstawiła mnie dziewczynie... Gdy ją zobaczyłem, jej krucze włosy, alabastrową skórę i wabiące oczy, wiedziałem, że oddałbym duszę i kroczył ku Wieczystej Otchłani, byle tylko ją posiąść. Ja, Andre Edouard Poncin, sługa Francji, superszpieg, zabójca, ekspert od nikczemności ludzkiej natury, ja, wielki cynik, zakochałem się w jednej chwili. To szaleństwo! Ale to prawda. - Raiko, proszę. Jakąkolwiek cenę podasz, zapłacę - oświadczyłem natychmiast po wyjściu dziewczyny z pomieszczenia. Byłem bezradny. Język stawał mi kołkiem w gębie. - Tak mi przykro, Furansu-san, to bardzo kosztowne, tak, że aż nie chciałabym o tym wspominać, nawet w przypadku, gdyby się zgodziła z tobą być... a jeszcze nie wyraziła zgody. - Płacę wszystkie pieniądze. Proszę, spytaj, spytaj, czy zgadza. - Oczywiście. Proszę cię, przyjdź jutro, o zmroku. - Nie. Proszę. Teraz spytaj... Poczekam. Musiał czekać prawie dwie godziny. Czekał, chodził nerwowo, modlił się, miał nadzieję, konał i znowu konał. Gdy Raiko wróciła i zobaczył wyraz jej twarzy, znowu konał, ale natychmiast wrócił do życia, kiedy usłyszał: - Nazywa się Hinode, co znaczy Wschód Słońca. Ma dwadzieścia dwa lata i mówi "tak", lecz stawia pewne warunki. Prócz pieniędzy. - Wszystko, czego Hinode sobie życzy. - Lepiej ich najpierw wysłuchaj. - Nie widział jeszcze nigdy Raiko z tak ponurą twarzą. - Powiada, że będzie twoją konkubiną, a nie kurtyzaną, przez rok i jeden dzień. Jeśli tego ostatniego dnia postanowi, by pozostać z tobą, da ci swoje inochi, swego ducha, i będzie z tobą przez następny rok i jeszcze następny, rok po roku, aż zdecyduje się, by cię opuścić, lub ty się nią zmęczysz. Jeśli będzie życzyła sobie odejść, zgadzasz się bez przeszkód ją zwolnić. - Zgadzam się. Kiedy zacząć? 58 - Poczekaj, Furansu-san, jest jeszcze coś ważniejszego. W twoim domu nie będzie luster i nie będziesz mógł żadnego lustra tam przynosić. Kiedy ona się będzie rozbierała, pokój pozostanie zawsze ciemny, z jednym wyjątkiem: gdy zrobi to po raz pierwszy. Tylko raz, Furansu-san, możesz ją obejrzeć. Poza tym, w chwili, gdy jakaś... pojawi się jakieś szpecące znamię albo gdy ona cię poprosi, bez wahania ukłonisz się, pobłogosławisz ją, będziesz jej świadkiem i dasz jej kubek z trucizną lub nóż, po czym będziesz patrzył i czekał, aż umrze, by uczcić jej poświęcenie. - Umrze? - W mózgu mu huczało. - Powiedziała, że wolałaby nóż, ale nie wie, co preferują gai-jinowie. - Ja... ja sędzia czy, czy jej znamię szpecące? - spytał Andre, gdy mógł już pozbierać myśli. Raiko wzruszyła ramionami. - Ty czy ona, to nie ma znaczenia. Jeśli ona zdecyduje, żeby poprosić o to ciebie, będziesz musiał spełnić obietnicę. Wszystko zostanie zapisane w kontrakcie. Zgadzasz się? Przez dobrą chwilę oceniał makabryczność tej propozycji i wreszcie pogodził się ze wszystkim. - Więc jej choroba wczesna, nie ma jeszcze znaków? - spytał w końcu. Oczy Raiko były nieubłagane, ton głosu miała tak uprzejmy, tak okropnie zdecydowany, cisza w pokoju spowijała wszystko szczelnie. - Hinode nie ma choroby, Furansu-san. Ani trochę. Jest bez skazy. Ona "jest bez skazy", ale ty jesteś skażony, wył w duchu i wydawało mu się, że głowa mu pęka. - Dlaczego? Dlaczego zgadza? Dlaczego? Dlaczego ona... ona wie, tak? Jedna z pokojówek, czekająca na zewnątrz, na werandzie, przestraszona jego rykiem odciągnęła shoji, ale Raiko odprawiła ją gestem, więc posłusznie je znowu zamknęła. Raiko powoli sączyła sake. - Oczywiście, że wie, Furansu-san. Tak mi przykro. - Więc dlaczego... zgadzać się? - Poncin wytarł ślinę zebraną w kącikach ust. - Hinode nie powie mi tego, tak mi przykro - odparła z rezerwą. - To część mojej z nią umowy: nie będę nalegać, by mi powiedziała. Umowa z panem też ma to zawierać. Nie możemy nalegać. Twierdzi, że wyzna powód, kiedy sama zdecyduje. - Raiko zrobiła głęboki wydech. - Tak mi przykro, ale musi się pan zgodzić na to w ramach kontraktu. To ostatni warunek. - Zgoda. Proszę cię, ułóż kontrakt. Upłynęło nieskończenie wiele czasu pełnego męki - choć trwało to zaledwie parę dni - nim kontrakt podpisano i przyłożono pieczęcie. Poszedł z Hinode, tak czystą i wspaniałą, i jutro znowu... Andre podskoczył odruchowo, gdy czyjaś dłoń schwyciła go za ramię - znalazł się z powrotem w wielkim pokoju Struanów. To był Phillip. 59 - Dobrze się czujesz, Andre? - pytał. - Co takiego? Och, tak... - Serce dygotało mu w piersi, ciało okryło się zimnym potem i zadrżał, gdy wspomniał, że "ona jest bez skazy" i że to "pierwszy raz"; wszystko jest takie makabryczne, a myśl o jutrze przerażająca. - Przepraszam, ja... przeszedł mnie dreszcz. - Ściany pokoju zaczęły tłoczyć się na niego, musiał wyjść na powietrze. Wstał i jakby po omacku szukał drogi na zewnątrz. - Poproście... poproście Henriego, by zagrał. Ja... ja nie czuję się... przepraszam, muszę wyjść... Tyrer zaskoczony patrzył w ślad za nim. Od strony ruletki nadszedł Babcott. - Co z nim? Biedny chłop, wygląda, jakby zobaczył ducha. - Nie wiem, George. Czuł się dobrze, a za chwilę już bełkotał, blady jak płótno i oblany potem. - Czy to ma związek z tym, o czym rozmawialiście? - Nie sądzę, po prostu doradzał mi, jak postępować z Fujiko i Raiko, nie mówiliśmy w ogóle na jego temat. Patrzyli za Andre - wychodził, jakby w pokoju nie było nikogo poza nim. - To do niego niepodobne. - Babcott nachmurzył się. - Jest zwykle taki towarzyski. - Biedny chłop, pomyślał, to na pewno ta jego dolegliwość. Jak Boga kocham, pragnąłbym go wyleczyć, żałuję, Bóg mi świadkiem, że nie ma na to lekarstwa. - Jeśli już mówimy o życiu towarzyskim - podjął Tyrer - nie wiedziałem, że jesteś tak dobrym tancerzem. - Ja też nie - olbrzym zaśmiał się tubalnie. - Czułem, że wyrosły mi skrzydła. Ona każdemu dodaje skrzydeł. Zwykle tańczę jak nosorożec. - Spojrzeli na dziewczynę na drugim końcu sali. - Niezwykła istota i ma cudowny, zaraźliwy śmiech. - Tak, Malcolm to szczęściarz. Przepraszam, lepiej pójdę poprosić Henriego, by zastąpił Andre. - I Tyrer odszedł. Babcott obserwował Angelique. To dziwne, że lekarz może badać pacjentkę i nie czuć podniecenia, pomyślał, nawet pacjentkę taką jak ta. Nie byłem podniecony, gdy udzielałem jej porady w Kanagawie ani też tutaj, choć co prawda nigdy nie przeprowadzałem żadnych bardziej intymnych badań, nie zaszła po prostu taka potrzeba, z wyjątkiem tej niezwykle ciężkiej miesiączki, parę tygodni temu. Ale wtedy nie pozwoliła na szczegółowe badanie. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak bladej, nigdy nie miała tak bezkrwistych warg. Jeśli się nad tym zastanowić, zachowywała się dziwnie, nie pozwoliła mi do siebie podejść, wpuściła mnie tylko do swego pokoju, na chwilę, jakbym był kimś obcym, a przecież poprzedniego wieczora - kiedy oddałem jej krzyżyk - osłuchałem jej serce, ostukałem klatkę piersiową, plecy i brzuch, a ona zachowywała się jak normalna pacjentka. Pamiętam, że puls miała dość szybki, bez żadnych widocznych powodów. Dziwaczne, rzeczywiście. Czyżbym czegoś nie zauważył? - zapytywał się, gdy obserwował ją przy ruletce. Kipiała życiem, klaskała z dziecięcą radością, kiedy wygrała, 60 postawiwszy na czerwone czy czarne. Siergiejew i inni wtajemniczali ją w bardziej subtelne arkana hazardu. Dziwne, że nie nosi swego krzyżyka, tak jak robi to większość katolików, zwłaszcza że to dar od uwielbianej matki. - Wspaniałe przyjęcie, Malcolmie - rzekł sir William tłumiąc ziewnięcie. Zbliżył się właśnie do Struana. - Pora, bym poszedł spać. - Może jeszcze brandy? - Malcolm siedział przy obszernym kominku w rogu pokoju. Płomień już nie strzelał, żarzyły się tylko węgle. - Nie, dziękuję, alkohol prawie we mnie chlupocze. Wspaniała dama, Malcolmie, bardzo szykowna. - Owszem - zgodził się z dumą. Wino i koniaki odurzyły go lekko, złagodziły ból i uśmierzyły przejmujący lęk przed przyszłością. Nie tak skutecznie jak tamto lekarstwo, pomyślał, ale nie szkodzi, to dopiero początek. - Cóż, dobranoc. - Sir William przeciągnął się. - Och, przy okazji - dodał niedbałym tonem - czy mógłbyś wpaść do mnie jutro, kiedy znajdziesz chwilę? Malcolm podniósł wzrok i popatrzył bystro. Wspomniał list od matki i ogarnęło go uczucie chłodu. - Może o jedenastej? - Doskonale. Kiedy tylko sobie życzysz. Jeśli chcesz o jakiejś innej porze, też dobrze. - Nie, niech będzie o jedenastej. W jakiej sprawie, sir Williamie? - To może poczekać, nic pilnego. - W jakiej sprawie, sir Williamie? - Dostrzegł litość w oczach obserwującego go bacznie mężczyzny. A może współczucie? Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. - Chodzi o list mojej matki, prawda? Pisała, że przesyła panu list dzisiejszą pocztą. - Owszem, ale tylko po części. Uprzedzono mnie, bym oczekiwał listu. Po pierwsze, chodzi o Norberta, który właśnie powrócił. Mam nadzieję, że już wyparowała wam z głowy ta bzdura z pojedynkiem. - Oczywiście. Sir William chrząknął, nie przekonany, lecz dał spokój. Mógł jedynie ostrzec obie strony, a dopiero potem, gdyby okazali się uparci, wymusić przestrzeganie prawa. - Zostaliście obaj ostrzeżeni. - Dziękuję. A po drugie? - Po drugie, poinformowano mnie oficjalnie, że rząd zamierza uznać handel opium, prowadzony przez obywateli brytyjskich, za nielegalny. Wszystkim brytyjskim statkom zakaże się handlu tym towarem, nasze plantacje opium w Bengalu mają być zniszczone i obsadzone herbatą. Ponieważ przewodniczyłeś delegacji, która pytała o szczegóły i narzekała, chciałem, żebyś dowiedział się o tym pierwszy. 61 - To zrujnuje nasz handel w Azji i zupełnie rozwali brytyjską gospodarkę. - W najbliższych latach ta decyzja z pewnością spowoduje poważny uszczerbek dla Skarbu Państwa, ale to jedyne moralne rozwiązanie. Należało dokonać tego już dawno. Oczywiście rozumiem całą złożoność powiązań w handlowym łańcuchu srebro-opium-herbata i wyobrażam sobie chaos w Ministerstwie Finansów spowodowany straconymi dochodami. - Sir William wytarł nos. Dość już miał tych uciążliwych problemów, które od lat nękały Foreign Office. - Chyba się przeziębiłem. Proponuję, byś zwołał zebranie w przyszłym tygodniu, żeby przedyskutować, jak możemy zminimalizować skutki tego całego zamieszania. - Zorganizuję to. - Uprawa herbaty to dobry pomysł, Malcolmie - rzekł sir William. - Wspaniały pomysł! Może zainteresuje cię informacja, że pierwsze próbne plantacje w Bengalu, które dały plony, wyrosły z nasion przemyconych z Chin i przywiezionych do Anglii, do Kew Gardens, przez sir Williama Longstaffa, gubernatora Hongkongu w czasach twego dziadka. - Tak, wiem, nawet próbowałem tej herbaty. Jest gorzka i czarna i nie ma w sobie nic z delikatności herbaty chińskiej, a nawet japońskiej - odparł niecierpliwie Malcolm. Herbata z pewnością mogła poczekać do jutra. - Co jeszcze? - Na końcu list twojej matki - powiedział sir William bardziej oficjalnym tonem. - Wtrącanie się w życie prywatne obywateli nie należy do zadań rządu Jej Królewskiej Mości ani jego urzędników. Twoja matka podkreśla jednak, że jesteś niepełnoletni, a ona jest twoim żyjącym wstępnym oraz prawnym opiekunem. Nie mogę dać przyzwolenia na małżeństwo bez zgody opiekunów prawnych, w tym przypadku opiekunów prawnych obydwu stron. Przykro mi, ale tak stanowi prawo. - Prawa są po to, by je łamać. - Niektóre prawa, Malcolmie - rzekł łagodnie sir William. - Posłuchaj, nie wiem, z czego wynikają problemy pomiędzy tobą a twoją matką, ani nie chcę tego wiedzieć. W każdym razie, zwróciła moją uwagę na to ogłoszenie w "Timesie", które można czytać na kilka sposobów. Nie każdy z nich jest przyjemny... Jeśli wrócisz do Hongkongu, jestem pewien, że zdołasz przekonać ją do swych racji, a ponadto już w maju osiągniesz pełnoletność, to przecież nie taki znowu bardzo odległy termin. - Myli się pan, sir Williamie - odrzekł Struan. Wspomniał radę Gordona Czena. Rady mężczyzn, którzy nie wiedzą, co to miłość, pomyślał bez złośliwości; współczuł im. - To jakby za milion lat. - Cóż, niech się dzieje, co ma się dziać. Jestem pewien, że wam dwojgu jakoś się to ułoży. Henri jest tego samego zdania. - Omawiał pan z nim tę sprawę? - Oczywiście nieoficjalnie. Francuski konsul w Hongkongu jest, eee... poinformowany o Angelique i o jej uczuciu do ciebie, o waszym wzajemnym 62 uczuciu. To wspaniała dziewczyna, będzie wspaniałą żoną, a problemy z ojcem są nieważne. - O nim też pan wie? - Malcolm poczerwieniał. Zmarszczki na twarzy sir Williama pogłębiły się. - Francuscy urzędnicy w Syjamie są bardzo zatroskani całą sprawą - oświadczył delikatnie. - Naturalnie poinformowali Henriego, który z kolei mnie poprosił o pomoc. Przykro mi, ale tym problemem interesuję się oficjalnie. Musisz sobie zdawać sprawę, że w gruncie rzeczy wszystko, co dotyczy Noble House, jest przedmiotem oficjalnego zainteresowania - dodał smutno, gdyż lubił Malcolma i bolał z powodu barbarzyńskiego zajścia na Tókai-do. - To cena pozycji społecznej, prawda? - Jeśli... jeśli dotrą do pana jakieś wiadomości, byłbym wdzięczny, gdybym usłyszał je pierwszy, prywatnie, jak najszybciej. - Tak, Malcolmie, mogę informować cię na bieżąco. Prywatnie. Malcolm sięgnął po butelkę brandy. - Naprawdę pan nie chce? - Nie, dziękuję. - Czy jest jakieś rozwiązanie moich problemów? - Przedstawiłem ci je, Malcolmie. - Sir William mówił oficjalnym tonem, by skryć nagłą irytację. Tak jakby kilka miesięcy naprawdę się liczyło. Dziewczyna nie jest martwa jak Wertyńska, a jeśli chodzi o urodę, zupełnie się do niej nie umywa! - Niedługo masz urodziny, a Hongkong to tylko osiem czy dziewięć dni drogi stąd. Z radością powitam cię jutro o jedenastej lub o innej porze, ale to już wszystko, o czym chciałem pogawędzić. Dobranoc, Malcolmie, jeszcze raz dziękuję za przyjęcie. Było po północy. Malcolm i Angelique całowali się namiętnie na korytarzu, na zewnątrz swych sąsiadujących apartamentów, gdzie tylko kilka nocnych lampek nieznacznie rozpraszało ciemność. Dziewczyna usiłowała zachować dystans, lecz lubiła swego narzeczonego z każdym dniem coraz bardziej. Ogrzewał ją swym ogniem. Dziś ich wzajemna namiętność była dla obojga prawie nie do wytrzymania. - Je t'aime - rzekła cicho, najzupełniej szczerze. - Je t'aime, Angelique. Znowu go namiętnie ucałowała, a potem niezgrabnie wycofała się. Tuliła się do niego, aż odzyskała oddech. ' - Je t'aime. Takie cudowne przyjęcie. - Byłaś jak szampan. Objęła go i pocałowała w ucho. Nim go zraniono na Tokaido, musiałaby stanąć na palce. Nie zwróciła na to uwagi, ale on tak. - Przykro mi, że śpimy osobno. - Mnie też. Ale to już niedługo - zapewnił. Nagle zalała go fala bólu, 63 lecz zdołał go jakoś znieść. - Śpij dobrze, kochanie - dodał, patrząc na nią z uczuciem. Dotknęli się ustami, wiele razy powiedzieli sobie dobranoc, i już jej nie było. Rygiel za jej drzwiami wślizgnął się na miejsce. Malcolm podniósł laski i powlókł się do swych pokoi, szczęśliwy, smutny, zmartwiony i zarazem nie zmartwiony. Wieczór zakończył się sukcesem: Angelique była zadowolona, goście dobrze się bawili, udało mu się ukryć rozczarowanie z powodu pokrzyżowanych planów i zyskał szacunek dla samego siebie: nie pozwolił, by Jamie za niego rozstrzygał. Podjąłem słuszną decyzję w sprawie poczty, myślał, choć Dirk podjąłby lepszą. Nie szkodzi, ja nigdy nie będę nim, on za to jest martwy, a ja żyję. Niebiański obiecał wypichcić coś, co rozwiąże problem listów matki i odwróci mój dżos. - Musi istnieć rozwiązanie, tai-panie - oświadczył mu wcześniej Skye. - Musi. Wymyślę coś, zanim wyjadę do Hongkongu. Będzie panu potrzebny tamten dowód, bez względu na to, co się wydarzy. Wzrok Struana powędrował do drzwi łączących oba apartamenty. Za obopólną zgodą Angelique ryglowała je na noc. Nie będę myślał ani o Angelique, ani o ryglu, ani o tym, że jest sama. Ani o moim niepowodzeniu w sprawie naszego ślubu. Obiecałem to sobie i dotrzymam słowa. Co będzie, to będzie. Na nocnym stoliku stała jak zwykle karafka do połowy napełniona winem. Trochę owoców - liczi i mango z Nagasaki - angielski ser, zimna herbata, którą pił zawsze zamiast wody, szklanka i buteleczka. Łóżko posłano do spania, na pościeli leżała koszula nocna. Nagle drzwi rozwarły się na oścież. - Cześć, tai-panie. Był to Czen, jego boy numer jeden. Szczerzył zęby w szerokim uśmiechu, zawsze sprawiającym Struanowi przyjemność. Czen opiekował się nim, równie długo jak Ah Tok była jego amah. Odkąd jego pamięć sięgała, obydwoje okazywali całkowitą lojalność, zaborczość i zawsze się ze sobą kłócili. Czen, przysadzisty i bardzo silny, miał okrągłą, wciąż rozradowaną twarz, choć jego oczy nie zawsze się śmiały. - Twoja uczta była godna cesarza Kunga. - Ajajaj - odparł Malcolm kwaśno, wiedząc, co starzec ma na myśli. - Niech wielka krowa nasika na twoich potomków. Weź się do pracy, zachowaj swe opinie dla siebie i nie udawaj, że jesteś zrodzony pod znakiem Małpy. Małpa była znakiem zodiaku ludzi sprytnych. Pozorny komplement Czena, co charakterystyczne dla chińskiego sposobu mówienia, miał wiele znaczeń. Cesarz Kung, który władał Chinami prawie cztery tysiąclecia temu, zasłynął z trzech rzeczy: ze swych epikurejskich upodobań, wystawnych bankietów i ze swojej "księgi". W tamtych czasach nie było książek, jakie znamy teraz, tylko zwoje. Cesarz wypełnił zwój szczegółowym traktatem, pierwszym w historii "podręcznikiem 64 poduszkowania". Stał się on źródłem wszystkich innych tego typu poradników. Omawiał łączenie się mężczyzny i kobiety we wszelkich odmianach. Doradzał, jak pełniej przeżyć orgazm, omawiał szczegóły różnych pozycji, wymieniał ich nazwy, opisy przyrządów, lekarstw i technik - przy wejściu płytkim i głębokim - pouczał, jak dobierać idealnego pod względem fizycznym partnera. Książka, wśród innych mądrości, stwierdzała: ...oczywiście mężczyzna, którego Jednooki Mnich ma nieszczęście być mały, nie powinien być zestawiany z Jadeitowymi Wrotami jak u kobyły. Niech będzie znanym raz na zawsze, że bogowie postanowili, iż te wszystkie części ciała, mimo że wyglądają jednakowo, wielce się różnią. Należy z wyjątkową ostrożnością unikać pułapki bogów, którzy obdarzyli człowieka środkami oraz dążeniem równie silnym i trwałym jak dążenie igły kierującej się ku Gwieździe Polarnej, by zaznać Niebios jeszcze na ziemi, a mianowicie chwil Chmur i Deszczu. Postawili jednak różnorakie przeszkody na drodze jang szukającego swego jin. Niektóre z tych przeszkód są łatwe do uniknięcia, innych uniknąć nie można, wszystkie zaś są złożone. Jako że człowiek powinien zasmakować jak najwięcej Niebios - któż bowiem może wiedzieć, czy bogowie to rzeczywiście bogowie - tao, ścieżkę do Cudownego Wąwozu, należy szczegółowo obejrzeć, zbadać, przebyć i przestudiować nawet poważniej niż transmutację ołowiu w złoto. Czen krzątał się po pokoju, zbolały, choć zadowolony z wiedzy swego pana. Wypełniał tylko swój obowiązek, zwróciwszy uwagę na siły jin, zwłaszcza dzisiaj, na ich ostentacyjną manifestację, na tańce i całusy dziewczyny, na to łaskotanie jang pana domu. Cesarz wypowiedział się wyraźnie o takich sprawach: "Nerwowe i nieposkromione jang wywróci do góry nogami każdy dom, jeżeli należy do Pana, dlatego domownicy powinni dołożyć wszelkich wysiłków, by ulżyć temu, czemu nie ulżono". A w naszym domu panuje zamęt, myślał z niesmakiem. Ah Tok jest bardzo uciążliwa, Ah Soh zrzędzi, że ma dodatkową pracę i zmartwienia, kucharze narzekają na jego brak apetytu, pokojowcy jęczą, że z niczego nie jest zadowolony, i to wszystko dlatego, że ta podobna do krowy barbarzyńska dziwka po prostu nie wypełnia swego obowiązku. Wśród służby panowało powszechne przekonanie, że posiada ona jeden z tych Żarłocznych Wąwozów, przed którymi ostrzegał cesarz Kung: Istnieją takie, które bogowie wysłali demonami, ich siła magnetyczna jest potężna, doprowadzają mężczyzn do szaleństwa, tak że zapominają oni o tym, iż w naprawdę wielkiej potrzebie jedno jin jest takie samo jak każde inne. Co gorsza, kiedy w końcu taki Wąwóz się otworzy, by przyjąć jang, te Niebiosa zamieniają się w Piekło, gdyż nigdy nie ma się dosyć. - Ajajaj, tai-panie - rzekł Czen, pomagając mu się rozebrać. - Ta osoba mówiła tylko, że pański bankiet wszystkim się podobał. 5 - Oai-jin cz. II 65 - Twój pan i władca dokładnie wie, co mówiłeś. - Malcolm z trudem wydostał się z koszuli. Jego wuj, Gordon Czen, którego Struan bardzo sobie cenił, wygłosił mu wykład na temat dzieła cesarza Kunga. Powiedział mu, że ta informacja, tak jak inne ważne wiadomości o jin i jang, jest sprawą jedynie ich obydwu i ma być trzymana w tajemnicy przed matką. - Jesteś imper-tynenckim łajdakiem - oświadczył Struan po angielsku, co stanowiło jego główną broń zarówno przeciwko Czenowi, jak i Ah Tok. Wiedział, że po kantońsku nigdy ich nie przegada, angielski zaś doprowadzał ich do pasji. - I wiem, że próbowałeś obelżywie mówić o pani, lecz psiakrew, będzie dla ciebie lepiej, jeśli natychmiast przestaniesz. Okrągła twarz Chińczyka wykrzywiła się. - Tai-panie - odezwał się, używając starannego kantońskiego - ta osoba stawia tylko interes swego pana przed wszystkim innym. - Pomógł wejść Struanowi do łóżka. - Ajajaj! - szydził Malcolm. - Słowa z rozwidlonego języka mają taką wartość, jak spleśniałe ości dla wygłodniałego. - Zauważył kopertę ułożoną na stole. - Co to takiego? Czen pośpiesznie ją przyniósł, zadowolony, że skończyła się rozmowa na jego temat. - Jakiś cudzoziemski diabeł przyszedł wieczorem, by się z panem zobaczyć. Spotkał się z nim nasz wekslarz, Vargas. Cudzoziemski diabeł powiedział, że sprawa jest pilna, więc wekslarz poprosił tę osobę, by położyła tu list na wypadek, gdyby nasz Znakomity Pan zechciał go przeczytać. Pismo nie było znajome. - Który cudzoziemski diabeł? - Nie wiem, tai-panie. Czy coś jeszcze? Malcolm potrząsnął głową, ziewnął, położył kopertę na stoliku nocnym i zwolnił służącego. Buteleczka z lekarstwem wabiła. - Nie wezmę - powiedział stanowczo i zaczął przykręcać płomień lampy naftowej, ale potem zmienił zdanie i otworzył list, pełen nagłej nadziei, że jest on od Niebiańskiego lub nawet od ojca Leo. Szanowny Panie Struan, pozwoli Pan, że się przedstawię: Edward Gornt z firmy Rothwell z Szanghaju, pochodzący z Wirginii, obecnie tutaj, w Yokohamie, na szkoleniu u pana Norberta Greyfortha na prośbę sir Morgana Brocka. Pan Greyforth poprosił mnie, bym pełnił obowiązki sekundanta w osobistej, choć pilnej sprawie pojedynku, na który Pan go wyzwał. Czy mógłbym jutro złożyć Panu wizytę? Czy odpowiadałby Panu ranek, powiedzmy południe lub coś koło tego? Mam zaszczyt być Pańskim najuniżeńszym sługą, Edward Gornt. Podpis był równie starannie wykaligrafowany, jak cały list. 35 Wtorek, 2 grudnia - Dzień dobry, panie Gornt. Pozwoli pan, że przedstawię pana McFaya, szefa firmy Struanów na Japonię. Proszę, niech pan usiądzie. Ty też, Jamie. Czego się panowie napiją? Kawy, herbaty, sherry, szampana? - Nie, dziękuję, panie Struan. - Pan McFay jest jednym z moich sekundantów. Szczegóły ustala się z sekundantami, prawda? - Tak, oczywiście. Widziałem się z panem Syborodinem, ale zgodnie z życzeniem pana Greyfortha, niczego z nim nie omawiałem. Dwaj młodzi mężczyźni uważnie na siebie patrzyli. Od pierwszej chwili doznali tego samego uczucia: wzajemnego silnego przyciągania. Każdy z nich myślał: to dziwne, że natychmiast można polubić pewnych ludzi, choć nie widać ku temu specjalnego powodu, a równocześnie innych się nie lubi, niektórych nienawidzi, a wielu po prostu mija obojętnie. Obaj byli jednocześnie pewni, że choć od razu poczuli do siebie silną sympatię, nie ma to znaczenia. Bardzo szybko - dziś, jutro, może nawet za kilka minut - wydarzy się coś, co sprawi, że wszystko wróci do normalności, do wygodnego stanu zadawnionej wrogości, która wiąże obie firmy i będzie trwać przez wieki. - Czym mógłbym... moglibyśmy panu służyć? - spytał Malcolm. Gornt uśmiechnął się szczerze. Zęby miał białe, tak jak Malcolm. Był tego co on wzrostu, ale nieco lżejszej budowy. Włosy miał ciemne, oczy piwne, natomiast Malcolm był rudawy i niebieskooki. - Pan Greyforth pragnąłby ustalić datę, rodzaj broni i inne szczegóły. - Panie Gornt, wie pan, że to wszystko jest sprzeczne z prawem, a sir William formalnie zakazał pojedynku. - Owszem, wiem, panie McFay. Jamie poruszył się niespokojnie. Zły był, że został w tę sprawę wmieszany, a jeszcze bardziej peszył go szczególny nastrój panujący w pokoju. Nie rozumiał tego. Zamiast lodowatej wrogości wyczuwało się atmosferę wyczekiwania. 67 *\ - Skoro tak, co zamierza Norbert? - Dziś jest wtorek. Czy termin za tydzień odpowiada panom? - Wolałbym środę, dziesiątego grudnia - odparł natychmiast Malcolm. Zaplanował wszystko dziś rano. W nocy nie mógł zasnąć. Zmagał się ze smokiem mieszkającym w małej buteleczce i pokonał go, choć ta walka wymagała pewnej ofiary. Poranna dawka specyfiku przyniosła mu wątpliwą ulgę. "Prancing Cloud" miała przybyć w niedzielę i odpłynąć w środę wieczór. Malcolm chciał skrócić postój. Zamierzał porozmawiać w tej sprawie z kapitanem. Statek powinien wyruszyć natychmiast, gdy Malcolm po pojedynku wejdzie na pokład. Do tej pory Angelique już tam będzie, o ile nie poprosi Jamiego, by towarzyszył jej w podróży następnym statkiem. To miało być postanowione w ostatniej chwili, najpóźniej we wtorek. Nawet lepiej byłoby, gdyby Jamie pojechał razem z Angelique. W ten sposób zastosowaliby się do jednego z rozkazów matki. Złość na Jamiego może by jej nieco przeszła i wymówienie zostałoby cofnięte. Struan czuł się moralnie zobowiązany, by McFaya za wszelką cenę z tego wyplątać. Gdy Angelique znajdzie się na pokładzie, może uda mu się przekonać kapitana Strongbowa, by ominął rozkaz matki. Cóż, bardzo wątpliwe i ryzykowne, bardzo ryzykowne, ale mężczyzna o słabym sercu nie zdobywa pięknych kobiet. To najlepsze, co mogę zrobić. Dżos. - Myślę, że może być środa, prroszę pana. Natomiast jako miejsce proponujemy Ziemię Niczyją między wioską a Miastem Pijaków. O świcie. Teren wyścigów jest wczesnym rankiem zbyt uczęszczany przez jeźdźców. - Świetny wybór - zaśmiał się Malcolm. Świetny dla mnie wybór. Znacznie bardziej odosobnione miejsce, bliżej morza, łatwiej się stamtąd prześlizgnąć na kliper niż z naszej przystani. - Wiele pan wie o Yokohamie, choć jest tu pan zaledwie jeden dzień. - Pan Greyforth zaproponował to miejsce. Dziś rankiem obejrzałem je, jak również teren wyścigów. Ziemia Niczyja wydaje mi się lepsza, bezpieczniejsza. - Zgoda. Trudno mi będzie przejść przepisowe dziesięć kroków. Proponuję, byśmy zajęli swoje pozycje i na czyjś rozkaz, na przykład na pański, wycelowali i strzelili. - Skonsultuję to z panem Greyforthem. - Co jeszcze? Gornt zawahał się i spojrzał na Jamiego. - Szczegóły ustalimy później: w jaki sposób przeciwnicy mają przybyć, którą drogą, wyznaczymy zaufanego lekarza, i tak dalej. Wreszcie... - Zdaje się, że jest pan dobrze poinformowany w sprawach pojedynków, panie Gornt - zauważył kwaśno Jamie. - Uczestniczył pan już w jakimś? - Kilkakrotnie, panie McFay. Gdy studiowałem na uniwersytecie w Rich- 68 mondzie, raz się pojedynkowałem, a dwa razy byłem sekundantem. - Znów uśmiechnął się ciepło, uprzejmie i szczerze. - My na Południu bardzo serio traktujemy sprawy honoru, prroszę pana. Jamie słuchał, mając poczucie, jakby to wszystko było nierealne. Cały czas pamiętał, że Malcolm - choć sam uparciuch - został przez Greyfortha umyślnie sprowokowany. - W takim razie powinien pan wiedzieć - wybuchnął wreszcie z gniewem - że to wszystko wina Norberta! Sprowokował tai-pana, i to kilkakrotnie, i nie ma najmniejszej wątpliwości, że powinien przeprosić, żebyśmy mogli skończyć z tą całą głupotą. - Jamie! - wtrącił ostro Malcolm i gdyby nie wczorajszy dzień, kazałby mu wyjść. Wczoraj zaciągnął u niego dozgonny dług. - To już nie twój problem - powiedział tylko, jak do prawdziwego przyjaciela. - Wiem, co czujesz. On ma rację - zwrócił się do Gornta. - Norbert zachowywał się w stosunku do mnie bardzo nieprzyjemnie. - Gornt nie odpowiedział i Malcolm uśmiechnął się, wzruszywszy ramionami. - Dżos. To również nie pański problem, panie Gornt. Czyli pojedynkował się pan jeden raz, a dwukrotnie był pan sekundantem. Naturalnie pan zwyciężył? - Nie zabiłem go, prroszę pana, nie usiłowałem go nawet zabić. Zraniłem go tylko. Patrzyli na siebie, oceniali się. - Zatem wszystko ustalone - stwierdził nerwowo Jamie. - Tak, z wyjątkiem broni. Pan Greyforth wybiera szpady. Malcolm się żachnął, a Jamie zbladł. - Zgodziliśmy się na pistolety - powiedział Jamie. - To zostało ustalone. - Przykro mi, prroszę pana, ale nie. Pan Greyforth jako osoba wyzwana ma prawo do wybrania broni. - Ale... - Jamie, pozwól, że ja się tym zajmę - wtrącił Struan zdziwiony własnym opanowaniem. Co prawda, spodziewał się podstępu ze strony Norberta. - Obaj jesteśmy dżentelmenami i zakładaliśmy, że będziemy się pojedynkować na pistolety. - Przykro mi, ale to nie są moje warunki, prroszę pana. Mój zleceniodawca istotnie uważa się za dżentelmena i chciałby bronić swego honoru ze szpadą w ręku, co jest zgodne ze zwyczajem. - Przecież widać, że to niemożliwe. - Pan Greyforth powiedział również... muszę przyznać, że tego nie aprobuję i oświadczyłem mu to, a więc powiedział, że jeśli pan chce, zgodziłby się na noże, miecze lub morgensterny. Jamie już wstawał z krzesła, ale Malcolm go powstrzymał. - Zważywszy na mój stan zdrowia, to niemożliwe - oświadczył, a potem opanował się i powiedział dobitnie: - Jeśli to jesi sztuczka Norberta, by 69 zachować twarz, upokorzyć mnie i odwołać pojedynek, to mogę na niego tylko splunąć. Jamie poczerwieniał, słysząc tę chwacką odpowiedź. Podobała mu się, ale równocześnie słuchał jej z przykrością. Nagle uświadomił sobie, że pozwoliłoby to zachować twarz obu przeciwnikom. - Tai-panie, czy nie sądzisz... - Nie. Panie Gornt, z oczywistych względów nie mogę teraz bić się szpadą. Proszę zapytać Norberta, czy zgodziłby się na pistolety. - Cóż, prroszę pana, zapytam. Naturalnie, pierwszym obowiązkiem sekundanta jest próba doprowadzenia do ugody, a wydaje mi się, że w Azji jest dość miejsca dla dwóch dżentelmenów. Zapytam go. - Panie Gornt - powiedział Jamie - gdybym mógł panu jakoś pomóc, by skończyć z tym obłędem, proszę się nie wahać do mnie zwrócić. Będę tu cały czas. Gornt skinął głową. Zbierał się do wyjścia, ale Malcolm go zatrzymał. - Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy, panie Gornt? Wybaczysz nam, Jamie? - Naturalnie. - Jamie wymienił z Gorntem uścisk dłoni. - W południe w klubie jest spotkanie wszystkich kupców - zwrócił się do Struana. - Mamy omawiać te niespodziewane rewelacje sir Williama. - Przyjdę, choć na pewno nie będzie żadnej dyskusji, tylko wiele krzyku i złości. - Masz rację, tai-panie. Do zobaczenia. Dwaj mężczyźni, zostawszy sami w biurze, znów zaczęli uważnie się sobie przyglądać. - Zna pan te głupie projekty naszego Parlamentu? - Tak, prroszę pana, znam. Wszystkie rządy są głupie. - Mogę zaproponować panu kieliszek szampana? - Żeby coś uczcić? - Tak. Nie wiem dlaczego, ale jestem niezwykle rad, że pana poznałem. - Ach, więc pan ma te same odczucia? Tak nie powinno być, prawda? Malcolm potrząsnął głową. Zadzwonił. Przyszedł Czen, otworzył butelkę szampana, rozlał do kieliszków, po czym wycofał się, spoglądając uważnie swymi małymi oczkami to na jednego, to na drugiego mężczyznę. - Na zdrowie! - Na zdrowie! - odparł Gornt, delektując się schłodzonym trunkiem. - Odniosłem wrażenie, że pragnął pan ze mną porozmawiać w cztery oczy. - Owszem - powiedział Gornt ze śmiechem. - To niebezpieczne, gdy wróg potrafi czytać w naszych myślach. - Bardzo niebezpieczne, ale nie musimy być wrogami. Firma Rothwell to dobry klient. Żądza zemsty i nienawiść panująca między Struanami i Brockami nie muszą być pana udziałem, bez względu na to, co mówią Tyler czy Morgan. Gornt patrzył w kielich z rżniętego szkła, obserwował bąbelki i radził się 70 ich, czy właśnie nadeszła odpowiednia pora, czy jeszcze powinien poczekać. Piwnymi oczyma patrzył na Struana. Doszedł do wniosku, że nie powinien się kierować zbytnią ostrożnością. - Słyszałem, że lubi pan tajemnice i można panu ufać. - Doprawdy? - W sprawach dotyczących honoru, tak. Pańska reputacja... czy lubi pan opowiadania, legendy? Malcolma opanowało poczucie nierealności tego spotkania. Zbiło go to z tropu. - Jedne bardziej, inne mniej. - Przybyłem tu pod fałszywym pretekstem. - Gornt uśmiechnął się, że aż pojaśniało w pokoju. - Jezu, nie mogę uwierzyć, że naprawdę rozmawiam tutaj z przyszłym tai-panem Noble House. Tak długo czekałem na to spotkanie, a teraz wreszcie doszło do skutku. Nim tu przybyłem, miałem zamiar powiedzieć tylko to, o co prosił mnie pan Greyforth. Ale teraz? - Wzniósł kielich. - Za zemstę. Malcolm słuchał tego bez lęku, zafascynowany. Wypił szampana, ponownie napełnił kieliszek. - To dobry toast w Azji. - Wszędzie. Przede wszystkim proszę mi dać słowo honoru, słowo tai--pana Noble House, zaprzysiężone przed Bogiem, że to, co panu powiem, pozostanie tajemnicą, dopóki pana z niej nie zwolnię. Malcolm zawahał się. - Pod warunkiem, że chodzi tylko o opowieść - rzekł, a potem złożył przysięgę. - Dziękuję. A zatem opowieść. Czy nikt nas nie podsłucha? - W Azji zawsze trzeba się tego obawiać. Zdajemy sobie sprawę, że tutaj drzwi i ściany mają uszy, ale to się da załatwić. Czen! - zawołał. Drzwi natychmiast się otwarły. - Trzymaj się z daleka od drzwi - rozkazał Struan po kantońsku - i nie pozwól nikomu podchodzić, nawet Ah Tok! - Tak, tai-panie. - Czen zniknął. - Teraz może się pan czuć bezpiecznie, panie Gornt. Znam Czena od urodzenia. On nie mówi po angielsku, jak sądzę. Czy pan mówi po szang-hajsku? - Trochę. Również trochę w dialekcie Ning Poh. - Więc cóż chce mi pan powiedzieć? - Po raz pierwszy opowiadam tę historię - stwierdził Gornt i Malcolm mu uwierzył. - Dawno temu - zaczął, ale jego głos nie był teraz beztroski - pewna rodzina przybyła do Anglii z Montgomery w Alabamie, gdzie żyła od pokoleń. Ojciec, matka i dwoje dzieci, chłopak i dziewczyna. Miała piętnaście lat, na imię Aleksandra. Ojciec był najmłodszym z pięciu braci; najstarszy z nich nazywał się Wilf Tillman. - Współzałożyciel firmy Cooper-Tillman? - zapytał Struan zaniepokojony. 71 - Właśnie on. Ojciec Aleksandry był pomniejszym pośrednikiem w handlu herbatą i bawełną, miał też udziały w firmie Cooper-Tillman. Przybył do Londynu, by podjąć pracę u Rothwella, gdzie przez trzy lata miał doradzać w sprawie bawełny, jako że Cooper-Tillman była ich głównym dostawcą. Niestety, po roku oboje rodzice poważnie zachorowali, czemu nie należało się dziwić, zważywszy na tamtejsze mgły i pogodę. Ja sam spędziłem kiedyś w Londynie dwa lata terminując u Brocków, a potem jeden rok u Rothwella i w czasie tego pobytu omal nie umarłem. W każdym razie, Tillmanowie postanowili wrócić do domu. W czasie podróży przez Atlantyk Aleksandra odkryła, że jest w ciąży. - Ajajaj - wymamrotał Malcolm. - Tak. Jej ojciec nie przeżył szoku wywołanego tą wiadomością. Miał trzydzieści siedem lat. Pochowano go na morzu. Świadectwo zgonu wystawione przez kapitana mówiło o "udarze mózgu", ale córka i matka wiedziały, że prawdziwą przyczyną były złe wieści. Aleksandra, piękna jak malowanie, miała ledwie szesnaście lat. To było w trzydziestym piątym roku, dwadzieścia siedem lat temu. Urodziła syna. Właśnie mnie. Niezamężna dziewczyna z nieślubnym dzieckiem, kobieta upadła... no, panie Struan, nie muszę panu mówić, co to za piętno i katastrofa w Alabamie, religijnym kraju. Także dla rodu Tillmanów. Wcześniej mówiliśmy o honorze. Prawdą jest, co powiedziałem, że sprawy honoru traktujemy poważnie. Hańbę również. Mogę nalać? - Gornt wskazał na butelkę szampana. - Proszę. - Malcolm nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć. Głos rozmówcy był śpiewny, przyjemny, spokojny. Rzekłbyś, bajarz snuje opowieść. Jak dotychczas, myślał Struan. Gornt nalał szampana Struanowi, potem sobie. - Moja matka i babka spotkały się z ostracyzmem ze strony społeczności i całej rodziny Tillmanów. Nawet brat się przeciw nim obrócił. Gdy miałem J trzy lata, moja matka spotkała Wirgińczyka z Richmondu, emigranta z Anglii, Roberta Gornta, który zakochał się w niej z wzajemnością. Był dżentelmenem, eksporterem tytoniu i bawełny, namiętnym graczem w karty. Matka opuściła Montgomery i wyszła za mąż w Richmondzie. Wymyślili taką wersję wydarzeń, że ona jest wdową po jankeskim kawalerzyście, którego poślubiła mając szesnaście lat i który poległ w walkach z Siuksami. Wszystko toczyło się mniej więcej gładko przez jakiś czas. Aż do czterdziestego drugiego roku. Wtedy Dirk Struan, praktycznie sam, założył Hongkong, a w rok potem pan się urodził. To był zły rok dla Hongkongu. Wybuchła epidemia gorączki Szczęśliwej Doliny, toczyła się wojna opiumowa w Chinach, potężny tajfun zniszczył miasto, a dla Noble House był to też rok straszny, gdyż ten sam tajfun zabił wielkiego Dirka Struana. - Gornt upił łyk szampana. - Dirk jest odpowiedzialny za śmierć Wilfa Tillmana i zrujnowanie rodziny Tillmanów. - Nic o tym nie wiem. Jest pan pewien? - Owszem. - Gornt uśmiechnął się po swojemu, bez niechęci. - Wilf Tillman zachorował na gorączkę Szczęśliwej Doliny. Dirk Struan miał korę chininy, która mogła go uratować, ale nie chciał jej ani dać, ani sprzedać, pragnąc śmierci Wilfa. Tego samego chciał i Jeff Cooper. - Głos Gornta podniósł się o ton. - Temu bostońskiemu Jankesowi zależało na jego śmierci. - Dlaczego? A tai-pan? - Nienawidził go, miał odmienne niż Wilf poglądy. Na przykład, Wilf trzymał niewolników, co było wówczas zgodne z prawem, a i teraz jest dopuszczalne w Alabamie. Dirk chciał pomóc Cooperowi w przejęciu firmy. Po śmierci Wilfa Jeff Cooper taniutko kupił jego akcje i pozbawił moją rodzinę resztek pieniędzy. - Mieliśmy joint venture z firmą Cooper-Tillman w dostawach kory chininy - powiedział Malcolm - i jesteśmy starymi przyjaciółmi. Natomiast co do reszty, ani o tym nie wiedziałem, ani w to nie wierzę i gdy tylko wrócę do Hongkongu, sprawdzę tę całą historię. Gornt wzruszył ramionami. - Po latach Cooper przyznał, że nigdy nie aprobował Tillmana. Powiedział dokładnie tak: "Słuchaj, młody człowieku, Wilf zasługiwał na to wszystko, co go spotkało; bezużyteczny poganiacz niewolników, w życiu nie przepracował ani dnia, ten dżentelmen z Południa był nikczemnikiem. Dirk miał rację, że tę niewielką ilość chininy, jaką miał, dał innym, według niego bardziej na to zasługującym. To dzięki mojej pracy, i tylko mojej, firma funkcjonowała i przez lata mogła płacić za nic twojej matce, ojczymowi i wam wszystkim..." Powiedział jeszcze kilka innych rzeczy, prroszę pana. - Twarz Gornta wykrzywiła się, ale natychmiast odzyskał spokój. Przynajmniej na pozór. - Teraz to już nieważne. Ale pozbawienie nas pieniędzy, które się nam słusznie należały, było ważne. W tamtym czasie zaczęły się kłótnie między ojczymem a matką i przeprowadziliśmy się dalej na Południe. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że ojczym ożenił się z matką dla pieniędzy. Jego interesy tytoniowe i bawełniane szły nędznie, był zwyczajnym szulerem, grającym bez powodzenia, i matka stale pokrywała jego długi. Umierając opowiedziała mi to wszystko. Ale nie był dla mnie zły ani niegodziwy, po prostu mnie ignorował. Ignorowano mnie przez całe życie. Teraz nadeszła pora zemsty. - Nie rozumiem, dlaczego miałby mnie pan za to winić. - Nie winię pana. - Myślałem, że "morgensterny lub szpady" to pański pomysł. - Malcolm patrzył na niego uważnie. - Nie ja na to wpadłem, mówiłem panu. Powtarzałem panu Greyforthowi, że jego propozycja nie zostanie zaakceptowana, a jeśli będzie nalegał, zostanie wyśmiany. - Chyba pan go nie lubi - stwierdził Malcolm po chwili. - Ani lubię, ani nie lubię. Przybyłem tu, by przez miesiąc się od niego 73 uczyć, a potem przejąć jego obowiązki, gdy w przyszłym roku odejdzie na emeryturę. Takie są moje zamiary. Jeśli zdecyduję się pracować dla Brocka. - Może pan przejąć jego obowiązki wcześniej, niż pan myśli - powiedział Malcolm twardo. - W najbliższy czwartek, miejmy nadzieję. - Upiera się pan przy tym pojedynku? - Tak. - Czy mógłbym zapytać o prawdziwy powód? - Greyforth zrobił wszystko, by mnie sprowokować, zapewne na polecenie Brocka. Dla Struanów będzie lepiej, jeśli zostanie usunięty. - Czy mnie również postara się pan usunąć, gdy wystąpię przeciw firmie Struanów? - Sprzeciwię się panu, będę z panem konkurował, powstrzymam pana, jeśli zdołam, ale nie chciałbym z panem walczyć. - Malcolm uśmiechnął się przyjaźnie. - Zwariowana rozmowa, panie Gornt. To szaleństwo okazywać taką ufność i otwartość, ale właśnie ją sobie okazaliśmy. Powiedział pan "zemsta". Jest pan zdecydowany wystąpić przeciw nam za to, co jakoby mój dziadek zrobił Wilfowi Tillmanowi? - Tak - stwierdził Gornt z uśmiechem. - We właściwym czasie. - A przeciw Jeffowi Cooperowi? -- Przeciw niemu również. - Uśmiech zniknął z twarzy Gornta. - We właściwym czasie. Ale nie na tym mi przede wszystkim zależy - głos miał zaprawiony jadem. - Chcę zniszczyć Morgana Brocka i potrzebuję pańskiej pomocy... - wybuchnął śmiechem. - Mój Boże, gdyby pan mógł zobaczyć własną minę! - Morgana? - prychnął Malcolm. - Właśnie - Gornt uśmiechnął się promiennie. - Sam tego nie dokonam, potrzebna mi pańska pomoc. Co za ironia losu, prawda? Malcolm wstał niepewnie na nogi, wyprostował się i usiadł z powrotem. Serce mu łomotało. Napełnił sobie kieliszek, rozlewając nieco szampana na biurko. Wypił jednym haustem. Gornt cały czas go obserwował i czekał, zadowolony z wrażenia, jakie wywarły jego słowa. - Ale dlaczego Morgan, na litość boską? - spytał Malcolm po dobrej chwili. - Ponieważ uwiódł moją matkę, gdy miała piętnaście lat, zrujnował jej życie i porzucił ją. Biblia mówi, że ojcobójstwo to czyn straszny. Gdy matka na łożu śmierci wyznała mi prawdę o moim pochodzeniu, kazała mi przysiąc, że się na to nie poważę. Więc nie mam zamiaru go zabijać; po prostu go zrujnuję - powiedział bezbarwnie, bez emocji. - Do tego jest mi potrzebna firma Struanów. Malcolm głęboko zaczerpnął powietrza i znowu pokręcił głową. To wszystko nie miało dla niego wiele sensu, choć wierzył w tę historię, nawet w postępek Dirka Struana. Ajajaj, jeszcze tylu rzeczy trzeba się dowiedzieć, pomyślał, słuchając dalszego ciągu opowieści Gornta. 74 Morgan miał w tamtym czasie dwadzieścia lat, terminował w firmie Rothwella i mieszkał przy kantorze, więc łatwo mu było się wślizgnąć do jej pokoju. - Co taka piętnastoletnia ślicznotka z Południa, wyhodowana niczym cieplarniana roślinka, mogła rozumieć? Gdy Rothwell się o wszystkim dowiedział, wyrzucił oczywiście Morgana, ale stary Tyler Brock tylko się śmiał i potajemnie kupił kontrolny pakiet akcji firmy... - Brock rządzi w firmie Rothwella? - Malcolm był zaszokowany. - Rządził przez pewien czas, akurat taki, by usunąć Rothwella i wszystkich dyrektorów i obsadzić stanowiska nowymi ludźmi. Gdy Jeff Cooper się o tym dowiedział, użył swoich wpływów, by zmusić starego Brocka do sprzedaży części akcji, tak by mieli po tyle samo udziałów. Morgan miał się nie wtrącać do kierowania firmą, Jeff zaś trzymać w tajemnicy udziały Brocka, zwłaszcza przed Struanami. Ta umowa nadal obowiązuje. - Czy Dmitri o tym wie? - Nie. Ani pan Greyforth. Natknąłem się na te informacje, gdy pracowałem w Londynie. Malcolm myślał gorączkowo. Przez wiele lat Struanowie współpracowali z firmą Rothwella, ale nigdy nie mogliby powiedzieć, że ich źle traktowano lub oszukiwano. - Czy Morgan wie, że pan zna o nim prawdę? - Napisałem do niego do Londynu, gdy mama umarła. Odpowiedział mi, że to prawdziwa dla niego nowina i zaprzeczył wszystkiemu, ale dodał, abym go odwiedził, jeśli kiedykolwiek pojawię się w Londynie. Odwiedziłem go. Wtedy też zaprzeczył. Powiedział, że ta cała sprawa nie ma z nim nic wspólnego, że został obwiniony o coś, co musiał popełnić jakiś inny praktykant. Byłem wówczas zupełnie goły, więc znalazł mi pracę, a potem pomógł dostać się do firmy Rothwell. - Gornt westchnął. - Mama opowiadała mi, że gdy Morgan stanął przed obliczem Rothwella, stwierdził: "Poślubię tę wywłokę, jeśli jej posag wyniesie dziesięć tysięcy funtów rocznie". - Gornt zadrżał, ale wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. - Mógłbym Morganowi wszystko może wybaczyć, ale "wywłoki" nigdy. Mam to na piśmie od Rothwella; on już nie żyje, ale list pozostał. Dziękuję, że mnie pan wysłuchał. - Wstał, rozprostował kości i ruszył ku drzwiom. - Niech pan zaczeka! Nie może pan tego w ten sposób zakończyć - zawołał przestraszony Malcolm. - Nie mam zamiaru, panie Struan, ale taka rozmowa, a trafniejszym określeniem byłoby "spowiedź", wprawdzie dobrze robi duszy, lecz wyczerpuje. Nie mogę również spędzić tu zbyt wiele czasu, bo pan Greyforth nabierze podejrzeń. Załatwię, aby pojedynek odbył się na pistolety, z odległości dwudziestu kroków. Potem do pana wrócę. - Na Boga, niech pan poczeka! Jakiej pomocy pan potrzebuje? Dlaczego zresztą miałbym panu pomagać? Czego pan po mnie oczekuje? - W zasadzie niewiele. Może pan zabić Norberta Greyfortha, tyle że to 75 nie jest najistotniejsze - stwierdził Gornt ze śmiechem, ale zaraz spoważniał. - Ważniejsze jest to, co ja mogę dla pana zrobić. Przed końcem stycznia Brock zmiażdży Struanów, ale to pan już wie lub powinien pan wiedzieć. Mogę go powstrzymać, oczywiście za określoną cenę. Bóg mi świadkiem, że jestem w stanie dostarczyć panu informacji, dzięki którym ich genialny plan obróci się przeciw nim i firma Brocków zostanie na zawsze zniszczona. Malcolm czuł, jak serce mu zamiera. Gdyby zdołał wyciągnąć Struanów z potrzasku, matka zgodziłaby się na wszystko, czego by pragnął. Znał ją aż za dobrze. Dałaby mi wszystko, wszystko, krzyczał w duchu, nawet gdybym zechciał, żeby przeszła na katolicyzm, nawet to by zrobiła. Wiedział też, że jakiejkolwiek ceny zażąda Gornt, zapłaci ją, i to z ochotą. - Jaka jest pańska cena? Poza zemstą. - Powiem, gdy wrócę. Czekał przez cały dzień, ale Gornt nie przyszedł. Nie zmartwiło go to jednak ani trochę. Wieczorem zjadł kolację sam. Angelique oznajmiła mu, że uczestniczyła ostatnio w zbyt wielu przyjęciach, jest zmęczona, późno się kładła spać i dobrze jej zrobi, jeśli dziś wcześniej pójdzie do łóżka. - Zjem coś u siebie, wyszczotkuję włosy i pójdę spać. Dziś wieczór będziesz moim drogim porzuconym. Nie przejął się tym. W duszy miał tyle nadziei, że gdyby Angelique z nim pozostała, ze wszystkiego by jej się zwierzył. Jamie wpadł na chwilę wczesnym wieczorem i Malcolm musiał się siłą powstrzymywać, by nie wygadać mu tych fantastycznych wiadomości. - Niebiański znalazł rozwiązanie? - spytał Jamie. - Nie, dobry Boże, jeszcze nie. Dlaczego pytasz? - Wyglądasz tak jakby... jakby ci kula ziemska spadła z pleców. Od wielu tygodni nie widziałem cię w tak znakomitej formie. Otrzymałeś chyba jakieś dobre wiadomości? - Zdaje się, że pokonałem zakręt i teraz naprawdę mi się polepsza. - Miejmy nadzieję. Te wszystkie kłopoty i jeszcze twój wypadek... nie wiem, jak sobie z tym poradzisz. Wydarzenia z ostatnich kilku tygodni sprawiły, że czuję się zmęczony, a ten Gornt był ostatnią kroplą przepełniającą kielich. Jest w nim coś takiego, co mnie przeraża. - Mianowicie? - Nie wiem, to po prostu moja intuicja. Może nie jest tak nieszkodliwy, na jakiego wygląda. - Jamie zawahał się. - Moglibyśmy chwilkę pogadać? - Naturalnie, usiądź. Brandy? Nalej sobie. - Dziękuję. - Jamie wlał do kieliszka nieco alkoholu i przyciągnąwszy fotel usadowił się przy kominku naprzeciw Struana. W pokoju było przytulnie, story w oknach zaciągnięte, przyjemny zapach palonego drewna i dźwięk 76 dzwonów okrętów stojących w zatoce uspokajały. - Mam kilka spraw: chciałbym wrócić do Hongkongu na parę dni przed Bożym Narodzeniem. - Żeby się zobaczyć z moją matką? - Chciałbym popłynąć "Prancing Cloud". - Jamie pociągnął łyk brandy. - Statek cumuje... dlaczego się uśmiechasz? - Wyprzedzasz mnie o krok. Ja również miałem zamiar na niej popłynąć. - Zmieniłeś zdanie? - Jamie uśmiechnął się promiennie. - Masz zamiar zrobić to, co matka ci poleciła? - Niezupełnie. - Malcolm wyłożył swój plan i zobaczył, że radość Ja-miego gdzieś wyparowała. - Nie martw się, strzelam znacznie lepiej od Norberta i jeśli zgodzi się na oddanie strzału z odległości dwudziestu kroków, bez marszu, to będzie martwy jak kołek w płocie. Nie mówmy o Norbercie. Teraz Angelique. O ile nie uda nam się przemycić jej na pokład... mówię "nam", gdyż uwzględniam ciebie w swych planach, zabierzesz ją następnym statkiem, zatem tak czy inaczej dotrzesz do Hongkongu przed Bożym Narodzeniem. - Pani Struan będzie wściekła, jeśli Angelique z nami pojedzie - powiedział Jamie z wahaniem. - Pozwól, że ja się o to zatroszczę. - Jasne. A teraz chciałbym przejść do rzeczy. Po opuszczeniu Noble House mam zamiar założyć własną firmę. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciw temu. - Przeciwnie, zrobię wszystko... nasza firma zrobi wszystko, by ci pomóc. Ale ta sprawa nie będzie aktualna jeszcze przez wiele lat. - Myślę, że pani Struan jest zdecydowana, by mnie zwolnić. - Z całych sił się temu sprzeciwię - stwierdził Malcolm. - Czeka cię awans, podwyżka, a firma nie może cię stracić. Matka powinna o tym wiedzieć. To przerażający pomysł. - Ale jeśli to się okaże konieczne... wybacz, tai-panie, jeśli zajdzie taka konieczność, sprzeciwisz się temu? - Żebyś poszedł na swoje? Nie. Ale nie podoba mi się ten pomysł, Stru-anowie zbyt wiele by stracili. Jak mi Bóg miły, nie dojdzie do tego. A jeśli poprosisz mnie o zwolnienie, znajdę sposób, by cię zatrzymać, przekonać cię, byś został. Na pewno. - Dziękuję, dziękuję bardzo. Jamie pociągnął spory łyk i poczuł się lepiej. Nie dlatego, że rozgrzał go alkohol, ale dzięki słowom Malcolma. Ostatnie tygodnie były parszywe. Wczoraj po otrzymaniu listu od pani Struan Jamie uświadomił sobie starą prawdę: nie liczy się, jak lojalny jesteś w stosunku do firmy, nieważne, jakie są twe zasługi, wyrzucą cię bez skrupułów, gdy im się tak podoba. A cóż to takiego: firma? Grupa mężczyzn i kobiet. Ludzi. Choćby taka pani Struan. Firmę tworzą ludzie, a kierujące nią osoby zawsze gotowe są skryć się za hasłami: "dobro firmy" i "firma musi przetrwać", by z powodu osobistej sympatii, wrogości lub nienawiści awansować kogoś lub go pognębić. A że 77 obecnie większość kompanii to przedsięwzięcia rodzinne, więc w rezultacie zawsze wygrywa rodzina. Bliższa koszula ciału, kompetencje są mniej ważne. Mogą się między sobą kłócić, ale w końcu jednoczą się w obliczu wroga, którym może się stać każdy spoza rodziny. Alfred MacStruan został wyznaczony na placówkę w Japonii. Ani nie mogę, ani nie chcę temu przeciwdziałać. Być może firmy rodzinne mają bardziej ludzkie oblicze i są lepsze niż odpersonalizowane biurokratyczne anonimowe przedsiębiorstwa, zresztą w takich układach człowiek zależy od powiązań kumpla z kumplem. W każdym wypadku jesteś przegrany... Poprzedni wieczór spędził w małym domku w Yoshiwarze i rzecz dla niego niezwykła, porządnie się upił. Nawet u Nemi nie znalazł pocieszenia. Co rusz przypominało mu się sformułowanie o "dobru firmy", wspominał, jak omal nie popełnił czynu, za który mógł zapłacić gardłem, myślał o niesprawiedliwości Tess Struan, o uporze Malcolma, o swej własnej głupocie. Gdyby go wtedy Malcolm nie powstrzymał, zerwałby sznurki z pakietu, podarł listy i wyrzucił je za burtę. Na myśl o tym doznawał zawrotu głowy i dopiero kolejne szklanki rumu to przerwały, a potem kręciło mu się w głowie już tylko od alkoholu. - Jami, Jami co ty dolega? - pytała Nemi bezradnie. - Najlepiej określił to Machiavelli - odparł niezbornymi słowy - nie ufaj cholernym książętom, oni potrafią własną wygodę przytaczać na usprawiedliwienie. Cholerni książęta, tai-panowie, synowie Dirka Struana i jego wnuki... - a potem zapłakał. Aj, pomyślał z niesmakiem, nie zdarzyło mi się to od wielu lat - ostatni raz dwadzieścia lat temu, gdy przybyłem do Hongkongu i dowiedziałem się, że matka mi umarła podczas mojej podróży przez ocean. Kiedy wyjeżdżałem, musiała przeczuwać, że jest umierająca. - Jedź, mój chłopcze, zbij fortunę i pisz co tydzień... Gdyby nie ona, wszyscy byśmy pomarli. Tylko dzięki jej sile przeżyliśmy do czasu, gdy wybawił nas Struan i nasz dżos się odmienił. Płacz moje serce. Jak poprzedniego wieczora, choć łzy są teraz inne. Użalałem się nad straconą niewinnością. To nie do wiary, jak byłem naiwny pokładając ufność w "firmie". Czy Dirk by mnie zwolnił? Nigdy. Tamten tai-pan by tego nie zrobił, nie mógłby zrobić, ale on jest już legendą. Muszę odważnie stanąć na własnych nogach. Mam trzydzieści dziewięć lat, według azjatyckich standardów jestem stary, choć nie czuję się staro, raczej jak statek bez steru. Malcolm też taki jest... Popatrzył na niego. Widział zmianę, Malcolm nie zachowywał się tak jak dawniej. Dojrzalej? Czy można to tak określić? Nie wiem, ale i tak jego dżos jest ustalony, podobnie jak mój. - Cieszę się, żeśmy się wtedy nie dobrali do... Strasznie mi przykro, że cię zablokowała. - Mnie również. 78 Malcolm opowiedział Jamiemu, co mówił sir William o oczekiwanym liście, o opium i polach w Bengalu. Te wiadomości wzburzyły dziś rano całe Osiedle. Spotkanie w klubie w południe przebiegało gwałtowniej niż zazwyczaj. Jednogłośnie wyrażono przekonanie, że sir William powinien zostać powieszony albo co najmniej odsunięty od władzy i oskarżony, gdyby usiłował wprowadzić w życie tę obłędną ustawę Parlamentu. Struan zauważył, jak nieszczęśliwy jest McFay, i ponownie miał ochotę przekazać mu wieść o cudownych otwierających się perspektywach zarysowanych przez Gornta. Pamiętał jednak o swej przysiędze. - Jestem teraz pełen wiary w przyszłość, Jamie. Nie martw się. Idziesz do Yoshiwary? - Nie zaraz, choć mam zamiar spotkać się z Nemi. - Jamie uśmiechnął się smętnie. - Wczoraj wieczór się spiłem, chcę jej zanieść prezent. Nie jest to konieczne, ale ona ma taki dobry charakter i wesołe usposobienie. Najpierw pogadam z Nakamą. Zdaje się, że wypytywał Phillipa o funkcjonowanie systemu bankowego, kapitału, biznesu i temu podobne. Phillip prosił, abym poświęcił mu z pół godziny i wyjaśnił podstawowe sprawy. - To ciekawe. - Owszem. Drań jest dociekliwy. Szkoda, że nie mamy z niego pożytku. - Przehandluj swoje informacje za coś, co by nas interesowało. Jutro porozmawiam chyba z Phillipem. Poproś go, by do mnie zaszedł. - Głos Malcolma stwardniał. - Umówiliśmy się przecież, że będziemy sobie nawzajem przekazywać wszystkie informacje. - Tak, właśnie tak. - Jamie dopił brandy. - Dziękuję. I dzięki, że ze mną pogadałeś. Mam głęboką nadzieję, że ci się powiedzie - dodał poważnie, wstając. - Też mam taką nadzieję, Jamie. Tobie również się powiedzie. Dobranoc. Malcolm został sam. Odprężony wyciągnął nogi w kierunku kominka. Martwił się o najbliższe dni, niepokoił go Gornt. Jakiej zażąda ceny? - zastanawiał się patrząc w rozżarzone węgle. Słyszał głosy ludzi wewnątrz budynku i na nabrzeżu. Ktoś się zaśmiał, ktoś inny śpiewał pijacką piosenkę. Po południu przyszedł do niego John Marlowe i w imieniu admirała poprosił o spotkanie albo na statku flagowym, albo u sir Williama. - Mogę spotkać się u sir Williama. O której? - Południe ci odpowiada? - Dobrze. O co chodzi? - Nie wiem - odparł Marlowe. - Mogę się jednak założyć, że nie będzie to spotkanie towarzyskie. - Od powrotu z wyprawy do zatoki Mirs i Hongkongu admirał Ketterer złościł się na polemiczne i krytyczne artykuły w gazetach i ciągle jeszcze był wściekły, że Japończycy ostrzelali jego okręty używając dział brytyjskiej produkcji. - Myślę, że niezbyt spodobały mu się te ostre uwagi, jakie padły na dzisiejszym spotkaniu. - A to mi biedaczysko! - powiedział Malcolm i zaśmiał się. Nadal huczało mu w głowie od informacji przekazanych przez Gornta. 79 - Na Boga, nie mów tego przy nim na pokładzie - odrzekł Marlowe również ze śmiechem. - Wścieknie się jak cholera. Nawiasem mówiąc, pozwolono mi wypróbować statek w poniedziałek lub we wtorek, jeśli pogoda dopisze. Który dzień wam obojgu bardziej by odpowiadał? -^- Na jak długo wypłyniemy? - Wyruszamy mniej więcej o świcie, a wracamy najpóźniej o zachodzie. - Zatem we wtorek. Z kominka wypadł węgielek, ale nie wzniecił ognia. Struan pogrzebaczem podsunął go do kosza i zaczął rozgarniać rozżarzone polana* Pomarańczowe, podbarwione niebieskim i zielonym płomienie wystrzeliły nieco w górę i zagasły. Wspaniały widok. Krzepiące obrazy: on i ona. Malcolm popatrzył na drzwi oddzielające ich pokoje. Nie dochodził zza nich żaden odgłos. Dzięki Gorntowi znajdę klucz do Tess, pomyślał. To ironia losu, że ja jestem mu potrzebny tak samo, jak on mnie, a przecież jesteśmy wrogami. Przeczucie mi mówi, że na zawsze nimi pozostaniemy. Jakiej ceny zażąda? Takiej, którą będę mógł zapłacić. Jest na tyle rozsądny, by zdawać sobie z tego sprawę. Ale skąd mogę mieć tę pewność? Zemsta jest niezwykle silnym motywem działania, sam wiem o tym najlepiej. W "Gospodzie Lilii" muskularna Japonka masowała Phillipa Tyrera. Atletycznymi rękoma i sprężystymi palcami odnajdywała punkty ucisku i grała na ciele Phillipa jak na pianinie, a on mruczał z przyjemności. Nie było tu tak wytwornie ani też tak drogo jak w "Domu Trzech Karpi", ale oferowano znakomity masaż, dzięki któremu Tyrer uwolnił swe myśli od Fujiko, Na-kamy, Andre Poncina i sir Williama. Minister chodził zły przez cały ranek, a w południe wściekł się jeszcze bardziej po gwałtownym spotkaniu w klubie. - Jakby to była moja wina, że Parlament zwariował - krzyczał sir William przy obiedzie, na którym gościł admirała Ketterera i generała. - Mam rację, Phillipie? - Oczywiście, sir Williamie - odparł Tyrer; brał udział w tym obiedzie wbrew własnej woli. - Parlament zawsze postępował głupio i zupełnie dowolnie! Dlaczego, do diabła, nie pozwolą Ministerstwu Spraw Zagranicznych zarządzać koloniami i skończyć z tymi wszystkimi problemami? Na przykład ta zgraja, mianująca się kupcami, toż to prawdziwa zaraza. - Każdemu zdałoby się po pięćdziesiąt batów szpicrutą i znaliby mores - warknął admirał. - Każdemu bez wyjątku, zwłaszcza dziennikarzom. Wszyscy to śmiecie. - Cóż pan może począć, drogi sir Williamie - powiedział generał z samozadowoleniem, mając ciągle w pamięci reprymendę, jaką otrzymał od ambasadora po zamieszkach w Mieście Pijaków. - Może pan to najwyżej przyjąć jak mężczyzna. A pan, admirale, sam się tego dopraszał wygłaszając publicznie 80 oświadczenia polityczne. Zawsze uważałem, że naczelną zasadą wyższych oficerów jest spuścić głowę, raczej wstrzymywać się od wygłaszania przemówień i cierpieć w milczeniu. Kark admirała Ketterera zsiniał. Sir William, nie chcąc dopuścić do potyczki między nimi, zwrócił się do Tyrera: - Jestem pewien, że masz dużo pracy, Phillipie. Przepisz, na miłość boską, korespondencję. Skargę do bakufu trzeba wysłać koniecznie dzisiaj! Tyrer z wdzięcznością się oddalił. - Ach, Taira-sama, mam nadzieję, pan czuje repiej - przywitał go wylewnie Nakama. - Mama-san Raiko prosiła pytać pana zdrowie. Pan nie miał spotkanie z Fujiko-san. Ona łzy... płakała i... - Czuję się świetnie. Wczoraj spędziłem bardzo przyjemny wieczór w "Gospodzie Lilii" - odparł zdumiony, że przewidywania Andre okazały się tak dokładne. - Fujiko? Przemyślałem ponownie sprawę kontraktu, do diabła, naprawdę przemyślałem! Z zadowoleniem spostrzegł, że Nakama patrzy na niego rozszerzonymi oczyma. Jeszcze większą przyjemność sprawiło mu to, że ani rano, ani podczas obiadu nie przestraszył się złego humoru sir Williama i skupił swoje myśli na dopracowywaniu planu Andre. - Are Taira-sama, ja myś... - Nie będziemy już dziś mówić po angielsku i nie zadawaj żadnych pytań na temat biznesu. Możesz porozmawiać z McFay-sama z Noble House i na tym koniec... Tyrer jęknął głośno, gdy masażystka silniej go ucisnęła. Jej palce natychmiast znieruchomiały. - Iie, dozo... - Nie, proszę masuj dalej, powiedział po japońsku. - Nie martw się, panie - odparła ze śmiechem - gdy skończę zajmować się twym wątłym, pozbawionym życia rybim ciałem, będziesz gotów na przyjęcie trzech najlepszych lilii z tego domu. Niezupełnie zrozumiał, co powiedziała, ale się tym nie przejął i podziękował jej niewyraźnie. W głowie mu huczało po trzech godzinach spędzonych z Nakama, gdy musiał po japońsku rozmawiać na temat Raiko i jej gospody i odpowiadać na trudne pytania. Wszystko to zresztą wcześniej przewidział Andre. Kobieta masowała go dalej wprawnymi rękoma, rozsiewając zapach wonnego olejku, a gdy skończyła, owinęła go ciepłym ręcznikiem i wyszła. Tyrer już zasypiał, gdy odsunęły się shóji, weszła dziewczyna i uklękła przy nim. Uśmiechnęła się, a on pogodnie odpowiedział - stosując się do wskazówek Andre - że jest zmęczony i poprosił ją, by posiedziała przy nim, aż się obudzi. Dziewczyna kiwnęła głową, zadowolona. I tak miała otrzymać zapłatę. Andre to geniusz, pomyślał Phillip i z przyjemnością pogrążył się w sen. 6 - Gai-jin cz. 11 . o 1 Dziś wieczór Andre odwiedzał Hinode. Po raz drugi. Pierwszy miał miejsce dokładnie dziesięć dni, dwadzieścia dwie godziny i siedem minut temu i wówczas widział ją w całej okazałości. Tamtą noc zapamięta na zawsze. - Dobry wieczór, Furansu-san - powitała go nieśmiało po japońsku, melodyjnym głosem. Znajdowali się przed niewielką werandą, a dom stał w ogrodzie "Trzech Karpi" pachnącym miło, tak jak i dziewczyna. Barwy zimy - złoto i brąz - na jej kimonie poruszały się z wdziękiem, gdy szła ku poduszkom, gdzie zamierzała usiąść. Drzwi shóji do sypialni były lekko odsunięte, ukazując skraj futonów, które miały stać się ich pierwszym miłosnym posłaniem. - Sake jest takie, jak pan lubi. Powiedziano mi, że ma być schłodzone. Zawsze pije je pan chłodne? - Tak, tak, ja... tak lepszy smak. - Jąkał się, jego japoński był szorstki, ręce gestykulowały, dłonie miał spocone. - To dziwne, że pije pan w zimie chłodne napoje - zauważyła z uśmiechem. - Czy pańskie serce jest chłodne i zimą, i latem? - liii, Hinode. - Poncinowi krew pulsowała w uszach i w krtani. - Moje serce jak kamień dawno. Myślę o tobie, nie wiem gorące czy zimne, czy jakie. Ty piękna. - To wszystko dla pańskiej przyjemności. - Raiko-san mówiła o mnie, tak? Oczy dziewczyny patrzyły łagodnie, były skośne, twarz miała białą, brwi wyskubane, a wysoko na czole narysowane półksiężyce, kruczoczarne włosy upięte szylkretowymi grzebieniami, które Poncin miał ochotę powyjmować. - To, co powiedziała mi Raiko-san, zapomniałam. To, co pan mi powiedział przed zawarciem kontraktu, zaaprobowałam i też zapomniałam. Zaczynamy od dzisiaj. Spotykamy się po raz pierwszy. Musi mi pan opowiedzieć o sobie to wszystko, co pan chce, żebym wiedziała. - W jej oczach odbiło się światło. Przymknęła je z rozbawieniem. - Mamy dosyć czasu, prawda? - Tak, proszę, na zawsze, mam nadzieję. Gdy po wielu dniach negocjacji uzgodniono wszystkie szczegóły kontraktu, gdy zostało to spisane, kilkakrotnie przeczytane i sformułowane w prostych słowach, by Poncin wszystko zrozumiał, mógł wreszcie podpisać umowę w obecności dziewczyny i Raiko. Andre z wysiłkiem zebrał się na odwagę. - Hinode, proszę wybacz, ale muszę powiedzieć, muszę wyznać prawdę. O tym, co złe. - Proszę, nie ma potrzeby. Raiko-san mi powiedziała. - Tak, ale, proszę, wybacz... - słowa przychodziły mu z trudem, choć przedtem kilkanaście razy powtarzał sobie całą przemowę. Czuł ciągły przypływ mdłości. - Muszę powiedzieć. Złapałem brzydką chorobę od mojej kochanki, Hany. Niemożliwe uleczyć, tak mi przykro. Wcale. Ty też to złapiesz. Na pewno, jeśli będziesz moją kochanką, tak mi przykro. - Czekał na odpowiedź, a niewidoczne niebo zdawało się odpływać. 82 - Tak, rozumiem i akceptuję to. Napisałam w swoim kontrakcie, że wybaczam panu wszelkie winy, we wszystkich sprawach, które nas dotyczą. Wszelkie winy, rozumie pan? - Ach, winy, tak, rozumiem winy. Dziękuję ci i... Powinien się był usprawiedliwić. Wybiegł nagle. Było mu okropnie niedobrze, nigdy się tak nie czuł, nawet wtedy, gdy odkrył, że jest chory, ani wtedy, gdy dowiedział się, że Hana nie żyje. Powrócił i za nic nie przepraszał. Nie oczekiwano od niego przeprosin. Dziewczyna rozumiała. - Zanim podpiszę umowę, Furansu-san - rzekła - panem kierują ważne powody, dla mnie również jest bardzo ważne, by prosić pana o potwierdzenie, że da mi pan nóż lub truciznę, jak to ustalono w kontrakcie. - Tak. - Dziękuję. O obu tych istotnych sprawach nie trzeba ponownie wspominać. Zgadza się pan, proszę? - Tak - odparł, błogosławiąc ją w duchu. - Zatem umowa stoi. Podpisałam, niech pan, Furansu-san, też podpisze, proszę. I Raiko-san, jako nasz świadek. Raiko-san mówi, że nasz dom będzie gotów za trzy dni. Na czwarty dzień od dzisiaj będę miała zaszczyt pana przyjąć. Czwartego dnia siedział naprzeciw dziewczyny w ich prywatnym domku. Porażała go jej uroda. Oliwne lampy świeciły jasno, ale niezbyt mocno. - Czy ten dom ci się podoba, Hinode? - spytał z udanym zainteresowaniem, cały czas myśląc tylko o tym, by ją zobaczyć rozebraną. - Ważniejsze, czy podoba on się panu, Furansu-san. Wiedział, że robi tylko to, do czego ją szkolono: jej odpowiedzi i ruchy są automatyczne, stara się wywołać u niego dobre samopoczucie, bez względu na to, co czuje w głębi duszy. Na ogół potrafił dobrze rozpoznać, co myśleli Japończycy, nigdy jednak co Japonki. Ale tak samo jest z Francuzkami, doszedł do wniosku. Kobiety są znacznie bardziej skryte niż my, znacznie bardziej praktyczne. Hinode wygląda tak spokojnie, gdy siedzi tu bez ruchu. Czy wewnątrz wrze, jest smutna lub przerażona? A może przepełnia ją taki strach i wstręt, że jest jakby sparaliżowana. Matko Przenajświętsza, wybacz mi, ale nic mnie to teraz nie obchodzi, później, może później, nie teraz. Dlaczego się zgodziła? Dlaczego? Ale o to nie można pytać. Nigdy. Trudno się zastosować do tego warunku, ale przecież dodaje to smaczku. A może właśnie to mnie w końcu zniszczy. Nas zniszczy. Nic mnie to nie obchodzi, pośpieszmy się! - Czy miałby pan ochotę coś zjeść? - spytała. - Teraz ja... ja nie głodny. - Andre nie mógł oderwać od niej wzroku ani skryć pożądania. Na czoło wystąpił mu pot. Dziewczyna nadal się uśmiechała. Westchnęła. Potem, coraz bardziej 83 odprężona, długimi palcami odwiązała obi, wstała i zewnętrzne kimono opadło. Cały czas obserwowała Poncina, spokojna jak posąg. Opadło spodnie kimono, potem pierwsza koszulka, druga, wreszcie przepaska biodrowa. Kobieta odwróciła się niespiesznie, ukazując mu całą swą postać. Stała przed nim - doskonałość. Prawie nie mógł oddychać. Patrzył, jak uklękła, uniosła filiżankę i pociągnęła łyk, potem drugi. Krew pulsowała mu w głowie, w karku i lędźwiach, ledwie mógł nad sobą panować. Przez kilka dni planował, jaki to będzie szarmancki w słowach, gestach i ruchach. W każdym calu francuski i jak najbardziej japoński. Wymowny i sprawny. Najlepszy kochanek, jakiego znała i jakiego kiedykolwiek będzie znała. Ich pierwsza noc miała stać się niezapomnianym, cudownym przeżyciem. Było niezapomniane, ale nie cudowne. Zabrakło mu siły woli. Wyciągnął ręce ku dziewczynie, powalił ją na futony i był jak zwierzę. Od tamtej nocy nie widział się ani z nią, ani z Raiko. Unikał ich, unikał Yoshiwary. Następnego dnia posłał do Hinode wiadomość, że da znać, gdy będzie miał zamiar ją odwiedzić. Tymczasem dostarczył Raiko kolejną ratę zapłaty w złocie. Aby wywiązać się z warunków kontraktu, musiał zastawić dwuletnie zarobki - a potem przekazać znacznie więcej. Wczoraj zapowiedział swą wizytę na dziś wieczór. Przystanął na progu werandy. Ekrany shóji przesłaniały wejście. Widoczne we wnętrzu złotawe światło zapraszało. Jak poprzednio krew zaczęła mu pulsować, dławiło go w gardle. Jakiś wewnętrzny głos obelżywie wrzeszczał na niego, kazał mu odejść, popełnić samobójstwo, uczynić wszystko, by nie musiał zobaczyć swego odbicia w jej oczach. Zostaw ją w spokoju! Chciał uciekać i jednocześnie mocniej niż przedtem pragnął ją znowu posiąść, na wszelkie możliwe sposoby, nie zważając na skutki. Nienawidził się. Lepiej umrzeć i skończyć z tym. Ale najpierw ona. Muszę. Z wysiłkiem zdjął buty i odsunął drzwi. Dziewczyna klęczała w tym samym miejscu, co poprzednio, miała na sobie ten sam strój, na twarzy ten sam uśmiech, była tak samo piękna. Tym samym subtelnym ruchem dłoni zaprosiła go, by usiadł obok niej. - Sake jest takie, jak pan lubi - rzekła tym samym łagodnym głosem. - Powiedziano mi, że ma być schłodzone. Zawsze pije je pan chłodne? Patrzył na nią. Jej oczy, które przepełnione były taką nienawiścią, gdy od niej wtedy wychodził, teraz uśmiechały się z nieśmiałą słodyczą, jak w pierwszych chwilach poprzedniego spotkania. - Co? - Sake jest takie, jak pan lubi - powtórzyła tym samym tonem, jakby mówiła to po raz pierwszy. - Powiedziano mi, że ma być schłodzone. Zawsze pija je pan chłodne? - Ja... ja, tak... tak - odparł. W uszach mu coś wyło, ledwo słyszał swój głos. -n 84 - To dziwne, że pije pan w zimie chłodne napoje - zauważyła z uśmiechem. - Czy pańskie serce jest chłodne i zimą, i latem? Jak papuga wymamrotał właściwą odpowiedź. To nic trudnego zapamiętać każde słowo i każdą sytuację, gdy wyryte są w pamięci. I choć głos miał niepewny, kobieta jakby tego nie zauważyła. Ciągnęła jak poprzednio, patrząc łagodnie skośnymi oczyma. - Czy miałby pan ochotę coś zjeść? - Na razie... na razie nie jestem głodny. Uśmiechała się nadal. I westchnęła jak poprzednio. Wstała. Jednak tym razem przygasiła lampy, a wszedłszy do sypialni, którą on wówczas zbrukał, zupełnie zgasiła światła. Gdy oczy Poncina przywykły do ciemności, zauważył nikłe migotanie lampy na werandzie, dochodzące poprzez drzwi shóji. Jednak nie wystarczało to do oświetlenia niewyraźnej sylwetki kobiety. Zdejmowała ubranie, a potem weszła pod kołdrę. Gdy już mógł wstać, niepewnie podniósł się na nogi, wszedł do pokoju i uklęknął przy posłaniu. Zdawał sobie sprawę, że ona dąży do zachowania twarzy - przez niego. Do wymazania tego, czego nigdy nie da się wymazać. - Z mego umysłu, nigdy - mamrotał zrozpaczony, z twarzą mokrą od łez. - Nie wiem jak ty, Hinode, ale ja nigdy tego nie zapomnę. Tak mi przykro, tak przykro. Mój Boże, tak bym chciał, tak bardzo chciał... - Non desu ka, Furansu-sama? Dopiero po pewnej chwili odnalazł właściwe japońskie słowa. - Hinode, mówię... po prostu dziękuję, Hinode - jąkał się. - Proszę, wybacz mi, tak mi przykro. - Ale nie ma powodu, by było panu przykro. Dziś zaczynamy. To jest nasz początek. 36 Środa, 3 grudnia W szybie sklepu rzeźnika Hiraga dostrzegł przelotnie swe odbicie i nie rozpoznał się. Przechodnie na High Street prawie nie zwracali na niego uwagi. Cofnął się i jeszcze raz spojrzał na swój zacieniony wizerunek - i na nowe przebranie. Cylinder, wysoki kołnierzyk, krawat, surdut z dobrego czarnego sukna, szeroki w ramionach i wąski w talii, kamizelka z niebieskiego jedwabiu, na jej tle łańcuszek z nierdzewnej stali, łączący specjalny guziczek z zegarkiem kieszonkowym, obcisłe spodnie i skórzane wysokie buty. Wszystko to były dary od rządu Jej Królewskiej Wysokości, tylko zegarek ofiarował Tyrer. Za oddane usługi. Hiraga zdjął kapelusz i oglądał się ze wszystkich stron. Włosy porastały teraz jego czaszkę. Nie osiągnęły jeszcze tej długości, co u Tyrera, lecz z pewnością można by je uznać za europejskie. Twarz miał dokładnie wygoloną. Brytyjskie brzytwy, dobre i tanie, zrobiły na nim wielkie wrażenie - jeszcze jeden zadziwiający przykład umiejętności technicznych. Uśmiechnął się do swych myśli, zadowolony z tego przebrania, a potem wyjął zegarek. Podziwiał go: odczytał godzinę: jedenasta szesnaście. Tak jakby szesnaście minut miało jakiekolwiek znaczenie, pomyślał z pogardą, choć był zadowolony, że tak szybko nauczył się cudzoziemskiego systemu mierzenia czasu. Wielu rzeczy się dowiedziałem. To oczywiście nie wystarczy, ale zrobiłem początek. - Chce pan pikny mrożony australijski udziec barani? Statek pocztowy przywiós w lodzie. A może trochę piknygo, tłustygo wędzonygo bekonu. Z Hongkongu? Rzeźnik miał duży brzuch, ramiona grube jak armatnie lufy i nosił poplamiony fartuch. - Och! - Hiraga zobaczył mięso, podroby i dziczyznę, wiszące po drugiej stronie szyby wystawowej, a wokół nich roje much. - Nie, nie, dziękuję. Tyrko ogrądam. Do widzenia panu - powiedział skrywając odrazę. Ostentacyjnie włożył na głowę kapelusz, przechylił go elegancko, naśladując Tyrera, i ruszył dalej po High Street, ku Miastu Pijaków i wiosce. Grzecznie uchylał 86 kapelusza przechodniom lub jeźdźcom, którzy pozdrawiali go w odpowiedzi. Sprawiało mu to przyjemność, gdyż oznaczało akceptację zgodnie z ich normami - tak odległymi od zwyczajów japońskich, od norm ludzi cywilizowanych. Głupcy. Sądzą, że się zmieniłem, skoro zacząłem się nosić jak oni. Nadal są wrogami, nawet Taira. To głupie ze strony Tairy, że zmienił zdanie na temat Fujiko. Co się z nim dzieje? Psuje mi to plany. Hiraga zobaczył, jak Struan wyszedł kuśtykając ze swego budynku razem z Jamiem McFayem. Między nimi szła kobieta Oriego. Rozmawiali z ożywieniem. To mu przypomniało spotkanie z człowiekiem numer dwa Noble House. W głowie wciąż mu huczało od liczb i faktów na temat Zachodu i czuł się słabo, gdyż McFay wyciągnął od niego mnóstwo informacji o lichwiarzach i handlarzach ryżu w rodzaju Gyokoyamy. - Jami-san, możriwe, pan spotka jeden z tych rudzi, jeśri sekret - rzekł mu, rozpaczliwie pragnąc uciec. - Ja tłumaczy, jeśri sekret. Shoya czekał na niego. Hiraga wyczuwał, że kupiec chce się dowiedzieć wszystkiego, czego on sam się dowiedział, postanowił więc z nim poigrać. Przyjął ofertę masażu. Teraz odprężony, w czystej yukacie, siedział przy wykwintnym obiedzie. Podano ryż, suszonego kalmara, złowionego rankiem morskiego okonia, którego pokrojono na cienkie jak papier plasterki i dodano soję, daikon - rzodkiew - i sake. Hiraga oświadczył, że odbył rozmowy z ważnymi gai-jinami, którzy odpowiedzieli na jego pytania. Pociągnął sake, ale nie przekazał nic z tego, co usłyszał. Ważne informacje wymagały zachęty, wzajemności. - Co słychać w Kioto? - To wszystko jest bardzo dziwne - oświadczył shoya rad, że zostawiono mu inicjatywę. - Moi panowie poinformowali mnie, że shogun i księżniczka Yazu przybyli szczęśliwie i przebywają w pałacu. Patrole Ogamy zorganizowały dodatkowe trzy zasadzki na shishi... nie, tak mi przykro, nie ma szczegółów, ilu zabito. Jaśnie pan Ogama i jaśnie pan Yoshi bardzo rzadko wychodzą za mury... Ale Wrót strzegą obecnie samurajowie shogunatu, tak jak w przeszłości. Oczy Hiragi rozszerzyły się. - Naprawdę? - Tak, Otami-sama. - Shoya był zachwycony, że jego gość połknął przynętę. - Co dziwniejsze, w pobliżu wszystkich Wrót znajdują się ukryte pikiety samurajów Ogamy i od czasu do czasu kapitanowie obu stron prowadzą potajemne narady. - Tak, dziwne. - Hiraga chrząknął. Shoya skinął głową i jak przystało na dobrego rybaka, mocno uderzył. - Och, tak, to chyba nie będzie miało dla pana żadnego znaczenia, lecz moi zwierzchnicy wierzą, że dwaj shishi, o których wcześniej wspomniałem, Katsumata i Takeda z Chóshu, nie zostali ujęci w Kioto i podróżują teraz gościńcem Tokaido. 87 - Do Edo? - Moi panowie nie powiedzieli, dokąd. Oczywiście te informacje nie mają żadnej wartości. Shoya pociągnął sake. Choć tego nie pokazał po sobie, bawił go widok Hiragi usiłującego skryć zżerającą go ciekawość. - Wszystko, co tyczy shishi, może mieć znaczenie. - Ach, w takim razie... choć to nierozsądne przekazywać plotki... - Shoya udawał, że jest zmieszany; doszedł do wniosku, że czas dojrzał, by wyciągnąć rybę na brzeg. - Po gospodach w Kioto krąży pogłoska, że jeszcze ktoś trzeci uciekł z pierwszej zasadzki. Kobieta, samurajka zaprawiona w sztuce władania shurikenem... co się stało, Otami-sama? - Nic, nic. - Hiraga usiłował zapanować nad sobą. W głowie tłukły mu Się tysiące pytań. Tylko jedna dziewczyna samuraj ze szkoły Katsumaty posiadła taką umiejętność. - Co mówiłeś, shoya? Uciekła jakaś kobieta pochodząca z samurajów? - To tylko pogłoski, Otami-sama. Głupstwa. Sake? - Dziękuję. Jeśli zaś chodzi o tę kobietę, mówiono coś o niej jeszcze? - Nie. Takie niemądre pogłoski właściwie nie zasługują na to, by je powtarzać. - Może mógłby pan zbadać, czy w tych bzdurach jest coś z prawdy. Chciałbym to wiedzieć. Proszę. - W takim razie... - Shoya nie mógł nie zauważyć ogromnego ustępstwa, jakie uczynił Hiraga wypowiadając słowo "proszę". Jego głos brzmiał teraz łagodniej, z nutkami pokory. - Każda usługa oddana panu i pańskiej rodzinie, naszym cenionym klientom, będzie zaszczytem dla Gyokoyamy. - Dziękuję - Hiraga dopił sake. A więc Sumomo była w Kioto z Kat-sumatą... Dlaczego nie udała się do Shimonoseki, jak jej kazałem? Co robiła? A jeśli uciekła, to gdzie jest teraz? Odsunął na później te wszystkie pytania i postanowił zrewanżować się shoyi za informacje. Wyjął garść notatek i zaczął mu wyjaśniać, częściowo powtarzając jak papuga to, co Taira i Mukfey mówili mu przez parę godzin. Shoya słuchał z uwagą, zadowolony, że jego żona podsłuchuje ich z ukrycia i wszystko spisuje. Hiraga opowiadał chaotycznie o pożyczaniu pieniędzy, inwestowaniu, o systemie bankowym, sam nie bardzo te mechanizmy rozumiejąc. - Nadzwyczajne, Otami-sama. - Dla shoyi też to wszystko było nowe. Wielkie wrażenie wywarła na nim doskonała pamięć samuraja. - Jeszcze jedna ważna sprawa. - Hiraga odetchnął głęboko. - Mukfey powiedział, że gai-jinowie mają giełdę, pewien rodzaj rynku, gdzie jedynymi towarami, które ludzie sprzedają, kupują czy o które się targują, są małe zadrukowane papierki nazywane akcjami. W jakiś sposób przedstawiają one pieniądze, ogromne sumy pieniędzy, jako że każda liczba akcji jest częścią spółki. - Popił trochę herbaty i wyjaśniał dalej, widząc, że shoya nic nie 88 rozumie. - Powiedzmy, że daimyo Ogama daje całe Choshu, całą ziemię i wszystkie jej owoce spółce, Choshu Kompeni i rozkazuje oficjalnie, że spółka ma być podzielona na dziesięć tysięcy równych części, dziesięć tysięcy akcji. To jest pakiet akcji, rozumiesz? - Chyba... chyba tak, proszę, niech pan mówi dalej. - Następnie daimyo, w imieniu spółki, oferuje całość lub część pakietu każdemu, kto ma pieniądze. Za swe pieniądze ta osoba dostaje kawałek papieru zaświadczający, jaki pakiet akcji Choshu Kompeni zakupiła i w ten sposób posiada odpowiednią część spółki, a więc i jej bogactwa w tej samej proporcji. Pieniądze, które ten człowiek wraz z innymi wpłacili spółce, stają się jej kapitał, chyba tak nazwał to ten gai-jin Mukfey. Potrzebne są do zarządzania spółką i powiększania jej bogactwa, na pensje, na zagospodarowanie nieużytków, zakup broni, nasion lub ulepszenie łodzi rybackich, na opłacenie wszystkiego, co jest niezbędne, by Choshu kwitło, by wartość Choshu Kompeni zwiększała się. Mukfey powiedział, że na każdym rynku ceny się zmieniają, w czasach głodu często każdego dnia, prawda? Tak samo jest na tej giełdzie, gdzie są setki różnych spółek, sprzedających i nabywców. Jeśli zbiory w Choshu byłyby obfite, wartość każdej części Choshu Kompeni byłaby wysoka, jeśli panowałby głód, wartość by spadła. Cena każdej akcji zmienia się także. Rozumiesz? - Chyba tak. - Shoya rozumiał to wszystko doskonale i skrycie delektował się otrzymanymi informacjami. Miał ochotę zadać mnóstwo pytań. - Dobrze. Hiraga, choć zmęczony, był zaintrygowany tymi wszystkimi nowymi dla niego pomysłami, nawet jeśli niekiedy błądził w ich labiryncie. Nigdy w życiu nie targował się na bazarze ani w gospodzie, po prostu płacił tyle, ile zażądano. Nigdy nie kłócił się o żadne koszty ani o sumę na rachunku. Dopiero wtedy zaczęło go to bardziej interesować, gdy został roninem. Jeśli byłeś samurajem, rachunki przychodziły do osoby, na której ręce wpływał żołd. W przypadku kawalera, na ogół do matki. Rządzenie pieniędzmi, robienie zakupów zawsze było sprawą kobiet, nigdy mężczyzn. Jadłeś to, co ona - matka, babka, siostra lub żona - kupiła za twoją pensję; ubierałeś się i zbroiłeś w taki sam sposób. Jeśli nie dostawałeś pensji, twoja rodzina i ty głodowaliście, zostawałeś roninem lub dobrowolnie rezygnowałeś ze statusu samuraja, by być farmerem, najemnym robotnikiem albo czymś o wiele gorszym - kupcem. - Shoya - zapytał marszcząc czoło. - Zmieniają się ceny jedzenia czy ryb. Ale kto decyduje o cenach? Cech rybaków lub farmerów, mógłby wyjaśnić shoya. Ale znacznie bardziej prawdopodobnie zabrzmiałaby odpowiedź: kupcy. To oni są prawdziwymi właścicielami tych towarów, gdyż pożyczyli pieniądze na zakup sieci i nasion. Shoya jednak był zbyt ostrożny, by odpowiadać. Starał się przede wszystkim zachować spokój, mimo uzyskania tylu bezcennych, acz niepełnych informacji. 89 - Jeśli jest obfitość ryb, są tańsze niż wtedy, gdy jest ich niewiele. To zależy od połowów, od plonów. Hiraga skinął głową. Shoya najwyraźniej kręcił. Skrywał prawdę lub ją naginał. Ale tak zwykle postępują kupcy i lichwiarze, pomyślał. Postanowił nagle, że nie wspomni o pomyśle spotkania shoyi z Mukfeyem. Zachowa także na później ostatnią część informacji, których jakoś nie mógł pojąć do końca, a które intrygowały go bardziej niż pozostałe: że jeśli to właśnie ty utworzyłeś spółkę, ty decydowałeś, jak wiele akcji zachowałeś dla siebie i nic za nie nie płaciłeś, a jeśli liczba tych akcji wynosiła pięćdziesiąt jeden lub więcej z każdej setki, zatrzymywałeś dla siebie władzę nad spółką. Ale dlaczego... Nagle go olśniło: bez żadnych kosztów stajesz się shogunem spółki, im większa spółka, tym potężniejszy shogun... bez żadnych wydatków! Kiedy sonno-joi zostanie zrealizowane, myślał porażony, zarekomendujemy jako rada samurajów, by cesarz wydał prawo, że tylko nasza rada może tworzyć spółki, a potem będziemy kontrolować wreszcie wszystkich pasożytów, kupców i lichwiarzy! - Otami-sama - podjął shoya. Nie zauważył żadnej zmiany w zachowaniu Hiragi, sam oszołomiony zdobytymi informacjami. - Moi zwierzchnicy będą niezwykle wdzięczni, ja również. Kiedy zdołamy przesiać wszystkie pańskie genialne myśli i idee, może znajdzie się sposobność zadania kilku drobnych pytań? - Naturalnie - Hiraga widział przyszłość różowo. Im więcej pytań, tym lepiej. Pomogą samemu to najpierw zrozumieć. - Może wtedy, gdy usłyszysz więcej o Ogarnie, Yoshim, shishi i o tamtej kobiecie. Powiadasz, że walczyła shurikenem? - Zrobię, co w mojej mocy - odparł shoya. Wiedział, że właśnie ubili interes. Potem wrócił myślami do brakującej, zasadniczej części tej łamigłówki. - Proszę, czy mogę spytać, co to jest ta spółka. Czym to jest, jak to wygląda? - Nie wiem. - Hiraga również nie miał jasności w tej sprawie. - Ładnie z pańskiej strony, że jest pan punktualny, panie Struan - rzekł szorstko admirał Ketterer. - To nietypowe dla eee... kupców. - Chciał powiedzieć "handlarzy", lecz uznał, że nie czas jeszcze na słowne utarczki. - Niech pan siada. Sherry? - Tak, proszę trochę wytrawnego kseresu, dziękuję, admirale. Ordynans napełnił mu kieliszek, dolał admirałowi porto i wyszedł. Unieśli kieliszki, choć nadal czuli do siebie niechęć. Na biurku leżał jedynie jakiś oficjalny dokument, otwarta koperta i kartka pokryta pismem matki Struana. - Co mogę dla pana zrobić? - spytał Malcolm. - Wie pan o tym, że niektórzy z moich marynarzy, podczas naszej akcji 90 w zatoce Mirs, zostali zabici przez chińskich piratów, którzy strzelali z brzegu z brytyjskich armat. - Czytałem o tym, lecz nie ma pewności, czy armaty były produkcji brytyjskiej. - Ja to wiem. Osobiście się upewniłem. - Admirał Ketterer podniósł dokument. - Wstępne dochodzenie zlecone przez gubernatora ujawniło, że prawdopodobnym winowajcą jest albo firma Struanów, albo Brocków. Malcolm bez lęku patrzył prosto w oczy starszemu, czerwonolicemu mężczyźnie. - Gubernator może sobie ujawniać, co mu się podoba, admirale Ketterer, ale lepiej, by formalne oskarżenia zostały poparte dowodami, gdyż w przeciwnym przypadku bardzo się zdenerwujemy, a Brocków przyprawi to o apopleksję. Nic nie wiem o takiej transakcji, a ponadto Parlament nie zabronił handlu bronią. Czy Norbert Greyforth coś wie? Jamie przekazał mu, że admirał wezwał Greyfortha na dziesiątą trzydzieści, ale ten przyszedł dopiero o jedenastej, a spotkanie trwało zaledwie trzy minuty. Kark Ketterera poczerwieniał na wspomnienie obraźliwej odpowiedzi Greyfortha. - Nie. Ten arogancki typ odmówił przedyskutowania sprawy. Czy pan także odmawia? - Nie wiem, co chce pan przedyskutować, admirale. - Sprawę przywozu i sprzedaży dział i uzbrojenia tubylcom. A także okrętów wojennych. Jak również opium. - Struanowie handlują z Chinami zgodnie z prawem brytyjskim - rzekł ostrożnie Malcolm. - Nie zabrania ono kupna ani zbytu żadnego z tych towarów. - Opium wkrótce zostanie zakazane - rzucił krótko admirał. - Wtedy z pewnością ta działalność ustanie. - Już obecnie jest to sprzeczne zarówno z chińskim, jak i z tutejszym prawem. - Struanowie nie handlują, powtarzam: nie handlują tutaj opium, mimo że nie jest to, powtarzam: nie jest sprzeczne z prawem brytyjskim. - Ale przyznaje pan, że to szkodliwe i niemoralne? - Tak, lecz w danym momencie aprobowane przez rząd Jej Królewskiej Wysokości i niestety jest to jedyny towar, jaki można wymienić za chińską herbatę, a Parlament uzyskuje dzięki temu olbrzymie dochody z podatków. - Problem Chin jest mi doskonale znany. Chciałbym, żeby pan i pańska spółka uprzedziła prawo, zgadzając się dobrowolnie, że nigdy nie będzie importować opium do Japonii. - Nie handlujemy tutaj opium. - Dobrze. Jeśli natrafię na jakiś statek przewożący opium, skonfiskuję go wraz z ładunkiem. - Powiedziałbym, że uczyniwszy tak, narazi się pan na prawne konsekwencje, admirale. Czy sir William zaaprobował pańskie zamiary? 91 - Jeszcze nie. Chciałbym, żeby pan i inni hand... inni kupcy zgodzili się na to z dobrej woli. To samo dotyczy karabinów odtylcowych, nabojów, dział i okrętów wojennych. - Czy Greyforth zaakceptował tę zadziwiającą propozycję? - Nie. - Kark admirała spurpurowiał. Malcolm zastanawiał się przez chwilę. I on, i Jamie domyślili się już wcześniej, jaką sprawę, oprócz listu od matki, poruszy admirał. - Za kilka dni mamy spotkanie z sir Williamem -t odezwał się w końcu. - Będę zaszczycony, jeśli weźmie pan w nim udział jako mój osobisty gość. Wszyscy kupcy pana wysłuchają. - Moje poglądy są im dobrze znane. Właśnie wy, kupcy, bardziej niż ktokolwiek inny, powinniście wiedzieć, z której strony pajda chleba posmarowana jest masłem: bez floty chroniącej was i wasze szlaki handlowe jesteście bezradni. Dostarczając tubylcom dział, zagrażacie marynarce, pomagacie w zatapianiu waszych własnych statków, mordowaniu ziomków, a także samych siebie. - Jeśli zechciałby pan wziąć pod uwagę na przykład Indie czy jakiś inny... - Właśnie to chcę zrobić, panie Struan - rzucił mu prosto w twarz admirał. - Gdyby tubylców nie uzbrojono w naszą broń, bunt Sipajów nigdy by nie wybuchnął, wszystkie rewolty zostałyby szybciej opanowane, dzikusy na całym świecie łatwiej daliby się porządnie wykształcić, korzystny handel prowadzono by w spokoju, a porządek kwitłby pod dobroczynnym wpływem pax Britannia. A ci nikczemni, rozpustni piraci nie mieliby środków, by strzelać do mego okrętu flagowego, psiakrew! A bez Królewskiej Marynarki, panującej na morzach, nie będzie pax Britannia, nie będzie imperium brytyjskiego, nie będzie handlu i znowu znajdziemy się w średniowieczu! - Mówiąc między nami, ma pan całkowitą rację, admirale - rzekł Malcolm z udawaną gorliwością. Stosował się do rady wuja Czena: "Gdy jakiś mandaryn jest na ciebie wściekły, z jakichkolwiek powodów, szybko się z nim zgódź, oświadcz, że między wami mówiąc ma rację. Zawsze możesz go zabić potem, kiedy śpi". Przez lata brał udział w kłótniach o to samo z urzędnikami armii, marynarki i rządu. Był również świadkiem, jak kłócili się ojciec i matka. Ojciec optował za wolnym handlem, matka za moralnością. Ojciec wściekle bronił trójkąta opiumowego, matka gwałtownie sprzeciwiała się handlowi opium, a także bronią. Obie strony miały słuszność, obie były nieugięte; kłótnia zawsze kończyła się w ten sposób, że ojciec pił do nieprzytomności, a matka uśmiechała się swym niezmiennym, doprowadzającym do szału uśmieszkiem, którego nic nie mogło zetrzeć z jej twarzy. Ostatnia złośliwa uwaga ojca była zawsze taka sama: "Mój stary, a twój Książę z Bajki, Wielki Zielonooki Diabeł Dirk osobiście zapoczątkował ten handel i rozkwitliśmy dzięki niemu, tak nam dopomóż Bóg!" Malcolm zastanawiał się - lecz nigdy nie śmiał pytać - czy tak naprawdę ona zakochała się w ojcu, a nie w synu, i zgodziła się na syna, gdyż ojciec by 92 na taki układ nie poszedł. Wiedział, że nigdy o to nie zapyta, a gdyby, uśmiechnęłaby się tylko swym zwykłym uśmieszkiem i odparła: "Nie opowiadaj bzdur, Malcolmie". - Mówiąc między nami, ma pan rację, admirale - powtórzył. Ketterer przełknął to razem z porto i natychmiast dolał sobie trunku. - Cóż, to już coś, na Boga! - Podniósł wzrok. - Więc może pan zapewnić, że firma Struanów nie zaangażuje się tutaj w handel bronią? - Z pewnością rozważę starannie wszystko, co pan powiedział, i omówię to z mymi kolegami kupcami. Ketterer wyjął chustkę i wydmuchał nos, wziął szczyptę tabaki, kichnął i wydmuchał ponownie. Gdy w głowie mu się rozjaśniło, spojrzał na młodego człowieka gniewnymi oczyma, zirytowany, że nie dostrzega żadnych oznak uległości. - Wobec tego, niech mi pan pozwoli ująć to inaczej. W zaufaniu zgadza się pan, że zaopatrywanie Japońców w działa, jakiekolwiek cholerne działa, czy też w brytyjskie okręty to głupota? - Byłoby źle, gdyby mieli flotę porównywalną do na... - To byłaby katastrofa, proszę pana! Zupełna katastrofa i głupota. - Zgadzam się. - Dobrze. Chciałbym, by przekonał pan innych kupców do swej opinii: nie ma tu miejsca na żadną broń, zwłaszcza na armaty, ani na opium. Mówię to między nami, oczywiście. - Z chęcią poddam te poglądy pod dyskusję, admirale. Ketterer parsknął. Malcolm chciał się podnieść z miejsca; nie miał ochoty, by go przyparto do muru. - Chwileczkę, panie Struan, jeszcze jedna sprawa, zanim pan wyjdzie. Sprawa osobista. - Admirał wskazał kopertę i list leżące na biurku. - To przyszło od pani Struan. Wie pan, czego dotyczy? - Tak, tak, wiem. - Wasze Noble House jest uważane za pierwszą firmę w Azji - Ketterer przesunął list na środek biurka - choć mówiono mi, że obecnie Brockowie wysuwają się na prowadzenie. Nieważne, to wy możecie być źródłem dobra. Chciałbym, aby pan i pańska firma wsparła mnie w tej słusznej sprawie. Słusznej, panie Struan. Malcolm, zirytowany, nie odrzekł nic. Uważał, że wyczerpująco na wszystko odpowiedział i nie był przygotowany na następny wykład. - W zaufaniu, między nami dwoma - oświadczył zjadliwie Ketterer - normalnie nie kieruję się takimi listami od cywilów... Normalnie. Rozumie się samo przez się: zasady i regulamin Marynarki Królewskiej są sprawą Marynarki Królewskiej. - Łyk porto i stłumione wątrobiane beknięcie. - Ten młody Marlowe zaprosił pana i... i pańską narzeczoną na pokład "Pearl", gdy będą go wypróbowywać we wtorek. Na cały dzień. - Admirał spojrzał przenikliwie. - Prawda? 93 - Tak, proszę pana - powiedział cicho Struan. W głowie mu pulsowało. Nie wierzył własnym uszom. - Oczywiście, wymagana jest moja zgoda. - Admirał pozwolił, by zdanie to zawisło w powietrzu. - Nawiasem mówiąc - dodał po chwili - wasz planowany pojedynek jest nie przemyślany, naprawdę. - Malcolma zdziwił ten nie związany z poprzednimi wywodami komentarz. Próbował się skoncentrować na dalszych słowach admirała. - Wprawdzie ktoś taki jak Grey-forth zasługuje na to, by jak najwcześniej wyprawić go na tamten świat, niemniej pojedynkowanie się jest sprzeczne z prawem i nierozsądne, no i opatrzności zdarzają się pomyłki, niedobre pomyłki. Jasne? - Tak, proszę pana, dziękuję za radę, ale mówił pan... - To ja dziękuję, panie Struan - rzekł gładko admirał, wstając. - Dziękuję, że przyszedł pan mnie odwiedzić. Do widzenia panu. Podniecony Malcolm podniósł się na nogi, nie mając pewności, czy dokładnie wszystko pojął. - Czy mam przez to rozumieć, że pan ma na... na myśli, że to ja mogę... - Miałem na myśli tylko to, co powiedziałem, nic ponadto - wyraźny, choć słaby głos admirała dobiegał już z pokładu rufówki. - Dokładnie tak, jak pan mi w zaufaniu przekazał, że starannie rozważy pan to, co do pana mówiłem, ja ze swej strony starannie rozważę to, co pan powie i zrobi... przed północą w poniedziałek. Do widzenia. Na promenadzie powietrze miało czysty, przyjemny zapach i Struan oddychał głęboko, aż poczuł, że uspokajają mu się płuca i ustaje łomotanie w głowie. Wyczerpany i podniecony opadł na najbliższą ławkę i patrzył na flotę, nie widząc jej. Czy dobrze go zrozumiałem? - zapytywał się w kółko, zaślepiony nadzieją. Ketterer mógłby, po prostu byłby gotów, zapomnieć o liście matki i pozwolić Marlowe'owi, by wziął nas na pokład i udzielił nam ślubu? "W zaufaniu..." Powtarzał to do znudzenia. I "między nami", i "w zamian". Czyżby to znaczyło, że będzie siedział cicho, jeśli zagram swoją rolę? Co, na Boga, mógłbym zrobić i powiedzieć przed poniedziałkową nocą, by przekonać psubrata? Bo to właściwe określenie: pozbawiony moralności sukinsyn, szantażysta! Nonsens! Zaproponował mi umowę, coś za coś. Dla mnie doskonała wymiana, dla niego również niezła. Muszę zachować ostrożność; inni kupcy nie przyjmą zbyt uprzejmie takiego narzuconego ograniczenia handlu. Muszę postępować uczciwie, bo ten psubrat jest przebiegły i nie zadowoli się samymi obietnicami. Komu mógłbym zaufać, z kim podzielić się tą odmianą w mym poplątanym życiu? Z Niebiańskim? Z Jamiem? Z Marlowe'em? Nie, z nim oczywiście nie. Z Angelique? Z nią też nie. Gdyby wujek Czen był tutaj, byłby właściwą osobą, ale skoro go nie ma, to z kim? Z nikim. Lepiej nic nikomu nie mów! 94 Sam musisz to dźwigać. Czyż nie to właśnie - zgodnie z relacją matki - Dirk zawsze powtarzał ojcu, mówiąc o obowiązkach tai-pana? "Samotność i samotne ponoszenie odpowiedzialności stanowią radość i ból tai-pana". Co mogę zrobić w sprawie dział i kara... - Dzień dobry, panie Struan. - Och! Och, dzień dobry, panie Gornt. - Wyglądał pan tak smutno, że po prostu musiałem pana zagadnąć. - Nie, nie jestem smutny - oznajmił znużonym głosem Malcolm. - Po prostu rozmyślałem. - Ach, przepraszam, w takim razie opuszczam pana. - Nie, niech pan usiądzie, proszę. Powiedział pan, że ma pan swoją cenę? Edward Gornt skinął głową. - Proszę mi wybaczyć, że nie odwiedziłem pana wcześniej, lecz nie mogłem panu Greyforthowi... przemówić do rozsądku. Teraz zgadza się na pistolety, dwulufowe pistolety pojedynkowe i na jeden lub dwa strzały z dwudziestu kroków. - Dobrze. A poza tym? - Próbowałem namówić go, by zrezygnował z pojedynku, lecz stwierdził: "Nie, chyba że Malcolm Struan przeprosi mnie publicznie", czy coś podobnego. - Dobrze. Ale jeśli chodzi o tę inną sprawę, nie ma tu ścian ani drzwi - Malcolm wskazał prawie pustą promenadę. - Jaka jest cena? - Też myślę, że to idealne miejsce, ale nie powinniśmy rozmawiać zbyt długo i musimy uważać. Pan Greyforth mógł wycelować w nas lornetkę. - Obserwuje nas? - Nie wiem na pewno, prroszę pana, mimo to gotów byłbym się założyć. - Więc w jakimś innym miejscu? Później? - Nie, tu będzie dobrze. Ale Greyforth jest bardzo przebiegły, a ja nie chcę, by nabrał podejrzeń. Będę domagał się zapłaty, jeśli moja informacja pomoże panu zablokować plan Morgana, by posłać was na dno, i spowoduje bankructwo Brocków. - Zna pan szczegóły planu? - Och, tak - Gornt zaśmiał się cicho - i wiele innych rzeczy, ale ani Morgan, ani Stary Brock nie mają pojęcia, że je znam. Ani Greyforth. - Jeszcze bardziej zniżył głos, jego wargi ledwie się poruszały. - Cała sprawa musi pozostać w tajemnicy między nami, a cena jest następująca: pan niszczy Morgana Brocka, doprowadza go do bankructwa lub jeśli pan zdoła, do więzienia. Jest mi przy tym wszystko jedno, czy uzna pan za niezbędne zniszczenie Tylera. Pan gwarantuje, że z tych szczątków dostanę pięćdziesiąt procent udziałów w firmie Rothwella, za darmo i wolne od obciążeń; że pomoże mi pan w Victoria Bank w zebraniu potrzebnej sumy, by wykupić połowę Jeffa Coopera; że przez dziesięć lat nie będzie mnie pan atakował w inny sposób, niż jest to przyjęte wśród normalnych konkurentów, i udzieli 95 mi pan statusu najwyższego uprzywilejowania we wszelkich interesach. Ma to być potwierdzone podpisanym przez pana pisemnym kontraktem. Po dziesięciu latach zdejmujemy rękawiczki. - Zgoda - rzekł natychmiast Malcolm, który spodziewał się ostrzejszych warunków. - Ale te sukinsyny z Victorji nie są naszymi przyjaciółmi. Brock założył ten bank i zawsze trzymał nas od niego z djileka, więc w tych transakcjach nie będzie ze mnie wiele pożytku. - Wkrótce będzie, prroszę pana. Wkrótce cała radą nadzorcza pierdnie za każdym razem kiedy powiecie, żeby pierdnęli. To wszystko musi być oczywiście trzymane w wielkiej tajemnicy. Co pan planuje po pojedynku? Malcolm odpowiedział bez wahania, choć dziwiło go, że tak od pierwszej chwili ufa temu mężczyźnie. Wyznał mu, że ma zamiar udać się na pokład "Prancing Cloud". - Zakładając oczywiście, że wygram pojedynek i nie zostanę ciężko ranny. Kiedy dotrę do Hongkongu, zdołam wszystko zatuszować - oznajmił konfidencjonalnym tonem. - A jak odda pan strzał? Musi pan przecież podpierać się laskami? - Używając jednej doskonale utrzymam równowagę przez niezbędny czas - Malcolm uśmiechnął się lekko. - Trenowałem. - Cóż, proponuję panom fortel, by uniknąć skutków prawnych, fortel, który doskonale sprawdził się w Wirginii i tu też tak być powinno. Na wypadek gdyby któryś z panów został zabity, wyślecie do siebie nawzajem listy, datowane i doręczone w nocy przed pojedynkiem, informujące, że obydwaj zgodziliście się go odwołać na jutrzejszym spotkaniu na Ziemi Niczyjej i że obydwaj, jako dżentelmeni, przyjmiecie wzajemne jednoczesne przeprosiny. - Gornt uśmiechnął się. - My sekundanci poświadczymy, że kiedy pokazywaliście sobie wasze pistolety, jeden tragicznie wypalił. - Doskonały pomysł. Czy Norbert się na to zgodził? - Tak. Dostarczę panu jego list we wtorek, niech pan mu pośle swój przez McFaya, ale lepiej nie mówić, że to tylko fortel. "Wtorek", dźwięczało echem w głowie Malcolma, lecz zmusił się, by o tym nie myśleć. - Po pojedynku - mówił rzeczowym tonem Gornt - a byłoby lepiej, gdyby pan go zabił, nie tylko zranił, pójdę z panem na kliper. W zamian za umowę na piśmie przedstawię szczegółowy plan pozwalający całkowicie poplątać sieć zabezpieczeń finansowych Brocka oraz dostarczę pakiet potwierdzonych kopii listów i dokumentów, które wystarczą każdemu sądowi. Przekażę też inne papiery, dzięki którym dostanie pan do ręki kij na Victoria Bank. Malcolm poczuł, jak po całym ciele rozlewa mu się ciepło. - Dlaczego nie teraz, po co czekać do środy? - Pan Greyforth może pana zabić - stwierdził Gornt spokojnie - wtedy cała ta wiedza się zmarnuje, a ja wystawię się bez powodu na ryzyko. Malcolm chwilę milczał. 96 - Powiedzmy, że to zrobi lub paskudnie mnie zrani. W jaki sposób wywrze pan wtedy zemstę? - Natychmiast nawiążę kontakt z panią Struan, prroszę pana. Stawiam na to, że nie będzie to potrzebne. Stawiam na pana, nie na nią. - Słyszałem, że nie gra pan hazardowo, panie Gornt. - W karty, na pieniądze nie, prroszę pana, nigdy. Na przykładzie mego ojczyma widziałem jałowość takich działań. Stawiać swe życie? Do pewnych granic, tak. - Gornt poczuł na sobie czyjś wzrok. - Ktoś nas obserwuje - rzekł cicho i rozejrzał się. To była Angelique, która właśnie wyszła z domu Struanów po drugiej stronie ulicy. Pomachała im ręką. Malcolm jej odpowiedział i wstał. Obaj mężczyźni obserwowali, jak dziewczyna się zbliża. - Cześć, Aniele! - pozdrowił ją ciepło Malcolm. Słowa admirała tańczyły mu w głowie. - Czy mogę ci przedstawić pana Edwarda Gornta z firmy Rothwell z Szanghaju? Moja narzeczona, mademoiselle Richaud. - Pani! - Gornt ujął jej dłoń i z galanterią ucałował. - Panie Gornt - powiedziała cicho, patrząc mu w oczy. Wszyscy troje zamilkli, a potem bez widocznej przyczyny wybuchnęli śmiechem. - O co chodzi? - spytała. Serce zabiło jej trochę mocniej. - Radość życia - odparł Gornt. Podniosła na niego wzrok. Spodobało jej się to, co ujrzała; jego uśmiech ogrzał ją. Ujęła rękę Malcolma, w myślach już opisując spotkanie w liście, który dopiero co przerwała: Muszę ci wyznać, najdroższa Colette, że wyśledziłam ich na promenadzie. Włożyłam więc swój najlepszy czepek i wzięłam ich z zaskoczenia. Uchwyciłam pod ramię mego Malcolma (by się bronić), gdyż ten nowo przybyły jest wysoki i przystojny, a w głębi jego oczu czai się szelmowski błysk, który natychmiast zauważyłam, choć Malcolm prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy, bo byłby znacznie bardziej zazdrosny niż zwykle. Moje biedactwo! Chciałam, żeby spotkanie z tym wysokim nieznajomym wyglądało na przypadek. Ma bardzo nieznaczny południowy akcent, szerokie ramiona, wąskie biodra, prawdopodobnie uprawia szermierkę i myślę, że jest wspaniałym tancerzem - mam nadzieję, że zostanie moim przyjacielem; tak ich tutaj potrzebuję... - La, cheri - wachlując się próbowała ostudzić nagły przypływ wewnętrznego ciepła, podświadomą kocią reakcję na męskość Gornta. - Proszę mi wybaczyć, nie chciałam przerywać ważnej narady... - Nie przeszkadzasz nam - oświadczył Malcolm. - Właśnie miałem odejść - oświadczył Gornt. Nie usiłował nawet skrywać swego podziwu. - Jestem uszczęśliwiony, że panią poznałem. - Ukłonił się. - Do widzenia, prroszę pana. Będę z panem w kontakcie. Oboje patrzyli, jak odchodzi. - Gai-jin cz. 11 97 r' - Kto to jest ten pan Gornt? Powiedział jej, ale w gruncie rzeczy nic istotnego. Cały czas miał myśl zaprzątniętą wtorkiem. - Jeszcze trochę wieprzowiny w sosie z czarnej fasoli, Młodsza Siostro? - zapytała Ah Tok, przeżuwając kawałek ryby. - Dziękuję. - Ah Son sięgnęła pałeczkami, by ponownie napełnić swą miseczkę, i szybko schwyciła wybrany kąsek: smażor^krewetkę, w którą już przedtem wpatrywała się pożądliwie. - Proszę cię, mów dalej, Starsza Siostro. Obie kobiety siedziały w pokoju Ah Tok. Przed nimi, na rozlicznych półmiskach rozstawiono dania. W zasięgu ręki stał czajnik ze świeżo zaparzoną jaśminową herbatą. - Ajajaj, to bardzo trudne. Instrukcje Znakomitego Czena są niejasne. - To do niego niepodobne. - Ak Soh nałożyła sobie parę kawałków soczystej wołowiny w sosie ostrygowym. - Zupełnie do niego niepodobne. - Zgadzam się z tym, ale z drugiej strony jego nowa konkubina, ta dziwka z Soo Chow, z pewnością pochłania prawie całą jego uwagę. - Ajajaj! Czy to prawda, że ma czternaście lat, a jej łona nie porastają włosy? Ah Tok wzięła następny kawałek chrząstkowatego rybiego łba i ssała go ze smakiem. - Tylko Czosnkowi Ludzie z Chosan nie mają włosów łonowych. Wypluła chrząstki na podłogę i wybrała inny przysmak. - Ciekawe, czy oni naprawdę jedzą tylko czosnek? Mogę jeszcze raz przeczytać jego list, Starsza Siostro? Ah Tok, Szósta Kuzynko z Drugiej Linii, pozdrowienia. Zrobiłaś bardzo dobrze, natychmiast pytając mnie o radę. Na korku butelki były wyraźne ślady Ciemności Księżyca, który musi służyć na Wschodnim Morzu jako Spędzacz Psiej Krainy. Aborcja! To mądre i niemądre ze strony tej dziwki, że tego użyła, to mądre i niemądre ze strony Pana, że jej to doradził. Dopóki nie wiemy, czy to on podjął decyzję czy też ona uczyniła to bez jego wiedzy, nie możecie nic robić. Kuzynko, wsłuchuj się w to, co Pan mówi podczas snu - od dzieciństwa zawsze mamrotał przez sen - może odkryjesz coś więcej. Poinstruuj Ah Soh, by czyniła podobnie i bądźcie obydwie jak nietoperze. Macie być niezawodnie posłuszne. - Ajajaj, co to znaczy, bądźcie jak nietoperze? - spytała z irytacją Ah Soh. - Nietoperze są ciche, ale piszczą. Nietoperze potrafią latać w ciemnościach, lecz w świetle są ślepe, są niewidzialne w nocy, bezradne we dnie. Ich odchody są cenne, lecz ich smród bije do Niebios. Co on miał na myśli, heja? - Oczy, uszy i nozdrza otwarte, jak u nietoperza, i uważajcie, gdzie upuszczacie odchody! - Ah Tok zaśmiała się ostro. - Dziesięć tysięcy wiosen 98 dla Czena z Noble House. Gdyby nie on, nie wiedzielibyśmy, że jej Jadeitowe Wrota są zawieszone na drzwiach mego syna! - Skąd wiemy, że to był on? - spytała Ah Soh, wydając donośne beknięcie. - Skąd wiemy, że to był pan, a nie ktoś inny? - Ściszyła głos i rozejrzała się, jak gdyby mogły ich podsłuchiwać jakieś obce uszy. Pałeczki Ah Toh zatrzymały się w powietrzu. - Na przykład Ostry Nos, taki sam rodzaj cudzoziemskiego diabła jak ona sama, heja? Ci dwoje są ze sobą tak blisko jak wszy w kroczu żebraka. I czyż to nie on zatopił butelkę i wszystkie dowody w morzu? Pamiętasz? Stara Ah Tok już się nie śmiała. - Fang-pi! - wypowiedziała rzadko używane przekleństwo. - Właśnie na to uczula nas Znakomity Czen! Nietoperze latają zygzakiem, nie siadają na pierwszej napotkanej gałęzi, a nawet wtedy zwisają do góry nogami. On poleca nam, byśmy się dowiedziały, czyje jang posiadło to jin! Ajajaj, tak, zgadzam się z tym, zgadzam się, to możliwe, absolutnie możliwe, że Długi Ostry Nos ubrał mego syna w zielony kapelusz! - Panu przyprawiono rogi! - Ah Soh podniosła oczy ku niebu. - To prawda, Długi Ostry Nos spędził w jej pokoju tyle czasu, że... - Żachnęła się. - Ajajaj! Pamiętasz, jak kilka tygodni temu odesłała mnie, a później wrzeszczała, bo jej się zdawało, że ktoś wspina się z zewnątrz do jej pokoju, podczas gdy to tylko wiatr łopotał okiennicami? Przypominam sobie teraz, znalazłam się tuż przy niej szybciej niż nietoperz, lecz Długi Ostry Nos był już tam i obydwoje... teraz, kiedy o tym myślę, uświadamiam sobie, że obydwoje byli bledsi niż pięciodniowe trupy! Czy to właśnie wtedy jego jang... - Kiedy to było, Młodsza Siostro? Którego dnia? Kiedy? - To był dzień... dzień po tym, gdy pan miał tę tubylczą dziwkę. Obie kobiety zaczęły obliczać, ich mózgi pracowały szybko jak abaki. Dziś był dwunasty miesiąc, dzień trzeci. - To by było, to by było w dziesiątym miesiącu, w dniu szesnastym lub siedemnastym, Starsza Siostro. - Nie wystarczy, raczej zbyt mało czasu, chyba że Ciemny Księżyc został przełknięty wcześniej. - Ah Tok z roztargnieniem possała jeszcze rybią głowę, a potem wypluła ości. - Musieli spać ze sobą przedtem - stwierdziła z przekonaniem. - Dziwka miała ku temu mnóstwo okazji, heja? Zawsze bywała w domu tego barbarzyńcy, nawet zanim tam we dwie zamieszkałyście. - Masz rację, jak zwykle masz rację, Starsza Siostro! Natychmiast musimy powiadomić Znakomitego Czena! - Lecz dlaczego miałaby dawać swoje Jedeitowe Wrota takiemu brzydkiemu cudzoziemskiemu diabłu, gdy mój syn tak o to wzdycha? - Barbarzyńcy! - Ah Soh wymownie wzruszyła ramionami. - Któż wie, co sobie myślą! Powinnaś powiedzieć panu! Osłabiona z podniecenia Ah Tok spojrzała na swój barek. Madera, whisky, brandy. 99 - Musimy być silne! - Wybrała whisky i nalała dwie duże porcje. - Do roboty! Trzeba planować, knuć i myśleć, jak zmusić dziwkę i jej kochanka, by wyjawili prawdę! - Dobrze, bardzo dobrze! Razem tego dokonamy! - Ale ani słowa memu synowi. Nie byłoby mądre z naszej strony przynoszenie mu złych, brudnych wieści, dopóki nie mamy pewności. - Stuknęły się kieliszkami. - Na wszystkich bogów wielkich i małych, nikt nie będzie przyprawiał rogów memu synowi, a potem wiódł długiego i szczęśliwego życia! - Dobry wieczór, ojcze Leo - powiedziała uprzejmie Angelique. Uklękła i ucałowała jego dłoń, z trudem skrywając wstręt z powodu silnego fetoru. Znajdowali się sami w małym kościele, ostatnie promienie słońca wpadały przez nędznie wykonany witraż. Osiedle liczyło niewielu katolików, dochody parafii były mizerne. Mimo to ołtarz i krucyfiks prezentowały się okazale. Na zewnątrz, w zachodzącym słońcu czekał Vargas, by zapewnić jej eskortę, gdy będzie wracała. - Chciał mnie ojciec widzieć? - spytała niewinnie, wiedząc, że znów w niedzielę opuściła mszę. Nosiła starannie wybrany różowy czepek, na dziewczęcą wieczorową suknię z ciemnego jedwabiu narzuciła długi kaszmirowy szal. - Jak dobrze ojciec wygląda. - Cieszę się, że cię widzę, moje dziecko - odpowiedział z silnym portugalskim akcentem. - Znów nie ma cię na mszy. - To wapory, ojcze. Nadal odpoczywam po zaburzeniach... Doktor Babcott doradził mi odpoczynek - odparła. Umysł miała zaprzątnięty problemem, co dziś włożyć na bankiet urodzinowy rosyjskiego ministra i jak wieczorem zabawić Malcolma. - Jestem przekonana, że w następnym tygodniu poczuję się lepiej. Cieszę się, moja młoda i nie tak znów słaba kłamczuszko, pomyślał Leo, pełen niesmaku z powodu ludzkiej perfidii. Nie przystoi tańczyć w nocy, fikać obcasami i pokazywać skąpe niewymowne. - Nie szkodzi, wyspowiadam cię teraz. Angelique miała ochotę ziewnąć: tak łatwo było przewidzieć, jak ksiądz się zachowa. Potulnie poszła za nim do konfesjonału, uklękła i poddała się rutynie, zadowolona, że oddziela ich kratka. Recytowała jak papuga swą litanię, pocieszając się umową, jaką zawarła z Marią Panną, jak zawsze powtarzała zapamiętale ich wspólne hasło: "...i Ojcze, zapomniałam poprosić w mych pacierzach Błogosławioną Matkę o wybaczenie". Rozgrzeszenie dostała szybko, skromną pokutę kilku zdrowasiek. Poczuła się lepiej. Zaczęła wstawać z klęczek... - A teraz sprawa prywatna, moje dziecko. Dwa dni temu pan Struan posłał po mnie, dyskretnie, i poprosił, bym udzielił wam ślubu. Wciągnęła powietrze, a potem pięknie się uśmiechnęła. - Och, ojcze, jak cudownie! - Tak, moje dziecko, na pewno tak. "Proszę udzielić nam ślubu jak 100 najszybciej", powiedział młody senhor Struan, lecz jest to naprawdę trudne. - Leo zmagał się z tym problemem przez cały dzień i noc. Tego samego dnia wysłał pilny list do biskupa Makau, duchowego przywódcy katolików w Azji, błagając, by równie pilnie udzielił mu rady. - To dla nas bardzo trudne. - Dlaczego, ojcze? - Ponieważ nie jest on katolikiem i... - Ale zgodził się, że nasze dzieci zostaną wychowane w prawdziwej wierze, obiecał mi to. - Tak, moje dziecko, obiecał, obiecał, mnie też to mówił, ale nie jest jeszcze w wieku stosownym do małżeństwa, musi otrzymać pozwolenie, ty też, ale chciałem ci powiedzieć w tajemnicy, że mimo to poprosiłem Jego Eminencję, by przyzwolił na ceremonię ku większej chwale bożej, nawet jeśli... cóż, z aprobatą lub bez aprobaty twego ojca... Słyszałem, że zaginął on we Francuskich Indochinach, Syjamie czy też gdzieś indziej. - Szczegóły dotyczące malwersacji jej ojca i jego ucieczki obiegły Osiedle, lecz z powodu szacunku, jakim się cieszyła, nie rozmawiano o tym ani z nią, ani ze Strua-nem. - Jeśli Jego Eminencja się zgodzi, jestem przekonany, że senhor Sera-tard, in loco parentis, wyrazi zgodę mimo wszystko. - Jak długo zajmie Jego Eminencji uzyskanie odpowiedzi... aprobaty? - Gardło jej się ścisnęło. - Do Bożego Narodzenia. Może wcześniej, jeśli Jego Dostojność jest w Makau, a nie podróżuje, wizytując wiernych w Chinach, i jeśli taka wola boża. - Jak zwykle siedział odwrócony od ekranu, trzymając ucho tuż przy nim, by słyszeć szept, lecz teraz rzucił przez kratkę spojrzenie; widział przez nią dziewczynę niezbyt wyraźnie. - Chciałbym prywatnie porozmawiać o sprawie nawrócenia senhora. Westchnęła. - Powiedział, że się nawróci? - Nie, jeszcze nie spłynęło na niego światło, właśnie o tym chcę pomówić. Ojciec Leo przysunął twarz bliżej ekranu. Delektował się bliskością dziewczyny, dławiony żądzą, choć wiedział, że jest grzeszna i zesłana przez Szatana, to, z czym na kolanach walczył dzień i noc - to, z czym w nieustannych mękach walczył tak długo, jak długo był sługą Kościoła. Boże, dodaj mi sił, Boże, przebacz mi, myślał, niemal we łzach. Pragnął wyciągnąć rękę i pieścić jej piersi, ciało, niedostępne za kratką ekranu, szalem, ubraniem i gniewem bożym. - Musisz mu pomóc nawrócić się na prawdziwą wiarę. Angelique odsunęła się od kratki jak najdalej. Starannie rozchyliła zasłony, gdyż czuła się zamknięta jak w pudle. Nigdy dotąd tak nie było w konfesjonale, myślała drżąc. To dopiero od czasu... od czasu tego, co nigdy się nie wydarzyło. - Pomogę, ojcze. Zrobię, co w mojej mocy - rzekła. Denerwowała się coraz bardziej i znowu zaczęła się zbierać do wyjścia. 101 ¦ •*¦ - Poczekaj! Gwałtowność jego głosu przeraziła ją. - Ojcze? - Proszę... proszę, poczekaj, moje dziecko. - Mówił teraz łagodnie, lecz była to łagodność wymuszona. Przestraszyła się: nie słyszała już głosu kapłana otoczonego najwyższą czcią w uświęconym miejscu, lecz głos kogoś obcego. - Musimy porozmawiać o tym małżeństwie i o nawróceniu, moje dziecko, i strzeż się złego wpływu... Tak, musimy, nawrócenie się to konieczność, konieczność jako przygotowanie się do... do życia wiecznego. - Konieczność, ojcze? - spytała cicho. - Czy chciałeś powiedzieć "konieczne jako przygotowanie do małżeństwa"? - Do... do życia wiecznego. Wpatrywała się w cień za ekranem, pewna, że duchowny kłamie. Jak mógł brać to pod uwagę, a co więcej - wierzyć w to? - Pomogę, jak tylko potrafię. - Wstała, zamierzając odejść, lecz zagrodził jej drogę. Zauważyła pot na jego czole. Piętrzył się nad nią: wysoki i zwalisty. - To dla jego własnego zbawienia. Dla jego zbawienia, moje dziecko. Im wcześniej, tym znacznie, znacznie lepiej. - Czy chcesz powiedzieć, ojcze, że jego nawrócenie musi nastąpić, zanim udzielisz nam ślubu? - spytała z trwogą. - To nie ja stawiam warunki. Jesteśmy zobowiązani decyzjami Jego Eminencji, jesteśmy wiernymi sługami! - W kościele mego narzeczonego... On nie powiedział, że muszę zostać protestantką, więc oczywiście i ja nie mogę go zmuszać. - Trzeba sprawić, by ujrzał Prawdę! To małżeństwo jest darem zesłanym przez Boga. Protestantyzm? Herezja? Odstępstwo? Nie do pomyślenia, byłabyś na zawsze zgubiona, skazana na zagładę, ekskomunikowana, twoja nieśmiertelna dusza skazana na wieczne męki w ogniu, płonęłaby, po wsze czasy płonęła! - Ja, tak, ale on... - spuściła oczy, słowa wypowiadała niezbornie - miliony wierzą w co innego. - Wszyscy są szaleni, straceni, potępieni i będą płonąć przez całą wieczność! - Głos księdza brzmiał jeszcze bardziej twardo. - Będą! Musimy nawracać pogan. Ten Malcolm Struan musi się naw... - Spróbuję. Do widzenia, ojcze, dzię... spróbuję - wymamrotała, obeszła go i pośpieszyła do wyjścia. Na progu odwróciła się na chwilę, ugięła kolana i wyszła w słoneczne światło. Kapłan stał w przejściu między rzędami ławek, zwrócony plecami do ołtarza, a jego głos rezonował wśród belek stropowych: - Bądź narzędziem Pana, nawróć poganina, jeśli kochasz Boga, ocal tego człowieka, zbaw go od czyśćca, jeśli kochasz Boga, zbaw go, pomóż ocalić od piekielnego ognia, zbaw go ku chwale bożej, musisz... zanim go poślubisz, zbaw go, pozwól nam go ocalić, ocal go... 102 Tego wieczora patrol samurajów wyszedł z wartowni przy Bramie Północnej. Wojownicy byli w pełni uzbrojeni, mieli miecze i lekkie zbroje bojowe. Na ich czele maszerował oficer. Przeszli po moście, przekroczyli zaporę i weszli do Osiedla. Jeden z mężczyzn niósł wysoki wąski proporzec z wypisanymi na nim japońskimi znakami. Samuraj na przedzie trzymał w górze latarnię rzucającą dziwaczne cienie. High Street i deptak nadbrzeżny były wciąż pełne ludzi. Kupcy, żołnierze, marynarze, sklepikarze spacerowali w ten pogodny wieczór dla zdrowia lub stali grupkami, gwarząc i śmiejąc się. Było też kilku pieśniarzy i pijaków oraz jeden czy dwaj mężczyźni uprawiający prostytucję. Na nadmorskim piasku kilku marynarzy rozpaliło ognisko i teraz tańczyli wokół, wykonując skoczny, pijacki taniec. Jakiś transwestyta pląsał razem z nimi. Z oddali dobiegał stłumiony gwar Miasta Pijaków. Złowrogi przemarsz został zauważony. Ludzie przystawali w pół kroku, rozmowy przerywano w połowie zdania. Wszyscy skierowali wzrok na północ. Ci, którzy znajdowali się najbliżej patrolu, usunęli się z drogi. Niektórzy sięgnęli po rewolwery, klnąc w duchu, że nie znaleźli ich ani w kieszeniach, ani w kaburach. Inni wycofali się, a jakiś żołnierz, nie pełniący w tej chwili służby, stojący w pobliżu przejścia między domami, pobiegł wezwać nocny patrol piechoty morskiej. - Co się dzieje, prroszę pana? - spytał Gornt. - Jeszcze nic - odparł Norbert z ponurą miną. Stali w grupie ludzi na promenadzie, w znacznej odległości od samurajów, którzy zupełnie nie zwracali uwagi na obserwujący ich milczący tłum. Zgodnie ze swym zwyczajem nie trzymali równego kroku i szli pochyleni do przodu, powłócząc nogami. Lunkchurch zbliżył się do obu mężczyzn. - Masz broń, Norbercie? - Nie. A ty? - Nie. - Ja mam, prroszę pana - Gornt wyjął mały pistolet - ale nie na wiele się zda, jeśli zachowają się wrogo. - Gdy tylko oblecą cię wątpliwości, młodzieńcze - rzekł Lunkchurch gardłowo - czym prędzej się zmywaj, wszystkim to powtarzam. - Wyciągnął rękę do Gornta. - Barnaby Lunkchurch. Panie Gornt, miło mi pana poznać i powitać w Jokopoko. Do zobaczenia w klubie. Słyszałem, że pan gra w brydża, niech pan kiedyś przyjdzie - oświadczył i oddalił się pośpiesznie. Wszyscy się gdzieś, zachowując spokój, oddalali. Pijacy nagle trzeźwieli. Każdy miał się na baczności - zbyt dobrze wiedziano, że samurajowie potrafią znienacka zaatakować, młócąc mieczami. Norbert, na wszelki wypadek, wybrał już drogę odwrotu. W pewnej chwili z bocznej uliczki szybko wyłonił się nocny patrol piechoty morskiej prowadzony przez sierżanta. Żołnierze mieli karabiny w pogotowiu, wygląd hardy, choć nie zachowywali się prowokująco. Norbert odetchnął. 103 - Teraz już nie ma się czym martwić. Czy zawsze nosisz to ze sobą, Edwardzie? - O, tak, prroszę pana, zawsze. Chyba już panu o tym mówiłem. - Nie, nie mówił pan - odrzekł szorstko Norbert. - Czy mogę go obejrzeć? - Oczywiście. Naturalnie jest naładowany. Pistolet był niewielki, lecz zabójczy. Dwulufowy. Dwa naboje z brązu. Uchwyt obłożony srebrem. - Cacko - Greyforth oddał go, patrząc twardo. - Amerykański? - Francuski. Dostałem od taty, kiedy jechałem do Anglii. Powiedział, że wygrał go od szulera na parowcu rzecznym. To jedyna rzecz, jaką w ogóle od niego dostałem. - Gornt zaśmiał się cicho. Obaj obserwowali nadchodzących samurajów. - Nawet z nim śpię, prroszę pana, ale tylko raz z niego strzelałem. Do damy, która w środku nocy chciała się wykraść wraz z moim portfelem. - Trafił ją pan? - Nie, prroszę pana, nie miałem zamiaru trafić, po prostu przeczesać jej włosy, przestraszyć. Dama nie powinna kraść, prawda, prroszę pana? Norbert chrząknął i znowu zaczął obserwować samurajów. Gornt objawił mu się z nowej strony, niebezpiecznej strony. Patrol szedł środkiem drogi, wartownicy przed Przedstawicielstwami Brytyjskim, Francuskim i Rosyjskim - tylko tu stale trzymano wartę - spokojnie odciągnęli kurki karabinów. Zostali już ostrzeżeni. - Broń zabezpieczona! Nie strzelać, chłopaki, póki nie powiem - warknął sierżant. - Grimes, idź ostrzec sir Williama, jest z Ruskimi, trzeci dom od nas, przy tej ulicy. Teraz spokój. Żołnierz odłączył się od oddziału i pobiegł. Latarnie przy promenadzie migotały. Wszyscy czekali z niepokojem. Oficer japoński kroczył naprzód niewzruszenie. - Podle wygląda ten sukinsyn, co nie, panie sierżancie - szepnął wartownik. Pociły mu się dłonie na karabinie. - Wszystkie te sukinsyny podle wyglądają. Tylko spokojnie. Oficer podszedł do Przedstawicielstwa Brytyjskiego, szczeknął komendę. Samurajowie zatrzymali się i ustawili przodem do bramy. Oficer wystąpił naprzód i gardłowym japońskim przemówił do sierżanta. Zapadła cisza. Dalsze niecierpliwe władcze słowa, wyraźnie rozkazy. - Czego chcesz, chłopczyku? - spytał sierżant cichym, wysokim głosem; był pół metra wyższy od Japończyka. Dalsze nieprzyjemnie brzmiące zdania, wypowiedziane jeszcze bardziej wściekłym tonem. - Czy ktoś wie, co on mówi? - zawołał sierżant. Nikt nie odpowiedział, ale po chwili wyszedł ostrożnie z tłumu Johann i ukłonił się Japończykowi, który odkłonił się zdawkowo. Johann zwrócił się 104 do samuraja po holendersku, a ten odpowiedział w tym samym języku, powoli dobierając słowa. - Ma wiadomość, list dla sir Williama, musi mu go dostarczyć osobiście - rzekł Johann. - Nic o tym nie wiem, proszę pana. Po co im te cholerne miecze przy boku? Oficer ruszył ku bramie przedstawicielstwa i natychmiast odciągnięto wszystkie bezpieczniki karabinów. Japończyk zatrzymał się. Wyrzucił z siebie wściekły potok słów do sierżanta i strażników. Wszyscy samurajowie wysunęli z pochew miecze na ćwierć długości i przyjęli postawę obronną. Patrol piechoty morskiej ustawił się w szyku, jak do tłumienia rozruchów. Przeciwnicy czekali na pierwszy błąd drugiej strony. W tym momencie Pallidar i dwaj oficerowie dragonów wypadli z Przedstawicielstwa Rosyjskiego, mieszczącego się trochę dalej przy ulicy. Mieli na sobie galowe mundury, przy boku galowe szpady. - Obejmuję komendę, sierżancie - oświadczył Pallidar. - W czym problem? Johann wyjaśnił. Pallidar, dobrze już wyszkolony w japońskich zwyczajach, podszedł do oficera, ukłonił się i upewnił, że tamten odkłania mu się jak równemu sobie. - Powiedz mu, że ja przyjmę list. Jestem adiutantem sir Williama - oświadczył. - Powiada, że przeprasza, ale ma rozkaz dostarczyć list osobiście. - Powiedz, że zostałem upoważniony, by... Przerwał mu głos sir Williama. - Kapitanie Pallidar, chwileczkę! Johann, od kogo jest ten list? - Minister stał na progu rosyjskiego bungalowu. Siergiejew wraz z innymi tłoczyli się w drzwiach. Oficer wskazał na proporzec, rzucił kilka urywanych słów, a Johann zawołał. - Powiada, że od tairo, ale chyba ma na myśli roju, Starszych. Kazano mu oddać pismo natychmiast, osobiście. - W porządku, powiedz mu, by tu podszedł. Johann przetłumaczył. Oficer władczo przywołał sir Williama, by się do niego zbliżył, lecz sir William odpowiedział jeszcze ostrzej, jeszcze mniej uprzejmie. - Powiedz mu, że jestem na kolacji. Jeśli tu natychmiast nie podejdzie, może dostarczyć list jutro. Johann miał zbyt wiele doświadczenia, by tłumaczyć to dosłownie i przekazał tylko sam sens wypowiedzi. Oficer samurajski z wściekłością wciągnął powietrze, a potem pomaszerował ciężko do rosyjskiej bramy, przecisnął się obok dwóch postawnych brodatych wartowników i stanął przed sir Williamem najwyraźniej oczekując, aż ten mu się ukłoni. 105 - Keirei - warknął sir William. Salutować; jedno z niewielu słów, których raczył się nauczyć. - Keirei! Oficer zaczerwienił się i ukłonił automatycznie. Ukłonił się jak równemu i jeszcze bardziej zakipiał ze złości, gdy zobaczył, że sir William ledwo kiwa głową, jak komuś niższemu rangą. Z drugiej strony, pomyślał, ten plugawy człowieczek jest przywódcą gai-jinów znanym z tego, że potrafi wpaść w gniew równie ohydny jak jego smród. Kiedy zaatakujemy, osobiście go zabiję. Wyjął zwój, postąpił naprzód i wręczył go, odszedł do tyłu, ukłonił się idealnie, poczekał, aż ukłon zostanie oddany, mimo że nie zrobiono tego uprzejmie. Odczuwał satysfakcję, że zyskał przewagę nad wrogiem. By rozładować gniew, sklął swych ludzi i odszedł majestatycznie, jakby towarzyszący mu ludzie w ogóle nie istnieli. Poszli za nim wściekli, że gai-jinowie są w stanie wykazać taki brak ogłady. - Gdzie, u diabła, jest Tyrer? - spytał sir William. - Poślę po niego - zapewnił Pallidar. - Nie, niech pan będzie uprzejmy poprosić Johanna, by do mnie przyszedł. - Nie ma takiej potrzeby, sir Williamie -- wtrącił Erlicher, szwajcarski minister. - Jeśli list jest po holendersku, mogę go panu przeczytać. - Dziękuję, ale lepiej niech to zrobi Johann, gdyż zna on także trochę japoński. Sir William nie chciał z góry dzielić żadnej informacji z kimś obcym, zwłaszcza z reprezentantem państwa, w którym rozwijano wysoce wyspecjalizowany przemysł zbrojeniowy, dążąc do zdobycia nowych rynków. Szwajcarski przemysł zbrojeniowy słynął z tego, że wykorzystywano dla jego potrzeb wyjątkowe kwalifikacje tamtejszych zegarmistrzów. Była to jedna z niewielu dziedzin, w których wytwórcy brytyjscy nie stanowili znaczącej konkurencji. Jadalnia, największe pomieszczenie bungalowu, mieściła stół na dwadzieścia osób, nakryty w tej chwili wystawnymi srebrami i półmiskami. Obecni byli wszyscy ministrowie z wyjątkiem wciąż niezdrowego von Heimricha. Struan i Angelique siedzieli na honorowych miejscach, w pobliżu kilku oficerów brytyjskich i francuskich. Za każdym krzesłem stało dwóch służących w liberii. Inni przynosili potrawy. - Czy mogę skorzystać z przedpokoju, hrabio Siergiejew? - spytał po rosyjsku sir William. - Oczywiście. Hrabia Siergiejew otworzył drzwi. Poczekał chwilę, aż do pomieszczenia wszedł pośpiesznie Johann, a potem zamknął drzwi. - Dobry wieczór, sir Williamie - - powiedział Johann, rad, że go wezwano. Jako pierwszy dowie się, o co chodzi, i nadal będzie mógł oddawać przysługi ministrowi własnego kraju. Złamał pieczęć zwoju i również usiadł. - Po holendersku i po japońsku. To krótka wiadomość. - Szybko przeleciał ją wzrokiem, zmarszczył czoło, przeczytał ponownie i jeszcze raz. Zaśmiał się nerwowo. - Jest zaadresowana do pana, ministra brytyjskiego, i brzmi: 106 "Wysyłam panu depeszę. Zgodnie z rozkazem shoguna Nobusady, otrzymanym z Kioto, wszystkie porty mają być natychmiast zamknięte, wszyscy cudzoziemcy wypędzeni i wyrzuceni, nie potrze..." - Wyrzuceni! Powiedziałeś "wyrzuceni"? Ryk ministra przeniknął przez drzwi. Kir niepokoju legł na zaproszonych gościach. - Tak, proszę pana - Johann się skrzywił - przepraszam, proszę pana, właśnie tak jest sformułowane: "i wyrzuceni", a dalej: "...nie potrzebujemy i nie chcemy żadnych transakcji między cudzoziemcami a naszym ludem. Wysyłam panu to pismo przed zarządzeniem natychmiastowego spotkania, na którym zostaną określone szczegóły waszego rychłego wycofania się z Yo-kohamy. Pełna szacunku depesza". - Pełna szacunku? Cholerna sukinsyńska impertynencja, psiakrew... Tyrada przedłużała się. W pewnej chwili sir William przerwał, by zaczerpnąć powietrza. - List podpisano "Nori Anjo, tairo" - dodał Johann. - Tak jak ja to rozumiem, sir Williamie, to znaczy prawie dyktator; poszedł facet w górę. 37 KIOTO Czwartek, 4 grudnia Toranaga Yoshi pienił się z wściekłości. - Kiedy powołanie tairo zostało potwierdzone? - Przedwczoraj, panie. Prowizoryczne potwierdzenie wysłano gołębiem pocztowym do jaśnie pana Anjo w Edo - odpowiedział gładko Wakura, marszałek dworu, szef urzędników pałacowych. Jawny gniew gościa nie robił na nim wrażenia, przeciwnie, sprawiało mu przyjemność to spotkanie, które zorganizował w swych apartamentach w pałacu. - Formalny zwój, podpisany przez shoguna na prośbę Syna Niebios, wysłano zdaje się tego samego dnia, by doręczyć go jak najszybciej jaśnie panu Anjo. Ta informacja jeszcze bardziej rozwścieczyła Yoshiego. Jego przodek, shogun Toranaga, ustanowił, że wyłącznie shogunat ma prawo używać gołębi pocztowych. Przez ponad dwa i pół stulecia prawie nie stosowano tej metody łączności; nie była potrzebna, chybaby ogłosić takie ważne wydarzenia, jak śmierć shoguna czy cesarza. Bakufu wolało nie dostrzegać, że od lat niektóre zaibatsu lichwiarzy z Osaki cichaczem używały gołębi, narażając się na różnego typu kary, dodatkowe podatki i obciążenia, gdyby zechciano wymusić przestrzeganie prawa. - A to idiotyczne ultimatum dla gai-jinów? Kiedy ma być dostarczone? - spytał Yoshi. - Natychmiast, panie. Cesarską prośbę, potwierdzoną przez shoguna Nobusadę, dołączono do wiadomości niesionej przez tego samego gołębia. Zaopatrzono ją w notkę: "dostarczyć natychmiast". - Ten rozkaz jest głupi, pośpiech jeszcze bardziej głupi! - Yoshi owinął się szczelniej ocieplaną peleryną. Lekki deszcz bębniący w ogrodach na zewnątrz sprawiał, że czuło się nie tylko zimno, ale i wilgoć. - Wyślij następnego gołębia z unieważnieniem tego rozkazu. - Panie, gdyby to ode mnie zależało, natychmiast bym to uczynił, skoro pan tak radzi. Natychmiast jak stąd wyjdziesz, panie, spróbuję uzyskać pozwolenie, lecz wydaje mi się, że pańskie życzenia nadejdą zbyt późno, do 108 tego czasu przywódca gai-jinów otrzyma już ten rozkaz. Może nawet wręczono mu go wczoraj. Wakura z satysfakcją przybrał postawę pełną skruchy. Właśnie zbierał owoce po latach intryg mających doprowadzić do spełnienia życzeń cesarza, do realizacji pragnień większości daimyo. Radowała go zręczność i spryt, jaki wykazał planując akcję kilka dni temu. Udało mu się przystąpić do księżniczki w czasie jej porannego spaceru w ogrodach pałacowych i za jednym zamachem zneutralizował shogunat, bakufu i Yoshiego, najniebezpieczniejszego ze swych wrogów. - Cesarska księżniczko, słyszałem, że pewni dworzanie w otoczeniu Boskiego, mając na względzie twoje interesy, podpowiadają, aby najjaśniejszy pan, twój mąż, jak najszybciej przyznał jaśnie panu Noriemu Anjo tytuł tairo. - Anjo? - spytała z niedowierzaniem. - Mądrzy ludzie sądzą, księżniczko, że powinno się to zrobić szybko i po cichu, gdyż w Edo wszyscy nagminnie knują i należałoby uniknąć przeszkód ze strony... ambitnych wrogów - rzekł delikatnie - wrogów, którzy wciąż usiłują kopać dołki pod twoim czcigodnym mężem, którzy najprawdopodobniej mają również powiązania z tymi przeklętymi shishi. Pamiętasz Otsu, pani? - Jak bym mogła o tym zapomnieć! Nie chciałabym twierdzić, że mam jakiś wpływ na decyzje w takich sprawach, ale według mnie Anjo jest tępakiem i głupcem. Jako tairo stanie się jeszcze butniejszy. - To prawda, lecz wyniesienie go ponad innych Starszych może okazać się niewielką ceną za to, że jaśnie pan shogun będzie bezpieczniejszy, póki jest niepełnoletni, i zatka to usta jego... jego jedynemu rywalowi, jaśnie panu Yoshiemu. - Czy tairo mógłby usunąć go ze stanowiska kuratora? - To możliwe, księżniczko. Mądrzy ludzie twierdzą, że Anjo ma jeszcze jedną zaletę: jest idealnym narzędziem przeciw gai-jinom. Naiwny, lecz posłuszny cesarskim prośbom. Boski doceni tę lojalność i bez wątpienia wynagrodzi jego usługi. Mądrzy ludzie twierdzą, że im dyskretniej i szybciej dojdzie do tej kombinacji, tym lepiej. Z taką łatwością nasienie wydało kwiat, jak przenawożone orchidee w mej cieplarni. Jakiż byłem mądry, że wmanewrowałem ją w to małżeństwo. Wystarczyło, że szepnęła parę słów temu ociężałemu umysłowo młodzieńcowi, do tego doszła współpraca kilku podporządkowanych mi szlachciców, szybko poproszono mnie o radę, i sprawa została załatwiona. A teraz załatwimy ciebie, Toranago Yoshi, myślał Wakura uszczęśliwiony. Ciebie, Yoshi, przystojniaku; przebiegły, silny, wysoko urodzony uzurpatorze. Czekasz i węszysz, stabilny wśród wichrów władzy, gotowy do rozpoczęcia wojny domowej, której wszyscy się lękamy, z wyjątkiem najbardziej radykalnej szlachty, wojny, która zniweczy perspektywy odrodzenia władzy cesarskiej i jeszcze raz zepchnie cesarski dwór pod but jakiegoś bandyckiego generała rozpartego aktualnie we Wrotach, a ten obetnie nasze pensje i znowu uczyni z nas żebraków. 109 Z przerażeniem pomyślał, że zaledwie parę pokoleń temu ówczesny cesarz musiał sprzedawać swój podpis na ulicach Kioto, by uzbierać pieniądze na żywność. Parę pokoleń temu organizowano dworskie małżeństwa z ambitnymi daimyo - karierowiczami, ledwie dorastającymi do klasy samuraja, którzy mogli się jedynie poszczycić sukcesami wojennymi i pieniędzmi. Jeszcze nie tak dawno... Nie, pomyślał, nic takiego się teraz nie wydarzy. Kiedy zostanie zrealizowane sonnd-jdi, nasi lojalni przyjaciele shishi rozwiążą swą organizację i powrócą do swych lenn, wszyscy daimyo skłonią się przed cesarzem, my, dworzanie, będziemy rządzili i znowu nastanie złoty wiek. Odkaszlnął i ułożył obszerne rękawy swej wymyślnej dworskiej szaty. Twarz miał pokrytą makijażem, jak nakazywał dworski zwyczaj. Zmrużonymi oczami obserwował Yoshiego. - Rozkaz wypędzenia gai-jinów jest z pewnością słuszny, panie. Przejdzie do historii mądra, powszechnie znana niechęć cesarza do gai-jinów i do Traktatów, a nasza Kraina Bogów uwolni się od nich na zawsze. Pana powinno to też radować, jaśnie panie Yoshi.- Owszem, gdyby rozkaz był prawomocny, jeśliby go usłuchano, gdybyśmy mieli środki, by wymusić jego wykonanie. Lecz żadna z tych okoliczności nie zachodzi. Dlaczego nie zasięgnięto mojej rady? - Pańskiej rady, panie? - Namalowane brwi Wakury uniosły się. - Jestem wyznaczonym przez cesarza kuratorem dziedzica! Chłopiec jest niepełnoletni i nie może brać pełnej odpowiedzialności za to, co podpisze! - Och, tak mi przykro, jaśnie panie... gdyby to ode mnie zależało, oczywiście starano by się uzyskać pańską aprobatę. Proszę, niech pan mnie o to nie obwinia, panie. O niczym nie decyduję, mogę tylko przedkładać propozycję, jestem tylko sługą dworu, sługą cesarza. - Trzeba było się ze mną skonsultować! - Zgadzam się, panie, tak mi przykro, nastały dziwne czasy. Twarz Yoshiego stężała. Szkoda już została wyrządzona. Będzie musiał wyciągać shogunat z ich własnego nawozu. Głupcy! Jak to zrobić? Przede wszystkim Anjo. Moja żona miała rację. Ach, Hosaki, brakuje mi twych rad. Pomyślał o rodzinie i spojrzał na zewnątrz. Wściekłość od razu mu minęła. Za oknem shóji zobaczył, jak pod osłoną kunsztownie wykończonego dachu czekają jego strażnicy, dalej widział ogrody zraszane obfitym deszczem, mieniące się zharmonizowanymi odcieniami czerwieni, złota i brązu. Stanowiło to tak przyjemny widok dla oka i duszy; jakże tu inaczej niż w Edo, myślał oczarowany. Hosaki dobrze by się tu czuła. Takie to różne od naszego spartańskiego życia. Ona ceni piękno. Łatwo ulec urokowi tego klimatu, ogrodów, łaskawemu niebu i łagodnym deszczom, najlepszej muzyce, poezji, egzotycznym potrawom, wykwintnym szatom i jedwabiom, wyszukanym rybom i ptakom śpiewającym, alabastrowym dworskim pięknościom, Pływającemu Światu Kioto, Shimibarze, 110 najbardziej cenionemu w całym Nipponie. Nie mieć żadnych ziemskich zmartwień i troszczyć się tylko o wybór kolejnej przyjemności. Niewiele udało mu się osiągnąć od momentu przybycia do Kioto - jedynie czasowy pokój z Ogarną. Ponadto zaznał kilku rzadkich chwil przyjemności: rozkosze z Koiko, codzienny trening w szermierce i sztukach wojennych, cudowny masaż, z którego Kioto słynęło, posiłki niczym uczty, gra w go i szachy, pisanie poezji. Jakież to mądre posunięcie ze strony mojego przodka, że zamknął cesarza i tych wystrojonych lizusów w Kioto, a swą własną stolicę zbudował w Edo, daleko od pokus i intryg. I jakżeż mądrze zrobił zabraniając shogunom odwiedzania tej pułapki pełnej miodu. Powinienem stąd wyjechać. Ale przecież nie mogę bez Nobusady. Dwór się od niego odcinał. Nobusada również. Młodzian dwukrotnie odwołał w ostatniej chwili spotkanie z powodu przeziębienia. Lekarz oficjalnie potwierdził tę diagnozę, lecz jego oczy przyznawały, że to wymówka. - Zdrowie jaśnie pana shoguna rzeczywiście mnie martwi, jaśnie panie Yoshi. Jest słabej budowy i jego męskość pozostawia wiele do życzenia. - Czy nie ma w tym winy księżniczki? - Nie, nie, panie. Jest pełna życia, a jej jin, hojne i soczyste, może zadowolić najbardziej wybredne jang. Yoshi wybadał lekarza. Nobusada, w przeciwieństwie do swego ojca i braci, nigdy nie był miłośnikiem szermierki, polowań czy sportów na wolnym powietrzu. Wolał łatwiejsze dyscypliny jak sokolnictwo i łuczni-ctwo, a preferował konkursy poezji i kaligrafii. Nie było w tym jednak nic złego. - Jego ojciec jest wciąż krzepki jak stare siodło, a rodzina słynie z długowieczności. Nie ma powodu do niepokoju, doktorze. Daj mu jeden ze swych eliksirów, każ jeść więcej ryb, mniej polerowanego ryżu i mniej tych egzotycznych potraw, tak lubianych przez księżniczkę. Yazu uczestniczyła w jednym spotkaniu, jakie Yoshi odbył ze swym podopiecznym sześć dni temu. Rozmowa przebiegła źle. Nobusada nie chciał mówić o terminie powrotu do Edo, odrzucił rady kuratora we wszystkich innych sprawach i aby go rozdrażnić, mówił o Ogarnie. - Samurajowie z Chóshu rządzą na ulicach; ludzie Ogamy tępią nikczemnych shishi. Kuzynie, nie jestem bezpieczny nawet w otoczeniu naszych wojowników. Jedynie tutaj, pod opieką cesarza! - To mit. Jesteś, panie, bezpieczny tylko w zamku Edo. - Tak mi przykro, jaśnie panie Yoshi - rzekła księżniczka słodko jedwabistym głosem - lecz w Edo panuje taka wilgoć, pogoda jest tam znacznie gorsza niż w Kioto, a mój mąż cierpi z powodu kaszlu i wymaga ochrony. - To prawda, Yazu-chan. Kuzynie, podoba mi się tutaj. Po raz pierwszy w życiu jestem wolny, a nie zamknięty w tym okropnym pałacu! Tu mogę spacerować, śpiewać, grać i czuć się bezpiecznie. Jesteśmy bezpieczni. Mogę 111 tu zostać na zawsze! Czemu nie? Edo jest śmierdzącym, obrzydliwym miejscem. Wspaniale byłoby, gdybym rządził stąd. Yoshi bezskutecznie próbował przemówić mu do rozsądku. Wreszcie No-busada palnął: - Dopóki nie osiągnę pełnoletności, już niedługo, kuzynie, najbardziej potrzebny mi jest silny przywódca, tairo. Nori Anjo byłby doskonały. - Byłby bardzo zły dla ciebie, panie, i dla shogunatu - odparł Yoshi i cierpliwie wyjaśnił dlaczego. Bezskutecznie. - Nierozsądne jest ro... - Nie zgadzam się, kuzynie. Anjo słucha mnie, właśnie mnie, czego ty nigdy nie robisz. Powiedziałem, że pragnę pokłonić się Bóstwu, memu szwagrowi, Anjo się zgodził i przybyłem tutaj, a ty się temu sprzeciwiałeś! On wysłuchuje moich słów! Moich! Moich, shoguna! I nie zapominaj, każdy byłby lepszy niż ty. Ty nigdy nie zostaniesz tairo, nigdy! Yoshi zostawił ich oboje i choć ścigał go szyderczy, irytujący śmiech Nobusady, nie wierzył ani przez chwilę, że Anjo kiedykolwiek naprawdę zostanie tairo. Ale teraz to już rzeczywistość, myślał ponuro, zdając sobie sprawę, że Wakura go obserwuje. - Wyjadę z Kioto w ciągu najbliższych kilku dni - podjął nagle decyzję. - Ale przecież tak niezwykle krótko tu bawiłeś, panie - rzekł Wakura, w duchu składając sobie gratulacje. - Chyba nasze przyjęcie nie było aż tak okropne? - Nie, okropne nie było. Jakie jeszcze inne denerwujące informacje ma pan dla mnie? - Nie mam żadnych, panie. Tak mi przykro, że to, co przekazałem, przyprawiło cię, panie, o niezadowolenie. - Wakura zadzwonił. Natychmiast wszedł wymalowany paź, niosąc herbatę i półmisek z daktylami. - Dziękuję, Omi. - Chłopiec odsłonił w uśmiechu wymalowane na czarno zęby i wyszedł. - To najsłodsze daktyle, jakich kiedykolwiek próbowałem. Z Satsumy. Były wielkie, obtoczone w miodzie i wysuszone na słońcu. Oczy Yoshiego zwęziły się. To, że pochodziły z Satsumy, nie było zbiegiem okoliczności. - Wspaniałe - stwierdził, gdy skosztował owocu. - Owszem. Jaka szkoda, że daimyo Sanjiro nie jest tak słodki, jak owoce hodowane przez jego żołnierzy-farmerów. Ciekawe, że samurajowie z Satsumy uprawiają oba te zawody nie tracąc swego statusu. Yoshi wziął następny daktyl. - Ciekawe? To po prostu ich dawny obyczaj. Zły obyczaj. Lepiej, by ludzie byli samurajami albo farmerami, jednymi albo drugimi, tak jak chce Testament. - Ach, tak, Testament. Lecz przecież po bitwie pod Sekigaharą shogun Toranaga nie pozbawił tej rodziny ani lenna, ani głów, choć walczyli przeciwko niemu. Może również lubił ich daktyle. Ciekawe, nel - Może wystarczyło mu, że położyli przed nim głowy na ziemi, pokornie 112 oddali mu władzę nad Satsumą i jeszcze pokorniej podziękowali, gdy dawał im Satsumę jako lenno. - Mądry władca, bardzo mądry. Lecz obecnie, za panowania Sanjiro, Satsumczycy nie są tacy pokorni. - To dotyczy też innych - powiedział Yoshi cicho. - Jak wspominałem, żyjemy w dziwnych czasach. - Wakura z namysłem wziął następnego daktyla. - Krążą pogłoski, że pan Sanjiro przygotowuje do wojny swe legiony i całe lenno. - Satsumą zawsze znajduje się w stanie wojny. Następny odwieczny zwyczaj. Musi pan podać mi nazwisko pańskiego dostawcy... dostawcy daktyli - rzekł Yoshi. - Moglibyśmy w Edo korzystać z usług jakiegoś dostawcy. - Chętnie - odparł Wakura, wiedząc, że nigdy, przenigdy nie dałby nikomu przejąć swej sieci szpiegowskiej. - Niektórzy z mądrych doradców uważają, że tym razem Sanjiro naprawdę rozpocznie wojnę na głównej wyspie. - Wojnę? Przeciwko komu, panie marszałku dworu? - Sądzę, że przeciw tym, których uważa za wrogów. - A kimże oni są? - pytał cierpliwie Yoshi, pragnąc skłonić Wakurę do otwartości. - Pogłoski mówią, że chodzi o shogunat, tak mi przykro. - Jemu będzie przykro, jeśli spróbuje wojować wbrew obowiązującemu prawu, panie marszałku dworu. Jeśli zaś chodzi o tych mądrych doradców, których pan wspominał, może doradziliby mu, by nie robił głupstw. Doradcy również mogą być bardzo głupi, nel - Zgoda. - Wakura uśmiechnął się samymi ustami. - Zgadzam się, że Sanjiro jest wojowniczy, lecz nie jest głupcem. Tak samo Ogama z Chóshu. I Yodo z Tosy. Wszyscy Panowie Zewnętrzni są wojowniczy i spiskują... tak jak niektórzy błądzący, zbyt ambitni urzędnicy na dworze. - Nawet gdyby to była prawda, panie, cóż może uczynić kilku dworaków przeciwko wielkiemu shogunatowi, skoro dwór nie posiada żadnych żołnierzy, ziem, koku, skoro wszyscy zależą od szczodrości shogunatu, który wypłaca im pensje? Yoshi uśmiechnął się sztucznie. - Szerzą niezadowolenie wśród ambitnych daimyo... Och, to mi coś przypomina. - Uznał, że Wakura posunął się za daleko i trzeba mu kija. - Może w waszej cudownej oazie jeszcze o tym nie wiecie, lecz w tym i w przyszłym roku w Nipponie będzie szalał głód, nawet w moim Kwanto. Krążą pogłoski, że w tym roku, i w przyszłym, pensje dla dworu zostaną obcięte, zdaje się o połowę. - Był rad, gdy zobaczył rozbiegane oczy Wakury. - Tak mi przykro. - Tak, tak przykro, to będzie żałosny, żałosny dzień. Czasy są już wystarczająco ciężkie. - Wakura miał ochotę krzyczeć i grozić, ale powstrzymał 8 - Gai-jih cz. II 113 się. Próbował ocenić, czy Yoshi jest na tyle potężny, by zainicjować i przeprowadzić taką redukcję. Nie tylko on tego chce, daimyo też zawsze narzekają i oczywiście Rada Starszych by się na to zgodziła. Ale tairo Anjo unieważni ich zarządzenie. Od czegóż tam jest, jak nie od spełniania naszych życzeń? Ogama? Ten butny pies aprobowałby cięcia, tak jak Sanjiro i wszyscy pozostali! Lepiej będzie dla Anjo, jeśli unieważni tę uchwałę! Wakura przywołał na twarz najpiękniejszy ze swych uśmiechów. - Książę doradca pyta, czy przekazałby mu pan w postaci memoriału swoje poglądy na temat Satsumy, Choshu i Tosy, zwłaszcza na temat niebezpieczeństwa, jakie stwarza Satsuma, oraz jak w przyszłości dwór mógłby wspomagać shogunat... i unikać nieporozumień.- Z największą przyjemnością - Yoshi rozpromienił się. Co za wspaniała okazja! - Ostatnia sprawa. Mam zaszczyt panu przekazać, że Boski zaprosił pana, jako swego osobistego gościa, jak też shoguna Nobusadę, kilku daimyo i tych z Tosy, Chóshu i Satsumy na Uroczystości Najkrótszego Dnia. Zaproszenia dla Tosy i Satsumy zostały już wysłane, pańskie i jaśnie pana Ogamy będą wręczone z właściwym ceremoniałem jutro, lecz chciałem mieć przyjemność powiadomienia pana o tym. Yoshi był zdumiony, gdyż spotkał go zaszczyt niesłychany dla kogoś spoza Wewnętrznego Kręgu. Najkrótszy Dzień przypadał w tym miesiącu - dwunastym - dwudziestego drugiego dnia. Za osiemnaście dni. Świętowanie potrwa przynajmniej tydzień, może dłużej. Mógłby wyjechać zaraz potem, zostałoby mu wiele czasu, by załatwić sprawę Anjo. Chwileczkę! Zapomniałeś o słowach Testamentu: Wystrzegaj się rozstawiania swych namiotów w Niebiańskiej Sadybie. To nie dla nas. Jesteśmy ludźmi, oni są bogami, zawistnymi jak ludzie, a bliskość spłodzi ich pogardę. Zagląda naszej linii sprawiłaby wielką przyjemność tym fałszywym bogom. Mogłoby się to zdarzyć wyłącznie w ich mateczniku. Yoshiego ogarnął nagły lęk. Tego zaproszenia nie można było odrzucić. - Dziękuję - rzekł i skłonił się. W południe stojący na czatach naprzeciw koszar Toranagi shishi obserwował leniwie, jak czterdziestu samurajów i chorążych wyszło z bramy i ruszyło ulicą ku Wschodnim Wrotom pałacu. Była to rutynowa południowa zmiana warty. Większość samurajów niosła włócznie, wszyscy mieli miecze, peleryny przeciwdeszczowe zrobione ze słomy i słomiane szerokie stożkowate przeciwdeszczowe kapelusze. Zaczęła się lekka ulewa i shishi, ziewając, naciągnął pelerynę na ramiona. Przesunął stołek pod daszek ulicznego straganu, prowadzonego przez sym- 114 patyka shishi. Podawano tu makaron, zupę i herbatę. Brodaty osiemnasto-latek, ronin z Satsumy, pełnił służbę od świtu i czekał teraz na zmiennika. Katsumata, zanim ukradkiem opuścił Kioto, nakazał bezustanną obserwację kwater głównych Toranagi i Ogamy. - Natychmiast gdy pojawi się okazja do ataku na któregoś z nich, zorganizujcie błyskawiczny zamach. Ale jeden człowiek, nie więcej; musimy oszczędzać shishi. Przypadkowy atak to nasza jedyna szansa zemsty. Uderzenie musi nastąpić poza obrębem murów i wyłącznie przy dużych szansach na powodzenie. Przy zaporze w bramie zatrzymało się kilku tragarzy niosących wiązki warzyw i kosze świeżych ryb. Strażnicy sprawdzili każdego z nich niezwykle starannie, a następnie gestem kazali im przejść. Młodzian ziewnął znowu. Nie ma szans, by prześlizgnąć się przez kordon. Rozmyślał przez chwilę, czy ta dziewczyna, Sumomo, zdołała dostać się do środka i znaleźć tam sobie miejsce, tak jak ustalili to z Katsumata. liii, to cud, że tych troje uciekło tunelem, po prostu cud. Ale gdzie są teraz? Od czasu ich niezwykłej ucieczki nic o nich nie słyszano. Jakie to ma znaczenie? Z pewnością są bezpieczni, tak jak my - mamy wpływowych opiekunów. Przegrupujemy się później. Będziemy pomszczeni. Sonno-joi zostanie zrealizowane. Zobaczył, jak strażnicy zakręcają za róg i znikają. Czuł się zmęczony, więc na pocieszenie pomyślał o ciepłych fu tonach i oczekującej go kochance. Patrol shogunatu dotarł do Wschodnich Wrót. Niskie budynki wartowni, przytulone do ścian, stały po obu stronach bramy. W razie potrzeby mogły pomieścić pięciuset ludzi z końmi. Sześciometrowej wysokości wrota zrobione były z twardego drewna wzmocnionego żelaznymi okuciami. Po jednej stronie znajdowało się znacznie mniejsze przejście, stojące teraz otworem. Nad wrotami górowały pradawne kamienne mury. Przez chwilę nowi i starzy wartownicy gwarnie przemieszali się ze sobą. Wszyscy byli dobrze opatuleni. Oficerowie sprawdzili ludzi i broń, stara warta zaczęła się ustawiać, a oficer i ashigaru z warty obejmującej służbę poczłapali na drugą stronę drogi. Ulewa ustała. Przez obłoki przedarło się nawet trochę słońca. Obaj mężczyźni skręcili w drugą ulicę i weszli do innych koszar, podobnych do wielu innych rozproszonych po całym Kioto. Kwaterowało tu dwustu samurajów Ogamy - w przyzwoitej odległości od Wrót, lecz jednak dość blisko. - Czterdziestu mężczyzn, tutaj ma pan ich nazwiska - powiedział oficer do swego odpowiednika i ukłonił się. - Żadnych wiadomości do przekazania. - Dobrze. Proszę, chodźcie obydwaj ze mną - rzekł oficer Ogamy. Poprowadził ich korytarzem przez kordon swoich ludzi, uważnie oglądając po drodze listę nazwisk. Poszli przejściem do pustego pokoju, przecięli go 115 i podeszli do zamkniętych drzwi. Oficer zapukał i otworzył je. W pomieszczeniu za nimi nie było wiele mebli - tylko niski stół i tatami. Przy oknie stał Ogama, czujny, uzbrojony, lecz sam. Obaj oficerowie odstąpili na bok i pokłonili się. Ashigaru zdjął kapelusz i ukazała się twarz Yoshiego. W milczeniu oddał długi miecz swemu oficerowi. Krótki zachował. Wszedł do wnętrza i drzwi się za nim zamknęły. Obaj oficerowie odetchnęli głęboko. Obaj byli spoceni. Yoshi się skłonił. - Dziękuję, że wyraził pan zgodę na spotkanie. Ogama odpowiedział ukłonem i zaprosił swego gościa, by usiadł naprzeciw. - Cóż jest takiego pilnego i po co ta cała tajemnica? - Złe wieści. Powiedział pan, że sojusznicy powinni wymieniać ważne informacje. Tak mi przykro, Noriego Anjo mianowano tairo! Wiadomość wyraźnie zrobiła na Ogarnie wrażenie. Słuchał uważnie tego, co mówił Yoshi. Gdy dowiedział się o cesarskim zaproszeniu, gniew mu nieco minął. - Taki zaszczyt, takie uznanie! liii, i nie przyszło pośpiesznie. - Też tak myślałem. Dopóki nie wyszedłem z pałacu. Wtedy dostrzegłem, jak głęboka to pułapka. - Jaka pułapka? - Władcy Satsumy, Tosy, pan i ja zgromadzimy się wszyscy w jednym miejscu w tym samym czasie. W strojach ceremonialnych. Wewnątrz murów pałacowych. Bez broni, bez strażników. - Cóż mógłby zrobić Wakura? Albo ktokolwiek z nich? Nie mają samurajów ani armii, ani pieniędzy, ani broni. Nic! - Racja, ale niech pan pomyśli: kiedy razem we czwórkę staniemy przed Synem Niebios, któreś z nich: Wakura, książę Fujitaka, shogun Nobusada lub księżniczka; mogą zasugerować, że nadszedł właściwy moment, by czterej najwięksi daimyo w kraju dali wyraz lojalności, ofiarując Boskiemu swą władzę. Ogama zmarszczył czoło. - Żaden z nas by się nie zgodził, żaden! Wykręcalibyśmy się, odpowiadali wymijająco, nawet kłamali i... - Kłamać? Synowi Niebios? Nigdy. Niech pan posłucha dalej. Powiedzmy, że książę doradca przed uroczystością, na osobności, powiedziałby do pana coś w tym rodzaju: Jaśnie panie Ogama, Syn Niebios życzy sobie pana zaadoptować, uczynić z pana księcia Ogarnę, kapitana gwardii cesarskiej, Jaśnie Pana Dowódcę Wrót, członka Nowej Cesarskiej Rady Dziesięciu, która będzie rządzić zamiast uzurpatorskiego shogunatu Toranagów. W zamian... - Jak to? Co za Rada Dziesięciu? - Niech pan poczeka... W zamian pan tylko uzna Boskiego za tego, kim naprawdę jest: za Syna Niebios, Posiadacza Świętych Regaliów: Jabłka, Zwierciadła i Berła; wyniesionego nad wszystkich ludzi potomka bogów. 116 W zamian odda pan swoje lenno i samurajów na jego usługi, by wypełniali jego życzenia, które będą przekazywane panu przez Cesarską Radę Dziesięciu! Ogama wpatrywał się w niego. Na górną wargę wystąpiły mu kropelki potu. - Nigdy... nigdy nie zrezygnowałbym z Choshu. - Może tak, może nie. Może, powiedziałby rzecznik cesarza, na dokładkę cesarz ustanowi pana jako Pana Chóshu, Zwycięzcę Gai-jinów, Obrońcę Cieśniny, poddanego jedynie Jemu i Cesarskiej Radzie Dziesięciu. - Kto jeszcze będzie w tej radzie? - spytał Ogama ochryple. Yoshi wytarł pot z czoła. Cały ten schemat wpadł mu do głowy nieoczekiwanie, po powrocie do koszar, gdy generał Akeda zrobił przypadkową uwagę o tym, jak podstępni są ludzie w Kioto, jakby samo powietrze, którym oddychają, przesycone było intrygami i to, co początkowo wygląda na nagrodę, w następnym momencie przeradza się w pętlę na szyi. Poczuł się wprost fizycznie niedobrze, gdyż zrozumiał, że można go oczarować równie łatwo jak innych - dziś ukołysano go fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, potem miał być izolowany, wreszcie zaproszony, by przeniósł się w zaświaty. - Proszę zauważyć, Ogama-sama, już pana to kusi. Kto jeszcze zasiadałby w tej radzie? Tak jakby to miało jakieś znaczenie. Pan byłby jeden przeciwko tym, kogo tamci mianowali, Sanjiro również. Jaśnie pan Marszałek Dworu Wakura i jemu podobni zdominowaliby was i rządzili. - Nie zgodzilibyśmy się. Ja ni... - Proszę mi wybaczyć, ale zgodziłby się pan. Zaproponowaliby zaszczyty, które skusiłyby nawet kami. Na przykład zastąpiliby shogunat Toranagów shogunatem Rady Dziesięciu! Oczywiście mnie nie zaofiarowano by miejsca w Radzie Cesarskiej ani też żadnemu z Toranagów, z wyjątkiem Nobusady, ale on i tak już należy do nich, jak ostrzegałem. - Yoshi splunął z wściekłością. - Mianowanie Anjo to ich pierwszy ruch. Obaj mężczyźni dokładnie rozważali wszelkie możliwości i dostrzegali coraz liczniejsze czyhające w nich pułapki. - Uroczystości będą się ciągnęły przez tygodnie, a nawet dłużej - rzekł ochryple Ogama - będziemy zobowiązani wydawać przyjęcia dla dworu i dla siebie nawzajem. Można będzie wprowadzić wolno działające trucizny. Yoshi zadrżał. Całe życie bał się w głębi duszy, że zostanie otruty. Ukochany wujek umarł w strasznych mękach. Lekarz orzekł: "z przyczyn naturalnych", lecz wuj zawadzał wrogo nastawionemu bakufu i jego zgon był dla nich czymś niesłychanie wygodnym. Może go otruto, a może nie. Śmierć poprzedniego shoguna. Tego samego roku, kiedy wrócił Perry. Jednego dnia shogun był zupełnie zdrów, następnego - nie żył. Śmierć taka wygodna dla nienawidzącego go tairo Ii, który chciał na jego miejsce ustanowić marionetkę - Nobusadę. Pogłoski, żadnych dowodów. Lecz trucicielstwo to pradawna sztuka w Nip-ponie i w Chinach. Yoshi nie rozważał namiętnie tego problemu: czy śmierć 117 od trucizny jest jego karmą; ale starannie dbał o to, by jego kucharze byli godni zaufania, i uważał, co je. Ale i tak od czasu do czasu ogarniał go strach. Nagle Ogama zacisnął pięść i walnął nią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Anjo tairo! Nie mogę w to uwierzyć! - Ani ja. Gdy Yoshi wysyłał posłańca, by umówić się na to potajemne spotkanie, myślał sobie, co za ironia losu, że teraz on i Ogama muszą współpracować naprawdę, jeśli mają przeżyć. Sam już nie zdołałby ochronić swego życia. Przynajmniej obecnie. - Jak zapobiec tym wydarzeniom? Widzę, że dwór może mnie skusić. - Ogama z niesmakiem splunął na tatami. - Mogliby skusić każdego, Ogama-dono. - Są podobni do wilczych kami. Wpadliśmy w pułapkę. Jeśli otrzymamy zaproszenie od Boskiego, jego zasrane sługusy nas zniszczą... A może poślę po Basuhiro, ma umysł węża...! Cóż, podsumujmy to, o czym mówiłeś: wpadamy w pułapkę jedynie w tym wypadku, jeśli jutro przyjmiemy zaproszenie. Jeśli nas tu nie będzie... co? - Ogama uśmiechnął się nagle anielsko, lecz uśmiech równie nagle znikł z jego twarzy. Yoshi zrozumiał dlaczego. - Musielibyśmy okazać sobie wzajemnie ogromne zaufanie - powiedział szybko. - Owszem. Co pan proponuje, by... ustrzec się przed błędami? - Nie mogę przewidzieć wszystkich możliwości, ale oto rozwiązanie tymczasowe: obaj wieczorem wymkniemy się z Kioto i zobowiążemy pozostać z dala przez co najmniej dwadzieścia dni. Natychmiast ruszę do Edo, by załatwić sprawę Anjo i zostanę tam, dopóki tego nie doprowadzę do końca. Tutaj dowództwo obejmie jak zwykle generał Akeda, który oświadczy, że musiałem nagle wyjechać do Smoczego Zęba z powodu choroby w rodzinie, lecz mam niebawem powrócić. Pan pojedzie do Fushimi i tam przenocuje. Jutro, o zachodzie słońca, gdy okaże się, że zaproszenia nie można panu wręczyć, gdyż nikt, nawet Basuhiro nie wie, gdzie pan się znajduje... Jakieś wątpliwości? - To zbyt ryzykowne, żeby nie zostawiać mu żadnej informacji, lecz niech pan kontynuuje. - Pozostawiam to panu, ale jutro o zachodzie słońca wyśle pan wiadomość księciu Fujitace, z propozycją osobistego spotkania następnego ranka, powiedzmy w ruinach Monoyama. - Ruiny Monoyama były ulubionym celem wycieczek mieszkańców Kioto. - W czasie rozmowy wyrazi pan zdumienie z powodu "zaproszenia" oraz swój żal, że był pan nieobecny i nie mógł pan go przyjąć. Doradzi mu pan też, by się postarał, żeby żadne następne zaproszenia nie nadchodziły aż do chwili pańskiego powrotu. Kiedy to nastąpi? Nie jest pan pewien. Gai-jinowie zagrozili, że wkrótce wylądują w Osace. Musi pan tam pojechać i wszystko zaplanować. Niech pan mu to jasno 118 wyłoży: lepiej będzie, jeśli nie nadejdą żadne dalsze nieoczekiwane cesarskie zaproszenia, choć niezwykle i z całą należną pokorą pan je sobie ceni, póki pan nie zdecyduje się, by je przyjąć. Ogama odchrząknął. Pogrążony w myślach wpatrywał się w tatami. - A Sanjiro i Yodo z Tosy? - spytał po chwili. - Przyjadą z oddziałami, wprawdzie paradnymi, lecz jednak z wojskiem. - Niech pan przekona Fujitakę, by zmieniono termin zaproszeń. Powinien zasugerować Boskiemu, że w tym roku z Najkrótszym Dniem związane są złe znaki. - Dobry pomysł! Ale jeśli termin nie ulegnie zmianie? - Już Fujitaka postara się załatwić sprawę. - Jeśli to takie łatwe, dlaczego by nie pozostać, nawet otrzymawszy zaproszenia? Powiem Fujitace o niepomyślnych wróżbach. Ceremonia zostanie odwołana, prawda? O ile w ogóle Fujitaka ma taką pozycję, by coś doradzać lub odradzać. - Tak, jeśli działa wspólnie z Wakurą. Wierzę, że powietrze, którym oddychamy, przesycone jest intrygami. Usidlą nas. Nie mógł zrobić nic więcej. Nie zamierzał zostawiać tutaj Ogamy samego i wciąż miał do rozwiązania problem Wrót. - Zostałbym w Fujimi lub w Osace przez dwadzieścia dni - rzekł wolno Ogama. - Nie mógłbym powrócić do Chóshu. Moje Kioto byłoby... ja byłbym narażony na atak. - Czyj atak? Przecież nie mój, jesteśmy sprzymierzeńcami. Pan może jechać do Chóshu, jeśli pan sobie życzy. Niech Basuhiro utrzymuje tutaj pańską pozycję. - Żadnemu wasalowi nie można ufać w takim stopniu - oświadczył kwaśno Ogama. - A co z shishi? - Basuhiro i mój Akeda będą ich nadal miażdżyć. Nasi szpiedzy bakufu będą ich nadal tropić. - Im więcej o tym myślę, tym mniej mi się to podoba - nachmurzył się Ogama. - Zbyt wiele niebezpieczeństw, Yoshi-dono. Fujitaka z pewnością powie mi, że pańskiego zaproszenia również nie doręczono. - Zdziwi się pan. Niech mu pan zasugeruje, że moje usprawiedliwienie chorobą musi być tylko przykrywką i że na pewno pędzę teraz do Edo, by jakoś przeszkodzić gaj-jinom, którzy grożą, że przybędą do Kioto. I żeby dopilnować, by na pewno opuścili Yokohamę. - Twarz Yoshiego stwardniała. - Oczywiście nie opuszczą jej. - Więc zmusimy ich do tego - rzekł szorstko Ogama. - We właściwym czasie, Ogama-dono - w głosie Yoshiego brzmiało zdecydowanie. - Wszystko, co przepowiedziałem, spełniło się. Niech pan mi wierzy, gai-jinów nie uda się wyrzucić. Jeszcze nie. - Więc kiedy? - Wkrótce. Trzeba na chwilę zapomnieć o tym problemie. Przede wszystkim 119 musimy chronić samych siebie. Dwie prośby: wyjeżdżamy razem i wracamy razem. Pozostajemy tajnymi sprzymierzeńcami, chyba że sami w osobistej rozmowie to zmienimy. - Ogama zaśmiał się, lecz nie powiedział nic. - Ostatnia rzecz: w czasie mojej nieobecności nasza umowa co do Wrót pozostaje w mocy. - Pańskie myśli skaczą niby kot z cierniami w łapach. - Ogama odchrząknął i poruszył ścierpniętymi kolanami. - Może się na to zgodzę, może nie. To zbyt ważna sprawa, by decydować od razu. Muszę porozmawiać z Basuhiro. - Nie. Niech pan rozmawia ze mną. Ja potrafię udzielić lepszej rady, ponieważ więcej wiem i co ważne, w tej sprawie pański interes jest również moim interesem. A ponadto nie jestem wasalem zabiegającym o drobne oznaki przychylności. - Tylko o wielkie. Na przykład o Wrota. - To drobnostka w porównaniu z niektórymi przysługami, jakie sobie wzajemnie oddamy, gdy zostanie pan tairo - zaśmiał się Yoshi. - Więc póki nim nie jestem, niech mi pan okaże przychylność w jednej sprawie: da mi pan głowę Sanjiro. Yoshi spojrzał na niego, kryjąc zaskoczenie. Nie zapomniał, co Inejin opowiedział mu o Ogarnie i "Purpurowym Niebie". Inejin mówił o tym, w jaki sposób, mając poparcie Sanjiro lub zapewnioną jego neutralność, Ogama wygra z shogunatem stosując uświęconą historią, ulubioną przez daimyo taktykę - podstępny atak. - A może wystarczyłyby panu jego jaja? - spytał Yoshi i nakreślił plan, który udoskonalał już od miesięcy. Ogama zaczął się śmiać. Strażnicy ustawieni w kolumnę człapali w kierunku kwater. Właśnie skończyli służbę. Na przodzie szli czterej mężczyźni, wśród nich Yoshi, nadal przebrany za żołnierza pieszego. Chociaż uprzedzono ich, by traktowali go jako zwykłego ashigaru, przychodziło im to z trudnością, zerkali na niego ukradkowo i przepraszali, gdy podeszli zbyt blisko. Jednym z żołnierzy był informator shishi o nazwisku Wataki. Nie miał okazji donieść o tym, że właśnie nadarza się niezwykła sposobność, by zorganizować zasadzkę. Yoshi był znużony, lecz zadowolony. Ogama w końcu zgodził się na wszystko, więc teraz Yoshi mógł opuścić Kioto, zostawiając Wrota bezpieczne pod władaniem shogunatu. Sam shogunat również był niezagrożony. Przez pewien czas - wystarczający czas, pomyślał. Ryzyko jest olbrzymie, a mój plan tak pełen dziur, że Ogama zmartwi się, gdy je zauważy. To nie ma znaczenia, z pewnością i tak planuje zdradę. Nie szkodzi, nic lepszego nie mogłem zrobić, a już w żadnym wypadku przyjąć zaproszenia. Pogoda poprawiła się, słońce stanęło w szranki z obłokami o władzę nad 120 niebem. Yoshi prawie nie zważał na otoczenie. Umysł miał zaprzątnięty szczegółowym planowaniem wyjazdu. Kogo powiadomić? Co z Koiko i generałem Akedą? Kogo wziąć ze sobą? Czy zdąży na czas, by zminimalizować szkody w Edo? Najpierw kąpiel i masaż, decyzje później. Spojrzał uważniej i zaczął rozpoznawać ulice, po których maszerowali. Przechodnie, kramy i konie, kaga i palankiny, domy i szopy, dzieci, handlarze ryb, przekupnie, wróżbici, skryby i cała ta jarmarczna krzątanina. Zupełnie nowe dla niego doświadczenie - jest jednym z wielu, incognito w oddziale. Odpowiadało mu to. Wkrótce niczym przybysz z prowincji chłonął widoki, dźwięki i zapachy wielkiego miasta. Nigdy tego przedtem nie widział. Pragnął zatrzymać się, wmieszać w tłum, robić to co oni, jeść to co oni i spać tam gdzie oni. - Żołnierzu - szepnął do młodego człowieka obok - gdzie chodzicie po służbie? - Ja... ja, jaśnie panie? - mężczyzna jąkał się i omal nie upuścił swej włóczni, struchlały, bo przemówił jego pan w całym swym majestacie. Chciałby natychmiast klęknąć. - Ja... ja... idę się napić, panie... - Nie nazywaj mnie "panem" - syknął Yoshi. Zaskoczyło go to, że swym pytaniem wprawił w zakłopotanie idących obok samurajów. Niektórzy z nich wypadli z rytmu i popsuli nieco szyk. - Wszyscy zachowujcie się normalnie! Nie patrzcie na mnie! Żołnierz przeprosił, a maszerujący w pobliżu próbowali zastosować się do rozkazu. Przychodziło im to z trudnością, gdyż jaśnie pan Yoshi przerwał zaklęcie niewidzialności. Sierżant rozejrzał się wokół i podbiegł zaniepokojony. - Wszystko w porządku, jaśnie panie? Czy wszys... - Tak, tak, sierżancie. Wracaj na swe miejsce! Sierżant pokłonił się automatycznie i usłuchał; żołnierze w marszu wyrównali krok. Koszary znajdowały się sto jardów dalej. Yoshi przyjął z ulgą to, że ten drobny incydent pozostał nie zauważony przez tłum, dalej kłaniano się, gdy przechodziła kolumna. Jednak dwaj ludzie coś dostrzegli - czujka shishi: Izuru i jego zmiennik, Rushan, młody ronin z Tosy, który właśnie podszedł do straganu ulicznego niedaleko koszar Toranagów. - Czyżbym się upił, Rushan? Sierżant kłania się żołnierzowi pieszemu. Sierżant? - Też to widziałem, Izuru - szepnął jego towarzysz. - Spójrz na żołnierza, o tam. Teraz go widać, ten wysoki, przy końcu kolumny. Popatrz, jak trzyma włócznię. Niezbyt wprawnie. - Słusznie, ale... co z nim jest, co? - Popatrz: inni obserwują go nie patrząc na niego! Kolumna zbliżała się, a oni ze wzrastającym podnieceniem przyglądali się żołnierzowi. Choć jego broń, mundur i wyposażenie były takie same jak 121 pozostałych strażników, rzucała się w oczy istotna różnica: w postawie, w sposobie chodzenia, w cechach fizycznych mężczyzny, mimo że usiłował się garbić i powłóczyć nogami. - Jaśnie pan Yoshi - wypowiedzieli jednocześnie obaj mężczyźni. - Jest mój - dodał natychmiast Rushan. - Nie, mój - sprzeciwił się Izuru. - Ja go zobaczyłem pierwszy! - szepnął Rushan przejęty, tak niecierpliwy, że ledwo mógł mówić. - Obydwaj, razem mamy większe szanse. - Nie. Nie podnoś głosu. Jeden człowiek, taki był rozkaz Katsumaty, a my się zgodziliśmy. Jest mój. Daj mi sygnał kiedy! Z bijącym sercem Rushan przecisnął się przez ciżbę, by znaleźć lepsze miejsce do ataku. Kłaniano mu się uprzejmie, biorąc go za zwykłego samuraja niskiej rangi z jednego z ceremonialnych garnizonów, który skończył służbę. Nie zwracano na niego specjalnej uwagi - ludzie mieli za chwilę kłaniać się nadchodzącej kolumnie. Rushan zajął pozycję na skraju drogi. Rzucił ostatnie spojrzenie, by zlokalizować ofiarę. Popatrzył na swego przyjaciela Izuru, całkowicie spokojny. Jego poemat przedśmiertny, przeznaczony dla rodziców, przechowywał wioskowy shoya. Izuru oddal go dziesięć lat temu, gdy zbuntował się wraz z dziesięciu innymi samurajami - uczniami. Wszyscy byli goshi i zaprotestowali, kiedy odmówiono im wstępu do szkoły wyższego stopnia, ponieważ ich rodzice nie mogli sobie pozwolić na nieuniknione w takiej sytuacji łapówki dla lokalnych urzędników. Pozabijali urzędników, ogłosili się roninami działającymi na rzecz sonno-joi i uciekli. Z całej jedenastki tylko on jeden pozostał przy życiu. Wkrótce umrę w chwale, myślał. Wiedział, że jest u szczytu swych możliwości i że jest gotów, a Izuru będzie jego świadkiem. Izuru również ogarnęła gorączkowa żarliwość. Postanowił wprowadzić w życie swój własny plan, gdyby Rushanowi nie powiódł się atak. Ufny w swe siły przeniósł się na dogodniejsze miejsce. Spojrzał na bramę koszar. Nadchodzący patrol miał za chwilę przejść przez zaporę i strażnicy przygotowywali się do zwyczajowej kontroli oddziału. Izuru natychmiast zauważył, że towarzyszy temu bardziej niż zwykle ożywiona krzątanina, rozkazy są wypowiadane dobitniej, ludzie poruszają się energicznie i nerwowo. Zaklął w duchu. Oni wiedzą! Oczywiście że tak, i wiedzieli już wtedy, gdy kolumna opuszczała koszary! Dlatego właśnie przez cały ranek łatwo się irytowali i kręcili nerwowo. Wszyscy wiedzieli, że jaśnie pan Yoshi w przebraniu wyszedł z pałacu. I dokąd poszedł? Do Ogamy! Ale po co? Czy planowali jeszcze jedną zasadzkę na nas? Czyżby znów nas zdradzono? Izuru ani przez chwilę nie zapominał o Rushanie; cały czas mierzył wzrokiem odległości, oceniał potrzebny czas. Piesi sprzedawcy oddawali już pokłony. Za chwilę sierżant zatrzyma kolumnę, oficer z bramy wyjdzie mu 122 naprzeciw, wymienią ukłony, sprawdzą nadchodzących ludzi, a potem wszyscy odmaszerują. Oficer podniósł rękę. Kolumna zatrzymała się. Teraz, rzekł Izuru w myślach, lecz prawie słyszalnie, i wykonał ruch ręką. Rushan dostrzegł ten gest i rzucił się na koniec oddalonej o dwadzieścia jardów kolumny. Uniósł oburącz długi miecz. Przebił się przez pierwszych dwóch mężczyzn, rozłożył ich, zanim ktokolwiek się zorientował, i zaatakował mieczem Yoshiego, który przez ułamek sekundy patrzył na niego nic nie rozumiejąc. Potem Yoshi, wiedziony jedynie instynktem, szarpnął się ku wymierzonej w jego kierunku klindze i odchylił ją w stronę osłupiałego, stojącego obok żołnierza. Ten krzyknął i zwalił się na ziemię. Samurajowie skłębili się natychmiast, wrzeszcząc. Rushan ryknął sonno-joi i wyszarpnął ostrze. Żołnierze rozpychali się, strażnicy wybiegli z bramy, postronni gapie stali sparaliżowani. Wataki, informator shishi, zaskoczony na równi ze wszystkimi, stał przerażony, że zostanie w to wciągnięty lub że zdradzi go ten znajomy mu shishi, który pojawił się tu znikąd. Wataki zobaczył, jak Rushan uderza ponownie, i wstrzymał oddech. Lecz Yoshi odzyskał równowagę i choć nie starczyło mu czasu, by dobyć miecza, odbił cios drzewcem włóczni. Rushan przeciął drzewce z łatwością, lecz ostrze broni wyhamowało i przekręciło się, a Yoshi zdążył rzucić się naprzód i złapać lewą ręką rękojeść miecza przeciwnika. Rushan prawą dłonią błyskawicznie wyrwał krótki miecz z pochwy i dźgnął w kierunku brzucha przeciwnika - klasyczny gambit w walce w pojedynkę. Również teraz Yoshi był przygotowany na cios. Wypuścił włócznię i prawym przedramieniem przycisnął dłoń Rushana, odchylając ostrze tak, by zaplątało się w jego płaszczu. Rushan wypuścił broń i teraz jego mordercza dłoń - o palcach niby szpony, twardych jak skała - dźgnęła w kierunku oczu Yoshiego. Paznokcie nie trafiły w oczy, lecz wbiły się pod nimi. Yoshi wziął szybki głęboki oddech. Człowiek gorzej wytrenowany zwolniłby chwyt na rękojeści długiego miecza zamachowca i natychmiast by poległ, ale on na ślepo schwycił obiema dłońmi przeciwnika, który teraz bezskutecznie młócił rękami, nie panując już nad sobą. Dzięki temu żołnierz stojący z tyłu za Rushanem mógł chwycić go za gardło, a Wataki widząc, że walka jest przegrana, i bojąc się, że shishi zostanie schwytany żywcem, z ulgą pchnął go w dolną część pleców. Ostrze miecza przeszło na wylot. Rushan krzyknął. Krew ciekła mu z ust, lecz on nadal walczył, oślepiony śmiercią, która w nim wzbierała, aż wreszcie wszystko się skończyło. Od rozpoczęcia ataku upłynęła zaledwie minuta. Gruczoły w dalszym ciągu kazały Yoshiemu reagować jak w sytuacji zagrożenia, ale czuł, że z mężczyzny uchodzi życie. Opierające się o niego ciało przeciwnika zrobiło się nagle ciężkie. Nie zwolnił jednak chwytu, dopóki nie był absolutnie pewien, że shishi naprawdę nie żyje. A potem czekał, aż ręce innych odciągną ciało. 123 Pokrywała go krew. Szybko się zorientował, że nie jego własna. Miai szczęście, ale mimo to był wściekły na ludzi w pobliżu, którzy nie wykazali czujności, nie utworzyli ochronnego muru, pozwolili mu walczyć samemu. Klął na nich, rozkazał, by z wyjątkiem tych dwóch, którzy mu pomogli, cały oddział wszedł do koszar na kolanach, ze złamanymi mieczami. Potem, dysząc, rozejrzał się. Ruchliwa przed chwilą ulica była prawie pusta. Kiedy zorientowano się, o co chodzi w tej hałaśliwej potyczce z samotnym napastnikiem, kiedy Yoshi stracił nakrycie głowy i rozpoznano go, ludzie wydali pomruk zdumienia. Kilku niezwłocznie dało nura w boczne uliczki, inni poszli ich śladem. Ostrożny strumyczek zmienił się w falę powodziową; nikt nie chciał być zatrzymany jako świadek czy oskarżony o współudział. Izuru odszedł jako jeden z pierwszych, gdy zobaczył, że ewentualna druga szarża nie ma szans powodzenia. Rushan spaskudził ten atak, myślał sobie idąc upatrzoną przedtem boczną ulicą, dobrze skryty w tłumie opuszczającym miejsce wydarzeń. Dureń, powinien odciąć głowę któremuś z pierwszej dwójki, by odwrócić uwagę, a potem, przy wycofywaniu miecza, użyć tej samej płynnej, brutalnej siły i wykonać zamach na pierwotny cel, na wysokości talii. Yoshi nie mógłby uniknąć takiego ciosu. W żadnym wypadku. Kat-sumata będzie wściekły. Wielokrotnie nam to przecież pokazywał, wielokrotnie udzielał instrukcji. Wyjątkowa okazja zmarnowana! A to, że pozwolił Yoshiemu złapać rękojeść własnego miecza i odparować pchnięcie w brzuch... Rushan zasłużył na to, by pochwycono go żywcem i użyto do szermierczego treningu. Chwileczkę, lepiej nawet, że to się w ten sposób skończyło. Jeśli Rushan wykazał taką niezdarność w swym najważniejszym pojedynku, prawdopodobnie załamałby się i wydał nasze kryjówki. Nie można ufać ludziom z Tosy, choćby nawet należeli do shishi! Ale dlaczego Toranaga Yoshi podjął takie ryzyko? Z tyłu ozwały się jakieś krzyki. Żołnierze ścigali maruderów z tłumu, by złapać świadków. Nie dotrą do mnie, nie ma co się śpieszyć. Znowu zaczęło padać. Wiatr się wzmógł. Izuru opatulił się ciaśniej, rad, że ma płaszcz i kapelusz. Kolejny zaułek pełen kałuż i następny, teraz przez most, po śliskich deszczułkach. Wkrótce szedł już bezpiecznie w labiryncie śliskich uliczek, które doprowadziły go do tylnego wejścia w murze wielkiej rezydencji. Strażnik rozpoznał go, pozwolił przejść, wskazując ręką bezpieczny dom shishi zagubiony w rozległych ogrodach. Na mundurze mężczyzny pyszniły się znaki marszałka dworu Wakury. Na ulicy, przy której mieściła się kwatera główna Toranagów, wleczono na wartownię właściciela straganu. Protestował głośno: nic nie wie, jest nikim i błaga, by pozwolono mu odejść. Nie śmiał zniknąć wraz z innymi, gdyż na miejscu zbyt dobrze go znano. Kilku pochwyconych maruderów z tłumu popychano za nim. Daszek straganu łopotał żałośnie na wietrze. 124 Koiko, używając ręczneg;* lusterka z wypolerowanej stali, kończyła robić makijaż. Palce drżały jej nieznacznie. Ponownie uczyniła świadomy wysiłek, by przestać myśleć intensywnie i by nie bać się o Yoshiego ani z jego powodu i o siebie, ze swoich powodów. Pozostałe dwie kobiety, Teko, jej maiko - uczennica - i Sumomo pstrzyły uważnie. Pokój był mały i funkcjonalny, podobnie jak reszta apartamentu, przylegającego do kwatery Yoshiego. Wystarczało dla niej miejsca, gJy spała sama z jedną pokojówką. Pomieszczenia przeznaczone dla reszty jej usobistej służby znajdowały się dalej. Gdy skończyła, przyjrzali się swemu odbiciu. Nie dostrzegała bruzd na twarzy, a kiedy się uśmiechnęła, skóra marszczyła się tylko we właściwych miejscach. Gałki oczne czysto białe, tak jak białe być powinny, źrenice ciemne - tak, jak ciemne być powinny. Zupełnie nie zdradzały dręczących ją trosk. To przyjemne. Wtedv przypadkiem zobaczyła odbicie Sumomo, która nie zdawała sobie sprawy, ie jest obserwowana, i jej twarz pozostała przez chwilę otwarta i wyrazista. Koiko dostrzegła, jak wiele odbija się na tym obliczu konfliktów, i poczuJa ucisk w żołądku. Szkolenie, szkolenie, szk łlenie, cóż byśmy bez niego zrobiły, pomyślała i odwróciła się ku obu dziewczynom. Teko, prawie jeszcze dziecko, wzięła lusterko bez zaproszenia i zręcznym ruchem ułożyła drobną dłonią zabłąkany kosmyk. - Cudownie, pani Koiło - powiedziała oczarowana Sumomo. Pierwszy raz została dopuszczona do prywatnej kwatery Koiko. Tajemnice kosmetyki były dla niej odkiyciem, przekraczającym dotychczasowe doświadczenia. - Owszem. - Koiko sąeiziła, że Sumomo ma na myśli zwierciadło. Dzięki doskonałej powierzchni był"> niemal bezcenne. - I jest to również życzliwe lustro, a niewiele takich by^a, Sumumo. W życiu kobiety posiadanie życzliwego lustra, w którym mogłaby się przejrzeć, ma ogromne znaczenie. - Och, miałam na mysi cały obraz, który pani tworzy - wyjaśniła zakłopotana Sumomo. - Kimono, uczesanie, dobór kolorów, makijaż warg i brwi. Dziękuję, że pozwól ia mi pani obserwować to wszystko. - Mam nadzieję, że be2 tych zabiegów ogólny obraz nie różni się tak bardzo! - zaśmiała się Koiko. - Och, jest pani najpiękniejszą osobą, jaką widziałam - oświadczyła z egzaltacją Sumomo. W porównaniu z Koiko czuła się jak wieśniaczka: mało subtelna, niezgrabna, eielęca, składająca się tylko z palców, łokci i wielkich stóp. Po raz pierwszy v* życiu uświadomiła sobie, że brak jej kobiecości. Co takiego mój ukochany Biraga we mnie widzi? - zapytywała się z przerażeniem. Jestem zerem, nieatrakcyjnym zerem, nawet nie pochodzę z Chóshu jak on. Nie wniosę mu w posagu ani urody, ani ziemi czy pieniędzy, nie przysporzę prestiżu. To pewne, że tak naprawdę jego rodzice mnie nie akceptują. - Jest pani prawdopodobnie najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek zobaczę - oświadczyła i po myślała: Czy wszystkie damy Pływającego Świata 125 są do ciebie podobne? Nawet ta maiko będzie uderzająco piękna, kiedy dorośnie, choć nie dorówna swej pani. Nic dziwnego, że mężczyźni żenią się z kobietami takimi jak ja tylko po to, by zarządzały ich domami i rodziły im dzieci; tak łatwo ulokować im swe uwielbienie gdzie indziej, cieszyć się pięknem gdzie indziej. I jakże przy tym pełniej. Koiko dostrzegła jej szczerość, ale równocześnie smutek i zazdrość nie do ukrycia. - Również jesteś piękna, Sumomo - rzekła. Od dawna wiedziała, jakie wywiera wrażenie na wielu kobietach. - Teko-chan, możesz teraz odejść, ale przygotuj wszystko na później... i postaraj się, by nam dwóm nie przeszkadzano. - Tak, pani. Teko miała jedenaście lat. Tak jak w przypadku Koiko, jej rodzice, chłopi, zawarli kontrakt z mama-san, kiedy córka miała siedem lat. Pracę zarobkową rozpocznie jako czternasto- lub piętnastolatka. Do tego czasu, i tak długo jak zechce mama-san, kontrakt czynił właśnie ją odpowiedzialną za utrzymanie, ubranie i przyuczenie dziewczynki do życia w Pływającym Świecie. A jeśli dziecko wykaże zdolności - także za szkolenie w rozmaitych sztukach: muzyce, tańcu, poezji lub rozmowie, a może we wszystkim naraz. Gdyby maiko nie robiła postępów, mama-san mogła w każdej chwili odsprzedać jej kontrakt, lecz gdy wybór okazał się mądry, tak jak to miało miejsce w przypadku Koiko, podjęte ryzyko bardzo się opłaciło: wkład finansowy zwracał się z nawiązką, a dom zyskiwał reputację. Niestety, nie wszystkie mama-san były delikatne, łagodne czy cierpliwe. - Biegnij teraz i pograj trochę - poleciła Koiko. - Tak, pani. Teko wiedziała, jakie to wielkie szczęście, że została uczennicą uwielbianej przez siebie Koiko. Bardzo starała się być przydatna. Wykonała idealny ukłon i w aurze nieodpartego czaru, odeszła. Koiko spojrzała na Sumomo. Niepokojąco fascynowało ją szczere spojrzenie dziewczyny, jej sposób bycia i siła. Pięć dni temu przyjęła samurajkę i od tamtej chwili nie miała okazji, by porozmawiać z nią sam na sam. Teraz nadszedł stosowny moment. Otworzyła w mózgu przegródkę: Katsumata. Och, mój przyjacielu, cóżeś mi uczynił? Podszedł do niej podczas jej wizyty u mama-san w Kioto, która, z polecenia Meikin - jej własnej mama-san z Edo - załatwiała pokojówki, fryzjera, masażystki. Koiko zabrała ze sobą z Edo tylko Teko i jedną pokojówkę. - Chcę wypowiedzieć prośbę życia - rzekł wtedy Katsumata. - Nie, nie wolno ci! - odparła przerażona jego widokiem, przerażona, że wystawia ją na niebezpieczeństwo z powodu takiego tajemnego spotkania. Obawiała się też, że Katsumata zażąda oddania przysługi, która z pewnością pociągnie za sobą fatalne konsekwencje. O ile prośba życia została spełniona, tej samej osoby nie wolno było prosić o nic więcej. Wynikały też z tego tytułu 126 olbrzymie zobowiązania osobiste. - Kiedy jaśnie pan Toranaga Yoshi mnie uhonorował swym wyborem, zgodziliśmy się, że wszelkie osobiste kontakty między nami powinny ustać, z wyjątkiem sytuacji wyjątkowych. Uzgodniliśmy to. - Tak, dlatego właśnie jest to prośba życia. Siedem lat temu, kiedy miała piętnaście lat, Katsumata był jej pierwszym klientem. Szybko stał się czymś znacznie więcej: przyjacielem, guru i wytrawnym nauczycielem. On właśnie otworzył jej oczy na sprawy tego świata, na to, że są równie ważne jak prawa Pływającego Świata. Przez te lata nauczał ją ceremonii picia herbaty, sztuki debatowania, kaligrafii, mówił o poezji i ukrytych znaczeniach w literaturze i polityce. Dzielił się z nią swymi ideami i planami na przyszłość; opowiadał, jak jego mała grupa samurajskich uczniów zawładnie krajem, wprowadzi siłą sonno-jdi; wreszcie pokazał jej, że w układance zwanej sonno-jói jest dla niej istotne miejsce. "Jako kurtyzana najwyższej rangi będziesz powiernicą silnych, jako żona jednego z nich, a bez wątpienia poślubisz jednego z nich, urodzisz synów samurajów i staniesz się nieodzowna w nowej przyszłości. W twoim ręku skupi się znaczna część władzy, nie zapominaj o tym!" Meikin należała do stronników ruchu, więc oczywiście zgadzała się na to. Koiko szczerze podziwiała odwagę i śmiałość Katsumaty, doceniała wzrastającą pozycję shishi. - Szczęście zaczyna nas opuszczać - rzekł wtedy i opowiedział jej o zasadzce ostatniej nocy i o swojej ucieczce wraz z dwojgiem innych. - Zostaliśmy zdradzeni, nie wiem przez kogo, ale musimy się na pewien czas rozproszyć. - Głowy czterdziestu shishi wbito na kołki? - szepnęła przerażona. - Czterdziestu. Większość z nich to przywódcy. Uciekło tylko nas troje, jeszcze jeden shishi i dziewczyna, moja podopieczna. Posłuchaj, Koiko-chan, nie ma wiele czasu. Prośba życia polega na tym, byś strzegła tej dziewczyny, kiedy będziesz w Kioto, przyjęła ją do swego domu, nawet zabrała ze sobą z powrotem do Edo i... - Och, mimo że bardzo bym chciała, tak mi przykro, to niezwykle trudne. Generał Akeda bardzo zważa na nowych ludzi. Osobiście odbyłby z nią rozmowę, tak jak ze wszystkimi moimi sługami - odparła najuprzejmiej, jak mogła, przerażona w duchu, że ośmielił się zasugerować coś tak niebezpiecznego, że ona ma przygarnąć uciekinierkę shishi, choćby nawet tamta była niewinna. - To bardzo tru... - Oczywiście, że trudne. Ale postaraj się zorganizować wszystko tak, by nie musiała się z nim spotykać. - Sądzę, że to niemożliwe i poza tym jest jeszcze jaśnie pan Yoshi... - nie dokończyła, mając nadzieję, że Katsumata cofnie prośbę, lecz on ciągnął łagodnie, obserwując ją uważnym, błagalnym wzrokiem. Mówił, że Sumomo będzie z nią bezpieczna, że jest samurajką, narzeczoną bardzo ważnego shishi, kobietą godną zaufania. 127 zaufać. W przSku Sichko 5 K," ^ ^ """^ MoŻna W zadanie... przepraszam KoTko ^ kłoPotow °deŚHj ja" Wykona kazd dawna przyjaciółka ' K°lk°'chan' muszę uc. Prośba życia, spełnij ją jako * *StffiS^(tm) Z grałem Akedą, ale jeśli nawet się oczywiście z nim naradzk Co Z* "T m°'Ch domowników' ^uszę i domownikom? Nie znam tych luT,(tm) T^ m°W1C "a jej temat? Gene^owi - Ich mama-san zapewnia *i;,Z Kj°t°' W °g°le nic ° nich nie wie(tm)-kowitym pnd^on^^T^^^ "a ^^ ~ °ŚwiadcZył z cał' bym ci tego nie proponował S ' °na to aProbuJe; W innym przypadku dziewczyną i jej kurator twoi ^1 T f Sumomo J^t po prostu upartą utemperowano wyszko óno w Si?' ^ Ty klient' Pragnie> ab? jJ jej zabrać ze sobą a^hce bv hiU2?tecznych k°b'ecych sztukach. Nie mogę do jej narzeczonego. O?; ŁdŻ^T^ ^ -^wiązania w stosunku Koiko zadrżała "a rny^ o niebezóil W7 "" P?łUSZna-tych, za których jest odoZedS^czenstwie, na Jak,e naraża siebie, a także fryzjera i masażystkę 1TS 'l^^ ' służb^ ^ery pokojówki, grona i udzielać jej nauk a 1S,8 "C PrZyjąC °bcą 0sob* do sweS0 podejrzanego. ' W czasie rozmowy nie wykrył niczego Ach, Katsumato, wiesz że nie mnoł"u • j - ¦, jak szybko, w ciągu ledwk kilku ZT ^ C1 -mówić, myślała. To dziwne przez me ciało iŁ^Z^S??' Zap°mn!ałeś ° ^zy wzbudzanej szc^: sssr sa&k^^r-b- - - musiała iść. Tu nikt nas ni^p^cha "~ * °Ch? CZaSU' Zanim b*de - Dziękuję. - Moja służba martwi się tobą ~ ^S^S^Jf Zach°ryWałam s* niewłaściwie, nęła się. ^^t^J^(tm)** w b- - Koiko uśmiech-i świetnie rozumiejdL twoTST* "^ udoskona>* twe maniery - Potrzebuję oghdy -fu 2che * Pragme'byŚ nabrała °^dy. Koiko zmrużyła oczy Ni loT m Przyznała S^o. cyjna. Ciało zwinne ^ tS^fKS^ ^ ^T^jest nieatrak" rekompensowały ten niedostatek WW makljazu' Jednak świeżość i zdrowie je ułożyć, myślała WyCZn TpLZt* - W d?brym Stanie'lecz trzeb* by do twarzy. Musi smarowTć rZ dóbr?J-4 ^ W Styl" Ki°t0; będzie ^ nałożyć róż i dodać kXu wareom n ^ ? Cjkami' "a WyS°kie P°liczk cego. Musimy razem wzTąć Sa wf??(tm) ma W Sobie coś obiec^-** -głąby * Vn*L^^*ZZL gTybf cSa^' 128 - Jesteś dziewicą, prawda? - Zobaczyła, że dziewczyna się czerwieni. Natychmiast się zaśmiała. - Ach, przepraszam, oczywiście, że jesteś, przez chwilę zapomniałam, że nie należysz do naszego świata. Proszę, wybacz mi, ale rzadko spotykamy kogoś z zewnątrz, nie mówiąc już o damie samurajce. A mieć kogoś takiego za domownika, choćby na krótko, to wydarzenie prawie niesłychane. - Tak właśnie nas nazywacie? "Ktoś z zewnątrz"? - Tak. Pływający Świat oddziela nas od reszty świata. Weź na przykład małą Teko. Wkrótce zapomni o życiu, jakie prowadziła, i będzie znała jedynie takie jak moje. To właśnie mój obowiązek, szkolić ją i pilnować, by była uprzejma i miła, by robiła wszystko dla przyjemności mężczyzny, a nie kierowała się swymi impulsami. - Oczy Koiko nabrały połysku. - To właśnie sprawia, że mężczyźni są szczęśliwi i zadowoleni: doznają przyjemności we wszystkich jej przejawach, nel - Przepraszam, nie wiem, co to "przejaw". - Ach, przepraszam, to znaczy "oznaki" lub "cechy". Wszystkie możliwe odcienie przyjemności. - Dziękuję - powiedziała Sumomo z czcią. - Proszę mi wybaczyć, nie miałam zupełnie pojęcia, że damy z Pływającego Świata są takie... oczywiście zakładałam, że są piękne, lecz nigdy, przenigdy nie sądziłam, że aż tak jak pani i nie wyobrażałam sobie, że mogą być tak dobrze wykształcone i utalentowane. - W ciągu kilku dni swego pobytu słyszała, jak Koiko śpiewa i gra na samisenie i była pod wrażeniem jej niezrównanego repertuaru. Ona również umiała nieco grać na samisenie i wiedziała, jakie to trudne. Słyszała, jak Koiko udziela Teko lekcji. Uczyła ją sztuki haiku i innej poezji; cyzelowania zdań; opowiadała o jedwabiach, ich produkcji, o osnowach, wątkach i innych tajemnicach; uczyła początków historii i podobnych cudów. Zakres jej wiedzy był olbrzymi. Ukłoniła się w hołdzie. - Zdumiewasz mnie, pani. - Nauka jest najważniejszą częścią naszej pracy. - Koiko zaśmiała się cicho. - Usatysfakcjonować ciało mężczyzny jest łatwo: to tylko przelotna rozkosz; lecz trudno sprawiać mu trwałą przyjemność. Zainteresować go i utrzymywać jego względy. Tu droga wiedzie przez jego umysł. Aby to osiągnąć, potrzebne jest wyjątkowo staranne szkolenie. Ty musisz także je rozpocząć. - Gdy można podziwiać kwiaty wiśni, któż oglądałby nać marchewki? - Gdy mężczyzna jest głodny, poszukuje marchewki, a nie kwiatów wiśni, a częściej jest głodny niż syty. - Koiko czekała rozbawiona. Widziała, jak Sumomo opuściła z zakłopotaniem oczy. - Marchew jest pożywieniem wieśniaków, pani - rzekła Sumomo cichutko. - Tak mi przykro. - Smak na wiśnie jest nabyty, tak jak podziw dla ich kwiatów. Marchew może mieć wiele smaków, jeśli należycie ją przyrządzić. - Znów czekała, lecz Sumomo wciąż miała spuszczone oczy. - Powiem prosto, nie zagadkami, 9 - Gai-jin cz. II 129 byś nie czuła się zakłopotana. To nie seksu poszukują mężczyźni w moim świecie, lecz romantyki, naszego najbardziej zakazanego owocu. Sumomo była zaskoczona. - Naprawdę? - Owszem, dla nas. To trujący owoc. Mężczyźni szukają romantyki również w waszym świecie, większość mężczyzn, i wam nie jest ona zakazana, prawda? - Nie, nie jest. - Twój przyszły mąż niczym się tu nie różni, on też szuka romantyki, wszędzie, gdzie można ją znaleźć. Postaraj się, by mógł jej znaleźć jak najwięcej w twoim domu. - Koiko się uśmiechnęła. - Wtedy dostaniesz i wiśnie, i doskonałą marchew. Smaki można z łatwością uzyskać. - Więc, proszę, naucz mnie. - Opowiedz mi o tym mężczyźnie, twoim przyszłym mężu. - Nazywa się Oda, Rokan Oda - odpowiedziała natychmiast Sumomo, używając przydomka zaproponowanego przez Katsumatę. - Jego ojciec to goshi... a on pochodzi z Kanagawy w Satsumie. - A twój ojciec? - Tak, jak mówiłam, pani. Jest z linii Fujahito - używała swego nowego pseudonimu. - Także goshi, mieszka w pobliskiej wiosce. - Twój kurator powiada, że ten Rokan Oda jest kimś ważnym. - To bardzo uprzejme z jego strony, pani. Mówić tak, choć Oda-sama należy do shishi i brał udział w ataku na jaśnie pana Anjo przy Wrotach w Edo, a także zabił Starszego Utaniego. Katsumata powiedział jej, że bezpieczniej w miarę możności mówić prawdę, nie trzeba wtedy pamiętać tylu kłamstw. - Gdzie on teraz przebywa? - W Edo, pani. - Jak długo zamierzasz ze mną zostać? - Jeśli o mnie chodzi, pani, jak najdłużej. Mój kurator powiada, że Kioto jest dla mnie niebezpieczne. Nie mogę powrócić do domu, mój ojciec mnie potępia, tak jak i rodzice Oda-sama go potępiają z mojego powodu, tak mi przykro. - Podobne życie jest nie do zniesienia. - Koiko nachmurzyła się. - Cóż, karma to karma i co ma być, to będzie. Choć nie przedstawiam dla nikogo wartości i zdaje się, że bakufu mnie nie znają, sensei Katsumata aprobuje mojego Oda-sama i przyjął na siebie odpowiedzialność za mnie. Kazał mi słuchać cię we wszystkim, pani. - Lepiej słuchać rodziców, Sumomo. - Tak, wiem, ale Oda-sama mi tego zabrania. Dobra odpowiedź, myślała Koiko, widząc jej dumę i zdecydowanie. Ze smutkiem spojrzała na półotwarte okno. Z pewnością ten zakazany romans skończy się podobnie jak tyle innych. Samobójstwem. Wspólnym, jeśli Su- 130 momo ma szczęście. Lub tylko jej samobójstwem, kiedy ten Oda, tak jak powinien, usłucha rodziców i weźmie sobie żonę, którą oni zaakceptują. Westchnęła. W ogrodzie na zewnątrz zmierzch przechodził w noc. Wiał lekki wiatr. - Liście coś sobie szepczą. Co opowiadają? Sumomo skryła zdziwienie i zaczęła słuchać. - Tak mi przykro, nie wiem - odezwała się w końcu. - Posłuchaj ich, gdy odejdę. To ważne, by wiedzieć, o czym szepczą liście. Dziś zostaniesz tutaj, Sumomo. Może wrócę, może nie. Jeśli wrócę, porozmawiamy jeszcze trochę, a potem mi powiesz, co usłyszałaś. Jeśli nie, wznowimy rozmowę jutro i wtedy mi powiesz. Gdy wróci Teko, by przygotować futony, powiedz jej, że chcę, abyście we dwie ułożyły haiku. - Pomyślała przez chwilę, a potem się uśmiechnęła. - Haiku o ślimaku. - Witaj, Koiko! - powiedział apatycznie Yoshi. Opierał się plecami o ścianę, dłoń trzymał blisko miecza. Miał na sobie yukatę z czerwonego jedwabiu. Na pozór był spokojny, lecz Koiko widziała go na wylot i rozumiała, że jest samotny, przestraszony i potrzebne mu są jej umiejętności. Samym uśmiechem potrafiłaby rozjaśnić najczarniejsze dni. Natychmiast zauważyła, że oczy mu łagodnieją. Dobrze, pierwsze małe zwycięstwo. - Posłuchaj - rzekła, udając powagę. - Mam dla ciebie poemat: Niełatwo poznać, Gdzie jest właściwy koniec Śpiocha ślimaka Jego śmiech rozbrzmiał echem w pokoju. Dobrze, drugie małe zwycięstwo. - Tak się cieszę, że pozwoliłeś mi przyjechać ze sobą do Kioto. Oczy zaczęły mu błyszczeć inaczej i zrobiło jej się cieplej na duszy. Kierując się instynktem, zmieniła zamiar i zamiast mu powiedzieć to, co zamierzała - że jest taki przystojny w migających nocnych światłach, przekazała to, co kryło się głęboko w jej duszy: Smutne to były czasy Kiedy, bez ciebie, Patrzyłam na nadchodzące I odchodzące dni. Klęczała naprzeciw niego. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Nie trzeba było słów. Odzyskał spokój; minęło napięcie, poczucie samotności i wszystkie lęki. 131 Ona też była spokojna. Tyle wysiłku, by się otworzył. Tyle zostało odkryte. To niemądre, tak wiele odkrywać. Jesteś dla mnie kimś bardzo ważnym, stwierdzał nie wypowiadając tego, na sposób wszystkich kochanków. Czynisz mi bardzo wielki zaszczyt, odrzekła bez słów, leciutko marszcząc czoło. A potem jej palce, delikatnie pieszcząc jego dłoń, przekazały: "uwielbiam cię". Ich oczy spotkały się. Uniosła jego dłoń i musnęła ją wargami. Cisza ich osaczała, boleśnie, a potem Koiko przywarła nagle do boku Yoshiego. Objęła go mocno. Jej śmiech zawibrował. - Zbyt dużo powagi, źle to znoszę, Tora-chan! - Znów go uścisnęła, moszcząc się w jego objęciach. - Jestem dzięki tobie taka szczęśliwa. - Ach, ja również - rzekł cicho, zadowolony, że napięcie zostało rozładowane w tak miły sposób. - Uwielbiam cię, twe poematy również. - Ten o ślimaku był Kyoraiego. Zaśmiał się. - Jest twój, Koiko. Jest, nie był. Znowu przytuliła się mocniej, napawając się jego ciepłem i siłą. - Omal nie umarłam, gdy usłyszałam, co się stało dzisiejszego poranka. - Tak już jest - stwierdził po prostu. - Powinienem był wykazać większą czujność, ale zafascynowało mnie życie ulicy. To rzadkie doświadczenie: czuć się niewidzialnym. Warto jeszcze raz tego spróbować, mimo ryzyka. Czyż niebezpieczeństwo nie dodaje temu smaku? Podejmę eksperyment w Edo. W nocy będzie łatwiej, w towarzystwie specjalnie wyszkolonych strażników. - Proszę, wybacz mi, ale powinieneś zażywać oszczędnie tego narkotyku. - Taki mam zamiar. - Trzymał ją w objęciach, w kojącej dla obojga pozycji. - To z łatwością mogłoby przejść w nawyk. Pokój przylegał do jego pomieszczeń sypialnych. Tak jak cały zespół koszarowy, był urządzony po męsku, z niewielką liczbą mebli, wyłożony tatami najwyższej jakości, lecz wymagającymi już wymiany. Nie będę się martwił opuszczając to miejsce, pomyślał. Ich uszy uchwyciły odgłos zbliżających się stóp. Ręka Yoshiego powędrowała do rękojeści miecza. Obydwoje zastygli. - Panie? - ozwał się stłumiony głos. - O co chodzi? - spytał Yoshi. - Przepraszam, że przeszkadzam ci, panie, przyszedł właśnie list, ze Smoczego Zęba. Koiko nie trzeba było prosić, żeby usunęła się z drogi, podeszła z boku do drzwi i stanęła tam na czatach. Yoshi przygotował się. - Otwórz drzwi, wartowniku - zawołał i drzwi się odsunęły. Wartownik zawahał się, widząc Yoshiego w postawie zaczepnp-obronnej, z mieczem poluzowanym w pochwie. - Daj zwój pani Koiko. Wartownik usłuchał i odszedł. Kiedy przeszedł przez drzwi przy końcu 132 korytarza, Koiko zamknęła pokój. Wręczyła zwój Yoshiemu i uklękła naprzeciw niego. Toranaga złamał pieczęć. Żona pytała w liście o jego zdrowie, zapewniała, że synowie i reszta rodziny mają się dobrze i z niecierpliwością wyglądają jego powrotu. Potem przekazywała istotne informacje: Poszukiwacze podróżowali wytrwale razem z twoim wasalem Misamoto. Jak dotychczas nie znaleźli złota, lecz meldują o wielkich - użyli słowa "olbrzymich"- złożach węgla wysokiej jakości, tuż pod powierzchnią, więc łatwego do wydobycia. Jak rozumiem, mówili, że to ,,czarne złoto" i u gai-jinów można je korzystnie wymienić na pieniądze. Nadal prowadzą poszukiwania. Jak słyszymy, Anjo został mianowany tairo i wszystkim rozpowiada, że wkrótce poproszą cię, byś wycofał się z Rady Starszych. Poza tym, konfident, którego odwiedziłeś po drodze do Kioto, przekazuje następującą informację: hasło wroga, które ci przekazał, jest poprawne, a plan gotowy. Nieprzyjaciel zastosuje go jako strategię państwową. Purpurowe Niebo. Więc ta "polityka państwowa" ma polegać na błyskawicznym ataku. Czy moja umowa z Ogarną przetrwa? Odsunął od siebie to pytanie i czytał dalej: Ronin Ori, który stał się szpiegiem gai-jinów, zginął w ich obozie. Uważa się, że ten drugi, Hiraga, też się tam znajduje. Twój szpieg powiadamia również, że tak jak mu kazano, przechwycił "pokojówkę" i wysłał ją daleko na północ, do podłego burdelu. Jej kochanek ronin został zabity. Yoshi uśmiechnął się. Pokojówka Koiko, która szepnęła shishi o tajemnej schadzce Utaniego. W połowie drogi do Kioto zwolnił ją i odesłał z powrotem do Edo, pod pretekstem jakiegoś uchybienia - oczywiście Koiko nie sprzeciwiała się. Dobrze, pomyślał. Utani, przynajmniej w jakimś niewielkim stopniu jest pomszczony. Wreszcie Gyokoyama. Zakończyłam sprawy pieniężne. Czy mogę użyć ewentualnych złóż węgla jako dalszego zabezpieczenia na poczet wszelkiej zamawianej broni? Może powinniśmy rozmawiać bezpośrednio z gai-jinami, może wykorzystując Misamoto? Proszę cię, udziel mi swej rady. Panie, odczuwam ogromnie brak twej obecności i mądrego doradztwa. Ostatnia wiadomość, tak mi przykro, zaczął się głód. Yoshi przeczytał list powtórnie. Dobrze znał Hosaki i wiedział, że zwrot "dalszego zabezpieczenia" sugeruje, jak trudne były rokowania, a cena wysoka. Nie szkodzi, w przyszłym roku nie będzie głodu i jeśli Gyokoyama przetrwa do tej pory na ziemiach pod moją władzą, zostanie spłacona. 133 Podniósł wzrok na Koiko. Patrzyła w przestrzeń, zagubiona w marzeniach, wiedział, że nigdy ich z nią nie podzieli. - Koiko? - Och. Tak, panie? - O czym rozmyślałaś? - Co liście szepczą sobie wzajemnie. - To zależy od drzewa - odparł zaintrygowany. - Liście klonu, czerwonego jak krew klonu - uśmiechnęła się słodko. - O jakiej porze roku? - W dziewiątym miesiącu. - Gdyby nas obserwowały, szeptałyby: wkrótce opadniemy, by nigdy nie powrócić. Ale oni są błogosławieni. Oni rosną na drzewie życia. Ich krew jest naszą krwią. - Idealnie. - Klasnęła w dłonie uśmiechając się do niego. - A jeśli byłaby to sosna na wiosnę? - Nie teraz, Koiko-chan, później. Widząc jego nagłą powagę, również spoważniała. - Złe wieści, panie? - I tak, i nie. Ruszam o świcie. - Do Smoczego Zęba? Milczał przez chwilę i zaczęła się zastanawiać, czy tym pytaniem nie popełniła błędu, lecz on namyślał się po prostu, co z nią zrobić. Wcześniej, gdy planował następny etap forsownego marszu, postanowił ją zostawić i pozwolić, by jechała za nim w swoim tempie, tak szybko, jak zdoła. Teraz, gdy ua nią patrzył, chciał, by przebywała jak najbliżej. Jej palankin będzie ich opóźniał. Potrafiła jeździć konno, lecz nie dosyć dobrze i taka podróż byłaby dla niej uciążliwa. Tak czy inaczej, plan, który uzgodnili z Akedą, nie mógł ulec zmianie: - Pierwsza grupa czterdziestu ludzi, z sobowtórem mającym na sobie moją lekką zbroję odjedzie tuż przed świtem i spokojnie skieruje się ku Drodze północnej. Po przejechaniu połowy drogi do Edo zawrócą tutaj, mój "sobowtór" zniknie. Druga grupa, złożona z ludzi, których zabrałem z Edo, wyjedzie wkrótce po pierwszej i ruszy pośpiesznie ku Tokaido. Forsowny marsz, pod dowództwem tego samego co poprzednio kapitana; ja będę przebrany za z#ykłego konnego samuraja, dopóki nie dotrę bezpiecznie do zamku w Edo. - To bardzo niebezpieczne, panie - rzekł ciężko Akeda. - Tak. Będziesz obserwował Ogarnę i niech cię nie opuszcza nadzieja. Leży w jego interesie, żebym poskromił Anjo. - Panie, lecz na zewnątrz staniesz się nieuniknionym celem, łatwym celem. yjeź pod uwagę, co wydarzyło się dzisiaj. Pozwól, bym pojechał z tobą, panie. - To niemożliwe. Posłuchaj, jeśli Ogama postanowi uderzyć, przede wszystkim zaatakuje tutaj. Lepiej bądź na to przygotowany. Musisz go za wszelką cenę odeprzeć. 134 - Nie zawiodę w tym, panie - odrzekł stary generał. A ja niezawodnie dotrę do Edo, myślał Yoshi z taką samą pewnością siebie. Jeśli zaś chodzi o atak - nie będzie pierwszy ani ostatni. Zauważył, że Koiko go obserwuje. Łatwiej zachować mi równowagę, gdy ona jest przy mnie. Światło lamp skrzyło się w jej oczach i na wargach, widział łuk policzka, kolumnę jej szyi, krucze włosy, idealne fałdy kimona i spodnich kimon, lekko kontrastujących z białą skórą. Obłe linie, nieskazitelną figurę, dłonie, niczym kielichy kwiatów, na podołku okrytym błękitnym jedwabiem. Będzie musiała podróżować prawie bez bagażu. Żadnych pokojówek. I obchodzić się tym, co jest dostępne w gospodach. Nie przypadnie jej to do gustu, lubi przecież perfekcję. Może zaoponuje przeciw takiemu nie przemyślanemu i z jej punktu widzenia niepotrzebnemu pośpiechowi. Wspomniał, jak to było pierwszy raz, gdy coś takiego jej zaproponował. To wydarzyło się nie tak znów dawno, zaraz po tym, jak postanowił uzyskać jej wyłączność i powiedział mama-san, Meikin, by wyjechały razem do Smoczego Zęba i natychmiast należycie załatwiły sprawy z jego żoną, Hosaki, która mądrze uznała, że powinna zobaczyć je osobiście, skoro wkład finansowy ma być tak ogromny. Meikin oświadczyła mu, że planowanie podróży zajmie co najmniej tydzień. Koiko oczywiście zabierze własnego fryzjera, masażystkę i trzy pokojówki. - To śmieszne - stwierdził wtedy niecierpliwie. - Nie potrzeba aż tyle personelu w tak krótkiej podróży, zbyteczny wydatek. Obydwie wyjedziecie natychmiast. Oczywiście usłuchały. Nie wzięły służby. Dotarcie do pierwszego przystanku za Edo zabrało im trzy dni, do drugiego - następne trzy. Yoshi gniewał się. On z łatwością pokonywał konno cały ten dystans w czasie od świtu do zmroku. - Jaśnie pan Yoshi - rzekła Meikin, witając go wylewnie i udając zaskoczenie. - Jak miło pana widzieć. - Skąd to opóźnienie? - Opóźnienie, panie? Kazano nam wyjechać natychmiast i zrobiłyśmy dokładnie tak, jak pan rozkazał. - Ale dlaczego zabiera to wam tyle czasu? - Tyle czasu, panie? Ależ pan nie nakazał nam forsownego marszu. - Macie się pośpieszyć - rzucił krótko, zauważywszy, jak podkreśliła słowo "kazano". - Powiedz Koiko, że chcę się z nią widzieć. Mama-san skłoniła się i pośpieszyła do kwatery Koiko, a on został kipiąc z wściekłości. W końcu wróciła. - Koiko-san będzie zaszczycona widząc pana - oznajmiła radośnie - gdy tylko zdoła znaleźć odpowiednią pokojówkę, by pomogła jej zrobić fryzurę. Wyraża żal, ale byłoby impertynencją przyjmowanie bez przygotowania tak 135 czcigodnej osoby jak pan, i pokornie dodaje: "proszę, niech pan będzie m tyle uprzejmy, by poczekać". Gdy tylko przybędą pokojówki, postara się jak najszybciej ukończyć przygotowania... Patrzył wtedy na nią kwaśno i z gniewem. Wiedział, że choćby bardzo nalegał, musi czekać. Cóż innego mógł zrobić: wedrzeć się do pokoju Koiko, zupełnie stracić twarz i zniweczyć wszelkie szanse, że kiedykolwiek znowu będzie dla niego osiągalna? Co ona sobie myśli? - pragnął zaryczeć. Nie zrobił tego. Uśmiechnął się w duchu. Kiedy nabywasz rzadki miecz, oczekujesz, że będzie zrobiony ze stali najwyższego gatunku, będzie miał najświetniejszą głownię i własną duszę. Spokojnie skinął głową. - Wyślij po jej własne pokojówki, fryzjera i masażystkę. Niech migiem przybędą z Edo. To twoja wina, że ich tu nie ma. Powinnaś była mi powiedzieć, że są tak ważni dla pani Koiko. Ma rację, że nie chce się ze mną widzieć, gdy nie wygląda odpowiednio. Oczekuję, że to się nigdy nie powtórzy! Meikin zalała go falą przeprosin i pożegnała niewolniczymi pokłonami, a on śmiał się przez całą drogę powrotną do Edo - wygrał z nimi, zmusił, by straciły twarz i dał im obydwu twarde ostrzeżenie: już nigdy nie próbujcie ze mną żadnych sztuczek. Koiko ani na chwilę nie odrywała wzroku od jego twarzy. Obserwowała go; czekała. - Kiedy się uśmiechasz, panie, jestem taka szczęśliwa. - Z jakiego powodu się uśmiecham? - Z mojego powodu, panie - odrzekła po prostu. - Być może to dlatego, że pomagam ci śmiać się z życia i chociaż czas człowieka na ziemi to tylko pośpieszne szukanie schronienia przed deszczem, pozwalasz mi, bym niekiedy zapewniła ci schronienie przed deszczem. - Owszem, zapewniasz mi je - rzekł z zadowoleniem. Jeśli ją tu zostawię, nie zobaczę jej przez wiele tygodni, a życie to tylko kwiat wiśni wystawiony na zabłąkane, nie znające panów wiatry. I moje życie, i jej, i w ogóle życie. - Nie chcę cię tu zostawiać. - Miło będzie znaleźć się znowu w domu. W swym tajemnym sercu pomyślał o Meikin. Nie zapomniałem, że jest informatorką shishi, tak jak twoja pokojówka. Głupio ze strony mama-san, że wystawia cię na ryzyko; mógłbym przecież podejrzewać, że ty również należysz do tej bestialskiej hołoty. - Koiko, czy któraś z twych pokojówek jeździ konno? - Nie wiem, panie. Wyobrażam sobie, że przynajmniej jedna to potrafi. - Gdybyś miała pojechać ze mną, musiałabyś też jechać wierzchem, z jedną tylko pokojówką, i zabrać jak najmniej bagażu. Palankin by mnie opóźniał. Jeśli wolisz, mogę bez trudności zorganizować dla ciebie powolną podróż wraz ze wszystkimi domownikami. - Dziękuję, lecz skoro chcesz być ze mną, twoje preferencje są oczywiście 136 moimi. Gdybym stała się ciężarem, zdecydujesz, co dalej robić. Jestem zaszczycona, że mnie o to poprosiłeś. - Ale czy któraś z pokojówek, jakaś odpowiednia, jeździ konno? Jeśli nie, musisz jak najwcześniej wyruszyć za mną - rzekł, dając jej okazję do swobodnej zmiany zdania, bez urażania kogokolwiek. - Jest jedna, panie - powiedziała powodowana nagłym impulsem - nowa maiko, niezupełnie pokojówka, raczej praktykantka, a nawet trochę więcej. Nazywa się Sumomo Fujahito, córka goshi z Satsumy, podopieczna starego przyjaciela, klienta, który przed laty okazał mi wiele dobroci. Wysłuchał jej, gdy mu opowiedziała o Sumomo, a zbyt dobrze znał zwyczaje Pływającego Świata, by pytać o tamtego klienta. Zaintrygowany posłał po dziewczynę. - Tak więc, Sumomo, twój ojciec potępia twe przyszłe małżeństwo? - Tak, jaśnie panie. - Nieposłuszeństwo rodzicom to rzecz niewybaczalna. - Tak, jaśnie panie. - Posłuchasz ich. - Tak, jaśnie panie. - Patrzyła na niego bez trwogi. - Już im powiedziałam pokornie, że ich posłucham, ale umrę, zanim poślubię jakiegoś innego mężczyznę. - Dlaczego jesteś w Kioto, a nie w domu? - Ja... mój kurator posłał mnie tutaj, by mnie wyszkolono. - Nie bardzo się sprawił jako twój nauczyciel, prawda? - Tak mi przykro, jaśnie panie. Skłoniła głowę aż do tatami, uprzejmie i z wdziękiem, lecz był przekonany, że nie miała żadnego poczucia winy. Czemu tracę czas? - pomyślał. Bo jestem przyzwyczajony, że wszyscy są mi absolutnie posłuszni, prócz Koiko, którą trzeba sterować jak niestabilną łodzią na ostrym wietrze. A może dlatego, że zajmujące jest poskramianie takiej młodej osoby, przyuczanie jej do pięści, jak przyucza się sokole pisklę, które ona tak przypomina. A potem jej dziób i szpony posłużą moim własnym celom, a nie temu jej panu i władcy, Odzie. - Co zrobisz, jeśli ten Oda, ten goshi z Satsumy, postanowi w końcu usłuchać swych rodziców, jak tego wymaga obowiązek, i weźmie za żonę inną kobietę? - Jeśli przyjmie mnie jako swoją konkubinę, nawet bez fizycznej bliskości, będę zadowolona. Jako kobieta, którą ma od czasu do czasu, też będę zadowolona. Gdy się jednak mną znudzi lub mnie odeśle, przykro mi, tego samego dnia umrę. - Jesteś głupią dzierlatką. - Tak, jaśnie panie. Proszę o wybaczenie, to moja karma. Spuściła oczy i trwała bez ruchu. Rozbawiony, rzucił przelotne spojrzenie Koiko, która czekała na jego decyzję. 137 - Powiedzmy, że twój pan lenny, Sanjiro, rozkaże ci poślubić innego mężczyznę i zabroni popełniać seppuku. - Jestem samurajką, posłuchałabym bez wahania - odrzekła dumnie - tak jak i mego kuratora, i Ody-sama. Ale po drodze na wesele może się wydarzyć godny pożałowania wypadek. Yoshi odchrząknął. - Czy masz siostry? - Tak, jaśnie panie. Trzy. - Zaskoczyło ją to pytanie. - Czy są równie głupie i uparte jak ty? - One... Nie, panie. - Umiesz jeździć konno? - Tak, panie. - Na tyle dobrze, by jechać do Edo? - Tak, panie. - Koiko, czy jesteś pewna, że ona potrafi cię zadowolić, jeśli się zgodzę, by ci towarzyszyła? - Tak mi się zdaje, panie. Boję się tylko, że mogę cię zawieść, nie mam bowiem jeździeckich umiejętności. - Nie mogłabyś mnie zawieść, nigdy, Koiko-chan. Tak więc, Sumomo, jesteś pewna, że potrafisz dobrze służyć pani Koiko? - Tak, panie, i będę ją chronić bardziej niż własne życie. - Czy również poprawisz swoje maniery, postarasz się być mniej arogancka, bardziej kobieca i mniej przypominać Domu-Gozen? To była słynna kobieta - samurajką, kochanka shoguna, występna zabójczym, która przed wiekami wyruszała do bitwy ze swym równie gwałtownym kochankiem shogunem. Zobaczył, że rozszerzają jej się oczy i wygląda jeszcze młodziej. - Och, zupełnie nie jestem do niej podobna, wcale nie. Dałabym wszystko, by choć ociupineczkę być jak pani Koiko. Wszystko. Powstrzymał śmiech widząc, jak Sumomo dławi się pierwszym głupstwem, które jej rzucił na pożarcie. - Możesz odejść. Zdecyduję później. Kiedy zostali sami z Koiko, roześmiał się cicho. - Zakładamy się, Koiko? Stawiam nowe kimono, że Sumomo będzie wyszkolona, zanim wjedziemy do Edo, jeśli postanowię was obie zabrać ze sobą. - Wyszkolona w jakim sensie, panie? - W takim, że z zadowoleniem zgodzi się na powrót do swych rodziców, usłucha ich, wyjdzie za mąż i nie popełni seppuku. Koiko z uśmiechem potrząsnęła głową. - Tak mi przykro, bez względu na stawkę, obawiam się, że przegrałbyś, panie. A więc dopuszczała możliwość, że wyraził błędną opinię, i ten fakt popsuł mu trochę humor. 138 - Stawiam kimono przeciw jakiejś przysłudze - rzekł ostro Yoshi, mimo że nie chciał, by to tak zabrzmiało. - Zgoda - odparła natychmiast ze śmiechem - ale tylko jeśli umówimy się, że dając mi kimono, równocześnie przyjmiesz ode mnie przysługę, o którą byś poprosił. Zmrużył oczy. Podziwiał sposób, w jaki obróciła jego błąd w żart. Zakładanie się o coś, o cokolwiek, było błędem. A już na pewno błędem jest wyrażanie upartych sądów na temat humorów jakiejkolwiek kobiety - droga do nieuchronnej katastrofy. 38 WIEŚ SAKONOSHITA Sobota, 6 grudnia Na gościńcu Tokaido, czterdzieści mil na wschód od Kioto, w górach, znajdował się przystanek szósty - wieś Sakonoshita. Gdy zapadał zmrok, ostatni znużeni podróżni i tragarze schyleni w podmuchach zimnego wiatru w pośpiechu przekraczali zaporę, by zdążyć przed jej zamknięciem. Wszyscy tęsknili do gorącej strawy, gorącego sake i do ciepła, nawet wartownicy, którzy kroczyli ciężko w słomianych, chroniących od zimna łapciach i wyrywkowo sprawdzali dokumenty. - Sypnie dziś śnieg - zrzędził jeden z nich. - Nie znoszę zimy i chłodu, nie znoszę pełnić warty. - Ty wszystkiego nie znosisz. - Wcale nie. Lubię jeść i chędożyć. W przyszłym życiu chciałbym się urodzić jako syn kupca ryżu, lichwiarza z Osaki. Wówczas będę mógł świetnie jeść, pić i chędożyć, i będzie mi ciepło, a mój ojciec kupi mi status hirazamu-raja albo przynajmniej goshiego, a nie jakiegoś tam zasranego ashigaru. - Marzyciel! Odrodzisz się jako chłop bez ziemi lub męska dziwka w podrzędnym burdelu. Zamykaj barierę. - Nie jest jeszcze ciemno. - Niech maruderzy zamarzną albo płacą zwyczajową stawkę. - Jeśli cię usłyszy kapitan, wylądujesz na Wyspie Północnej, gdzie jak mówią, kutas zamarza, gdy się sika. - Wartownik spojrzał na zakręcającą ku Kioto, pustą teraz drogę pod ciemniejącym, złowieszczym niebem. Szkwał szarpał słomianymi derkami strażników. - Pośpiesz się, łachmyto - krzyknął niecierpliwie do ostatniego wędrowca, półnagiego tragarza, zataczającego się pod ciężkim ładunkiem. Strażnik o twarzy wysmaganej zimnym wiatrem opuścił pierwszą zaporę, potem drugą. Umocował drągi i odwrócił się, by pójść do gospody na gorącą zupę. - Popatrz no tam! - Zza zakrętu wyjechał oddział konny. - Otwieraj zapory! - Niech czekają. Spóźnili się. 140 Wartownik wytarł wierzchem dłoni uporczywą kroplę przy nosie. Mrużył oczy przed wiatrem. Wraz z towarzyszem lustrował przybyłych. Jest ich trzydziestu, czterdziestu, ocenił. Był zbyt zmęczony, by ich liczyć. Jeźdźcy nie dzierżyli proporców, a więc nie reprezentowali nikogo ważnego. Konie były spienione, oni sami - ubłoceni. Jechali skupieni wokół dwóch kobiet, które siedziały na oklep. Miały na sobie ciężkie ubrania i duże, przewiązane pod brodą kapelusze z woalkami. Wartownik uśmiechnął się w duchu. Nie dostaną żadnego pokoju na dzisiejszą noc ani nawet miejsca do spania. Wieś jest przepełniona. Pies im mordę lizał. - Ty, tam, otwieraj! - zakrzyknął jadący na czele kapitan Abe, gdy grupa się zbliżyła. - Idę, idę - warknął wartownik. Nie śpieszył się; nie miał ochoty podchodzić. Abe błyskawicznie zeskoczył z siodła i gwałtownym zamachem powalił żołnierza. - Otwórzcie zaporę! - rozkazał Abe szorstko. Dwóch kolejnych jeźdźców zeskoczyło przy nim z koni. Jednym z nich był Yoshi z twarzą osłoniętą chustą, drugim - Wataki, którego Yoshi wynagrodził za uratowanie mu życia. Z wartowni wyszedł oficer, spojrzał zdziwiony na rozciągniętego na ziemi nieprzytomnego podwładnego. - Co tu się dzieje? Jesteście aresztowani. - Otwieraj zaporę. - Jesteście aresztowani. - Otwieraj zaporę. - Abe obszedł barierę, zdając sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. - Pośpieszcie się! Wartownicy rzucili się, by wykonać rozkaz, lecz oficer powstrzymał ich z gniewem. - Musicie wszyscy okazać dokumenty i... - Słuchaj, małpo - kapitan Abe spojrzał groźnie na oficera, aż ten zamarł z przerażenia - ważne osoby wymagają odpowiedniego traktowania. Nie wolno ich przetrzymywać na zimnie. Ponadto jeszcze nie zapadł zmrok. - Walnął oficera w skroń, ten zatoczył się, a potem drugie wściekłe uderzenie powaliło go na ziemię. - Powiedzcie temu głupcowi - rzucił oniemiałym wartownikom - żeby stawił się u mnie o świcie do raportu, bo inaczej sam go znajdę i zostanie wykorzystany do treningów szermierczych. I wy wszyscy także! Wpuścił za bariery swoich ludzi, wsiadł na konia i pokłusował za swoimi. W ciągu kilku minut załatwił najlepsze pokoje w najlepszej gospodzie. Ci, którzy je przedtem zajęli, w pokłonach je teraz opuszczali, wdzięczni, że dostąpili tego przywileju. Byli wśród nich bogaci kupcy i samurajowie, ale żaden z nich nie kwapił się do walki, jaka w razie odmowy z pewnością by się wywiązała. W pokoju, gdy zasunięto shóji, Yoshi zdjął kapelusz i chustę. Pucołowaty właściciel "Gospody Przyjemnych Snów" klęczał przy drzwiach z pochyloną 141 głową i czekał na rozkazy. Na język cisnęły mu się przekleństwa. Nie uprzedzono go o przyjeździe tych późnych gości; złorzeczył im, że zakłócili i z pewnością nadal będą zakłócać mu spokój. Nie wiedział, kim są. Żadnego z nich nie rozpoznał i wydało mu się niezwykłe, że nie mają proporców, noszą proste stroje i odznaki bakufu, nie wymieniają swych imion i nawet w stosunku do tego samuraja, zajmującego teraz najlepszy pokój i traktowanego z taką rewerencją przez nikczemnego kapitana, nikt nie używa ani imienia, ani tytułu. A kimże są te dwie kobiety? Żona daimyo i jej służąca? A może dwie dziwki wysokiej rangi? Wiadomość o ich przybyciu rozeszła się po gospodzie. Właściciel natychmiast wyznaczył nagrodę dla tej pokojówki, która odkryje ich tożsamość. - Jak się nazywacie, gospodarzu? - spytał Yoshi. - Ichi-jo, jaśnie panie. - Pomyślał, że najbezpieczniej będzie użyć właśnie tego tytułu. - Najpierw kąpiel, potem masaż, a potem kolacja. - Natychmiast, jaśnie panie. Czy mógłbym mieć ten zaszczyt i sam pokazać panu drogę? - Potrzebna jest mi tylko służąca do kąpieli. Zjem tutaj. Dziękuję ci, możesz odejść. Ichi-jo pokłonił się uniżenie, powstał i człapiąc wyszedł. Kapitan Abe zameldował o przedsięwziętych środkach ostrożności: żołnierze strzegą bungalowu, w którym przebywa Yoshi, weranda, przylegająca do pokojów Koiko, pilnowana jest przez cały czas, w pomieszczeniu między jej pokojami a kwaterą Yoshiego dyżuruje dwóch dodatkowych wartowników. - Dobrze, kapitanie. Teraz prześpij się trochę. - Dziękuję, ale nie jestem zmęczony, panie. Yoshi rozkazał wcześniej, by traktowano go jak zwykłego goshi, chyba że byłby sam, a i wtedy jedynym tytułem, którego mogli używać, był "pan". - Musisz się przespać. Potrzebny mi jesteś wypoczęty. Mamy przed sobą jeszcze wiele takich dni. - W przekrwionych ze zmęczenia oczach młodego mężczyzny Yoshi dostrzegł błysk. - O co chodzi? - Proszę mi wybaczyć - rzekł ten nieśmiało - ale jeśli zależy ci, panie, na szybkim dotarciu do Edo, bezpieczniej będzie, gdy twój oddział wyruszy przed grupą damy. - Prześpij się - odparł tylko Yoshi. - Ludzie zmęczeni popełniają błędy. Błędem było również pobicie oficera, wystarczyło powalić tylko wartownika. - Gestem odprawił kapitana. Abe pokłonił się i wyszedł. Przeklinał się w duchu za głupotę, że wyrwał się z tak oczywistą sugestią. Dziś trzykrotnie niepotrzebnie się zatrzymywali, wczoraj - dwukrotnie. Sprawdził straże i położył się w swoim pokoju. Po chwili mocno spał. Yoshi po kąpieli, masażu i posiłku, który zjadł bez pośpiechu, choć był bardzo głodny, przeszedł się korytarzem. Decyzja, by zabrać ze sobą Koiko, 142 przyszła mu łatwo. Wpadł na pomysł, że jej obecność można wykorzystać jako doskonały wybieg odwracający uwagę wrogów. Kazał rozpuścić pogłoskę, że kurtyzana została wysłana z eskortą do Edo, natomiast on sam wyjechał wcześniej. Yoshi wszedł do pokoju przed sypialnią Koiko. Pomieszczenie było puste, shoji zamknięte. - Koiko? - zawołał i usiadł na poduszkach. Shoji odsunęło się. W drzwiach, przytrzymując ich skrzydło, klęczała Sumomo. Oczy miała spuszczone ku tatami, włosy sczesane do góry jak Koiko, brwi wyskubane, usta lekko pomalowane. Miła zmiana na lepsze, pomyślał Yoshi. Gdy Koiko go dostrzegła, przyklękła i teraz obie kobiety jednocześnie się kłaniały. Yoshi zauważył, że Sumomo robi to idealnie, naśladując wdzięczne ruchy Koiko. Spodobało mu się też, że ciężka podróż nie zostawiła na niej żadnych śladów. Odpowiedział na przywitanie. Puchowe futony były już przygotowane. - Jak się czujesz, Tora-chan? - spytała Koiko, gdy weszli do sypialni i Sumomo zasunęła za nimi drzwi. Głos miała łagodny, jak zwykle, fryzurę jak zwykle nienaganną, ale co się przedtem nigdy nie zdarzyło, to samo co ubiegłej nocy kimono. Gdy siadała, zauważył na jej twarzy przelotny grymas niezadowolenia. - Ta podróż jest dla ciebie zbyt męcząca? - Ach, nie, pierwsze dni okazały się nieco trudne, ale wkrótce będę wytrzymała jak... - w oczach miała wesołość - Domu-Gozen. Uśmiechnął się, ale zrozumiał, że źle ocenił sytuację. Wczoraj przejechali odległość między trzema przystankami, tak samo dzisiaj, jednak codziennie pokonywali dystans mniejszy, niżby tego chciał. Jazda konna ją wyczerpywała. Zrobiłem błąd, którego nie powinienem był popełnić. Ona nigdy się nie poskarży i dojdzie do kresu wytrzymałości, nawet gdyby to miało jej zaszkodzić. Czy muszę się śpieszyć? Tak. Czy ona będzie wystarczająco bezpieczna podróżując w palankinie z eskortą dziesięciu ludzi? Tak. Czy to rozsądne, gdybym zredukował swą własną obstawę o tylu żołnierzy? Nie. Mógłbym dziś jeszcze posłać do Edo po dodatkowych ludzi, ale to by mnie opóźniło o pięć do sześciu dni. Intuicja podpowiada mi, że muszę się śpieszyć: gai--jinowie są nieprzewidywalni, Anjo również, tak jak i Ogama. Czyż mi nie groził: "Jeśli nie ty, to ja dojdę z nimi do porozumienia"? - Koiko-chan, chodźmy do łóżka. O jutrzejszych sprawach zdecydujemy jutro. W nocy Sumomo leżała pod kołdrą na ciepłych materacach. Jedną rękę włożyła pod głowę; była śpiąca, ale nie czuła zmęczenia, tylko spokój. Słyszała, jak w sąsiednim pokoju regularnie oddycha Yoshi. Oddech Koiko natomiast 143 był prawie niesłyszalny. Z zewnątrz dobiegały nocne dźwięki. Gdzieś szczekał pies, brzęczały owady, wiatr szeleścił w liściach, od czasu do czasu wartownicy szeptali coś do siebie, garnki i rondle stukały w kuchni. Pierwszy sen był przyjemny. Dwa dni wysiłku fizycznego, energiczny masaż i poczucie wolności sprawiły, że czuła się ożywiona. Ponadto Koiko pochwaliła dziś wieczór jej fryzurę, którą ułożyła według wskazówek Teko, oraz makijaż ust. Wszystko szło lepiej, niż marzyła. Osiągnęła bezpośredni cel: została zaakceptowana. Jechali do Edo. Do Hiragi. Sumomo dostała się w najbliższe otoczenie Yoshiego, dobrze w nim osadzona. - Nie postępuj pochopnie - ostrzegał Katsumata. - W żadnych okolicznościach nie narażaj się na niebezpieczeństwo, jeśli nie masz szansy ucieczki. Twój pobyt w pobliżu Yoshiego ma niezwykłą wartość, nie zmarnuj tego i nie wciągaj w to Koiko. - Czy ona zna prawdę o mnie? - Tylko to, co jej powiedziałem. Sama wiesz co. - Zatem i tak jest już uwikłana, prawda? Przepraszam, chcę powiedzieć, że Yoshi może mnie zaakceptować wyłącznie właśnie ze względu na nią. - On podejmie decyzję, nie ona. Koiko nie jest twoją wspólniczką, Sumomo. Gdyby odkryła twe prawdziwe powiązania, zwłaszcza z Hiragą, oraz twoje zamiary, przeszkodziłaby ci. Musiałaby ci przeszkodzić. - Zamiary? Jaki jest mój podstawowy obowiązek, proszę? - Być w pogotowiu. Lepiej trzymać miecz w gotowości, niż leżeć trupem. Nie mam miecza, myślała. Może udałoby mi się zabrać go wartownikowi, gdybym działała z zaskoczenia. W węzełku przy sobie mam trzy zatrute shurikeny i oczywiście zawsze noszę nóż schowany w obi. To aż nadto, by działać z zaskoczenia. liii, życie jest bardzo dziwne. Bo to dziwne, że wolę działać na własną rękę, wypełniać samodzielnie powierzoną mi misję. Zwykle układało się inaczej: byłam członkiem zespołu, myślałam identycznie jak oni, przyznawałam im rację. Podobało mi się działanie w zespole shishi, a jednak mówiąc uczciwie... - Zawsze bądź wobec siebie uczciwa, Sumomo-chan - wielokrotnie powtarzał jej ojciec - to twoja przyszła droga: ku pozycji przywódcy. Uczciwie mówiąc, nawet w stosunku do shishi z trudnością powstrzymywałam swe przywódcze zapędy, zawsze miałam chęć naprowadzić ich na właściwą drogę, wskazać prawidłowy sposób myślenia. Czy taki jest mój los, bym przewodziła? A może muszę umrzeć, nie doczekawszy spełnienia, gdyż doprawdy głupotą jest marzenie, by w japońskim świecie kobieta została przywódcą. Dziwne jest takie pragnienie czegoś niemożliwego. Dlaczego różnię się od innych kobiet? Dlatego że mój ojciec nie miał synów i wszystkie swe córki traktował jak chłopców? Mówił nam, byśmy były silne, wytrwałe i odważne. Pozwolił mi nawet, wbrew radom matki, bym poszła za Hiragą i za jego szaloną gwiazdą... 144 Usiadła, targając włosy, usiłując dojść sama ze sobą do ładu; w głowie wciąż kłębiły jej się rozwichrzone myśli. Po chwili położyła się znowu. Sen jednak nie nadchodził; widziała na przemian Hiragę, Koiko, Yoshiego, Kat-sumatę i siebie. Dziwna jest ta sprawa z Yoshim. - Musimy zabić i jego, i shoguna - powtarzali wielokrotnie Katsumata i Hiragą. - Nie chodzi przy tym o nich samych, lecz o to, co reprezentują. Władza nigdy nie wróci do cesarza, jeśli oni pozostaną wśród żywych. Muszą więc odejść, zwłaszcza Yoshi. On spaja shogunat. Sonno-joi to nasze światło przewodnie, należy ponieść wszelkie ofiary, by osiągnąć nasz cel. Szkoda zabijać lorda Toranagę. Jest dobrym człowiekiem, nie tak nikczemnym jak Anjo, choć z drugiej strony ja przecież Anjo nigdy nie widziałam. Może jest również miłym człowiekiem, a wszystko, co o nim mówią, to kłamstwa zawistnych głupców. W krótkim czasie mogłam się przekonać, jaki jest Yoshi: energiczny, uprzejmy, silny, mądry i pełen głębokich uczuć. A Koiko jest cudowna, choć smutna. Jakie to przykre, gdy kogoś czeka tak ponury los. - Przekleństwo naszego świata polega na tym - powiedziała jej niedawno Koiko - że choć ćwiczymy wszelkie sposoby obrony i rozmaite sztuczki, by traktować klienta wyłącznie jako klienta, od czasu do czasu trafia się mężczyzna, który robi ci galaretę z mózgu, twoje sztuczki rozbija w pył, rozpala ogień w twych lędźwiach. Gdy się coś takiego przydarza, jest przerażająco wspaniale okropnie. I jesteś zgubiona, Sumomo. Jeśli czuwają nad tobą bogowie, umrzesz razem z nim. Albo umrzesz, kiedy on cię opuści. Albo pozwolisz sobie żyć nadal, ale i tak będziesz wtedy martwa. - Nie dopuszczę do czegoś podobnego, gdy dorosnę - pisnęła Teko przysłuchująca się rozmowie. - Ja na pewno nie. Czy zamieniłaś się w galaretę, pani? - Wiele razy, dziecko - odparła Koiko ze śmiechem. - A ty zapomniałaś jednej z najważniejszych nauk: żeby mieć zamknięte uszy, gdy inni mówią. Marsz do łóżka. Czy mózg Koiko naprawdę zmienił się w galaretę? Owszem. Jako kobieta wiem z pewnością, że pan Yoshi jest dla niej czymś więcej niż klientem, choć ona usilnie stara się to ukryć. Dokąd ją to zaprowadzi? To smutne, bardzo smutne. On nigdy nie uczyni z niej swej oficjalnej konkubiny. A ja? Czy ze mną będzie podobnie? Myślę, że tak. Prawdą jest to, co powiedziałam panu Yoshiemu: moim mężem może być tylko Hiragą. - To jest prawda... - wymamrotała na głos i pozwoliło jej to wydobyć się z przygnębiającego wiru. - Dosyć tego - stwierdziła po cichu. Zastosowała tę samą co w dzieciństwie metodę, upamiętnioną rzewną śpiewką matki: "Myśl tylko o dobrych rzeczach, moja mała, bo wkrótce nadejdzie Świat Łez. Jeśli pomyślisz o czymś niedobrym, w okamgnieniu znajdziesz się w mrocznej studni rozpaczy. Myśl tylko o dobrych rzeczach..." 10 - Gai-jin cz. II 145 Z wysiłkiem zmieniła tok myśli. Tylko dzięki Hiradze życie jest coś warte. Przeszedł ją dreszcz, gdy nagle naszła ją nowa refleksja, objawiła się jako przerażająca rzeczywistość. Sonno-jdi to bzdury! Puste hasło. Tak jak by to miało cokolwiek zmienić. Kilku przywódców, i tyle. Czy ci, co po nich przyjdą, będą lepsi? Nie, chyba że mieliby to być Hiraga albo Katsumata. Ale cóż, tak mi przykro, oni nie pożyją długo. Po co więc walczyć razem z nimi? Po policzku spłynęła jej łza. Dlatego że Hiraga zmienia mi mózg w galaretę, a moje lędźwie... O świcie Yoshi wysunął się z pościeli i przeszedł do zewnętrznego pokoju, szczelnie owinięty yukatą, w której spał. W zimnym powietrzu parował jego oddech. Koiko poruszyła się, zobaczyła, że wszystko w porządku, i z powrotem zapadła w drzemkę. W pokoju zewnętrznym futony i pościel Sumomo były już zwinięte i schowane do szafy, niski stolik przygotowany do śniadania, dwie poduszki czekały, starannie ułożone. Na zewnątrz panował jeszcze ostrzejszy chłód. Yoshi nasunął słomiane sandały i poszedł wzdłuż werandy do szopy. Skinął czekającemu w pogotowiu służącemu, stanął przy jednym z wolnych wiader i dał ulgę pęcherzowi. Siusiał mocnym strumieniem i był z tego zadowolony. Obok stali inni mężczyźni. Nie zwracał na nich uwagi ani oni na niego. Od niechcenia skierował strumień na kłębiące się jak zawsze muchy, nie licząc na to, że którąś z nich zatopi. Skończył i przeszedł do deski, gdzie przykucnął nad wolną dziurą. Z obu stron miał mężczyzn, jak również kobiety, między innymi Sumomo. Dla niego zupełnie nie istnieli. Szczelnie zamknął oczy, uszy i nozdrza. I tak też postąpiła każda z obecnych osób. Tę nieodzowną umiejętność wbijano wszystkim od dzieciństwa: "musisz nad tym pracować, dziecko, to jest najważniejsze, musisz, bo inaczej twe życie stanie się nieznośne. Trwamy tu jedno przy drugim, dzieci, rodzice, dziadkowie, służący i wiele innych osób w maleńkich domkach o papierowych ścianach. Musisz w swej głowie pielęgnować poczucie odosobnienia i tylko tam może ono istnieć. Dla ciebie samego, ale również jako wyraz podstawowej uprzejmości w stosunku do innych. Tylko w ten sposób zachowasz spokój, tylko w ten sposób możesz być człowiekiem cywilizowanym, tylko w ten sposób pozostaniesz przy zdrowych zmysłach". Z roztargnieniem odpędził owady. Pewnego razu, gdy był mały, stracił cierpliwość i usiłował zabić kilka much. Natychmiast otrzymał za to siarczysty policzek. Twarz go paliła z bólu, ale jeszcze bardziej ze wstydu, że sprawił matce zmartwienie i musiała wymierzyć mu karę. - Tak mi przykro, synu - wyjaśniła łagodnie. - Muchy są jak wschód 146 .,, i zachód słońca: nieuniknione. Jedyną różnicą jest to, że mogą być dokuczliwe, jeśli im na to pozwolisz. Musisz się nauczyć nie zwracać na nie uwagi. Każdego dnia przez parę godzin, tak długo, jak to będzie potrzebne, stań tu, proszę, i niech pełzają po twej twarzy i rękach. Nie poruszaj się. Aż staną się dla ciebie niczym. Wykaż całą swą siłę woli, po to ją masz. Muszą stać się dla ciebie niczym. Wtedy nie zakłócą twej harmonii lub co by było jeszcze gorsze, nie sprawią, że zniszczysz harmonię innych... Teraz, gdy tu siedział, czuł od czasu do czasu jakąś muchę na karku i twarzy. Nie przeszkadzało mu to. Skończył szybko. Papier ryżowy był dobrej jakości. Yoshi czuł się rześko. Wyciągnął ręce w kierunku służącego, by ten polał mu wodą dłonie. Gdy były czyste, spryskał twarz wodą z innego naczynia, otrząsnął się, przyjął od służącego mały ręcznik i wytarł twarz. Wrócił na werandę i już zupełnie rozbudzony, przygotował wszystkie zmysły na nadchodzący dzień. W gospodzie panował ruch. Część koni oporządzono i osiodłano, mężczyźni, kobiety, dzieci i tragarze jedli śniadanie, rozmawiając przy tym głośno. Niektórzy wyruszali już na następny etap swej podróży do Kioto lub w przeciwnym kierunku. Na placu przy bramie wjazdowej Abe sprawdzał ekwipunek, ludzi i konie. Gdy dostrzegł Yoshiego, podszedł. Wokół kręciło się wiele osób, więc nie pokłonił się swemu "panu, choć sprawiło mu to sporą trudność. Był wypoczęty i miał na sobie nieskazitelny ubiór samuraja. - Dzień dobry - przywitał Yoshiego i ledwo zdążył ugryźć się w język, by nie powiedzieć "jaśnie panie". - Jesteśmy gotowi do odjazdu, gdy tylko pan sobie zażyczy. - Po śniadaniu. Przygotuj palankin dla pani Koiko. - Natychmiast. Do koni czy dla tragarzy? - Do koni. Yoshi powrócił do pokoju i powiedział Koiko, że dziś nie będzie podróżować konno. Sprawdzą, jaki dystans uda im się pokonać, i wieczorem podejmą dalsze decyzje. Sumomo pojedzie wierzchem, jak dotychczas. Do wieczora dojechali zaledwie do drugiego przystanku. HAMAMATSU Yoshi wybrał na nocleg "Gospodę Żurawi"; nie najlepszą, ale też i nie najgorszą w wiosce. Hamamatsu, znana z produkcji sake, składała się z malowniczych domków rozrzuconych po obu stronach Tokaido, skręcającego w tym miejscu ku morzu. Yoshi spożył kolację sam i poszedł do pokoju Koiko. Gdy jedli razem, Koiko zawsze, zgodnie ze zwyczajem, nie brała prawie niczego do ust, gdyż 147 posilała się wcześniej, by podczas wspólnej wieczerzy móc skupić się na potrzebach swego towarzysza. Dziś Yoshi miał ochotę zagrać w go, rozgrywaną kamieniami skomplikowaną grę strategiczną. Oboje byli dobrymi graczami, ale Koiko wykazywała przy tym maestrię i prawie zawsze potrafiła wygrać lub przegrać, jak jej się w danej chwili podobało. W ten sposób gra stwarzała jej dodatkowe trudności. Yoshi zakazał jej bowiem umyślnego przegrywania, a nie potrafił przegrywać. Jeśli Koiko go pokonała i miał akurat zły dzień, dąsał się. Za to wygrana poprawiała mu najgorszy nawet humor. Dziś wygrał. Ledwo, ledwo. - Och, panie, zdruzgotałeś mnie. A już myślałam, że cię pokonam! - Siedzieli w wewnętrznym pokoju Koiko, nogi trzymali pod niskim stolikiem, gdzie stał saganek z żarzącymi się węglami, przykryci pikowanym, zachodzącym na stół kocem, który zapobiegał ucieczce ciepła i osłaniał przed przeciągami. - Nie jest ci zimno? - Nie, dziękuję, Koiko. A czy tobie jeszcze coś dokucza? - Zupełnie nic. Masażystka była dziś bardzo dobra. Sumomo, podaj, proszę, sake i herbatę - zawołała. W pokoju zewnętrznym Sumomo wzięła butelkę i czajnik, który stał na piecyku węglowym, odsunęła shóji i prawidłowo podała herbatę i sake. Koiko zadowolona kiwnęła głową. - Czy uczyłaś się ceremonii herbacianej, Sumomo? - spytał Yoshi. - Tak, panie - odparła - ale obawiam się, że nie dostaje mi jeszcze umiejętności. - Pan Yoshi jest mistrzem - powiedziała Koiko i z satysfakcją pociągnęła trochę sake. Krzyż i plecy dokuczały jej po dzisiejszej podróży w trzęsącym się palankinie, uda bolały po dwudniowej jeździe na koniu, a głowa pękała z wysiłku od wymyślania jak by tu przegrać, jednocześnie udając, że bardzo pragnie zwycięstwa. Starała się ukryć te wszystkie dolegliwości, choć dodatkowo jeszcze przygnębiała ją świadomość, że dziś przebyli tak niewielki dystans. Yoshi z pewnością jest z tego niezadowolony. Ale przecież oboje wiemy, że forsowniejszy marsz nie jest możliwy. On musi jechać przodem, a ja podążę za nim. Dobrze, że przez pewien czas nie będziemy razem. Takie życie mnie męczy, choć on jest wspaniały. Pili w milczeniu. - Jutro o świcie - odezwał się wreszcie Yoshi - wyruszę z trzydziestoma ludźmi. Dziesięciu, pod dowództwem Abe, zostanie z tobą. Pojedziesz za mną powoli do Edo. - Naturalnie, ale gdybyś pozwolił, czy mogłabym jechać najszybciej jak można? - Sprawiłoby mi to przyjemność - uśmiechnął się - ale tylko wówczas, jeśli przybywszy na miejsce, nie będziesz odczuwała ani bólów ciała, ani ducha. 148 - Nawet gdyby, twój uśmiech natychmiast mnie uleczy. Może jeszcze raź zagramy? ¦ - Dobrze, ale nie w go! :< - Zatem muszę poczynić pewne przygotowania - odparła wesoło * Wstała i weszła do zewnętrznego pokoju, zasuwając za sobą shoji. Słyszał, jak rozmawia z Sumomo, ale nie zwracał na to uwagi, cały czas zaprzątnięty dniem jutrzejszym, sytuacją w Edo i gai-jinami. Kobiety wyszły z pokoju i ich głosy ucichły. Z przyjemnością dopił sake i wszedł do najdalszego pokoju, gdzie na nieskazitelnych tatami rozpostarto futony i watowane kołdry. Pomieszczenie, w którym przeważały barwy zimy, ustrojono zimowymi pejzażami. Yoshi zdjął ocieplaną yukatę, zadrżał z zimna i wślizgnął się pod pierzynę. . Koiko wróciła i słyszał, jak chodzi po sąsiednim pokoju. Potem poszła prosto do łazienki, gdzie stały dzbany z wodą pitną i z wodą do mycia. - Odesłałam Sumomo, by poszła dziś spać w innym pokoju, i poprosiłam Abe, żeby wystawił wartę na zewnątrz - powiedziała wchodząc do sypialni. - Ma pilnować, by nikt ci nie przeszkadzał aż do świtu. - Dlaczego to zrobiłaś? . - To nasza ostatnia noc przed dłuższym rozstaniem. Poinformowałam go, że jutro nie będę z tobą podróżować. Chciałabym mieć cię całkowicie dla siebie Powoli zdjęła kimono i przytuliła się do niego. Choć wielokrotnie widział ją nagą i wielokrotnie czuł jej dotyk, i wielokrotnie z mą spał, ta noc była wiele razy lepsza od innych. KIOTO W pałacu w Kioto jeden ze szpiegów marszałka dworu zapukał do jego sypialni, zbudził go i wręczył mu pojemnik do transportu listów przez gołębie. - Właśnie to przechwycono, panie. Maleńki zwitek był zaadresowany do głównego doradcy cesarza, przedstawiciela bakufu, Saito, i opatrzony osobistą pieczęcią tairo Non Anjo. Marszałek po chwili wahania złamał pieczęć wypielęgnowanym paznokciem. Anjo wysłał wiadomość o świcie. Przywódca gai-jinów bezczelnie odrzucił cesarski nakaz, by opuścić Yokohamę i teraz przygotowują się, żeby nas zaatakować. Napisz rozkaz o ogólnonarodowe] mobilizacji i przedstaw cesarzowi. Niniejszym przedstawiam cesarzom formalną prośbę, by go natychmiast podpisał. Potem pilnie prześlij kopie wszystkim daimyo Przedsięweź kroki, by shogun Nobusada niezwłocznie powrócił do Edo i stanął na czele naszych sił. Księżniczka Yazu może, a nawet powinna zostać w Kioto. Jaśnie panu Yoshiemu formalnie poleca się, by natychmiast wracał. 149 :, v ¦ ¦ podpisywał rozLzu LbilSc^o 7 " ?rZ0W' P°'adzi *• * (tm) zwitek w tubce i zapieczętowaTST^i ""Jw,ekszą starannością "mtóci| nie_w duplika, osobistej pS 'J(tm)(tm)*' Zmt^H "e wcześniej potajem- wo^r-ptS^^t^^ r" r--*¦*• * **>. Utopi, się wszyscy we wta"(tm) mS° L*0"a,a °S°ba."" sta°0(tm)k" <". Z wyja,tiem księżniczki. LLLLL 'LL% 'L***>*>¦ 39 WIEŚ HAMAMATSU Poniedziałek, 8 grudnia Sumomo obudziła się na długo przed brzaskiem. Miała złe sny. Nie była już na Tokaido z Koiko i panem Yoshim, lecz znowu w Kioto. Ścigali ją żołnierze bakufu prowadzeni przez Abe. Uciekła w pułapkę płonącego domu shishi: wrzaski, krew, strzały karabinowe. W panice wciskała się w wąski tunel za Takedą i Katsumatą, ledwie się mieściła w otworze, pełzła za nimi, ściany na nią następowały, drapały, tunel się zwężał. Wypełnionego kurzem powietrza nie starczało do oddychania. Przed nią stopa Takedy, który sapiąc i wijąc się lazł do przodu, ktoś lub coś pełzło tuż za nią, potem Takeda przemienił się w Yoshiego, który usiłował ją zatrzymać, kopiąc. Wreszcie zniknął - a przed nią była tylko ziemna trumna. Gdy jej serce zwolniło, a oczy zaczęły widzieć ostrzej w pełnym cieni świetle oliwnej lampy, zobaczyła, że jeden ze strażników obserwuje ją ze swych rozłożonych obok futonów. Zeszłej nocy wraz z Koiko rozmawiały z Abe i ten kazał jej spać w tym wspólnym pomieszczeniu. Sumomo miała po jednej stronie bardzo dużo miejsca - całkowicie ją to zadowalało. Pokój służył czterem strażnikom; dwóch spało, dwóch pełniło wartę. Rozłożyła swe posłanie. Nie było jej łatwo zasnąć, w mózgu miała zamęt, gdyż podsłuchała, jak Yoshi mówił Koiko, że odtąd nie będą podróżować razem. Słyszała również, jak Koiko powiedziała do Abe: - Jaśnie pan Yoshi postanowił, że od jutra ja wraz z kilkoma ludźmi pojadę za nim wolniej. - Jakie mamy poczynić przygotowania, pani? - Zdaje się, że chce pozostawić ciebie z dziesięcioma ludźmi, byś poprowadził mnie do Edo. Przepraszam, że stwarzam problemy. - Nie ma problemu dla mnie, pani, dopóki on jest bezpieczny. Bezpieczny i poza zasięgiem, pomyślała wtedy Sumomo, przestraszona zmianą planu. Tak wiele spraw mogło źle się ułożyć, nim dotrą do Edo. W końcu usnęła. I miała sny. Normalnie nie śniła. Wieczorem przed pójściem do łóżka, a także wcześnie rano zawsze powtarzała sobie: Namu 151 Amida Butsu; po prostu tylko imię Buddy Amidy. To wystarczało, jeśli w ogóle istniał jakiś bóg, do którego można się modlić. Ostatniej nocy zapomniała o tym zwyczaju. Teraz w duchu wypowiedziała te słowa i zamknęła oczy. Po chwili znalazła się ponownie z shishi. To było najgorsze doświadczenie jej życia. Atak bez ostrzeżenia, ogień karabinowy przez ściany i w tej samej chwili eksplodowała tuż przy niej głowa młodzieńca, chłopak nie zdążył nawet krzyknąć, lecz inni zdążyli, po części z panicznego strachu, po części z bólu, kiedy posypały się na nich kule. Katsumata był przez chwilę jakby sparaliżowany, a potem kierował obroną, rozkazywał: jedni mają szarżować przez fronton budynku, inni przez tył. Obie szarże odepchnięto, ona nie wie, gdzie się ukryć, rozumie, że wszystko stracone, zaczyna się pożar, coraz głośniejsze wrzaski, coraz więcej krwi i to właśnie jest koniec, Namu Amida Butsu, Namu Amida Butsu, potem czyjeś ręce chwytają ją brutalnie, wypychają za uciekającym Takedą, który szalejąc odciąga kogoś z drogi, tak jak Katsumata szarpnięciem odrzuca kogoś innego. Jej zbawca, shishi, którego twarzy nigdy nie ujrzała, pada zabity; wywiązuje się walka, która uniemożliwia ucieczkę. Jakoś wydostają się jednak na wolne powietrze z tej nienawistnej ciemności. Uciekali, biegli w panice, trwało to i trwało, płuca pękały z wysiłku. Wreszcie Katsumata powiódł ich do ostatniej przystani, tylnych drzwi Iwakury. Błyskawiczna narada wojenna z tamtymi shishi. - Proponuję, byśmy na jakiś czas się rozproszyli - powiedział Katsumata. - Przegrupujemy się i spotkamy na wiosnę, w trzecim lub czwartym miesiącu. Na wiosnę rozpoczniemy nową ofensywę. - Czemu mamy czekać? - spytał ktoś. - Ponieważ zostaliśmy zdradzeni, ponieważ wśród nas znajduje się szpieg. A może wśród naszych protektorów? Zdradzono nas. Musimy zachować siły i rozproszyć się. Tak też uczynili. - Sumomo, pójdziesz do Koiko... Lecz zanim to nastąpiło, przeżywała wielkie wewnętrzne zamieszanie: łzy napływały bez powodu, serce nagle przyśpieszało, zbyt łatwo wpadała w przerażenie. - To przejdzie, Sumomo - zapewniał Katsumata. Znowu miał rację. Dał jej nalewkę, która przyniosła sen i ukojenie. Kiedy spotkała Koiko, była już taka jak dawniej; prawie. - Kiedy poczujesz, że lęki wracają, zażyj troszkę lekarstwa - poradził Katsumata. - Za tydzień lub dwa znowu będziesz w świetnej formie. Zawsze pamiętaj, sonnd-joi wymaga, byś była doskonała... Ocknęła się z półsnu, spocona; znowu nadchodził strach. Noc była spokojna. Palce poszukały węzełka, który zawierał buteleczkę. Nie znalazły. Nie 152 zabrała go ze sobą, kiedy zmieniała pokoje. Nieważne, pomyślała, nie potrzebuję tego, mogę bez tego wytrzymać. Powtórzyła to sobie kilka razy, wiercąc się na posłaniu. Kołdry były wilgotne, zimne i lepkie. Potem zauważyła, że strażnik wciąż na nią patrzy. - Złe sny, nel - szepnął łagodnie. W milczeniu skinęła głową. - Mógłbym dać ci dobre sny. Zapraszająco odsunął swoją kołdrę. Potrząsnęła głową. Wzruszył ramionami, odwrócił się i zapomniał o niej. Uznał, że jest głupia, odrzucając taką przyjemność. Nie czując obrazy, jedynie trochę rozbawiona również się odwróciła. Dłoń przesunęła ku nożowi w obi, w futerale na wysokości talii. Jego dotyk napełnił ją upragnionym spokojem. Ostatnie Namu Amida Butsu. Zamknęła oczy i spała bez marzeń. Koiko rozbudziła się z przyjemnym uczuciem. Jeszcze nie nadszedł świt. Yoshi spokojnie spał przy niej. Miło tak było leżeć ze świadomością, że nie będzie musiała znosić kolejnego dnia w palankinie, rzucana z boku na bok, gdyż niesłychanie się śpieszono. Noc minęła spokojnie. Yoshi od czasu do czasu zachrapał, ale jej to nie przeszkadzało. - Ćwiczcie swe uszy, damy -jedna z byłych kurtyzan gdakała nieustannie bezzębnymi usty do wszystkich maiko w szkole. - Całe życie zawodowe spędzicie w towarzystwie starych mężczyzn. Wszyscy mężczyźni chrapią, ale starcy chrapią straszliwie. Lecz za to płacą naprawdę, podczas gdy młodzi tylko biorą twój kwiat i chrapią. Spośród mężczyzn, z którymi spała dotychczas, Yoshi zachowywał się w czasie snu najspokojniej. Ale rozbudzony, był najtrudniejszym z jej dotychczasowych klientów. Najtrudniej było uprzedzać jego zamiary. Najtrudniej zaspokajać. Nie fizycznie. Fizycznie był silny i doświadczony i choć miała praktykę, jak w miłosnym uścisku zachować dystans, potrafił na ogół tak ją poprowadzić, by również zaznała blasku rozkoszy. Katsumata miał w sobie więcej z magika. Pieścił jej wyobraźnię i myśli, stymulował jej umysł. Sprawiało mu radość, kiedy Koiko zyskiwała nowe umiejętności - na przykład szkolenie słuchu, by docierały do niej nie dopowiedziane słowa. - W tym właśnie kryje się najcenniejsza wiedzą - mawiał. - Sygnały o zagrożeniu, o bezpieczeństwie, to, co zawarte wewnątrz tajemnego serca. Pamiętaj, my wszyscy, mężczyźni i kobiety, mamy trzy serca: jedno dla świata, na pokaz, drugie dla własnej rodziny, a trzecie tylko dla siebie. Niektórzy mężczyźni mają sześć serc. Yoshi do nich należy, a właśnie on jest twoim celem; ty musisz być dla niego tłem. Odpowiedziała wtedy, że jaśnie pan Yoshi jest absolutnie poza jej zasięgiem, 153 a Katsumata uśmiechnął się w sobie właściwy sposób i kazał zachować cierpliwość. - Mamy dosyć czasu. Masz osiemnaście lat, niewiele już więcej mogę cię nauczyć. Musisz sama się dalej rozwijać. Jak każdy poważny uczeń stosuj się do najważniejszej zasady wszystkich uczniów: odpłać się nauczycielowi, stawiając sobie za cel przewyższenie go! Bądź cierpliwa, Koiko, we właściwym czasie wraz z twoją mama-san postaramy się, żeby jaśnie pan Yoshi dowiedział się o tobie... I postarali się. Zajęło im to rok. Pierwsze zaproszenie do zamku otrzymała sześć miesięcy i pięć dni temu. Poszła z bijącym sercem, strwożona, że zawiedzie, ale jednak pełna nadziei. Była przygotowana. I spełniła swój obowiązek względem nauczyciela. Ale czy naprawdę potrafię poprowadzić Yoshiego? - rozmyślała. Wiem, że sprawiam mu przyjemność swym towarzystwem i rozmową. Dokąd mam go prowadzić? Katsumata nigdy mi tego nie powiedział, po prostu stwierdził, że w pewnym momencie wszystko stanie się jasne. - Sonnd-joi to rozstrzygnie. Zwiąż ze sobą jaśnie pana Yoshiego. Pomóż mu się zmienić. Stopniowo skieruj go w naszą stronę. Nigdy nie zapominaj: on nie jest wrogiem, wprost przeciwnie, jest dla nas istotny jako szef nowego bakufu lojalnych samurajów, jako tairo przy naszej nowej, stałej Radzie Samurajów, która go będzie wspomagać, a shogun i shogunat staną się wtedy zupełnie niepotrzebni... Ciekawe, jaka będzie ta nowa epoka, o ile jej dożyję, myślała, leżąc wygodnie. Teraz, co z Sumomo? Niepotrzebnie wysyłała ją do drugiego pokoju. Przecież, gdyby tu została, nie słuchałaby ich krzyków ani ich szamotaniny. Ale kiedy Yoshi cichym głosem powiadomił Koiko, że z nim nie pojedzie, wydawało jej się, że usłyszała poruszenie w zewnętrznym pokoju, jak gdyby Sumomo przysunęła się do ściany i chciała rzeczywiście podsłuchać, o czym rozmawiali - zdumiewające naruszenie prywatności i co za złe maniery! Tylko ktoś obrzydliwie wścibski poważyłby się na coś takiego, pomyślała wtedy. Albo szpieg. Ach, czyżby Katsumata rozgrywał beznamiętnie kolejną pokrętną grę wewnątrz innej gry i wykorzystując mnie, wkręcił swego szpiega, by obserwował Tora-chan i mnie? Zajmę się nią jutro, tymczasem może spać gdzie indziej. Kiedy oświadczyła Sumomo, że jaśnie pan Yoshi woli być sam, wróciła i szybko przeszukała węzełek samurajki, choć przecież nie miała pewności, czy dziewczyna rzeczywiście ich szpieguje. Nie znalazła tam niczego niezwykłego. Trochę ubrań, butelka z jakimś lekarstwem, nic więcej. Starannie złożone zwyczajne kimono warte było jedynie pobieżnego spojrzenia. Z ulgą zawiązała węzełek z powrotem. Co do butelki... chyba nie zawiera trucizny? Zanim wróciła do Yoshiego, postanowiła się o tym upewnić. Skłonię 154 Sumomo, by zażyła nieco lekarstwa. Nigdy nie zaszkodzi zabezpieczyć się przed potencjalnym niebezpieczeństwem. - Przez to właśnie zginął Utani. Nie wystawił odpowiedniej straży - powiedział kiedyś Yoshi. Tak mi przykro, ale Utani zginął, bo pozwoliłam pokojówce przekazać Meikin zasłyszaną w samurąjskich koszarach wiadomość o schadzce. A Me-ikin przekazała ją Hiradze. Ciekawa jestem, jak się powodzi Hiradze? Jako klient, dwukrotny klient, gdy miałam szesnaście lat, nie odznaczył się niczym szczególnym w porównaniu z pozbawionymi twarzy innymi klientami, jednak wśród shishi jest najlepszy. Ciekawe... Yoshi jęknął lekko przez sen, lecz się nie obudził. Musnęła go dłonią, wyczuwając emanujące od niego ciepło. Śpij, mój najdroższy, dajesz mi tyle zadowolenia, że aż sama nie śmiem się przed sobą do tego przyznać, pomyślała, a potem wróciła do przeszłości.To ciekawe, że zapamiętałam tylko dwie twarze spośród tylu innych: tylko Katsumatę i Hiragę. Ciekawe, że przygotowano mnie, bym przez pewien czas została damą Toranagi Yoshiego. Ale mam szczęście. Rok, może dwa, nie więcej niż trzy, a potem wyjdę za mąż. Tora-chan wybierze mi męża. Na pewno będzie to samuraj. liii, ilu synów będę miała? Staruszka wróżbiarka mówiła o trzech synach i dwóch córkach, chiński mnich - o dwóch synach i dwóch córkach. Uśmiechnęła się do siebie. Och, jak mądrze poprowadzę gospodarstwo męża. Będę dobra dla synów i surowa dla córek, ale to nieważne, i tak dobrze wyjdą za mąż. Obudziła się powtórnie na kilka sekund przed Yoshim. Yoshi natychmiast zerwał się na nogi - dopiero co spał, a w następnej chwili był całkowicie przygotowany do nadchodzącego dnia. Podała mu ocieplaną yukatę, po czym owinąwszy się szczelnie kimonem otworzyła jedne drzwi shóji, potem następne, uklękła i pomogła mu nałożyć słomiane pantofle. Strażnik zaczął się kłaniać, ale połapał się w porę i tylko rozglądał się wkoło, kiedy Yoshi człapał do przybudówki. Sumomo klęczała przy drzwiach. Czekała cierpliwie, obok niej pokojówka, trzymająca saganek z węglem, herbatę i tacę ze śniadaniem. - Dzień dobry, pani. Zimny dziś ranek, czy mogę zrobić pani herbaty? - Tak, tak, proszę, Sumomo, szybciutko. Zamknij drzwi, jest chłodno. - Koiko pośpieszyła do swych dalszych pokoi. - Wyjeżdżamy za parę godzin, Sumomo - zawołała. - Możemy się więc przebrać w stroje podróżne. - Tak, pani. - Sumomo wciąż stała w zewnętrznych drzwiach. Próbowała się opanować. Natychmiast zauważyła, że ktoś ruszał jej węzełek - cztery rogi jedwabnego kwadratu zawiązano nieco inaczej, niż sama to robiła. Kimono dzienne leżało złożone obok, lecz również ktoś go dotykał. 155 Z zapartym tchem poczekała, aż odejdzie pokojówka, potem rozwinęła kimono. Gdy w ukrytej kieszeni w rękawie wyczuła palcami shurikeny, serce znów zaczęło jej bić. Ale chwileczkę, myślała, a krew napływała jej do twarzy. To, że wciąż tam są, nie znaczy, że nikt ich nie znalazł. Nie wpadaj w panikę! Myśl! Kto mógłby przeszukiwać twój węzełek i po co? Złodziej! Nigdy w życiu! Abe? Strażnik? Koiko? Yoshi? Jeśli to ktoś z nich, biorąc logicznie już byłabym martwa lub przynajmniej związana czekałabym na śledztwo... - Sumomo, czy herbata gotowa? - Tak, pani, już idę... Przed przyjściem tutaj umyła ciało i zęby, wyszczotkowała włosy i jak zwykle zaplotła je w prosty warkocz. Teraz szybko, również z powodu chłodu, włożyła kimono na yukatę do spania, zawiązała obi i przełożyła w inne miejsce futerał z nożem. Jej mózg pracował cały czas na pełnych obrotach. Czy to ktoś z nich? Może ten, kto szukał, nie robił tego zbyt uważnie. Mógł je przeoczyć, zwłaszcza jeśli się ich nie spodziewał. Może przeszukujący nie miał wprawy? Koiko? Dlaczego teraz miałaby ruszać moje rzeczy? Kiedy Sumomo przybyła do domostwa Koiko, oczywiście inne pokojówki przeszukały jej węzełek, ale shurikeny miała wtedy przy sobie. Jej mózg gorączkowo pracował. Tymczasem postawiła na ogniu kaszę ryżową, zrobiła herbatę i zaniosła czarkę do łazienki, gdzie Koiko myła się w gorącej wodzie, aromatyzowanej wyciągiem z kwiatów. Wodę dostarczono o świcie w wiadrze, przesuniętym przez specjalne małe drzwiczki, tak by nie zakłócić spokoju gości; ani jedna kropla nie upadła przy tym na tatami. Naczynia na nieczystości usuwano w ten sam sposób. - Włożę brązowe kimono w karpie - oświadczyła Koiko, z wdziękiem popijając herbatę. Chłód wywoływał u niej gęsią skórkę, choć udawała, że nie odczuwa zimna. - Do tego złote obi. Sumomo pośpieszyła wykonać polecenie; serce wciąż jej waliło. Przyniosła stroje, pomogła Koiko w ubieraniu. Kiedy obi zostało należycie zawiązane, Koiko uklękła na jednym z futo-nów. Sumomo uklękła z tyłu, by wyszczotkować jej lśniące, drugie do talii włosy. - Dobrze, Sumomo, uczysz się. Ale, proszę, czesz dłuższymi i płynniej-szymi pociągnięciami. Z zewnątrz dobiegał coraz żywszy gwar budzącej się gospody. Pokojówki, żołnierze, inni goście nawoływali się wzajemnie. Rozległ się głos Abe, a potem Yoshiego. Obie kobiety nadsłuchiwały, ale nie mogły rozróżnić, co mówiono. Głosy odpłynęły. - Jeszcze dwadzieścia pociągnięć, a potem coś zjem i wypiję drugą czarkę herbaty. Jesteś głodna? - Nie, pani, dziękuję, już jadłam. - Dobrze spałaś? - spytała Koiko, zauważywszy jej nerwowość. 156 - Nie, pani. Przepraszam, że mówię o swych problemach, ale czasami mam trudności z zaśnięciem, a potem nachodzą mnie złe sny - odparła szczerze Sumomo, nadal zdezorientowana. - Doktor dał mi trochę lekarstwa na uspokojenie. Zapomniałam je zabrać zeszłej nocy, gdy zmieniałam pokoje. - Ach, naprawdę? - Koiko skryła uczucie ulgi. - Może powinnaś je teraz zażyć? - Och, mogę poczekać... - Proszę, nalegam. Twój spokój jest dla mnie ważny. Posłusznie i z wdzięcznością Sumomo poszukała butelki. Nie majstrowano przy niej. Dziewczyna pociągnęła łyk i z powrotem zakorkowała. Prawie natychmiast ciepło rozlało się w jej wnętrzu. - Dziękuję, pani - rzekła i kontynuowała szczotkowanie. Koiko zjadła gorącą kaszę ryżową z marynatami, trochę zimnego smażonego węgorza w słodko-kwaśnym sosie i ciastka ryżowe. - Proszę cię, usiądź, Sumomo, i nalej sobie herbaty. - Dziękuję, pani. - Jaśnie pan Yoshi postanowił, że nie będę mu już towarzyszyła, lecz pojadę za nim, w palankinie, w umiarkowanym tempie. - Niektórzy strażnicy wspominali o tym, gdy czekałam na panią. Wszystko będzie przygotowane, gdy tylko zechce pani wyruszyć. - Dobrze. - Teraz, gdy Koiko znała prawdę o butelce, czuła się swobodniej, lecz postanowiła nadal zachować ostrożność. Spełniła już przecież swój obowiązek wobec Katsumaty. - Bezpiecznie opuściłaś Kioto - powiedziała łagodnie, a żołądek Sumomo się skurczył. Gdyby nie eliksir, wpadłaby w panikę. - Nadeszła chwila rozstania. Dzisiaj. Czy masz jakieś pieniądze? - Nie, pani. - Sumomo pragnęła, by głos jej brzmiał rzeczowo. - Ale czy nie byłoby moż... - Nie musisz się martwić, mogę ci trochę dać. - Koiko uśmiechnęła się, źle zrozumiawszy powód zdenerwowania dziewczyny. - Czy dokumenty masz w porządku? - Tak, ale mogłabym... - Tak będzie lepiej dla nas obu. Rozważyłam wszystkie możliwości. Najlepiej będzie, jeśli pojadę dalej sama. Możesz tu zostać lub powrócić do twego domu w Satsumie, co bym doradzała, albo sama jechać do Edo. - Tak, ale... proszę, czy mogę zostać z panią? - Mądrzej by było, żebyś teraz poszła własną drogą. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że przyjęłam cię tylko dlatego, by okazać zupełnie wyjątkową grzeczność w stosunku do twego kuratora. Teraz już jesteś bezpieczna - dodała łagodnie. - Ale... ale co pani zrobi, nie ma pani pokojówki. Chciałabym pani służyć i... - Tak, i byłaś bardzo dobra, ale z łatwością kogoś wynajmę. Proszę cię, nie martw się o to. Masz zamiar wrócić do Kioto? - Sumomo nie 157 odpowiedziała, tylko patrzyła jak odrętwiała. - Co twój opiekun polecił ci zrobić, kiedy mnie opuścisz? - dorzuciła Koiko łagodnie. - On... nic nie mówił. - Ale z pewnością musisz mieć jakiś plan. - Piękna twarz się nachmurzyła. - Och, tak, pani - trajkotała Sumomo, coraz bardziej zdenerwowana. Nie panowała już nad tym, co mówi. - Kazał mi, bym została z panią aż do Edo. Potem, jeśli pani sobie by tego życzyła, miałam odejść. - Dokąd? - Do... do Ody-sama. - Tak, oczywiście, ale gdzie w Edo? - Nie jestem pewna. Czy mogę pani nalać tro... - Nie jesteś pewna, Sumomo? - Koiko nachmurzyła się jeszcze bardziej. - Czy masz jakąś rodzinę, do której mogłabyś pójść, jeśli go nie będzie? - Cóż, tak, jest pewna gospoda... tam będą wiedzieli, gdzie on jest, albo będzie czekała na mnie wiadomość. Ale przysięgam, nie będę ciężarem w podróży, wcale nie będę, pani uczy mnie tylu rzeczy... Im dłużej Koiko słuchała próśb dziewczyny - głupio z jej strony, myślała, gdyż jasne jest, że już powzięłam decyzję - tym mniej się jej podobało zarówno to, co słyszała, jak i nerwowość Sumomo oraz sposób, w jaki mówiła czy spuszczała oczy. Zamknęła uszy na jej argumenty i wykorzystała ten czas, by zebrać swe własne myśli. Wnioski, które wyciągnęła, były złowieszcze. - Czy twój kurator czeka w Edo? - Nie wiem, tak mi przykro. Proszę, niech mi pani pozwoli nalać tro... - Ten Oda-sama jest z Satsumy, tak? Czy należy do satsumskiego garnizonu? - Nie. - Sumomo zaklęła w duchu, powinna była odpowiedzieć, że nie wie. - Satsu... - Więc cóż robi w Edo? - Nie wiem, pani - odparła niemrawo Sumomo. Jej mózg nie nadążał za tymi wszystkimi pytaniami, z każdą chwilą popadała w coraz większe przerażenie. - Nie widziałam go prawie rok, to znaczy... mówiono mi, że będzie w Edo. Oczy Koiko wwiercały się w nią, głos stawał się coraz bardziej przenikliwy. - Twój opiekun powiedział, że Oda-sama to shishi - zamilkła, gdy padło głośno wypowiedziane to słowo; jakże ogromnie ryzykowała przyjmując tę dziewczynę! - Shishi uważają jaśnie pana Yoshiego za swego głównego wroga -jęknęła. - A jeśli tak, to... - Nie, pani, nie jest wrogiem, nie on, tylko shogunat, bakufu są wrogami, nie on - powiedziała porywczo Sumomo i łatwo przyszło jej to kłamstwo. Potem dodała, zanim zdołała się powstrzymać: - Katsu... mój opiekun wszystkim nam to wbijał do głowy. 158 - Nam? - Twarz Koiko przybrała kolor kredy. - Namu Amida Butsu! Jesteś jego uczennicą! - Katsumata powiedział jej kiedyś, że szkoli kilka wybranych młodych kobiet, by dołączyły do grupy jego wojowników. - On... on cię też szkolił? - Jestem tylko pokorną lojalistką, pani. - Sumomo usiłowała zapanować nad sobą i utrzymać na twarzy wyraz szczerości. Koiko rozejrzała się z niedowierzaniem, jej mózg przestał prawie pracować, a idylliczny świat, w którym dotychczas przebywała, rozpadł się. - Jesteś jedną z nich, tak? Sumomo też spojrzała jej prosto w oczy, nie wiedząc, jak wydostać się z otchłani, która niespodziewanie się przed nimi otwarła. - Pani, proszę, pomyślmy jasno. Ja... ani ja nie jestem dla pani zagrożeniem, ani pani dla mnie, zostawmy tę sprawę, tak jak jest. Przysięgłam, że będę panią chronić i będę, a także jaśnie pana Yoshiego, jeśli zajdzie potrzeba. Niech mi pani pozwoli podróżować ze sobą. Przysięgam, że opuszczę panią, gdy tylko wjedziemy do Edo. Proszę? - Patrzyła na Koiko, siłą woli chcąc ją zmusić, by się zgodziła. - Nigdy pani nie pożałuje swej łaskawości. Proszę, to była prośba życia mego kuratora. Proszę, będę pani służyć... Koiko ledwie słyszała te słowa. Obserwowała ją tak, jak mysz obserwuje wzniesiony w górę łeb kobry. W głowie kołatała jej się tylko jedna myśl: jak uciec, sprawić, by wszystko to okazało się snem? Czy to sen? Bądź rozsądna, chodzi o twe życie, o więcej niż twe życie, musisz wytężyć umysł. - Daj mi swój nóż. Sumomo się nie zawahała. Jej dłoń powędrowała do obi i podała nóż w futerale. Koiko wzięła go, jakby parzył jej palce. Nie wiedziała, co ma z nim zrobić. Nigdy nie używała, nie posiadała ani nie potrzebowała takich narzędzi. W Pływającym Świecie były zabronione. Wcisnęła nóż do swego obi. - Czego od nas chcesz? Po co tu jesteś? - pytała ledwo słyszalnym głosem. - Jedynie po to, by podróżować z tobą, pani - wyjaśniła Sumomo jak dziecku, nie uświadamiając sobie, że jej twarz przybrała zacięty wyraz. - Tylko podróżować z panią, nie ma innych powodów. - Czy należałaś do grupy zabójców, którzy napadli na shoguna No-busadę? - Oczywiście, że nie, jestem tylko prostą lojalistką, przyja... - Ale to ty poinformowałaś, że jaśnie pan Yoshi wychodzi z koszar, by spotkać się z Ogarną? To byłaś ty! - Nie, pani, przysięgam, że nie. Powiedziałam pani, że Yoshi nie jest naszym wrogiem, a tamtego ataku dokonał samotny szaleniec, nie shishi, powtarzam... - Musisz wyjechać, musisz - oznajmiła cichutko Koiko. - Proszę cię, odejdź. Proszę cię, odejdź zaraz, proszę. Szybko. - Nie ma powodów do zmartwień ani obaw. Żadnych. 159 - Ale ja się boję, jestem przerażona, że jeśli ktoś... ktoś cię zadenuncjuje, Yoshi... Wydawało się, że słowa te zawisły między nimi w powietrzu. Ich spojrzenia spotkały się, wzrok Sumomo nakazywał posłuszeństwo, Koiko patrzyła bezradnie, czując się niepewnie pod silnym spojrzeniem przeciwniczki. Obie nagle postarzałe - Koiko w rozterce, że mogła być taka naiwna i że jej idol tak niecnie ją wykorzystał, Sumomo wściekła, że postąpiła głupio i nie zgodziła się natychmiast, gdy ta wścibska dziwka kazała jej odejść. Idiotka, idiotka ze mnie, myślały obie. - Zrobię, jak pani mówi - odezwała się cicho Sumomo. - Wyjadę, choć... Shóji się otworzyło. Yoshi wkroczył beztrosko, kierując się do pokoju wewnętrznego. Wyrwał obie kobiety z transu. Pośpiesznie się ukłoniły. Przystanął w pół kroku; wszystkie zmysły ostrzegały go przed niebezpieczeństwem. - Co się stało? - spytał ostro. Zauważył, jak są strwożone, zanim skłoniły głowy. - Nic... nic, panie - odparła Koiko biorąc się w garść, a Sumomo pośpieszyła po saganek, by przygotować świeżą herbatę. - Napijesz się herbaty, może zjesz śniadanie? Jego wzrok wędrował od jednej kobiety do drugiej. - O co chodzi? - spytał powoli, a słowa przypominały lodowe igiełki. Sumomo uklękła z pokorą. - My... tak nam przykro, że nie jedziemy z tobą, panie, właśnie dlatego pani Koiko jest taka smutna. Czy mogę podać herbatę, panie? Cisza gęstniała. Jego zaciśnięte pięści spoczęły na biodrach. Twarz zacięta, ustawione mocno obnażone nogi. - Koiko! Powiedz mi natychmiast! Usta Koiko zaczęły się poruszać, lecz nie wyszło z nich żadne słowo. Serce Sumomo zamarło, a potem krew zahuczała jej w uszach, kiedy kurtyzana, ze łzami w oczach, podniosła się niezgrabnie. - Widzisz, ona... to prawda, lecz ona nie jest całkiem tym, za kogo... - wyjąkała. Sumomo momentalnie zerwała się na nogi, prawą dłoń błyskawicznie zanurzyła w rękawie i wyjęła shuriken. Yoshi widząc to zacisnął zęby. Ręka Sumomo zgięła się w tył, do rzutu - Yoshi stanowił łatwy cel, był nie uzbrojony, zostawił miecze w pokoju wewnętrznym. Mając nadzieję, że finta ją zmyli, natychmiast zanurkował na lewo, przygotowując się do skoku na dziewczynę. Wzrok miał przykuty do jej dłoni. Niewzruszona, wycelowała w jego pierś i rzuciła z wściekłością. Stalowe kolczaste koło przeleciało przez pokój wirując w powietrzu. Yoshi wygiął się w łuk i okręcił dokoła. Jeden z kolców zaczepił o brzeg kimona, rozerwał materiał, lecz nie dotknął ciała; morderczy krążek poleciał dalej, przeciął shóji i miękko wbił się w jeden ze słupów w pokoju wewnętrznym. 160 Yoshi, całkowicie pozbawiony równowagi, uderzył w ścianę i zwalił się na ziemię jak kupa szmat. Przez chwilę wszystko wydawało się zwolnionym snem... Sumomo bez końca sięga do rękawa po następny shuriken, widzi swego możnego wroga leżącego bezładnie i jego tępą dziwkę, która sprowokowała całe to niepotrzebne zakończenie; ta idiotka gapi się na nią, stoi jak słup trwogi, ale Sumomo nie czuje trwogi, jedynie ekscytację - jest u zenitu, to chwila, dla której została zrodzona i dla której szkolono ją przez całe życie: ona, niezwyciężony mistrz shishi, teraz zwycięży i nawet po śmierci pozostanie na zawsze żywa w legendzie. Koiko stoi jak sparaliżowana, przerażona, że zwiódł ją jej ubóstwiany guru, zdradził ją, mówił same łgarstwa, dziewczyna jest oszustką i oboje zawiązali ten potworny spisek: jej klient umrze, a nawet jeśli nie umrze, ona będzie zhańbiona - umrze z jego ręki albo zabijają strażnicy; wszystko w jej życiu zmarnowane, nigdy nie poślubi swego samuraja, nigdy nie będzie miała synów, nigdy w tym życiu, lepiej zginąć szybko z własnej ręki niż obrzydliwie z ich rąk, ale jak, jak... a potem przypomina jej się nóż Sumomo... Obok Yoshi dźwiga się z podłogi, gorączkowo zbiera się przed następnym rzutem, spina stopy, by zaatakować, musi mu się udać lub umrze, wszystko trwa tak długo, w mózgu eksplozja: hołubił żmiję na swej piersi; potem jego oczy dostrzegają dłoń Sumomo z drugim shurikenem - ile też może ich mieć? -jej wargi cofają się znad niezwykle białych zębów... Chwila spowolnionego czasu przeszła. Sumomo zawahała się na moment, chcąc się nasycić momentem zabijania, lecz trwało to zbyt długo. Koiko wyszła z transu, a w jej ręce pojawił się nóż. Sumomo instynktownie obrała inny cel, ale zaraz się zreflektowała, zawahała, wycelowała w Yoshiego i już miała rzucić, gdy Koiko zatoczyła się do przodu, potknęła o brzeg kimona i runęła w jej kierunku. Wirujący shuriken wbił się w pierś Koiko. Krzyknęła i to dało Yoshiemu szansę - rzucił się z podłogi na Sumomo. Złapał ją za kostkę i przewrócił, palcami usiłował dźgnąć ją w gardło, lecz ona, wytrenowana w sztukach wojennych, była jak węgorz i wykręciła się, jej dłoń szukała ostatniego shurikena. Zanim zdołała go dosięgnąć, Yoshi żelaznymi palcami złapał ją za kimono i oderwał pół rękawa, uniemożliwiając jej dosięgnięcie broni. Znowu się wykręciła z jego uchwytu i w ciągu sekundy była na nogach, lecz teraz on również stał. Wydała z siebie wrzask, rozrywający nerwy wojenny krzyk, zacisnęła dłoń i znowu rzuciła. Yoshi był oszołomiony, stał jak martwy - jednak w jej dłoni nic się nie kryło; zrobiła fintę, ostatni shuriken wciąż tkwił uwięziony w oderwanym rękawie. Sięgała po niego po omacku i w tej samej chwili strażnik otworzył szarpnięciem shóji z tyłu. - Szybko! - krzyknęła. Wskazała na Koiko, jęczącą i wijącą się na U - Gai-jin cz. II 161 podłodze, wprowadzając strażnika w błąd. Kiedy rzucił się w przód, wyrwała z jego pochwy długi miecz, wzniosła go i cięła, zadając ranę i nie przerywając ruchu obróciła się ku Yoshiemu. Lecz on odskoczył o krok, przesadził rozciągniętą na tatami, wijącą się Koiko i biegiem ruszył po swe miecze do wewnętrznego pokoju, rozdzierając zamknięte shoji. Sumomo ścigała go wściekle. Jego miecz ze świstem opuścił pochwę. Yoshi obrócił się, gwałtownie odparował pierwszy cios i zawirował w zamkniętej przestrzeni. Sumomo nieustraszenie zaatakowała i znowu została odparta. Szacowali wzajemnie swe siły. Następna nawałnica ciosów - dziewczyna była doskonałym szermierzem, tak jak on. Zaatakował i został odparty, wyszedł ze zwarcia i zatoczył koło, potem ona znowu rzuciła się przez shoji, żeby zyskać więcej przestrzeni - Yoshi tuż za nią. Obchodzili się wokół, szukając luk w obronie drugiego. Z zewnątrz dobiegały krzyki. Zbiegali się strażnicy, zraniony samuraj blokował im częściowo wejście. Wiedząc, że ma mało czasu, Sumomo zwiększyła napór, zrobiła wypad naprzód, potem okręciła się, stając plecami do drzwi. Rąbali się wzajemnie, garda i cios, cios i garda. Yoshi się okręcił, zmuszając ją raz jeszcze do obrotu, lecz jednocześnie tracąc inicjatywę. Zobaczył, jak Abe z mieczem uniesionym w górę atakuje ją z tyłu. - Nie! - warknął. - Zostaw ją mnie! - i omal nie został ścięty, gdy cofał się w chwilowym zamęcie. Abe posłusznie odstąpił. Jeszcze jedna wymiana pchnięć. Yoshi ledwo zdążył odzyskać równowagę. Byli dobrze do siebie dobrani - Yoshi znacznie silniejszy, ona świetnie wyszkolona. Teraz rękojeści ich mieczy sczepiły się. Szybko odstąpił, wiedząc, że musi ją pobić w zwarciu, zrobił krok do tyłu, fintę, a następnie rzucił się do przodu w ślepym, nietypowym, błyskawicznym ataku. Brzeg jej miecza wciął się w jego ramię. Ta rana unieszkodliwiłaby mniej wytrawnego szermierza, lecz on przewidział cios i otrzymał tylko lekkie draśnięcie, choć krzyknął i odsłonił się, udając, że jest poważnie ranny. Nieostrożna - ruszyła, by go dobić. Lecz on znajdował się niezupełnie tam, gdzie go oczekiwała. Jego miecz zatoczył wściekły łuk od dołu, dopadł ją nie przygotowaną, cios przeszedł przez przegub jej lewej ręki i wyrzucił odciętą dłoń w powietrze wraz z mieczem. Palce wciąż ściskały rękojeść. Dziewczyna gapiła się na kikut zdumiona, krew tryskała do góry mocnym strumieniem. Nie czuła bólu. Drugą ręką chwyciła za kikut i nieco powstrzymała wypływ. Strażnicy rzucili się naprzód, by ją złapać, ale Yoshi znów odpędził ich przekleństwami. Pierś mu falowała, gdy próbował złapać oddech. Obserwował dziewczynę bardzo uważnie. - Kim jesteś? - Sumomo Fujahito... shishi - wydyszała. Siła i odwaga opuszczały ją szybko. Zbierając resztki ducha zaskowyczała 162 sonnd-jdiiii, zwolniła uchwyt na kikucie, po omacku sięgnęła po ostatni shuriken, znalazła go, wbiła jeden z zatrutych kolców we własne ramię i zatoczyła się wprzód, by cisnąć bronią w Yoshiego. Lecz on stał przygotowany. Potężny cios trafił ją dokładnie tam, gdzie szyja łączy się z ciałem, przeciął ją na pół i wyszedł akurat pod jej ramieniem. Wszyscy, którzy to obserwowali, wciągnęli powietrze, pewni, że są świadkami wydarzenia, które będzie przekazywane w legendach przez wieki i które dowodziło, że ten mężczyzna jest godnym potomkiem wielkiego shoguna i godnie nosi jego imię. Ale też byli wstrząśnięci widokiem takiej rzeki krwi. Abe pierwszy odzyskał głos. - Co się stało, jaśnie panie? - Zwyciężyłem - rzekł Yoshi ponuro, oglądając swe ramię. Krew plamiła mu kimono, czuł ból w boku, serce wciąż mu łomotało. - Wezwij doktora... a potem wyjeżdżamy. Mężczyźni pośpieszyli wykonać polecenie. Abe oderwał wzrok od zwłok Sumomo. Koiko jęczała i wiła się żałośnie. Jej paznokcie ryły w tatami, rozdzierając je. Poszedł ku niej, lecz powstrzymało go ostrzeżenie Yoshiego: - Uważaj durniu! Ona należała do spisku! Abe ostrożnie kopnął na bok nóż Sumomo. - Odwróć ją - polecił Yoshi. Kapitan usłuchał i odwrócił Koiko stopą. Prawie nie było śladów krwi. Shuriken przyszpilił jej kimono do ciała, tamując krwawienie. Stalowy krążek niemal cały tkwił w ciele. Twarz Koiko wykrzywiały pulsujące fale bólu; mimo to była zachwycająco piękna. Yoshiego ogarnęła nienawiść. Nigdy tak blisko nie otarł się o śmierć. Poprzedni zamach był niczym w porównaniu z tym. Nie rozumiał, jak zdołał odeprzeć atak z zaskoczenia. Przynajmniej kilka razy został przechytrzony w tej potyczce, a będąc o włos od śmierci czuł przerażenie, jakiego dotąd nawet nie był w stanie sobie wyobrazić. Taki strach może pozbawić męstwa każdego, myślał. Pragnął porąbać Koiko na kawałki, wściekły za jej zdradę, a jednocześnie pozostawić ją konającą w męce. Jej palce jak szpony zaciskały się na piersi, tuż przy źródle ogromnego bólu, próbując wyrwać tę rzecz, która była jego przyczyną. Lecz nie mogły. Rozdzierały ją dreszcze. Otworzyła oczy i ujrzała Yoshiego. Jej dłonie opuściły miejsce na piersi i powędrowały ku twarzy, by dla niego ułożyć ładniej włosy. - Pomż mi, Tora-chan - załkała, zniekształcając słowa. - Prósz, pomż, mii... boli... - Kto cię przysłał? I ją? Kto? - Pomż mii, och, prósz, to boli, boli, chciałam ocalić... ocalić... Słowa odpłynęły i zobaczyła się znów z nożem w dłoni, on bezbronny, ona bohatersko wypełnia swój obowiązek, rzuca się naprzód, by go ochronić, by 163 dać mu nóż, którego sama nie umie użyć, chce przeszkodzić zdrajczyni, by nie mogła go zranić latającym żelazem, chce przyjąć na siebie to żelazo, ratując jego życie, by mógł ją nagrodzić i przebaczyć, choć przecież nie była niczemu winna, tylko służyła mu, dawała mu przyjemność i uwielbiała go... - Co z nią zrobimy? - Abe czuł mdłości, pewien, tak jak wszyscy, że shuriken jest zatruty i że Koiko umrze. Niektóre trucizny zabijały w okrutny sposób. Wyrzućcie ją na stos nawozu, pomyślał natychmiast Yoshi. Żołądek wypełniała mu mdła, słodka żółć. Zostawcie ją tam na pastwę męczarni i psów. Patrzył wilkiem, udręczony. Widział, że wciąż jest piękna, nawet wciąż godna pożądania, i tylko zaśliniony jęk uświadamiał mu gorzką prawdę, że skończyła się pewna epoka. Od teraz zawsze będzie już sam. Zniszczyła całkowicie jego ufność. Jeśli kobieta, na której skupił tyle uczucia, mogła go zdradzić - zdradzić może każdy. Nigdy więcej nie potrafi zaufać kobiecie lub dzielić z kimś aż tak wiele. Nigdy. Zniszczyła to w nim na zawsze. Twarz miał zaciętą. - Rzućcie... I wtedy wspomniał jej głupie wiersze i szczęśliwe wiersze, radość i rozkosz, dobre rady i chwile zadowolenia. Nagle ogarnął go ogromny smutek, że życie jest tak okrutne. W ręku wciąż trzymał miecz. Miała taką kruchą szyję. Cios był delikatny. - Sonnd-joi, co? -- rzekł cicho, oślepiony po jej stracie. Przeklęci shishi, to ich wina, że jest martwa. Kto przysłał Sumomo? Kat-sumata! Musi tak być, te same cięcia mieczem, te same sztuczki. Dwukrotnie zabójcy omal mnie nie zamordowali. Nie będzie trzeciego razu. Wytępię ich. Dopóki żyję, Katsumata jest wrogiem, wszyscy shishi to wrogowie. Przeklęci shishi. I przeklęci gai-jinowie. To naprawdę ich wina, tych gai-jinów. Zaraza. Gdyby nie oni, nie wydarzyłoby się to wszystko, nie byłoby śmierdzących Traktatów, shishi, ani sonnd-joi, ani jątrzącego wrzodu Yokohamy. Przeklęci gai-jinowie. Teraz za to zapłacą. 40 YOKOHAMA Tego samego dnia po południu Jamie McFay wyszedł wściekły z redakcji "Yokohama Guardian". Wepchnął pod pachę ostatni numer gazety i pośpiesznie ruszył po High Street. Wiała słona, chłodna bryza, morze pokryte grzywaczami było szare i nieprzyjazne. Jamie kroczył gniewnie. Szkoda, że Malcolm mi o tym nie powiedział, myślał. Ten szaleniec dostał kompletnego hysia. To ściągnie na nas kłopoty. - Co je grane? - Lunkchurch dostrzegł zmięty papier i zaniepokoił się niezwykłym pośpiechem Jamiego. On sam wyszedł przed popołudniową sjestą po swój egzemplarz gazety i właśnie przystanął na chwilę, by się wysikać do rynsztoka. - No co, w gazecie jest o pojedynku, napisali, tak? - Jaki pojedynek? - warknął McFay. Krążyło mnóstwo pogłosek, że może się odbyć w każdej chwili, choć jak dotychczas nikt nie mówił, że ma to być pojutrze, w środę. - Na miłość boską, przestań rozpowiadać te bzdury. - Nie chciałem cię urazić, chłopie. - Wielki mężczyzna o czerwonej twarzy podniósł pas na swym kałdunie, zapiął rozporek i pozwolił, by pas znowu ześlizgnął się na dół. - Więc co się, essyńsko stało? - Szturchnął gazetę. - Co ten essyn Nettlesmith napisał, że aż ci rura zmiękła? - Ciągle to samo. - McFay nie zamierzał podać mu prawdziwej przyczyny. - Twierdzi we wstępniaku, że flota jest zwarta i gotowa, armia ostrzy bagnety, a z Indii wyruszyło nam na pomoc dziesięć tysięcy sipajów. - Essyńskie pierdoły, i tyle! - Tak. Do tego ten cholerny gubernator robi to, co zwykle: rozpieprza gospodarkę Hongkongu. Nettlesmith przedrukował wstępniaka z "Timesa", który pochwala plan spalenia naszych bengalskich upraw opium i zasadzenia tam herbaty. Szczególik, który wywoła w całej Azji lawinę ataków serca. Tak jak gdyby czyjeś kubki smakowe można było zadowolić tym gównem z Dar-jeelingu! Głupie psubraty zrujnują jednocześnie i nas, i gospodarkę brytyjską. Muszę biec, zobaczymy się później na zebraniu. 165 - Essyńskie zebranie. Essyńska strata czasu - oświadczył Lunk-church. - Powinniśmy ruszyć na essyńskie barykady, jak te essyńskie Żabojady. I powinniśmy ostrzeliwać Edo właśnie w tej chwili! Wiluś nie ma jaj, a ten essyński Ketterer... - Klął jeszcze długo po odejściu Jamiego. Ludzie przechodzący promenadą zerkali krzywo, po czym przyśpieszali kroku, kierując się do redakcji "Yokohama Guardian". Gdy Jamie zapukał, Malcolm Struan podniósł wzrok. Natychmiast dostrzegł gazetę. - Świetnie. Chciałem właśnie spytać, czy już zamieścili. - Przyniosłem egzemplarz. Ptaszki ćwierkały, że powinienem to zrobić. - Aha - Malcolm uśmiechnął się szeroko. - Zamieścili mój list? - Mógłbyś mi wcześniej o nim powiedzieć, może bym obmyślił sposób, jak osłabić wrażenie, które wywrze. - Uspokój się, na miłość boską - rzekł dobrodusznie Malcolm. Wziął od niego gazetę i otworzył na stronie, gdzie drukowano listy. - Nic nie zaszkodzi, jeśli przyjmie się stanowisko zgodne z moralnością. Opium jest niemoralne, handel bronią też, a nie mówiłem ci o tym wcześniej, gdyż chciałem, byś również był zaskoczony. - I doprawdy udało ci się! To rozpali wszystkich kupców i tutaj, i w całej Azji i wróci do nas rykoszetem. Potrzebujemy przyjaciół tak samo, jak oni nas potrzebują. - Zgadzam się. Lecz czemuż mój list miałby wrócić rykoszetem? O! - List wydrukowano na pierwszej stronie i opatrzono nagłówkiem: NOBLE HOUSE ZAJMUJE SZLACHETNE STANOWISKO! - Dobry tytuł, to mi się podoba. - Wybacz, ale mnie nie. Wróci rykoszetem, gdyż każdy wie, że musimy obracać tymi towarami, bo inaczej zostaniemy na lodzie. Jesteś tai-panem, ale nie możesz... - Jamie przerwał. Malcolm, zupełnie niewzruszony, uśmiechał się do niego. - Co z karabinami dla Choshu, na miłość boską? Przyjęliśmy ich pieniądze, choć zgodziłeś się przekazać broń innemu człowiekowi, temu Watanabie, dla jaśnie pana jakiegoś tam, a zamówienie zwiększyłeś do pięciu tysięcy! - Wszystko we właściwym czasie. - Malcolm wciąż zachowywał spokój, choć właśnie przypomniano mu, że jego matka anulowała zamówienie, a on z kolei wznowił je najszybszą możliwą pocztą. Głupio postąpiła, nic nie wie o Japonii. Nie szkodzi, jeszcze tylko kilka dni i zostanie poskromiona. - Zauważ, Jamie, nie ma nic złego w tym, że się publicznie zajmie moralne stanowisko - rzekł niedbale. - Trzeba się naginać do wymagań czasów, nie sądzisz? - Chcesz powiedzieć, że to wybieg? - McFay zamrugał oczami. - By wprowadzić w błąd opozycję? - Nagiąć się do wymagań czasów - powtórzył Malcolm pogodnie. W swoim liście całkowicie popierał wygaszenie handlu opium i bronią, tak 166 jak chciał admirał. Pozwalało to zaklasyfikować Struana niedwuznacznie do zwolenników zapalczywych poglądów admirała i proponowanego rządowego planu dla Azji. "Trzeba natychmiast znaleźć sposoby, by nasz handel oprzeć na jak najdoskonalszych fundamentach, ku większej chwale Jej Królewskiej Wysokości, niech Ją Bóg błogosławi, i naszego Imperium Brytyjskiego. Firma Noble House jest dumna, że toruje..." - oświadczał Malcolm wśród innych kwiecistych zwrotów stylistycznych, a podpisał: tai-pan firmy Struanów, tak jak to robili jego ojciec i dziad, gdy posyłali listy do prasy. - Myślałem, że ująłem to raczej nieźle. Nie sądzisz? - Owszem - oświadczył McFay. - Dla mnie z pewnością przekonująco. Ale jeśli to jest po prostu... - miał zamiar powiedzieć "łapówka"; ale łapówka dla kogo i za co? - Ale jeśli to jest tylko wybieg, jaki ma sens? Nie można było wybrać mniej właściwej pory. Wystawiasz się na ataki na zebraniu. - Niech atakują. - Pomyślą, że zwariowałeś. - Niech sobie myślą. Za parę tygodni już o tym zapomną, a zresztą będziemy w Hongkongu. - Malcolm promieniał, był w doskonałym humorze. - Nie martw się, wiem dokładnie, co robię. Wyświadcz mi przysługę, zostaw wiadomość dla admirała, chciałbym wpaść i zobaczyć się z nim przed obiadem, również z Marlowe'em, kiedy zejdzie na brzeg. Obydwaj jedzą z nami kolację o ósmej, prawda? - Tak, obydwaj przyjęli zaproszenie. - McFay westchnął. - Więc masz zamiar trzymać mnie w niepewności, dlaczego to robisz? - Nie martw się, wszystko jest w jak największym porządku. Teraz sprawa ważniejsza: ustalić wielkość zamówienia na jedwabie w przyszłym sezonie. Postaraj się, by Vargas miał w księgach wszystko na bieżąco. Chciałbym jak najszybciej pomówić z wekslarzem o funduszach i bilonie - nie zapominaj, że jutro Angelique i ja spędzamy cały dzień z Marlowe'em na pokładzie "Pearl". - Zatańczyłby gigę, gdyby mógł, lecz nogi i trzewia bolały go bardziej niż zwykle. Nie szkodzi, myślał, jutro jest wielki dzień, jakbym już prawie był w domu, a potem do diabła ze wszystkimi. Jamie uważał, że Malcolm zachowuje się dziwnie, zupełnie go nie rozumiał. Każdy statek z Hongkongu przywoził im obydwu kolejne coraz bardziej obelżywe listy od Tess Struan, tymczasem on był zupełnie odprężony, w dobrym humorze, zdolny, uważny i oddany interesom tak jak przed wypadkiem, choć wciąż mocno cierpiał i miał trudności z chodzeniem. A poza tym wisiało nad nim niebezpieczeństwo pojedynku, ustalonego na środę. Trzykrotnie McFay rozmawiał z Greyforthem, próbując załagodzić spór, nawet zwerbował Gornta do pomocy, lecz Norberta nic nie mogło odwieść od jego zamiarów. - Jamie, powiedz śmierdzielowi, że wszystko zależy od niego, psiakrew - oświadczył w końcu Norbert. - On zaczął to gówno. Przyjmę przeprosiny... o ile będą publiczne. I to z dużą publicznością! 167 McFay przygryzł wargę. Ostatnia deska ratunku: zawiadomić sir Williama o czasie i miejscu. Ale z obrzydzeniem myślał, że mógłby złamać solenną przysięgę. - Mam się spotkać z tym cholernym Gorntem o szóstej, by ustalić ostatnie szczegóły. - W porządku. Przykro mi, że go nie lubisz, to dobry chłop, Jamie. Naprawdę. Zaprosiłem go na wieczór. Nie łam se tym łepetyny. - Malcolm próbował dla żartu naśladować silny szkocki akcent. McFay uśmiechnął się, ułagodzony jego przyjacielskim zachowaniem. - Czy... - przerwało mu pukanie. - Proszę. Dmitri wkroczył, niby groźny szkwał, pozostawiając za sobą otwarte drzwi. - Zwariowałeś, Malc? Jak może firma Struanów popierać tych bałwanów w sprawie opium i karabinów? - Nie ma nic złego w zajęciu moralnego stanowiska, Dmitri. - Owszem, jeśli jest to stanowisko szalone. Na miłość boską, skoro Struanowie to zaakceptują, reszta z nas będzie walczyć na straconych pozycjach, cholerny Wiluś wykorzysta... Przerwał, gdy do pomieszczenia wmaszerował bez pukania Norbert Grey-forth. - Do cholery, zwariowałeś? - warknął Norbert. Pochylił się nad biurkiem i powiewał gazetą przed nosem Malcolma. - Umówiliśmy się przecież, że będziemy działać razem, no nie? Malcolm nagle zbladł i wlepił w niego wzrok. - Jeśli chcesz się ze mną spotkać, to się najpierw umów - powiedział lodowato, w pełni opanowany. - Jestem zajęty. Proszę wyjść! Norbert poczerwieniał. On również został upomniany przez sir Williama, by się zachowywał przyzwoicie, bo inaczej pożałuje. Twarz wykrzywił mu gniew. - Środa rano, psiakrew! Tylko, do cholery, bądź tam! Odwrócił się na pięcie i odmaszerował trzaskając drzwiami. - Grubiański sukinsyn - oświadczył Malcolm łagodnie. W zwykłych okolicznościach Dmitri roześmiałby się, lecz teraz był zbyt zatroskany. - Skoro już przy tym jesteśmy, mogę ci równie dobrze zaraz powiedzieć, że nie wezmę udziału w środowym "spotkaniu". - Żaden problem, Dmitri - odparł Malcolm. Na twarz powracały mu kolory. - Nadal mam twoje dżentelmeńskie słowo honoru, że nic nie przecieknie na zewnątrz. - Jasne - potwierdził Dmitri. - Możesz zostać poważnie zraniony - wybuchnął po chwili. - Już teraz jestem poważnie zraniony, stary. Proszę cię, nie martw się. Jeśli tylko Norbert się stawi, już jest... - miał zamiar powiedzieć "martwy" 168 i kusiło go, by odkryć Dmitriemu plan Gornta. Wcześniej zapoznał z nim McFaya, który z niechęcią przyznał, że może być skuteczny. - Proponowałem Norbertowi prywatną ugodę, ale ją odrzucił. - Zdecydował się nie kończyć. - Niech mnie diabli, jeśli się publicznie pokajam. Posłuchaj, skoro już tutaj jesteś, co z Colt Armaments? Słyszałem, że Cooper-Tillman posiadają pakiet akcji, którego mają zamiar się pozbyć. Chciałbym je kupić. - Co? Skąd o nich wiesz? - Dmitri spojrzał na McFaya, który był równie zdziwiony, lecz zdołał to ukryć. - Jak się o tym dowiedziałeś? - Od wróbelka na dachu. - Malcolm skrył swoją radość. Edward Gornt dał mu cynk i przekazał parę innych poufnych informacji na temat Brocków i firmy Cooper-Tillman, by dowieść swej szczerej chęci dostarczenia znacznie poważniejszych materiałów. - Czemu ma pan z tym czekać, panie Gornt? - rzekł wtedy. - Jeśli te informacje są tak dobre, jak pan powiada, trzeba na nie zareagować od razu. - Zgoda, od razu, tai-panie. Lecz zostawmy to tak, jak uzgodniliśmy, do środy, to odpowiedni dzień. Tymczasem, jako że mamy nawiązać długotrwałe i owocne stosunki, dlaczego by nie zrezygnować z tego "panie Gornt". Proszę mówić do mnie po prostu "panie Edwardzie", a ja zostanę przy "tai-panie", dopóki nie spotkamy się w Szanghaju czy Hongkongu, już po zrujnowaniu sir Morgana. Wtedy może będziemy mogli przejść na ty, co? Teraz Malcolm obserwował Dmitriego, coraz bardziej podekscytowany. Tyle dobrego się ostatnio dzieje. - No i co powiesz, stary? - zaatakował Syborodina. - Czy Jeff Cooper gotów jest sprzedać, a ty masz niezbędne pełnomocnictwa, by to załatwić? - Tak, mam jego pełnomocnictwo, ale... - Żadne "ale". Upoważnienie jest na piśmie? - Na piśmie i on może sprzedać połowę akcji, właśnie z tym pewnym "ale". Po odpowiedniej cenie: szesnaście pięćdziesiąt za akcję. - Dyrdymały, to się ma nijak do ceny właściwej. Tu właśnie wychodzi na jaw podejście twojego szamana. Daję trzynaście dwadzieścia i ani centa więcej. Możemy napisać list intencyjny z dzisiejszą datą. Czterdzieści tysięcy akcji. Dmitri wybałuszył na niego oczy, lecz szybko się otrząsnął. Czterdzieści tysięcy - właśnie tyle zaoferowano. Cena była niska, ale Morgan Brock, któremu zaproponował te akcje, dawał dwanaście osiemdziesiąt. Nędzne grosze, ze spłatą w ciągu roku, przez co oferta była nie do strawienia, nawet jeśli znalezienie nabywcy na tak duży pakiet akcji wydawało się niemożliwe. Do diabła, skąd Malc zdobył tę informację? - Trzynaście dwadzieścia to nawet w przybliżeniu nie oddaje właściwej ceny. - Trzynaście dwadzieścia to cena na dzisiaj. Jutro zaproponuję trzynaście dziesięć, w środę wycofam ofertę. Gornt mówił mu, że Cooper musi sprzedać szybko, by zainwestować 169 w nowe przedsięwzięcie w Ameryce: budowę okrętów o kadłubach obitych stalowymi blachami - dla obydwu flot. - Mam mnóstwo czasu, a stary Jeff go nie ma - dodał Struan. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tylko to, że ja mam czas, a on nie. Podobnie jak floty... i unijna, i konfederacka - dodał uprzejmie. - Wojna przecież toczy się ze znacznymi stratami dla obu stron. - Niech twoi szpiedzy utoną w gównie - oświadczył Dmitri. - Nie sprzedaję. Piętnaście dwadzieścia. - Marzyciel. Trzynaście dwadzieścia i daję ci kwit na nasz bank w Bostonie z poleceniem natychmiastowej wypłaty w złocie. Dmitri otworzył usta, lecz McFay szybko wtrącił: - Tai-panie, może warto rozważyć... - Otrzymanie aprobaty z Hongkongu - dokończył Malcolm. - Słuchaj, Jamie, skończyliśmy z tym i tymi bzdurami raz na zawsze. - Mówił równym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Racja? - Tak, przepraszam, masz rację. - Cóż, Dmitri, tak czy nie? - spytał spokojnie Malcolm. Dmitri popatrzył na niego z nowym respektem. Natychmiastowa wypłata była dla niego czynnikiem decydującym. - Umowa stoi. Wyciągnął dłoń, którą Malcolm potrząsnął. - Wypiszę dokument dziś po południu i przygotuję go do podpisania na piątą, dobrze? - Dobrze. Dziękuję, żeście mnie odwiedzili. Dmitri, jesteś zawsze mile widzianym gościem. Kolację mamy o ósmej trzydzieści. Po wyjściu Dmitriego McFay nie mógł wystać spokojnie. - To masa pieniędzy. - Dokładnie mówiąc pięćset dwadzieścia osiem tysięcy dolarów. Ale Colt dostał nowe zamówienie na sto tysięcy karabinów o zupełnie nowej konstrukcji. Zanim nasz list kredytowy zostanie zrealizowany, wartość ich akcji podwoi się, tak więc właśnie zarobiliśmy pół miliona dolarów. - Skąd możesz być pewien? - Jestem pewien. - Podpiszesz zobowiązanie wypłaty? - Tak. Jeśli stwierdzisz, że nie mogę, ponieważ nie mam kompetencji z powodu tego, co moja matka powiedziała lub nie powiedziała, nie zwrócę na to żadnej uwagi. I tak podpiszę. - Malcolm zapalił cygaro i mówił dalej: - Jeśli nie będą tego honorować, odbije się to rykoszetem i zrujnuje Struanów jak nic dotychczas w naszej historii. Jestem tai-panem, czy podoba się to czy nie, dopóki nie zrezygnuję albo nie umrę. To, co ona mówi, nie ma znaczenia. Obserwowali, jak kółko dymu podnosi się i znika, a potem McFay po- 170 woli skinął głową. Jego obawy rozwiały się, gdyż Malcolm demonstrował dziwną pewność siebie i siłę przekonywania, jakich jeszcze nigdy u niego nie widział. - Wiesz, co robisz, prawda? - Wiem o wielu rzeczach, których nie wiedziałem, gdy tu przyjechałem. - Oczy Malcolma zabłysły. - Na przykład, jeśli dalej upierasz się, by opuścić firmę... Słuchaj, Janiie, wiem, że w głębi duszy już się zdecydowałeś i dlaczego właściwie nie miałbyś tego zrobić? Traktowano cię podle, a i ja sam nie zachowywałem się nadzwyczajnie, co prawda teraz to minęło, niemniej na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Postanowiłeś już, prawda? - Tak. - McFay przełknął ślinę, rozbrojony. - Mam zamiar opuścić firmę, lecz nie wcześniej nim tutejsze interesy Struanów obrócą się na lepsze. To jeszcze jakieś sześć miesięcy. Chyba że ona mnie przedtem wyrzuci. Jezu, nie chcę odchodzić, ale muszę. - Przyjąłeś niezwykle moralny punkt widzenia - zaśmiał się Malcolm. - Trudno by było tak powiedzieć - McFay roześmiał się również. - Raczej zwariowany. - Nie, też tak bym postąpił. Jestem przekonany, że osiągniesz olbrzymi sukces, i to na tyle silnie, że sto tysięcy z dolarów, które właśnie zarobiłem... ja je zarobiłem, Jamie, nikt inny... zainwestuję w McFay Trading. W zamian za... - miał zamiar powiedzieć za czterdzieści dziewięć procent udziałów, lecz zmienił to, by McFay mógł zachować twarz. Zasługujesz na to, przyjacielu, pomyślał, nigdy nie zapomnę tej poczty, za którą mogliby cię powiesić... bo że sir William by nas złapał, też jestem co do tego przekonany. - Za sześćdziesiąt procent udziałów? - Dwadzieścia pięć - odparł McFay zupełnie odruchowo. - Pięćdziesiąt pięć? - Trzydzieści pięć. - Czterdzieści dziewięć procent. - Stoi, choć jest pewne "ale". Zaśmieli się obydwaj. - Czyli pod warunkiem, że wartość akcji się podwoi - Malcolm sformułował głośno myśl McFaya. - A jeśli nie, to wymyślę jakiś inny sposób - dodał. McFay obserwował go przez dłuższą chwilę, pogrążony w myślach, układających się w pytania bez odpowiedzi. Co sprawiło, że Malcolm się zmienił? Niebiański? Sprawa z pocztą? Pojedynek? Z pewnością nie. Dlaczego chce się zobaczyć z admirałem? Dlaczego lubi tego Gornta, który jeśli się znam na tym choć trochę, jest po prostu kombinatorem? I dlaczego palnąłem, że owszem, mam zamiar odejść, zanim sam zyskałem tego pewność? Podjąłem nagle decyzję, nad którą się zastanawiałem od miesięcy - zaryzykować, zanim umrę. Zobaczył, że Malcolm, słaby na ciele, 171 a jednak spokojny i silny, obserwuje go. Odpowiedział mu uśmiechem, ciesząc się, że żyje. - Wiesz, jestem przekonany, że wymyślisz. Angelique odbywała przedobiednią sjestę. Na kominku wesoło płonęły węgle. Zaciągnięto story w ochronie przed wiatrem, a dziewczyna zwinęła się w kłębek pod puchową kołdrą i jedwabnym prześcieradłem. Jedną dłoń położyła wygodnie między nogami, tak jak nauczyła ją Colette jeszcze w klasztorze, gdzie często ukradkiem wchodziły do jednego łóżka, gdy zakonnice wyszły już z sypialni i chrapały w swoich zasłoniętych niszach. Dziewczęta pieściły się i całowały, szeptały i chichotały pod nakryciami. Dzieliły się sekretami, marzeniami i planami. Udawały, że są dorosłymi kochankami, tak jak to było opisane w romantycznych, lecz zakazanych broszurach, które przemycały pokojówki. Uczennice przekazywały sobie te teksty - upiększające rzeczywistość, zabawne i nieszkodliwe. Myślała o Paryżu i o cudownej przyszłości, jaką ma przed sobą. Widziała Malcolma - był obok, zadowolony, lub w kantorze Struanów, mieszczącym się obecnie w Paryżu; Struan bogaty i wysoki; wszystkie jego dolegliwości - to już tylko wspomnienia; całe zło, które ją spotkało, znikło z pamięci; syn - niemowlak w pokoju dziecinnym w ich zamku, pod opieką nianiek i pokojówek; jej ciało znowu silne i kształtne jak teraz; poród przeszedł lekko. A potem wraz z Colette wizytowałyby bajecznie dochodową fabrykę jedwabi należącą do Struanów. Właśnie ona namówiła firmę na zbudowanie tej fabryki, kiedy już tak wiele dowiedziała się o hodowli jedwabników. Przed chwilą napisała list. Och, Colette, te małe robaczki są nadzwyczajne, jedzą liście morwowe, a potem suszysz kokony i rozwijasz jedwab... Nigdy nie sądziłam, że tak mnie to zainteresuje. Moim tajemnym informatorem jest Yargas. Przemycił sprzedawcę jedwabiu, by mi pokazał kilka kokonów, lecz muszę być ostrożna - zaczęłam rozmawiać o swym pomyśle na temat fabryki z Malcolmem i Jamiem, a oni tylko się śmieli. Malcolm powiedział, że nie powinnam być tak głupiutka, wytwarzanie jedwabiu to zajęcie wysoce skomplikowane (tak jakbym o tym nie wiedziała) i lepiej, bym nie zaprzątała sobie główki interesami. Jestem pewna, że oni chcą, byśmy były jak te kokony, żeby nas używać albo nadużywać wedle swego kaprysu, i tyle. Colette, przyślij mi wszelkie książki o jedwabiu, jakie zdołasz znaleźć... Jak cudownie byłoby mieć swój własny kantor i pieniądze, myślała. Mieszkalibyśmy w Paryżu i odwiedzali Londyn, od czasu do czasu Hongkong, wydawali kolacje, wieczorki i wystawne bale dla mego Księcia z Bajki i jego przyjaciół... 172 Spojrzała na biurko, na dopiero co zapieczętowany list do Colette, ż którą podzieliła się, przynajmniej częściowo, swoimi sekretami: Ten Edward Górni staje się prawdziwym przyjacielem, czarującym i uważnym, nie taki jak Andre. Jestem przekonana, droga Colette, że zostanie przyjacielem na całe życie, gdyż mój kochany Malcolm też chyba lubi jego towarzystwo. Czy to nie dziwne -przecież Edward pracuje dla tych okropnych Brocków, o których ci opowiadałam, i dla Norberta Greyfortha. Ten z każdym dniem ma bardziej jadowite spojrzenie, godne złego czarownika, którym rzeczywiście jest! Dzisiaj wydajemy następne naprawdę duże przyjęcie. Wszyscy przyjdą. Andre będzie grał, Edward jest doskonałym tancerzem, lekkim jak motyl... Nie napisała o tym, że gdy tańczyli ostatnim razem na kolacji wydanej przez sir Williama, trzymał jej dłoń niebezpiecznie poufale, wymownie ją ściskając. Raz nawet zgiął mały palec i dotknął wnętrza jej dłoni, przemawiając językiem kochanków, pragnę cię w łóżku, tak czy nie, a raczej kiedy, nie mów, że nie! Wycofała rękę chłodno i stanowczo. Nie rzekł nic, w jego oczach był uśmiech, a ona wiedziała, że on rozumie: nie jest naprawdę zagniewana, a jedynie niedostępna, zaręczona. Nie gniewała się też poważnie na Andre. Kilka dni temu spotkali się przypadkowo w Przedstawicielstwie Francuskim. - Dobrze wyglądasz, Angelique. Cieszę się, że cię widzę. Czy mogę z tobą zamienić słowo na osobności? Powiedziała, że oczywiście, a gdy znaleźli się sami, oznajmił, że sprawa dotyczy pieniędzy, które jej pożyczył. - Jestem w tarapatach. Proszę, czy mogłabyś mi je zwrócić? - Ale sądziłam, że... że ta druga transakcja to pokryła. Serce zamarło jej na chwilę, gdy wspomniała podstęp ze zgubionymi kolczykami. - Przykro mi, nie... Nie pokryła. Opłacono tym poradę rhama-san i lekarstwo. Krew napłynęła jej nagle do twarzy. - Uzgodniliśmy, że nigdy o tym nie wspomnimy... o tej sprawie. Zapomniałeś? - rzekła cicho. Czuła pokusę, by zacząć na niego krzyczeć za złamanie ich uroczystej umowy. - To się nigdy nie zdarzyło, nie zdarzyło, tak właśnie uzgodniliśmy! To był jedynie zły sen! - Zgadzam się, że tamto nigdy się nie zdarzyło, ale to ty wspomniałaś o transakcji, Angelique, ja tego nie poruszyłem, mówiłem tylko o pieniądzach. Przepraszam, lecz sprawy pieniężne mnie ponaglają. - Jego twarz stała się zimna. Angelique w porę zdławiła gniew, klnąc w duchu Andre, że naruszył jej . 173 spokój. Wmówiła już sobie, że nic się nigdy nie stało - i tylko jeden człowiek mógł podać to w wątpliwość. Nic się nie wydarzyło. Taka była prawda. Jeśli nie liczyć właśnie jego. - Co do pieniędzy, drogi przyjacielu, zwrócę je, jak tylko będę mogła. Jak wiesz, Malcolm nie daje mi gotówki, pozwala tylko podpisywać bony. - Więc może lepiej zaaranżujmy następną "zgubę"? - Nie - rzekła wtedy przesłodzonym głosem i położyła mu dłoń na ręce, by ułagodzić wybuch gniewu. - To nie jest dobry pomysł. - Choć prawie zupełnie wyrzuciła z mózgu cały ten problem, to jednak niekiedy do niej wracał, zwłaszcza w nocy; miała świadomość, że popełniła straszny błąd. - Może zdołam obmyślić inny sposób. - Potrzebne mi są teraz, najpóźniej w środę. Wybacz. - Spróbuję, naprawdę się postaram. I postarała się. Wczoraj spotkała Henriego Seratarda i ze łzami w oczach błagała, mówiąc, że potrzebuje pieniędzy na niespodziankę dla Malcolma, że zawsze będzie jego dłużniczką i podpisała następny kawałek papieru, ofiarując jako zabezpieczenie pierścionek z brylantem. Przezornie pożyczyła dwukrotnie więcej, niż była winna. Dziś rano spłaciła Andre. Dziękował jej i dziękował. Nie ma powodów, by się na niego gniewać. Jest moim dobrym i zaufanym przyjacielem i pożyczyłam od niego pieniądze. Na co ich potrzebowałam? Nie pamiętam. Sans faire rien, jeden dług spłacony. Połowę pozostałej sumy zaniosła McFayowi. - Jamie, czy mógłbyś to posłać w moim imieniu dla mej najdroższej ciotki w Paryżu? Żyje biednie, mój kochany wuj tak samo - oświadczyła zadowolona, że w końcu może im pomóc. A jeszcze bardziej zadowolona, że tak jak się spodziewała, McFay powiedział wszystko Malcolmowi. - Och, pożyczyłam od monsieur Seratarda, kochanie - odparła, gdy Malcolm ją o to spytał. - Nie chciałam cię prosić o pieniądze, a nie mogłam im wysłać bonu. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, ale dałam biżuterię jako zabezpieczenie. Zbeształ ją, oświadczył, że zajmie się jej długiem u Seratarda, że u Jamiego będzie miała fundusz obrotowy o wartości stu gwinei, z którego będzie mogła brać, jeśli zapragnie, po prostu niech zostawi mu notatkę, na co to poszło. I że on podwoi sumę, którą chciała wysłać. Wszystko staje się łatwe, jeśli używasz inteligencji. Zalało ją ciepło na wspomnienie, jak dziękowała mu za jego dobroć, jak całowała go czule i jak on na to zareagował. Właściwie chciałaby posunąć się dalej, znacznie dalej. Popatrzyła na swe palce - gładkie, zręczne, zmysłowe. Sprawiały jej przyjemność. Zamknęła oczy i na chwilę przeniosła się myślami do tamtych czasów z Colette. Jak zawsze na pierwszym planie w jej mózgu pojawił się on; wyraźny, prawie żywy, i równocześnie szczegóły ich ostatniego razu, tego razu, gdy rozmyślnie była rozpustna i zrobiła wszystko, co w marzeniach 174 uważała za możliwe - by ocalić życie. Nie zdawała sobie sprawy, że to sprawi jej przyjemność taką samą jak i jemu. Najdroższa Błogosławiona Matko, jakie mam szczęście, że mogę rozmawiać bezpośrednio z Tobą, otwarcie, i nie muszę korzystać z pośrednictwa tego strasznego ojca Leo. Obydwie wiemy, że tamto wszystko było tylko po to, bym ocaliła życie - to przecież prawda? Ale jest też prawdą, niech to zostanie między nami kobietami, że jakoś musimy się pozbyć razem i jego, i wspomnień o tych dwóch nocach, i o tamtej ekstazie, zanim doprowadzi mnie to do szaleństwa. Raiko była zirytowana. - Furansu-san, przyjmę tę częściową zapłatę, ale nasza umowa bardzo wyraźnie określała warunki, tak mi przykro. - Wiem o tym. - Andre czuł chorobliwy wstręt do zaciągania długów. A już na pewno miał fobię przed zaciąganiem długów u Raiko. Konieczność sprostania spłatom przyprawiała go o nocne koszmary, a poza tym Hinode była całkowicie we władzy Raiko i wiedział, że jeśli nie zastosuje się do jej warunków, mama-san bez wahania zakończy ten związek. A wtedy popełniłby samobójstwo. - Wkrótce będę w stanie dać wielką zapłatę. Kolczyki. - Ach, rzeczywiście? To wspaniale. - Uśmiechnęła się. - Przypuszczam, że Hinode wciąż się panu podoba, dalej jest pan z niej zadowolony? Zmartwienia opuściły go na jedną błogosławioną chwilę. - Ona... wszystko, o czym marzyłem. Więcej. Uśmiechnęła się do niego dziwnie. - Niemądrze okazywać taką szczerość, mój przyjacielu. Gallijskie wzruszenie ramion. - Czynisz mi największą w mym życiu przysługę. Nie wiem, jak ci dziękować. Zmrużone oczy w jej okrągłej twarzy napuchły od picia, choć dopiero zmierzchało. Miała dobry makijaż i drogie kimono. Mimo wieczornego chłodu jej pokoje były ciepłe, a gospoda zapraszała. - Słyszałam, że twoja księżniczka gai-jin jest zdrowa jak nigdy. - Tak. - Przez chwilę Andre myślał o niej i o otaczającej ją zawsze aurze zmysłowości. - Myślę, że byłaby z niej dobra Nocna Dama. Raiko przechyliła głowę na bok, niezdolna oprzeć się pokusie, by potraktować tę uwagę serio. - To by mnie interesowało. Mogłabym uzyskać dla niej najlepsze ceny. Najlepsze! Wielu w Edo nieźle by zapłaciło, żeby spróbować tak dużej osoby. Znam pewnego handlarza ryżu, bardzo bogatego i bardzo starego, nie wymagałoby to od niej wielkiej pracy, by go zaspokoić. A on zapłaciłby olbrzymie pieniądze za zbadanie takich Jadeitowych Wrót. I można by jej pokazać, jak łatwo znowu stać się dziewicą, "e? 175 - Może kiedyś jej o tym powiem - roześmiał się. - Dobrze. Najlepsza cena i tajemnica. Handlarz ryżem... liii, ten dopiero by zapłacił. Nie ma żadnych innych objawów? - Objawów? Jakich objawów? - Lekarstwo wywołuje różne skutki u różnych dam - rzekła Raiko. - Czasami powoduje, że są bardziej... bardziej namiętne i trudniejsze do zaspokojenia. Czasami zwiększa ono szansę zajścia w ciążę, czasami niszczy tę szansę. Dziwne, we? - Nie powiedziałaś mi o tym. - Rozbawienie go opuściło. - Czy to by zrobiło jakąkolwiek różnicę? Po chwili milczenia potrząsnął głową. - Proszę mi wybaczyć - pociągnęła głęboki łyk - że rozmawiam o pieniądzach, lecz za złotego obana nie można już kupić tego, co powinno być dostępne za złotego obana. Nasi oficjele zdeprecjonowali naszą walutę i śmierdzą jak ośmiodniowa ryba zmieszana ze świeżą psią kupą! - To prawda - przyznał. Nie rozumiał wielu słów, lecz pojął to o oficjelach i starej rybie i czuł podobny niesmak. Seratard odmówił mu wypłacenia zaliczki na poczet pensji, zasłaniając się szczupłością funduszów przedstawicielstwa. - Ależ Henri, ja tylko proszę o to, co i tak musisz mi dać w ciągu roku. To ledwie kilka sztuk złota, Henri. Czyż nie jestem twoim najcenniejszym pomocnikiem? - Oczywiście, że jesteś, drogi Andre, ale pusty dzban nie daje wina, jedynie ból głowy! Próbował jeszcze przekonywać, bez rezultatu. Zostały mu więc tylko dwa źródła. Angelique lub ta właśnie mama-san. - Raiko, ty bardzo sprytna, pomyśl. Musi być jakiś sposób, obydwoje zwiększymy zwykłe pieniądze, net Co możemy sprzedać? Spojrzała na stół, by się opanować, by nie zdradził jej wyraz twarzy. - Sake? - spytała i nalała do czarek. Na jego cześć sake było zimne. Raiko miała oczy jak szparki i zastanawiała się, do jakiego stopnia ma mu ufać. Do tego stopnia, do jakiego kot wierzy zapędzonej w kąt myszy. - Informacja ma swą cenę, nel - powiedziała bardzo rzeczowym tonem. Udał zdziwienie, ciesząc się, że tak łatwo schwyciła przynętę. Zbyt łatwo? Chyba nie. Gdyby ją złapali bakufu, a jego dopadli właśni zwierzchnicy, kara byłaby ta sama - śmierć w męczarniach. Sir William zapłaciłby porządnie za właściwą informację, ale Henri nie. Niech obaj smażą się w piekle! - Raiko-san, co się dzieje w Edo? - Bardziej konkretnie, co tutaj się dzieje? - spytała natychmiast, rozpoczynając negocjacje. - Wojna, co? To straszne! Każdego dnia coraz więcej żołnierzy ćwiczy na strzelnicach, coraz częściej grzmią armaty na ćwiczeniach i straszą moje damy. 176 - Przepraszam, mów wolniej, proszę. - Ach, przepraszam. Raiko zwolniła. Opowiadała, jaki strach wyczuwa się w Yoshiwarze, malowała ciekawy obraz miejscowych stosunków, lecz Andre wszystko to już wiedział. Więc przekazał jej takie rzeczy o armii i flocie, co do których był pewien, że są jej również znane. Pili w milczeniu. - Sądzę, że pewni urzędnicy - odezwała się cicho po chwili milczenia Raiko - zapłaciliby wiele, by się dowiedzieć, co planuje przywódca gai-jinów i kiedy chce to zrobić. - Tak. - Skinął głową. - Także myślę, że nasz przywódca płaci dużo wiedzieć, jakie Nippon siły samurajskie, gdzie, kto dowodzi, o tym tairo, który przysyła niegrzeczne wiadomości. Uśmiechnęła się promiennie i podniosła swoją czarkę z cienkiej porcelany. - Za nową współpracę. Dużo pieniędzy za odrobinę rozmowy. Wypił do niej. - Trochę rozmowy, tak, ale musi to być ważne trochę i naprawdę trochę za prawdziwe pieniądze. - liii - rzekła, udając szok. - Czyż jestem trzeciorzędną dziwką bez mózgu? Bez czci? Nic nie rozumiejącą? Nie mającą powiązań, nie... -jednak nie była w stanie tak dłużej ciągnąć i zachichotała. - Rozumiemy się wzajemnie doskonale. Jutro przyjdzie pan do mnie w południe. Teraz niech pan sobie idzie na spotkanie ze śliczną Hinode. Niech się pan nią cieszy, niech się pan cieszy życiem, dopóki jeszcze je zachowujemy. - Dziękuję. Ale nie teraz. Proszę, powiedz, przybędę później. - Uśmiechnął się z sympatią do Raiko. - Ale ty, Raiko? - Nie mam Hinode, do której mogłabym pójść albo pisać dla niej wiersze, która wprawiałaby mnie w ekstazę. Kiedyś było inaczej, teraz jestem rozsąd-niejsza. Lubię sake, lubię robić pieniądze; robić pieniądze i pić sake. Odejdź teraz - powiedziała śmiejąc się twardo - ale wracaj jutro. W południe. Odszedł, a ona kazała swym pokojówkom, by przyniosły więcej wina, lecz tym razem gorącego, i by jej nie przeszkadzały. Gdy zobaczyła ten przyjazny wyraz na twarzy Francuza podbarwiony głęboką namiętnością do Hinode, poczuła, jak ogarnia ją smutek, i właśnie dlatego go odprawiła. Nie mogła znieść świadków swego podłego samopoczucia i swych bezsilnych łez, które same płynęły. Nie mogła też opanować żalu, a jednocześnie w duszy pogardzała tą słabością, tą szaloną tęsknotą za młodością, za tą dziewczyną, którą wtedy była, a która znikła tak niedawno temu i nigdy nie miała powrócić. To nie fair, to nie fair, jęczała, wznosząc czarkę. Nie jestem tą starą wiedźmą, którą widzę w lustrze, jestem sobą, Piękną Raiko, Kurtyzaną Drugiej Rangi, tak, tak, tak. 12 - Oii-jin ex. O 177 - A, Otami-sama - rzekł shoya - dobry wieczór, proszę, niech pan siada, herbaty, sake? Przepraszam, że pana niepokoję, ale właśnie dostałem wiadomość od swych szefów. Herbaty? Hiraga zajął poduszkę naprzeciw, powściągnął niecierpliwość i przyjął obowiązkową czarkę napoju. - Jak się pan ma? - zapytał uprzejmie. Gdyby mógł wybierać rytm swego serca, wybrałby wolniejszy. - Jestem zmartwiony, Otami-sama. Zdaje się, że gai-jinowie są tym razem bardziej zdecydowani. Dają się zauważyć ruchy wojska, na wielu okrętach czyści się broń, krążą rozliczne pogłoski, że płyną tutaj następne statki. Może słyszał pan coś o tym od swego gai-jina Tairy? Hiraga zamyślił się. Gdy nadeszło ultimatum od tairo Anjo, cały personel przedstawicielstwa, z Tyrerem włącznie, ogarnęła jakaś gorączka. Sir William ryczał bardziej niż zwykle. Tłumacz Johann zamykał się na całe godziny, przepisywał listy do bakufu i tylko czasami prosił Hiragę, by wygładził jakieś zdanie. - Łatwiej, jesri widzę rist, Taira-sama - mówił zawsze, chcąc wiedzieć, co wysyłają. - Tak, dobrze, ale w tej chwili, to sformułowanie... - odpowiadał zawsze Taira, wyraźnie zmieszany, i Hiragę coraz bardziej to niepokoiło. Widocznie nie ufali mu tak jak przedtem, a przecież pracował dzień i noc, by nauczyć się ich języka, i przekazywał im wszelakiego rodzaju informacje. Godne pogardy psy gai-jiny. Obawiał się, że w każdej chwili sir William może kazać mu się wynieść. Afisz z jego podobizną nadal wisiał na widocznym miejscu w samurajskiej wartowni, wrogie patrole wymuszaczy wciąż sprawdzały wszystkich Japończyków wchodzących do Osiedla i stamtąd wychodzących. Patrole wymuszaczy powinny zostać skasowane. Gai-jinowie są takimi bałwanami - gdybym dysponował ich potęgą morską, nie dopuściłbym tutaj wrogiej straży ani na ligę. To idiotyzm ze strony Anjo, że rozsierdzą ich swymi podłymi manierami i butą, w czasie gdy stacjonuje tu ich flota. Rada Starszych oszalała! - Urzędnicy gai-jinów mówią mi o wielu rzeczach, shoya - rzekł, jakby obawiając się, że ktoś może go podsłuchać. - Na szczęście zostałem dopuszczony do ich wewnętrznych sekretów. Bardzo możliwe, że zdołam cię zawiadomić, jeśli będzie ci groziło jakieś niebezpieczeństwo. Tymczasem poradziłem im, by nie zakłócali spokoju ani tobie, ani wiosce. Shoya w podzięce kilkakrotnie skłonił się do tatami. - Nadeszły okropne czasy, wojna jest straszna i znowu mają nam zwiększyć podatki. Dobrze, myślał Hiraga z bolącą głową, możecie sobie na nie pozwolić, przez to ani ty, ani ktokolwiek z Gyokoyamy nie będzie jadł mniej lub pił mniej, a wasze żony i kobiety nie zaczną przywdziewać skromniejszych strojów. Koszty poniosą wasi klienci. Pasożyty! Już w tej chwili łamiecie stare 178 prawa zabraniające ekstrawagancji; pozwalacie waszym kobietom, by ubierały się w zakazane kolory, na przykład czerwony, stosujecie go w spodnich kimonach i w strojach domowych. A głupi bakufu tego nie egzekwują. Gdy dojdziemy do władzy, nastanie dzień zapłaty. Nuże, stary durniu, przechodź do rzeczy. Nie mogę zmarnować całego wieczora, a nie mam zamiaru tracić twarzy pytając cię wprost; chcę jeszcze dzisiaj coś przestudiować i zabrać się do następnej książki. - Może mógłbym dopilnować twoich interesów - powiedział zgryźliwie. Znowu shoya mu podziękował. - Otrzymałem wiadomość dotyczącą dziewczyny, o którą pan pytał. Cztery dni temu, tuż przed świtem, jaśnie pan Yoshi opuścił potajemnie Kioto z małą eskortą, sam przebrany za żołnierza. Ona też pojechała. W grupie znajdo... czy dobrze się pan czuje, Otami-sama? - Tak, proszę cię, mów dalej - popędzał go Hiraga - mów dalej, shoya. - Już mówię. W tej grupie jechała konno również kurtyzana Koiko i dziewczyna, która jest jej nową maiko... - Kim? - wydyszał Hiraga. Imię "Koiko" i wszystko, co się z nim wiązało, dudniło mu w mózgu. - Proszę, czy mogę dać panu trochę herbaty lub sake? - spytał shoya, widząc, jakie wrażenie wywierają jego wiadomości. - Albo gorący ręcznik, albo każę przynieść tro... - Nie, mów dalej - rzekł Hiraga. Głos miał gardłowy. - Niewiele już pozostało. Jak pan wie, dama Koiko jest najsłynniejszą kurtyzaną w Edo i obecnie towarzyszką jaśnie pana Yoshiego. Dziewczynę posłano do niej dziesięć dni temu. - Kto ją posłał? - Tego jeszcze nie wiemy, Otami-sama - odparł shoya, zachowując tę informację na inną okazję. - Wydaje się, że dama Koiko zaakceptowała dziewczynę jako maiko, po tym jak jaśnie pan Yoshi przeprowadził z nią wywiad i wyraził zgodę. W grupie nie ma innych kobiet. Dziewczyna nazywa się Sumomo Fujahito. Nie może być pomyłki, chciał krzyknąć Hiraga, to pseudonim, który nadał jej Katsumata. Więc wysłał ją do tego gniazda szerszeni, ale dlaczego? - Którędy jedzie jaśnie pan Yoshi? - Towarzyszy mu czterdziestu samurajów, wszyscy na koniach, ale bez proporców, sam jaśnie pan Yoshi, jak mówiłem, w przebraniu. Wymknęli się z Kioto tuż przed świtem, trzy dni temu, i forsownym marszem podążyli Tokaido. Najprawdopodobniej do Edo, jak sądzą moi szefowie. Shoya skrył zdziwienie, widząc gwałtowną zmianę na twarzy młodego mężczyzny. - Forsowny marsz, powiadasz? Kiedy mogą dotrzeć do Kanagawy? Za jakieś dziesięć czy dwanaście dni? - Ach, tak, prawdopodobnie ma pan rację, choć podróż z dwiema 179 kobietami... zgodnie z moją informacją obydwie jadą wierzchem. Och, już o tym wspominałem. A, byłbym zapomniał, jaśnie pan Yoshi jest przebrany za zwykłego ashigaru. Tak, przypuszczam, że to możliwe, by dotarli do Kanagawy w tym terminie. Kanagawa była ostatnim przystankiem przed Edo. Hiraga, oszołomiony, przełknął jeszcze trochę sake, prawie nie czując smaku, pozwolił nalać sobie następną czarkę, podziękował shoyi za informacje, oświadczył, że spotkają się jutro, i poszedł do chaty we wsi, którą dzielił z Akimoto. Na zewnątrz, na wiejskich uliczkach panował spokój. Sklepy zamykano, gdyż zapadał zmierzch. Ciepłe światła za ekranami shóji nadawały domom i chatom przytulny wygląd. Hiraga, znużony, wciąż pod wrażeniem otrzymanych informacji, zdjął cylinder i przeczesał dłonią włosy, drapiąc się w głowę. Nie przyzwyczaił się jeszcze całkowicie do swej europejskiej fryzury. Ostatnio prawie nie uskarżał się na niewygodne początkowo spodnie i surdut - przeciwnie, odpowiadały mu, gdyż chroniły przed zimowym chłodem. Ponieważ energiczne drapanie nie zmniejszyło bólu głowy, usiadł na pobliskiej ławce - kucanie w obcisłych spodniach sprawiało mu zbyt wiele trudności - i zagapił się w niebo. Koiko! Pamiętał te dwa razy, kiedy z nią był. Raz wieczorem, raz w nocy. liii, obie wizyty dużo go kosztowały, bardzo dużo, ale były tego warte. Katsumata przepowiedział mu wtedy, że u żadnej kobiety nie spotka takiej skóry ani tak jedwabistych włosów, ani takiego zapachu, ani tak miłego, subtelnego uśmiechu w oczach, ani nie doświadczy tego ostatecznego, gwałtownego ciepła, które rodzi pragnienie śmierci, skoro doznawało się aż takiej radości. - Ach, Hirago, umrzeć właśnie wtedy - mówił Katsumata - w takim apogeum, by zanieść to ze sobą do innego świata, jeśli istnieje tamten świat, to byłby ideał. A jeśli nie ma tamtego świata, mieć pewność, że skacząc w nicość doświadczyłeś tego, co najlepsze, umrzeć w zenicie. Czyż to nie jest pełnia życia? - To prawda, ale co za marnotrawstwo. Po co ją szkolić dla Yoshiego? - Ponieważ jest on jedną z kluczowych postaci dla sonno-jbi. Za lub przeciw. A ona jest prawdopodobnie jedyną osobą, która mogłaby go usidlić i w ten sposób pchnąć go na naszą stronę lub wysłać w zaświaty. To nasza tajemnica, twoja i moja. Oczywiście Yoshi, bez względu jak sprawy się ułożą, umrze w wyznaczonym przez nas czasie. Czy Katsumata posłał Sumomo, by była sztyletem zabójcy? Czy też może by strzegła Koiko przed zdrajcami, czy może by chroniła Yoshiego przed zabójcami z jego otoczenia? Tyle pytań, tak wiele bez odpowiedzi. Wstał i poszedł dalej. Głowa bolała go strasznie. Jutro Akimoto wybierał się z Tairą na okręt wojenny. Hiraga poprosił, aby też mógł pójść, lecz mu odmówiono. 180 - Tak mi przykro - oświadczył Tyrer. - Sir William powiada, że ten twój przyjaciel, pan Saito, może iść, ale tylko on. Oczywiście bez broni. Jak rozumiem, jego rodzina to najwięksi budowniczowie okrętów w Shi-monoseki, tak? - Tak, Taira-sama. Rodzina jego ojca. - Ale samurajowie nie mogą zajmować się biznesem. - To prawda, Taira-sama - odpowiedział szybko. Ten gai-jin był zbyt bystrym uczniem. Hiraga starał się nadać kłamstwu pozory prawdopodobieństwa: - Are wiere rodzin samurajskich układa się z richwiarze i budowniczy łodzi, by robiri robotę, nel Ten człowiek z ważna rodzina morska. Tydzień temu opowiedział tę właśnie bajeczkę podczas jednego z nie kończących się spotkań z sir Williamem, na których stał i odpowiadał na pytania, sam dowiadując się w zamian niewiele. - Nazywa się Saito, sir W'ram, rodzina bogata, odwiedza tutaj, chce widzieć statki wierka Marynarka Brytyjska, słuchał wierkie historie o wierka Marynarka Brytyjska. Może wy i on możecie razem robić, możecie wierka fabryka buduje statki. Nie było to całkowite kłamstwo. Przodkowie Akimoto mieszkali od pokoleń w wiosce rybackiej - jedna z trzech tamtejszych rodzin ashigaru - działali jako rodzaj policji w służbie ojca Hiragi, głowy pobliskiej rodziny hirazamu-rajów, też noszącej ten stopień od pokoleń. Sam Akimoto zawsze się interesował morzem i statkami. Ojciec Hiragi załatwił mu naukę w szkole samurajów Chóshu. Rozkazał, by Akimoto dowiedział się jak najwięcej od holenderskiego marynarza, który był tam sensei, gdyż wkrótce daimyo Ogama będzie potrzebował kapitanów statków i dowódców floty. - liii, kuzynie - rzekł Akimoto przedwczoraj - nie mogę uwierzyć, że ich namówiłeś, by pozwolili mi poznać tajemnice wojskowe. Hiraga westchnął. Zauważył wcześniej, że wszystko, co miało coś wspólnego z "interesami", natychmiast zyskiwało uwagę gai-jinów. Poezja - wcale; kaligrafia - ani, ani; kucie mieczy - trochę; polityka - owszem, lecz tylko jeśli miała wpływ na handel. Za to każda okazja, by zrobić coś, co można z zyskiem sprzedać - wszystko jedno co: statek, armatę, filiżankę, nóż czy belę jedwabiu - okazywała się natychmiast dobra. Jeszcze gorsi od bogatych handlarzy! Żywią się pieniędzmi. Ostatniej nocy Akimoto upił się trochę - rzadkie wydarzenie - i zaczął chaotycznie gadać o pieniądzach, o gai-jinach i o kontaktach z nimi. - Masz rację, Hirago, to jedna z ich tajemnic: kult pieniądza. Jak sprytnie z twej strony, żeś to tak szybko wywąchał! Spójrz na tego psa shoyę! Patrz, jak nadstawia uszu, gdy tylko przekazujesz mu to, co Taira lub ten drugi pies gai-jin opowiadali ci wesolutko o swych brudnych metodach robienia interesów i o wszelkich sposobach wyciskania pieniędzy z innych. Nazywają to zyskiem, tak jakby "zysk" był słowem przyzwoitym, a karmią się sobą nawzajem niby wszy. Kiedy mówisz o pieniądzach, ta stara rybia 181 głowa, shoya, wynosi ci przecież swe najlepsze sake, byś mu jeszcze więcej opowiadał. Właśnie tak. Jest dokładnie taki jak oni, czciciel monet, zbiera je od samurajów i każdego roku wpędza nas w głębsze długi, a sam nie tworzy nic, nic! Powinniśmy go zabić i zrobić to, co mówił Ori: spalić to śmierdzące gnojowisko... - Uspokój się! O co ci chodzi? - Nie chcę się uspokoić, chcę działać! Walczyć, atakować! Jestem zmęczony siedzeniem i czekaniem. - Akimoto miał zaczerwienioną twarz i dyszał ciężko, nie tylko z powodu sake. Wielką pięścią walił w tatami. - I jestem zmęczony tym twoim studiowaniem po nocach. Jeśli nie będziesz uważał, zniszczysz sobie oczy, a twoje ramię przestanie się nadawać do miecza. A wtedy będziesz trupem. Atak, właśnie po to tutaj jesteśmy. Chcę sonno-joi teraz, niezwłocznie! - Nie mając wiedzy, nie wykazując cierpliwości... ile razy muszę ci to mówić? Stajesz się jak Ori albo ten dureń Shorin. Po co tak się śpieszyć i wkładać głowę w garrotę wymuszaczy? - Nie jestem... liii, Hirago, proszę cię, wybacz, ale... - Akimoto napił się jeszcze. - Co tak naprawdę cię trapi? - Dostałem wiadomość od ojca. - Akimoto wyraźnie się wahał, lecz wkrótce słowa znów popłynęły strumieniem. - List przekazała mama-san z Kanagawy... We wsi jest głód, w całym okręgu, twoja rodzina też cierpi, tak mi przykro, że ci to mówię. Dwóch moich małych kuzynów umarło. Trzech moich wujów porzuciło klasę samurajów i swe miecze. Sprzedali je lichwiarzowi jako część spłaty długu. Te miecze brały udział w bitwie pod Sekigaharą. Zostali rybakami, wyciągają sieci dla właścicieli łodzi, od świtu do zmierzchu, by dostać trochę gotówki! Tomiko, owdowiała córka naszej ciotki, która z nami mieszka, musiała sprzedać swą małą dziewczynkę pośrednikowi handlującemu dziećmi. Dostała dosyć pieniędzy, by przez pól roku wykarmić resztę swej rodziny, obu synów i ojca inwalidę. Tydzień później zostawiła pieniądze w imbryku, tak by znalazła je moja matka, i rzuciła się ze skały do morza. W liście oświadczyła, że ma złamane serce, gdyż musiała sprzedać własne dziecko, ale pieniądze mogą pomóc rodzinie i nie powinny się marnować na jeszcze jeden bezużyteczny żołądek... - Po policzku spływały mu łzy, lecz w jego głosie nie było lamentu, tylko gniew. - Taka miła dziewczynka, taka dobra żona dla mego przyjaciela, Muraia. Pamiętasz go, jeden z naszych roninów Chóshu, który zginął podczas ataku na tairo Ii. Powiadam ci, kuzynie, to straszne być samurajem, kiedy już straciłeś twarz, nie masz pensji, nie masz dokąd iść, a jeszcze gorzej jest być roninem. Mimo to, ja... masz znowu rację... chyba będziemy musieli naśladować tych śmierdzących gai-jinów, jeśli chcemy mieć okręty wojenne, nawet ja wiem, że nie rosną one na poletku ryżowym i trzeba znaleźć sposób robienia śmierdzących pieniędzy, upo- 182 dobnie się do śmierdzących lichwiarzy. Śmierdzące pieniądze, śmierdzący gai-jinowie, śmier... - Przestań - rzekł wtedy ostro Hiraga i wręczył mu następną butelkę. - Żyjesz, pracujesz dla sonno-joi, jutro idziesz na okręt, by się uczyć. To wystarczy, kuzynie. Akimoto, odrętwiały, wytarł łzy i potrząsnął głową. - Czy były inne wiadomości? O moim ojcu, mojej rodzinie? - spytał Hiraga. - Cóż... sam przeczytaj - i wręczył mu list. Jeśli Hiraga jest razem z Tobą, powiadom go, że jego rodzina znalazła się w tragicznej sytuacji. Nie mają już ani pieniędzy, ani kredytu. Jeśli on posiada jakieś środki, które mógłby przysłać, lub mógłby zorganizować jakiś kredyt, uratowałby im życie - oczywiście, jego ojciec nigdy o to nie poprosi. Powiedz mu także, że jego przyszła żona nie dotarła tu jeszcze i jego ojciec obawia się o jej bezpieczeństwo. Nic nie mogę dla nich zrobić, myślał udręczony Hiraga, zbliżając się do swego wioskowego schronienia. Zrywał się nocny wiatr, szeleszcząc strzechami. Zrobiło się chłodniej. Nic nie mogę zrobić. Śmierdzące pieniądze! Akimoto ma rację. Powinniśmy zrealizować plan Oriego. Noc taka jak ta byłaby idealna. Dwie lub trzy podpalone chaty, a wiatr przenosiłby płomienie od domu do domu i rozniecał, aż przerodziłyby się w pożar. Czemu nie dziś? Wtedy śmierdzący gai-jinowie musieliby wracać na pokłady swoich statków i odpłynąć. Czy rzeczywiście? Czy też może się łudzę, a oni muszą nas zdusić - taka nasza karma. Co robić? Katsumata zawsze powtarzał: "Kiedy masz wątpliwości, działaj!" Sumomo? W drodze do Edo? Puls mu przyśpieszył, lecz nawet myśl o dziewczynie nie przytłumiła wyrzutów sumienia z powodu sytuacji rodziny. Powinniśmy pobrać się właśnie teraz, tutaj, póki jeszcze mamy na to czas, podróż do domu zajęłaby miesiące, a mój pobyt tutaj jest niesłychanie istotny, ojciec na pewno zrozumie. Czy rzeczywiście zrozumie? Czy to takie ważne, bym tu przebywał, czy tylko sam siebie oszukuję? I dlaczego Katsumata wysłał Sumomo w pobliże Yoshiego? Nie ryzykowałby niepotrzebnie. Niepotrzebnie...! Ja jestem niepotrzebny, jestem niczym. Z nicości w nicość, znowu głód, żadnych pieniędzy, kredytu, nie ma sposobu, by im pomóc. Bez sonno-joi nic nie mogę zrobić... Natychmiast poczuł, jakby opadła jakaś powłoka przykrywająca część jego mózgu. Wspomniał, jak Jamie wyjaśniał mu niektóre aspekty gospodarki gai-jinów i jak to nim wstrząsnęło. Po chwili pukał do drzwi shoyi, a zaraz potem siedział naprzeciw niego. - Shoya, pomyślałem, że powinienem o tym wspomnieć, byś mógł się 183 przygotować. Prawie już namówiłem eksperta gai-jinów, by spotkał się z tobą w swoim wielkim domu, pojutrze rano, i odpowiedział na pytania. Będę je dla ciebie tłumaczył. Shoya podziękował mu i skłonił się, by skryć radosny uśmiech. - Jami Mukfey powiedział mi - ciągnął niedbale Hiraga - że zwyczajowo gai-jinowie biorą honorarium za takie informacje. Równowartość dziesięciu koku. Rzucił tę oszałamiającą sumę, jak gdyby był to nędzny ochłap, i zobaczył, że shoya blednie - lecz nie wybuchnął, jak Hiraga tego oczekiwał, wypowiadając to łgarstwo. - Niemożliwe - rzekł shoya zduszonym głosem. - Powiedziałem mu tak, lecz on stwierdził, że jako biznesmen i bankier zrozumiesz, jak cenne są jego informacje, a on mógłby rozważyć nawet... - Hiraga postanowił się trochę pohamować - ...nawet pomógłby shoyi rozpocząć działalność, pierwszą tego typu, by na sposób gai-jinów mógł handlować z innymi krajami. Znowu nie było to całkowite kłamstwo. McFay rzeczywiście powiedział mu, że interesowałoby go spotkanie i rozmowa z jakimś japońskim bankierem - Hiraga przesadził, mówiąc, jak ważny jest shoya i jaką ma pozycję w Gyokoyamie. McFay stwierdził, że odpowiada mu prawie każdy termin, z jednodniowym uprzedzeniem, i zaczął już analizować najrozmaitsze możliwości współpracy. Hiraga obserwował shoyę, rozbawiony jego miną. Wyraźnie nęciły go możliwości zyskownych kontaktów z Mukfeyem i to, że byłby pierwszy w tego rodzaju interesach. - Być pierwszym, to bardzo ważne - wyjaśniał Mukfey. - Twój Japończyk to zrozumie, jeśli jest biznesmenem. Ja podzielę się z nim naszymi osiągnięciami gospodarczymi, a on przekaże mi wasze japońskie umiejętności i wiedzę. Hiraga nie bardzo rozumiał, o czym ten gai-jin mówi. Dał shoyi czas, by trochę pomarzył i trochę się pomartwil. - Choć nie rozumiem spraw biznesu, może byłbym w stanie zredukować tę cenę. - Och, gdyby pan mógł to zrobić, Otami-sama, rozradowałby pan biednego starca, który jest tylko skromnym sługą w Gyokoyamie, gdyż muszę błagać o ich pozwolenie na jakiekolwiek wypłaty. - Może mógłbym to zredukować do trzech koku. - Pół koku może byłoby możliwe. Hiraga zaklął w duchu. Zapomniał Złotej Zasady Numer Jeden Mukfeya, przynajmniej Mukfey tak ją nazywał: "Kiedy negocjujesz coś, bądź cierpliwy. Zawsze zdążysz zejść w dół, lecz nie można się cofnąć; nigdy też nie wahaj się śmiać, płakać, wrzeszczeć lub udawać, że wychodzisz". - Skoro Mukfey poprosił o dziesięć, wątpię, czy obniży cenę poniżej trzech. 184 - Połowa to już i tak bardzo dużo. Gdyby miał przy sobie miecz, już złapałby za rękojeść i warknął: "Trzy lub spadnie twój brudny łeb". Zamiast tego tylko ze smutkiem pokiwał głową. - Tak, masz słuszność - i zaczął podnosić się do wyjścia. - Może moi panowie zgodzą się na jedno. - Tak mi przykro, shoya - Hiraga stał już prawie u drzwi - straciłbym twarz, gdybym próbował targować się o tak małą sumę i... - Trzy - shoya poczerwieniał. Hiraga znowu usiadł. Nie zajęło mu zbyt wiele czasu dostosowanie się do tego nowego świata. - Spróbuję uzgodnić trzy - oświadczył. - Czasy są ciężkie. Właśnie dowiedziałem się, że w mojej wsi w Chóshu panuje głód. Straszne, neł Zobaczył, jak shoya mruży oczy. - Tak, Otami-sama. Wkrótce głód będzie wszędzie, nawet tutaj. Hiraga skinął głową. - Tak - rzekł i czekał, pozwalając, by cisza gęstniała. Mukfey wyjaśnił mu wartość milczenia podczas negocjacji. Zamknięte usta we właściwym czasie i twój oponent wyprowadzony jest z równowagi. W ten sposób wymuszasz ustępstwa, o jakie nie śniłoby ci się prosić. Gdyż negocjacje to taka sama walka jak każda inna. Shoya wiedział, że wpadł w pułapkę, ale jeszcze nie oszacował jej głębokości ani ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić. Jak dotychczas, informacje, jakich już dostarczono, były warte dziesięciokrotność tej sumy. Jednak bądź ostrożny... ten człowiek jest niebezpieczny, ten Hiraga Otami-sama uczy się zbyt szybko, może mówić prawdę lub łgać, może być lub nie być kłamcą. Cóż, lepiej mieć przebiegłego samuraja po swojej stronie niż przeciw sobie. - W złych czasach przyjaciele powinni wspomagać przyjaciół. Niewykluczone, że Gyokoyama zdoła zorganizować jakiś mały kredyt. Jak już wspominałem, Otami-sama, pański ojciec i pańska rodzina są naszymi szanowanymi i cenionymi klientami. Hiraga przełknął gniewne słowa, którymi normalnie by bluznął, za to, że traktowano go w sposób tak jawnie protekcjonalny. - To doprawdy więcej, niżby można oczekiwać - rzekł, szukając drogi w tym nowym świecie zysków i strat. Zysk jednej osoby jest stratą dla innej, Mukfey wyjaśniał to wiele razy. - Wszystko, co zdoła zrobić wielkie Gyokoyama, zostanie przyjęte z wdzięcznością. Lecz pośpiech jest bardzo ważny. Czy mogę mieć pewność, że to zrozumieją? - To nastąpi natychmiast. Zorganizuję to. - Dziękuję. I może rozważyliby przyznanie dużego kredytu, może również bezpośredniego wsparcia, wynagrodzenia, powiedzmy w wysokości jednego koku... - zobaczył, jak w oczach rozmówcy zapalają się iskierki gniewu, szybko przygaszone, i zastanawiał się, czy nie posunął się za daleko - ...za usługi oddane przez rodzinę. 185 Następna chwila milczenia. - W przeszłości... i w przyszłości - oznajmił w końcu shoya. Oczy Hiragi stały się równie zimne jak oczy shoyi, choć na jego ustach również gościł uśmiech. I Hiraga, nadal w tym nowym dla siebie świecie, nie wydobył małego rewolweru, który obecnie stale nosił przy sobie, i nie podziurawił rozmówcy za jego chamstwo.- Oczywiście. Więc do pojutrza, nel - dodał uprzejmie. Shoya skinął głową i ukłonił się. - Do pojutrza, Otami-sama. Gdy Hiraga znowu znalazł się na zewnątrz, pod osłoną nocy, jego dusza triumfalnie wzbiła się w niebo. Całe jedno koku i kredyty, i tylko jak wymienić trzy koku, o które ten gai-jin Mukfey wcale nie prosił ani ich nie potrzebował, na prawdziwy ryż lub prawdziwe pieniądze? Mógłby je posłać ojcu... Tak wiele za tak mało, myślał dumnie, a jednocześnie czuł się zbrukany, czuł, że potrzebuje kąpieli. - Ach, admirale - powiedział Malcolm Struan - można na słówko? - Oczywiście, proszę pana. - Admirał Ketterer z trudem wstał. Był jednym z dwudziestu gości wciąż popijających porto przy stole w wielkim pokoju Struanów, gdzie zostawiła ich Angelique. Ketterer miał na sobie mundur galowy, bryczesy, białe jedwabne pończochy i buty ze srebrnymi sprzączkami. Był bardziej czerwony niż zazwyczaj, gdyż uraczył się indyjską ostrą zupą, rybami pieczonymi na wolnym ogniu, podwójną porcją rostbefu i yorkshirskim puddingiem, ziemniakami usmażonymi na tłuszczu z pieczeni, importowanymi z Kalifornii jarzynami, pasztetem z kurcząt i bażantów, kilkoma smażonymi wieprzowymi kiełbaskami, po których nastąpiła krucha kalifornijska szarlotka z jabłek z obfitą porcją słynnej śmietany Noble House. Wszystko to ukoronował aromatyczny walijski deser serowy. Szampan, sherry, bordo (chateau lafite 1837, rok wstąpienia na tron królowej Wiktorii), porto i madera. - Przyda mi się odrobina świeżego powietrza. Malcolm poprowadził go do bocznych oszklonych drzwi. Dobre jedzenie i wino przytępiło jego ból. Na zewnątrz było chłodno, a w porównaniu z duchotą wewnątrz - orzeźwiająco. - Cygaro? - Dziękuję. Czen już czekał w pobliżu z pudelkiem. Kiedy zapalono cygara, zniknął za zasłoną dymu. - Widział pan dzisiaj mój list w "Guardianie"? - Tak, tak, widziałem. Generalnie zostało to dobrze ujęte - oznajmił Ketterer. - Jeśli sądzić po tych rozwścieczonych szerszeniach na zebraniu dziś po 186 południu, sformułowania oddają raczej dobrze pański punkt widzenia - uśmiechnął się Malcolm. - Mój punkt widzenia? Niech mnie diabli, naprawdę mam nadzieję, że to jest również pański punkt widzenia. - Tak, oczywiście, oczywiście. Jutro... - Miałem poważną nadzieję - przerwał mu ostro Ketterer - że skoro podziela pan to całkowicie słuszne i moralne stanowisko, to człowiek o pańskiej władzy i wpływach będzie co najmniej torował drogę i zakaże wszelkiego szmuglu, na wszystkich statkach Struanów, skończy z tym. - Szmugiel jest już zakazany, admirale - rzekł Malcolm. - "Działaj powolutku, jeśli chcesz złapać małpę", oto właściwa droga. Za miesiąc czy dwa będziemy wśród większości. Admirał podniósł tylko w górę swe grube brwi i spojrzał w kierunku morza. Flota pod światłami kotwicznymi wyglądała wspaniale. - Dziś lub jutro będzie chyba sztorm. Uważam, że to niedobra pogoda na wycieczkę dla damy. Malcolm z niepokojem spojrzał na niebo i wciągnął wiatr w nozdrza. Żadnych oznak niebezpieczeństwa. Jutrzejsza pogoda stanowiła jedną z jego głównych trosk, więc zadał sobie wiele trudu, by sprawdzić przewidywania. Ku swojej radości przekonał się, że przez ostatnie kilka dni prognozy zapowiadały spokojne morze i przychylny wiatr. Marlowe potwierdził to przed obiadem i choć jeszcze nie dostał ostatecznej zgody na żeglowanie - ani nie wiedział o prawdziwej przyczynie, dla której Malcolm chciał być na pokładzie razem z Angelique - twierdził, że jeśli chodzi o niego, podróż jest nadal aktualna. - Czy to pańska prognoza pogody, admirale? - spytał Malcolm. - Mojego eksperta od pogody, panie Struan. Poradził mi, bym odwołał wszelkie jutrzejsze ćwiczenia. Lepiej w tym czasie przygotować się do wyruszenia do Edo, co? - dodał Ketterer z odcieniem dobroduszności w głosie. - Jestem przeciwny zburzeniu Edo - rzekł z roztargnieniem Malcolm, mając umysł zajęty nieoczekiwanym problemem: nieprzyjemną odmową odpłacenia za jego list; Malcolm był przekonany, że jego zamieszczenie spełni z nawiązką oczekiwania admirała. Wszystko szłoby idealnie, gdyby nie ten sukinsyn, pomyślał, opanowując gniew. Próbował znaleźć jakieś wyjście z tego dylematu. "Prancing Cloud" przybyła o czasie i stała na redzie wyładowując towary. Kapitan Strongbow został już powiadomiony o nowych tajnych rozkazach dotyczących nowej godziny wypłynięcia w środę, Edward Gornt również był przygotowany do przekazania informacji o Brockach natychmiast po zakończeniu pojedynku. - Też jestem temu przeciwny - mówił admirał. - Nie mamy formalnego rozkazu, by rozpocząć wojnę. Jestem ciekaw, jakie są pańskie argumenty. - Używanie młota do bicia szerszeni jest nie tylko głupie, lecz może przyprawić o hemoroidy. 187 - Do diabła, dobrze powiedziane - zaśmiał się Ketterer. - Hemoroidy, co? To jeszcze jeden z pańskich chińskich aforyzmów, co Struan? - Nie, proszę pana. To Dickens. - Odciążył plecy i wsparł się znowu na laskach. - Z największą przyjemnością ja i Angelique znaleźlibyśmy się jutro przez krótki czas na pokładzie "Pearl", tak by nas nie widziano z 4ądu. - Niebiański powiadomił go, że precedens, na który się powoływał, małżeństwo rodziców Malcolma, zostało zawarte między Makau i Hongkongiem, ląd był poza zasięgiem wzroku, więc na wszelki wypadek powinien postąpić tak samo. - Oczywiście za pańskim przyzwoleniem. - Cieszyłbym się, gdyby Noble House objął w Japonii rolę wiodącą. Wyraźnie nie dysponuje pan wystarczającym na to czasem. Myślę, że dziesięć dni to nadto, by przedsięwziąć konkretne kroki. Zdaje się, że "Pearl" i Mar-lowe są niezbędni jutro flocie. Ketterer odwrócił się, by odejść. - Niech pan poczeka - rzekł Malcolm ze wzrastającym strachem - powiedzmy, że złożę oświadczenie tu od razu, by wszyscy obecni usłyszeli, że my... że wstrzymujemy natychmiast wszystkie dostawy broni do Japonii. Czy to pana usatysfakcjonuje? - Ważne jest, czy pana to satysfakcjonuje - odparł Ketterer. Radował go widok człowieka, który reprezentował sobą wszystko, czym admirał pogardzał, wijącego się na haczyku. - Usatysfakcjonuje to pana? - Co... co takiego, według pana, mógłbym zrobić lub powiedzieć? - Nie do mnie należy prowadzenie pańskiego... biznesu. - Ketterer podbarwił to słowo pogardą, tak że sprawiało wrażenie wyrazu nieprzyzwoitego. - Wydawałoby się, że to, co jest dobre dla Japonii, będzie dobre dla Chin. Jeżeli zabronicie handlu bronią tutaj, dlaczego nie zrobić tego samego w Chinach, na wszystkich statkach... a z opium zrobić to samo? - Nie mogę tego uczynić - powiedział Malcolm. - To by nas zrujnowało, handel opium nie jest sprzeczny z prawem i oba towary są legał... - To ciekawe. - Znowu wypowiedziane słowo ociekało sarkazmem. - Muszę panu podziękować za świetny jak zwykle obiad, panie Struan. Jeśli pan mi wybaczy, mam jutro mnóstwo pracy. - Niech pan poczeka - rzekł Malcolm drżącym głosem. - Proszę, proszę, niech pan mi pomoże, jutrzejszy dzień jest dla mnie strasznie ważny, przysięgam, że będę pana we wszystkim popierał, będę przecierał drogę, ale, proszę, niech pan mi pomoże w jutrzejszej sprawie. Proszę. Admirał Ketterer ściągnął usta, gotów zakończyć tę bezcelową dyskusję. Właśnie, bezcelową, pomyślał, choć potrzebne mi jest poparcie przeciw tym parszywym psubratom, o ile choćby w części prawdziwe są pogłoski o tym, co się działo na ich cholernym zebraniu. Myślę, że ten chłopak nie jest taki zły, jeśli tylko można mu ufać, zwłaszcza w porównaniu z innymi, na przykład tym potwornym Greyforthem. - Kiedy ma się odbyć pański pojedynek? 188 Malcolm już miał odpowiedzieć zgodnie z prawdą, lecz wstrzymał się. - Odpowiem, jeśli pan sobie życzy. Pamiętam, co pan powiedział na temat pojedynków, ale moja rodzina traktuje sprawy honoru bardzo poważnie przynajmniej od dwóch pokoleń i ja nie chciałbym się wyłamywać. To tradycja, przypuszczam, że w marynarce też jest ona ważna. Wiele z magii Marynarki Królewskiej na tym polega... tradycja i honor, prawda? - Bez nich Marynarka Królewska nie byłaby Marynarką Królewską. Ketterer znowu wciągnął głęboko dym z cygara. Przynajmniej ten młody sukinsyn coś rozumie, psiakrew, choć to zupełnie dwie różne rzeczy. Prawda jest taka, że matka tego biednego bałwana ma całkowitą rację potępiając to małżeństwo; dziewczyna jest dość ładna, ale nie można jej nazwać właściwą partią. Zła krew, typowo francuska. Wyrządzam mu przysługę. Czy aby na pewno? Pamiętasz Consuelę di Mardoz Perez z Kadyksu? Pierwszy raz ją spotkał, gdy był asystentem pokładowym na "Royal So-vereign" podczas kurtuazyjnej wizyty w porcie. Ostatecznie admiralicja odmówiła mu pozwolenia na małżeństwo, jego ojciec również wyraził sprzeciw, a kiedy wreszcie dostał te obydwie zgody i pognał, by się jej oświadczyć, miała już innego narzeczonego. Też była katoliczką, pomyślał ze smutkiem. Nadal ją kochał, po tylu latach. Katoliczka - to doprowadza wszystkich do wściekłości; założę się, że matkę Struana również. Tak jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Ale z drugiej strony, Consuela pochodziła z dobrej rodziny, nie tak jak ta dziewczyna. Nadal ją kocham. Po niej nie było żadnej. Nigdy nie zapragnąłem się ożenić, gdy ją straciłem. Jakoś nie mogłem. No, ale dzięki temu właśnie poświęciłem wszystko marynarce, tak że moje życie nie zostało zupełnie kurewsko zmarnowane. Rzeczywiście? - Mam zamiar napić się jeszcze trochę porto - oznajmił. - Zajmie to dziesięć, piętnaście minut. Co może pan zrobić, by przetrzeć drogę w ciągu dziesięciu czy piętnastu minut? 41 Gornt zbiegł w mrok po schodach budynku Struanów. Inni goście już zeszli i ciągle pogrążeni w ożywionej rozmowie, dobrze opatuleni, przytrzymywali kapelusze, żeby ich nie porwał wiatr. Służący czekali z lampami, by odprowadzić niektórych do domu. Gornt pożegnał się uprzejmie, acz pośpiesznie i poszedł do sąsiedniego budynku, do Brocków. Strażnik, wysoki sikh w turbanie, zasalutował i potem patrzył w ślad za Gorntem, gdy ten wbiegał na schody przeskakując po dwa stopnie, a w końcu zapukał do drzwi Norberta Greyfortha. - Kto tam? - To ja, prroszę pana, Edward. Przepraszam, mam ważną sprawę. Zza drzwi dobiegło zrzędzenie, potem odsunięto rygiel. W drzwiach stał Norbert, potargany, w nocnej koszuli, szlafmycy i skarpetach. - Do diabła, co się stało? - Struan. Właśnie ogłosił, że od tej chwili Noble House respektuje embargo na wszelką broń i opium w Japonii i to samo ma dotyczyć całego handlu Struanów w Azji i Chinach. - To jakiś żart? - To nie żart, panie Greyforth. Wydał przed chwilą na przyjęciu oświadczenie wobec wszystkich. Wobec sir Williama, większości obcych ambasadorów, admirała, Dmitriego. Powiedział dokładnie: "Chcę złożyć formalne oświadczenie. Zgodnie z moim dzisiejszym listem do "Guardiana", postanowiłem, że ani broń, ani opium nie będą przewożone przez nasze statki lub sprzedawane przez firmę Struanów ani tutaj, ani w Chinach". Norbert zaczął się śmiać. - Niech pan wejdzie, Edwardzie, to trzeba uczcić. Wyrzucił z rynku firmę Struanów. I dzięki niemu staliśmy się Noble House. - Norbert wysunął głowę na korytarz: - Li! Szampan, mig, mig! Wejdź, Edwardzie, i zamknij za sobą drzwi. Wieje i jest tak zimno, że nawet małpie z brązu może zmrozić jaja. 190 Podkręcił knot lampy naftowej. Sypialnia była duża z obszernym łożem z baldachimem, na podłodze leżał dywan, na ścianach wisiały olejne wizerunki kliprów Brocków - flotyllę kliprów mieli mniejszą niż Struanowie, za to flotyllę parowców prawie dwa razy większą. Niektóre z malowideł nosiły ślady ognia, sufit również nie został jeszcze całkowicie zreperowany. Na stoliku nocnym piętrzyły się książki, a jedna, otwarta, leżała na łóżku. - Biedny psubrat, naprawdę zwariował - zaśmiał się cicho Norbert. - Przede wszystkim musimy odwołać pojedynek. Niech zostanie przy życiu. Teraz właś... - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - Chwileczkę, o czym ja mówię? To wszystko burza w nocniku, on jest takim samym tai-panem Struanów jak ja. Jesteś durniem, cokolwiek on mówi, nie ma to znaczenia, i choć ta jego dewotka, jego matka, chciałaby zrobić to samo, ona nigdy się na to nie zgodzi, to by ich zrujnowało. - Jestem innego zdania - uśmiechnął się Gornt. - Co? - Norbert spojrzał na niego ostro. - Ona się zgodzi. - A to dlaczego? - Tajemnica. - Co za tajemnica? - Norbert spojrzał na otwierające się drzwi. Przyczłapał Li, starszy Kantończyk o długim, grubym warkoczu, ubrany w schludną liberię - biały żakiet, czarne spodnie, serweta przewieszona przez ramię. Przyniósł kieliszki i szampana w wiaderku z lodem. Szybko podał im wino. Gdy drzwi się za nim zamknęły, Norbert uniósł swój kielich. - Na zdrowie i niech zdechną wszyscy Struanowie. Co za tajemnica? - Kazał mi pan, bym się z nim zaprzyjaźnił. Zrobiłem to. Teraz ma do mnie zaufanie. Po pierwsze... - Ma zaufanie? - Do pewnego stopnia, lecz z każdym dniem coraz większe. Po pierwsze, wydarzenie dzisiejszego wieczora. Napisał ten list i wygłosił tę deklarację dlatego, że chce się przypodobać admirałowi, by ten potajemnie wyświadczył mu przysługę. - Co? - Czy mogę? - Gornt wskazał gestem szampana. - Oczywiście. Niech pan siada, Edwardzie, i wytłumaczy, co ma pan na myśli. - Struan potrzebuje zgody admirała, by dostać się jutro na pokład "Pearl", to właśnie jest przy... - O czym, do diabla, pan mówi? - Podsłuchałem ich, kiedy wyszli na zewnątrz po kolacji porozmawiać na osobności. Oglądałem jego obrazy, a ich głosy dobrze się niosły. - Gornt zrelacjonował prawie słowo w słowo zasłyszaną rozmowę. - To wszystko? Nic o tym, co się odbędzie na pokładzie ani dlaczego "Pearl" jest tak ważny? 191 - Nie, prroszę pana. - Dziwaczne to, dziwaczne. O co tu może chodzić? - Nie wiem. Cały wieczór był dziwny. W czasie kolacji przyłapywałem Struana, jak od czasu do czasu rzucał spojrzenia na admirała, lecz ten ani razu nie spojrzał mu w oczy. Jakby Ketterer rozmyślnie go unikał, starając się nie czynić tego zbyt jawnie. To właśnie podsyciło moją ciekawość, prroszę pana. - Gdzie on siedział... to znaczy admirał? - Obok Angelique, na honorowym miejscu, po jej prawej stronie, po drugiej stronie sir William, powinno być odwrotnie, to jeszcze jedna ciekawostka. Ja siedziałem obok Marlowe'a, patrzył w Angelique jak w tęczę i zanudzał mnie rozmową o flocie. Ani słowa o jutrzejszej podróży, choć na podstawie tego, co Struan uprzednio powiedział, odnoszę wrażenie, że planowano ją już od pewnego czasu i czekano tylko na zgodę admirała. Kiedy Ketterer wyszedł, próbowałem porozmawiać z Marlowe'em o jutrzejszym dniu, ale on powiedział tylko: "Może wykonam parę prób, stary, jeśli Staruszek to zaaprobuje, dlaczego pytasz?" Oznajmiłem, że lubię okręty, i spytałem, czy mogę się dołączyć, on się zaśmiał i oświadczył, że kiedyś z pewnością zorganizuje wycieczkę, a potem też wyszedł. - Nie mówił nic o Struanie i dziewczynie? - Nie, prroszę pana. Ale pożerał ją oczyma. - To te jej cycki. - Norbert chrząknął. - Kiedy Struan złożył oświadczenie, co się wydarzyło? - Najpierw zapanowała cisza, potem wszczął się tumult, pytania, trochę kociej muzyki. Marlowe i inni oficerowie marynarki wznieśli okrzyk aplauzu, wiele osób się złościło. McFay zbladł jak ściana, Dmitri miał ochotę splunąć, sir William wybałuszył oczy na Struana i potrząsał głową, jak gdyby nad biednym facetem trzeba było się litować. Obserwowałem Ketterera. Nic nie okazał po sobie, zupełnie nic, do Struana powiedział tylko "ciekawe", natychmiast wstał, podziękowałza kolację i wyszedł. Struan próbował go zatrzymać, zaczął pytać o dzień jutrzejszy, lecz admirał albo go nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy, i wymaszerował, pozostawiając Malcolma roztrzęsionego. W tym samym czasie wszyscy gadali jeden przez drugiego i nikt nie słuchał, jak na chińskim targu, niektórzy krzyczeli, że Struan oszalał i jak oni, do cholery, mają handlować... wie pan, rzeczy oczywiste i prawdziwe. Norbert dopił szampana. Gornt chciał mu dolać, lecz on potrząsnął głową. - Nie lubię w nocy zbyt dużo bąbelków, pierdzę po tym. Nalej mi szkockiej, tam jest flaszka. - Stała na dębowym kredensie, osmaganym przez wiatry, obok starego morskiego zegara. - Czego on tam chce na tym "Pearl"? - Nie wiem. - Co zrobił Struan po wyjściu Ketterera? - Po prostu usiadł i wychylił sporego drinka. Patrzył w przestrzeń, z roztargnieniem żegnał się z gośćmi, kiedy zaczęli odpływać, nie zwracał wcale uwagi na Angelique, co znowu było do niego niepodobne. Jeśli chodzi o nią, 192 patrzyła szeroko rozwartymi oczyma, po raz pierwszy nie była w centrum uwagi; jawnie nie rozumiała, co się dzieje, wiec to znaczy, że nic jej wcześniej nie powiedział. Pomyślałem, że lepiej będzie, jak przekażę panu te wiadomości, nie siedziałem tam więc dłużej. - Powiedział pan coś o tajemnicy? Jaka tajemnica? Dlaczego ta stara dziwka, Tess Struan, miałaby popełnić handlowe samobójstwo? - Z powodu planu sir Morgana, prroszę pana. - Co? - Sir Morgana. - Gornt uśmiechnął się szeroko. - Przed naszym wyjazdem z Szanghaju powiedział mi, na osobności, że on i pan Brock realizują właśnie pewien plan, by zrujnować Struanów i skończyć z nimi na dobre. Powiedział mi, że to obraca się wokół cukru hawajskiego, Victoria Bank i... - Co? - Norbert wytrzeszczył oczy. Sir Morgan wyraźnie podkreślał, żeby nie podawać Gorntowi żadnych szczegółów tego mistrzowskiego posunięcia: "Nawet jeśli chłopakowi można ufać. Tak... nie zaszkodzi wypuścić go w pobliże tego cholernego Struana, by zobaczyć, co wyszpieguje". - Morgan podał ci szczegóły? O tym interesie? - Nie, prroszę pana, powiedział mi tylko, co mam przekazać w jak największej tajemnicy Struanowi. - Jezus, Maria - rzekł Norbert wyprowadzony z równowagi - będzie lepiej, jeśli pan zacznie od początku. - Powiedział, że mam nie powiadamiać pana o mojej roli, dopóki jej nie zagram, dopóki nie zrobię, co mi kazał. Zrobiłem to, cieszę się zaufaniem Malcolma Struana, więc teraz mogę już pana wtajemniczyć. - Gornt popijał szampana. - Bardzo dobre wino, prroszę pana. - Mówże wreszcie! - Sir Morgan kazał mi, bym opowiedział Struanowi kilka historyjek, zapewnił, że są one na tyle bliskie prawdy, by Struan się nabrał, a za jego pośrednictwem prawdziwy tai-pan, Tess Struan. Prroszę pana, prawie gwarantuję, że ostatni z tai-panów firmy Struan nadział się na hak. - Gornt szybko zreferował całą resztę. Kiedy skończył, zaśmiał się. - Mam mu przekazać "tajne szczegóły" po pojedynku, w drodze na jego statek. - Co masz mu powiedzieć? Greyforth słuchał uważnie. Znał prawdziwe szczegóły i zafascynowała go przebiegłość Morgana. Jeśli Tess Struan zacznie kierować się w swym postępowaniu tą fałszywą informacją, z pewnością da to Morganowi kilka dodatkowych tygodni, których mu brakowało. - Ale, sir Morganie - rzekł wtedy w Szanghaju Norbert, kiedy wyłożono mu cały plan - to już jest bez skazy, nie potrzebuje pan dodatkowego czasu. Mogę zrobić swoje w Yokohamie przed Bożym Narodzeniem. - Tak, możesz i zrobisz, chłopcze. Ale ja i tatuś lubimy być bezpieczni na dwieście procentów, a tu dostajemy ekstra czas i nasze karki będą miały daleko do powroza, a nasze dupy do więzienia. 13 - Gai-jin cz. II 193 Norbert zadrżał na myśl, że mógłby zostać schwytany. Może nie szubienica, ale najprawdopodobniej groziłoby mu więzienie za oszustwa, a więzienie za długi - na pewno. Sir Morgan to dopiero sprytny sukinsyn: do mnie mówi jedno, a do Gornta drugie. Oszczędził mi co prawda sporego ryzyka - tego środowego zabijania Struana. Tak więc moja przyszłość to Anglia i pięć tysięcy rocznie, lecz stracę deser: wiejską rezydencję i prawdziwe bogactwo. Lepiej chuchać niż dmuchać. Norbert westchnął. Z przyjemnością oczekiwałem chwili, gdy wsadzę w Malcolma kulę i spałaszuję deser, pomyślał. W pamięć wryły mu się słowa staruszka Brocka: "Norbert, do swej emerytury możesz dostać deser. Twoja premia zwyżkuje o pięć tysięcy gwinei rocznie, jeśli go zaciukasz, a o tysiączek za brzydką ranę. Pójdziesz na bruk, jeśli to on cię upokorzy". - Morgan jest sprytny, plan jest bez skazy - rzekł z uśmiechem. Aby się upewnić i sprawdzić Gornta, dodał niedbale: - Nie sądzi pan? - Proszę? - Drobne zmiany, a jaka różnica, prawda? - Obserwował go uważnie. - Przykro mi, prroszę pana, nie znam innych szczegółów, tylko te, z którymi pana zapoznałem i które polecono mi przekazać Struanowi. - Napiję się jeszcze szkockiej. Niech się pan poczęstuje winem, Edwardzie. - Norberta usatysfakcjonowały te wyjaśnienia. Pił w milczeniu, dopóki wszystkiego sobie nie ułożył. - Będzie pan działał tak, jakby mi pan nic nie mówił. Jutro odwołam pojedynek. Nie mogę sobie pozwolić na to, by zabić lub wyłączyć sukinsyna z akcji. - Tak, prroszę pana, to samo sobie natychmiast pomyślałem. - Gornt wręczył mu list Malcolma Struana, odpowiednik takiego samego, podpisanego już wcześniej przez Norberta. - Dał mi to dla pana, lecz proponuję, by nie odwoływał pan pojedynku jutro, to może wydać mu się podejrzane, poza tym moglibyśmy się dowiedzieć, cóż takiego ważnego szykuje się na tym "Pearl". - W porządku, to dobry pomysł, panie Edwardzie - Norbert zaśmiał się rubasznie. - Tak więc w środę ten smarkacz Struan ruszy drogą ku katastrofie, co? - I to z radością, prroszę pana - Gornt wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ich Noble House jest skończony, a nasz się rozpoczyna. - Tak. - Ciepło szkockiej było jak zapowiedź ciepłego gniazdka w przyszłości. - Postanowił pan się zatem do nas przyłączyć? - Tak, prroszę pana, jeśli pan to zaaprobuje. Sir Morgan powiedział, że pan musi wyrazić zgodę. - Niech pan trzyma tak dalej, a jest pan zaaprobowany. Dziś wieczór zrobił pan dobrą robotę, mucha nie siada. Dobranoc. Zaryglował za Gorntem drzwi. Zanim wdrapał się znów na wysokie łóżko, użył nocnika i poczuł się jeszcze lepiej. Kieliszek napełniony w jednej czwartej stał na szafce nocnej, na stosie książek i czasopism. Norbert oparł się wygodnie o wysokie poduszki i podniósł otwartą książkę, "City of the Saints", raport 194 Burtona z pobytu wśród tajemniczych poligamicznych mormonów w Salt Lakę City w Utah. I tym razem był pierwszy, ten najsłynniejszy w świecie łowca przygód i podróżnik, który władał ponad trzydziestoma językami i którego wyczyny i styl życia łapczywie śledzono w najdrobniejszych szcze- . gółach. Greyforth przeczytał kilka akapitów, a potem z roztargnieniem odrzucił książkę na bok. Nie jest taka dobra jak "Pilgrimage to El-Medinah and Mecca", pomyślał, albo ta o odkryciu jeziora Tanganika. Można by było oczekiwać, że między tymi wszystkimi mormońskimi kawałkami Burton, któremu najwyraźniej podoba się poligamia - a każdy dureń wie, że to właściwy pomysł - opisze swe podboje. Robił to tyle razy w innych książkach, by wzburzyć czytelników. Niektóre gazety donosiły, że miał tuzin kobiet, wszystkie jednocześnie, ofiarowane mu osobiście przez Brighama Younga, przywódcę ich Kościoła Współczesnych Świętych i gubernatora Utah. Co za kłamcy! Ale, mój Boże, co to za facet ten Burton! Dokonał i zobaczył więcej niż jakikolwiek współcześnie żyjący Anglik, dzięki niemu człowiek może być jeszcze bardziej dumny, że jest Anglikiem. Miał tę niesamowitą wolność, że mógł jeździć, gdzie mu się podoba, żyć, jak mu się podoba, w dowolny sposób - i cóż on zrobił? Wrócił do Anglii i ożenił się z przyzwoitą Angielką, jak wszyscy normalni ludzie. Oczywiście, wyjechał po miesiącu i jak powiadają, teraz jest gdzieś w nieznanych krajach, w Hindukuszu lub tajemnym kraju na Szczycie Świata, gdzie żyje wśród śnieżnych olbrzymów... Pociągnął whisky i pomyślał o Gorncie. Ten młody sukinsyn nie jest tak sprytny, jak mu się wydaje. Każdy może się domyślić, co takiego ma się odbyć na pokładzie "Pearl". Ketterer umie dochować tajemnicy, Wiluś również, ale Michaelmas Tweet nie, ani Niebiański, kiedy sobie podpije, więc słyszałem o listach Tess Struan i że przygwoździła Wilusia, zablokowała Kościół, zablokowała wszystkich kapitanów i przez Ketterera - marynarkę. Ale ona nie ma władzy nad marynarką! A na pokładzie "Pearl" będzie Marlowe. I może im udzielić ślubu - jeśli Ketterer na to pozwoli. Zaśmiał się cicho. Lecz Ketterer nienawidzi firmy Struanów, gdyż sprzedają działa piratom Białego Lotosu, jak my. Każdemu sukinsyńskiemu watażce, który chciał je kupić, i nadal będziemy to robić, nawet jeśli Struanowie zaprzestaną. A czemuż by nie? To jest i zawsze będzie legalne. Parlamentowi potrzebne są fabryki broni, to wspaniały interes, a wszystkie rządy lubią wojnę - bo to nie tylko wspaniały interes; przede wszystkim wojna kryje ich kurewską niekompetencję. Do diabła ze wszystkimi rządami. Ketterer nienawidzi firmy Struanów. Mimo całej swojej ciemniackiej buty nie jest durniem; odda przysługę, będzie chciał mieć konkretne rezultaty. Wie, że ich nie uzyska - deklaracje tego młodego idioty nie mają żadnego 195 znaczenia, więc bawi się z nim jak kot z myszą. Może nawet pozwoli wejść na pokład Struanowi z jego dziwką, ale w żadnym wypadku nie zgodzi się, by Marlowe udzielił im ślubu. Ketterer chce, by Struan się przed nim czołgał. Ten skurczybyk również mnie zmusiłby chętnie do czołgania, jeśliby miał choć cień szansy, że na dokładkę da mi jeszcze setkę batów. Spory łyk doskonałej whisky wprawił go w lepszy nastrój. Zaśmiał się. Więc młody Struan jest zablokowany: nie będzie ślubu na "Pearl" i musi wracać do Hongkongu, ze swoją dziwką lub bez niej, do tego gówna u mamuśki. Ciekawe, że muszę zostawić sukinsyna przy życiu, a miałem ochotę na deser Starego: "...ale Norbercie, nie gadaj Morganowi, on nie chce żadnygo zabijania, on chce widzieć młodego Struana w gównie, jego mamę tyż! Pamiętaj, bo zrobię szelki z twoich kiszek!" Czy muszę odwołać pojedynek? Przemyślę to. Starannie. Potrzebuję dodatkowej premii. To podobne do Morgana, że dał Gorntowi tajne instrukcje, a mnie trzymał jak tabakę w rogu. Co takiego jeszcze powiedział Gorntowi, a mnie nie? Nieważne, Morgan to spryciarz. Ma tupet jak jego Stary, lecz jest przy tym układny, nowoczesny, nie szaleje, nie ryzykuje, nie dręczą go brutalne, bezlitosne obsesje tatusia. Morgan to nasz prawdziwy tai-pan i będzie tai-panem nowego Noble House. Tylko dwadzieścia lat trwało zgniecenie firmy Dirka, największej firmy, jaka kiedykolwiek działała w Azji. Zadowolony skończył drinka, przykręcił knot i ułożył się ziewając. Szkoda, że nie widziałem Staruszka w jego najlepszych dniach, ani tai-pana, samego starego Zielonookiego Diabła, którego dopadły dopiero diabelskie wiatry Wielkiego Tajfunu. To szczęście, że ten młody dureń nie odziedziczył żadnej z jego cech. Odeszli ostatni goście. Zostali tylko Angelique, Jamie McFay i Malcolm. Węgle w olbrzymim kominku w rogu pokoju rozżarzały się, gdy przeciągi wędrowały tam i z powrotem przez komin. Malcolm, nachmurzony i milczący, siedział przy ogniu, wpatrzony we wzory na żarzących się węglach. Dziewczyna, zaniepokojona, usiadła na podłokietniku jego fotela. McFay opierał się o stół. - Pożegnam się już, tai-panie - rzekł. Malcolm otrząsnął się z marzeń. - Och... Poczekaj chwilę. - Uśmiechnął się do Angelique. - Przepraszam, Aniele, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym omówić kilka spraw z Jamiem. - Oczywiście, że nie mam. Dobranoc, Jamie. - Nachyliła się i czule pocałowała Struana. - Dobranoc, Malcolmie, śpij dobrze. - Dobranoc, kochanie, powinniśmy rano wyjechać. - Tak... ale Malcolmie, proszę, czy mogę spytać, o co szło w tych wszystkich krzykach? Nie zrozumiałam tego. Czy mógłbyś mi wyjaśnić? 196 - Zazdrość. Nic więcej. - Och, oczywiście. Jaki byłeś silny i jaki postępowy! I miałeś słuszność w sprawie karabinów i opium... oh, la, la, cheri, i jaki mądry. Dziękuję. Oczywiście. - Znowu go pocałowała. - O której godzinie rano wyruszamy? Jestem taka podniecona, podróż będzie taką change superbe. - O świcie. Dopilnuję, żeby obudzono cię na czas, lecz nie zdziw się, jeśli... jeśli nastąpi zmiana planów. Marlowe mówił, że pogoda może się zmienić. - Przecież przysięgał, że wiatr się uspokoi i że to będzie wspaniały dzień na wycieczkę. - Powiedziałem "może się zmienić", Aniele. - Uścisnął ją mocno. - Jeśli nie jutro, popłyniemy najwcześniej, jak będzie można, przyrzekł to. - Naprawdę mam nadzieję, że jednak jutro. Je t'aime, cheri. - Je t'aime. Kiedy wyszła, cisza w pokoju zgęstniała. Czen znowu wyjrzał zza drzwi. - Zamknij te cholerne drzwi i nie wracaj - odezwał się Malcolm. Drzwi skwapliwie się zamknęły. Jamie chciał coś powiedzieć, lecz Struan podniósł rękę. - Nie mów nic o statkach, działach ani o opium. Proszę. - Doskonale. - Siadaj, Jamie. - Malcolm przeanalizował wszystkie prawdopodobne decyzje admirała i ułożył plany na każdą z rozmaitych możliwości: admirał pozwoli, by mogli odbyć podróż z jego błogosławieństwem; będą mogli popłynąć, lecz Marlowe'owi zabroni się dopełnić ceremonii; wycieczka zostanie przełożona na późniejszy termin. Na razie zrezygnował z omawiania własnych kontrposunięć. - Mógłbyś posłać tuż przed świtem nasz parowy kuter do "Pearl", by bosman dowiedział się od Marlowe'a, czy nasza podróż jest aktualna czy nie? Bez względu na odpowiedź, każ bosmanowi, by się tu u mnie zameldował z tą wiadomością. W porządku? - Oczywiście. - Napisałem list dla Norberta i dałem go dziś wieczorem Gorntowi, tak więc ta sprawa jest załatwiona. Czy niczego nie zapomniałem? - W sprawie środy? - Tak. - O ile wiem, niczego. O trasach i terminach jesteś poinformowany, pistolety są standardowe, nie będzie doktorów, ponieważ uważacie, że ani na Babcotcie, ani na Hoagu nie można polegać. Jedyną waszą obroną są listy. Żadnych świadków z wyjątkiem Gornta i mnie. - Dobrze. Jesteś gotów odpłynąć na "Prancing Cloud"? - Wyślę jutro walizkę na pokład razem z naszą pocztą, nikt niczego nie powinien zauważyć. Co z twoimi kuframi? - Biorę tylko jeden. Przemyć go jutro na pokład. Jeśli ktoś będzie pytał, to jest po prostu trochę ubrań, które wysyłam wcześniej, uprzedzając mój powrót do Hongkongu na Boże Narodzenie. 197 - Czen ci go spakuje? - Tak. Zaprzysięgnę go, by zachował tajemnicę, lecz jego obowiązuje to tylko w naszym towarzystwie, nie wśród Chińczyków. Będę go zatem musiał wziąć ze sobą. Ah Tok stanowi problem, ale ona może tu pozostać w oczekiwaniu naszej "prawdziwej przeprowadzki". Będę też musiał dopuścić do sekretu Ah Soh. Pojedzie z nami do Hongkongu. - Angelique? - Nie ma potrzeby jej o tym mówić. Jeśli wejdziemy na pokład "Pearl", Ah Soh spakuje kufer z ubraniami i przyśle go na pokład pod tym samym pretekstem, jutro, na wszelki wypadek po zmroku. Dobrze? - Tak. - Rano we środę, my, ty i ja wyślizgniemy się tylnym przejściem, tak jak planowaliśmy. Trochę później Czen, Ah Soh i Angelique, dobrze zasłonięci płaszczami, przejdą przez drogę do naszej przystani, gdzie każesz czekać parowemu kutrowi, by zawiózł nas...- Przepraszam, że się wtrącam, ale jeśli to jest ostateczny plan, lepiej skorzystać z kutra wiosłowego, robi mniej hałasu. Na wszelki wypadek kuter parowy będzie na nas czekał przy przystani w Mieście Pijaków. - Tak jest lepiej, Jamie. Dziękuję, W takim razie kuter wiosłowy. Po załatwieniu sprawy z Norbertem wejdziemy jak najszybciej na pokład. Powiedz Vargasowi, by zorganizował na piątek spotkanie z naszymi japońskimi sprzedawcami jedwabiu, niech to wygląda tak, jak gdybyśmy mieli wypełniony plan zajęć przez resztę tego tygodnia i przez cały tydzień następny, dobrze? - Tak. - Coś jeszcze, Jamie? - Czy mogę coś zaproponować? - Oczywiście. - Po jutrzejszej wycieczce na "Pearl"... - McFay zawahał się. - Powiedziałeś, że plany mogą się zmienić ze względu na pogodę? Przecież prognoza pogody jest dobra, prawda? - Tak. To było na wypadek, gdyby Marlowe musiał zostać w porcie - rzekł Struan niedbale. - Flota przygotowuje się do wściekłego ataku na Edo lub do demonstracji siły i nigdy nie wiadomo, co postanowią Ketterer lub sir William. Jaka jest twoja propozycja, Jamie? - Tak naprawdę mam ich kilka. Gdy jutro wrócicie, tak jak mówił Marlowe, o zachodzie słońca, może byście razem z Angelique poszli na "Prancing Cloud", na kolację z kapitanem Strongbowem i nawet pozostali tam na noc. O świcie ty i ja moglibyśmy zejść na brzeg i... - To znacznie lepszy plan - stwierdził rozpromieniony Struan, chwytając w lot ten pomysł - znacznie lepszy. Wtedy Angelique będzie już na pokładzie, jej bagaż również, więc nie musielibyśmy się o nią martwić i po załatwieniu Norberta możemy od razu wrócić. Nasze rzeczy wyślemy na pokład razem z Czenem i Ah Soh, a przecież i oni również mogliby tam zostać, nikt nie 198 powinien nic podejrzewać. - Jego uśmiech był piękny i szczery. - Jesteś bardzo sprytny, że o tym pomyślałeś, bardzo sprytny, dlatego właśnie nie chciałbym, byś porzucił firmę Struanów. - Zobaczymy - uśmiechnął się smętnie Jamie. - Nawiasem mówiąc, jeśli zdarzy się wypadek - rzekł Malcolm spokojnie, bez lęku i nie spuszczając wzroku - jeśli zostanę zraniony, lecz będę w takim stanie, by można mnie było przenieść na pokład, właśnie to należy zrobić. Gdyby rzeczywiście zaszła taka potrzeba, cóż, zawołaj Babcotta lub Hoaga. Zaplanuj w każdym razie wyjazd Hoaga, zabierzemy go z powrotem do Hongkongu. - Sprawdziłem w szpitaliku w Kanagawie, ale ich dzień przyjęć jest w czwartek, tak że obaj będą tutaj. - Pomyślałeś o wszystkim. - Nie. Szkoda, że nie mogę wszystkiego przewidzieć, i szkoda, że nie odwołałeś pojedynku. - Nie będzie żadnego wypadku. - Modlę się, byś miał rację. Ale cokolwiek się zdarzy, lepiej, bym tutaj pozostał, dopóki nie wrócisz lub dopóki po mnie nie poślesz. - Ale matka napisała w liście, że... - Wiem o tym. Postawmy sprawę uczciwie, tai-panie. Tak czy inaczej, nie zostanę w firmie. Najlepiej, żebym tu pilnował spraw: jeśli Norbertowi nic się nie stanie, będę cię ubezpieczał, a jeśli coś się stanie, powinienem mieć na oku Gornta. Przykro mi, nadal nie wierzę temu facetowi. Pracuję tutaj, a nie w Hongkongu. Na wiosnę odchodzę. Tak będzie najlepiej i musimy to uzgodnić teraz. Ale nie odejdę przed twoimi dwudziestymi pierwszymi urodzinami. Popatrzyli sobie w oczy. Odwrócili równocześnie wzrok, gdy węgle nagle osunęły się na palenisku, zamigotały i zgasły niczemu nie zagrażając. - Jesteś wspaniałym przyjacielem - rzekł cicho Malcolm. - Naprawdę. - Nie, po prostu usiłuję dotrzymać przysięgi danej tai-panowi Noble House. Andre i Phillip Tyrer stali na zewnątrz Przedstawicielstwa Brytyjskiego. - Pomysł Malcolma, by wprowadzić embargo, aczkolwiek niezwykle moralny, byłby katastrofą dla wszystkich firm handlowych w Azji - rzekł Tyrer. - Dla waszych również, choć nie spodziewam się, żebyście poszli za jego przykładem. Niemcy, Rosjanie czy Jankesi też tego nie zrobią. - Wiatr rozwiewał mu włosy, lecz wypity alkohol i podniecenie sprawiały, że nie czuł zimna. - Sir William wątpi, czy gubernator Hongkongu zaaprobuje to, co Parlament rozkaże. Będzie raczej kręcił, choć nie mówię tego oficjalnie w imieniu któregoś z nich. Parlament stanowi prawo dla siebie - dodał ziewając. - Jestem wykończony, ty nie? - Mam randkę. - Oczy mu błysnęły. 199 - O! Szczęściarz z ciebie! Ostatnio wyglądasz na osobę zdecydowanie bardziej szczęśliwą. Wszyscy się o ciebie martwiliśmy. - Czuję się teraz doskonale - Andre przeszedł na francuski i ściszył głos - lepiej niż kiedykolwiek. Nie mogę ci opisać, jaki jestem szczęśliwy, a dziewczyna traktuje mnie jak króla... Najlepsza dziewczyna, jaką miałem. Nie będę już się włóczył, mam wyłączność. - To cudownie. - Posłuchaj, kiedy już o tym mówimy, co z Fujiko? Raiko zaczyna się denerwować, Fujiko też. Słyszałem, że biedula jest przybita, cały czas płacze. - Tak? - Tyrer poczuł drgnięcie w lędźwiach. - W takim razie twoja rada okazała się dobra - rzekł prawie nie zauważając, że odpowiada po francusku. Przez większość wieczoru rozmawiał z Seratardem, Siergiejewem i innymi ministrami, przeplatając francuski z angielskim. - Ująłbym to tak: byłeś już dość twardy i wystarczy. Nie ma sensu przyczyniać komuś bólu, to miłe kobiety. Obie żałują, że cię drażniły. Parę dni temu Raiko znowu spytała Andre, czy zapłaci zaległą ratę. Uspokoił ją zapewnieniem, że w każdej chwili spodziewa się pieniędzy. Liczył na to, że Angelique wydobędzie skądś gotówkę. Raiko zagadnęła go o Tyrera. - Co jest z tym człowiekiem? Oddałbyś przysługę jemu, mnie, Fujiko i sobie, stary przyjacielu, gdyby naprawiono to, co trzeba naprawić. Widocznie uwiodły go dziwki z "Gospody Lilii". Gdyby pan namówił go do powrotu, okazałby pan w tych ciężkich czasach wielką pomoc i nam, i sobie. Biedna dziewczyna jest bliska samobójstwa. Nie uwierzył w to, lecz Raiko była gotowa obracać nożem o imieniu Hinode. - Phillipie, zagrałeś swą rolę idealnie - oznajmił. - Zorganizuję spotkanie i wznowimy negocjacje. - Cóż, Andre, nie wiem - stwierdził Tyrer. - Ja, ee... muszę powiedzieć, że spróbowałem innej dziewczyny. Raz. Gospoda, którą mi poleciłeś, wcale nie jest taka zła. I pomyślałem sobie, że posiadanie stałej dziewczyny to może nie taki dobry pomysł. Chodzi o to, że to duży wydatek i cóż, potrzebuję kuca do polo... - Posiadanie własnej dziewczyny ma swoje wady i zalety - rzekł Andre nie ujawniając swoich obaw. - Może najlepiej odłożyć rozmowy na temat kontraktu i poczekać na "poprawienie stosunków". - Sugerujesz, żeby zjeść ciastko i je zachować? - Czemu nie? Wszystkie są po to, by nam sprawiać przyjemność, prawda? Choć Fujiko i Raiko są wyjątkowe. - Andre starał się być przekonujący. Nie chciał, by Tyrer zerwał się z haczyka Fujiko, ale tak samo nie chciał dać się nadziać na hak Raiko. Sekretne z nią partnerstwo to jedno, lecz być na jej łasce to zupełnie co innego. Zorganizuję randkę, a doprowadzenie Tyrera do poprzedniego stanu namiętności to już ich sprawa. - Ja to z nimi załatwię. Może jutro? Gwarantuję, że powitają cię entuzjastycznie. 200 - Och, naprawdę? No, dobrze. - Phillipie... - Andre znowu rozejrzał się wokół. - Henri ma wielką ochotę, by poprzeć sir Williama w dążeniu do mocnego uderzenia w tego bałwana tairo Anjo. Tym razem ten kretyn posunął się za daleko. Czy sir William mógłby to z Seratardem prywatnie przedyskutować? Ma parę pomysłów, którymi pragnąłby się podzielić. Prywatnie. - Jestem pewien, że mógłby. - Tyrer natychmiast okazał zainteresowanie. Czuł się przyjemnie zaskoczony, opuściło go zmęczenie. Zwykle Seratard uruchamiał jakąś francuską inicjatywę i słyszeli o niej dopiero wtedy, gdy już na dobre się rozkręciła. Na przykład potajemne zaproszenie Yoshiego do odbycia wizyty na francuskim okręcie flagowym. Właśnie dowiedzieli się o tym ze swoich źródeł: chińscy służący w Przedstawicielstwie Francuskim podsłuchali Andre i Seratarda, przekazali to Czenowi, ten powiadomił Struana, który z kolei powiedział o tym jemu, a on dalej przekazał sir Williamowi. - Rada wojenna? Ich dwóch? - Proponuję, by było nas czterech - rzekł Andre. - Będą potrzebowali pomocników do realizacji swych pomysłów, ale im mniej ludzi jest w to zamieszanych, tym lepiej. Jeśli później zechcą wprowadzić w sprawę admirała i generała, w porządku. Ale dopiero później, jak sądzisz? - Entente Cordiale! Poruszę to ze Staruszkiem jako pierwszą sprawę z rana. Może o jedenastej? - Czy moglibyśmy o dziesiątej? Mam spotkanie w południe. - Andre już omówił ten pomysł z Seratardem, natychmiast po powrocie od Raiko. - Henri, to spotkanie może mieć duże znaczenie. Im większą zachowamy tajemnicę przed innymi ministrami, tym lepiej. Tym razem musimy udawać, że na sto procent jesteśmy z Brytyjczykami. Oni mają okręty wojenne, a my nie. Tym razem musimy ich zachęcić, by wszczęli wojnę. - Dlaczego? - Wiem to od Tyrera, który dowiedział się tego od swego oswojonego samuraja, Nakamy. Henri, Tyrer mówi po japońsku zdumiewająco dobrze jak na tak krótki czas. Wykazuje znaczne zdolności w tym kierunku, więc musimy uważnie go obserwować i zaprzyjaźnić się z nim. Otóż odkrył, że Anjo i Toranaga Yoshi nieszczególnie się lubią. Yoshi jest jak ty patrycjuszem, natomiast Anjo to raczej człowiek z ludu. - Andre ubawiony obserwował, jak Seratard nadyma się po jego pochlebstwie; był w takim samym stopniu patrycjuszem jak on sam. - Potajemnie zachęcimy Brytyjczyków, by zmiażdżyli Anjo, a w ostatniej chwili zdystansujemy się od rzeczywistego konfliktu i pozyskamy Yoshiego w ramach tajnej strategii państwowej. Uczynimy z niego sprzymierzeńca, musimy to zrobić. Potem przy jego pomocy zepchniemy Brytyjczyków z powrotem do ścieku i będziemy mieć decydujący wpływ na działalność cudzoziemców na tych terenach. - Jak to zrobimy, Andre? Jak mamy pozyskać Yoshiego? - Zostaw to mnie - odparł wtedy. Liczył na to, że zdoła nawiązać 201 właściwe kontakty dzięki Raiko i dostać się w pobliże Yoshiego. - On będzie naszym kluczem do otwarcia Japonii. Będziemy musieli zainwestować trochę pieniędzy, niezbyt dużo. Ale we właściwej kieszeni... - poczuł, że nieco się zagalopował, więc zaśmiał się. - Gwarantuję powodzenie. On będzie naszym Rycerzem w Lśniącej Zbroi. Pomożemy mu stać się sir Galahadem, by zniszczył tego Króla Artura, co dręczy naszego Wilusia. Czemuż by nie, powtórzył sobie, stojąc teraz na promenadzie z Tyrerem, jeszcze jedną figurą na szachownicy, na której Francuzi rozgrywali swą partię w Azji. Phillip będzie... Mój Boże! Nagle do głowy przyszedł mu szalony pomysł. Jeśli Struan zginie w pojedynku i Angelique stanie się wolną kartą, czy nie mogłaby odegrać roli Guinevry w stosunku do tego Japońca Yoshiego? Czemuż by nie? Może sprawi mu przyjemność odmienna przekąska. Angelique, pozbawiona funduszy, stanie się łatwym obiektem manipulacji, a Raiko może pośredniczyć. Zaśmiał się i poniechał tego pomysłu - zbyt szalonego, by rozpatrywać go poważnie dziś wieczór. - Phillipie - rzekł, pragnąc, by ten uważał go za swego najlepszego przyjaciela - gdybyśmy pomogli naszym szefom wpaść na rozwiązanie, a potem je zrealizować... co? - To byłoby cudownie, Andre! - Pewnego dnia zostaniesz tutaj ambasadorem. Tyrer zaśmiał się. - Nie mów głupstw. - To nie głupstwa. - Zawsze będą po przeciwnych stronach, mimo to Andre musiał przyznać, że szczerze lubi Tyrera. - Za rok będziesz pisał i mówił płynnie po japońsku, Wiluś ci ufa, masz swego dżokera, Nakamę, by ci pomagał. Czemuż by nie? - Czemuż by nie? - rzekł Tyrer z szerokim uśmiechem. - Miło to usłyszeć na dobranoc. Szczęśliwych snów, Andre. W całym Osiedlu tylko Angelique spała tej nocy spokojnie. Dzisiejsze rewelacje Struana, do tego niepokój związany z nadciągającymi wojnami, tu i w Europie, oraz łączące się z tym zagrożenie interesów - wszystko to spowodowało bezsenność u większości mieszkańców. - Jakbym nie miał dość zmartwień z powodu naszej własnej wojny domowej - powiedział Dmitri cichutko. Leżał w głębokiej ciemności swego pokoju w siedzibie firmy Cooper-Tillman. Z domu napływały coraz gorsze wiadomości, niezależnie do tego, którą stronę się popierało. A jego rodzina walczyła po obu stronach. Przerażająca liczba ofiar. Grabieże, pożary i okrucieństwa, bunty, brutalność, korupcja i potworne tragedie po obu stronach konfliktu. Jeden z wujków 202 napisał z Marylandu, że całe miasta są palone i łupione zarówno przez zwiadowców Quantrilla z Południa, jak i plądrujących maruderów z Północy, i że najważniejsi ludzie z Północy całkowicie legalnie wykupili siebie i swoich synów od poboru do armii: Na wojnie walczą biedni, niedożywieni, wręcz na wpół zagłodzeni, źle wyposażeni ludzie. To już koniec naszego kraju, Dmitri... Jego ojciec pisał to samo z Richmondu: Nic nie zostanie, jeśli to potrwa jeszcze rok. Nic. To okropne, ale muszę ci donieść, mój kochany synu, że twój brat Janny został zabity w drugiej bitwie pod Buli Run, biedny chłopak, nasza kawaleria została zdziesiątkowana, to rzeź... Dmitri przewracał się na łóżku. Nie potrafił stłumić bólu na myśl o cierpieniach swego narodu. W klubie trwała hałaśliwa sprzeczka między kilkoma pijanymi kupcami, którzy jeszcze tkwili w barze. Paru oficerów z armii i floty, Tweet i inni, siedzieli przy stołach rozstawionych po sali, pijąc strzemiennego. Stół przy oknie zajęli hrabia Siergiejew i nowo przybyły szwajcarski minister Fritz Erlicher. Rosjanin skrywał rozbawienie, pochylając się nad szklanką porto. - Oni wszyscy to durnie, Herr Erlicher - rzekł przekrzykując wrzawę. - Czy myśli pan, że młody Struan mówił poważnie? - On tak, ale czy ta strategia zostanie wprowadzona w życie, to jeszcze zobaczymy. - Rozmawiali po francusku i Siergiejew opowiedział o konflikcie w firmie Struanów między matką a synem. - Mówi się ostatnio, że to ona pociąga za sznurki, chociaż jemu należy się ten tytuł zupełnie legalnie. - Cóż, jeśli wprowadzą te jego pomysły w życie, będzie to korzystne dla nas obu. - O, ma pan propozycję? - Pomysł, hrabio Siergiejew. - Erlicher poluzował krawat, by swobodniej oddychać. Klub był zadymiony i duszny, dominował w nim przytłaczający smród piwa i moczu; trociny na podłodze dawno dojrzały do wymiany. - Jesteśmy małym, niezależnym narodem, z niewielkimi zasobami, lecz nie brakuje nam odwagi i umiejętności. Brytyjczycy, których pan nie kocha, zmonopolizowali większość produkcji i sprzedaż broni w całej Europie, choć fabryka Kruppa zapowiada się obiecująco. - Brodaty, postawny mężczyzna uśmiechnął się. - Słyszeliśmy, że matiuszka Rossija ma tam znaczne udziały. - Pan mnie zdumiewa. 203 - Sam siebie od czasu do czasu zdumiewam, panie hrabio - zaśmiał się Erlicher. - Chciałem jednak wspomnieć, że mamy zaczątki wspaniałych odlewni dział i karabinów, nieoficjalnie mogę pana powiadomić, że negocjujemy z Gatlingiem licencję na produkcję jego karabinu maszynowego i możemy was szczodrze zaopatrzyć, w ramach umów długookresowych, w każdy rodzaj broni, jakiej będziecie potrzebować. - Dzięki, drogi panie, ale nie mamy takiej potrzeby. Car Aleksander Drugi jest miłującym pokój reformatorem. W zeszłym roku uwolnił naszych chłopów pańszczyźnianych, w tym reformuje armię, marynarkę, biurokrację, sądownictwo, oświatę, wszystko. - Iw wolnych chwilach - Erlicher uśmiechnął się znacząco - przewodzi największym w historii podbojom lądowym, podporządkowuje sobie nowe narody. Jeśli nie liczyć Czyngis-chana i jego mongolskich hord, nikt jeszcze nie podbił tylu ludów. Czyngis jechał na zachód - uśmiech Szwajcara stał się promienny - gdy tymczasem hordy waszego cara rozprzestrzeniają się na wschód. Na cały kontynent! Niech pan to sobie wyobrazi! Cały kontynent do morza, przez Syberię do Kamczatki. I to jeszcze nie koniec, tak? - Doprawdy? - spytał z uśmiechem hrabia. - Słyszeliśmy, że car ma nadzieję pomaszerować z waszej nowej fortecy, Władywostoku, do Japonii, potem na północ na Kuryle, znowu na północ na Aleuty, w końcu połączyć wszystko z Rosyjską Alaską, która ciągnie się aż do północnej Kalifornii. A świat śpi. To zdumiewające. - Ehrlicher wyjął pudełko cygar i poczęstował rozmówcę. - Proszę, to najlepsze kubańskie. Siergiejew wziął cygaro, powąchał je, obrócił między palcami i przyjął ogień. - Dziękuję. Wspaniałe. Czy wszyscy Szwajcarzy to marzyciele, tacy jak pan? - zapytał uprzejmie. - Nie, panie hrabio. Jesteśmy miłośnikami pokoju, ale mieszkamy w górach, dobrze uzbrojeni, i obserwujemy zewnętrzny świat. Na szczęście nasze góry są kłujące dla tych, którzy przychodzą nieproszeni. W sali wybuchły krzyki. Lunkchurch, Swann, Grimm i inni hałasowali bardziej niż zazwyczaj. - Nigdy nie byłem w Szwajcarii. A pan powinien zobaczyć Rosję, mamy wiele zachwycających widoków. - Odwiedziłem wasz piękny Petersburg. Trzy lata temu przez kilka miesięcy mieszkałem tam w naszej ambasadzie. Sądzę, że to najcudowniejsze miasto w Europie, jeśli jesteś szlachcicem, bogaczem lub zagranicznym dyplomatą. Musi pan za nim tęsknić. - Moje serce krwawi z tęsknoty, nawet sobie pan nie wyobraża - westchnął Siergiejew. - Jeszcze trochę i wrócę. Powiedziano mi, że moją następną placówką będzie Londyn, wtedy odwiedzę wasze góry. - Uczyni mi pan zaszczyt, pozwalając pełnić rolę gospodarza. - Ehrlicher pyknął cygaro i wydmuchał kółko dymu. - Więc moja propozycja handlowa pana nie interesuje? 204 - To prawda, że Brytyjczycy zmonopolizowali wszelką działalność gospodarczą, wszystkie drogi morskie i morza, wszystkie bogactwa podporządkowanych sobie krajów - teraz w uśmiechu Siergiejewa nie było ani krztyny ciepła - a to powinno być dzielone z innymi. - Więc może powinniśmy porozmawiać znowu, w spokojniejszym otoczeniu? - Przy obiedzie, czemu nie? Z całą pewnością poinformuję moich zwierzchników o każdej tego typu wymianie poglądów. Gdyby kiedykolwiek w przyszłości pojawiła się taka potrzeba, w jaki sposób mam skontaktować się z panem lub pańskimi zwierzchnikami? - Oto moja wizytówka. Jeśli zapyta pan o mnie w Zurychu, z łatwością mnie pan znajdzie. Szwajcar obserwował, jak rozmówca odczytuje wspaniale wykaligrafowany napis, efekt nowej techniki drukarskiej, którą jego rodacy właśnie rozwinęli. Hrabia Siergiejew - patrycjusz w każdym calu - miał eleganckie rysy, był doskonale ubrany; Erlicher miał świadomość tego, że jego odzież jest przeciętna, a przodkowie byli chłopami. Nie zazdrościł mu jednak. Jestem Szwajcarem, myślał. Jestem wolny. Jeśli nie chcę, nie muszę zginać kolan ani zdejmować kapelusza przed żadnym królem, carem, księdzem czy innym człowiekiem. Ten biedny facet w jakimś sensie jest nadal pańszczyźnianym chłopem. Dzięki Bogu za nasze góry i nasze doliny, za moich braci i siostry, i za życie wśród nich. Wszyscy są wolni tak jak ja i pozostaniemy wolni. Obok baru kołysał się pijany Lunkchurch, przyjmując komiczną bojową postawę wobec jakiegoś innego mężczyzny i krzyczał, co sił w płucach: - Te essyńskie Struany dostały essyńskiego hysia i żadnych essyńskich... - Na litość boską, Barnaby, powściągnij swój brudny język - krzyknął czcigodny Tweet, przepychając się przez ciżbę ku drzwiom. Koloratkę miał nieco przekrzywioną, twarz czerwoną i spoconą. - Kiedy pomyślisz o tym jak uczciwy Anglik, musisz się zgodzić, że z moralnego punktu widzenia młody Struan reprezentuje właściwe podejście! Lunkchurch przesłał mu wulgarny pijacki gest. - Odpierdol swego essyńskiego świętoszkowatego chuja! Siny z wściekłości czcigodny Tweet zacisnął pięść i zadał nieudolny cios. Mężczyźni stojący w pobliżu Lunkchurcha szarpnięciem usunęli go z drogi, inni otoczyli Tweeta i łagodzili potoki jego wymowy, a potem Charlie Grimm, zawsze gotów do podjęcia rękawicy, jakiejkolwiek rękawicy, ryknął przekrzykując hałas i swe własne pijackie zamroczenie: - Barnaby, przygotuj się na spotkanie ze Stwórcą! Stojący obok usłużnie zrobili miejsce i przy akompaniamencie okrzyków zachęty obaj mężczyźni zaczęli się zapamiętale okładać. - Drinki na koszt firmy - oświadczył barman. - Szkocką dla czcigodnego, porto dla hrabiego i jego gościa. A teraz wy dwaj, przestańcie się bić! 205 Tweet przyjął drinka i pokuśtykał zająć miejsce przy stole ustawionym w znacznej odległości od walczących, którzy z wojowniczą zajadłością tarzali się teraz po podłodze. Barman westchnął, wypróżnił nad nimi kubeł pomyj, obszedł bar dookoła, podniósł lewą ręką jednego, prawą drugiego i wśród dalszych okrzyków aplauzu wyrzucił ich na High Street. - Panowie, już czas, panowie, proszę! - oznajmił. Odpowiedziały mu wycia, które szybko ucichły. Wszyscy dopili swoje drinki i zaczęli wychodzić. Siergiejew i Fritz Ehrlicher unieśli uprzejmie kapelusze przed duchownym. - Czcigodny - rzekł Swann, chudy kupiec, który pełnił funkcje wikarego. - Może byśmy odwiedzili grzeszników w Mieście Pijaków? - Cóż, panie Swann, więc, jak to się mówi, w drogę. Hinode czekała w swym małym domku w Yoshiwarze. Furansu-san powiedział, że przyjdzie dziś wieczór, ale może się spóźnić. Była ubrana jakby po to, by ją rozebrać - miała na sobie dwa cienkie kimona: nocne i spodnie. Włosy jej lśniły, szylkretowe i srebrne grzebienie ozdabiały wysoko upiętą, odsłaniającą kark fryzurę. Wystarczyło wyjąć grzebienie, by włosy opadły do talii, okrywając i wydobywając zarazem to, co erotyczne. Ciekawe, cóż jest tak pobudzającego dla mężczyzn w kobiecym karku? - zadawała sobie pytanie. I dlaczego jego zasłanianie jest też pobudzające? Mężczyźni, jakie to dziwne! Wiedziała jednak, że Furansu-san, tak jak wszystkich klientów, podnieca moment, gdy jej włosy opadają, i to było jedyne odstępstwo od umowy - tylko to robiła w pełnym świetle. Kiedy gościła u siebie Andre, maiko budziła ją delikatnie jeszcze przed świtem, a ona ubierała się w ciemnościach, nawet jeśli jej gość jeszcze spał. Potem przechodziła do drugiego pokoju, zamykała drzwi - maiko pilnowała wejścia - i kładła się jeszcze trochę pospać, jeżeli była zmęczona. Obiecał nigdy nie wchodzić do tego jej przybytku - po pierwszym razie, kiedy zaczęła na to nalegać. - W ten sposób odosobnienie nocy może zostać rozciągnięte na dzień - powiedziała wtedy. - Słucham? - W ten sposób to, co zobaczyłeś pierwszy raz, nigdy się nie zmieni, jakakolwiek by była wola bogów. Przeszedł ją dreszcz. Zupełnie nie mogła oprzeć się uczuciu, że nasienie wstrętnego Ropiejącego Boga w jej wnętrzu nabiera mocy, kiełkuje, gotowe wystrzelić na zewnątrz. Codziennie bardzo uważnie oglądała swe ciało. Szczegółowo. Raiko, jedyna osoba obdarzona zaufaniem, pomagała jej zbadać te miejsca, których ona nie mogła obejrzeć sama. Dotychczas były bez skazy. - Codziennie to zbyt często, Hinode - stwierdziła Raiko, zanim dziewczyna podpisała kontrakt. - Przez lata może nic się nie dziać... 206 - Tak mi przykro, Raiko-san. Codziennie, taki jest warunek. - Dlaczego w ogóle się na to zgadzasz? W naszym świecie czeka cię niezła przyszłość. Może nigdy nie dojdziesz do Pierwszej Klasy, ale jesteś wykształcona, twoja mama-san powiada, że masz długą listę zadowolonych klientów, powiada, że mogłabyś poślubić zamożnego kupca, rolnika czy płatnerza, że jesteś rozsądna i nigdy by ci nie zabrakło dobrych partii. - Dziękuję za troskę, Raiko-san, lecz uzgodniłaś z moją mama-san, że nie będziesz mnie wypytywać ani szperać w mojej przeszłości, dowiadywać się, skąd przychodzę, czy szukać przyczyn. W zamian oddasz jej część pieniędzy, które zarobię tego roku, a może następnego. Pozwól mi powtórzyć: akceptuję ten ewentualny kontrakt, gdyż życzę sobie tego. O tak, życzyłam sobie tego i jakże mi się udało. Teraz miała dwadzieścia dwa lata. Urodziła się na farmie pod Nagasaki w prowincji Hizen na Wyspie Południowej. Kiedy skończyła pięć lat, została zaproszona do Pływającego Świata przez jedną z wielu pośredniczek, przemierzających kraj w poszukiwaniu dziewczynek, z których mogłyby wyrosnąć gejsze - osoby sztuki, czyli takie, które miały zostać wyszkolone, tak jak Koiko, w sztukach, a nie wyłącznie jako netsujo-jin, osoby rozkoszy. Jej rodzice się zgodzili. Dano im pieniądze i dokument obiecujący pięć rocznych spłat, pierwsza za dziesięć lat; ich wysokość zależała od postępów córki. Jako osoba sztuk nie odniosła sukcesu ani w grze na samisenie, ani w śpiewie, tańcu, ani też jako aktorka. Lecz jako osoba rozkoszy, od chwili debiutu w wieku lat piętnastu, mając lepsze wykształcenie od rówieśnic, wkrótce stała się ważna dla swej mama-san. W tych czasach nosiła imię Gekko, Promień Księżyca, i choć w Nagasaki przebywało wtedy wielu cudzoziemców, nie znała żadnego; jej dom przyjmował tylko Japończyków z najwyższych klas. Pewnego października, Miesiąca Bez Bogów, przyjęła nowego klienta. Był od niej rok starszy; osiemnastoletni goshi, syn goshiego. Przeciętny szermierz, przeciętny żołnierz, lecz dla niej mężczyzna wyśniony. Nazywał się Shin Komoda. Ich uczucie rozkwitło. Mama-san usiłowała poskromić ich wzajemną namiętność - młodzian był biedny, jego rachunki pozostawały nie zapłacone - ale nie odnosiło to skutku. Aż do wiosny następnego roku. Nie zawiadamiając Gekko, mama-san poszła do domu młodzieńca, skłoniła się przed jego matką i uprzejmie poprosiła o zapłatę. Rodzina nie miała pieniędzy i matka prosiła o zwłokę. Młodzieńcowi zabroniono widywać się z Gekko. Pozornie posłuchał rodziców, lecz po tygodniu kochankowie uciekli razem w przebraniu, znikając gdzieś w rozległej portowej dzielnicy. Zmienili nazwiska i zaoszczędzonymi przez Shina pieniędzmi oraz biżuterią, jaką Gekko ze sobą zabrała, opłacili przejazd niską klasą na statku przybrzeżnym, który tego dnia odpływał do Edo. W ciągu tygodnia Shin Komoda został w swej wiosce obwołany roninem i stracił honor. Znowu mama-san przyszła do jego matki. Sprawą zachowania 207 twarzy było pokrycie rachunków syna. Jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadała jego matka, były jej długie piękne włosy. Za zgodą męża poszła do perukarza w Nagasaki. Człowiek ten zakupił jej włosy od razu. Pieniądze wystarczyły akurat na spłacenie długu. Honor rodziny został uratowany. W Edo, gdy już prawie skończyły się im pieniądze, Gekko i Shin znaleźli bezpieczną kwaterę w miejskich ruderach. I buddyjskiego mnicha, który udzielił im ślubu. Żadne z nich nie miało papierów, przeszłość obydwojga została przekreślona. Żyli więc w trudnych, nieomal nieznośnych warunkach, na progu ubóstwa, lecz byli szczęśliwi razem, ich miłość kwitła; i zaowocowała. Pieniądze stopniały, a zarobki Shina ledwie wystarczały najedzenie -jedyną pracą, jaką mógł znaleźć, była posada strażnika w burdelu tak niskiej klasy, że nawet nie znajdował się w obrębie Yoshiwary Edo. To wszystko jednak nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Byli razem. Jakoś żyli. Gekko utrzymywała w nieskazitelnej czystości ich dwa małe pokoiki, uczyniła z nich pałac i świątynię dla męża i dziecka. I mimo że wielokrotnie proponowała, on wielokrotnie odmawiał. - Nigdy! Nigdy, już nigdy żaden inny mężczyzna nie będzie cię znał, przysięgnij! I przysięgła. Gdy ich synek skończył rok, Shina zabito w bójce. A wtedy z Gekko jakby wyszło światło. Tydzień później mama-san z podrzędnego burdelu przedstawiła jej propozycję, ale ona podziękowała i odmówiła, twierdząc, że wraca do swego domu w Narze. Na rynku kupiła nowiuteńką świecę, czerwoną, i w nocy, kiedy dziecko spało, spokojnie ją zapaliła. Obserwowała płomień i rozmyślała, co powinna zrobić. Prosiła bogów, obiecując im, że kiedy świeca zamigoce ostatni raz, zdecyduje, co jest najlepsze dla jej syna. Prosiła bogów, by pomogli jej w podjęciu mądrej decyzji. Płomień już dawno zgasł - decyzja była taka prosta, taka słuszna: musi odesłać syna do rodziców jego ojca. Ona zaś przekaże informację, że razem ze swym mężem popełniła jinsai, wspólne rytualne samobójstwo, jako zadośćuczynienie wobec teściów za wyrządzony im ból. By przyjęli dziecko, musi je zaopatrzyć w pieniądze wystarczające co najmniej na rok; im więcej, tym lepiej. Musi być dobrze odziane i podróżować razem z zaufaną niańką - następny wydatek. Tylko w ten sposób syn mógł odzyskać swoje dziedzictwo, zostać samurajem. I wreszcie... nie miało sensu dochowywanie przysięgi danej umarłemu, gdy chodziło o przyszłość ich żyjącego dziecka. Rano pozostawiła syna z sąsiadką i za ostatnie pieniądze kupiła kimono i parasolkę, najlepsze, jakie mogła znaleźć na targu złodziei. Potem, bez grosza, poszła do najlepszego fryzjera u bram Yoshiwary w Edo. Tam, pod zastaw swych miesięcznych przyszłych dochodów, zamówiła modną fryzurę, masaż, maseczkę, manikiur, pedikiur - oraz informacje. 208 Za informacje zastawiła dochody drugiego miesiąca. Tego popołudnia powędrowała przez bramę i poszła prosto do "Domu Wistarii". Mama-san była stereotypowa, tylko takie dotychczas znała - zawsze bliskie ideału, jeśli chodzi o strój i uczesanie; zawsze nieco ociężałe; z makijażem sprawiającym wrażenie maski; z oczyma niezwykle miłymi dla klientów, które w jednej chwili mogły stać się twarde jak granit i które potrafiły sprawić, że dziewczyny trzęsły się ze strachu; zawsze skropione najdroższymi perfumami, które jednak nigdy nie mogły zagłuszyć przebijającego się zapachu sake. Ta była szczupła i wysoka, nazywała się Meikin. - Tak mi przykro, nie przyjmujemy dam bez papierów i bez przeszłości - oznajmiła mama-san. - Bardzo tu przestrzegamy prawa. - Jestem zaszczycona, że to słyszę, proszę pani, lecz ja posiadam przeszłość, a z pani pomocą wymyślimy inną, która zaspokoi najbardziej ciekawych urzędników bakufu i jednocześnie ogromnie zadowoli nawet najbardziej wścibskie ropuchy, jeśli zechcą mnie wysondować. Meikin zaśmiała się, lecz jej oczy pozostały bez wyrazu. - Jakie odbyłaś szkolenie i gdzie? I jak się nazywasz? - Nazywam się Hinode. Gdzie nie jest ważne, a jeśli chodzi o jakie... - Gekko opowiedziała jej o swych nauczycielkach gejszach i o fiasku nauki. Potem o szkoleniu praktycznym, o tym, jakich miewała klientów i ilu ich było. - Ciekawe. Jednak, tak mi przykro, Hinode, nie mam tu wolnego miejsca - oznajmiła kobieta aż nazbyt uprzejmie. - Przyjdź jutro, rozpytam się, może któraś z przyjaciółek cię przyjmie. - Tak mi przykro, proszę, czy mogę panią prosić, by rozważyła to pani jeszcze raz. - Gekko była pewna, że jutro pod dowolnym błahym pretekstem Meikin odmówi jej przyjęcia. - Pani jest najlepsza, najbardziej godna zaufania. - Zacisnęła zęby i modląc się, by jej informacja była prawdziwa, dodała łagodnie: - Nawet shishi to wiedzą. Z twarzy mama-san zniknęły kolory, choć jej wyraz się nie zmienił. - Uciekłaś z kochankiem, a teraz on cię opuścił? - spytała spokojnie. - Nie, proszę pani. - Więc nie żyje. - Tak, proszę pani. - Masz dzieci? Jakie? - Syna. - Syna. - Mama-san westchnęła. - Jest z tobą? - Nie, z rodziną ojca. ' - W jakim jest wieku? - Rok i trzy miesiące. Meikin kazała podać herbatę i piły w milczeniu. Gekko drżała w duchu, bojąc się, że posunęła swą groźbę za daleko, przekonana, że druga kobieta zastanawia się, skąd pochodzi ta informacja i w jaki sposób ona, zupełnie obca osoba - co było niebezpieczne samo w sobie - zdobyła taką wiedzę. 14 - Gai-jin cz. II 209 A może rozważa możliwość, że ta Hinode jest szpiegiem shogunatu? Nie, gdybym była szpiegiem, rozumowała Gekko, z pewnością nie wspomniałabym o tamtym fakcie, przynajmniej nie w pierwszej rozmowie. - Nie możesz tutaj pozostać, Hinode - powiedziała w końcu Meikin - lecz mam siostrę, która prowadzi piękny dom na następnej ulicy. Za wprowadzenie płaci się jednak pewną cenę. - Czy mogę z góry pokornie podziękować za pomoc? - Po pierwsze, przysięgniesz, że wyrzucisz ze swej głowy złe myśli. Na zawsze. -- Przysięgam na swe życie. - Lepiej na życie twego syna. - Na życie mego syna. - Po drugie, zostaniesz wzorową damą naszego Pływającego Świata, spokojną, posłuszną i godną zaufania. Po trzecie... trzecia sprawa może poczekać, dopóki nie zobaczymy, czy moja siostra zgodzi się wspomóc osobę, którą widzę przed sobą. Trzecią sprawą były pieniądze, podział między dwiema mama-san. Gekko zawarła umowę i opłacała sąsiadkę, by opiekowała się jej synem. Odwiedzała go w tajemnicy rankami w wolne dni, co dwa tygodnie. Kłamstwo, które powiedziała Meikin, nie było tak naprawdę kłamstwem, ponieważ chłopiec został już przeznaczony dla rodziców swego ojca. Wkrótce stała się znowu popularna, lecz nie dość popularna. Miała stałe wydatki: fryzjer, masażystka, krawiec. Nigdy nie udawało jej się nic oszczędzić. W tym czasie syn przestał być tajemnicą dla obydwu mama-san, które oczywiście kazały ją śledzić. Nigdy nie napomknęły jej o dziecku, ale rozumiały i współczuły jej. Pewnego dnia Meikin opowiedziała jej o gai-jinie, który tyle zapłaci z góry, że dziecko będzie miało zapewnioną przyszłość. Pieniądze wystarczą przynajmniej na dwa lata na jedzenie oraz na bezpieczną podróż do miejsca, gdzie miało być dostarczone. Zgodziła się na to skwapliwie. Po pierwszej ohydnej nocy miała ochotę zakończyć życie - mężczyzna był tak brutalny. Choć płakała i błagała, Raiko zdecydowanie jej na to nie pozwoliła, gdyż ostrzegła ją wcześniej, że musi wytrzymać przynajmniej miesiąc. Na szczęście w ciągu paru dni otrząsnęła się i zaplanowała środki obronne. Pokonała Bestię, jak ochrzciła tego mężczyznę w myślach, zmieniła go, przynajmniej na razie. Teraz był łagodny, często płakał i wymagał namiętności we wszystkich jej odmianach, lecz pod przykrywką łagodnych i miłych manier wyczuwała gwałtowność, nadal wrzącą, gotową wybuchnąć. W spokojnym i cichym otoczeniu Hinode czekała z napięciem. Gdy tylko mężczyzna zastuka do bramy, jej maiko przybiegnie z wiadomością. Wciąż miała czas, więc usiadła w pozycji lotosu, by medytować, i wysłała swój umysł w zen. Wkrótce była przygotowana. Połączenia z Bestią dawały się znieść. Dziwne, jak jest inaczej zbudowany 210 niż osoba cywilizowana, trochę dłuższy i większy, lecz pozbawiony całej stanowczości i siły osoby cywilizowanej. Tak różny od Shina, który był gładki, miły i taki silny. To dziwne, w jej mężu nie dostrzegła żadnych oznak jego przodka gai-jina, Anjin-Sana, który przed dwu i pół wiekami przybrał imię Komoda dla swej drugiej rodziny w Nagasaki - jego pierwsza rodzina żyła w Izu, gdy budował statki dla swego lennego pana, shoguna Toranagi. Dziękuję za niego wszystkim bogom. Gdyż dzięki niemu w końcu urodził się mój Shin, urodził jako samuraj, i taki też jest nasz syn. Uśmiechnęła się uszczęśliwiona. Ich dziecko podróżowało już prawie trzy tygodnie pod opieką dwóch godnych zaufania służących. Wieźli ze sobą dla matki Shina przekaz pieniężny Gyokoyamy, opiewający na sumę równą kosztom prawie trzyletniego wyżywienia i mieszkania dla dziecka i dziadków. O wszystko zadbałam, myślała z dumą. Spełniłam swój obowiązek względem naszego syna, Shin-sama. Zadbałam o twój honor. Wszystko jak trzeba. Nawet odpowiedź na pytanie Raiko, zanim uzgodniliśmy ostatnią klauzulę kontraktu z Bestią: - Ostatnia sprawa, Hinode, co mam zrobić z twym ciałem? - Jeśli chodzi o mnie, Raiko-san, możesz je rzucić na kupę nawozu. I tak jest zbrukane. Zostaw je psom. KSIĘGA CZWARTA 42 YOKOHAMA Wtorek, 9 grudnia W świetle przedświtu kuter Struana odbił od fregaty "Pearl" i z pełną prędkością popłynął w stronę przystani. Dziób gładko pruł fale, za rufą unosił się długi pióropusz dymu. Od strony lądu ciągnął lekki powiew, co zapowiadało, że gdzieś koło południa pogoda może ulec zmianie. Bosman spoglądał przez lornetę na okna Struana. Nie widział nikogo, choć pokój był jasno oświetlony. Nagle silnik zaczął się krztusić i umilkł. Bosman miał wrażenie, że jaja podjeżdżają mu do gardła; na łodzi zapanowała głucha cisza. Po kilku sekundach motor warknął, zakasłał i zaparkotał, lecz dźwięk brzmiał inaczej niż zwykle. - Boże Wszechmogący, Roper, złaź na dół - huknął bosman na mechanika. - A reszta niech trzyma wiosła w pogotowiu na wypadek, gdybyśmy utknęli... Chryste, przecież McFay będzie srał ogniem, jak nam nie wyjdzie... Roper! - warknął. - Na miłość Boga, dasz se radę? Bierz się do roboty! Ponownie przyłożył lornetkę do oczu. Nikogo. Struan był w domu i obserwował kuter od chwili, gdy dobił do fregaty. Klął w żywy kamień, gdyż przez cały czas widział wyraźnie sylwetkę bosmana, lecz nie mógł doczekać się na żaden znak z jego strony. - W końcu to tylko twoja wina - mruknął pod nosem. - Idioto, zapomniałeś ustalić sygnał. Nieważne, pogoda była znośna i nic nie zwiastowało, by sztorm, choćby najmniejszy, zagrażał fregacie. Struan skierował szkła na okręt flagowy. Widział drugą łódź zmierzającą w jego stronę. Prawdopodobnie przewoziła rozkazy. Rozległ się cichy szelest otwieranych drzwi. Czen niczym duch wsunął się do pokoju. Niósł parującą czarkę herbaty. - Dziń dobry, tai-panie. Ty nie śpi, heja? Chcieć dobry chop-chop? - Ajajaj! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie bełkotał, tylko mówił cywilizowanym językiem? Kał przodków zupełnie zatkał ci uszy i zmącił umysł? 215 Czen wciąż się uśmiechał, choć w głębi duszy aż jęknął z rozpaczy. Zanim wszedł do pokoju, miał nadzieję, że uda mu się rozweselić Struana. - Przepraszam. - Dodał tradycyjne chińskie pozdrowienie, znaczące mniej więcej tyle, co "dzień dobry". - Jadł pan już śniadanie? Malcolm zobaczył oficera wysiadającego z szalupy i wspinającego się po trapie na pokład okrętu flagowego. Żadnego znaku, niczego, co by wskazywało na wynik rozmów. Cholera! Wziął czarkę. - Dzięki. - Nie czuł zbytniego bólu, gdyż wciąż był jeszcze pod działaniem porannej dawki opium. Przez ostatni tydzień udało mu się zachować wstrzemięźliwość. Szczypta rano, szczypta na wieczór i Bóg mu świadkiem, że w przyszłości, jeśli wszystko pójdzie dobrze, starczy jedna dziennie. Herbata była bardzo dobra. Zmieszana z mlekiem, gęsta od cukru i - jak przystało z samego rana - zaprawiona niewielką ilością rumu, co stanowiło rodzinną tradycję, zapoczątkowaną jeszcze przez Dirka Struana. - Czen, przygotuj mi bryczesy, sweter i płaszcz. Chińczyk spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Podobno wyjazd został odwołany, tai-panie. - Na wszystkich bogów, kiedy to słyszałeś? - Zeszłej nocy. Piąty kuzyn z domu wodza zamorskich diabłów podsłuchał, jak Pokrętny Żabonos z dużego okrętu oświadczył, że "nie ma podróży". Malcolm ze ściśniętym żołądkiem rzucił się do okna. Ku swemu przerażeniu spostrzegł, że kuter dryfuje na fali dwieście jardów od brzegu. Zaklął, lecz w tej samej chwili z komina buchnęły kłęby dymu i łódź na nowo zaczęła pruć wodę, nabierając szybkości. Struan omiótł lornetą pokład. Zobaczył wrzeszczącego bosmana i marynarzy przygotowujących wiosła na wypadek kolejnej awarii. Za dziesięć minut powinni być na przystani. Czen pomógł mu się ubrać. Łódź dobijała już prawie do brzegu. Struan otworzył okno i wychylił się przez parapet. Bosman wygramolił się właśnie na molo i pędził w stronę domu tak prędko, jak tylko mógł przy swoim ogromnym brzuszysku. - Hej tam, bosmanie! Posiwiały marynarz sapiąc głośno dotarł wreszcie pod okno. - Szacunek od kapitana Marlowe'a - wydyszał. - Zaprasza pana... pana i panią... na pokład. Struan wydał okrzyk radości. Wezwał Ah Soh i kazał jej czym prędzej obudzić Angelique. Potem zwrócił się do Czena. - Posłuchaj - powiedział cicho - i nie próbuj mi przerywać, bo mogę strzelić niczym garść fajerwerków... Wydał mu dokładne instrukcje, co zapakować i które kufry o zmierzchu przenieść na pokład "Prancing Cloud". - Zjemy kolację i spędzimy noc na statku. Później wraz z wami wrócimy do Hongkongu... 216 :f - Do Hongkongu! Ajajaj, tai-pa... - Czen nie potrafił ukryć radości. - Pod warunkiem, że żadne z was nie puści pary z gęby. W przeciwnym wypadku złożę prośbę, by Noble House Czenów wymazał wasze nazwiska z księgi rodu. Twarz Czena zrobiła się szara. Malcolm nigdy dotąd nie uciekał się do tak mocnych pogróżek. Księga rodu była dla każdego Chińczyka łącznikiem z nieśmiertelnością, zapewniała mu więź z dawno zmarłymi przodkami i nie narodzonym jeszcze potomstwem. Gdy Chińczyk przychodził na świat, to niezależnie od tego, gdzie przyszło mu dorastać, jego imię wpisywano do rejestrów przechowywanych w rodzinnej wiosce. Inaczej po prostu nie istniał. - Tak, panie. Ale co z Ah Tok? - Sam z nią pomówię. Niech przyjdzie. Czen ruszył do drzwi. Ah Tok czekała na korytarzu. Minęli się w progu. Struan powiadomił ją krótko, że popłynie w ślad za nim następną łodzią. - Oh ko, mój synu - powiedziała słodkim głosem. - To, o czym mówisz swej starej matce, nie jest dobre ani dla niej, ani dla ciebie. Wrócimy do domu. Będziemy milczeć. Żaden śmierdzący zamorski diabeł o niczym się nie dowie. Rzecz jasna, cywilizowani ludzie będą ciekawi, jak do tego doszło. Zabierasz swoją dziwkę? Nie mrugnęła powieką, gdy zbeształ ją w ostrych słowach i zagroził, że jeśli jeszcze raz usłyszy podobne określenie... - Ajajaj - zamruczała na odchodnym. Jej głos powoli cichnął w oddali. - Stara matka już nigdy nie nazwie dziwką tej dziwki, lecz w imię wszystkich bogów, jak ma ją nazywać, skoro to jedyna prawdziwa nazwa? Mój syn jest chyba pomylony... Malcolm na widok Angelique natychmiast zapomniał o gniewie. - A niech mnie...! Miała na sobie strój do konnej jazdy: buty z cholewami, długą, wciętą w pasie spódnicę, żakiet, krawat, krótką pelerynę, kapelusik z zielonym piórem i rękawiczki. Brakowało tylko szpicruty. - Myślałam, że to najlepszy ubiór na morską podróż, kochanie - powiedziała z olśniewającym uśmiechem. - Witam. - Marlowe stał przy trapie. Znakomicie wyglądał w mundurze. Malcolm, nim postawił stopę na deskach, niepewnie przytrzymał się lewą ręką i ceremonialnie uchylił cylindra. - Proszę o pozwolenie wejścia na pokład. Angelique przytrzymała mu kule. Marlowe zasalutował z szerokim uśmiechem. - Udzielam pozwolenia i z całego serca witam raz jeszcze. Mogę? - Ujął dziewczynę pod ramię, oczarowany jej zniewalającym uśmiechem i zgrabną figurą, podkreśloną przez znakomicie skrojony ubiór. Poprowadził gości na 217 mostek, mieszczący się przed kominem. Zaczekał, aż Malcolm usadowił się na krześle. - Odbijamy, panie Lloyd - powiedział do pierwszego oficera, Davyda Lloyda. - Ćwierć pary i tak trzymać, aż ruszymy. "Pearl" drgnęła; poluzowano cumy. - Wkrótce zwiększymy prędkość - oświadczył Marlowe. - Mam rozkaz admirała, by przetestować kotły w zasięgu wzroku obserwatora z okrętu flagowego. - W zasięgu wzroku? - Struan wyraźnie posmutniał. - To znaczy, że nie wypłyniemy na pełne morze? Marlowe wybuchnął śmiechem. - Podejrzewam, że lubi trzymać swe "dzieci" na krótkiej smyczy. Będziemy mieli nieco zabawy. Więc to, że jesteśmy na pokładzie, nie ma żadnego związku z podróżą, pomyślał Malcolm. Sukinsyn z tego admirała! Gdyby teraz pojawił się przede mną, z przyjemnością bym go udusił. No, może nie aż tak, ale... Jeszcze będzie żałował, że mi nie pomógł. Kiedy wrócę, wszystko się zmieni i wtedy pozna, co znaczy dokuczliwy cierń w nosie. Wszystko pięknie, lecz co teraz? Wokół działo się tak wiele, że ani Marlowe, ani Angelique nie zauważyli jego przygnębienia. Fregata sunęła wśród innych okrętów, a wdzięczna postać Angelique budziła duże zainteresowanie oficerów i marynarzy. Tylko nieliczni podziwiali zręczność sternika. Załoga francuskiego flagowca, dwudziesto-działowego okrętu parowego z kołami łopatkowymi, powitała przepływającą "Pearl" machaniem i głośnymi gwizdami, co wzbudziło wyraźną niechęć wśród Anglików. Dobry Boże, myślał Marlowe, całkowity brak wychowania i dyscypliny! Z dużo większą wyrozumiałością patrzył na Angelique, choć ona także wesoło machała marynarzom, wywołując swym zachowaniem nową falę gwizdów i miauczenia. - Przeprowadzimy teraz próbę szybkości - powiedział, by zająć jej uwagę czymś innym. - Najpierw pod parą, potem pod żaglami. Muszę sprawdzić nowy maszt, gdyż jak być może pamiętasz, stary straciliśmy podczas sztormu... Mówił niemal bez przerwy, o tym i owym, gotów odpowiedzieć na jej każde pytanie. Angelique słuchała go z pozornym zainteresowaniem, choć w głębi duszy pragnęła w ciszy radować się świeżym powiewem wiatru muskającego jej włosy. Podniecona ożywczym poczuciem wolności zdjęła kapelusz. Chciała, by chłodna bryza zmyła z niej zatęchły smród Yokohamy, będący niemal nieodłączną częścią tutejszego życia, i przyniosła odległy obraz Kanału, błękitnych mórz i cudownych krajobrazów ojczyzny. Dom... Francuzi zawsze tęsknili za krajem, w odróżnieniu od Anglików, którzy wszędzie czuli się jak u siebie i tak naprawdę wcale nie potrzebowali Anglii... 218 - W południe rzucimy kotwicę - ciągnął Marlowe, dumny, że może być kapitanem "Pearl". - Przygotowałem poczęstunek w mojej kajucie i służę koją, gdybyście mieli ochotę na sjestę... Ranek upłynął całkiem miło. Co pół godziny, na dźwięk dzwonu, okręt zmieniał kurs i nawet Malcolm zapomniał o zmartwieniach, zafascynowany sprawnością, z jaką fregata krążyła od jednego krańca zatoki do drugiego, stawała w dryf, bądź ruszała kontrparą. - Za chwilę wygasimy kotły i padnie rozkaz "Wszyscy do żagli!" - powiedział Marlowe. - Wolę żeglować - oświadczyła Angelique. - Denerwuje mnie hałas maszyn. Rejs pod żaglami daje więcej przyjemności, prawda cherP. - Spojrzała na Malcolma. - Prawda - odparł z uśmiechem i mocno objął ją w talii, by nie straciła równowagi na rozchybotanym pokładzie. - Podobnego zdania jest niemal każdy brytyjski marynarz - wtrącił Marlowe. - Staramy się jak najczęściej korzystać z siły wiatru. Zresztą, na długi rejs i tak nie starczyłoby paliwa, a węgiel jest po prostu brudny. Lecz gdy zdarzy się, że nocą, wśród szalejącej burzy, szukasz wejścia do niezbyt odległej, bezpiecznej przystani lub stajesz oko w oko z żaglowcami wroga dwukrotnie przewyższającymi cię liczebnością i siłą ognia, zaczynasz błogosławić starego Stephensona oraz innych brytyjskich wynalazców za to, że dali ci możliwość, byś nie zwracał uwagi na kaprysy pogody. Sprowadzę was na dół, ale jak już mówiłem, pełno tam węglowego pyłu i duży hałas. - Z chęcią rzucę okiem. Mogę? - Oczywiście. Malcolm? - Nie, dziękuję. Idźcie sami - odparł Struan. Już jako mały chłopiec oglądał maszynownie statków należących do jego rodziny. Nie interesował go wygląd silników, jedynie ich wydajność oraz koszt i zużycie paliwa. Marlowe przed opuszczeniem mostka sprawdził pozycję fregaty oraz kierunek wiatru. Byli jakieś trzy czwarte mili od brzegu, dość daleko od innych okrętów floty i statków kupieckich. - Lloyd, przejmuje pan dowodzenie. Gdy znajdziemy się na trawersie liniowca, proszę zastopować maszyny i rozwinąć wszystkie żagle. Kurs na wschód. - Aye aye, panie kapitanie. Malcolm z cichą zazdrością patrzył, jak Marlowe w towarzystwie dziewczyny lekkim krokiem podąża w stronę śródokręcia, choć w gruncie rzeczy bawił go przesadnie szarmancki styl bycia kapitana. Wygodnie rozparł się na krześle. Morze, niebo, wiatr i przestrzeń spowodowały, że przestał go dręczyć smutek. Cieszył się, że stanął na pokładzie sprawnej, dobrze utrzymanej, dumnej fregaty, cieszył się z wygód i bezpieczeństwa i wreszcie mógł spokojnie oddać się rozmyślaniom, co przyniesie jutro. 219 Dżos. Koniec ze zmartwieniami, przyrzekł sobie w duchu. Pamiętaj o przysiędze i nadejściu całkiem nowej ery. Gdy Gornt pojawił się w Yokohamie niczym wysłannik niebios, Malcolm podziękował Bogu za okazaną łaskę i złożył solenną obietnicę, że jeśli informacje okażą się prawdziwe, postara się jak najlepiej spełnić swe zadanie. Ani przez chwilę nie wątpił, że zyska poparcie matki, kiedy tylko jej powie, jak może zniszczyć Brocków. Wciąż myślał o Angelique i chciał być tai-panem nie tylko z nazwy. Dzisiejszej nocy jakaś wewnętrzna siła skłoniła go, by przyjrzał się sobie jak w lustrze. Musiał to zrobić. Musiał zobaczyć swe prawdziwe odbicie, zajrzeć w głąb jaźni, dotrzeć tam, gdzie nie sięgał przez wszystkie minione lata. Oto czym jesteś, pomyślał w końcu: zgarbiony, z krwawiącym sercem i powłóczący nogami, lecz mimo wszystko potrafisz stać i chodzić. Z czasem przyjdzie poprawa. Resztę ciała masz sprawną, a umysł pracuje bez zarzutu. Pogódź się z tym. Przypomnij sobie, co ojciec i matka powtarzali ci od wczesnych lat dzieciństwa: "Przyjmij swój dżos". Tak mówił Dirk. Ten sam Dirk, który stracił pół stopy, wielekroć postrzelony i posiekany, który niemal zginął pod Trafalgarem i nieraz doświadczył okrucieństw Tylera Brocka. Nigdy się nie załamał. "Przyjmij swój dżos - powtarzał. - Stań się Chińczykiem. Rób, co uważasz za najlepsze i ratuj własną skórę". Serce waliło mu niczym młotem. Dirk, Dirk, Dirk. Przeklęty Dirk Struan! Przyznaj się, że go nie cierpisz. Nienawidzisz za to, że nigdy nie będziesz w stanie dorównać jego świetlanej postaci. Odbicie milczało, lecz Malcolm znał odpowiedź: mam jego krew, jego Noble House i staram się być dobrym tai-panem, lecz wiem, że to zbyt mało, by stać się drugim Dirkiem. Tak, Bóg mi świadkiem, nie cierpię go z całego serca! To mój dżos. Dobrze, zdawała się mówić twarz w lustrze. Ale dlaczego? On przecież nie żywi wobec ciebie podobnych uczuć. Czemuż więc przez całe życie chowasz w sercu nienawiść? Bo temu chyba nie możesz zaprzeczyć. - Masz rację. Nienawidzę go i zawsze nienawidziłem! - Drgnął na dźwięk własnego głosu. Wiedział, że mówi prawdę, że wszelkie oznaki szacunku i miłości były czystym łgarstwem; lecz tu, przed lustrem, poczuł nagle, iż cała złość z niego wyparowała. Dlaczego? Nie wiem. Może to Edward Gornt okazał się dobrym duchem, który wyzwolił mnie z oków przeszłości, gdyż spodziewał się, że w zamian odpłacę mu tym samym? Czyż Morgan nie zatruł życia jego rodzinie? Widmo Dirka, choć nie miało bezpośredniego wpływu na mnie, stanęło między mymi rodzicami. Matka widziała w nim półboga, lecz w głębi serca nigdy mu nie wybaczyła, że jej nie poślubił, a ojciec zmarł pełen nienawiści... Zimny pot zrosił mu czoło. Wypił nieco whisky, lecz nie sięgnął po inne ukojenie. Teraz, wygodnie usadowiony na mostku fregaty, wrócił myślami do dręczącej go obsesji. Poznał jeszcze jedną prawdę: był nałogowcem. 220 Zbyt wiele prawd naraz. Niełatwo spojrzeć sobie w oczy. To chyba najtrudniejsze - i najbardziej niebezpieczne - wyzwanie dla człowieka, lecz każdy raz w życiu musi mu sprostać, by zyskać wewnętrzny spokój. Ja, tak czy inaczej, mam to już za sobą. - Panie poruczniku - odezwał się do Lloyda młody sygnalista, obserwujący przez lunetę inne jednostki. - Przekaz z okrętu flagowego. Położona dwa pokłady niżej maszynownia była jak rozpalona piwnica, wypełniona pulsującym łoskotem, czarnym pyłem i przenikliwym odorem, wydzielanym przez błyszczące kawały węgla płonące pod ogromnymi kotłami. Kilku półnagich smoluchów krzątało się przy otwartych paleniskach, ładując łopatami nowe porcje paliwa lub wygrzebując z żużla nie strawione przez ogień okruchy węgla. Angelique i Marlowe stali na wysokim, podobnym do rusztu żelaznym pomoście. Bijący z dołu strumień rozgrzanego powietrza niósł ze sobą woń koksu, dymu, płonącego oleju i pary. Krępe, muskularne ciała palaczy błyszczały od potu, a ostre niczym brzytwa łopaty zgrzytały po metalowej podłodze, zagłębiały się w przepastnych bunkrach i powracały pełne żeru dla nienasyconych płomieni. Węgiel niknął w palenisku, buchał ogniem i zmieniał się w popiół. Z tyłu, przy połyskującej smarem i jednostajnie huczącej maszynie, uwijali się mechanicy. Jedni, uzbrojeni w długodziobe olejarki, starannie spryskiwali każdy przegub, inni czyścili coś kłębami bawełny, a jeszcze inni doglądali wskaźników, pomp i zastawek, by śruba bez przeszkód mogła bełtać toń morza. Spod zaworów tryskały obłoki pary i znów olej, czyszczenie, nieustanna obserwacja tłoków, dźwigni, trybów i jeszcze więcej węgla... Angelique z niemym zachwytem spoglądała na to widowisko. Żaden z zajętych pracą mężczyzn nie zwracał uwagi na otoczenie. Marlowe z wyraźną dumą wskazywał jej to czy tamto palcem. Mimo hałasu usiłował coś tłumaczyć, a ona, dla pewności lekko wsparta na jego ramieniu, z uśmiechem kiwała głową, choć nic nie słyszała ani nie miała ochoty słuchać, do cna pochłonięta widokiem kotłowni, która w jej oczach stawała się męską Walhallą, gdzie ludzie bratali się z maszynami, łączył ich z nimi dziwaczny, prymitywny a zarazem futurystyczny związek, i podejmowali niewolniczą pracę, przed którą nie było ucieczki. Za plecami Marlowe'a stanął sygnalista. Zasalutował, lecz nie doczekał się odpowiedzi, więc postąpił krok naprzód, ponownie oddał honory i złamał czar pętający dziewczynę. Wręczył kapitanowi kartkę z wiadomością. Marlowe przebiegł ją wzrokiem i skinął głową. - Dziękuję! - huknął do marynarza, po czym pochylił się w stronę Angelique. - Przykro mi, lecz musimy wracać. W tej samej chwili na dole zadźwięczał sygnał z mostka. Szef mechaników 221 potwierdził odebranie rozkazu. Poszły w ruch dźwignie, jedne kurki zakręcano, inne odkręcano, zatańczyły wskazówki manometrów. Gdy spadło ciśnienie pary poruszającej olbrzymim wałem, maszyna poczęła zwalniać, zgiełk ucichł, a palacze z ulgą wsparli się na łopatach. Ciężko wdychali przesycone pyłem powietrze i wyżymali pot ze zdjętych z szyi ręczników. Jeden obrócił się w stronę węglarki, przeklął ją, choć jego głos utonął w gasnącym pomruku silnika, po czym rozpiął spodnie i zaczął sikać. Strumień moczu niemal natychmiast zmieniał się w parę, co wzbudzało wesołość wśród pozostałych mężczyzn. Marlowe pośpiesznie chwycił swą towarzyszkę pod ramię i pociągnął w stronę schodków. Jakiś smoluch spojrzał w górę, potem drugi, trzeci... Nim dotarła do drzwi, już wszyscy w milczeniu odprowadzali ją wzrokiem. Gdy zniknęła, któryś wykonał kilka obscenicznych ruchów, wywołując tym nową falę śmiechu, rychło jednak zapanowało posępne milczenie. Nagła cisza i rześka woń morza spowodowały, że po wyjściu na pokład Angelique poczuła lekki zawrót głowy. Mocno ścisnęła rękę Marlowe'a. - Dobrze się czujesz? - Och, tak - odparła. - Dziękuję, John. Przeżyłam... coś nadzwyczajnego. - Naprawdę? - spytał z roztargnieniem, gdyż obserwował marynarzy wiszących na wantach i zajętych stawianiem żagli. - Pewnie dlatego, że widziałaś to po raz pierwszy. Na pełnym morzu, szczególnie podczas sztormu, kotłownia staje się niezbyt przyjemnym miejscem. Palacze i mechanicy to całkiem odrębna rasa ludzi. - Odprowadził ją do Malcolma i powiedział: - Przepraszam, muszę was opuścić na chwilę. Poszedł na rufę, do swojej kajuty. Stojący przed drzwiami żołnierz piechoty morskiej zasalutował służbiście na jego widok. Sejf statku znajdował się pod koją Marlowe'a. Kapitan otworzył go nerwowym ruchem. Wiadomość od admirała brzmiała: "Rozpieczętować rozkazy 1/A16/12". Sejf krył w swym wnętrzu dziennik okrętowy, locję, księgę kodów, pieniądze, księgę rachunkową, księgę kar, spis przewożonych towarów, Kodeks Morski oraz kilka zalakowanych kopert, które dopiero dziś rano dostarczył łącznik z okrętu flagowego. Marlowe drżącą leciutko ręką odszukał właściwą kopertę. Co zawierała? Wezwanie do powrotu czy wiadomość o wybuchu wojny? Opadł na jedno z licznych krzeseł otaczających stół, ze skrzywioną miną zerknął w stronę pokładu, po czym złamał pieczęć. - To było niesamowite, Malcolm. Widmowa piwnica, wypełniona ludźmi... Stałam jak oniemiała. Jeśli tak to wygląda na niewielkiej fregacie, to co się dzieje na większych parowcach? Takich jak "Great Eastern"? - Byłabyś jeszcze bardziej oszołomiona, kochanie. Widziałem go na Tamizie, cztery lata temu, podczas ostatniego pobytu w Londynie. Właśnie 222 skończyłem szkołę i wprost szalałem z radości, że naukę mam już poza sobą. "Great Eastern"... - zawiesił głos. - Jest największy na świecie. Cały ze stali, ma cztery tysiące ton wyporności i został przystosowany specjalnie do przewozu emigrantów wyjeżdżających do Australii. Może pomieścić tysiące pasażerów. Samo wodowanie zajęło kilka tygodni. Zbudowali pochylnię boczną, lecz schrzanili sprawę i kadłub niemal zatonął. Biedny Brunei, który był twórcą i głównym wykonawcą projektu, co chwila popadał w depresję, aż w końcu zmarł ze zgryzoty. Zdawało się, że nad statkiem ciąży jakieś złe fatum. W czasie dziewiczego rejsu omal nie spłonął. Za nic w świecie bym na nim nie popłynął. To przeklęty parowiec, przeklęty w chwili, gdy położono stępkę... - Zobaczył nadchodzącego Marlowe'a i zmarszczył brwi. Na twarzy kapitana nie było ani śladu niedawnego rozbawienia. Dzwon okrętowy wybił osiem szklanek. Południe. - Rzucamy cumy, poruczniku - zwrócił się Marlowe do Lloyda. - Tak jest, panie kapitanie. - Jestem przekonany, że panna Angelique miałaby wielką ochotę na jeszcze jedną przechadzkę. Może jej pan pokazać pokład działowy? - Z przyjemnością. Panienko? Posłusznie zeszła z nim z mostka. Lloyd był szczupły, piegowaty i mniej więcej jej wzrostu. - Jest pan Walijczykiem? - spytała. - Jak wzgórza Llandrindod Wells, gdzie się wychowałem - roześmiał się dźwięcznie. Zawtórowała mu śmiechem, oparła się o nadbudówkę i szepnęła: - Dlaczego zostałam odesłana niczym uczennica? - Nie mam zielonego pojęcia, panienko. - Oficer zerknął w bok głęboko osadzonymi piwnymi oczami, po czym znów spojrzał na nią. - Kapitan pewnie chciał pogadać o lunchu albo pytał go, znaczy pani faceta, czy nie chce skorzystać z kibla... to jest z toalety. Męskie sprawy. - W jego źrenicach wciąż tliły się iskierki humoru. - Lubi pan swojego zwierzchnika, prawda? - Kapitan to kapitan. A teraz do armat, panienko. Śmiech dziewczyny zawibrował w powietrzu, miękcząc twarde oblicza marynarzy. Nawet Marlowe i Malcolm popatrzyli w jej stronę. - Jest naprawdę cudowna - stwierdził Marlowe. - Naprawdę - zgodził się Struan. - Wspominałeś coś o przekąsce? - Najwyższa pora, prawda? Kucharz upiekł znakomity jabłecznik. Menu składało się z duszonej ryby, zapiekanego pasztetu z solonej wieprzowiny, klusek, zimnego kurczęcia z rożna, sera i jabłecznika. - Mam kilka schłodzonych butelek montracheta, rocznik pięćdziesiąt pięć, które przechowywałem na specjalną okazję, i chambertina, rocznik pięćdziesiąt dwa. - Nieźle ci się powodzi - z uznaniem mruknął Malcolm. 223 - Dzisiejszy dzień jest zupełnie wyjątkowy - uśmiechnął się Mar-lowe - a w tajemnicy mogę ci zdradzić, że chambertina po prostu zwędziłem ojcu. Nie wiedząc o tym, dołożył mi parę skrzynek montracheta. - Też służy w marynarce? - Oczywiście. - Marlowe był wyraźnie zaskoczony, że ktoś mógłby pomyśleć inaczej. - Dowodzi w Plymouth. - Zawahał się, chciał coś dodać, lecz urwał. - Masz jakiś kłopot? Musimy wracać? - Nie. - Kapitan spojrzał na Malcolma. - Dziś rano, gdy otrzymałem zezwolenie, by przyjąć cię na pokład i przed zachodem słońca dołączyć do floty, odebrałem też kilka zapieczętowanych rozkazów. Parę minut temu z flagowca nadszedł sygnał, że mam otworzyć jedną z kopert. Nie dostałem polecenia, by ci o tym mówić, lecz z drugiej strony, nikt mi tego nie zabronił. Wiadomość brzmi: "Jeśli pan Struan wyjawi jakąś szczególną prośbę, może pan, o ile pan zechce, ją spełnić". Dla Malcolma świat stanął w miejscu. Nie wiedział, czy jeszcze żyje, czy już umarł, głowa opadła mu na bok i gdyby nie siedział, pewnie runąłby na pokład. - Chryste Wszechmogący! - jęknął Marlowe. - Bosman! Dużą porcję rumu! Piorunem! Bosman jak zdmuchnięty zniknął z mostka. Malcolm zakasłał. - Nie... nie... Wszystko w porządku... choć prawdę mówiąc, rum dobrze mi zrobi... - Widział, że Marlowe porusza ustami, lecz nie słyszał nic poza łomotem własnego serca. Nagle do jego uszu dobiegł szum morza. Poczuł chłodny powiew na policzkach. - Proszę, szefie - mówił bosman, przytykając mu do ust szklankę. Malcolm przełknął łyk palącego trunku. Kilka sekund później poczuł się znacznie lepiej. Chciał wstać. - Lepiej z tym poczekać, szefie - z niepokojem odezwał się bosman. - Wyglądasz pan jak taki, co zwidział ducha. - Nie ducha, bosmanie, lecz anioła! Twego kapitana! - Struan patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem. - Nie zwariowałem - wymamrotał niewyraźnie. - John... przepraszam, kapitanie Marlowe, czy możemy gdzieś porozmawiać na osobności? - Oczywiście. Tutaj. - Marlowe niechętnie machnął dłonią w stronę bosmana, nakazując mu opuścić mostek. Zostali jedynie sygnalista i sternik. - Idźcie na obchód statku - rozkazał sygnaliście. - Sternik, zakryć uszy. - Teraz wyjawię ci "szczególną prośbę" - powiedział Struan. - Chcę, żebyś na krótko wypłynął na pełne morze i udzielił nam ślubu. Angelique musi zostać moją żoną. - Co takiego?! - zdębiał Marlowe. Malcolm powtórzył każde słowo. - Zwariowałeś - wyjąkał kapitan. 224 - Nie. - Struan był już całkiem spokojny i myślał tylko o przyszłości. W głowie dźwięczały mu słowa admirała: "może pan, o ile pan zechce, ją spełnić". - Pozwól, że ci wszystko wyjaśnię. - Zaczął mówić. Po kilku minutach nadszedł steward, zniknął na chwilę, po czym wrócił mówiąc: - Kucharz życzy panom smacznego. Posiłek czeka w kajucie kapitana. Zasłuchany Marlowe odesłał go niecierpliwym ruchem ręki. - ...i to jest jedyny powód - skończył Malcolm. - Chodzi o admirała, o mnie, o ciebie i moją matkę. A teraz pytam, czy wyświadczysz mi tę przysługę? - Nie mogę. - Marlowe potrząsnął głową. - Przepraszam. Nigdy nie występowałem w takiej roli i nie wiem, czy jest to zgodne z regulaminem. - Admirał dał ci wolną rękę. - Ale zrobił to z cholernie perfidną ostrożnością. "O ile pan zechce ją spełnić". Na Boga, przecież w ten sposób sam założę sobie pętlę na szyję... - Aż dygotał na myśl o wszystkich możliwych nieszczęściach. - Nie znasz Ketterera tak dobrze jak ja... Żaden z oficerów go nie zna, skoro już o tym mowa! Jeżeli popełnię błąd, to z miejsca ukręci mi jaja, rozpieprzy całą karierę i... - Przerwał, by nabrać tchu, po czym pokręcił głową. - Nie mogę - wybełkotał. - W żaden sposób... - Dlaczego? Uważasz to za mezalians? - Nie, skądże, na miłość boską, ale... twoja matka nigdy... to znaczy, nie wyraziłaby zgody na takie małżeństwo. Sir William ma związane ręce, Kościół jest przeciwny, inni kapitanowie także i do diabła, żadne z was w świetle prawa nie osiągnęło jeszcze pełnoletności, więc nawet, gdybym to zrobił, to i tak... Cholera, jesteś niepełnoletni i ona też... Nie mogę ryzykować... - Tknięty nagłą myślą spojrzał za burtę. - Nie mogę, póki nie powiadomię Ketterera. Poproszę go o zezwolenie. - Jeśli to zrobisz, będziesz na zawsze spalony w jego oczach. Przecież gdyby chciał, żebyś go zapytał, to sformułowałby wyraźny rozkaz. Marlowe popatrzył na Struana. Jeszcze raz przeczytał wiadomość od admirała i jęknął. Wiedział, że Malcolm ma rację. Cała jego przyszłość zawisła na włosku. Chryste Wszechmogący, dlaczego ich zaprosiłem na pokład? Jeszcze z dzieciństwa pamiętał słowa ojca: "W marynarce wojennej dowódca okrętu musi przestrzegać regulaminu i trzymać się wszystkich zasad zapisanych w tej cholernej księdze, chyba że jest cholernym Nelsonem, ale jak dotąd trafił się taki tylko jeden!" - Przykro mi, stary, nie. - Jesteś naszą ostatnią nadzieją. Jedyną nadzieją. - Przepraszam. Struan westchnął, rozluźnił ramiona i wyciągnął z rękawa ostatniego asa. - Angelique! - krzyknął. Usłyszała go za drugim razem i po chwili pojawiła się na mostku w towarzystwie porucznika Lloyda. - Chciałabyś 15 - Oai-jin cz. II 225 dzisiaj, teraz, wyjść za mąż? - Głos Malcolma był przepełniony uczuciem. - John Marlowe mógłby, o ile zechce, poprowadzić ceremonię. Co ty na to? Ogarnięta radością nie słyszała jękliwych protestów Marlowe'a, które zresztą zaraz ucichły, zduszone uściskami i gradem pocałunków, jakimi obsypywała zarówno jego, jak i Struana. - Och... tak, tak... John, to cudownie z twojej strony, naprawdę, dziękuję, cudownie, proszę, proszę, proszę... Nalegała z tak nieodpartą przymilnością, że w końcu, ku własnemu zdziwieniu, Marlowe powiedział: - Ależ... oczywiście, z największą ochotą... Nie mógł uwierzyć we własne słowa, gdyż mimo pozorów uległości wewnątrz aż kipiał i zamierzał powiedzieć "nie". Sternik przypieczętował sprawę radosnym okrzykiem: - Trzykrotne "hurra" na cześć kapitana Marlowe'a! Będziemy mieć wesele na pokładzie! Lunch zmienił się w wesoły przedślubny poczęstunek, ot, wszystkiego dwa, trzy kieliszki wina, by popróbować niespotykanej jakości trunku, niewiele też jedli; woleli zachować część potraw na weselną biesiadę, a zresztą i tak każde z nich ze zbyt wielką niecierpliwością wyglądało początku ceremonii, by odczuwać głód. Marlowe, skoro już podjął ostateczną decyzję, skierował okręt pod pełnymi żaglami na morze i przedzierzgnął się w najzagorzalszego rzecznika związku. Chciał, by uroczystość wypadła godnie i okazale. Mimo to tuż przed ostatnim toastem, pod koniec posiłku, stwierdził ponuro: - Bóg jeden wie, czy to będzie w pełni legalne, lecz regulamin marynarki wojennej nic nie wzmiankuje na ten temat, nie stawia zakazów i nie określa wieku osób zawierających małżeństwo, wspomina jedynie, że muszą zostać formalnie zaślubieni w obecności świadków i z własnej woli podpisać notatkę, którą sporządzę w dzienniku okrętowym. Gromy i gratulacje sypną się na was dopiero wówczas, gdy staniecie na brzegu, a wtedy być może i tak będziecie musieli iść do ołtarza, choć oba Kościoły zawyją z wściekłości z powodu tego, co zaszło. Angelique wyczuła jego rozterkę. - John... ale wszystko będzie w porządku, prawda? Malcolm mówił mi o sprzeciwach i o ojcu Leo... - Skrzywiła nos z niesmakiem. - Na pewno nie będziesz miał żadnych kłopotów? - Bez obaw, uzyskałem pozwolenie samego admirała - zapewnił ją Marlowe, choć w rzeczywistości nadrabiał miną. - Dość pustego gadania, piję za wasze zdrowie i szczęście przyszłych pokoleń! Angelique chciała wstać, by spełnić toast, lecz Struan ją powstrzymał. - Niestety, kochanie, nie wolno pić własnego zdrowia, bo w myśl starego przesądu może to przynieść nieszczęście. Poza tym, na okrętach Królewskiej Marynarki Wojennej toasty wznosi się na siedząco. 226 - Przepraszam. - Niechcący trąciła rękawem kieliszek, który uderzył w sąsiedni i rozległ się cichy brzęk szkła. Marlowe i Struan jednocześnie sięgnęli nad stołem, by uciszyć dzwonienie. - Jeszcze jeden żeglarski zabobon - wyjaśnił Malcolm. - Jeśli pozwolisz, by dźwięk zamarł sam, gdzieś na świecie utonie marynarz. - Och... - Jej twarz przybrała wyraz smutku. - Nic o tym nie wiedziałam, a tyle razy w przeszłości... - Nie musisz się martwić - pośpiesznie wtrącił Marlowe. - Skoro nie wiedziałaś, przepowiednia nie ma znaczenia. Prawda, Malcolm? - Tak, tak. Masz zupełną rację. Pozwólcie, że teraz ja wzniosę toast. Angelique, za Johna Marlowe'a, kapitana Marynarki Królewskiej, dżentelmena i naszego najlepszego przyjaciela! Niewielka kajuta rozbrzmiewała wesołą rozmową i śmiechem, gdy przyszedł Lloyd, by powiadomić, że na pokładzie wszystko gotowe. Młodzi wymienili jeszcze jeden czuły pocałunek, wyszli z kabiny i stanęli ramię przy ramieniu, zapatrzeni w siebie. Okręt szedł z wiatrem, żagle i reje dygotały. Wszyscy członkowie załogi, którzy nie mieli wachty, stali równym szeregiem, wymyci i wystrojeni, twarzami do śródokręcia, gdzie Malcolm i Angelique zatrzymali się przed kapitanem. John wystąpił w asyście dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Otworzył kodeks na właściwej stronie i ruchem dłoni dał znak trębaczowi. Zabrzmiał ostry dźwięk sygnałówki, rozległ się świst trapowy, marynarze stanęli na baczność. - Zgromadziliśmy się tutaj, by w obliczu Boga być świadkami małżeństwa tych dwojga młodych... Morze było wciąż spokojne, a wiatr ani na chwilę nie przybrał na sile. Niemniej jednak nad horyzontem wisiały ciężkie chmury, odległe, lecz zwiastujące burzę. Marlowe zerknął na czyste niebo nad okrętem i przez krótką chwilę zastanawiał się, czy taka pogoda może coś wróżyć. Nie ma powodów do alarmu, pomyślał. Ceremonia szybko dobiegła końca, nawet zbyt szybko - co zdaniem Struana osłabiło podniosły nastrój. Zamiast obrączki posłużył mu sygnet zdjęty z małego palca. Okazał się nieco za duży, lecz Angelique mocno zacisnęła dłoń i wlepiła w nią niedowierzające spojrzenie. - A teraz ogłaszam was mężem i żoną. Nowożeńcy padli sobie w objęcia, a załoga wzniosła trzykrotny okrzyk. - Kolejka dla wszystkich! - zawołał Marlowe i kazał wytoczyć baryłkę rumu, co wywołało jeszcze głośniejsze wiwaty. - Pozwolisz, że jako pierwszy złożę życzenia pani Struan - powiedział do Malcolma. Angelique rzuciła mu się na szyję, łzy szczęścia płynęły po jej policzkach. - Dziękuję, dziękuję... - Nie ma za co - mruknął zafrasowany nagle Marlowe, po czym uścisnął dłoń Struana. 227 - Gratuluję, stary. Mo/e teraz... - Gwałtowny podmuch szarpnął żaglami. - Może teraz zejdziecie na dół. Zaraz do was dołączę. - Marlowe odwrócił się, by wydać kilka pilnych poleceń i niemal całkiem zapomniał o pasażerach. - Odpadamy od wiatru, poruczniku. Kurs na Yokohamę, pod żaglami, aż do następnych rozkazów. Możemy nieźle przemoknąć, nim dotrzemy na cumowisko. Sygnalista, podajcie mi swój notatnik. Prześlecie wiadomość, gdy znajdziemy się w pobliżu flagowca. Edward Gornt usadowił się wygodnie na wykuszowym oknie w siedzibie Brocków, wsparł nogę na krześle i rzucił leniwe spojrzenie w stronę zatoki. Gęstniejące chmury zapowiadały sztorm, choć o tej porze roku równie dobrze mogły zniknąć bez kropli deszczu. Norbert Greyforth siedział w głębi pokoju, przy biurku, zagrzebany w papierzyskach. Obaj widzieli "Pearl" żeglującą w stronę horyzontu, lecz nie przywiązywali do tego zbytniej wagi. - Pewnie jakieś manewry, jak zwykle - mruknął Gornt. - W dalszym ciągu nie mogę pojąć, co mogą mieć cennego na pokładzie. Norbert z cichym rozbawieniem pokiwał głową, po czym wrócił do sprawdzania i podpisywania dokumentów. Stojący w porcie frachtowiec Brocka miał wkrótce wypłynąć, więc załadunek japońskich towarów zbliżał się pomału do końca. Właśnie nadeszło pięćdziesiąt funtów kokonów jedwabników z przeznaczeniem na rynek francuski - w każdej uncji mieściło się od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy oprzędów - oraz bele surowego jedwabiu, ubrania dla londyriczyków, wyroby z laki, kilka baryłek sake, które Brock próbował wprowadzić do angielskich sklepów, lecz przede wszystkim sprzedawał Japończykom na Filipinach, tania ceramika służąca za balast, węgiel - słowem: wszystko, co było dostępne w okolicy i co wraz z resztkami pozostałymi w ładowniach mogło zostać sprzedane podczas podróży powrotnej. Nie brakło nawet karabinów i pewnej ilości opium. - Cygaro? - spytał Gornt. -- Dzięki. - Z lubością zapalili cienkie cheroots. -¦ Spotkałem się z McFayem, aby omówić resztę szczegółów. - Dobrze. - Norbert wypuścił kłąb dymu i podpisał ostatni dokument. Zadzwonił. Po chwili w pokoju pojawił się główny kancelista i wekslarz. - Tu masz cały towar, Pereira. - Tak, senhor. - Mały i szczupły człowieczek o lekko skośnych oczach był, jak większość, których zatrudniały inne kompanie, Eurazjatą z Ma-kau. - A co z ładunkiem specjalnym? - Nie ma go w manifeście i przez cały czas kapitan musi dawać na niego baczenie. - Chodzą słuchy, że wojsko zamierza wkroczyć na pokład i na chybił trafił sprawdzić ładownie. 228 - Proszę bardzo. Na Boga, nie znajdą nic nielegalnego, nawet jeśli Stru-anowie twierdzą inaczej. - Norbert odprawił urzędnika i z namysłem popatrzył na Gornta. Wciąż nie mógł się pozbyć niejasnych podejrzeń. - Edwardzie, może powinienem zrezygnować z pojedynku i wieczorem przekazać Struanowi, że godzę się na polubowne załatwienie sprawy? Niech jedzie do Hongkongu przekonany, że wygrał, a wkrótce i tak po same uszy będzie tkwił w gównie. - Owszem, można tak zrobić, lecz dlaczego akurat dziś oszczędzić mu strachu? Niech się boi. Na pewno nie myśli, jak panu ulżyć. Norbert zobaczył, jak cienkie wargi Gornta rozciągają się w okrutnym uśmiechu. Sam także przyznawał z satysfakcją, że gdyby nie Ketterer, Struan znalazłby się w całkiem innej sytuacji. Teraz, bardziej niż kiedyś, myśl o pojedynku musiała mu spędzać resztki snu z oczu. - Zemsta jest słodka, prawda? Nawet nie podejrzewałem, że możesz tak dobrze pasować do Brocków. - Ja? - Gornt zmarszczył brwi. - Chodziło mi wyłącznie o pana. Miałem przecież panu służyć. - Rzeczywiście. - Norbert uznał, że lepiej nie okazywać zadowolenia. - Zatem zostawimy tę sprawę do jutra, a teraz... - Bystrym wzrokiem dostrzegł ciemną smugę przesuwającą się nad widnokręgiem. - To "Pearl"? - Wstał zza biurka i z lunetą w ręku podszedł do okna. Tak, to była fregata. - Idzie jak po sznurku - powiedział cicho, a Gornt zaczął się zastanawiać, co to może znaczyć. Na "Pearl" właśnie refowano żagle, z komina buchnęły kłęby dymu. - Wiatr przybrał na sile - stwierdził Gornt, przykładając do oczu lornetkę; smolista wstęga odchylała się w prawo od okrętu. Reszta floty i statek kupiecki kotwiczyły w zatoce. Na falach, tu i ówdzie, pojawiły się białe pióropusze piany. Norbert skierował szkła na "Prancing Cloud". Nie zauważył nic szczególnego. Przeniósł wzrok na okręt flagowy. Nic. Ponownie spojrzał na fregatę. Czekał. "Pearl" nadciągała z pełną prędkością, prując dziobem powierzchnię morza. Na flagowcu nic się nie działo. Na pokładzie fregaty rozpoznał Angelique, stojącą obok jakiegoś mężczyzny, bez wątpienia Struana. - Proszę tam spojrzeć - odezwał się Gornt piskliwym z podniecenia głosem. - Widzi pan sygnalistę? - Gdzie? Ach, rzeczywiście. - Nadaje coś w stronę flagowca. Pierwsze znaki to tylko sygnał rozpoczęcia - pośpiesznie trajkotał Gornt. - Kapitan Okrętu Jej Królewskiej Mości "Pearl" do admirała. Wiadomość brzmi... Wiadomość brzmi: S-P-E-Ł-N-I-Ł-E-M P-R-O-Ś-B-Ę. - Zmieszany zerknął na Norberta. - Co to znaczy? - Patrz, czy będzie jakaś odpowiedź! - Gornt posłusznie spełnił polecenie, a Greyforth zapytał: - Gdzie, u diabła, nauczyłeś się alfabetu semaforowego? 229 - W Norfolk, w Wirginii. W dzieciństwie uwielbiałem patrzeć na statki, zarówno nasze, jak i brytyjskie. Z czasem stało się to moim hobby. Potem tato ofiarował mi dwie książki, jedną amerykańską, drugą angielską, gdzie znalazłem większość standardowych zwrotów i kilka kodów. Dzięki temu wygrywał zakłady z oficerami, bywającymi w naszym domu. Lubił rozrywki, podobnie jak matka, lecz potem nastąpił krach na rynku z bawełną i stracił większość pieniędzy. - Potrafisz czytać wszystkie znaki? Wszystkie flagi? - dopytywał się Norbert, gotów w przyszłości wykorzystać wiedzę Gornta. - Mógłbyś rozszyfrować depesze Struana? Z okrętu na okręt, z okrętu na brzeg? - Pewnie tak, gdyby używał kodu międzynarodowego, lecz podejrzewam, że podobnie jak Brock stosuje własne... Chwileczkę, jest wiadomość z okrętu flagowego. Zwyczajowy zwrot: "Do kapitana "Pearl" od admirała Ketterera". Kolejny standard: "Natychmiast wrócić na cumowisko". Następny: "Po rzuceniu lin i zabezpieczeniu okrętu, bezzwłocznie stawić się u mnie", po czym następują litery Z N-I-M. Ostatni sygnał: "Potwierdzić". - Gornt rzucił za siebie spłoszone spojrzenie. - "Z nim", panie Greyforth? Chodzi o Struana? - Trafiłeś w dziesiątkę. - Standardowe potwierdzenie. - Gornt odłożył lornetkę i potarł oczy. Tak długa koncentracja przyprawiła go o ból głowy. - W dziesiątkę? Wie pan, o co w tym wszystkim chodzi? - Pytasz, co jest ważnego na "Pearl"? Cholerny kapitan Marlowe z Królewskiej Marynarki. - Norbert nie musiał zbyt długo wdawać się w wyjaśnienia. - Ślub? - wysapał Gornt. - Pan jest genialny! - Nigdy nie przypuszczałem, że Ketterer się zgodzi, lecz wszystko wskazuje na to, iż w końcu uległ. Dlaczego? Przecież nic na tym nie zyskuje... - Po chwili zamyśloną twarz Norberta rozjaśnił złośliwy uśmiech. - Chyba... chyba że tylko po to wezwał Struana i Marlowe'a, by zrugać tego ostatniego, unieważnić związek, jeszcze mocniej zranić Struana, cieszyć się jego cierpieniem. - Naprawdę może to zrobić? - Jeśli mam być szczery, ten pedał jest zdolny do wszystkiego - odparł Greyforth. Strzelił śliną do spluwaczki, po czym wyrzucił niedopałek cygara. - Każdy majtek we flocie bez zmrużenia powieki słucha jego rozkazów. - Chce pan powiedzieć, że może ich zmusić do pogwałcenia prawa? - Ujmę to w nieco inny sposób: muszą usłuchać natychmiast, gdyż w przeciwnym wypadku czeka ich kara; od chłosty, przez powieszenie, do przeciągnięcia pod stępką. Jeśli zechce, może cię powiesić na rei, a potem stwierdzić, że został wprowadzony w błąd przez oficerów. Przekona każdego sędziego o swej niewinności, tyle że ty wówczas będziesz już martwy. - Więc pan... Jak pan może tak otwarcie występować przeciw niemu? 230 - Ponieważ Ketterer, choć łamie prawo, otrzymał solidną szkołę w szeregach marynarki wojennej i jest przyzwyczajony bez szemrania przyjmować rozkazy zwierzchników, a poza tym szczwany Wiluś twardo stoi po naszej stronie. To właśnie on chroni nas przed Kettererem, generałem, Japońcami i każdym innym cholernym wrogiem. Natomiast nie kiwnie palcem w obronie młodego Struana. - Zatem, kapitanie Marlowe, życzeniem pana Struana było, by wypłynął pan w morze i połączył go węzłem małżeńskim z panną Angelique Richaud? - Tak jest. - Marlowe stał na baczność. Nic nie potrafił wyczytać z twarzy admirała. Ketterer siedział za stołem w obszernej kajucie na rufie okrętu flagowego. Obok zasiadł kapitan flagowca, a z tyłu, także w postawie zasadniczej, prężył się adiutant w randze porucznika. - I pan spełnił tę prośbę, choć oboje nie osiągnęli jeszcze pełnoletności? - Tak jest. - Proszę do zachodu słońca wręczyć mi pisemny raport i podać wszystkie powody, jakie skłoniły pana do podjęcia tej decyzji, oraz przedstawić dokładny opis wydarzeń. Odmaszerować. Marlowe zasalutował i ruszył do drzwi. Ketterer spojrzał na siedzącego obok oficera - smagłego, pomarszczonego, brzydkiego mężczyznę, narzucającego swym podwładnym żelazną dyscyplinę i ślepo wierzącemu w przepisy regulaminu. - Kapitanie Donavan, przypuszczam, że ustalił pan prawne podstawy wspomnianej sytuacji? - Tak jest. - W niebieskich oczach Donavana nie było krzty litości. - Dobrze, to wszystko... na razie. Marlowe nic więcej nie słyszał, gdyż zamknął za sobą drzwi; wracał do świata żywych. Struan czekał na niego w przedsionku, podejrzliwie obserwowany przez dwóch stojących na straży żołnierzy piechoty morskiej. - Chryste, mów prędko, dostało ci się? - Nie, niezupełnie. - Marlowe starał się mówić spokojnym tonem. - Admirał, zgodnie z przepisami, oczekuje pisemnego sprawozdania. To wszystko. Wracam na okręt, zobaczymy się później. Nim zdążył odejść, drzwi kabiny stanęły otworem i poczuł, że znów zamiera mu serce. Kapitan Donavan minął go bez słowa, nie odpowiadając na honory. W progu pojawił się adiutant. - Panie Struan, admirał uprzejmie prosi pana do środka. Malcolm pokuśtykał do kajuty. Adiutant zamknął za nim drzwi i został w przedsionku. Wymienili spojrzenia z Marlowe'em, lecz nic z tego nie wynikało; nie mogli rozmawiać w obecności żołnierzy. W kajucie nie było teraz już nikogo oprócz Ketterera. Gestem zaprosił Struana, by usiadł. 231 - Z jednej strony, muszę panu pogratulować - powiedział oficjalnym tonem i wyciągnął rękę. - Dziękuję. - Malcolm potrząsnął jego dłonią i stwierdził, że mimo twardego uścisku palce admirała są zadziwiająco miękkie. - Az drugiej? - Az drugiej, jestem przekonany, że stanie pan przed koniecznością trudnego wyboru, by dotrzymać złożonych obietnic. - To znaczy? - Wpakował pan kij w gniazdo węży. Sir William jest zasypywany zażaleniami. - Jak już mówiłem, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by temu zaradzić. - Powinien pan zrobić coś więcej, Struan. - Przepraszam, admirale, lecz nie do końca rozumiem. - To znaczy, ni mniej, ni więcej, że musi pan wypełnić swe zobowiązania. Zapadła cisza. Malcolm postanowił, że nie da się zastraszyć ani zniszczyć. Jednocześnie pamiętał, że to właśnie Ketterer umożliwił mu poślubienie Angelique. Nie, nie umożliwił, poprawił się w myślach, przystał na ewentualne umożliwienie. John Marlowe okazał wystarczająco dużo ikry, by przejąć inicjatywę. - Czy kapitan Marlowe będzie miał jakieś kłopoty? - Wobec kapitana zostaną zastosowane przepisy regulaminu. - Tak, oczywiście, lecz ślub odbył się zgodnie z regulaminem. Tuż przed ceremonią przeczytałem odpowiedni paragraf. Nie ma w nim mowy o wieku osób zawierających małżeństwo. - Jest także inny przepis: każde małżeństwo zawarte na pokładzie musi ulec jak najszybszemu zatwierdzeniu przez odpowiednią instancję. - Chce pan przez to powiedzieć, że jestem żonaty, lecz jednocześnie nie jestem? - Po prostu przypominam panu, że jak wszystkie niecodzienne wydarzenia we flocie, pańskie małżeństwo także wymaga potwierdzenia. Struan zmusił się do uśmiechu. - Bez wątpienia. Gdy... - omal nie powiedział "przeczytałem", lecz w porę ugryzł się w język - dowiedziałem się o pańskim rozkazie, doszedłem do wniosku, że wyraził pan swą zgodę. - Kapitan Marlowe pokazał panu rozkaz opatrzony moją pieczęcią? - Ketterer zrobił zdziwioną minę. - Dowiedziałem się tylko, że dostał określone instrukcje i... przyznaję, nie spytałem dokładnie, co znaczyły, lecz przekonałem go, że chodzi właśnie o ślub z Angelique. - Powinienem przewidzieć, że pan tak postąpi - sucho stwierdził admirał. - Zatem udzielił pan zgody? - Mój rozkaz brzmiał jak następuje: "Jeśli pan Struan wyjawi jakąś szczególną prośbę, może pan, o ile pan zechce, ją spełnić". Czyż wczorajszego wieczora nie wyraził pan chęci, by choć na kilka godzin wypłynąć na pełne 232 morze? Marlowe mógł oponować, gdyż wcześniej otrzymał polecenie, że podczas wszelkich manewrów ma się trzymać na odległość wzroku. Malcolm z trudem zachowywał spokój, gdyż czuł, że rozwierają się pod nim wrota piekieł. - Tak jest. Rzeczywiście, mógł pan uznać, że chodzi jedynie o krótką wycieczkę. Jeśli doszło do nieporozumienia, cała odpowiedzialność spada wyłącznie na mnie, nie na kapitana Marlowe'a. - Zapamiętam to, Struan. Malcolm z napiętą uwagą słuchał każdego zdania i zastanawiał się, do czego prowadzi ta rozmowa. Stary marynarz bawił się z nim jak kot z myszą. Znów wpadłem w jego pazury... Czy kiedykolwiek zdołam się uwolnić? - Mogę spytać, admirale, z jakiego powodu wydał pan ów rozkaz, który z mojej winy stał się przyczyną całego zamieszania? - Ani na chwilę nie spuścił wzroku; miał świadomość, że dopóki nie podważono legalności związku, jest człowiekiem żonatym. - Wczoraj byłem przekonany, że pan tego nie zrobi. Ketterer spędził noc z Consuelą. - Charles, pozwól, by młody senhor miał swoją szansę - powiedziała słodkim, melodyjnym głosem, który zapadał mu w pamięć równie mocno jak powłóczyste spojrzenie jej piwnych oczu. - Nam nie przypadło to w udziale, więc może jemu... Pamiętasz, byłeś wówczas niewiele starszy. Na pewno dotrzyma obietnicy, a wówczas poczynisz ogromny krok naprzód. Bądź szczodry; nie popełniaj błędu naszych rodziców i Admiralicji. On jest tak zakochany, Charles, jak ty w jego wieku, lecz w odróżnieniu od ciebie, doświadczył już cierpień z ręki Boga... Kiedy się obudził, jej słowa dźwięczały mu w uszach, sposób, w jaki wymawiała jego imię, nawet po tylu latach chwytał go za serce. Przecież to nie to samo, myślał z uporem. Struanowie szmuglują opium i trudnią się przemytem broni. Nie mogę zapomnieć o poległych marynarzach. Przykro mi, kochanie, muszę uznać to małżeństwo za nielegalne. Nie zdejmę Struana z haka. Obowiązek przede wszystkim. Teraz, gdy patrzył na siedzącego przed nim Malcolma, gdy miał przed oczami obraz kuśtykającego młodzieńca, wchodzącego do kajuty, i gdy wspomniał poufne zapewnienia Hoaga i Babcotta, że chłopak niemal bez przerwy skręca się z bólu i że pewnie już nigdy nie będzie mógł biegać lub jeździć konno, powtarzał w myślach: "w odróżnieniu od ciebie, doświadczył cierpień z ręki Boga". Westchnął i powiedział łagodnie: - Czasem ulegam nagłym kaprysom, panie Struan. Poza tym mam nadzieję, że nie zawiedzie pan moich oczekiwań. - W jego oczach migotał ślad uśmiechu Consueli. Wstał i czując się dziwnie młodo, podszedł do szafy. - Sherry? - Z przyjemnością. - Malcolm usiłował się podnieść, lecz szło mu to z niejakim trudem, gdyż był zupełnie oszołomiony zachowaniem admirała. 233 - Podam panu. Na zdrowie! - Stuknęli się kieliszkami i Ketterer pociągnął solidny łyk. - Posłuchaj, młody człowieku - odezwał się niespodziewanie cichym i miękkim głosem. - Spróbuję skłonić sir Williama, by dokładnie przeczytał regulamin Marynarki Królewskiej. Raport Marlowe'a zostanie poddany starannej analizie, gdyż musimy mieć pewność, że nasi oficerowie zdają sobie sprawę z konsekwencji samowolnego działania, lecz mogę pana zapewnić, iż nie wynikną stąd, jak pan to określił: żadne kłopoty dla kapitana. Niech to zostanie naszą kolejną małą tajemnicą. Wyrażam się jasno? - Tak jest. Dziękuję. Zrobię wszystko, co obiecałem. - Struan wziął głęboki oddech. - Więc moje małżeństwo jest legalne? - To zależy od punktu widzenia. Jeśli chodzi o mnie, to w myśl morskiego zwyczaju uważam, że dopełniono wszelkich żądanych formalności. Czeka was jednak długi bój z dwoma Kościołami i niezliczoną rzeszą prawników, więc radzę wam przygotować się na najgorsze. Mimo to, raz jeszcze chciałem panu pogratulować. Proszę także przekazać najlepsze życzenia dla pani Struan, oczywiście nieoficjalnie. 43 Nim zapadł zmierzch, wieści dotarły do Osiedla, Miasta Pijaków i Yoshiwary. Natychmiast zaczęto głośno spekulować na temat małżeństwa. Wybuchały kłótnie, mnożono teorie za i przeciw, niektórzy byli zdania, że ślub odbył się nielegalnie, inni gwałtownie protestowali przeciw takiemu stawianiu sprawy, a co bardziej swarliwi kupcy - oraz wszyscy mieszkańcy Miasta Pijaków - klęli, wymachiwali rękami i zaciskali pięści na poparcie swych argumentów. Co mądrzejsi powtarzali: - A to szczwany młokos! Wiadomo, czemu tak mocno czepiał się admirała! Chodziło o układ. Chytrze... Na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Teraz, gdy ją już dostał, myślicie, że nadal będzie zwalczał handel bronią i opium? Nie ma mowy... Kilka sprzeczek przerodziło się w bójki, jedna nawet zakończyła się spaleniem tawerny. Rozeszła się wieść, że ojciec Leo dostał apopleksji i legł jak długi przed ołtarzem. Wielebny Tweet ciskał ponoć gromy na sir Williama, a panie Lunkchurch i Grimm, jak zwykle skłócone, wdały się w awanturę i zostały wyrzucone z klubu na ulicę. Malcolm i Angelique, trzymając się za ręce, stali przy burcie kutra. Przed nimi, na molo, tłoczyła się spora grupa rozradowanych mężczyzn, wśród których rej wodził Jamie McFay. W miejsce spodziewanej burzy posiąpił jedynie drobny kapuśniaczek. Wciąż dął mocny wiatr, a niebo było zasnute chmurami, lecz nic nie mąciło radosnego powitania. - Jesteśmy na miejscu, pani Struan - powiedział Malcolm tuląc ją w ramionach. Pocałowała go. - Tak, mój drogi mężu - szepnęła. - Och, Malcolm, to brzmi śmiesznie, dziwnie i cudownie. Wciąż mam wrażenie, że śnię. - Ja też. Przy wtórze głośnych śmiechów wpadli na siebie, gdy łódź zatańczyła na fali, skręciła i gładko dobiła do przystani. Stojący przy sterze bosman popisał się, jak nigdy dotąd. 235 -.- A żywo brać się do lin, chłopy! - ryknął na całe gardło, zresztą zupełnie niepotrzebnie, gdyż już las rąk pochwycił cumy i zaczął mocować je na pachołkach. -¦ Serdeczne gratulacje, tai-panie! Niech żyje pani Struan! - darł się Jamie, by przekrzyczeć harmider, który docierał aż do klubu po drugiej stronie High Street. W mgnieniu oka wszyscy wylegli na ulicę, kapelusze poszybowały pod niebo, wiwatom i aplauzom nie było końca. Nawet panie Lunkchurch i Grimm znalazły się w tłumie, jednakowo rozradowane. Gornt i Norbert Greyforth spoglądali na to widowisko z górnych okien siedziby Brocków. Chińczycy porzucili swe zajęcia i wylegli z domów, a przy Północnych Wrotach gromadziła się coraz większa grupa zaciekawionych samurajów. Ministrowie i urzędnicy opuszczali gmachy poselstw: sir William z zaciętą twarzą stał obok uśmiechniętego Phillipa Tyrera, Michaelmas Tweet zmarszczył brwi i ciskał wokół gniewne spojrzenia, Siergiejew wprost promieniał ze szczęścia, Dmitri krzyczał i wymachiwał amerykańską flagą, a Seratard i Andre byli zadowoleni, że małżeństwo doszło do skutku, i zarazem wściekli, bo nikt ich nie spytał o zdanie. - Andre, sprowadź ją tu jak najszybciej. Jesus, ta głupia gamin powinna dopuścić nas do spisku. Miałeś jej przecież pilnować! - wycedził półgębkiem Seratard, po czym entuzjastycznie zamachał dłonią w stronę pozdrawiającej go Angelique. - Twoja w tym głowa, by Struan natychmiast złożył oświadczenie zgodne z Kodeksem Napoleona. Jeden Bóg wie, jakich brudnych sztuczek użyje William, czy stanie za, czy przeciw, lecz my musimy popierać ten związek, pod warunkiem że zostanie uwierzytelniony przed francuskim prawem. Niech w przyszłym tygodniu ojciec Leo dopełni ceremonii... Mon Dieu, spójrz na tych kretynów! Angelique i Struan utknęli w ciżbie. Z coraz większym trudem torowali sobie drogę, gdyż niemal każdy napotkany mężczyzna uważał, że ma prawo ucałować pannę młodą. Angelique wpadła w panikę, co tylko zwiększyło zamieszanie wśród stojących najbliżej. Tłum zafalował i zamknął ją w swym uścisku. Struan usiłował szczudłami odepchnąć najbardziej natarczywych, Jamie zaczął dość ostro przepychać się naprzód, ktoś kogoś uderzył i wybuchła bijatyka. Sir William wezwał patrol piechoty morskiej. - Oczyścić drogę, prędko, na miłość boską, zanim ich zgniotą! - Czterej żołnierze puścili się biegiem. -^ Phillip, przejmij nad nimi dowództwo, a potem czym prędzej sprowadź do mnie Struana! - Hej tam, bando obwiesiów! - ryknął sierżant i diabeł, który czasem bez wyraźnego powodu buszuje wśród motłochu, uciekł. Tyrer szybko i zdecydowanie przecisnął się do oblężonych. - Jak się zachowujecie wobec damy? - Wszystko w porządku, kochanie? - Struan stanął u boku żony. - Tak... tak, najmilszy. - Gdy tłum odstąpił, niemal od razu odzyskała spokój. Poprawiła kapelusz. - Spójrz! - wskazała na złamane pióro. - Pozwól, że ci pomogę - oświadczył Tyrer i energicznym ruchem od- 236 sunął pozostałych. - Jazda stąd, nie widzicie, że jest śmiertelnie przestraszona? Jak się czujesz, Angelique? Malcolm? - Już dobrze - odparł Struan. Skoro pozbył się obaw o ukochaną i odnalazł szczudła, mógł nadal bez przeszkód cieszyć się szczęściem. - Dzięki wam wszystkim za powitanie! - zawołał. - Pijcie na koszt Noble House, bar klubu będzie czynny aż do odwołania! Wszyscy hurmem rzucili się we wskazanym kierunku. Po chwili na drodze zostali jedynie Malcolm, Angelique, McFay i Tyrer. Nie licząc skwaszonego Michaelmasa Tweeta. - Panie Struan, akt ślubu został zawarty bezprawnie i muszę pana ostrzec... - Być może to prawda, pastorze, lecz radzono mi, bym nie ustępował - ¦ twardo odparł Malcolm. Miał już opracowany plan postępowania z Tweetem, drugi dla ojca Leo, a jeszcze inny dla sir Williama. - Mimo wszystko wierzę, że uda nam się znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie. Czy mógłby pan jutro w południe przyjść do mojego biura? Zapewniam pana, że Izba Lordów będzie zadowolona. - Zajmij go czymś - szepnął, nachylając się w stronę MacFaya, po czym zerknął na pozostałych. - Musimy czym prędzej dotrzeć do biura. Minęli kilku maruderów, gdy Angelique syknęła: - Phillip, szybciej! - Pobiegła naprzód, by uniknąć spotkania z ojcem Leo, który pędził ulicą z prędkością, na jaką mu pozwalało ogromne cielsko i krępująca ruchy sutanna. Wpadła do budynku, spojrzała na Vargasa stoją cego w foyer przed rzędem pracowników, na szczerzącego zęby Czena, i wy-buchnęła nerwowym śmiechem. - Nie chciałam z nim rozmawiać. - Dlaczego? - spytał wesoło Phillip. - Wyszłaś za mąż i po sprawie Sir William toczył pianę, gdy się o tym dowiedział i klął marynarkę, Ketterera, Marlowe'a... ale to teraz nie najważniejsze. Czy mogę cię uścisnąć i złożyć najlepsze życzenia? - Nie czekał na odpowiedź, lecz po bratersku przytulił ją do piersi i ucałował. Angelique wydała westchnienie ulgi. W drzwiach pojawił się Struan w towarzystwie McFaya. - Zasunąć sztabę - rozkazał. Jamie przy pomocy Vargasa uprzejmie, lecz stanowczo usunął z progu kilku zbyt gorliwych członków "komitetu powitalnego" i założył skobel niemal w tej samej chwili, gdy ojciec Leo dotarł do schodów. Duchowny szarpnął za klamkę, po czym załomotał pięściami w drzwi, jakby dobijał się do wrót katedry. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy, prócz Malcolma, wbiegli do biura niczym banda rozbrykanych dzieciaków i z chichotem opadli na krzesła. - Przynieś szampana, Czen - powiedział Struan, po czym zwrócił się do Vargasa, nie czekając, aż ten skończy mu składać gratulacje. - To wszystko, zobaczymy się później. - Ponownie spojrzał na Czena. - Otwórz wino. cukiereczku - dodał po kantońsku. Jamie McFay zamknął drzwi gabinetu i jako ostatni zajął miejsce w fotelu. 237 - Ająjaj - odezwał się Malcolm, wzburzony niczym młode wino. - Nie spodziewałem się czegoś takiego. Dzięki za życzenia, Phillipie, i tobie, Jamie. Jak się czujesz, Angelique? - Cudownie, panie Struan. Dziękuję. - Sprawiłeś nam wspaniałą niespodziankę, Malcolmie - powiedział Ty-rer. - A skoro już o tym mowa, czy mógłbyś jak najprędzej spotkać się z sir Williamem? Zadał to pytanie tak suchym i beznamiętnym tonem, że wszyscy zamarli w milczeniu, gdyż zdawali sobie sprawę, jak w rzeczywistości wyglądała reakcja pełnomocnika. Chwilę później zaczęli histerycznie chichotać. - Z chęcią - odparł Malcolm. - Jutro po południu. W mgnieniu oka opróżniono kieliszki i rozlano następną kolejkę. Głośna rozmowa nie dotyczyła niczego szczególnego. W pewnej chwili w drzwiach pojawił się Vargas i skinął na McFaya. Szepnął mu coś do ucha. Jamie skinął głową. - Zaraz przyjdę. Tai-panie, pozwolisz, że zniknę na kilka minut? Mam też wiadomość dla Ange... dla pani Struan. Pan Seratard pragnie osobiście przyłączyć się do gratulacji i oczekuje pani w budynku poselstwa, a poza tym... poza tym, ksiądz chce was widzieć. Oboje. - Skończ najpierw drinka, Jamie. Vargas zawiadomi Seratarda, że umieściliśmy go na pierwszym miejscu listy oczekujących, i poprosi ojca Leo, by zjawił się tutaj jutro o piątej po południu. Vargas wyszedł. Malcolm dostrzegł cień na twarzy żony. - Sam się z nim spotkam, kochanie. Nie musisz się niczego obawiać. Obiecuję, że do niedzieli będzie spokój. Panuję nad sytuacją. Jak tylko się ściemni, wrócimy na kuter. - Kuter? W imię Boga, Malcolmie, dlaczego? - To jeszcze nie koniec niespodzianek. Zjemy kolację na "Prancing Cloud" i spędzimy noc w kajucie, a jutro będziemy się nieźle bawić i układać plany na miesiąc miodowy. Odpływamy za godzinę; nawet nie musisz się przebierać. Ah Soh spakowała część twoich ubrań i są już na pokładzie. - Spojrzał na McFaya. - Musisz wyjść? Co się dzieje? - W tym całym zamieszaniu wyleciało mi z głowy, że umówiłem się z Gorntem. Czeka na mnie przed gabinetem. Prosił Vargasa, by przekazać wam gratulacje, w imieniu własnym i Norberta. - Podziękuj mu ode mnie, lecz jeszcze chwilę zostań. - Ode mnie także - dodała Angelique. - Oczywiście, pani Struan. - McFay z trudem usiłował przywyknąć do tych słów, zarezerwowanych dotychczas wyłącznie dla Tess Struan. Ilekroć o niej pomyślał, czuł coraz większe zdenerwowanie. W chwili, gdy dowiedział się o ślubie, pojął od razu, co znaczył list do "Guardiana". Nawet dzień pojedynku okazał się starannie wybrany. Żonaty! O Boże! 238 Ciekawe, czy Malcolm w pełni zdaje sobie sprawę ze skutków swego postępowania. Dla McFaya przestało być ważne, że pogodził się z sobą samym i zawarł pokój ze Struanem. Wątpił, by Tess zdołała mu wybaczyć. Choć z fanatyczną zaciętością stała po stronie rodziny, odziedziczyła po ojcu nieposkromiony charakter i mściwość. Dobrze pamiętał, jak postąpiła z dowódcą łodzi, na której zginął jej drugi syn i bliźnięta. Oskarżyła go o morderstwo i zażądała kary śmierci. Koroner uznał, że zgon pasażerów nastąpił wskutek rażącego niedbalstwa załogi i skazał szypra na dziesięć lat ciężkich robót w więzieniu w Hongkongu, czego ten oczywiście nie przeżył. Niedbalstwo? Nie tylko McFay był zdania, że tak gwałtowny sztorm jest czymś normalnym o tej porze roku i że można mówić wyłącznie o wypadku. Jedyną winą szypra było to, że on ocalał, a Tess Struan z Noble House straciła dzieci. - Idź się trochę odświeżyć, Angelique - powiedział Malcolm. - Ja zrobię to samo i za godzinę odpływamy. Ustalę tylko kilka szczegółów. Pocałowała go i odeszła. Struan po kantońsku polecił Czenowi, by nagrzał wody na kąpiel. - Potem płyniemy na "Prancing Cloud" - dodał. - Wszystko przygotowane? - Tak, panie. - Dobrze. I lepiej bądź niemy jak nietoperz i wesół jak świnia w błocie! To zresztą dotyczy całej waszej trójki. - Zerknął na Ty rera i beztroskim tonem powiedział po angielsku: - Phillipie, pozwolisz, że zostaniemy sami? Od jutra zaczną się wszelkie uroczystości, przyjęcia i oficjalne spotkania. Przekaż sir Williamowi moje serdeczne pozdrowienia, lecz nie mów nikomu, że dzisiejszą noc spędzimy na "Prancing Cloud". Nie chcę, by podpici "wesel- nicy" zakłócali nam spokój. - Doskonale cię rozumiem. Raz jeszcze przyjmij najszczersze gratulacje. - Tyrer nie ociągał się z wyjściem. Czekało go jeszcze spotkanie z Hiragą, gdyż przed wizytą u Fujiko chciał wysłać kolejną krótką depeszę do tairo Anjo. Dziś rano, podczas narady wojennej, której przewodniczyli sir William i Seratard, opracowano ostateczny plan zbombardowania Edo. Po zakończeniu zebrania Andre szepnął: - Fujiko czeka na ciebie. Wszystko przygotowane. Nalegała, byś wziął udział w prawdziwej japońskiej uczcie, więc musisz przyjść spragniony i głodny, lecz ani na chwilę nie spuszczaj z tonu. Gdy Struan i McFay zostali sami, na twarzy Malcolma pojawił się wyraz znużenia. - Nalej mi jeszcze kieliszek, dobrze? Dzięki. Jak nasze sprawy? - Nie musisz się martwić ani o dzisiejszy wieczór, ani o jutro. Ah Tok i Ah Soh są już na pokładzie z bagażami, Czen pojedzie z tobą i z panią Struan. Jak dotąd, nikt prócz nich, Strongbowa, mnie i Phillipa nie wie, że zamierzasz pozostać na noc na "Prancing Cloud". 239 - Dobrze. Niepotrzebnie wspomniałem o tym Phillipowi, lecz teraz to już bez znaczenia - odparł Malcolm. - Byłem zbyt wylewny. Mam nadzieję, że potrafi trzymać język za zębami. O czym chcesz mówić z Gorn-tem? - O jutrzejszym pojedynku. - McFay spojrzał na Struana. - Czy twój ślub coś zmienia? - Może... Pod warunkiem że Norbert mnie przeprosi. - Gornt chciałby zamienić z tobą kilka słów na osobności. Znajdziesz chwilę? - Oczywiście. Powiedz mu, że wszystko... Albo niech lepiej wejdzie. Gornt z niekłamaną radością wkroczył do pokoju. Malcolm miał wrażenie, że widzi starego przyjaciela. - Szampana? - Dziękuję, tai-panie. Mogę złożyć gratulacje? - Jak najbardziej. Na zdrowie. - Pańskie zdrowie. - Przepraszam, lecz nie mam zbyt wiele czasu na rozmowę. Dopiero jutro będę wolniejszy. - Chciałem panu tylko nieoficjalnie przekazać informację, że pan Grey-forth zgodził się na kompromis. Nie będzie pojedynku. - To najlepsza... nie, druga najlepsza rzecz, jaka mnie dziś spotkała - uśmiechnął się Struan. - Tak. - Gornt spoważniał. - Pod warunkiem że wiadomość jest prawdziwa. - Słucham? - Powinien pan zachować czujność. Przykro mi, że dolewam dziegciu do beczki miodu, lecz muszę pana ostrzec. Podejrzewam, że Greyforth knuje zdradę. Malcolm przypatrywał mu się przez chwilę, po czym ze spokojem skinął głową. - Dla Brocków, nie wyłączając Norberta, zdrada to chleb powszedni. - Stuknął kieliszkiem o kieliszek. - Zdrowie... bogactwo... i szczęście! - Obaj promienieli szczęściem, ale Malcolm zauważył, że Gornt przygląda mu się z zaciekawieniem. - Nadal jest pan zdecydowany przekazać mi posiadane informacje? - Tak. - Amerykanin wstał. - A mój kontrakt? - Gotowy. Jutro podpiszę w obecności świadków. - Dziękuję. Zatem do jutra. Raz jeszcze wszystkiego najlepszego. Malcolm bardziej wyczuł, niż dosłyszał w jego głosie nutkę rozbawienia. - Coś mi się zdaje, że z równą niecierpliwością jak ja oczekuje pan końca tej sprawy. - Tak. To będzie wspaniały dzień. - Gornt zmrużył oczy. - Dzień końca i początku. 240 Angelique w głębokiej zadumie siedziała przed lustrem, bezwiednie obracając sygnet wokół palca. Pierwszy raz dzisiaj była całkiem sama, w zaciszu własnego pokoju, za zamkniętymi drzwiami. Dopiero gdy usiadła, zaczęła w pełni zdawać sobie sprawę ze znaczenia paradoksalnych wydarzeń, w jakich przyszło jej uczestniczyć. Wszystko działo się tak szybko... Wyszłam za mąż, choć całkiem się tego nie spodziewałam - na pewno nie w ten sposób, nie na pokładzie okrętu - i mimo próśb i modlitw nie wierzyłam, że kiedykolwiek uda mi się pokonać dzielące nas przeszkody. Poślubiona, lecz nie przed ołtarzem, poślubiona przez mężczyznę, którego usidliłam, którego pożądałam i sprawiłam, by mnie pożądał, i którego oszukałam. Zgwałcona, przecież nie było w tym mojej winy... szukająca ratunku w kłamstwie, kolczyki... jedyne rozwiązanie, kochana przez człowieka, który nie wahał się dla mnie podjąć najwyższego ryzyka i którego okradłam, okpiłam i skłoniłam, by jako mój mąż wszedł do skalanego łoża... Trzykrotnie, nim dotarliśmy do brzegu, chciałam mu wszystko wyznać. Nieprawda. Nie wszystko. Zamierzałam powiedzieć tylko o kolczykach, lecz nie chciałam mu psuć radosnego nastroju i czułam się przytłoczona jego szczerością. Słuchałam bez słowa, gdy mówił o listach matki, o Skye'u, o ojcu Leo i o angielskim kaznodziei, o admirale i sir Williamie... O tym, jak nieuchronną klęskę udało mu się zamienić w zwycięstwo. "Wygrałem, najdroższa. Wygrałem i nikt mi już ciebie nie odbierze..." Ze łzami w oczach padłam mu w ramiona. Bóg mi świadkiem, wiedziałam, że gdy zacznę mówić, odkryję całą prawdę i zniszczę wszystko, co dotąd zaszło między nami. Malcolm nie przeżyłby takiego ciosu. Za to, co uczynił, zasłużył na moją najgłębszą miłość. Kocham go całym sercem i wiem, że on mnie kocha, gdyż nikt inny nie zdobyłby się na podobne poświęcenie. Kocham go, a jednak... Co mam robić? Dopiero teraz zobaczyła swe odbicie. Nie była na to przygotowana, więc prędko opuściła powieki. Popatrzyła na palce, przesuwające pierścień. Andre w taki sam sposób zwykle bawił się swoim sygnetem. Pierścień Malcolma był złoty, ciężki, ozdobiony godłem Struanów: lew Szkocji splątany z chińskim smokiem. Dobro ze złem? Nagle zadrżała. Dla uspokojenia nerwów zaczęła energicznie szczotkować włosy, lecz to niewiele pomogło. Szybko, coraz szybciej wracały czarne myśli i... on. Dławiło ją w gardle, jakby miała wymiotować. Poczuła dziwną słabość i przycisnęła ręce do skroni. Przestań... Musisz być silna... silna... Przecież nie jesteś już sama... Tknięta nadzieją, przestała jęczeć. - Nie jesteś sama - powtórzyła głośno. - Masz męża, Malcolma, który cię potrzebuje równie mocno, jak ty jego... Ty... ty i Malcolm... Obraz Struana z wolna wypełniał jej umysł, a niemal w tej samej chwili z dołu dobiegło wesołe wołanie: - Aniele, pośpiesz się! Czas na nas! Słyszysz? 16 - Gai-jin cz. II 241 Powoli klęknęła przed niewielkim posążkiem Przenajświętszej Marii Panny. - Matko Boska, wybacz mnie grzesznej - powiedziała żarliwie. - Ciężko zgrzeszyłam i błagam cię o wybaczenie. Ciężko zgrzeszyłam i żyję w kłamstwie, ale przysięgam, że tak długo, jak mi na to pozwolisz, będę najlepszą żoną dla tego człowieka, którego pokochałam całym sercem, jak kocham Ciebie... - Miło cię znów widzieć, Raiko-chan - z uśmiechem powiedziała Meikin, klęknąwszy przed gospodynią. - Dużo czasu minęło od naszego ostatniego spotkania. Siedziały w prywatnych apartamentach Raiko. Meikin, jako mama-san "Domu Wistarii", była opiekunką Koiko. - Tak, to prawda. Sprawiłaś mi dużo radości tą wizytą. - Raiko cieszyła się z odwiedzin Meikin, lecz dziwiło ją ceremonialne zachowanie starej przyjaciółki. Chodziło przecież o zwykłą rozmowę o interesach. - Skosztuj potraw. Udało mi się zdobyć wyśmienitego węgorza. Napijesz się sake, czy brandy gaj-jinów? - Na początek sake. - Meikin wzięła czarkę z rąk czujnej służącej. Nieźle im się powodzi, pomyślała na widok kosztownych przedmiotów wypełniających zaciszne pomieszczenie, odizolowane od reszty przybytku "Trzech Karpi". - Choć mamy ciężkie czasy, żaden gai-jin nie myśli o oszczędzaniu, więc możemy zebrać niezłe plony i nie wydawać zbyt wiele na gorącą wodę, czyste ręczniki i pachnidła. Obie wybuchnęły śmiechem i z lekkim wyczekiwaniem popatrzyły na siebie. Meikin spróbowała sushi - było rzeczywiście znakomite - i zjadła zadziwiająco wiele, jak na tak drobną kobietę. Wyglądała niepozornie w podróżnym kimonie i na pierwszy rzut oka bardziej przypominała żonę sklepikarza niż jedną z najbogatszych mama-san w całym Edo, właścicielkę najdroższego domu rozkoszy w Yoshiwarze - powiększonego i przebudowanego po zeszłorocznym pożarze, jaki strawił niemal całą dzielnicę. Pod swą opieką miała dziesięć utalentowanych gejsz, dwadzieścia najpiękniejszych kurtyzan oraz Koiko, Lilię. Z uwagą rozglądała się po sanktuarium Raiko, do którego trafiali jedynie nieliczni goście, i podziwiała przepiękne jedwabie, poduszki i maty. Nie przerywała uprzejmej pogawędki, choć wciąż zastanawiała się nad prawdziwym powodem spotkania. Gdy posiłek dobiegł końca, Raiko odprawiła służebne i napełniła dwie czarki najlepszą brandy. - Za zdrowie i bogactwo! - Za zdrowie i bogactwo! - odpowiedziała Meikin. Nigdy dotąd nie próbowała tak dobrego trunku. - Nawet gai-jinowie potrafią zrobić coś pożytecznego. - Tak, lecz tylko w świecie wina i mocnego alkoholu - rozsądnie zauważyła Raiko. - Pozwól, że podaruję ci całą butelkę. Jeden z moich klientów pochodzi z Furansu. 242 - Dziękuję. Cieszę się, że interesy idą tak dobrze, Raiko-chan. - Zawsze może być jeszcze lepiej. - A Hinode? - spytała Meikin. Wciąż była właścicielką połowy kontraktu. Gdy Hinode trafiła do niej po raz pierwszy, umieściła ją u kuzynki, w całkiem innym przybytku rozkoszy. Potem, przy jakiejś okazji, dowiedziała się, że Raiko w dziwny i wielce niespotykany sposób poszukuje określonego typu dziewczyny. Bez trudu doszły do porozumienia - znały się od czasów, gdy obie pełniły funkcję maiko i przez wszystkie minione lata darzyły zaufaniem. - Nadal jesteś zadowolona z naszej umowy? - Mam dla ciebie kolejną ratę, choć klientowi nieśpieszno z płaceniem. - Wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz - roześmiała się Meikin. - Znakomicie potrafisz prowadzić negocjacje. - Podziękowała głębokim ukłonem. - Obiecał, że za kilka dni dostarczy mi większą ilość towaru. Prawdopodobnie kolczyki. - Ach! - Meikin z dużym zyskiem sprzedała poprzednią dostawę. - To znakomity interes. - Sumy wpłacane przez tego jednego klienta pozwalały jej z nawiązką pokryć wszystkie roczne wydatki. - Jak ona się czuje? Raiko zdała jej relację z przebiegu kolejnych spotkań. Meikin słuchała z zapartym tchem. - Ma rację przezywając go Bestią. - To nie jest zły człowiek. Myślę, że od czasu do czasu po prostu wariuje z powodu swej przypadłości. Hinode wie o wszystkim i uważa, że to jej karma. - Zauważyła u siebie już jakieś objawy? - Nie, ale codziennie prosi, bym obejrzała te miejsca, których nie może sprawdzić sama bądź za pomocą lusterka. - Dziwne, Raiko-chan... - Meikin poprawiła grzebień tkwiący we włosach. - Co zrobi, gdy pojawią się ślady nie do ukrycia? Sięgnie po sztylet? - Tego nikt nie wie - wzruszyła ramionami Raiko. - Powiedziała ci, czemu przyjęła tę karmę? - Nie. Ani słowa. Lubię ją, lecz niewiele mogę pomóc. Dziwne, że nic nam nie mówi, net - Raiko pociągnęła łyk brandy i poczuła rozkoszną falę ciepła spływającą w głąb jej ciała. Rzadko miała okazję gościć swą najstarszą i najwierniejszą przyjaciółkę. W dzieciństwie niemal się nie rozstawały, potem zostały kochankami i nie miały przed sobą żadnych sekretów. Prawie żadnych. - Są umówieni na dzisiejszy wieczór. Jeśli chcesz, możesz przez chwilę popatrzeć. Meikin parsknęła śmiechem. - Już dawno straciłam ochotę do podglądania. Nie czuję podniecenia, nawet na widok szczodrze wyposażonego przez naturę gai-jina. - Zbyt mocno cieszyła się ze spotkania, by wspomnieć o nieszczęściu, jakie spotkało Gekko i Shin Komodę... Po śmierci Hinode powiem ci wszystko, Raiko- 243 -chan, pomyślała. Razem uronimy łzę nad smutnym losem kobiet. Na razie, zgodnie z umową, muszę dotrzymać słowa i zachować w sekrecie imię jej syna oraz miejsce, do którego został wysłany. Nie miała wyrzutów sumienia; uwielbiała tajemnice i zagadki, jakie przynosiło życie. - Zatem pomówiłyśmy o Hinode. Dobrze. Co teraz? - Teraz... - Raiko zniżyła głos. - Mogłabym wspomnieć kilka słów o planach ataku przygotowanego przez gai-jinów. - Na Edo? - Policzki Meikin pokryły się czerwienią. Z napięciem spoglądała na przyjaciółkę. - Tak. - To niezwykle cenna wiadomość, lecz wybacz, może okazać się także śmiertelnie niebezpieczna. - Zwłaszcza jeśli będę usiłowała ją sprzedać, a wiem, że znajdą się tacy, którzy zechcą słono zapłacić... - Coś mi się zdaje, że polecą głowy, jeżeli to wyjdzie na jaw i co gorsza okaże się prawdą... - Meikin otarła z ust resztki brandy, choć równie dobrze mogły to być krople potu. - Na pewno. - Raiko zdawała sobie sprawę z zagrożenia, lecz jednocześnie czuła narastającą ekscytację, jakiej nie doświadczyła już od bardzo dawna. Nigdy dotąd nie zajmowała się wielką polityką, lecz spotkanie z Hi-ragą, opowieści o shishi - oraz o tajemnym związku, jaki łączył Hiragę i Oriego z shoyą - rozbudziły jej apetyt. Furansu-san dużo mówił o gai--jinach, którzy stali się dla niej źródłem niewyczerpanych dochodów, choć jednocześnie byli zawziętymi wrogami świętej Krainy Bogów. Po cichu popierała dążenia shishi, gdyż czuła się mocno zawiedziona rządami bakufu i nienawidziła Anjo za to, że zamordował jej dobrą przyjaciółkę Yuriko, właścicielkę "Gospody pod Czterdziestoma Siedmioma Roninami". Zadrżała na myśl, że jej własna głowa mogłaby zawisnąć na tyczce, choć strach szybko ustąpił miejsca podnieceniu. Przecież Yuriko została uwieczniona na drzeworytach ukiyo-e, obrazach Pływającego Świata - wszystkie gejsze znały jej imię, a wkrótce miała się odbyć premiera nowego dramatu kabuki opowiadającego o jej życiu. - Masz rację... - szepnęła - lecz czasem warto zaryzykować. A gdybym... gdybym przypadkiem wiedziała... co nasz rząd knuje w sekrecie przeciw gai-jinom, mogłabym to wykorzystać dla naszej wspólnej korzyści. - Cienką różową bibułą otarła pot zbierający się na czole, tuż przy brzegu kunsztownie ułożonej peruki. - Gorąco, ne\ - Wkrótce możemy się znaleźć w jeszcze gorszych opałach. - Jaką może mieć wartość informacja o dacie rozpoczęcia ataku? I o planach gai-jinów? - Rankiem Furansu-san zdradził jej tak wiele, że mogła przekonać nawet największych sceptyków. Meikin miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi. Prawdę mówiąc przewidywała, że wizyta u Raiko zakończy się czymś szczególnym. W ciągu ostatnich dwóch lat dyktował jej, co ma robić, sensei Katsumata, czujnie 244 obserwujący wszelkie posunięcia gai-jinów. Niedawno szpiedzy bakufu dostali poufną instrukcję, by pilnie obserwować wydarzenia w Yokohamie. Wyznaczono też pokaźną nagrodę dla tego, kto zdołałby ustalić, skąd barbarzyńcy czerpią wiedzę o Japonii. Raiko wykonała pierwsze otwarte posunięcie - na pewno nie mogła zawierzyć nikomu innemu w tak niebezpiecznej rozgrywce. - Kiedy nastąpi atak? - Myślisz, że w zamian można uzyskać coś ważnego dla gai-jinów? Meikin przez dłuższą chwilę siedziała pogrążona w głębokiej zadumie. Tak, Raiko zasługiwała na całkowite zaufanie - w każdym razie dopóki nic nie zagrozi jej życiu. Przydałby się dobry informator w obozie gai-jinów, nie tylko z powodu korzyści finansowych, lecz także ze względu na sprawę, którą popierała całym sercem i duszą sonno-jói. A obcy mogli tą samą drogą dostawać starannie spreparowane i z gruntu fałszywe wiadomości. - Posłuchaj, Raiko - powiedziała łagodnym tonem. - Nie ulega wątpliwości, że tairo Anjo lub Yoshi zapłaciliby niemałą sumę, by poznać chociażby daty, nie wspominając o innych szczegółach, lecz kłopot polega na tym, by obie strony wyszły z twarzą z tej transakcji. - Jeszcze łyk brandy, Meikin-chan? - Raiko napełniła czarki. Czuła się dziwnie słaba z podniecenia. - Moim zdaniem tylko ty potrafisz rozwiązać tę łamigłówkę. Meikin popatrzyła jej prosto w oczy. Uśmiechnęła się. - Być może. - Na pewno. Ale teraz już dość rozmowy na ten temat. Skończymy ją później, nawet jutro, jeśli uznasz to za stosowne. Dziś wieczór chciałam ci zapewnić nieco rozrywki. Nie czujesz się zmęczona? - Nie, skądże. Podróż z Edo spędziłam wygodnie, gdyż prom był prawie pusty, morze spokojne, a służba zadbała o to, by kapitan spełnił moje wszystkie życzenia. - Dotarła do wioskowej przystani tuż przed zmierzchem. - Mogę spytać, co zamierzasz? - Mamy tu gejszę, lecz obawiam się, że nie zdołałaby sprostać twoim wymaganiom. Lepsza byłaby któraś z dziewcząt. - Raiko uśmiechnęła się z rozrzewnieniem, gdyż przypomniała sobie zabawy, w jakich obie uczestniczyły za młodu. - A może maiko? Meikin parsknęła śmiechem i upiła nieco brandy. - To doskonały podstęp, Raiko-chan. Przywołujący wspomnienia o dawno minionych czasach. Na pewno zaczęłabym myśleć, w jaki sposób spełnić twoje nadzieje i oczekiwania. Dobrze. Masz rację, na razie dość poważnych dyskusji. Porozmawiajmy o przeszłości, o interesach i o twoim synu. Jak on się miewa? - Doskonale. Wciąż pnie się po szczeblach Gyokoyamy. - Jeśli pozwolisz, skorzystam z okazji, by ich pochwalić, choć jestem przekonana, że robię to całkiem niepotrzebnie. To dobry bank, jeden 245 z najlepszych, i mogę być całkiem spokojna o mój depozyt. Kraj stoi u progu głodu, więc staram się jak mogę, by w przyszłości kupić choć garść ryżu. Twój syn ma już chyba dwadzieścia cztery lata, net - Dwadzieścia sześć. A twoja córka? - Dzięki wszystkim bogom, bogatym i biednym, wyswatałam ją korzystnie za goshi, więc jej dzieci będą samurajami. Ma już jednego syna, lecz eeeee... jej mąż nie należy do najtańszych! - Ze śmiechem pokręciła głową. - Nie powinnam narzekać. Dziwię się tylko, że kilku bogatych starców zostawia spuściznę, o jakiej nam się nigdy nie śniło. Ne? Z korytarza dobiegł cichy odgłos kroków. Ktoś zapukał w futrynę shóji. - Pani? - Tak, Tsuki-chan? Maiko uchyliła drzwi i na klęczkach, z niewinnym uśmiechem, zerknęła przez szparę. - Przepraszam, lecz sołtys wioski, shoya Ryoshi, pilnie prosi o chwilę rozmowy z panią i pani gościem. - Z moim gościem? - Raiko przybrała zdziwiony wyraz twarzy. - Tak, pani. - Zawsze wita odwiedzających? - Meikin zmarszczyła brwi. - Tylko tych najważniejszych, do których bez wątpienia należysz, gdyż swą wizytą sprawiasz prawdziwy zaszczyt nam wszystkim. Pewnie właśnie dowiedział się o twoim przyjeździe. Ma dobrze rozbudowaną sieć informatorów, lecz można mu ufać bez zastrzeżeń. Jest też zwierzchnikiem Gyo-koyamy w Yokohamie. Mam go wpuścić? - Tak, lecz tylko na chwilę. Potem udam, że mnie boli głowa, i będziemy mogły bez przeszkód kontynuować pogawędkę aż do kolacji. - Sprowadź tu shoyę, moja mała - poleciła Raiko. - Tylko przedtem każ przynieść herbatę i gorącą sake. I niech zabiorą stąd kieliszki oraz butelkę. Gdyby zobaczył, że mam zapas brandy, zachodziłby tu niemal codziennie, Meikin-chan. Służące szybko oczyściły stół i zmieniły nakrycia. Raiko i Meikin rozgryzły nieco ziół, by odświeżyć oddech, po czym wezwano sołtysa. - Proszę o wybaczenie - powiedział z wyraźnym niepokojem, klęknął i skłonił się do samej ziemi. - Błagam o zrozumienie dla mojej nieobyczaj-ności, że ośmieliłem się przyjść tutaj bez umówienia, lecz chciałem złożyć wyrazy szacunku tak zacnej osobie i powitać ją w granicach mej wioski. Obie kobiety były mocno zaskoczone jego czołobitnością, zarezerwowaną jedynie na szczególne okazje. Meikin widziała go po raz pierwszy, lecz słyszała od innych oficjeli Gyokoyamy, że należał do ludzi wyjątkowo prawych, więc pozdrowiła go z łaskawością typową dla osób przybyłych z największego miasta świata, pochwaliła stan Yoshiwary i wyraziła ubolewanie, że jak dotąd widziała jedynie maleńką część osady. - Jesteś człowiekiem wielce poważanym, shoya. 246 - Dziękuję, dziękuję. - Herbaty czy sake? - spytała Raiko. Zawahał się, zaczął coś mówić, po czym przerwał. Nastrój panujący w pokoju uległ zmianie. Raiko pierwsza przerwała ciszę. - Czy mógłbyś nam wyjaśnić, o co właściwie chodzi? - Przepraszam... - Ryoshi obrócił się w stronę Meikin. - Pani, jesteś najlepszą klientką naszego przedsiębiorstwa. Ja... ja... - Roztrzęsioną dłonią sięgnął do rękawa, po czym wręczył jej niewielki skrawek papieru. - Co to? - Meikin zerknęła zezem. - Co tam jest napisane? Nie potrafię odczytać tak małych znaków. - To wia... wiadomość przyniesiona przez gołębia. - Shoya chciał coś dodać, lecz nie mógł i niemo wskazał na świstek. Wstrząśnięta Raiko wyrwała mu kartkę i uniosła ją do światła. Zmrużyła oczy, by lepiej widzieć pismo. Zbladła, zachwiała się bliska omdlenia i padła na kolana. - Tu jest napisane: "Dziś rano, w wiosce Hamamatsu, udaremniono zamach na pana Yoshiego. Samotny napastnik, shishi, został zabity. W czasie potyczki zginęła także pani Koiko. Zawiadomcie "Dom Wistarii" o naszym głębokim żalu. Wkrótce podamy dalsze wieści". Namu Amida Butsu... Meikin zaniemówiła. Koiko nie żyje? - bezdźwięcznie poruszyła ustami. - To jakaś pomyłka! - z rozpaczą wykrzyknęła Raiko. - Na pewno! Koiko nie żyje? Kiedy to się stało? Nie ma daty! Shoya, jak... To kłamstwa. Same kłamstwa... - Przykro mi, data jest zaszyfrowana na górze - wybełkotał. - Wypadek zdarzył się wczoraj, z samego rana. W Hamamatsu, przy szlaku Tokaido. Nie ma pomyłki. Pani, naprawdę... takie nieszczęście... - Namu Amida Butsu! Koiko? Koiko nie żyje? Meikin pustym wzrokiem spojrzała w jej stronę, łzy pociekły jej po policzkach. Zemdlała. - Służba! Wbiegło kilka dziewcząt. Przyniosły sole trzeźwiące i zimne ręczniki. Raiko usiłowała zebrać myśli i zrozumieć, co dla niej znaczy tak nagła zmiana sytuacji. Po raz pierwszy nie miała pewności, czy może zaufać Meikin, czy raczej obawiać się, co będzie, jeśli powie jej wszystko. Shoya klęczał bez ruchu. Wiedział, że wciąż musi udawać mocno wystraszonego, jak przystało na zwiastuna złych wieści, lecz w głębi duszy rozpierała go radość, że dane mu było dożyć takiej chwili. Nie wspomniał o drugiej wiadomości, zaszyfrowanej i przeznaczonej wyłącznie dla niego. Jej treść brzmiała: "Próbę zamachu podjęła Sumomo. Koiko prawdopodobnie uczestniczyła w spisku, została raniona shurikenem, a później ścięta przez Yoshiego. Przygotuj się do przejęcia depozytu Meikin i pod żadnym pozorem nie wspominaj imienia zamachowca. Strzeż Hiragi jak oka 247 w głowie, jego informacje są nieoszacowanej wartości. Spróbuj go trochę przycisnąć; rodzina zgodnie z umową otrzymała sporą sumę. Za wszelką cenę potrzebujemy planów kampanii przygotowanej przez gai-jinów". Gdy tylko rozszyfrował treść pisma, siadł do ksiąg rachunkowych i dokładnie sprawdził stan konta Meikin, choć prawdę mówiąc znał wysokość owej sumy z dokładnością do jednej setnej miedziaka. Nie musiał się niczego obawiać. Niezależnie od tego, czy właścicielka "Domu Wistarii" zginie z rąk pana Yoshiego, czy uda się jej jakoś wykręcić z pułapki, bank osiągnie niezły profit. Gdyby zginęła, jej miejsce zajęłaby inna mama-san, a wówczas część "spadku" można by przeznaczyć na pomoc finansową dla nowo przybyłej. Cała Yoshiwara była zależna od Gyokoyamy - dla banku stanowiło to ciągłe i zgoła niewyczerpane źródło zysków. Zycie potrafi płatać figle, myślał shoya. Ciekawe, co powiedziałyby Meikin i Raiko, gdyby poznały sekret sukcesów Gyokoyamy. Jedynie niektórzy z najbardziej zaufanych pracowników wiedzieli, że potężne zaibatsu stworzyła mama-san, kobieta obdarzona niesłychanym talentem do prowadzenia interesów. W początkach siedemnastego wieku, przy gorącym poparciu shoguna Toranagi, stworzyła otoczoną murem dzielnicę, gdzie w przyszłości miały się znaleźć wszystkie przybytki rozkoszy, lepsze i gorsze, rozrzucone dotąd po całym Edo. Dzielnica otrzymała nazwę Yoshiwara - Miejsce Trzciny - gdyż tak nazywał się obszar przeznaczony przez shoguna pod zabudowę. Powstała również nowa klasa kurtyzan, geisha, utalentowanych, wykształconych i z reguły niedostępnych dla uciech cielesnych. Obrotna niewiasta zaczęła się trudnić lichwą, zaczynając oczywiście od Yoshiwary, lecz wkrótce ścisnęła w swych mackach wszystkich, którzy kiedykolwiek korzystali z jej usług. Toranaga mądrze przewidział, że z chwilą gdy prostytucja zostanie zinstytucjonalizowana, łatwiej będzie kontrolować i lunapary, i klientów, co nie pozostawało bez wpływu na wysokość dochodów czerpanych z podatków. W jakiś czas później - co wydawało się niemożliwe w tamtych latach, a i do dziś pozostawało nie wyjaśnioną zagadką - przekonała shoguna, by jej najstarszego syna uczynił samurajem. Młodszym także zaczęło powodzić się coraz lepiej: jeden stał się właścicielem stoczni, drugi handlował ryżem, trzeci prowadził dobrze prosperującą gorzelnię, a ich potomkowie do dziś kontrolowali, jawnie bądź z ukrycia, różne gałęzie przemysłu. Samurajska część rodu otrzymała prawo do używania nazwiska Shimoda. Teraz niepodzielnie władali niewielkim, lecz znaczącym lennem o tej samej nazwie, w Izu. Założycielka Yoshiwary nad bramą wiodącą do dzielnicy kazała umieścić napis: "Żądza nie może czekać, lecz musi zostać zaspokojona". Zmarła w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Jako mama-san nosiła imię Gyoko, Dama Szczęścia. - Shoya... - wykrztusiła ze szlochem Meikin. - Doradź mi, co mam robić. 248 - Powinnaś, pani, cierpliwie czekać... - odparł z wahaniem, ani na chwilę nie rezygnując z ostrożności, gdyż zauważył, że choć kobieta łka spazmatycznie i rozdzierająco, jej oczy bezlitośnie patrzą w jego stronę. - Czekać? Na co? Dobrze, będę czekać, lecz co dalej? - Jeszcze... jeszcze nie znamy wszystkich szczegółów. Nie znamy całego przebiegu wydarzeń. Przykro mi to mówić, lecz jeśli pani Koiko była zamieszana w spisek... - Świadomie wbijał nóż w jątrzącą ranę. Zwierzchnicy Gyokoyamy podejrzewali, że Meikin jest mocno zaangażowana w ruch sonno-joi i wbrew wyraźnym ostrzeżeniom utrzymuje kontakty z samym Krukiem. Nie tylko po to inwestowała w przyszłe dostawy ryżu, by osiągnąć spodziewany profit, lecz także by mieć asekurację banku w razie oskarżenia i procesu. - Koiko w spisku? Mój skarb, moja piękność? Nieprawda - rzuciła bez tchu. - Nie wierzę. - Meikin-san, gdy pan Yoshi powróci do Edo, bez wątpienia zażąda od ciebie wyjaśnień. Jeśli... wybacz mi... jeśli masz jakichś wrogów, którzy mogą wysunąć bezpodstawne oskarżenia, byłoby lepiej... o wiele lepiej... zawczasu zapewnić sobie ich przychylność. Meikin zdołała się już otrząsnąć z początkowego przerażenia i teraz gorączkowo szukała jakiejś drogi ucieczki. Wiedziała, że Yoshi będzie ją podejrzewał o wspieranie sonno-joi, shishi i Katsumaty, a przed śmiercią Koiko mógł nawet zyskać na to dowód. Nie mogła zmienić tożsamości i zaszyć się w odległym miejscu; Japonia była zbyt scentralizowana. W całym kraju - dziesięć rodzin tworzyło podstawową jednostkę administracyjną, odpowiedzialną wobec prawa i obyczajów. Dziesięć takich jednostek tworzyło następny szczebel - i tak w górę, aż do ostatecznego prawodawcy, którym był daimyo. Nie miała dokąd uciec i gdzie się ukryć. - Cóż mogłabym ofiarować wielkiemu panu Yoshiemu? - wychrypiała z trudem. Czuła się tak słaba, jak nigdy dotąd. - Może... może jakąś ważną informację... - Na przykład jaką? - Przykro mi, nie wiem - odparł z przesadnym smutkiem. Sytuacja już jutro mogła ulec zmianie, lecz dziś jeszcze musiał udawać i płaszczyć się przed nimi, choć w głębi serca szydził z ich głupoty. Nie można podżegać do buntu penisem, zwłaszcza że prawdziwych shishi nie zostało dużo; wielu trafiło do więzień lub zostali zabici, a ci, którzy ocaleli, byli od dawna naznaczeni piętnem klęski. - Mogę jedynie przypuszczać, że pan Yoshi jest bardzo zaniepokojony stałą obecnością floty podstępnych gai-jinów. Przygotowują się do wojny, nel W chwili gdy zadał to pytanie, Meikin wściekle błysnęła oczami w stronę lekko zaczerwienionej Raiko. Ach, więc wiedziały, pomyślał z zadowoleniem. Oczywiście, że wiedziały, skoro przyjmowały u siebie cuchnących barbarzyńców! 249 Na wszystkich bogów, jeśli tacy istnieli, ich informacje czym prędzej musiały dotrzeć do Gyokoyamy. - Taka wiadomość z pewnością... złagodziłaby jego cierpienia - dodał, mądrze kiwając głową, jak przystało na prawdziwego bankiera. - I wasze. Pół setki kroków dalej, w niewielkim pawilonie ukrytym w ogrodzie, Phillip Tyrer siedział ze skrzyżowanymi nogami, wykąpany, syt potraw i sake, nagi pod yukatą i w stanie wyraźnego uniesienia. Fujiko klęczała za nim, zręcznymi palcami wodziła po mięśniach karku, odnajdywała punkty, gdzie skupiały się ośrodki bólu i rozkoszy. Miała rozpuszczone włosy i także nosiła yukatę. Przysunęła się bliżej, delikatnie chwyciła zębami ucho Tyrera, w pobliżu samego środka, w miejscu wyjątkowo podatnym na tego rodzaju pieszczoty. Phillip aż sapnął z podniecenia, czując dotyk jej języka. Dłonie dziewczyny ani na chwilę nie zaprzestały wędrówki po jego plecach, zgarniały troski oraz wspomnienia rozmów z sir Williamem i Seratardem. Cholerny Francuz ze wszystkiego chciał wyciągnąć choćby najmniejszą korzyść, a przecież na dobrą sprawę, cóż znaczyły jego dwie nędzne łajby wobec całej flotylli pierwszorzędnych okrętów obsadzonych przez mężczyzn, a nie mięczaków! W trakcie negocjacji Phillip czynił notatki, by później, w dwóch językach, spisać dwa jednobrzmiące dokumenty, gotowe do przedłożenia rządom Anglii i Francji, oraz rozkazy zrozumiałe dla admirała i generała. Świadomość umykającego czasu powodowała narastający ból głowy. Dobrze, że chociaż Andre brał udział w porannym spotkaniu; wyśmienicie przygotowany, bez przerwy sypał datami i pomysłami, umiejętnie podsuwał obu dyplomatom właściwe rozwiązania i kompromisy. Wszystkich czterech obowiązywała ścisła tajemnica. W końcu udało mu się wyśliznąć z budynku poselstwa, przejść przez most i zastukać do znajomych drzwi. Raiko otworzyła mu niemal natychmiast, powitała głębokim ukłonem i zaprowadziła do położonego w głębi ogrodu pawilonu, gdzie został wykąpany i nakarmiony. Nareszcie potraktowała go z szacunkiem należnym jego pozycji. Najwyższa pora, pomyślał z ukontentowaniem, każdym nerwem chłonąc dotyk palców Fujiko... Dziewczyna wciąż myślała o ostrzegawczych słowach Raiko: "Jakaś podstępna i nienasycona jędza z plebsu odciągnęła od nas tego gai-jina. Użyłam wszelkich środków, by go tu ponownie sprowadzić i nawet nie wspomnę, ile mnie kosztowało znalezienie odpowiednich posłańców. Nie zawiedź dziś w nocy, to może być twoja ostatnia szansa, by przywiązać go do nas jedwabnymi pętami. Wykorzystaj każdą sztuczkę, każdą technikę... nawet Księżyca za Wzgórzem". Fujiko zadrżała. Nigdy dotąd, choćby w czasie najgorętszych pieszczot, nie 250 próbowała tego sposobu. Nieważne, pomyślała, lepiej przetrzymać krótką chwilę ekscentrycznej zabawy, niż pożegnać się z pieniędzmi za ten wieczór i za cały rok wiernej służby. Zaczęła namiętnie mruczeć, choć w wyobraźni widziała cichą wiejską zagrodę, dzieci, czułego męża i dojrzewające źdźbła ryżu, tak piękne i obiecujące... Przegoniła niewczesne myśli. Przyjdzie czas na marzenia, gdy klient zaśnie. Dzisiaj usidli na zawsze niewdzięcznika! Od tego zależy honor całego "Domu Trzech Karpi". Okpiona przez jakąś podrzędną ulicznicę? Fe! 44 Kliper "Prancing Cloud" zahuśtał się na kotwicy podczas wieczornego pływu. - Trochę nas buja, kapitanie - zauważył pierwszy oficer. Kapitan Strongbow skinął głową i nadal pykał z fajki. Stali na śródokręciu. Wiatr pogwizdywał w górze, wśród lin i bloków. Strongbow był jasnookim, potężnym mężczyzną koło pięćdziesiątki. - Będziemy mieli ładną noc; rześką, lecz niezbyt chłodną - zauważył z uśmiechem i dodał cicho: - W sam raz dla naszych gości. Oficer, równie słusznego wzrostu, barczysty i ogorzały, lecz o połowę młodszy od zwierzchnika, spojrzał w dół i wyszczerzył zęby. - Aye aye, panie kapitanie. Angelique i Malcolm stali ramię przy ramieniu na głównym pokładzie i wsparci o reling patrzyli na światła Yokohamy. Malcolm ubrany był w płaszcz, spodnie, zwykłą koszulę i miękkie buty. Pierwszy raz na okręcie podpierał się tylko jednym szczudłem, lecz nie sprawiało mu to zbytniego kłopotu. Angelique miała na sobie długą luźną suknię i gruby czerwony szal, narzucony na ramiona. W pobliżu było wejście na pokład działowy. Uzbrojenie klipra składało się z dziesięciu trzydziestofuntówek po obu burtach oraz z dwóch lekkich armat na dziobie i na rufie, a ich obsługa dorównywała umiejętnościami artylerzys-tom Królewskiej Marynarki Wojennej. Strongbow miał powód do dumy, gdyż nie każdy kliper, frachtowiec czy parowiec mógł się pochwalić taką załogą. - Cudowny widok, prawda? - zagadnął Malcolm, bezgranicznie szczęśliwy, co rzadko mu się zdarzało w życiu. - Dziś wieczór cały świat jest cudowny, mon amour - odpowiedziała, przysuwając się bliżej. Przed chwilą skończyli kolację i teraz czekali, aż służba uprzątnie z kajuty naczynia i przygotuje ją do nocnego spoczynku. Kajuta była obszerna, na 252 całą szerokość pokładu. Zwykle zajmował ją kapitan z wyjątkiem dni właśnie takich, gdy gościł tai-pana. To było jedno z wielu zarządzeń Dirka Struana, wydanych przed z górą trzydziestu laty, lecz wciąż przestrzeganych do najdrobniejszego szczegółu: we flocie Struanów obowiązywała najlepsza płaca, czystość, wyszkolenie i gotowość do walki. Strongbow obserwował morze i próbował określić kierunek fali w stosunku do wiatru. Na tym akwenie nawet niewielkie zmiany mogły wskazywać, że za kilka godzin nadciągnie tsunami, gigantyczna ściana wody, zrodzona tysiące mil stąd przez podmorskie trzęsienie ziemi i wchłaniająca wszystko, co stanęło na jej drodze, nie wyłączając portów i przybrzeżnych wiosek. Gdy upewnił się, że nic nie odbiega od normalności, ponownie popatrzył na Struana. Cieszył się, że widzi go na pokładzie, i był zadowolony z nowych poleceń, zgodnie z którymi miał pod pełnymi żaglami wypłynąć z rana do Hongkongu. Jak wszyscy, dobrze wiedział, że Tess już przed kilkoma tygodniami wezwała syna do domu. Kłopot był tylko z dziewczyną. Na Boga, niech mnie szlag trafi, jeśli nazwę ją "panią Struan", myślał. Pani Struan jest jedna. Młody Malcolm żonaty? Wbrew jej rozkazom? Wbrew jej wyraźnym protestom? Na mózg mu padło, ot co. Czy taki związek może być legalny? W myśl prawa morskiego tak, gdyby oboje byli dorośli. A nie są. Ślub będzie unieważniony? Złota gwinea przeciwko złamanemu pensowi, że pani Struan znajdzie co najmniej dwadzieścia sposobów, żeby raz-dwa odkręcić całą sprawę. Chryste Panie! Co wtedy zrobią z dziewczyną? Co się z nią stanie? A z młodym Malcolmem? Skąd, u diabła, przyszło mu do głowy, że może wygrać w tym starciu? Dzięki Bogu, że to nie ja udzielałem im ślubu. A gdyby mnie o to poprosił? Nigdy w życiu! Za Chiny! Prawowita pani Struan dostanie szału: oboje są małoletni, a do tego dziewczyna jest katoliczką. Dojdzie do prawdziwej walki na śmierć i życie, syn stanie przeciwko matce i nie będą przestrzegać żadnych reguł, gdyż z niej wyłazi w złości prawdziwa diablica - o wiele gorsza niż z mojej Cat - a młody Malcolm wyraźnie się zmienił, stał się twardszy i bardziej stanowczy niż kiedyś. Dlaczego? Z powodu dziewczyny? Bóg jeden umie na to odpowiedzieć, lecz dobrze zobaczyć, że tai-pan stał się w końcu mężczyzną. Młody Malcolm bez wątpienia dostał hopla na jej punkcie. Kto ma go za to winić? Na pewno nie ja! Sam bym się z nią ożenił, gdybym miał okazję, przecież Bóg mi świadkiem, jak nie muszę czuwać nad łajbą, to zaraz chwytam butelkę i lecę do mojej koteczki. Parsknął śmiechem. Cat była jego wieloletnią kochanką; pochodziła z Szanghaju i cieszyła się zasłużoną sławą jędzy i zazdrośnicy, lecz w łóżku nie miała sobie równych. - Co ze zmianą rozkazów, kapitanie? Strongbow wzruszył ramionami. Na pewno nie było potrzeby, by Malcolm przed świtem wracał na ląd, a później z powrotem na okręt. I tak ledwo chodził - jedno czy dwa szczudła, bez różnicy. O wszystkie problemy 253 i papiery do podpisu mógł zadbać McFay. Prawda, co też tam knuł mały Jamie? Rzecz jasna coś śmierdzącego - inaczej nie robiłby tajemniczej miny i nie odwołał przepustek na ląd dla całej załogi. Strongbow słyszał o planowanym pojedynku. Jeszcze jedna głupia awantura, wywołana nadmierną dumą Struanów i chęcią, by jak najmocniej dopiec Brockom, nawet wówczas, gdy jak wszyscy wiedzieli, lepiej byłoby zachować pokój. Wendeta trwała zbyt długo, Brockowie zyskali przewagę i trzymają nas krótko przy pysku. Do świąt będziemy pływać pod ich banderą? Boże, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ten młody dureń nie przejął cech ojca, lecz dziada. Chryste, co to był za człowiek! Strongbow pływał z nim wiele razy, wożąc opium wzdłuż chińskich wybrzeży, najpierw jako kadet, później kanonier, a w końcu jako trzeci oficer pod Stridem Orlovem - Garbusem - który tuż po tai-panie dowodził całą flotyllą kliprów. Zobaczył, że Malcolm obejmuje dziewczynę, że ona także przytula się do niego - i całym sercem zapragnął ich szczęścia. To musi być ciężko rosnąć na tai-pana - lub prawie tai-pana - Noble House i wciąż żyć w cieniu dziada... oraz własnej matki. Strongbow powoli przeszedł na drugą burtę i spojrzał na morze. Pierwszy oficer podążył za nim. Obaj podnieśli głowy na skrzek ptaków siedzących wśród olinowania. Od szczytu masztu oderwała się pierzasta kula i po chwili zniknęła w ciemnościach w poszukiwaniu miejsca na nocny połów. W ślad za pierwszym rybołówcą cicho poszybował drugi. Malcolm i Angelique stali bez ruchu, zatopieni w szczęściu. W klepsydrze na mostku przesypał się piasek, znaczący upływ kolejnej półgodziny. Wachtowy natychmiast obrócił zegar i wydzwonił sześć szklanek. Jedenasta. Z innych okrętów także dobiegało echo dzwonów. Młodzi wrócili do rzeczywistości. - Czas zejść na dół, Angelique. - Jeszcze chwilę, najdroższy. Czen przyrzekł, że nas zawiadomi, gdy kajuta będzie gotowa. - Myślała o tym od chwili, gdy spytał: - Chciałabyś dzisiaj, teraz, wyjść za mąż...? Uśmiechnęła się, pocałowała go w podbródek i wyrecytowała zawczasu ułożoną formułkę: - Witaj, mój ukochany mężu. Będziemy wiedli wspaniałe życie i obiecuję, że nigdy więcej nie zaznasz bólu i będziesz zdrowszy niż dotychczas. Zgadzasz się? - Po tysiąckroć... kochana żono. Znów kilka ptaków zerwało się z rei, a na pokładzie pojawił się Czen z wiadomością, że wszystkie rozkazy tai-pana zostały spełnione. - Pamiętaj, by nie obudzić tai-tai, gdy rankiem przyjdziesz po mnie - powiedział po kantońsku Malcolm. "Tai-tai" znaczyło "pierwsza z najpierw-szych", "główna żona" - i było określeniem kobiety posiadającej nieograniczoną władzę w każdej chińskiej rodzinie, równą władzy męża demonstrowanej na zewnątrz. 254 - Dobrych snów, panie, dziesięciu tysięcy synów, missy. - Tai-tai - poprawił go Malcolm. - Dziesięciu tysięcy synów, tai-tai. - O co mu chodzi, Malcolmie? - z uśmiechem spytała Angelique. - Życzy ci szczęścia w małżeństwie. - Doh jeh, Czen - powiedziała. - Dziękuję. Chińczyk stał bez ruchu, póki nie pożegnali się z kapitanem i nie zeszli do kajuty. Malcolm, wsparty na szczudle, jedną ręką obejmował żonę. Ajajaj, myślał Czen, idąc w stronę forkasztelu, wszyscy bogowie, wielcy i mali, strzeżcie mego pana i dajcie mu noc zadośćuczynienia za wszystkie krzywdy - stare i nowe - lecz przedtem rozważcie moje kłopoty i przekonajcie Znamienitego Czena i tai-tai Tess, że nie miałem nic wspólnego z tym małżeństwem. Strongbow obserwował go z górnego pokładu. - Wszyscy są już w kojach? Cała służba? - zwrócił się do pierwszego oficera. - Rozwiesiliśmy hamaki w składzie żagli na sterburcie. Usną jak dzieci, chyba że będziemy sztormować. - Dobrze. Chce pan teraz łyknąć nieco herbaty? - Tak, dziękuję. Zaraz wracam. - Pierwszy oficer miał objąć wachtę od północy do czwartej rano, więc czym prędzej zbiegł po trapie. Po drodze zerknął w głąb korytarza. Drzwi od kajuty były zamknięte. Usłyszał szczęk zasuwanego skobla. Z uśmiechem, cicho pogwizdując, ruszył w stronę kam-buza. Malcolm oparł się o drzwi, spocony z podniecenia. Chciał bez żadnej pomocy podejść do koi. Angelique stanęła w głębi kajuty i popatrzyła w jego stronę. Pomieszczenie było schludne i ciepłe. Duży stół i kilka masywnych krzeseł umocowano do podłogi, podobnie jak szeroką koję, zdolną pomieścić dwie osoby. Jeszcze jeden zwyczaj ustanowiony przez tai-pana. Wysokie wezgłowie było wsparte o grodź rufową, a spore płachty płótna, wzmocnione linami, tworzyły bezpieczną osłonę, gdy okręt szedł z wiatrem lub halsował pod pełnymi żaglami. Po lewej burcie była niewielka łazienka i toaleta. Po prawej stał kufer na ubrania. Blask wiszącej u sufitu lampy naftowej kładł miękkie cienie na sprzętach i meblach. Młodzi z wahaniem spojrzeli na siebie. ' - Angelique? -- Tak, cherf. - Kocham cię. - Ja cię też kocham, Malcolmie. Jestem taka szczęśliwa... Żadne z nich nie wykonało najmniejszego ruchu. Szal zsunął się, lekko z ramion dziewczyny, odsłaniając delikatną skórę i jasnozieloną suknię w stylu 255 empire, z mocno opiętym i podwyższonym stanikiem. Fałdy cienkiego jedwabiu, zebrane pod biustem, wznosiły się i opadały w rytm uderzeń jej serca. Wzór sukni, świetny model haute couture, został zaczerpnięty z najnowszego numeru "L'Illustration", nadesłanego przez Colette. Odbiegająca od ogólnie przyjętej mody, urzekała swą prostotą. Gdy Angelique pojawiła się w niej na kolacji, Malcolm i Strongbow aż jęknęli ze zdumienia. Młodzi małżonkowie patrzyli sobie prosto w oczy. Angelique nie potrafiła znieść tak długiego oczekiwania. Widziała, że Malcolm także płonie z niecierpliwości, by ją objąć, przytulić i ukołysać w ramionach, więc podbiegła lekkim krokiem i rzuciła mu się na szyję. Zapomniany szal opadł na podłogę. - Chodź, cheri - zamamrotała oszołomiona, wzięła męża pod ramię i gdy poczuła, że wsparł się na niej, wyszeptała w myślach kolejną modlitwę, błagając Niebiosa o chwilę ucieczki od przeszłości i przyszłości, o kilka minut zapomnienia. Podprowadziła go do koi z mocnym postanowieniem, że da mu wszystko, czego pożądał i czego oczekiwał. Tuż po niespodziewanych zaślubinach zaczęła przygotowywać się na ten moment, układać własne plany i wspominać, co mówiła Colette o zachowaniu dam dworu w czasie nocy poślubnej: "Przede wszystkim musisz przejąć inicjatywę, dosiąść rumaka niczym doświadczony jeździec, kierować nim pewną ręką, stanowczo, lecz delikatnie, by zniszczyć chęć gwałtu, która drzemie nawet w najbardziej czułym mężu, i zmniejszyć poczucie bólu. Bądź na to przygotowana..." Ręce Malcolma niecierpliwie błądziły po jej skórze, usta szukały pocałunku. - Pozwól... - powiedziała niemal bez tchu, także spragniona pieszczot. Pomogła mu zdjąć płaszcz i koszulę i drgnęła na widok szerokiej blizny szpecącej mu talię. - Mon Dieu, już zapomniałam, jak mocno cię skrzywdzono. Z Malcolma wyparowało całe podniecenie. Jedynie serce nadal waliło mu niczym młotem. Miał ogromną ochotę czym prędzej okryć się jakimś kawałkiem materiału, lecz zmusił się, by tego nie zrobić. Nie mógł przecież wiecznie ukrywać swej ułomności. - Przepraszam... - Nie przepraszaj, mon amour - odpowiedziała pośpiesznie. Ze łzami w oczach przywarła do niego. - To moja wina, że musiałeś cierpieć. Tak mi przykro... - Przestań, najdroższa. To dżos. Obiecuję, że wkrótce wszystkie nasze zmartwienia staną się tylko złym snem... - Tak, na pewno. Jaka jestem głupia... - Wciąż przytulona, zła na siebie za chwilę słabości, otarła łzy, a wraz z nimi ulotny smutek, i pocałowała go szybko, jakby nic się nie stało. - Wybacz, kochanie, wciąż zapominam o moich obowiązkach. Siadaj tutaj. Posłuchał bez słowa. Spojrzała na niego nieco zamglonym, lecz błyszczącym wzrokiem, zdjęła jedwabny pasek, rozpięła stanik i pozwoliła, by suknia osunęła się na podłogę. 256 ^ Stała jedynie w krótkim dessous i pantalonach. Malcolm wyciągnął rękę, lecz umknęła mu z chichotem i podbiegła do kufra, gdzie miała lustro, pachnidła i balsamy. Zalotnym, nieco przekornym ruchem musnęła perfumami szyję i piersi. Malcolm, zauroczony jej wyglądem, nie zwracał uwagi na te igraszki. W uszach dźwięczały mu słowa, które wypowiadała przy różnych okazjach: "Francuzi są całkiem inni niż ty, kochany. Traktujemy miłość otwarcie, bez fałszywej skromności, jak to czynią Anglicy. Wierzymy, że można porównać ją do wystawnej uczty, zniewalającej wszystkie zmysły, podczas gdy naszym biednym angielskim braciom i siostrom wpaja się przekonanie, iż to najpiękniejsze z uczuć jest czymś wstydliwym, wymagającym pośpiechu i dopuszczalnym jedynie w ciemnościach. Zobaczysz, gdy się pobierzemy..." I oto mogli być razem. Angelique była jego żoną, kokietowała go gestem i uśmiechem, aż poczuł niewysłowioną radość i narastającą niczym pulsująca góra falę podniecenia. Dzięki Bogu, pomyślał, gdyż od wielu tygodni, mimo usilnych prób i pomocy dziewcząt z Yoshiwary, nie udawało mu się osiągnąć takiego stanu. - Angelique... - odezwał się chrapliwie. Nieśmiało zrzuciła bieliznę, podeszła do lampy i przesunęła klosz w dół. Kajuta pogrążyła się w nastrojowym półmroku. Malcolm z niemym zachwytem spoglądał na żonę - jej nagie ciało było jak obraz ze snu, a jednocześnie emanowało prawdziwym, gorącym życiem. Angelique bez pośpiechu wdrapała się na koję i legła u jego boku. Miłosne szepty, uścisk dłoni, pieszczoty, ciężkie oddechy... Malcolm przysunął się bliżej, choć cicho syknął z bólu. Gorące usta i namiętne pocałunki. Dłonie Angelique poruszały się wolno, z rozważną czułością, a ona sama przywoływała w myślach obraz szczęśliwej i niewinnej pierwszej miłości, jaką chciała mu ofiarować - gotowa na wszystko, lecz nieco wystraszona. - Malcolm... Malcolm... - mruczała przy każdym pocałunku. Kochała go, ufna, że Babcott zgodnie z prawdą odpowiedział na jej pytanie: "Nie martw się, że przez jakiś czas nie będzie mógł jeździć konno i tańczyć polki. To nie ma żadnego znaczenia, jeśli zechce powozić poczwórnym zaprzęgiem, dowodzić statkiem, rządzić Noble House lub płodzić dzieci i być najlepszym mężem na świecie..." Pragnęła go z całej siły, lecz próbowała powściągnąć swą namiętność. Postępowała zgodnie z planem, pomagała, prowadziła i wreszcie z urywanym jękiem, bez wahania, przywarła do niego w ciasnym uścisku i poddała się rytmicznemu kołysaniu, aż w końcu - zbyt szybko - posłyszała krzyk i poczuła, że ciało Malcolma pręży się w szybkich spazmatycznych skurczach. Jeszcze jeden jęk i jeszcze jeden... aż w końcu bezwładna, ciężko dysząca masa przygniotła ją do koi - lecz nie zmiażdżyła. To dziwne, pomyślała, że z taką łatwością mogę go udźwignąć, że wszystko ułożyło się tak dobrze. Szeptała mu wprost do ucha słodkie i czułe słowa, 17 - Gai-jin cz. II 257 uspokajała, gdyż wciąż sapał chrapliwie, zadowolona, że ten pierwszy raz dał im obojgu prawdziwą chwilę szczęścia. Malcolm był wpółprzytomny, zastygły w jakimś dziwacznym plateau, bezsilny, pusty i pozbawiony wszelkich emocji z wyjątkiem bezgranicznej miłości do tej niezwykłej istoty, która całkiem naga, z nawiązką spełniła jego marzenia. Wciąż czuł jej smak, zapach i dotyk. Chłonął ją każdą częścią ciała. Wszystko go cieszyło. Był w euforii. Jest moja, myślał, a ja okazałem się na tyle mężczyzną, na ile ona kobietą i... Chryste, mam nadzieję, że nie sprawiłem jej bólu. - Wszystko w porządku, Angelique? - spytał zduszonym głosem. Powoli odzyskiwał spokój, lecz słowa nadal z trudem przechodziły mu przez gardło. - Nie skrzywdziłem cię? - Nie, najdroższy... Bardzo cię kocham. - Ja też cię kocham. Nawet nie potrafię w pełni wyrazić swego uczucia. - Pocałował ją i zaczął pomału unosić się na łokciach. - Nie, proszę, jeszcze nie wstawaj. Dobrze mi z... Co się dzieje, kochany? - spytała nerwowo i zacisnęła dłonie na jego ramionach. - Nic. Nic takiego - wymruczał, choć w chwili gdy się poruszył, ostry ból przeszył mu ciało od bioder aż do podstawy czaszki. Ostrożnie ponowił próbę. Tym razem poszło mu lepiej i zdołał stłumić jęk. - Leż spokojnie - łagodnie powiedziała Angelique. - Odpoczywaj, mon amour. Dobrze mi w twoich objęciach. Malcolm... Z wdzięcznością posłuchał jej prośby, zaczął szeptać o tym, jak bardzo ją kocha, tak rozluźniony, spokojny, zadowolony i senny, że mrnęło ledwie kilka minut i zasnął. Dzwon pokładowy wybił jedną szklankę; było już wpół do pierwszej. Malcolm nawet nie drgnął. Angelique leżała bez ruchu, szczęśliwa, odprężona i z ufnością patrząca w przyszłość. Cieszył ją spokój panujący w kajucie, ciche trzeszczenie belek, plusk fal uderzających o burty i nade wszystko kojące poczucie spełnienia. Po cichu, by nie zbudzić śpiącego męża, zsunęła się z łóżka i weszła do łazienki. Westchnęła, prosząc Boga o przebaczenie. Niewielkie draśnięcie nożykiem. Andre powiedział: "Rzadko który mężczyzna umie rozpoznać w noc poślubną, czy jego oblubienica jest dziewicą, jeśli nie ma wobec niej żadnych podejrzeń. Wystarczy nieco strachu, jęk w odpowiedniej chwili, wiele mówiąca strużka krwi na przypieczętowanie sprawy i rankiem wszystko będzie jak być powinno". Paskudny cynik, pomyślała. Boże chroń mnie przed nim i wybacz mi moje grzechy... Cieszę się, że jestem zamężna i że wkrótce wyjadę do Hongkongu, gdzie nie będę musiała myśleć o nikim innym, tylko o moim Malcolmie. Niemal tanecznym krokiem podbiegła do koi. Lekko wsunęła się w pościel i wzięła Malcolma za rękę. Oczami wyobraźni widziała przed sobą szczęśliwe lata. Bardzo cię kocham, szepnęła bezgłośnie. 258 Obudziła się z nagłym strachem, że znów przeżywa trzęsienie ziemi. Kajuta tonęła w mroku, jedynie wątły płomień lampy migotał chybotliwie. Po chwili przypomniała sobie, że sama przygasiła światło przed zaśnięciem. Dźwięk, który ją obudził, był głosem dzwonu, a nie łoskotem widzianej we śnie walącej się katedry. Domniemane trzęsienie ziemi okazało się tylko łagodnym chy-botaniem okrętu. Spojrzała na leżącego obok Malcolma i pierwszy raz w życiu ogarnęło ją poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Jej małżeństwo było rzeczywistością, nie kolejnym sennym marzeniem. Cztery szklanki? Druga w nocy czy szósta rano? Nie, głuptasie, gdyby wstawał świt, przez okna wpadałoby nieco blasku, a przecież Malcolm wspomniał, że musimy jeszcze zejść na ląd, nim podniosą kotwicę i powrócimy do cywilizacji, by stawić czoło Smoczycy siedzącej w swym gnieździe - to znaczy, by złożyć wyrazy szacunku teściowej, którą oczaruję swym wyglądem oraz zachowaniem i która szybko mnie pokocha i stanie się troskliwą babcią. Spojrzała na majaczącą w półmroku sylwetkę śpiącego. Malcolm leżał na boku, z głową wspartą na zgiętej prawej ręce. Oddychał równo, z jego twarzy zniknęły wszystkie ślady troski. Angelique czuła ciepło i prawdziwie męski zapach, bijące od jego ciała. To mój mąż. Kocham go i należę tylko do niego, a reszta nigdy się nie zdarzyła. Wreszcie jestem naprawdę szczęśliwa! Dotknęła go lekko. Poruszył się, wyciągnął dłoń w jej stronę. - Cześć, kochanie - mruknął w półśnie. - Je t'aime. - Je t'aime aussi. Na chwilę zapomniał o swoim stanie, obrócił się gwałtownie i wstrzymał oddech, gdyż ostre igły bólu przeszyły go aż po gałki oczu. Gdy atak minął, westchnął głęboko. - Je t'aime, cheri - powtórzyła Angelique i pochyliła się nad nim. - Nie, nie ruszaj się. Leż spokojnie - szepnęła między pocałunkami. - Leż spokojnie, mon amour - dodała ze śmiechem. W jej głosie zadźwięczała nuta pożądania. Po chwili i jego ogarnęła namiętność. Podniecony, pulsujący, całkiem oderwany od świata, czuł jedynie kuszącą obecność Angelique i poruszał się najpierw wolno, potem coraz szybciej, potem znów wolniej, aż usłyszał jej natarczywe, chrapliwe wezwania. Odpowiedział natychmiast, mocniej i mocniej, naprężając wszystkie ścięgna i mięśnie, zmuszając ją, by dotarła na szczyt ekstazy, zwolniła i znów zaczęła się wspinać. Trzymał ją, ściskał, drążył, aż poczuła, że jej ciało znika, traci wagę i rozpływa się w nicości. Opadła niemal bezwładnie, z każdym krzykiem i ruchem wciągała go głębiej do swego wnętrza. Z ostatnim pchnięciem muskuły Malcolma napięły się do granic wytrzymałości, jęknął, jęknął i zawisł w próżni, dzikie targnięcie ciałem, aż do końcowego, przynoszącego ulgę skurczu, po którym zamarły wszelkie ruchy. Dwa zdyszane oddechy, dwa łomoczące serca i zmieszana woń potu. 259 Minęło sporo czasu, nim Malcolm w pełni odzyskał świadomość. Nie czuł ciężaru spoczywającej na nim uśpionej postaci. Leżał bez ruchu, szczęśliwy, choć wciąż rozedrgany niedawnym uniesieniem. Jedną ręką przytrzymywał śpiącą Angelique; rozpierała go radość, że zdobył tak wspaniałą żonę. Na rozpalonych policzkach czuł jej chłodny, spokojny i głęboki oddech. Jasno, z pełną wiarą mógł myśleć o przyszłości, bez krzty zwątpienia we własne siły. Był pewien, że postąpił słusznie decydując się na małżeństwo, że uda mu się pogodzić z matką, że razem pokonają Brocków, Norberta, uniemożliwią handel opium i bronią oraz przekonają McFaya, by został. Będzie rządził dziedzictwem Struanów we właściwy sposób -jak przystało na prawdziwego tai-pana. Przysiągł w duchu, że dołoży wszelkich starań, by Noble House znów stał się pierwszym w Azji i jako taki przeszedł w ręce nowego tai-pana, pierworodnego syna imieniem Dirk, pierwszego z wielu synów i córek. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo leżał, zatopiony w myślach i planach, przepełniony zadowoleniem, miłością i szczęśliwy jak nigdy dotąd. Trzymał w ramionach ukochaną, wdychał jej oddech, bezgłośnie szeptał czułe słowa, aż zasnął błogo, bez wspomnień o strasznym, cudownym, dławiącym, wirującym i obezwładniającym przebłysku nieśmiertelności, który zdawał się rozdzierać go na strzępy. 45 Środa, 10 grudnia Szarym świtem Jamie McFay zbiegł z pomostu Miasta Pijaków i skręcił w przecznicę. Za rogiem budynku zobaczył Gornta i Norberta stojących na Ziemi Niczyjej, czekających tam, gdzie powinni czekać. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na niewielką skrzynkę, którą trzymał Gornt; bez wątpienia znajdowała się w niej para pistoletów. Jeśli nie liczyć stada much, ponury i zaśmiecony zaułek wyglądał na opuszczony. Jamie minął ledwie kilku pochrapujących pijaków, leżących pod ścianami, na ławkach lub po prostu na ziemi. Nie spojrzał w ich stronę. - Przepraszam - wy sapał, z trudem łapiąc oddech. Podobnie jak dwaj pozostali mężczyźni nosił płaszcz i kapelusz, chroniące przed ciężkim i przepełnionym wilgocią porannym powietrzem. - Przepraszam za spóźnienie. Wła... - Gdzie jest tai-pan przeklętego Bloody House? - arogancko przerwał mu Norbert. - Spietrał, czy co? - Odpierdol się - warknął Jamie. Twarz miał równie szarą jak wiszące nad nimi niebo. - Malcolm zmarł. Tai-pan nie żyje. - Widział, że gapią się na niego w najwyższym zdumieniu. Sam także nie mógł w to jeszcze uwierzyć. - Właśnie wracam z okrętu. Miałem tam być przed świtem, gdyż tai-pan... oboje... pragnęli spędzić noc na pokładzie "Prancing Cloud". Był... - Nie mógł dalej mówić. Łzy pociekły mu po policzkach i znów przypomniał sobie chwilę, gdy dotarł do trapu, gdzie blady, wystraszony Strongbow wykrzykiwał, że młody Malcolm umarł, że wysłano już łódź po doktora, lecz na miłość boską, to i tak się na nic nie zda, gdyż Malcolm na pewno nie żyje. Wbiegł na pokład. Zobaczył skuloną, okrytą kocami Angelique i stojącego obok niej pierwszego oficera, lecz minął ich bez słowa, modląc się w duchu, by to, co usłyszał, okazało się kłamstwem lub jakimś sennym koszmarem. Kajuta była skąpana w świetle. Malcolm leżał na plecach na koi, okryty prześcieradłem aż pod brodę. Miał zamknięte oczy, a na jego twarzy zagościł spokój śmierci. Za życia nigdy tak nie wyglądał, pomyślał z rozpaczą Jamie. 261 - To... to Czen. - Z ust Strongbowa płynął nieprzerwany potok słów. - Służący Czen. Dziesięć, piętnaście minut temu przyszedł obudzić Malcolma, otworzył drzwi... i go znalazł... przecież wiesz, Jamie, że drzwi od kajuty zawsze można otworzyć od zewnątrz. Wszedł do środka, z początku myślał, że śpią. Dziewczyna spała, lecz Malcolm nie, więc nim potrząsnął i zobaczył, co się stało, i sam niemal umarł ze zgrozy, i wybiegł do mnie, a do tego czasu ona już się obudziła. Wrzeszczała, biedna, wrzeszczała, jakby miała chęć zedrzeć sobie gardło, więc wyprowadziłem ją stamtąd i kazałem pierwszemu, by jej pilnował, a potem wróciłem,.lecz nie było żadnej wątpliwości, biedny chłopak, leżał tak, jak go teraz widzisz, tyle tylko, że zamknąłem mu oczy, ale popatrz... spójrz tutaj... Drżącą ręką ściągnął prześcieradło. Malcolm był nagi. Dolna część jego ciała spoczywała w przyschniętej i zbrązowiałej kałuży na przesiąkniętym krwią materacu. - Chyba... dostał krwotoku, lecz Bóg jeden wie dlaczego, choć myślę... - Chryste Panie - powiedział Jamie. Opadł na krzesło i klął nieprzerwanie w oszołomieniu. Malcolm? - Co mam, u diabła, zrobić, Chryste Panie? - spytał bezradnie. Huczący głos Boga wypełnił całą kabinę: - Zapakuj go w lód i odwieź do domu! Jamie z przerażeniem zerwał się na równe nogi. Zobaczył wystraszone spojrzenie Strongbowa i zrozumiał nagle, że to kapitan odpowiedział na jego pytanie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że głośno mówi. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia, do cholery?! - krzyknął. - Wybacz, Jamie, nie chciałem... to znaczy... - Strongbow otarł czoło. - Czego ode mnie oczekujesz? Minęła cała wieczność, nim McFay wymruczał: - Nie wiem. - Wciąż dudniło mu w uszach i w głowie. - Normalnie pochowalibyśmy go w morzu, bo inaczej się nie da... ale tu można wyprawić pogrzeb na lądzie... Jak mogę ci pomóc? McFay stwierdził, że jego umysł pracuje z niezwykłą powolnością. Zobaczył Ah Tok, przycupniętą przy koi, wątłą, zwiędłą staruszkę, kiwającą się na piętach i niemo poruszającą ustami. - Ah Tok idzie na górę, tu nic, heja? Nie zareagowała. Wciąż się kołysała i szeptała bezgłośnie. Jamie powtórzył polecenie, lecz bez rezultatu. - Zostań tutaj - powiedział do Strongbowa. - Zaczekaj na Babcotta lub Hoaga. Wyszedł na pokład i przyklęknął przy Angelique. Nadal panował mrok, do świtu było jeszcze trochę czasu. Dziewczyna nie odpowiadała na pytania McFaya, choć ten próbował w delikatnych słowach ułagodzić jej rozpacz i zapewniał ją, że jest mu bardzo, bardzo przykro. Na chwilę uniosła głowę, zerknęła na niego nie widzącym wzrokiem, wielkie niebieskie oczy błysnęły 262 w białej jak kreda twarzy, po czym ponownie zawinęła się kocem i wbiła w pokład puste spojrzenie. - Schodzę na ląd, Angelique. Na ląd, słyszysz? Myślę... myślę, że najlepiej będzie zawiadomić sir Williama. Rozumiesz? - Zobaczył, że tępo skinęła głową, i po ojcowsku pogładził ją po włosach. Przy trapie powiedział do Strongbowa: - Opuśćcie banderę do połowy masztu. Cała załoga ma być na pokładzie, rozkaz wyjścia w morze został odwołany. Wrócę, jak będę mógł najszybciej. Najlepiej niczego nie ruszaj do przyjścia Babcotta lub Hoaga. Gdy znalazł się na przystani, poczuł gwałtowne mdłości. Teraz widział przed sobą Norberta i Gornta. Gornt był przerażony, Norbert błysnął oczami i Jamie, mimo przygnębienia, usłyszał jego pytanie: - Malcolm nie żyje? Jak to się stało, na miłość boską? - Nie wiem - wykrztusił. - Po... po... posłaliśmy po Babcotta, lecz wszystko wskazuje na to, że miał krwotok. Muszę iść do sir Williama. - Obrócił się, by odejść, lecz stanął jak wryty słysząc urągliwy śmiech Norberta. - Mówisz, że ten pętak wykitował w noc poślubną? W trakcie roboty? Przyszedłem go zabić, a on bez mojej pomocy przepieprzył się przez Perłowe Wrota? Stary Brock będzie się zwijał z radości... Zaślepiony gniewem McFay trzasnął go pięścią w twarz, zwalił z nóg, usiłował poprawić z lewej, lecz chybił, stracił równowagę i upadł na kolana. Norbert, ze spuchniętym nosem i zakrwawioną twarzą, zwinął się jak kot, zerwał z ziemi i rycząc z wściekłości, wymierzył silnego kopniaka w głowę McFaya. Czubkiem buta zaczepił za kołnierz płaszcza i to nieco złagodziło impet ciosu, tak że Jamie tylko potoczył się na bok, zamiast paść ze złamanym karkiem. Norbert otarł krew z twarzy, skoczył w przód i znów usiłował kopnąć przeciwnika, lecz tym razem McFay był przygotowany na atak - zrobił unik i wstał z zaciśniętymi pięściami, choć na chwilę stracił czucie w lewym ręku. Przez chwilę tylko spoglądali na siebie, gdyż ból okazał się silniejszy niż nienawiść. Gornt chciał ich rozdzielić, lecz w tej samej chwili obaj ruszyli do dalszej walki, odtrącając go na bok niczym piórko. Poszły w ruch pięści i stopy. Palcem w oko, kolanem w krocze, paznokciami po twarzy, za ubranie, za włosy, każdy sposób dobry, by pognębić przeciwnika - złość gromadzona latami eksplodowała z niespożytą siłą. Jamie był tego samego wzrostu co Norbert, lecz o trzydzieści funtów lżejszy i mniej zaciekły. W ręku Greyfortha błysnął nóż. McFay i Gornt krzyknęli głośno. Norbert zaatakował, chybił, cofnął się i ciął powtórnie, tym razem do krwi. Jamie niezdarnie usiłował skontrować, nie trafił i poczuł ostry ból w nadwerężonym ramieniu. Norbert z okrzykiem zwycięstwa pchnął nożem - chciał zranić, lecz nie zabić; w tej samej chwili pięść McFaya spadła mu na nasadę nosa i skruszyła kości. Osunął się z głośnym jękiem. Pełzł na czworakach, ociemniały z bólu i pokonany. 263 Zdyszany Jamie stanął tuż przy nim. Gornt był zdania, że powinien zakończyć walkę silnym kopnięciem w krocze, w głowę lub po prostu zgnieść piętą twarz przeciwnika. Sam postąpiłby właśnie w ten sposób, gdyż uważał, że nie wolno używać noża w honorowym starciu ani kpić ze śmierci, nawet gdy chodzi o wroga. Cieszył się ze zwycięstwa McFaya, lecz nagły zgon Malcolma pokrzyżował mu plany. Nie przewidywał takiego obrotu sprawy. Teraz, w miarę szybko, musiał dostosować się do zupełnie nowej sytuacji. Jak, w imię Boga? Czy dałoby się jakoś wykorzystać tę bójkę? Rozmaite rozwiązania przelatywały mu przez głowę, gdy czekał na następny ruch McFaya. Jamie nie czuł już złości. Oddychał ciężko. Splunął, gdyż usta miał wypełnione krwią i śliną. Od dawna chciał dołożyć Norbertowi za wszystkie zaczepki - i za umyślne sprowokowanie Malcolma. Nareszcie mu się udało. - Posłuchaj, łajdaku - zachrypiał, zdziwiony brzmieniem własnego głosu. Czuł się naprawdę paskudnie. - Jeśli jeszcze raz powiesz coś złego o tai-panie lub spróbujesz się z niego naśmiewać, to przysięgam na Boga, że rozerwę cię na strzępy. Ociężałym krokiem minął Gornta. Nawet nie spojrzał w jego stronę, lecz skierował się na pomost. Kilkanaście jardów dalej noga powinęła mu się na jakimś dołku i z przekleństwem upadł na kolana, całkowicie obojętny na otoczenie. Norbert powoli dochodził do siebie. Pluł krwią i obmacywał zmiażdżony nos. Był wściekły, że przegrał. Stary Brock nigdy ci nie wybaczy, huczało mu w głowie, pozbawi cię premii i obiecanych poborów, staniesz się pośmiewiskiem całej Azji, pobity i na zawsze oszpecony przez tego chuderlawego sukinsyna McFaya, bękarta Struanów... Udało mu się wstać. Z wysiłkiem uniósł ciężkie powieki. Wciąż zamroczony, ciężko łapał powietrze otwartymi ustami, a twarz i głowa paliły go żywym ogniem. Zapuchniętymi oczami zobaczył oddalonego o parę kroków McFaya, odwróconego tyłem i pomału wstającego z klęczek. Gornt stał nieco z boku; w dłoni ściskał dwulufowy pistolet pojedynkowy. Myśli kłębiły się w głowie wpółoszalałego z bólu Norberta. Nie mogę chybić z tej odległości. Gornt jest jedynym świadkiem, a podczas śledztwa można powiedzieć: McFay sięgnął po broń, sir Williamie, walczyliśmy przez chwilę, lecz uderzył mnie pierwszy, prawda, Edwardzie, na Boga, powiedz prawdę... a potem, wasza miłość, to straszne, rozległ się huk strzału i biedny Jamie... Chwycił pistolet i wycelował. - Jamie! - krzyknął Gornt ostrzegawczym tonem. McFay obrócił się i ze zdumieniem spojrzał w czerniejący wylot lufy. Norbert ze złym uśmiechem nacisnął spust, lecz Gornt był szybszy. Z głośnym okrzykiem podbił mu dłoń, zagrodził drogę, z zadziwiającą siłą chwycił oburącz pistolet i obrócony tyłem do McFaya przez chwilę udawał, że się 264 szarpie. Norbert z przerażeniem zobaczył w jego oczach zimną determinację. Gornt skierował lufę w jego pierś i pociągnął za cyngiel. Greyforth padł martwy. Amerykanin z udawanym przestrachem odskoczył od trupa. Wszystko rozegrało się w ciągu zaledwie kilku sekund. - Chryste Wszechmogący... - jęknął Jamie. Chwiejnie postąpił parę kroków i osunął się na kolana obok leżącego. - Boże... nie wiedziałem, co robić, o Boże... - bełkotał Gornt. - Greyforth miał zamiar strzelić panu w plecy, więc tylko... O Boże, panie McFay, przecież pan widział, prawda? Krzyknąłem, żeby pana ostrzec, ale... Co teraz zrobimy? On chciał pana zabić... strzelić w plecy... Nietrudno mu było oszukać otumanionego McFaya, który po chwili niepewnym krokiem ruszył po pomoc. Zostawszy sam, Gornt westchnął z ulgą. Był z siebie zadowolony. W mgnieniu oka przejrzał zamiar Norberta i nie wahał się ryzykować życie, by wygrać. "Gdy stawiasz wszystko na jedną kartę, musisz precyzyjnie wyliczyć czas i sposób wykonania właściwego ruchu" - brzmiał początek jednej z wielu długich litanii, którymi karmił go ojczym, zapalony hazardzista. "Czasem, mój mały Eddie, pojawia się jakaś szansa, prawdziwy dar Losu. Dostajesz coś szczególnego, chwytasz to i rozwalasz przeciwnika. Nie możesz przegrać, pod warunkiem że nie wpadniesz w pułapkę. Nie pozwól się oszukać, gdyż Diabeł wykorzysta każdą twoją pomyłkę, a jego oferta tylko na pozór jest podobna do innych. Rozpoznasz różnicę, gdy tylko się z nią spotkasz..." Gornt uśmiechnął się łobuzersko. Ojczym, mówiąc o "rozwalaniu", nie miał na myśli zabójstwa, choć w tym przypadku gra zakończyła się właśnie w taki sposób. "Darem Losu" okazał się Norbert. Właściwy moment, właściwy ruch i właściwe alibi. Norbert musiał odejść z wielu powodów. Po pierwsze, mógł powstrzymać upadek Brocków i z powrotem zepchnąć w dół Struanow. Po drugie, na polecenie starego Brocka usiłował za wszelką cenę zabić Malcolma; po trzecie - i najważniejsze - był prostakiem pozbawionym manier, finezji i poczucia honoru. Jednym słowem, nie miał w sobie nic z dżentelmena. Blask wschodzącego słońca z wolna przebijał się przez chmury. Na trupie przysiadało coraz więcej much. Gornt odszedł kilka kroków i zapalił cygaro. Omiótł uważnym spojrzeniem Ziemię Niczyją, lecz nie zauważył we mgle żadnego poruszenia. Wyjął ślepe naboje z drugiego pistoletu, przeznaczonego przez Norberta dla Malcolma, i uśmiechnął się do siebie. Miał zamiar zamienić broń, gdyby Greyforth wbrew wcześniejszym deklaracjom nie zgodził się na polubowne załatwienie sprawy i nalegał na pojedynek. Niezły sukinsyn był z tego Norberta, pomyślał. Dobrze, że się go pozbyliśmy. Szkoda tylko Malcolma. Zresztą nieważne, pojadę do Hongkongu, by zawrzeć układ z jego matką - to będzie zresztą o wiele lepsze i bezpieczniejsze posunięcie. Norbert miał rację, prawdziwym tai-panem jest właśnie ona. Przekażę jej wszystko, co miał otrzymać Malcolm: wystarczająco 265 wiele dowodów, by mogła zniszczyć Brocka i rozbić w pył wcielonego diabła, Morgana. Moją jest zemsta, rzekł Pan. Ale nie dla mnie. Nie dla mnie, Edwarda Gornta, syna Morgana. Och ojcze, gdybyś wiedział, jak słodką może być zemsta i jak cudowne ojcobójstwo! W rewanżu za "poślubię tę wywłokę, jeśli..." % Czy to nie ironia, Morganie, że całe życie próbowałeś zniszczyć swą jedyną siostrę - twój ojciec chciał to samo uczynić z córką - a ja jestem twym synem, twym katem i jej obrońcą. Bezpieczniej i lepiej rozmawiać z Tess Struan niż z Malcolmem. Wyda bitwę Rothwellowi w Szanghaju, poprze wniosek o kredyt, jaki chcę wziąć z Victoria Bank, i da mi miejsce w zarządzie. Nie, nie tak, z początku na pewno będzie uważać, że stanowię zagrożenie, więc miejsce w zarządzie przyjdzie później. Tymczasem następny na liście, Cooper-Tillman. Co powinienem zrobić? Czym prędzej wyjechać do Hongkongu. Zbrakło podejrzliwego Norberta i Malcolma. Dziwne. Umarł w trakcie roboty? Ciekawe. Co za śmierć! Przez usunięcie Malcolma Los dał mi jeszcze jedną nagrodę. Angelique. Jest teraz wolna i bogata. Bogata jak Noble House. Pół roku w zupełności wystarczy; dla niej na żałobę, dla mnie - na odpowiednie przygotowania. Tess z radością usunie ją z Hongkongu i ze swych włości. Zamężną. A jeśli jest w ciąży? Nie ma się czym martwić, to bez różnicy. Przejmę Noble House szybciej, niż się spodziewałem. Brzęczenie much mieszało się z jego cichym śmiechem. - Przyszedł doktor Babcott, sir Williamie - oznajmił Tyrer. - Wpuść go, na miłość boską! Witaj George, co się, u diabła, stało temu biedakowi?... Potworne wieści! Co z Angelique, jak to zniosła, słyszałeś już o Norbercie? Cholerny łajdak, przed kilkoma godzinami próbował zastrzelić McFaya, celując mu w plecy! - Tak, tak, słyszeliśmy. - Babcott był nie ogolony i wyraźnie przygnębiony. - Hoag zabrał Angelique do francuskiego poselstwa, razem zeszliśmy na brzeg, lecz nie mogła iść do Struanów. - Rozumiem, nie winię jej, jak się czuje? - Oczywiście jest w szoku. Daliśmy jej środki uspokajające. Szczerze mi żal tej dziewczyny... Przeżyła tutaj ciężkie chwile, najpierw Tokaido, później ten cholerny ronin, a teraz to... Parszywe szczęście. Wpadła w apatię. - Och... Czy... czy to może ją wpędzić w chorobę umysłową? - Mam nadzieję, że nie, choć nigdy nie wiadomo. Jest młoda i silna, ale... nie wiadomo. W każdym razie nie powinno. - Popatrzyli na siebie z głębokim zafrasowaniem. - Wstyd dla obojga. Paskudna sprawa, czuć się tak cholernie bezradnym. 266 Sir William skinął głową. - Muszę przyznać, że byłem wściekły, gdy dowiedziałem się o ich małżeństwie, ale teraz... po dzisiejszym ranku oddałbym wszystko, by odwrócić bieg wypadków. - Zrobił ponurą minę. - Widziałeś ciało Norberta? - Nie. Hoag się tym zajmie, gdy odprowadzi Angelique. Pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli przyjdę wprost tutaj i zdam sprawozdanie. - Bardzo słusznie. Co spowodowało śmierć Malcolma? - Krwotok. Pęknięcie jakiejś żyły lub tętnicy. - Choć wciąż odczuwał smutek, Babcott mówił suchym, urzędowym tonem. - W nocy, gdy spał. Bez bólu ani skurczów, gdyż inaczej by się obudził; życie po prostu z niego wyciekło. Muszę przeprowadzić sekcję, nim wystawię akt zgonu. - Zrób, co uważasz za konieczne. - Sir William wolał nie myśleć o czymś tak makabrycznym jak autopsja. Nie lubił towarzystwa lekarzy, wszystkich lekarzy, ponieważ zawsze mieli ubrania tu i ówdzie poplamione krwią i roztaczali wokół siebie mdlący odór chemikaliów i karbolu. - Biedny młody Struan. Okropność. Wykrwawił się na śmierć? - Tak. Jeśli to ma jakieś znaczenie... nigdy dotąd nie oglądałem denata z tak błogim wyrazem twarzy. Jakby z radością wyczekiwał śmierci. - George... czy on mógł wtedy kończyć... - sir William poruszał machinalnie kałamarzem stojącym na biurku - to znaczy... czy mógł to robić? Czy był nadmiernie podniecony? - Przypuszczam, że to właściwa przyczyna zgonu. Nie sam moment ekstazy, ale nie kontrolowane napięcie ciała spowodowało pęknięcie osłabionych komórek lub przepuklinę. Genitalia miał w doskonałym stanie, choć błona brzuszna wciąż była wyraźnie nadwerężona. W czasie ostatniej operacji udało mi się uratować znaczną część jelita grubego i pozszywać niektóre żyły, ale pozostały rozległe obrażenia. Nie słuchał moich zaleceń odnośnie kuracji, chociaż wątrobę... - Dobrze, już dobrze, oszczędź mi szczegółów - mruknął sir William nieswoim głosem, gdyż zaczęło mu się zbierać na mdłości. - Boże, młody Struan! To zgoła niemożliwe. A teraz jeszcze Norbert. Gdyby nie Gornt, mielibyśmy do czynienia z morderstwem. Ten chłopak zasłużył na medal. Poza tym twierdzi, że Jamie został sprowokowany i Norbertowi słusznie należało się lanie. Wiedziałeś, że Malcolm i Greyforth mieli się pojedynkować? - Nie. Phillip powiedział mi o tym zaledwie chwilę temu. Szaleńcy, obaj szaleńcy. Przecież ich ostrzegałeś! - To prawda. Cholerni głupcy. Gornt przysiągł, że ponoć zgodzili się załatwić sprawę polubownie, lecz dzisiejszego ranka Norbert zmienił zdanie i postanowił zabić Struana. Łajdak! - Sir William nerwowo przestawiał rzeczy na biurku, wygładzał papiery, przesuwał niewielki portret w srebrnej ramce. - Co teraz zrobimy? - W sprawie Norberta? - Nie, Malcolma. Przede wszystkim Malcolma! 267 - Jeszcze dziś wieczór wykonam sekcję. Na własną odpowiedzialność wydałem polecenie, by zwłoki przeniesiono do Kanagawy; będzie mi tam łatwiej pracować. Skorzystam z pomocy Hoaga i rano przedstawię oficjalny raport. Podpiszemy akt zgonu, jak zwykle. - Chodziło mi o to, co poczniemy z ciałem - z rozdrażnieniem wtrącił sir William. - Możesz go pochować w dowolnej chwili. Przy takiej pogodzie nie ma pośpiechu. - Skoro tak, to może przedtem wysłać "Prancing Cloud" do Hongkongu i powiadomić panią Struan? Jeśli będzie chciała, by pogrzeb odbył się tutaj, to... - Na Boga, wolałbym nie mówić z nią na ten temat. - Ani ja. - Sir William poprawił kołnierz. W biurze, jak zwykle, było dość chłodno, węgiel palił się wątłym płomieniem, a od źle opatrzonych okien ciągnął zimny powiew. - Hoag jest ich domowym lekarzem, więc on pojedzie. Ale!., myślisz, że Malcolm... że zwłoki naprawdę wytrzymają tak długo? Nim wyślemy wiadomość, otrzymamy odpowiedź i ewentualnie przewieziemy trumnę do Hongkongu... - Lepiej od razu zdecydować, czy chowamy go tutaj, czy wieziemy do domu. Wsadzimy go w lód, trumnę, także obłożoną lodem, owiniemy na pokładzie w płótno... Powinno być dobrze. Sir William z odrazą skinął głową. - Phillip! - krzyknął w stronę drzwi. - Wezwij tu McFaya, natychmiast! George, myślę, że najrozsądniejszym posunięciem będzie... hmmm... by on także wyjechał. Co o tym myślisz? - Zgoda. - Świetnie, dziękuję, przekazuj mi na bieżąco wieści o Angelique i nie zapomnij o naszej dzisiejszej kolacji. Co z partią brydża? - Lepiej odłóżmy ją do jutra. - Dobrze, świetnie, tak będzie najlepiej. Dziękuję raz jeszcze... cholera, byłbym zapomniał. Greyforth. - Szybki pogrzeb, wkrótce i bez żalu pogrążony w niepamięci. - Muszę przeprowadzić formalne dochodzenie. Edward Gornt, Amerykanin, obcokrajowiec, przygotowuje zeznanie w tej sprawie. Adamson akurat wyjechał na urlop, inaczej mógłby nam pomóc. Przecież prócz tego, że działa jako charge d'affairs Stanów Zjednoczonych jest prawnikiem, nieprawdaż? - To i tak nie ma żadnego znaczenia. Do spółki z Hoagiem spiszę protokół z oględzin. - Babcott wstał. - Ale strzał w plecy? - dodał chłodno. - To niezbyt dobra reklama dla Yokohamy. - W tym sęk - nachmurzył się sir William. - W tym Sęk. Wolałbym, by to się nie rozniosło. - Wśród naszych gospodarzy? - Tak. Muszą zostać poinformowani o zajściu; to mój obowiązek. Jednak 268 w obu wypadkach nie mogę oficjalnie przedstawić im pełnego przebiegu wydarzeń. Norbert oczywiście zginął w wypadku, lecz Struan? - Powiedz im prawdę - odparł Babcott, zdenerwowany śmiercią Malcolma i zły na siebie, że nie potrafił temu zapobiec. Teraz, już nie jako lekarz, chciał przede wszystkim zająć się Angelique i uchronić ją przed innymi zagrożeniami. - A prawda wygląda tak, że dzielny młodzieniec zmarł wskutek ran, jakie otrzymał w czasie niczym nie sprowokowanego napadu na szlaku Tokaido! - Ran zadanych przez bandytów, którym do dziś nie wymierzono sprawiedliwej kary - gorzko dodał sir William. - Masz rację. Pożegnał się z Babcottem, niecierpliwym ruchem odprawił Tyrera i stanął przy oknie, zasmucony własną niemocą. Muszę czym prędzej podporządkować sobie bakufu, gdyż w przeciwnym wypadku będziemy skończeni, a nasza wizja otwarcia Japonii obróci się wniwecz. Nie zrobią tego sami, więc trzeba im pomóc, lecz musimy postępować jak cywilizowani i praworządni ludzie... a czas ucieka. Czuję w kościach, że którejś nocy spadną na nas jak sępy, podpalą i będzie po wszystkim. To pewne. Rzecz jasna, przyjdzie im drogo za to zapłacić i padnie wielu zabitych, lecz nim to nastąpi, zostanę napiętnowany jako nieudacznik, co zresztą nie ma znaczenia, bo i tak będziemy martwi. Niezbyt zachęcająca perspektywa. Gdybyż tylko Ketterer nie był tak głupio uparty! Jak mam skłonić tego kretyna, by postępował zgodnie z moimi zaleceniami? Westchnął ciężko, gdyż znał jedyne możliwe rozwiązanie: trzeba go ułagodzić! Wczorajsza rozmowa przerodziła się w kłótnię, bo sir William zarzucił admirałowi, że ostentacyjnie zlekceważył jego rady i prośbę pani Struan. W końcu zaczęli na siebie krzyczeć. - Jak można było namówić Marlowe'a... - Wszystko przemyślałem! A teraz, jeśli wolno... - Wszystko?! Niech mnie szlag trafi! Właśnie się dowiedziałem, że najlepszym sposobem postępowania jest mieszanie handlu z polityką i zawieranie pokątnych układów z pretendentem do tronu Struanów, by jeszcze mocniej odseparować prawdziwą władczynię! - zawołał sir William. - Gratuluję! - A pan, drogi panie, wchodzi w sprawy, będące wyłącznym przywilejem rządu. Kto chce wywołać wojnę?! Prawdziwym powodem, dla którego ucieka się pan do wyzwisk, jest świadomość, że nie stanę do walki, której nie możemy wygrać i której nie sprostamy przy obecnych siłach. Moim zdaniem, atak na stolicę zostanie przez tubylców w pełni słusznie uznany za akt agresji, a nie za przypadkowy incydent. Dobranoc! - Zgodził się pan asys... - Zgodziłem się parę razy brzęknąć szabelką i wystrzelić kilka ślepaków, by napędzić im strachu. Powtarzam po raz ostatni: nie zbombarduję Edo, póki nie dostanę rozkazu na piśmie, opatrzonego pieczęcią Admiralicji! Dobranoc! 269 - Wojsko i marynarka podlegają kontroli cywilnej, a z bożej łaski, ja jestem jej przedstawicielem! - Dostąpi pan łaski, gdy się na to zgodzę! - huknął purpurowy z gniewu admirał. - Nie ma pan władzy na żadnym z moich okrętów i powtarzam, póki Admiralicja nie zmieni zdania, będę dowodził flotą w sposób, jaki uważam za stosowny! Dobranoc! Sir William siadł za biurkiem. Westchnął ponownie, wziął pióro i zaczął pisać: Drogi admirale Kełterer, przyznaję, że miał Pan rację niemal we wszystkim, o czym mówiliśmy ubiegłej nocy. Proszę wybaczyć mi kilka gniewnych słów, które wypowiedziałem w zdenerwowaniu. A może byłby Pan łaskaw wstąpić do mnie dziś po południu? Na pewno Pan słyszał o śmierci młodego Struana, która zdaniem doktora Babcotta jest następstwem obrażeń, jakie otrzymał w czasie niczym nie sprowokowanego napadu na szlaku Tokaido. Chciałbym wystosować na ręce bakufu kolejny oficjalny protest w sprawie okoliczności towarzyszących smutnej przygodzie, jaka spotkała tego młodego i obiecującego dżentelmena i byłbym wielce rad, gdyby zechciał mi Pan udzielić kilku uwag, jak to uczynić. Z najgłębszymi wyrazami szacunku, Pański uniżony sługa... - Czego to się nie robi dla Anglii - zamruczał, po czym krzyknął: - Phillip! - Podpisał list i posypał go piaskiem, by wysuszyć atrament. - Tak, panie ministrze? - Skopiuj to, a potem wyślij do Ketterera przez posłańca. - Przed chwilą przyszedł Jamie, a prócz tego otrzymaliśmy petycję, by dzisiejszy dzień ogłosić dniem żałoby. - Odmawiam. Wpuść McFaya. Jamie był cały posiniaczony i nosił rękę na temblaku. - Lepiej się czujesz? To dobrze. Babcott złożył mi sprawozdanie z oględzin. - Sir William powtórzył pokrótce słowa lekarza. - Co radzisz? - Powinniśmy odesłać zwłoki do domu, panie ministrze. Do Hongkongu. - Też tak uważam. Popłyniesz... z nim? - Nie. Obawiam się, że... pani Struan nie tęskni za moim towarzystwem i mój powrót tylko pogłębiłby jej cierpienie. Mówiąc między nami, zostałem zwolniony i będę pełnił swą funkcję jedynie do końca miesiąca. - Dobry Boże, dlaczego? - Sir William nie posiadał się ze zdumienia. - Nieważne, przynajmniej nie teraz. Pojedzie nasza pani Struan, to znaczy Angelique, i doktor Hoag. Wie pan, że zmieniła zdanie i nie poszła do francuskiego poselstwa, lecz została u nas, w swym dawnym pokoju? - Nie... nie wiedziałem. Myślę, że to dobrze. Jak się czuje? - Zdaniem Hoaga, zgodnie z oczekiwaniami, choć diabli wiedzą co to może znaczyć. "Prancing Cloud" podniesie kotwicę, gdy tylko wyrazi pan zgodę. Kiedy to może nastąpić? 270 - George obiecał, że jeszcze dziś przeprowadzi sekcję i wystawi akt zgonu. Podpiszę go rano. Kliper mógłby wypłynąć już jutro; pozostaje tylko problem, czy Angelique jest zdolna do podróży. - Sir William uważnie spojrzał na McFaya. - Co z nią? - Naprawdę nie wiem. Nie widziałem jej od... od czasu, gdy zszedłem z pokładu. Nie chciała ze mną rozmawiać, nie powiedziała ani słowa. Hoag wciąż jest przy niej. - Jamie próbował zwalczyć narastające przygnębienie. - Możemy się tylko pocieszać nadzieją.- Parszywe szczęście. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Teraz Norbert. Muszę podjąć formalne śledztwo. - Oczywiście. - Jamie dotknął twarzy, spędzając natrętną muchę, która przyssała mu się do zakrzepłej rany. - Gornt ocalił mi życie. - Tak. Dostanie pochwałę. Jamie, co zamierzasz robić, gdy opuścisz Struanów? Wrócisz do domu? - Tu jest mój dom. Tu lub w Chinach - odparł z prostotą McFay. - Spróbuję założyć własną firmę. - Dobrze. Nie chciałbym cię stracić. Klnę się na własną duszę, nie wyobrażam sobie, by Noble House działał tutaj bez ciebie. - Ja także. W ciągu dnia narastało wrzenie w Yokohamie. Strach, niedowierzanie, złość, obawa przed groźbą wojny, napięcie - każdy pamiętał o Tokaido - mieszały się z powtarzanymi szeptem docinkami, lecz uwaga, kolego, patrz do kogo mówisz, gdyż Anielskie Cycki ma krewkich obrońców i każdy żart lub niewczesna uwaga mogą być poczytane za afront. Malcolm miał mniejsze szczęście. Napytał sobie wielu wrogów, którzy otwarcie cieszyli się z tego, że jeszcze jedna klęska spadła na ród Struanów. A obaj duchowni, każdy na swój sposób, wyrażali posępne zadowolenie, dostrzegając w tym rękę Boga. - Andre... - odezwał się Seratard podczas obiadu w budynku poselstwa. Prócz nich, w jadalni był jeszcze Vervene. - Czy Malcolm spisał testament? - Nie wiem. - To się dowiedz. Spytaj jej lub McFaya. Jamie powinien być lepiej poinformowany. Poncin tępo skinął głową. Był chory ze strachu. Śmierć Struana pokrzyżowała mu plany szybkiego zdobycia pieniędzy od Angelique i nie miał czym opłacić Raiko. , - Spróbuję. - Musimy wykorzystać fakt, że Angelique wciąż ma francuskie obywatelstwo, i chronić ją w razie próby unieważnienia ślubu przez teściową. - Skąd pewność, że do tego dojdzie? - spytał Vervene. - Mon Dieu, przecież to oczywiste! - z rozdrażnieniem odparł Andre, wyręczając Seratarda. - Z miejsca oświadczy, że Angelique zamordowała jej 271 a z boże) lastó, )a syna. Nienawidziła jej już od dawna, więc chyba nie sądzisz, że zdanie? Oskarży biedną dziewczynę o Bóg wie jakie dewiacje, bo tego nie okazuje, w głębi duszy wyznaje pokrętną anglosaską teor seksu. I nie zapominaj, że jest zagorzałą protestantką. - Obn Seratarda. - Henri, lepiej będzie, jeśli zawczasu pójdę do Angelic Nie wspominał ani słowem, że już z nią rozmawiał. Poradził, by nie \ poselstwa, lecz została u Struanów. "Na miłość boską, Angelique, two jest wśród najbliższych współpracowników męża!" Uważał za oczy powinna za wszelką cenę umocnić swą pozycję w Noble House. Miał o nią nakrzyczeć, lecz gdy zobaczył jej rozpacz, gniew ustąpił miejsca wspc - Tak, dobrze - powiedział Seratard i Andre zniknął za drzwia. - Do diabła, co się z nim dzieje? - kwaśno spytał Vervene. Seratard zastanawiał się chwilę, lecz w końcu uznał, że czas wyjawić p - To z powodu jego przypadłości. Cierpi na angielską chorobę. - Syfilis? - Vervene z wrażenia upuścił widelec. - Powiedział mi kilka tygodni temu. Pomyślałem, że jako jedyny z pn ników też powinieneś o tym wiedzieć, gdyż podobne ataki mogą powt; się coraz częściej. Jest zbyt cenny, by go odesłać do domu. - Andre sze mu słówko, że nawiązał kontakt z zupełnie nowym, wysoko postawie donosicielem. - Wiem, że pan Yoshi za dwa tygodnie powróci do Edo - powied. podczas poprzedniego spotkania. - Za całkiem niewygórowaną sumę i jego poplecznicy z bakufu zgadzają się na prywatną rozmowę na pokład; naszego okrętu flagowego. - Za ile? - Przy takiej okazji nie powinniśmy się liczyć z kosztami. - Zgoda, ale za ile? - powtórzył Seratard. - Za równowartość moich czterech miesięcznych pensji - z goryczą odparł Andre. - Drobnostka. Skoro już o tym mówimy, Henri, to chciałbym wziąć zaliczkę lub premię, którą mi obiecałeś parę miesięcy temu. - Niczego nie gwarantowałem, Andre. Owszem, dostaniesz pieniądze we właściwym czasie, lecz przykro mi, nie będzie żadnych zaliczek. Co do spotkania, zgoda, zapłacimy im po rozmowie. - Połowę teraz, połowę potem. Dowiedziałem się także, za darmo, że tairo Anjo jest chory i może nie doczekać końca roku. - Masz jakieś dowody? - Daj spokój, Henri, przecież wiesz, że to niemożliwe! - Niech twój szpieg zorganizuje wizytę tego małpoluda u doktora Bab-cotta... a dam ci pięćdziesiąt procent podwyżki. - Podwójna pensja od dzisiaj... podwójna pensja i coś ekstra na opłacenie informatora. - Pięćdziesiąt procent od dnia wizyty i trzydzieści meksów w złocie, pięć z góry, reszta potem. To wszystko. 272 • marynato V tozg°dzę- lUOu cy*Unei ^..t- - "- ^ \ powtarza ' pisać". Progi v/zii .ąl Ptót° zacz^ dl za rację niemal we "_ wszy* niewnych tkim, słów, do . ie miał P^ --' kiBcfl gu~ - tfiC ^Kw^^^'. pan slys w^ssi^"'""'"........ jaku otny* wystos owac ^'-'^^M§Lm *** T.7,, *** T-JS^^S*^"" jak na sn '. hvjbym wie|ce wyr azami szacu czy**1 V.rZ" v\Łtva.V- azwyczaj ń mu się lo brud- na brie, tz nie, *. Nie tego 'ziele amy iósł x- tobi d\a Angtó; Czeg° ". *&%•"-*'* phi\\ipV , _- Tak by dzisie- z o gte- Odtna' bV^*P°S?Todobtze lemb\aku. zdaWe m\ spta^ dzlSz? złoży* dżin krotce *'"&sLr "-23L ro,"S-^; do ZY/O ,\niotvV Dobry Boże ,P^*^fVe pa*> ^U^L^zoslaiaunas ze ztwe^a ~ _ p, *, sv/ytn daw J ;"0 dobtze Jak si? cboc czu)e 381 - Sensei... Nie podoba mi się to miejsce ani zmiana planów. Skoro chcemy wziąć udział w walce, powinniśmy zmierzać do Edo. Jak nie, lepiej zawrócić do domu. - Jeśli chcesz, możesz odejść. Wracaj piechotą do Chóshu - powiedział Katsumata. - Następnym razem, gdy zaczniesz narzekać, sam cię odeślę! Takeda zaraz zaczął przepraszać i dodał: - W Kioto straciliśmy tak wielu ludzi, że nawet nie wiemy, jak sobie radzą shishi w Edo. Przykro mi, prawda, lecz nie potrafię odrzucić myśli, że lepiej byłoby wziąć przykład z tych, którzy ocaleli. Wróćmy do domu, ja do Chóshu, pan do Satsumy, by dokonać przegrupowania. - Hodogaya jest w sam raz dla nas. Podobnie jak ta gospoda. - Katsumata zrobił się ostrożny i przerwał podróż na wieść, że Yoshi wyznaczył sporą cenę za jego głowę. - Jutro lub pojutrze ruszymy w dalszą drogę. Najpierw Hiraga. Każda próba nawiązania kontaktu łączyła się z dużym ryzykiem. Zaledwie kilka osób dostało zezwolenie, by wejść na teren Yokohamy lub do Yoshiwary gai-jinów. Stale zmieniano przepustki i wprowadzano nowe hasła. Po okolicy krążyły uzbrojone patrole. Oddziały samurajów kłębiły się wokół Yokohamy, praktycznie odcinając miasto od reszty kraju. Dopiero trzy dni temu Katsumata spotkał służącą, której siostra, akuszerka, od czasu do czasu chodziła do Yoshiwary. Kobieta za złotego obana zgodziła się zanieść wiadomość do "Domu Trzech Karpi". - Takedo, stań tutaj i obserwuj drogę. Czekaj cierpliwie. Katsumata zszedł na dół, do ogrodu, po czym przez główną bramę gospody wyszedł na Tokaido, mimo ranka zapchany tłumem podróżnych, tragarzy, wróżbitów, skrybów i samurajów. Widać też było wiele palankinów i konie, dosiadane przez jakąś damę i samurajów. Zgiełk rozmów, krzyków i nawoływań. Panował dotkliwy chłód, więc prócz grubych okryć wszyscy nosili opaski na głowę lub kapelusze. Niektórzy samurajowie rzucali przelotne spojrzenia w stronę Katsumaty, lecz nie było w tym żadnego niebezpieczeństwa. Sposób chodzenia, splątany kłąb brody i włosów, miecz w długiej pochwie zawieszony na plecach, i jeszcze jeden tkwiący za pasem, stanowiły aż nadto wyraźne ostrzeżenie: oto szedł ronin, którego lepiej unikać. Zatrzymał się dopiero na obrzeżach wioski, przed dobrze strzeżonym ogrodzeniem, skąd widać było wyraźnie morze i Yokohamę. Siadł na ławce w przydrożnym zajeździe. - Herbaty. Świeżej i gorącej. Wystraszony właściciel natychmiast popędził wypełnić polecenie. Grupa jeźdźców opuściła Osiedle, uprzejmie pozdrawiając strażników stojących przy Północnych Wrotach. Odpowiedzieli ukłonem. Końskie kopyta zadudniły na moście. Kupcy, żołnierze, żeglarze oraz hołota z Miasta Pijaków 382 t wędrowali pieszo, odświętnie ubrani, jak wypadało w dzień Nowego Roku. Na popołudnie zaplanowano wyścigi konne i mecz piłki nożnej. Było chłodno, ale i słonecznie, a wiatr wiał wystarczająco mocno, by ponieść w głąb lądu woń zimy, gnijących wodorostów i ludzkich odchodów. Jednym z konnych był Jamie McFay. Tuż przy nim jechał Hiraga, w dobrze skrojonym ubraniu, z twarzą ukrytą pod grubym szalikiem i w nasuniętej na oczy czapce. Ani Tyrer, ani sir William nie mieli pojęcia o tej wyprawie. McFay przystał na nią, by się odwdzięczyć Hiradze za tłumaczenie rozmowy z shoyą i dostarczenie kilku istotnych informacji handlowych. - Resztę pytań odpowiem podczas podróży, Jami-sama - oświadczył wczoraj Hiraga. - Muszę jechać. Jechać Hodogaya, spotkać kuzyna. Dobrze? - Dlaczego nie, Nakama? Przecież jesteśmy kumplami. - McFay ucieszył się z pretekstu, gdyż od miesięcy nie bywał w wiosce, chociaż leżała w obrębie Osiedla. Rzadko kto zapuszczał się tak daleko bez wojskowej eskorty. Wciąż pamiętano o śmierci Canterbury'ego i smutnym losie Malcolma Struana. Jamie miał dobry humor. W ostatnim liście, jaki otrzymał od swego bankiera w Edynburgu, dostał wiadomość, że stan jego konta jest znacznie lepszy, niż przypuszczał, co dawało mu pewne nadzieje na otwarcie własnego, choćby niewielkiego interesu. Noble House był w dobrych rękach. Nowy rządca Struanów, Albert MacStruan, niedawno przypłynął z Szanghaju. Po raz pierwszy spotkali się trzy lata temu, w Hongkongu, gdy MacStruan obejmował posadę. Po półrocznej praktyce pod czujnym okiem Culuma Struana i wielomiesięcznym pobycie w Szanghaju awansował na zastępcę dyrektora. - Witam w Yokohamie - z prawdziwym zadowoleniem powiedział McFay. Lubił MacStruana, choć wiedział o nim zaledwie tyle, że był niezwykle sumienny w pracy i że należał do klanu "czarnych" Szkotów, gdyż jego ród wywodził się od rozbitków z hiszpańskiej Armady, których tysiące wydostało się z uszkodzonych okrętów na skaliste wybrzeża Irlandii i Szkocji, by nigdy nie powrócić do ojczystego kraju. Tu mógł uchodzić za Eurazjatę, choć nikt nie próbował tego dociekać. Szeptano tylko, że był jeszcze jednym potomkiem Dirka Struana, nieślubnym dzieckiem, które sowicie zaopatrzono w pieniądze i wraz z przyrodnim bratem, Frederickiem MacStruanem, w tajemnicy odesłano do Szkocji. - Strasznie mi głupio, stary, że spotykamy się w tak śmierdzących okolicznościach. - Albert mówił z patrycjuszowskim akcentem, w którym prócz szkockich naleciałości wyczuwało się wpływy Eton i Oksfordu. Miał dwadzieścia sześć lat i był szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną o ciemnej karnacji, wystających kościach policzkowych i ciemnych oczach. McFay nigdy nie pytał, ile jest prawdy w otaczającej go legendzie, a MacStruan ze swej strony nie przejawiał ochoty do zwierzeń. Jamie już przed dwudziestu laty, gdy po raz pierwszy przybył do Hongkongu, został pouczony przez ówczesnego 383 tai-pana, Culuma, że nie należy być nadmiernie wścibskim, zwłaszcza gdy chodzi o Struanów: - Mamy zbyt wiele tajemnic, zbyt wiele grzechów do zapomnienia... - U nas wszystko w porządku i nie musi się pan o mnie martwić - uspokoił Alberta. - Jestem gotów do ustąpienia ze stanowiska. Teraz, choć nie był już formalnie związany z Noble House, nadal pomagał nowemu zarządcy, wprowadzał go w szczegóły podjętych działań i przy pomocy Vargasa zapoznawał z japońskimi kontrahentami. Księgi były bez zarzutu, Johnny Cornishman wywiązywał się z umowy, jakość węgla nie przedstawiała najmniejszych wątpliwości, wpływy wciąż rosły i planowano na próbę zwiększenie częstotliwości dostaw do jednej barki tygodniowo w ciągu najbliższych trzech miesięcy. MacStruan hojną ręką zaoferował Jamiemu dwadzieścia procent dochodów z pierwszego roku i dał mu swobodę w dalszych negocjacjach z Cornish-manem. - Musimy trzymać przy życiu tego małego łajdaka - powiedział ze śmiechem. Za sprawą Hiragi tajny układ z shoyą zaczął nabierać rumieńców i wkrótce powstała pierwsza spółka: I.S.K. Trading - Ichi Stoku Kompani - gdyż shoya, za radą żony, nie zgodził się na umieszczenie swego nazwiska na szyldzie. Akcje firmy podzielono na sto części: czterdzieści wziął shoya, czterdzieści McFay, piętnaście żona Ryoshiego, a Nakama/Hiraga - pięć. Tydzień temu McFay zarejestrował własną spółkę handlową, a nazajutrz zamierzał otworzyć prowizoryczne biuro, w tym samym budynku, w którym mieścił się "Guardian" Nettlesmitha. Od siedmiu dni najstarszy syn Ryoshiego, nieśmiały i nerwowy dziewiętnastolatek, przychodził do pracy o siódmej rano i zostawał aż do dziewiątej wieczór. Chciał się uczyć wszystkiego - przede wszystkim języka. Jamie, ku swemu zdziwieniu, znalazł w ostatniej poczcie odprawę w wysokości trzymiesięcznych poborów oraz uprzejmy list od Tess Struan z podziękowaniem za dotychczasowe usługi. Trzymiesięczna pensja za dziewiętnaście lat pracy to całkiem nieźle, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Najświeższe wieści z Hongkongu jeszcze nie dotarły do Yokohamy, gdyż kliper "Prancing Cloud" dopłynął do portu macierzystego zaledwie dziesięć dni temu, a Hoag pewnie dopiero przed tygodniem. Trzeba było poczekać jeszcze cztery, pięć dni, może nawet dłużej, gdyż przebąkiwano coś o potężnym sztormie, który szalał nad południową częścią Morza Chińskiego. Nie było sensu bawić się w puste prognozy. Kiedyś będziemy mieli telegraficzne połączenie z Hongkongiem, a jeszcze później, kto wie, może nawet z Londynem... Boże, co za wspaniałe udogodnienie dla wszystkich! Odpowiedź z Hongkongu nadejdzie wówczas w pięć dni po wysłaniu telegramu, a z Anglii, powiedzmy w niecałe dwa tygodnie. Dwa tygodnie zamiast czterech miesięcy! Mnie już przy tym nie będzie, lecz 384 podejrzewam, że za dziesięć, piętnaście lat przeciągną linię z Japonii do Hongkongu. Wiwat Nakama i mój partner Ryoshi, niech żyje moja nowa firma, McFay Trading. Niech żyje Angelique. Mimo głębokiej żałoby, przyjęła zaproszenie na obiad, jaki McFay wyprawił na cześć Alberta MacStruana w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Przyszli także: sir William, Seratard, Andre i niemal wszyscy pozostali posłowie. Angelique przeżyła chwilę cichego triumfu. Choć utraciła swą dawną wesołość oraz zupełnie zmieniła styl bycia, była tak pełna czaru i słodyczy, iż wszyscy zgodnym chórem podziwiali jej dojrzałą urodę. Dziś miał się odbyć wieczorek towarzyski w poselstwie francuskim. Andre zgodził się zagrać kilka utworów. Robiono zakłady, czy Angelique zechce zatańczyć. Dziesięć do jednego, że nie zechce. Jeszcze większe emocje budziła sprawa jej domniemanej ciąży. O Hongkongu nikt nie wspominał. Od czasu pamiętnej morskiej eskapady oraz rozmowy, która po niej nastąpiła, sir William i Angelique stali się bardzo dobrymi przyjaciółmi i niemal co dzień spotykali się na wspólnych kolacjach. Wiwat Nowy Rok, cudowny ponad miarę! Jamie był w szampańskim humorze, choć w głębi serca czuł pewien niepokój. Bieżące interesy nie należały do najpewniejszych, wokół Szanghaju znów trwały bratobójcze walki, zaraza w Makau, krwawa wojna domowa w Ameryce, głód w Irlandii, pogłoski o głodzie tutaj, zamieszki na Wyspach Brytyjskich spowodowane bezrobociem i zbyt niskimi płacami. A jeszcze do tego Tess Struan. Cholera, obiecałem sobie, że od pierwszego stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku nie będę już o niej myślał! Ani o Maureen... By przepędzić niepokój, zaciął konia ostrogą. Hiraga zrobił to samo; obaj dobrze trzymali się w siodłach. Hiraga od dawna nie miał okazji do przejażdżki i po raz pierwszy smakował względnej wolności za granicami Osiedla. Przez chwilę galopował u boku McFaya, po czym wysforował się naprzód. Pędzili niczym wiatr. Wkrótce zostali sami, gdyż inni nie mieli ochoty do wyścigów. Gnali coraz dalej, rozradowani dniem. Przed sobą widzieli kręty szlak Tokaido, poprzecinany tu i ówdzie płytkimi rozlewiskami, przy których czekali przewoźnicy gotowi przeprawić promem na drugi brzeg towary lub pasażerów. Na południu leżała Hodogaya. Otaczająca ją bariera była otwarta. W dawnych dobrych czasach przed morderstwem, zwłaszcza jesienią i wiosną, Europejczycy zaglądali tu dość często z koszykami pełnymi piknikowych wiktuałów, by kupić sake i piwo, pośmiać się i pożartować z dziewczętami spraszającymi gości do okolicznych barów i restauracji. Do większości domów publicznych nie mieli wstępu. - Hej, Nakama, gdzie umówiłeś się z kuzynem? - spytał Jamie, gdy dotarli w pobliże domów opodal ogrodzenia. Był w pełni świadom niechęci mijających go przechodniów, lecz mimo to nie czuł strachu. Z ramienia zwisał mu pas obciążony rewolwerem. Hiraga nie miał broni - przynajmniej na pozór. 25 - Gai-jin cz. II 385 - Pójdę go szukać, Jami-sama. Najlepiej sam przejdę drugą stronę barierę - zaproponował. Cieszył się z wieści od Katsumaty, choć zdawał sobie sprawę, że nie powinien opuszczać bezpiecznego schronienia, jakie dawali mu sir William i Tyrer. Ciekawość przeważyła. Chciał się dowiedzieć prawdy o Sumomo, o pozostałych spiskowcach, o tym, co zaszło w Kioto i o nowych planach shishi. Shoya codziennie kręcił głową. - Bardzo mi przykro, Otami-sama. Nic nie mam od Katsumaty ani Takedy... Nic o Sumomo, nic o Koiko. Pan Yoshi jest na zamku Edo. Jak tylko będę coś wiedział... Opatulony Hiraga skinął dłonią w stronę McFaya. - Proszę naprzód. Zaraz znajdę dobre miejsce do czekać. Straż przy barierze podejrzliwie zerkała w ich stronę i lekkim ukłonem odpowiedziała na pozdrowienie. Hiraga drgnął, gdy spostrzegł swą podobiznę przyczepioną do muru. Jamie na szczęście niczego nie zauważył i nieco uspokojony Japończyk doszedł do wniosku, że wąsy oraz europejska fryzura dostatecznie go maskują. Zatrzymali się przy pierwszej gospodzie. Hiraga grubym głosem wymruczał kilka słów w łamanej japońszczyźnie, domagając się - wzorem cudzoziemców - wolnego stołu w ogrodzie, herbaty, sake, piwa i skromnej ilości jedzenia. Usługującej dziewczynie powiedział, że może nieco zarobić, jeśli doplinuje, by nikt im nie przeszkadzał. Przez cały czas patrzyła w ziemię, lecz był pewien, że widziała jego oczy i domyśliła się jego pochodzenia. - Jami-sama, wracam za kilka minut - oświadczył. - Tylko nie siedź zbyt długo, stary. - Tak, Jami-sama. Wyśliznął się na drogę, po czym ruszył w kierunku odległej części bariery. Złościła go jawna wrogość i brak dobrych manier, czego doświadczał na każdym kroku. Kilku przechodzących samurajów wręcz go zmusiło do ustąpienia na pobocze. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że nie ma czego żałować. Poczuł się raźniej, gdyż wszyscy brali go za gai-jina, i z barbarzyńską ciekawością zaglądał do każdej gospody i herbaciarni. Zaszyfrowana wiadomość od Katsumaty brzmiała: "Czekam trzy dni w Hodogaya. Przyjdź rano, na pewno cię zauważę". Hiraga wiedział, że mocno wyróżnia się z tłumu. Czuł na sobie spojrzenia ludzi krążących po wiosce, siedzących na ławkach lub przycupniętych przy grzejnikach. Nagle usłyszał niski, znaczący gwizd, gdzieś z lewej strony. Przeszedł zbyt dobrą szkołę, by się obejrzeć lub odpowiedzieć. Z udawanym zmęczeniem przysiadł przy oberży w sporej odległości od drogi i zażądał piwa. Służąca niemal natychmiast wręczyła mu czarkę. Kilku wieśniaków, pałaszujących w pobliżu śniadanie złożone z gotowanego ryżu i sake, odsunęło się pośpiesznie, jakby mieli do czynienia z trędowatym. - Nie obracaj się - posłyszał za sobą szept Katsumaty. - Trudno cię poznać, masz znakomite przebranie. 386 - Twoje musi być równie dobre, sensei - odparł cicho, prawie nie poruszając wargami. - Już dwukrotnie zaglądałem w to miejsce. Rozległ się krótki, niski, ledwie słyszalny dobrze mu znany śmiech. - Upuść coś, a gdy będziesz to podnosił, spójrz przez ramię. Hiraga zrobił, jak mu kazano, i przez krótką chwilę patrzył na jedynego mężczyznę siedzącego w zasięgu głosu - dzikiego, brodatego i ponurego ronina ze splątaną grzywą włosów. Ponownie usiadł tyłem. - Iiiii, sensei! - Żadnych "sensei". Mamy mało czasu. Hodogaya roi się od szpiegów i wymuszaczy. Gdzie możemy się spotkać? - W naszej Yoshiwarze. W "Domu Trzech Karpi". - Przyjdę za dwa, trzy dni. Trzeba sprowokować incydent z udziałem gai-jinów. Pomyśl o tym. - Jaki incydent? - W miarę poważny. - Dobrze - odparł Hiraga. - To, że tu jesteś, sprawiło mi dużą ulgę. Słyszałem wiele plotek o walkach w Kioto. Akimoto wciąż jest ze mną, lecz wielu shishi zginęło podczas zamieszek w Edo. Mam dużo wieści o gai-jinach i o bakufu. Szybko, co zaszło w Kioto? Co z Sumomo? - W Kioto było bardzo ciężko. Przed ucieczką poleciłem Sumomo, by została z Koiko i w ten sposób dotarła w pobliże Yoshiego. Chciałem wiedzieć, kto nas zdradził. Na pewno któryś z naszych. Dodatkowo zyskałem szansę, aby bezpiecznie odesłać obie dziewczyny z miasta. - Katsumata łypał oczami na wszystkie strony. Pozostali klienci oberży, choć siedzieli daleko, bali się na niego spojrzeć. - Dwa razy próbowaliśmy zabić Yoshiego. Bez skutku. Przepadła nasza bezpieczna przystań, Ogama i Yoshi wciągnęli nas w pułapkę. Chcieliśmy... - Iiiii - ze smutkiem jęknął Hiraga. - Doszli do porozumienia? - Przynajmniej na razie. Straciliśmy wielu dowódców i zwykłych wojowników. Potem opowiem ci o szczegółach. Sumomo, Takeda i ja wyrwaliśmy się z okrążenia. Cieszę się, że cię widzę. Idź już. - Jeszcze chwilę. Sumomo. Kazałem jej wracać do Chóshu. - Dostałem od niej niezwykle cenne wieści o tutejszej sytuacji oraz o Orim i Shorinie. Chciałem, by odeszła do Chóshu, lecz wolała zostać. Myślała, że w ten sposób zdoła ci jakoś pomóc. Gdzie Ori? - Nie żyje. - Do uszu Hiragi dobiegło soczyste przekleństwo; Ori należał do ulubieńców Katsumaty. - Zastrzelony przez gai-jinów, gdy próbował się wedrzeć do jednego z ich domów. - Hiraga mówił coraz prędzej, z narastającym zdenerwowaniem. - Słyszałem, że w Hamamatsu ktoś od nas próbował zabić Yoshiego. W utarczce zginęła Koiko oraz atakujący shishi. Kto to był? - Sumomo. Hiraga zbladł jak płótno. 387 - Zdradziła ją ta dziwka, Koiko - mówił dalej Katsumata. - Zdradziła sonnó-jói i nas wszystkich. Zdechła, przebita shurikenem ciśniętym przez Sumomo. - Jak zginęła Sumomo? - Jak shishi. Na zawsze zostanie w naszej pamięci. Mieczem i shurikenem walczyła z Yoshim i niemal go pokonała. To właśnie miała zrobić w przypadku zdrady. To miała zrobić, powtórzył w myślach Hiraga. Gniew wzbierał w nim niczym rozgrzana lawa. Wiedziałeś, że zostanie zdemaskowana, a mimo to wepchnąłeś ją w pułapkę! Poczuł gwałtowny ucisk w gardle. Z trudem zadał najważniejsze pytanie: - Jak ją pochowali? Z szacunkiem należnym wojownikowi? Jeśli Toranaga Yoshi odważył się zbezcześcić zwłoki Sumomo, choć walczyła i zmarła z mieczem w ręku, Hiraga będzie go ścigał bez względu na okoliczności. Dopóki jeden z nich nie padnie. Jest przecież przywódcą buntowników z Chóshu, najpotężniejszego ugrupowania shishi. A Sumomo, choć pochodziła z Satsumy, przysięgała wierność Chóshu. - Proszę... Chcę wiedzieć, jak ją pochowali... Nie było odpowiedzi. Zerknął przez ramię. Katsumata zniknął. Hiraga nie potrafił ukryć zdumienia- Wieśniacy obserwowali go w milczeniu. Z boku stanęło też kilku zaciekawionych samurajów. Hiraga poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Cisnął na stół parę monet, ścisnął w dłoni ukrytego derrin-gera i powędrował tam, skąd przyszedł. Po południu na zamku w Edo panował nastrój podniecenia. Yoshi biegł korytarzem za chińskim medykiem, z tyłu sunął jak cień Abe na czele czterech gwardzistów. Chudy, wysoki lekarz nosił długą szatę. Siwe włosy miał splecione w warkocz. Wszedł po schodach, minął kolejny korytarz, w końcu stanął. Groźni wartownicy, z dłońmi na rękojeściach mieczy, blokowali mu dalszą drogę i posępnie spoglądali na zbliżający się orszak Yoshiego. - Przykro mi, panie Yoshi - przemówił dowódca. - tairo wydał wyraźny rozkaz, by nikogo nie wpuszczać. - Ja zaś dostałem polecenie, by sprowadzić tu pana Toranagę. - Medyk mówił z godnością, ale wyraźnie przebijał przez nią strach. - Pan Yoshi może przejść - ponuro oświadczył oficer - lecz nie dotyczy to jego świty. Choć wartownicy górowali liczebnością, Abe i gwardziści chwycili za miecze. - Stać - spokojnie odezwał się Yoshi. - Zaczekacie tutaj. Abe drżał z niepokoju, adrenalina pulsowała mu w żyłach, gdyż doszły do niego plotki krążące po zamku, że Yoshi lada chwila ma zostać aresztowany. 388 - Wybacz, panie, nie chciałbym, abyś wpadł w pułapkę. Wartownicy znieruchomieli na tę zniewagę. - Jeśli coś mi się stanie, możecie ich pozabijać - ze śmiechem odparł Yoshi. Nikt inny się nie roześmiał. Yoshi skinął na medyka. Był gotów natychmiast stanąć do walki, gdyby strażnicy usiłowali go rozbroić. Przeszli bez przeszkód. Lekarz otworzył drzwi komnaty i z ukłonem przepuścił Yoshiego. Toranaga szedł z opuszczonymi rękami, lecz czujnie wypatrywał skrytego za ścianą zamachowca. Nic się nie wydarzyło. W komnacie siedziało czterech strażników, otaczając futon, na którym leżał zwinięty z bólu Anjo. - I co, kuratorze - powiedział słabym głosem, choć wciąż przepełnionym jadem. - Masz jakieś wieści? - Tylko dla twoich uszu. - Zaczekaj na zewnątrz, medyku, póki cię nie wezwę. Medyk skłonił się i z nie ukrywanym zadowoleniem opuścił komnatę. Miał już serdecznie dość niesfornego pacjenta, który co gorsza, umierał powoli i mógł pociągnąć najwyżej kilka tygodni. A to znaczyło, że nie będzie zapłaty. W Chinach od wieków wyznawano zasadę "nie ma leczenia, nie ma pieniędzy" i to samo zaczęto stosować tutaj. Strażnicy nie wykonali najmniejszego ruchu. Każdy z nich był znakomitym szermierzem, bezgranicznie lojalnym wobec tairo. Yoshi poczuł, że dotychczasowa pewność siebie zaczyna go z wolna opuszczać. Klęknął i złożył pełen szacunku ukłon. Dziś rano, po wyjściu Inejina, pchnął posłańca do Anjo z prośbą o jak najszybsze spotkanie. - Cóż, Yoshi-dono? - Wczoraj wybrałem się na okręt wojenny gai-jinów... - Wiem. Chyba nie sądzisz, że jestem głupcem i nie domyślam się, o co chodzi? Wspomniałeś o jakiejś kuracji. - Chodziło mi o medyka gai-jinów, z Kanagawy. Furansu twierdzą, że potrafi czynić prawdziwe cuda, więc z twoim przyzwoleniem, mógłbym go tu sprowadzić. - Nie potrzeba! - Anjo z trudem wsparł się na łokciu. - Skąd ta nagła troska, skoro chciałbyś mnie widzieć martwym?! - Nie martwym, tairo-dono, lecz w dobrym zdrowiu. To bardzo ważne dla nas wszystkich. - Yoshi mówił spokojnie, choć w głębi duszy brzydził się tym człowiekiem i tą komnatą, cuchnącą odorem śmierci, kału, wymiocin. - Po co chorować, skoro pomoc leży w zasięgu ręki? Poza tym, sporo się dowiedziałem o wojennych planach gai-jinów, choć nie na okręcie, lecz dopiero dziś rano. - Jakich planach? Skąd zebrałeś te wieści? - Nieważne skąd. Wiem, a to znaczy, że ty też będziesz wiedział, panie. - Pokrótce przedstawił mu obraz bitwy, nie wspomniał jedynie o dziesięciodniowym zawieszeniu działań po dostarczeniu ultimatum. 389 - Musimy uchodzić! - Głos chorego przypominał skwirzenie. Strażnicy poruszyli się niespokojnie. - Roju powinno w tajemnicy opuścić zamek i stanąć kwaterą... w Hodogaya. Gdy już będziemy bezpieczni, nocą spalimy Osiedle i przydybiemy ich w łóżkach. Co za psy! Zasłużyli na marną śmierć, bez honoru. Spalimy ich, wytłuczemy uciekinierów i wrócimy do Edo po odpłynięciu floty. Do wiosny zdążymy się dobrze uzbroić. Jutro nastąpi koniec Yokohamy. - Anjo spoglądał przed siebie błyszczącymi oczami, po brodzie ciekła mu strużka śliny. - Będziesz miał zaszczyt poprowadzenia ataku. Przygotuj żołnierzy i ruszaj jutro, najdalej pojutrze. - Z radością przyjmuję twe słowa, panie. -Yoshi pochylił głowę w dziękczynnym ukłonie. - Mam jednak pewną radę: kiedy przystąpię do przygotowań, ty powinieneś pomyśleć o zdrowiu. Sprowadź medyka gai-jinów, gdyż nasi są nieukami, a on ma opinię cudotwórcy. Mogę go wezwać szybko i cicho, już rankiem, jeśli pozwolisz. Po cóż zbytecznie cierpieć? Lekarz gai-jinów cię uleczy - mówił z przekonaniem. - Kilka dni zwłoki nie będzie miało żadnego znaczenia dla ułożonego tak rozsądnie przez ciebie planu ataku na Yokohamę. Będziemy zwodzić gai-jinów, póki nie znajdziesz sił, by objąć dowodzenie. Wyprowadzę ich w pole podczas przygotowań do bitwy. - Jak? - Rozmyślnie wejdę w ich zasadzkę. - Co? - Anjo przesunął się nieco, by lepiej widzieć twarz Yoshiego, i wskutek ruchu aż zagryzł wargi z bólu. - Odegram rolę przynęty i pojawię się na spotkaniu najwyżej z jednym lub dwoma samurajami. Podczas pobytu na okręcie zrozumiałem, że mają ochotę, choć to niedorzeczne, po prostu nas wystrzelać. Za wszelką cenę musimy tego uniknąć, tairo. Są niebezpieczni jak stado wygłodniałych rekinów. - Yoshi starał się mówić z pełnym przekonaniem, choć w głębi duszy uważał co innego: cudzoziemcy przejawiają wyraźną chęć do rozmów i kompromisów; nie pragną wojny, lecz mimo to odpowiedzą ogniem na każdą głupią prowokację. - Zaryzykuję - stwierdził z udawanym ociąganiem, by lepiej zarzucić przynętę. - Jeśli mnie zatrzymają jako zakładnika, wszyscy daimyo staną po twej stronie, panie. Zapomnij wówczas, że jestem więźniem i zaatakuj pełnymi siłami. Oczekuję twej zgody na takie rozwiązanie, tairo. Zapadło ciężkie milczenie. Anjo drgnął z bólu. W końcu skinął głową i lekko poruszył ręką na znak, że rozmowa skończona. - Natychmiast sprowadź medyka gai-jinów i zabierz się za przygotowania do ataku. Yoshi skłonił się nisko i z największym trudem powstrzymał okrzyk radości. 52 KANAGAWA Piątek, 2 stycznia W chwili gdy Yoshi zajechał przed poselstwo w Kanagawie, przy bramie odbyła się mała ceremonia. Dowódca warty honorowej, Settry Pallidar, zasalutował pałaszem i wrzasnął: - Preeeezentuj broń! Żołnierze zdjęli karabiny z ramion i zamarli w bezruchu. Trzydziestu gwardzistów, trzydziestu ubranych w kilty Szkotów i oddział konnych dragonów. Yoshi pozdrowił ich uniesioną szpicrutą i próbował ukryć niepokój, jaki poczuł w obliczu tak wielu żołnierzy wroga wyposażonych w lśniące karabiny. Nigdy w życiu nie był bardziej bezbronny. Za nim jechał tylko Abe i dwóch przybocznych. Jeszcze dalej biegł giermek i kilkunastu spoconych, zdenerwowanych tragarzy, niosących na długich tyczkach ciężkie pakunki. Reszta świty czekała za ogrodzeniem. Yoshi był cały spowity czernią: bambusowa zbroja, lekki hełm, narzutka kataginu z szerokimi ramionami, dwa miecze - nawet krępy wierzchowiec był karej maści. Ale pleciona uprząż, zdobne cugle i siodło dla wzmocnienia efektu błyszczały czerwienią. Wjeżdżając przez bramę zerknął na Pallidara. Chłodne niebieskie oczy gai-jina przypominały mu śniętą rybę. Na schodach prowadzących na wydeptany dziedziniec czekał sir William w asyście Seratarda i Andre Poncina po jednej stronie, a Ketterera, Babcotta i Tyrera - po drugiej. Wszystko zgodnie z umową. Odświętnie ubrani, w cylindrach i ciepłych wełnianych płaszczach, chroniących przed porannym chłodem, gdyż niebo zasnuwały gęste chmury. Yoshi obdarzył ich przelotnym spojrzeniem, dłużej popatrzył jedynie na Babcotta, zafascynowany jego potężną sylwetką. Uniósł szpicrutę w powitalnym geście. W odpowiedzi uprzejmie uchylili cylindrów, admirał zasalutował. Sir William i Tyrer podeszli bliżej, by dopełnić oficjalnego powitania. Uśmiechami usiłowali pokryć zaskoczenie na widok tak małego orszaku. Giermek wysunął się naprzód i chwycił konia za uzdę. Yoshi zsiadł z prawej strony, co było jeszcze jednym zwyczajem przejętym od Chińczyków. 391 - Witam cię, panie, w imieniu Jej Brytyjskiej Wysokości - powiedział sir William. Tyrer od razu starannie przetłumaczył jego słowa. - Dziękuję. Mam nadzieję, że moja wizyta nie przysporzyła wam wielu kłopotów - odparł Yoshi zgodnie z etykietą. - Nie, panie. Nasz honor. Dałeś nam rzadką, wielką przyjemność. Zauważył znaczną poprawę w wymowie Tyrera i bardziej prawidłowe akcentowanie - jeszcze jeden powód, by czym prędzej usunąć zdrajcę Hiragę, ukrywającego się, jak twierdził Inejin, pod pseudonimem Nakama. - Zechcesz, panie, przyjąć herbatę? Obaj dostojnicy już dawno przestali słuchać kurtuazyjnych banałów i z uwagą spoglądali na siebie, usiłując wyczuć słabe punkty przeciwnika. - Ach, Serata-dono - z zadowoleniem powiedział Yoshi, chociaż irytowało go, że stoi, musi patrzeć w górę, że wzrost gai-jinów - a każdy z nich przerastał go co najmniej o głowę - pozbawia go przewagi, jaką dawało mu to, iż wśród Japończyków uchodził za wysokiego. - Cieszę się, że nasze powtórne spotkanie nastąpiło tak szybko. Dziękuję. Poncin i Seratard złożyli formalny ukłon. Andre tłumaczył. - Mój pan Serata pozdrawia cię, panie, w imię swego przyjaciela, cesarza Furansu, wielkiego króla Napoleona Trzeciego. Z zaszczytem do usług. Zaraz po audiencji u tairo Anjo, Yoshi powiadomił Seratarda o pilnej konieczności zwołania oficjalnego, choć zamkniętego spotkania z udziałem sir Williama, dowódcy floty, doktora z Kanagawy oraz tłumaczy Poncina i Tyrera. Nikogo więcej. Chciał przybyć półprywatnie, z niewielką świtą i bez zbędnych ceremonii. - Co o tym myślisz, Henri? - spytał sir William, gdy Seratard przybiegł do niego z listem przetłumaczonym przez Poncina. - Nie wiem. To doprawdy zadziwiający człowiek. Przebywał na pokładzie ponad cztery godziny, więc miałem dobrą okazję mu się przyjrzeć. Chcesz kopię sprawozdania? - Owszem, dziękuję. - Sir William wiedział, że z raportu zostały usunięte wszelkie istotne wiadomości. Sam zrobiłby dokładnie tak samo. Był lekko przeziębiony i kichnął. - Przepraszam. - Jako opiekun dziedzica, członek Rady i potomek starego japońskiego rodu, z koneksjami sięgającymi samego mikada - który notabene pełni obecnie funkcję najwyższego kapłana - ma spore wpływy i poparcie przynajmniej części shogunatu. Powinniśmy się z nim spotkać. - Bez wątpienia - odparł sucho sir William. Wiedział więcej od Seratarda, gdyż godzinami zmuszał Nakamę do opowieści o japońskich możnowładcach i ich rodach, ze szczególnym uwzględnieniem Toranagów. - Spełnimy jego prośbę. Ciekawe, że zażądał obecności Ketterera, nieprawdaż? Coś tu śmierdzi. Popłyniemy łodzią, wbijemy kilku najlepszych chłopaków w mundury kompanii honorowej i skierujemy HMS "Pearl", by patrolował tę część wybrzeża. 392 - Mon Dieu, obawiasz się podstępu? - Mogą poświęcić króla, by zgarnąć z szachownicy całe dowództwo przeciwnika. Pallidar twierdzi, że silnie uzbrojone oddziały samurajów stacjonują po obu stronach Tokaido stąd aż do Hodogaya i z powrotem. Nie węszę pułapki, lecz na wszelki wypadek wolę zachować ostrożność. I żadnych francuskich żołnierzy do ochrony. Przykro mi, Henri, lecz nie ustąpię. Nie. Po co mu Babcott? - W imieniu Francji złożyłem propozycję, by dla umocnienia łączących nas więzi wznieść szpital. Był bardzo zadowolony, ale nieważne... Williamie, nie możesz myśleć o wszystkim. Nadmieniłem w trakcie rozmowy, że Babcott ma znakomitą reputację. Może Yoshi chce zasięgnąć fachowej porady? - Andre już dawno donosił o złym stanie zdrowia tairo, lecz Seratard nie widział potrzeby, aby o tym wspominać. Do sali audiencyjnej wniesiono herbatę. Zebrani zajęli przewidziane protokołem miejsca i przygotowali się na nudną wymianę uprzejmości, co zajmowało zwykle ponad godzinę. Ku ogólnemu zaskoczeniu, Yoshi upiwszy łyk herbaty, oświadczył: - Głównym powodem dzisiejszego spotkania... które zwołałem przy pomocy Serata-dono... w imieniu tairo i Rady Starszych... jest chęć poprawy wzajemnych stosunków. - Przerwał i spojrzał na Tyrera. - Proszę to przetłumaczyć, potem dokończę - powiedział oschle. Tyrer spełnił jego żądanie. - Najpierw doktor-sama, gdyż reszta rozmów go nie dotyczy. - Yoshi z rozmysłem czekał trzy dni na spotkanie z lekarzem. Nie ma powodu do pośpiechu, pomyślał cynicznie. Anjo stwierdził, że zbyteczna mu moja pomoc, więc niech cierpi! Nagle sam poczuł skurcz w brzuchu. Niepotrzebnie igrał z losem; Anjo z każdym dniem stawał się coraz groźniejszy. Głupio postąpił, że zgodził się zaplanować i poprowadzić atak na Osiedle, zwłaszcza jeśli nie uda mu się przekonać gai-jinów, by podporządkowali się jego woli. - Proszę, aby wasz medyk łaskawie udał się ze mną do Edo, do niezwykle ważnego pacjenta, którego imienia nie mogę teraz wymienić. Gwarantuję mu pełne bezpieczeństwo. - Ktoś tak cenny jak doktor-sama nie powinien poruszać się bez eskorty - odparł sir William. - Rozumiem, lecz w tym wypadku, niestety, to niemożliwe - stwierdził Yoshi. Teraz, gdy siedzieli i mógł każdemu, z wyjątkiem Babcotta, spojrzeć prosto w oczy, odzyskał nieco pewności siebie. - Gwarantuję mu pełne bezpieczeństwo. - Co o tym sądzisz, George? - Sir William z udawanym namysłem zmarszczył brwi; już dawno przedyskutowali z Babcottem tę możliwość. - Zgadzam się pójść sam, sir Williamie. Jeden z sanitariuszy wspomniał mi o chorobie tairo. Pewnie chodzi o niego. - Boże, gdybyś wyleczył tego łapserdaka... Albo go otruł. Sam nie wiem, co lepsze. Rzecz jasna, żartowałem. 393 - Niczym nie ryzykuję. Tylko żywy przedstawiam jakąś wartość i nie nadaję się na zakładnika. Jeśli wyleczę jakiegoś oficjela, tym lepiej dla nas. - Zgoda. Rozegramy to po twojemu. A przy okazji, słyszałem, że wczoraj odwiedziła cię Angelique. - Ha! Już całe Osiedle o tym słyszało. Jesteś ósmym, który mnie nagabuje w tej sprawie. Złapała katar. W taką pogodę każdy się może przeziębić, nie wyłączając mnie i ciebie. Zresztą, gdyby chodziło o coś innego, i tak nie odważyłbym się naruszyć sfery jej prywatności. Dajmy spokój. Sir William uśmiechnął się w duchu na wspomnienie swego oburzenia i głośnych protestów, że gdzieżby on usiłował wtykać nos w intymne sprawy i pytać o ciążę. W miarę jak zbliżał się spodziewany "Dzień C", w Osiedlu narastało podniecenie, choć bano się stawiać większe sumy, w obawie czy ów dzień w ogóle nastąpi. A za niecały tydzień mogły już nadejść pierwsze wieści z Hongkongu: o Malcolmie, pogrzebie i reakcji Tess Struan. Sir William wrócił myślami do bieżących wydarzeń. Babcott mówił właśnie do Toranagi łamaną japońszczyzną: - Tak, iść Edo pan Yoshi. Kiedy iść, proszę? - Gdy ja odejdę, doktor-sama - wolno i wyraźnie odparł Japończyk. - Dziękuję. Jestem za pana w pełni odpowiedzialny i zapewniam, że wróci pan cało. Potrzebny panu tłumacz, tak? - Tak, proszę pan Yoshi - powiedział Babcott, choć w rzeczywistości sam dałby sobie radę. Spojrzał na Tyrera. - Padło na ciebie, Phillipie. - Chciałem się zgłosić na ochotnika - wyszczerzył zęby Tyrer. - Spytaj go, ile czasu tam będę. - Mówi, że tyle, ile potrzeba na dokładną diagnozę. - Załatwione - odezwał się sir William. - W takim razie mogę już was opuścić. Jak będę potrzebny, znajdziecie mnie w klinice. - Babcott wymienił ukłony z Yoshim i wyszedł. - Tragarze na zewnątrz dźwigają pudła srebrnych monet wartości stu tysięcy funtów. - Toranaga mówił powoli, starannie dobierając każde słowo. - To dar shogunatu jako odszkodowanie, którego domagaliście się od winnego daimyo. Shogunat uważa, że suma jest odpowiednia. - Skrył rozbawienie na widok zdumionych min Tyrera i Poncina. - Przekażcie dokładnie, co powiedziałem. Tyrer zaczął tłumaczyć, lecz nie potrafił znaleźć odpowiednich zwrotów i kilkakrotnie korzystał z pomocy Poncina. W sali zapanowała głęboka cisza. - Panie - półgłosem odezwał się Tyrer. - Mój pan pyta, czy ma odpowiedzieć teraz, czy Yoshi-sama mówi dalej? - Dalej. Shogunat przekazuje pieniądze w imieniu Sanjiro z Satsumy. Tylko on jeden ponosi winę, lecz jak już zostało wyjaśnione, nie podlega shogunatowi. Tłumaczcie. Znów się udało. Yoshi zauważył, że obaj przywódcy gai-jinów byli wyraźnie zbici z tropu. Czuł satysfakcję, choć nie zdołał się wyzbyć resztek niepokoju. 394 - Nie możemy zmusić Sanjiro z Satsumy, by dobrowolnie zmienił rozkazy, jakie wydał swym ludziom odnośnie gai-jinów, aby przeprosił lub zwrócił nam sumę wydaną na polubowne załatwienie sprawy. Każda próba ingerencji z naszej strony oznacza wojnę, do której nie jesteśmy przygotowani. Tym razem tłumaczenie potrwało nieco dłużej. Andre pomagał, jak umiał, świadom rosnącego wśród słuchaczy napięcia. - Panie? - Powtórz dokładnie: shogunat chce przyjaźni Igirisu i Furansu, więc zrobił wszystko, co w jego mocy... by nie dopuścić do wojny. - Yoshi wyprostował się na krześle. Był ciekaw, czy dobrze zarzucił przynętę. Jego ostatnie słowa powitało głuche milczenie. Sir William siedział niepo-ruszony, wydał jedynie ledwo słyszalne chrząknięcie. Seratard skinął głową i spojrzał na Poncina. Rozradowany w głębi duszy sir William czekał, czy Yoshi powie coś więcej. Po chwili zwrócił się do Tyrera: - Phillipie, spytaj gościa, czy zechce coś dodać, czy czas na moją odpowiedź. - Mówi, że na razie skończył. Sir William chrząknął ponownie i - ku skrywanemu utrapieniu Tyrera - zaczął mówić z patosem: - Panie Yoshi, w imieniu rządu Jej Wysokości oraz władz Francji chcę podziękować shogunatowi za wyjaśnienie wynikłego między nami nieporozumienia. Dziękujemy też osobiście, wyrażając nadzieję, że nasz pobyt na waszej ziemi okaże się szczęśliwy i ze wszech miar korzystny dla pańskiego kraju, dla shogunatu i dla nas wszystkich. Ten gest z pewnością rozpocznie nowy okres w stosunkach między naszymi państwami oraz innymi narodami, których przedstawiciele przybyli do Japonii. Przerwał, by dopuścić do głosu tłumaczy. Andre i Tyrer zaczęli od przeprosin i odwoławszy się do wyrozumiałości Yoshiego, w o wiele prostszych słowach przekazali mu całą wypowiedź. Kiedy skończyli, znów zabrał głos sir William: - Za jego pozwoleniem, chciałbym zrobić niewielką przerwę. Phillipie lub ty, Andre, przeproście go w moim imieniu. Wyjaśnijcie, że muszę wyjść do ustępu. Jestem przeziębiony. Obaj tłumacze pośpiesznie przełożyli jego prośbę. - Oczywiście - natychmiast odparł Yoshi, choć nie uwierzył w słowa Anglika. Sir William wstał. Seratard szybko wymruczał jakieś usprawiedliwienie i także opuścił salę. Poszli w stronę ustępu, choć żaden nie odczuwał takiej potrzeby. - Na Boga, Henri, zrozumiałeś to samo co ja? - z podnieceniem szeptał sir William. - Powiedział, że możemy się zająć tym Sanjiro. - To całkowite zaprzeczenie dotychczasowej polityki! Zawsze twierdzili, że każda decyzja musi być zatwierdzona przez bakufu i shogunat. - Seratard 395 był równie mocno podekscytowany. - Mon Dieu, czyżby nam dawał carte blanche? - Pas ce cretin. - Sir William bezwiednie przeszedł na francuski. - Skoro możemy otwarcie wystąpić w sprawie Sanjiro, to zyskujemy precedens przeciwko innym daimyo, choćby temu łapserdakowi spod Shimonoseki. O co właściwie chodzi? - Głośno wysiąkał nos. - Musi w tym być jakiś haczyk. ¦-- Nie mam pojęcia. Trudno to będzie odkryć, mon brave. Zadziwiające, że Yoshi przyszedł z tak małą obstawą, jakby świadomie oddawał się w nasze ręce. Przecież się chyba domyślał, że możemy zatrzymać go jako zakładnika do czasu ukarania Sanjiro? - Właśnie. Święty Boże, co za ogromny postęp! Niewiarygodne, że tak od razu przeszedł do sedna sprawy, bez żadnych zbędnych pierdzeń. Nie przypuszczałem, że dożyję takiej chwili. Tylko... dlaczego? Coś tu śmierdzi. - Tak. Merde, szkoda, że to nie on jest tairo, prawda? Ha! O tym samym pomyślałem, stary, tylko trochę wcześniej od ciebie, mruknął w duchu sir William. Krok tu, krok tam, i tak jak w Indiach, będziemy na czele wyścigu. Rozpiął rozporek i beznamiętnie obserwując strugę moczu, przestał słuchać gadaniny Seratarda. Myślał, co jeszcze może osiągnąć, jak mocno przycisnąć Yoshiego i jak pozyskać przychylność Ketterera bez zgody Admiralicji lub Foreign Office. Szlag by trafił tego służbistę! I szlag by trafił Palmerstona. Dlaczego do tej pory nie udzielił mi zgody, by siłą wprowadzić tu cywilizowane prawa? A może udzielił? Zaszyfrowaną wiadomość przetelegrafowano z Londynu do Basry i teraz pewnie tkwi gdzieś w dyplomatycznym sejfie statku pocztowego. Strząsnął ostatnie krople moczu i jak niemal zawsze przypomniało mu się stare powiedzenie, krążące wśród uczniów Eton: "Jeśli strzepujesz więcej niż trzy razy, to znaczy, że się nim bawisz". Odsunął się, by ustąpić miejsca Seratardowi. Francuz, napięciem i rozmiarami, przypominał kuca. Ciekawe. To pewnie od wina, uznał sir William i wrócił do sali. Reszta spotkania upłynęła w przyjaznym nastroju. Sir William, entuzjastycznie wspomagany przez Seratarda, przemawiał ze swadą, lecz ani na chwilę nie zapominał o dyplomatycznej ostrożności. -- Jeśli dojdzie do sytuacji wymuszającej użycie siły wobec kogoś takiego jak pan Sanjiro, co mogłoby wiązać się z wprowadzeniem zbrojnych oddziałów do jego stolicy, to musimy podkreślić, że byłby to niezwykle nieszczęśliwy zbieg okoliczności, choć w pełni usprawiedliwiony przez zbrodnię popełnioną na przedstawicielach innego narodu. Jest oczywiste, że fakt zabójstwa wywoła gwałtowny protest ze strony Edo, podobnie jak oczywiste są formalne przeprosiny w razie nieprzewidzianej akcji... Nic nie mówiono wprost, nikt nie chciał przyznać, że w gruncie rzeczy dyskutowano o domniemanym najeździe na Satsumę. Nic nie zostało zapisane. Protokół dotyczący tak szczególnego przypadku jak podjęcie szeroko zakrojonej operacji militarnej musiał zostać odpowiednio spreparowany. 396 Ty rera i Poncina nieźle bolały głowy. W duchu klęli swych panów za niepotrzebną elokwencję, gdyż nawet najlepsze tłumaczenie nie oddawało wszystkich aluzji i dwuznaczności. Yoshi był uszczęśliwiony. Bez zbytniego wysiłku pokonał pierwszą przeszkodę i mógł zapomnieć o Sanjiro. - Myślę, że doszliśmy do pełnego porozumienia w tej sprawie i możemy pomówić o innych zagadnieniach. - Oczywiście. - Sir William odchylił się na krześle. Z napięciem czekał na dalsze słowa gościa. Yoshi głęboko zaczerpnął tchu i przypuścił kolejny atak: - Przetłumaczcie, co powiem, zdanie w zdanie. W razie potrzeby możecie udzielić dodatkowych wyjaśnień. Powiedzcie także, że od tej chwili nasza rozmowa musi być objęta tajemnicą państwową. - Zauważył puste spojrzenie Tyrera i spytał: - Rozumiesz termin "tajemnica państwowa"? Phillip przez chwilę naradzał się z Poncinem, po czym odrzekł: - Tak, panie. - Dobrze, więc tłumacz: czy wszyscy przyjmują moją propozycję? Jak się powiedziało "a", trzeba powiedzieć "b", pomyślał sir William. - Zgoda - jak echo powtórzył Seratard. - Jestem gotów, panie. - Tyrer otarł czoło. Yoshi jeszcze staranniej dobierał słowa: - Chcę zmodernizować shogunat i bakufu. Tłumacz. Żeby to zrobić, potrzebuję wiedzy. Tłumacz. Igifisu i Furansu są najpotężniejszymi krajami zewnętrznego świata. Tłumacz. Chcę, byście nakreślili różne plany, pomagające shogunatowi stworzyć nowoczesną flotę, przemysł stoczniowy i armię. Tłumacz. Admirał Ketterer podskoczył jak dźgnięty. - Cicho! - kącikiem ust mruknął pod jego adresem sir William. - Ani słowa! - A także nowy system bankowy i doświadczalne fabryki. Jeden kraj nie może zrobić wszystkiego. Jesteście bogaci, a shogunat biedny. Gdy plany zostaną przyjęte, zgodzę się na rozsądną cenę. Zapłacimy węglem, srebrem, złotem i wieloletnią dzierżawą bezpiecznych portów. Jeśli to was interesuje, chciałbym w ciągu trzydziestu dni dostać wstępną odpowiedź. Jeżeli zabrzmi "tak", chciałbym wiedzieć, czy starczy jednego roku na opracowanie planu zatwierdzonego przez waszych władców? Niełatwo było YoShiemu zachować pozory szczerości. Zastanawiał się, co powiedzieliby cudzoziemcy wiedząc, że nie ma żadnych uprawnień do złożenia podobnej oferty. Chciał po prostu odsunąć na rok niebezpieczeństwo wojny i skupić się wyłącznie na sprawach wewnętrznych, zwłaszcza na opozycji wobec shogunatu i walce z osobistymi wrogami, Ogarną z Chóshu i Yodą z Tosy. Sanjiro przestał być groźny. A jednocześnie było to jak skok w nieznaną przyszłość; czuł zarazem strach i niezrozumiałe podniecenie. Wszystko, co dotąd słyszał o wynalazkach 397 gai-jinów od Inejina i od niczego nie podejrzewającego Ryoshiego, "bladło w porównaniu z imponującym i groźnym okrętem flagowym Igirisu. Z niechęcią musiał ustąpić przed rzeczywistością i przyznać, że Kraina Bogów dla własnego bezpieczeństwa powinna ulec daleko idącym przeobrażeniom. Żeby to zrobić, należało paktować z gai-jinami. Czuł wobec nich pogardę, nienawiść i nieufność, lecz wiedział, że są dostatecznie silni, by zniszczyć Nippon lub wepchnąć go na powrót w otchłań wojny domowej, szalejącej niegdyś całymi wiekami, nim shogun Toranaga złagodził zasady samurajskiego kodeksu bushidó. Patrzył, jak dwaj przywódcy gai-jinów naradzali się między sobą. Wódz Igirisu powiedział coś do młodego tłumacza, Tairy, i ten odezwał się swą chropawą, lecz zrozumiałą japońszczyzną: - Mój pan dziękuje ci, panie... za... za... załfanie. Potrzeba sto dwadzieścia dni przesłanie wiadomości do królewskiego parlamentu i króla Furansu i... uzyskanie... uzyskanie z powrotem odpowiedzi. Obaj wodzowie pewni, że odpowiedź jest "tak". Sto dwadzieścia dni. Więcej, niż oczekiwał. - Dobrze - odparł posępnie, choć w głębi serca poczuł dużą ulgę. Teraz deser, pomyślał, gdy spostrzegł, że cudzoziemcy zamierzają zakończyć naradę. Oko za oko, śmierć za śmierć. - Ostatnia sprawa. Moim zdaniem Wirriam-sama nawet nie podejrzewa, że ukrywający się tu człowiek, zwany Nakamą, jest renegatem, roninem i buntownikiem. Naprawdę nazywa się Hiraga, choć czasem przybiera imię Otami. Chcę, by go wydano. Jest poszukiwany za morderstwo. W tej samej chwili, po drugiej stronie zatoki, w należącej do Yokohamy Yoshiwarze, Katsumata mówił do Hiragi: - Wiesz już, w jaki sposób można rozzłościć gai-jinów? Jak na dobre poróżnić ich z shogunatem? Siedzieli naprzeciw siebie w pawilonie ukrytym w ogrodzie "Domu Trzech Karpi". - Najłatwiej poprzez spalenie któregoś z kościołów - odparł Hiraga. Trzymał swój gniew na wodzy, gdyż wiedział, jak spostrzegawczy jest jego rozmówca. Katsumata przybył dopiero przed chwilą, przyprowadzony z wioski przez zaspanego sługę. Dom był pusty, jeśli nie liczyć paru pomocnic, zajętych w kuchni pilnowaniem ognia i sprzątaniem; Raiko i jej dziewczęta wciąż spały, tylko kilka z nich zwykło wstawać przed południem. - Oszaleją ze złości - ciągnął Hiraga - lecz przedtem muszę ci powiedzieć o moim odkryciu... - Przyjdzie czas i na to. Najpierw plan. Kościół, mówisz? Ciekawy pomysł. - Twarz Katsumaty była chłodna i twarda. Pozbył się już przebrania, które nosił w wiosce. Teraz wyglądał jak bonza, mnich buddyjski, gładko ogolony z wyjątkiem wąsów. Skołtuniona czupryna okazała się jedynie peru- 398 ką. Wzorem mnichów miał krótko przystrzyżone włosy i nosił pomarańczową szatę, sandały i różaniec. Długi miecz, zwisający zwykle na plecach, spoczywał na futonie. Herb mon, powtórzony pięciokrotnie na plecach i rękawach szaty, świadczył, że jego właściciel jest członkiem zakonu wojowników. Mnisi-wojownicy wywodzili się z samurajów, którzy postanowili porzucić dotychczasowe życie i głosić chwałę Buddy. Taka przemiana trwała całe życie albo tylko czas jakiś, a dawny samuraj wędrował po kraju, sam lub z podobnymi sobie druhami, gotów pomagać biednym, zabijać bandytów i złodziei, chronić biedaków przed bogaczami oraz bogaczy przed biedakami. Bywało, że bronił jakiegoś klasztoru. Bakufu i większość daimyo tolerowała takie postępowanie, jak długo nie stało ono w jaskrawej sprzeczności z obowiązującym prawem. Katsumata o zmierzchu aroganckim krokiem minął zagrodę. Fałszywe dokumenty miał w najlepszym porządku. Przybył późno, bez zapowiedzi i zaraz stanął kwaterą w najlepszym pawilonie oferowanym przez Raiko. W przeciwieństwie do innych shishi, wśród których zresztą wyróżniał się pod wieloma względami, pochodził z bogatej rodziny i nosił przy sobie zapas złotych obanów. - Kościół - powtórzył z zadumą. - Nie pomyślałem o tym. Możemy zostawić wiadomość, że podpalenia dokonano na rozkaz Yoshiego, tairo Anjo i roju, którzy chcieli w ten sposób skłonić cudzoziemców do opuszczenia naszych wybrzeży. Przede wszystkim trzeba się zemścić na Yoshim. - Gniewnym ruchem otarł pianę z kącików ust. - To nasz największy wróg. Ktoś musi go w końcu zgładzić, zabił zbyt wielu naszych w Kioto, niektórych sam zastrzelił. Chętnie go wciągnę w pułapkę. Ale o tym później. Spłonie kościół... Dobrze. Hiraga wiercił się niespokojnie. Katsumata wydawał mu się jakiś dziwny, odmieniony. Niecierpliwił się, zachowywał niczym daimyo wydający polecenia podrzędnemu goshi. Jestem przywódcą shishi z Chóshu, z narastającym zdenerwowaniem myślał Hiraga. Nie uczniakiem podległym mistrzowi z Sat-sumy, nawet jeśli ów sensei cieszy się zasłużoną sławą. - Po pożarze Yokohama będzie przypominać siedlisko szerszeni, a ja będę zmuszony uciekać. Nie powinienem, gdyż mam tu jeszcze wiele do zrobienia w naszej sprawie. Sytuacja jest dość delikatna, sensei. Zgadzam się, że potrzebujemy planu. Na przykład, dokąd mamy uchodzić w razie potrzeby? - Do Edo. - Katsumata popatrzył na niego. - Co ważniejsze, sonno-jói czy bezpieczne schronienie wśród wrogów? - Sonnd-)6i - bez namysłu odparł Hiraga, ponieważ rzeczywiście w to wierzył. - Lecz musimy wiedzieć o wiele więcej. "Staraj się dobrze poznać nieprzyjaciół..." - Nie trzeba nam cytatów, lecz działań. Przegrywamy walkę. Zwycięża Yoshi. Mamy przed sobą tylko jedno rozwiązanie: skłócić gai-jinów z bakufu i z shogunatem. To najlepiej pomoże sprawie sonnd-joi i doprowadzi do przełomu. Potrzebujemy sukcesu, by odzyskać honor i pełne poparcie. Zastępy 399 wojowników znów staną pod naszym sztandarem, a rozbite oddziały shishi przegrupują się tu i w Kioto. Ściągnę posiłki z Satsumy i Chóshu, aby raz jeszcze zaatakować wrota pałacu i uwolnić cesarza. Wygramy, gdyż Ogama, Yoshi i cały cuchnący shogunat zajmą się podstępnymi gai-jinami. Gdy zdobędziemy wrota, sonno-joi stanie się faktem - zakończył z niezachwianą pewnością. - Co zrobią podburzeni gai-jinowie, sensei? - Zbombardują Edo, na co shogunat odpowie atakiem na Yokohamę. Nie będzie zwycięzców. - Lecz wszyscy daimyo staną po stronie shogunatu, gdy cudzoziemcy powrócą z większą siłą. - Nie wrócą przed czwartym lub piątym miesiącem. Wcześniej zdobędziemy wrota, a cesarz, zgodnie z naszym podszeptem, z zadowoleniem wyda gai-jinom winowajców: Yoshiego lub da im jego głowę, Nobusadę, Anjo i wszystkich pozostałych, na których będą mogli wywrzeć zemstę. Za naszą radą Syn Niebios zezwoli cudzoziemcom na prowadzenie handlu, lecz tylko przez Deshimę i w porcie Nagasaki, zgodnie z wielowiekową tradycją. Dzięki temu unikniemy nowej wojny - stwierdził Katsumata. - Tak się stanie. Wpierw kościół... A co z tym okrętem? - Co... z czym? - spytał zaskoczony Hiraga. W głowie kłębiło mu się od argumentów całkowicie obalających założenia Katsumaty. Najlepiej byłoby go wysłać na miesiąc lub dwa do Edo, pomyślał. Zbyt wiele spraw wiąże mnie z Tairą, sir Wirramem, Jamim i shoyą, by teraz się wycofać. Zdążymy podpalić kościół później, kiedy zyskamy bezpieczną drogę uciecz... - Zatopienie okrętu przyprawiłoby ich o jeszcze większą wściekłość, prawda? - Jak... - Hiraga zamrugał oczami -jak nic innego. - Podpalimy kościół, aby odwrócić ich uwagę od zatoki, a potem zatopimy okręt. Ten największy. Hiraga z osłupieniem patrzył, jak Katsumata rozplątuje sznury worka. Wewnątrz leżały cztery metalowe rury oplecione drutem. I lonty. - Zawierają ładunek wybuchowy. Proch armatni. Jedna, zaopatrzona w lont i wrzucona przez luk kotwiczny lub działowy albo uczepiona do burty, może rozsadzić cały bok statku. Przy dwóch pójdzie na dno. Hiraga siedział jak urzeczony. Zapomniał o wszystkim. Sięgnął po rurę. W jego ręku zdawała się pulsować własnym życiem. Na końcu miała maleńki otwór na lont i nagle posłyszał ciche skwierczenie i ujrzał siebie rzucającego śmiercionośny ładunek do wnętrza okrętu, a potem wracającego cicho do skrytej we mgle łodzi. Plusk wioseł oddalających go na bezpieczną odległość, huk wybuchu, jeden, drugi, trzeci, gdyż pierwsza eksplozja wywoła następne, i wielki okręt powoli znika pod wodą. 400 Znika, jak jego plany i marzenia. - Nadzwyczajny pomysł - powiedział, chory z przejęcia. - Musimy wybrać odpowiednią fazę księżyca, gdy morze zapewni nam ochronę. Najlepiej wiosną lub wczesnym latem. Potem nie będę mógł tu zostać... a miałbym ci jeszcze wiele do powiedzenia! - Chciał krzyknąć, że już całkiem dobrze rozumie po angielsku, lecz w porę ugryzł się w język. - Za kilka tygodni zakończę misję. Wówczas zniszczymy kościół i okręt. - Najlepiej, jeśli zrobimy to jutro. - Niemożliwe! Katsumata popatrzył na niego z chłodnym rozbawieniem. Szkoda, że Ori zginął, a Hiraga został wśród żywych. Ori był lepszy do takiej roboty. Nic dziwnego, pochodził z Satsumy, nie z Chóshu. - Ile razy mam ci powtarzać, że zaskoczenie jest najlepszą bronią shishi? Zaskoczenie i szybkość działania. Gdzie Akimoto? - W wiosce. Doszedłem do wniosku, że nie należy go tu sprowadzać. - Nie potrafił uporządkować myśli. Od czasu powrotu nie zwierzał się kuzynowi. Wspomniał jedynie o śmierci Sumomo i zdradzie Koiko. Ani przez chwilę nie wierzył, że było to dziełem przypadku. Katsumata planował wszystko z zimną krwią, zupełnie nie biorąc pod uwagę zamierzeń ani uczuć swych zwolenników. Tak jak teraz. - Jutro nie damy rady. Za wcześnie. Uważam raczej... - Do podpalenia kościoła starczy jeden człowiek. Akimoto. Potrzebujemy tratwy lub niewielkiej łodzi rybackiej. Potrafisz ją zdobyć? - Chyba tak - machinalnie odparł Hiraga, otumaniony tysiącem pytań i obaw. - Spróbuję ukraść. Sensei, chciałbym... - Nie myślisz rozsądnie. Rybak zawsze chowa wiosła, gdy nie używa łodzi. Kradzież nic nie da. Spróbuj coś kupić. - Katsumata położył na stole jedwabną sakiewkę. - Hiraga, skup się! - powiedział twardo. - Tak cię zmiękczyło życie wśród gai-jinów, że zapomniałeś o przysiędze i sonno-joP. Pomyśl, plan jest dobry i trudno o sposobniejszą chwilę. Kupisz łódź? - Tak, tak. Ale... ale... Sensei, dokąd potem pójdziemy? - Odwrót będzie dziecinnie łatwy. My trzej, ty, ja i Takeda, zatopimy okręt. Potem wylądujemy łódką w pobliżu Edo i znikniemy w mieście. - A co z tym, który podpali kościół? - Ucieknie piechotą. - Potrzebujemy więcej shishi, by tego dokonać. To poważne przedsięwzięcie. Okolica aż roi się od wrogów. - Czterech wystarczy. Łatwiej będzie uciekać. Poprowadzę atak na okręt, a jeśli będzie porywisty wiatr, być może od płonącego kościoła zajmie się cała Yokohama. Dar niebios. Dziś w nocy sprowadź Akimoto i porozmawiamy o szczegółach. - Ale... gdzie Takeda? 26 - Gai-jin cz. II 401 - Zostawiłem go w wiosce. Przyjdzie po południu. A z tobą spotkam się o zmierzchu. - Katsumata krótkim skinieniem głowy dał znać, że rozmowa skończona. Zmieszany Hiraga odpowiedział ukłonem. Zbyt długo podziwiał tego człowieka, ukochanego mistrza, utalentowanego szermierza i stratega, by teraz mu się przeciwstawić. Wyszedł z pawilonu i noga za nogą powlókł się przez most do Osiedla, minął ulicę, skręcił w poprzeczną aleję, po czym zawrócił. Nie patrzył, dokąd idzie. Nie potrafił odpędzić czarnych myśli. Wszystkie jego marzenia legły w gruzach, gdyż pewien wyrzutek z Satsumy postanowił przyśpieszyć bieg wydarzeń. W jednym ma rację, lamentował w duchu Hiraga. Spalenie kościoła i zatopienie okrętu doprowadzi gai-jinów do wściekłości. Flota popłynie w stronę Edo. Edo legnie w gruzach. W odwecie zostanie zniszczona Yokohama. Za kilka miesięcy flota wróci, wioząc ze sobą całą armię. Shishi nie zdobędą pałacu i cały Nippon stanie pod bronią. Gai-jińom nie sprawi to żadnej różnicy. W taki czy inny sposób zmuszą nas do otwarcia granic. Już dawno podjęli taką decyzję. I będą mieli bazę w Yokohamie i w innych miejscach, ponieważ dysponują dostateczną siłą, by zniszczyć nasze wybrzeża i zablokować porty, nawet na zawsze, jeśli tego zechcą. I Boski Wiatr nam nie pomoże. - Sie masz, kolego, dokąd idziesz? - Och... - Stał przed budynkiem przedstawicielstwa. - Dzień dobry, panie wartowniku. Idę Taira-sama. - Nikogo nie ma - ziewnął strażnik. - Są w Kanagawie. Znaczy, pan Tyrer i szef. - Oooo... - Hiraga skierował spojrzenie na zatokę. Niewiele mógł dostrzec przy ostrej zimowej pogodzie. Z trudem rozróżniał zarysy Kanagawy. Rozpoznał za to fregatę "Pearl" upiornie sunącą pod wiatr wzdłuż wybrzeża. W dali kołysał się na kotwicy okręt flagowy zbrojny w czterdzieści sześć-dziesięciofuntówek. - Wrócę później - zamruczał. Smutno poczłapał z powrotem do wioski. Chciał kupić łódkę. Nie mógł myśleć tylko o sobie, skoro był shishi. Wczesnym popołudniem sir William i Seratard znaleźli się w kajucie HMS "Pearl", by wznieść toast za powodzenie negocjacji. - Henri, stary, zrobiliśmy niewiarygodny krok naprzód - jowialnie stwierdził sir William. Uniósł butelkę i zerknął na nalepkę. - Niezłe, jak na rocznik czterdzieści osiem. Posiłek też niczego. Na stole stały resztki potraw przygotowanych przez francuskiego kucharza: zimny pasztet z gołębi, ciasto, okruchy bułki i kilka plasterków sera brie, przywiezionego ostatnim frachtowcem z Szanghaju. 402 - Wciąż nie mogę uwierzyć, że Yoshi zaproponował nam to, co zaproponował. - Ja także. Niewiarygodne to najwłaściwsze słowo. My zajmiemy się flotą, wy armią, my bankami i kontrolą celną... - Marzyciel! - ze śmiechem przerwał sir William. - Nie będziemy się spierać o podział przywilejów. Zrobią to za nas w Londynie i w Paryżu. - Beknął z ukontentowaniem. - Wszystko sprowadza się do tego, ile naprawdę trzeba wyłożyć na kredyty, na zakup statków, fabryk czy czegokolwiek... To kupa forsy, choć Japonce twierdzą, że mają czym płacić. - Są przecież zwyczajowe zabezpieczenia, klauzule i tak dalej... - Obaj wy buchnęli śmiechem. - Starczy aż nadto dla obu naszych krajów - powiedział sir William, choć nie do końca był o tym przekonany. - Zrób mi przysługę, Henri. Nie próbuj przeciągać na swoją stronę admirała. I tak sprawia dość kłopotów. - Dobrze, chociaż... nieważne. Co z Nakamą? Dziwne, że dotąd cię nie zgładził, jesteś przecież ich wrogiem numer jeden. Co cię opętało, żeby się tak narażać? - Nie miał broni, a poza tym pomagał Phillipowi w nauce japońskiego - odparł sir William. Tylko cztery osoby, Tyrer, McFay, Babcott i on sam, wiedziały, że Hiraga potrafi mówić po angielsku. Nie widział konieczności, by ujawniać tę tajemnicę. - Stale go obserwowaliśmy - dodał pewnym tonem, lecz zadrżał w duchu na myśl, że był tak blisko śmierci. - Co z nim zrobisz? - To, co powiedziałem Yoshiemu. Ze zgrozą wysłuchali oświadczenia Yoshiego, że Nakama, prócz innych przestępstw, dopuścił się zbrodni na dostojniku z Rady Starszych, Utamim. Sir William spiesznie powiedział do przejętego Tyrera: - Phillipie, wyjaśnij naszemu gościowi, że zaraz po powrocie do Yoko-hamy podejmę oficjalne śledztwo w tej sprawie. Jeśli oskarżenie jest prawdziwe, wydamy mordercę władzom. Phillipie! Tyrer siedział bez ruchu, oniemiały ze zdumienia. Andre pierwszy odzyskał panowanie nad sobą, rzucił kilka słów po japońsku i drgnął, gdy Yoshi warknął coś gniewnie. - On... to znaczy... pan Yoshi pyta: wątpicie w moje słowa? - Powiedz, że w żadnym wypadku. - Sir; William starał się mówić spokojnie, gdyż zauważył gniewny błysk w oczach Japończyka. - Powiedz: niestety, wy macie swoje prawa i zasady, które na przykład nie pozwalają wam zmusić daimyo Sanjiro do posłuszeństwa, a ja muszę przestrzegać praw mojego kraju, które jak głoszą Traktaty, są obowiązujące w okręgu Yokohama. - Mówi: ach, tak, Traktaty. W ramach nowej przyjaźni może pozwolić, 403 byśmy przejęli obowiązek aresztowania... zabójcy. Jutro przyśle ludzi do nadzoru. A jeśli chodzi o Traktaty, sir, to mówi dokładnie... że konieczne są pewne zmiany, o których możemy porozmawiać za dwadzieścia dni. - Przepraszam, sir Williamie - cicho wtrącił Tyrer. - Chodzi o Nakamę. Czy mogę zaproponować... - Nie możesz, Phillipie. Andre, powtórz mu słowo w słowo: jesteśmy w każdej chwili gotowi do rozmów o sprawach dotyczących naszych wzajemnych stosunków. To dla nas prawdziwy zaszczyt - ostrożnie zakończył sir William. Odetchnął z ulgą słysząc odpowiedź Yoshiego: - Pan Yoshi dziękuje i mówi, że spotkamy się za dwadzieścia dni, jeśli nie wcześniej. Teraz zabierze doktora Babcotta do Edo. Nastąpiła seria ukłonów i grzeczności, po czym Yoshi opuścił salę. - Williamie, podziwiam zręczność, z jaką uniknąłeś pułapki - odezwał się Seratard. - Ten szelma jest dobrym graczem. Gratulacje. - Jeśli chodzi o flotę... - gorączkował się admirał. - Najpierw musimy wyprawić Babcotta i Tyrera - przerwał mu sir William. - Chodź, Phillipie! - Gdy znaleźli się na korytarzu, syknął: - Co, u diabła, się z tobą dzieje?! - Nic takiego, sir. - Więc czemu zwiesiłeś nos na kwintę? Dlaczego zapomniałeś o roli tłumacza i próbowałeś podsuwać mi jakieś propozycje? - Przepraszam, sir, lecz w związku z Nakamą... - Wiem, że o niego chodzi, na miłość boską! Niemal nie zarzygałeś stołu konferencyjnego! Myślisz, że nasz cwany gość niczego nie zauważył? Masz bez zmrużenia oka tłumaczyć tylko to, co zostało powiedziane! Już drugi raz zwracam ci uwagę! - Przepraszam, sir, lecz Nakama jest na tyle ważny... - Hiraga! A może w tej chwili używa jeszcze innego nazwiska? Jezu Chryste, przecież oskarżają go o morderstwo. Zgoda, jest dla nas prawdziwą kopalnią wiadomości, lecz na Boga Wszechmogącego, przecież to łotr wyjęty spod prawa! Mieliśmy dość szczęścia, że nas nie powyrzynał we śnie, skoro mu dałeś swobodny wstęp do poselstwa! - Co pan zamierza, sir? - Do diabła, przecież już powiedziałem. Jeśli śledztwo wykaże prawdziwość ciążących na nim zarzutów, z pełnymi honorami oddam go Japońcom. - Nie możemy go potraktować jako uchodźcę politycznego? - Na miłość boską! Zupełnie postradałeś zmysły?! Skoro domagamy się wysokiego zadośćuczynienia oraz aresztowania osób odpowiedzialnych za śmierć naszych ziomków, to jak możemy odmówić wydania przestępcy, który przypuszczalnie zabił urzędującego członka rządu? Yoshi obiecał mu uczciwy proces. 404 - Jedyne, co pewne, to że go spotka śmierć. -- Zasłużył na nią, jeśli jest winien. - Sir William próbował pohamować gniew, gdyż doceniał przyjaźń łączącą Tyrera z Japończykiem. - Phillipie, ani przez chwilę nie wątpię w jego wartość, lecz musimy postępować rozsądnie. Najpierw z nim porozmawiam. Ostrzegałem go na początku, że będzie musiał odejść, jeśli zajdzie taka potrzeba. Teraz zapomnij o Nakamie i dowiedz się, czego zdołasz, o pacjencie Babcotta. Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że to tairo. Wyszli na dziedziniec, gdzie Yoshi dosiadał właśnie wierzchowca. Babcott czekał przy koniu pożyczonym mu przez Pallidara; drugi był przeznaczony dla Tyrera. Straż honorowa stanęła na baczność. Yoshi rozkazał tragarzom odejść od pakunków, a potem wezwał tłumacza. Tyrer wysłuchał go, skłonił się i wrócił do sir Williama. - Mówi, że może pan... eeee... w wolnym czasie przeliczyć pieniądze. Pokwitowanie proszę przesłać jutro. Ten człowiek - wskazał na Abe - przybędzie jutro po Nakamę. - Podziękuj i powiedz, że wszystko odbędzie się zgodnie z jego życzeniem. Tyrer spełnił polecenie. Yoshi machnął dłonią w stronę swych gwardzistów. - Ikimasho! Ruszyli, za nimi giermek i tragarze. ¦- Jesteś gotowy, George? - Tak. Dziękuję, sir Williamie. - Zatem w drogę. Phillipie, dobrze się dziś spisałeś. Jeszcze parę podobnych zebrań i dam ci rekomendację na pełnoprawnego tłumacza. - Dziękuję, sir. Mogę być przy pańskiej rozmowie z Nakamą? - Jak, u diabła, chcesz to zrobić, skoro jedziesz z doktorem do Edo? - Sir William wyraźnie stracił cierpliwość. - Myśl trochę! George, daj mu coś na przeczyszczenie, bo biedaczysko postradał rozum! - Prawdę mówiąc, nie potrzebuję cię, Phillipie - odezwał się Babcott. - Pomyślałem tylko, że spotkanie z tym nieznanym dostojnikiem może być dla ciebie korzystne. - Miałeś rację - stwierdził sir William. - To ważniejsze niż jakiś Nakama czy Hiraga. Zrozumiałeś w końcu, Phillipie? - Tak, sir. Przepraszam, sir. Babcott pochylił się lekko. - Byłoby dobrze zatrzymać Nakamę, póki nie wrócimy. Na wszelki wypadek. Sir William spojrzał na niego. Nagle pomyślał, że "konsultacja medyczna" może się okazać czymś innym. - Sądzisz, że zechcą cię zatrzymać? Was obu? Jako zakładników? - Strasznie mu pilno dostać Nakamę. Trochę Sprytu nie zaszkodzi. - Babcott wzruszył ramionami. 405 - Jutro oczekuję waszego powrotu. - Sir William zmarszczył brwi. Stał na dziedzińcu, póki nie zniknęli mu z oczu, po czym wrócił do sali narad. - Bujdy! Same bujdy! - nie wytrzymał admirał. - Zbudować im flotę? Poszaleliście! - Decyzja nie zależy od nas, drogi admirale - spokojnie stwierdził sir William. - To sprawa Parlamentu. - Lub raczej cesarza Napoleona - ostro wtrącił Seratard. - Wątpię, szanowny panie - zaperzył się Ketterer, aż poczerwieniały mu twarz i szyja. - Flota Królewska sprawuje pełną kontrolę nad rozwojem żeglugi i każda próba zmiany tej sytuacji przez Francję na wodach Imperium spotka się z natychmiastową odpowiedzią... - Święte słowa - huknął głośno sir William, nim Seratard, równie czerwony jak admirał, zdążył zaprotestować. - Poza tym, musimy się liczyć z opinią polityków z Londynu i z Paryża! - Polityków?! - Policzki Ketterera dygotały jak w febrze. - Oddacie żółtkom tuzin naszych najlepszych okrętów wojennych, kiedy widzicie, czego potrafią dokonać raptem dwoma mieczami? Ja się na to nie zgadzam! - Ja także - łagodnie powiedział sir William. - I wspomnę o tym w sprawozdaniu. - Co?! - Ma pan zupełną rację. Rozwiązanie tak istotnego zagadnienia leży wyłącznie w gestii Admiralicji, udział naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych powinien być niewielki. Podobną zasadę należałoby przyjąć w Paryżu, my zaś nie możemy zrobić nic więcej poza powiadomieniem zwierzchników. To dotyczy także pana. Możemy tylko dziękować Bogu, że władze Japonii zaakceptowały fakt, iż na własną rękę próbujemy dochodzić sprawiedliwości wobec morderców. A może się mylę? - Jeśli mowa o proponowanej uprzednio zwariowanej akcji odwetowej, tu, tam lub gdziekolwiek indziej, to przypominam, że do tej pory nie uzyskała zgody Admiralicji, a tym samym mojej. Powinniśmy wrócić na pokład "Pearl", nim zacznie padać... Sir William westchnął i wyjrzał przez bulaj. Deszcz ustał i powierzchnia morza była całkiem spokojna, lecz myśli starego polityka kłębiły się niczym gradowe chmury. Dostał żądane odszkodowanie i tym samym zniknęła konieczność zniszczenia Edo. Yoshi mógł stać się kluczem do modernizacji Japonii. Stworzymy szczęśliwe miejsce, myślał. Szczęśliwe dla nich i dla nas, dla wszystkich w wielkiej rodzinie narodów świata. Lepiej, gdy zrobią to Brytyjczycy niż Francuzi, choć znacznie nas przewyższają w sprawach kuchni oraz miłości i mają lepsze wino. Taaak... Jeśli chodzi o miłość, nie mamy zbyt wiele do zaoferowania Japończykom. W tej dziedzinie są prawdziwymi mistrzami. Szkoda, że nie możemy przejąć pewnych tutejszych zwyczajów, lecz królowa nigdy na to nie 406 zezwoli. Wstyd, ale cóż zrobić. Takie jest życie. Powinniśmy się cieszyć, że tu mieszkamy. Teraz, zanim ów kraj nie zostanie ucywilizowany. - Chodźmy na powietrze, Henri. Z przyjemnością wyszedł na pokład. Ostry wiatr był mocno przesycony słonym zapachem morza, a fregata, pod żaglem, gładko cięła taflę wody. Marlowe stał na mostku; pozostali oficerowie i marynarze krzątali się po pokładzie, boleśnie świadomi obecności admirała, który siedział na krześle okutany płaszczem. - Na miłość boską, Marlowe, ustaw okręt bardziej do wiatru. - Aye aye, panie admirale. Sir William nie znał się na żeglarstwie, lecz uznał ten rozkaz za przesadnie pedantyczny i niepotrzebny. Cholerny służbista! Z drugiej strony, nie można mu się dziwić, że szuka asekuracji. Nikt nie lubi na próżno nadstawiać karku. Zacisnął dłoń na relingu, a fregata weszła na nowy kurs. Uwielbiał morze, zwłaszcza gdy stał na pokładzie brytyjskiego okrętu wojennego i z dumą myślał o flocie Imperium władającej wodami świata. Ketterer całkiem słusznie nie chciał dopuścić do rozbudowy japońskiej marynarki. I tak mamy dość kłopotów z Francuzami, Amerykanami i Prusakami. Spojrzał w stronę rufy. Z tyłu, za horyzontem leżało Edo. Edo i Yoshi. Wieczny kłopot, bez względu na obietnicę świetlanej przyszłości. Przed dziobem fregaty majaczyła Yokohama. Jeszcze jedno utrapienie. Nieważne, czas myśleć o kolacji z An-geliąue... Cieszę się, że została, choć w dalszym ciągu nie wiem dlaczego. Chciała jeszcze mocniej rozgniewać Tess Struan? Wciąż nie mogę przywyknąć, że jest sama. Biedaczysko Malcolm miał doprawdy parszywe szczęście. Odszedł, a my zostaliśmy wśród żywych. Dżos. Kto teraz będzie tai-panem? Ostatni ze Struanów, Duncan, to zaledwie dziesięciolatek. Tess musi mocno przeżywać kolejną tragedię, choć podejrzewam, że szybko wróci do siebie. Zawsze ją podziwiałem za hart ducha, z jakim znosiła wybryki Culuma i Brocków, nie wspominając o Dirku Struanie. Zrobiłem dla niej wszystko, co mogłem. I dla Malcolma - żywego i zmarłego. I dla Angelique. Trudno przyjdzie wypełnić pustkę po jej odjeździe. Mam cichą nadzieję, że zdoła odzyskać utraconą młodość... Przecież stanęła dopiero u progu życia i nie może iść przez nie pogrążona w smutku, nawet jeśli nie nosi dziecka Malcolma. Głośny rozkaz z mostka wyrwał go z zamyślenia, lecz nie chodziło o nic ważnego. Ot, postawiono kilka dodatkowych żagli. Płótna zatrzepotały na wietrze, fregata nabrała prędkości. Za godzinę powinni dotrzeć na cumowisko. Do zachodu zostały dobre dwie godziny. Będzie dość czasu przed kolacją, by porozmawiać z Nakamą. 407 Zapadał zmierzch, blask słońca niknął za kocem chmur, jakby żałując utraty dnia. - Biorę tę łódź - oznajmił Hiraga grupie rybaków. - Nie potrzeba mi sieci, starczą wiosła i żagiel. Stali na plaży opodal Miasta Pijaków. Bez zbędnych ceregieli zapłacił właścicielowi łodzi żądaną cenę. Duma nie pozwalała mu się targować, choć wiedział od Makfeya, że bez wątpienia został oszukany i że rybacy będą pokładać się ze śmiechu, gdy tylko zniknie im z oczu. Uchodził za dziwaka, gdyż nosił ubranie gai-jina i nie miał mieczy. Chciał wrzasnąć, zwymyślać ich za brak manier i zmusić, by poczołgali się po piachu, błagając go o wzięcie łodzi za darmo. Zwyciężył rozsądek: zrobiłeś, co miałeś zrobić, łódź jest twoja, jutro umrzesz z honorem za sprawę sonno-joi, a każdy z tych wszarzy jest wart tyle, co glony przyczepione do brudnej burty. - Wszystko zostawcie tutaj. Były właściciel łodzi złożył niezgrabny ukłon, wycofał się na sporą odległość, a potem odszedł, ciesząc się wraz z towarzyszami z podwójnego zarobku. Łódź miała niewielki żagiel i pojedyncze wiosło, umocowane na rufie. Na ciasnym pokładzie mogło się pomieścić najwyżej trzech ludzi. Sztuka wiosłowania, przydatna, gdy trzeba było pokonać przeszkodę wodną lub dotrzeć do brzegu z zakotwiczonego na morzu statku, wchodziła w skład samuraj-skiego wyszkolenia, więc każdy ze spiskowców wiedział, jak się do tego zabrać. Wkrótce cała wieś usłyszy o transakcji, lecz nim shoya i jego zausznicy domyśla się, o co chodzi, będzie za późno. Zadowolony, że łódź jest bezpieczna, Hiraga wszedł do Miasta Pijaków. Wędrował zatłoczonymi uliczkami, kluczył wśród pijanych i stert śmieci, zdegustowany wszechobecnym brudem. Taira twierdził, że Londyn jest najczystszym i najbogatszym z wielkich miast świata, lecz jak można mu wierzyć, skoro mieszkają tam ludzie podobni do tych? Reszta Osiedla prezentowała się też niewiele lepiej. Japończyk poszedł skrótem przez wąską alejkę. Minęło go kilku przechodniów, żebracy wyciągali ręce, zza drzwi i okien rzucano ciekawskie spojrzenia, lecz nikt nie próbował go zaczepiać. Ziemia Niczyja, jak zawsze śmierdząca i porośnięta zielskiem, przypominała ogromne śmietnisko. Paru obdartusów grzebało w ostatnio wysypanej kupie odpadków. Zaledwie przez chwilę patrzyli na idącego. Hiraga zerknął na rachitycznie sączące się źródło. Poobijana drewniana pokrywa, zamykająca sekretne przejście do Yoshiwary, wyglądała na nietkniętą. Pomyślał o Orim, jak razem tkwili pod ziemią, jak chciał go zabić i o tym, jak Ori próbował go oszukać, udając, że rzuca złoty krzyżyk w głębiny. Ori był baka, że dał się zabić z powodu kobiety. Jutro mógłby się przydać. Lepiej o nim zapomnieć. Liczył się tylko atak. Hiraga pozbył się wszelkich wątpliwości. Wśród spiskowców panowała zgoda: Akimoto był pełen entuzjazmu, podobnie zresz- 408 tą jak Takeda i sensei, choć nie okazywali tego zbyt wyraźnie. Dalszy upór nie miał sensu. Łódź gotowa. Pozostawało tylko zabrać Akimoto, wrócić na plażę i przystąpić do działania. Hiraga poweselał. Umrze w pełni chwały, wypełniając rozkazy cesarza. Czegóż więcej może oczekiwać samuraj? Nagle poczuł, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. Pośpiesznie skrył się w najbliższej bramie. Przed domem sołtysa stało trzech żołnierzy w czerwonych kubrakach, dwaj inni wychodzili z szopy, którą wynajął do spółki z Akimoto. Akimoto szedł między nimi i na całe gardło wykrzykiwał znane sobie angielskie zdanie: - Przykro, przykro, hie rozumie Nakama! - Nakama - głośno, wyraźnie powiedział sierżant. - Gdzie on jest? - Po czym jeszcze głośniej: - Gdzie Nakama? - Nakama?! - darł się Akimoto. Chciał w ten sposób ostrzec Hiragę, gdyby ten przypadkiem znalazł się w zasięgu głosu. - Nakama nie rozumie, przykro. - Przeszedł na japoński. - Ktoś kogoś zdradził! - I znów w łamanej angielszczyźnie: - Nakama nie rozu... - Przymknij się! - ze złością warknął sierżant. - Kapralu, ten głupek nic nie wie. Butcher i Swallow, zostaniecie tutaj, dopóki cholerny pan Nakama nie raczy się przytelepać, a potem poprosicie go grzecznie, by w waszym towarzystwie przyszedł natychmiast do sir Willuma. Grzecznie, ale stanowczo. Niech sie cwaniak nie wykręca. Ty! - Puknął sękatym, twardym niczym żelazo palcem w pierś Akimoto. - Pójdziesz ze mną, na wypadek gdyby guwernor cie potrzebował. Japończyk głośno protestował w rodzimym języku i powtarzał: - Nakama nie rozumie! Wzięli go między siebie i poszli. Hiraga czekał w ukryciu, aż się oddalą, po czym wyśliznął się z bramy, przeskoczył ogrodzenie i pognał z powrotem na Ziemię Niczyją. Tu przykucnął. Nie mógł iść do kanału ukrytego przy źródle, gdyż w pobliżu wciąż się kręcili trzej brudni i wychudzeni włóczędzy, a zresztą i tak było jeszcze na to zbyt widno. Musiał poczekać. Kto nas zdradził? Nie miał czasu na dłuższe namysły. Skrył się głębiej w cieniu na widok podchodzącego łachmaniarza. Obcy taszczył w ręku niechlujny worek i klął pod nosem, że tak niewiele zdołał wygrzebać ze śmieci. Przeszedł dość blisko, lecz nie zauważył schowanego Hiragi. Do zmierzchu pozostało jakieś pół godziny. Nagle zobaczył przed sobą ciemną postać. - Myślałeś gnojku, że cie nie zauważę? Co tu kombinujesz? - ze złością wychrypiał obdartus. Hiraga wstał bez pośpiechu. Zacisnął palce na ukrytym w kieszeni pistolecie. Zobaczył nóż błyszczący w szponiastej dłoni. Włóczęga skoczył w jego stronę, lecz Hiraga był szybszy. Chwycił napastnika za przegub, wykręcił mu rękę 409 i trzasnął w gardło. Obdartus zakwiczał jak zarzynane prosię i upadł. Dwaj pozostali unieśli głowy, po czym podbiegli, by sprawdzić, co się stało. Stanęli jak wryci na widok Hiragi. Japończyk w jednej dłoni trzymał pistolet, w drugiej nóż, a u jego nóg wił się w pyle kaszlący mężczyzna. Zaskoczenie włóczęgów trwało tylko sekundę. Z wyciągniętymi nożami ruszyli do ataku. Hiraga bez wahania rzucił się w ich kierunku. Jeden dał krok w tył, bezwiednie robiąc mu przejście. Hiraga skorzystał z okazji, minął go i popędził do Miasta Pijaków. Nie chciał tracić czasu na niepotrzebną bijatykę. Po chwili dotarł do bocznej uliczki, lecz w pośpiechu zgubił kapelusz. Obdartus z głośnym okrzykiem chwycił łup. Drugi próbował mu go wyrwać i wkrótce, przy akompaniamencie przekleństw, zaczęli okładać się pięściami. Zdyszany Hiraga ani myślał wracać. Spojrzał na niebo. Cierpliwości. Kiedy odejdą, będę mógł wrócić do kanału. Nikt obcy nie może wiedzieć o ukrytym przejściu, gdyż to zniweczyłoby plan ataku. Cierpliwości. Kupisz sobie czapkę lub kapelusz. I co się właściwie stało? - Gdzie on się podziewa, u diabła? - Nie może być zbyt daleko, sir Williamie - powiedział Pallidar. - Postawiłem paru ludzi przy obu bramach i na moście do Yoshiwary. Pewnie się zaszył w którejś gospodzie. Z czasem się znajdzie. Mam go zakuć w kajdany? - Nie, tylko tutaj sprowadzić. Bez broni, pod strażą. - A co z tym drugim? Akimoto siedział oparty plecami o ścianę, pilnował go żołnierz. Przed chwilą Japończyka starannie zrewidowano. - Najpierw muszę z nim porozmawiać. Ach, jesteś Andre. Wejdź, proszę. Settry, nie ma potrzeby, byś nadal tu sterczał. Daj mi znać, gdy złapiesz Nakamę. Będę na kolacji z przedstawicielem Rosji. Pallidar zasalutował i wyszedł. - Przepraszam, że cię fatygowałem, Andre, lecz nigdzie nie możemy znaleźć Nakamy. Ponieważ Phillipa także nie ma, chciałbym skorzystać z twych usług jako tłumacza. Spytaj tego tutaj, gdzie zniknął Nakama? Ze źle skrywaną irytacją słuchał rozmowy Poncina z Japońcem. Niepotrzebnie puścił Tyrera z Babcottem. Mógł mieć tylko nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Jeśli Nakama nie zostanie wkrótce schwytany, Yoshi się wścieknie. - Twierdzi, że nic nie wie - odezwał się Andre. Nie zdjął płaszcza, gdyż w chłodne dni w biurze sir Williama panowało dotkliwe zimno. W kominku ledwie tlił się nędzny ogień. - Sprawia wrażenie przygłupa, mamrocze Nakama kto, Nakama może być wszędzie, w Yoshiwarze, a może w Kanagawie. 410 - Co takiego? - zdumiał się sir William. - Miał zakaz opuszczania Osiedla bez mojej zgody. Spytaj... spytaj, kiedy wyjechał. - Nie wie. Nie zna Nakamy, nie wie, czy jest w Osiedlu, czy wyjechał. Nic nie wie. - Może noc w pudle odświeży mu pamięć. Kapralu! - Podoficer natychmiast stanął w progu. - Wsadźcie tego człowieka do celi i trzymajcie go tam do czasu, aż wydam dalsze rozkazy. Macie traktować go dobrze, zrozumiano? - Tak jest. - Dobrze traktować! - Tak jest. Kapral skinął palcem na Akimoto, który z głębokim ukłonem wycofał się z pokoju. Areszt, przeznaczony dla pospolitych rzezimieszków oraz niezdyscyplinowanych żołnierzy, mieścił się przy końcu ulicy. Niski budynek z cegły z dwunastoma celami. Wzniesiono go zaraz po klubie, co było normalną praktyką w większości brytyjskich osiedli. - Mer ci, Andre. - De rien. - Domyślasz się, gdzie mógł zniknąć? - Nie, monsieur. Nic mi nie przychodzi do głowy. Do zobaczenia na kolacji. - Andre uśmiechnął się i opuścił gabinet. Szedł środkiem High Street w podmuchach wiatru szeleszczącego wśród zwiędłych liści, porzuconych gazet i innych śmieci. Niebo powoli ciemniało. Dobrze, że nie kazali mi go znaleźć, pomyślał. Dokąd uciekł? Jeśli miał trochę oleju w głowie, to pewnie do Kioto lub Nagasaki. Albo wkradł się na statek handlowy odpływający wczoraj do Szanghaju. Na pewno wiedział, że Yoshi go szuka. Nikt z tego nie robił tajemnicy - ani wśród członków bakufu, ani tutaj. Spotkanie było w pełni udane, nareszcie dogadaliśmy się z Yoshim, lecz ten cholerny Phillip jest już stanowczo zbyt dobry. Idę o zakład, że pacjentem Babcotta będzie Anjo. Splunął ze złością. Powinienem być teraz na miejscu Tyrera, zwłaszcza że pomysł wyszedł ode mnie. Raiko i Meikin musiały szepnąć słówko tam gdzie trzeba. Mon Dieu, mają więcej wpływów, niż się spodziewałem. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Raiko prosiła dziś wieczór o pilne spotkanie. Co teraz? Pewne kłopoty. - Dobry wieczór panu - pozdrowił go strażnik przed budynkiem Stru-anów. - Byłem dziś umówiony z madame Struan. - Tak. Czeka w gabinecie tai-pana, na końcu korytarza. Przepraszam za bałagan w holu, lecz pan McFay zaczął się pakować. Smutne, że odchodzi, prawda? - Tak, lecz miejmy nadzieję... Głośny huk działa sygnałowego przerwał mu w pół zdania. Obaj ze 411 zdziwieniem spojrzeli w stronę morza, gdyż nikt nie oczekiwał, by jakiś okręt wpłynął do zatoki. Ruch zamarł na High Street i przez całą Yokohamę przeleciał pomruk podniecenia. Zza odległego cypla wypłynął kliper pod pełnymi żaglami. U burty wykwitł pióropusz dymu, gdy kanonierzy oddali salut w stronę okrętu flagowego, potem rozległo się echo strzału oraz odpowiedź artylerzystów admirała. Kliper był jeszcze zbyt daleko, by rozpoznać banderę. - To jeden z naszych - z dumą stwierdził wartownik. - Na pewno. Jak za dawnych lat... Och, dobry wieczór panu. Przed wejściem pojawił się McFay. Przyłożył do oczu lornetkę. - Cześć, Andre, chciałem się tylko upewnić... "Prancing Cloud"! Alleluja! Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Kliper miał płynąć do Londynu. Skoro powrócił tutaj, i to tak szybko, musiał przywieźć niecodziennych pasażerów - lub pilne wieści. Złe albo dobre. - Alleluja - jak echo powtórzył Andre. Zobaczył Seratarda stojącego z perspektywą na stopniach wiodących do francuskiego poselstwa i sir Williama z lornetką, wyglądającego przez okno swego gabinetu. Przed sąsiednim budynkiem, u wejścia do Brocków, stał Dmitri. Spoglądał na morze przez krótką lunetę, po chwili opuścił ją i dopiero w tym momencie zauważył McFaya. Zawahał się i uniósł kciuk. Jamie pomachał mu w odpowiedzi i znów zerknął przez lornetkę. Kliper zgrabnie wpływał na kot-wicowisko. - A jeśli ona jest na pokładzie? - półgłosem spytał Andre. - O tym samym pomyślałem. Wkrótce się dowiemy. - Daj sygnał. - Nim dotrę do kapitanatu portu, by wciągnąć flagę, będzie już całkiem ciemno. Poza tym, to teraz nie moja sprawa. Decyzja należy do MacStru-ana. - Jamie popatrzył na Poncina. - Przyszedłeś do Angelique? - Tak. - Lepiej jej nic nie mówić, póki nie nabierzemy pewności. - Masz rację, mon brave. - Andre spoglądał na kliper. - Wyjdziesz na spotkanie? - Z okrętem? - Znajomy twardy uśmiech. - A ty? Weszli razem do wnętrza budynku. Z piętra schodził właśnie Albert Mac-Struan. Był w stroju wizytowym i choć miał jeszcze rozwiązany krawat, prezentował się elegancko. - "Prancing Cloud"? - Tak - odparł Jamie. - Tego się spodziewałem. - MacStruan zmarszczył brwi. - Dobry wieczór, Andre. Co słychać? - Dziękuję, jakoś leci. Zobaczymy się później. - Zapukał do gabinetu tai-pana i zniknął za drzwiami. 412 - Idziesz do portu? - spytał Jamie. - Tak - MacStruan zszedł ze schodów, lecz po kilku krokach przystanął z wahaniem. - Pójdziesz ze mną? - Dzięki, lecz teraz to twój przywilej. Posłałem Vargasa po bosmana, łódź będzie gotowa za pięć minut. - Chodź, przywitasz kliper, jak robiłeś to do tej pory - ciepło powiedział MacStruan. - Należy ci się. - Nie, czas się zbierać. Wszystko tu jest w twojej gestii. Ale dziękuję. - Słyszałem, że zapowiada się huczny bankiet u Siergiejewa. Będzie też Angelique. Może więc zmienisz zdanie i wpadniesz? - Nie mogę. Nie skończyłem pakować rzeczy. - Jamie uśmiechnął się i wskazał w głąb korytarza. - Pytała, czy może korzystać z twego gabinetu? - Tak i z radością wyraziłem zgodę. Lepiej, żeby podejmowała gości tutaj niż na piętrze w swym buduarze. Zwłaszcza Poncina. Nie przepadam za jego towarzystwem. - Andre to dobry chłopak, a przy tym jest znakomitym muzykiem. Najlepszym, jakiego mamy. Liczę, że kliper przywiózł dobre wieści. - Wątpię. Myślisz, że Tess jest na pokładzie? - Przemknęło mi to przez głowę. - Jamie wyszczerzył zęby, szczęśliwy, że już nie musi służyć Struanom. - Może właśnie dlatego zmieniono trasę rejsu "Prancing Cloud". To bardzo w stylu Dirka. - Tess niezbyt przypomina Dirka. Jest bardziej wyrachowana... co niekoniecznie musi nam wyjść na zdrowie, przyjacielu. Przyrodni bracia nie żywili miłości do Tess, lecz kodycyl do testamentu Dirka stanowił, że po zdobyciu odpowiedniej pozycji i wykształcenia, winni wszystkie siły poświęcić Noble House. Obaj byli nad wyraz inteligentni, uczęszczali do Eton i na uniwersytet, dzięki czemu zyskali przyjaciół wśród szlachty, bankierów i w Parlamencie. Frederick sam zasiadał w ławach rządu, co czyniło go tym wartościowszym dla firmy. A jednak obaj zdawali sobie sprawę, że gdyby nie kodycyl, nie byłoby dla nich miejsca u Struanów. - Mam cichą nadzieję, że mimo wszystko zrezygnowała z wizyty. - Chyba wstrzeliliśmy piłkę do dołka... - McFay wybuchnął śmiechem. - Witaj, Andre. t - Dobry wieczór, Angelique. Siedziała w swym ulubionym fotelu, przy oknie wychodzącym na zatokę. Kotary były odsłonięte. - "Prancing Cloud"? - Tak. - Świetnie. Jest na pokładzie? 413 - To by tłumaczyło powrót klipra. - Andre uśmiechnął się szelmowsko. - Nieważne - powiedziała beztrosko, choć żołądek skręcił jej się ze strachu. - Napijesz się? - Chętnie. - Zobaczył otwartą butelkę szampana, wystającą z wiaderka z lodem i opróżniony do połowy kieliszek. - Mogę? - Proszę bardzo. Miała w zwyczaju przy szampanie obserwować zachód słońca i nadejście mroku. Jeden kieliszek, by łatwiej przetrwać długi wieczór i jeszcze dłuższą noc. Sypiała też inaczej niż dawniej. Nie kładła głowy na poduszkę, by odpłynąć w głąb marzeń i zbudzić się z nadejściem świtu. Zasypiała z trudem. Początkowo była tym wystraszona, lecz Babcott zapewnił ją, że nie ma powodów do obaw. - Nie musimy koniecznie spać ośmiu albo dziesięciu godzin. Wykorzystaj ten czas na pisanie listów, uzupełnianie dziennika lub rozmyślanie o czymś przyjemnym. I nic się nie bój... Najdroższa Colette, napisała wczoraj poszłam za jego radą, choć zapomniał o najważniejszym, to znaczy o tym, że mogę przecież planować swe posunięcia wobec kobiety, która z całego serca życzy mi zguby. Z boską pomocą wkrótce przyjadę do Paryża i będę mogła Ci wszystko opowiedzieć. Czasem wydaje mi się, że jestem bohaterką jakiejś sztuki lub powieści Yictora Hugo, a Malcolm, biedny Malcolm, nigdy nie istniał. Cieszę się panującą wokół mnie ciszą i czekam. Za kilka dni dowiem się, czy będę miała dziecko. Mam nadzieję i modlę się, modlę, modlę, bym była w ciąży - ;' że Twój poród będzie lekki, i że urodzisz jeszcze jednego chłopca. Muszę być mądra. Mogę polegać wyłącznie na sobie. Jamie jest dobrym przyjacielem, lecz niewiele może mi pomóc - nie pracuje już dla Noble House, a ów nowy, Albert MacStruan, to urodzony dżentelmen, grzeczny, w stu procentach brytyjski, i będzie mnie tolerował, póki ona nie wyda mu innych poleceń. Sir William? Gubernator, brytyjski gubernator. Seratard? Bóg wie, czy by mi naprawdę pomógł, właściwie myśli wyłącznie o tym, czy mu się na coś przydam. Pan Skye? Robi co może, lecz jest otoczony ogólną niechęcią. Andre? Zbyt sprytny i wie zbyt wiele, a poza tym wścieka się, że wpadł w pułapkę (płonę z niecierpliwości, by poznać Twoje zdanie w tej sprawie!!!). Pozostaje tylko Edward Gornt. Popłynął do Hongkongu i myślę, że zdążył się już z nią spotkać. Tak jak ty, wciąż błagam Boga, by mu się powiodło. Każdą bezsenną noc poświęcam na układanie planów. Mam ich tak wiele, że chyba jestem przygotowana na każdą ewentualność - nawet na taką, która wymagać będzie ode mnie wiele odwagi i siły. Nie chcę myśleć o najgorszym: na przykład o tym, że Edward mnie zawiódł lub - uchowaj Boże - w ogóle nie dotarł na miejsce przeznaczenia. Wszyscy mówią o strasznych sztormach, które co rok o tej porze szaleją na chińskich morzach. Cooper-Tillman biednego Dmitria straciła kolejny frachtowiec. Biedni żeglarze. Morze bywa doprawdy straszne i jestem pełna podziwu dla pływających po nim śmiałków. 414 Andre słusznie uważa, że nie powinnam stąd wyjeżdżać ani podejmować żadnych kroków, dopóki nie poznam jej zamiarów. Wszyscy traktują mnie jak wdowę po Malcolmie, pan Skye, przy pomocy sir Williama, przygotował potrzebne dokumenty i wysiał część do Hongkongu, część do Londynu. Starczy mi pieniędzy, by zostać tutaj jak długo zechcę - Albert MacStruan zezwolił mi nawet korzystać w miarę potrzeb z gabinetu tai-pana i mam jeszcze dziesięć kwitów wystawionych in blanco na moje nazwisko przez Malcolma. Czyż nie był przewidujący? Jamie i Albert wyrazili zgodę na ich realizację, do wysokości stu gwinei każdy. Jeśli zajdzie potrzeba, podejmę z nią walkę. Wiem, że to pojedynek na śmierć i życie, lecz zapewniam Cię, droga Colette: zwyciężę. To będzie jej Waterloo i Francja zostanie pomszczona. Mam dość siły... Patrzyła na Poncina, czekając, aż zacznie mówić. Był bardzo poważny, wyszczuplał, a skórę na twarzy miał naciągniętą i bladą. Jednym haustem wychylił pierwszy kieliszek. Potem drugi. Teraz powoli sączył trzeci. - Wyglądasz piękniej niż zwykle. - Dziękuję. Jak się miewa Hinode? - Piękniejsza niż zwykle. - Skoro ją kochasz, Andre, czemu zaciskasz usta i ze złością wywracasz oczami na sam dźwięk jej imienia? Mówiłeś przecież, że to żadna tajemnica. A jeśli nie lubisz miłości po ciemku i za cenę żądaną przez Raiko, dlaczego się zgodziłeś? - To... z konieczności - odparł nie patrząc jej w oczy. Nie mógł powiedzieć jej prawdy. Wciąż pamiętał minę Seratarda. Od tamtej pory szef francuskiego poselstwa nie utrzymywał z nim żadnych bliższych kontaktów i pilnował się, by nie jeść tymi samymi sztućcami lub nie pić z tego samego kieliszka. - Spojrzałem na nią i... mon Dieu, przecież ty nawet nie wiesz, czym naprawdę jest miłość! Jak... - słowa uwięzły mu w gardle. Dolał sobie szampana z prawie pustej butelki. - Nie uwierzysz, jak mocno jej wówczas pożądałem. - Przełknął ostatni łyk. - Przepraszam. Potrzebuję pieniędzy. - Wiem. Ale zostało mi już niewiele. - Masz kwit z jego pieczęcią. - O... - Na szczęście wekslarz lubi gadać z wekslarzem, a urzędnik z urzędnikiem. - Uśmiechnął się zjadliwie. - Jutro wystawisz kolejny. Proszę. Na pięćset meksów. - To za dużo. - Nawet nie połowa, cherie - powiedział ledwie słyszalnym szeptem. Wstał, zaciągnął zasłony przed ostatnim promieniem słońca, zapalił stojącą na stole lampę naftową i sięgnął po butelkę. Wysączył ją do ostatniej kropli, po czym z rozmachem wcisnął do wiaderka z lodem. - Myślisz, że sprawia mi to przyjemność? Że nie wiem, co znaczy słowo "szantaż"? Nie bój się, 415 mam dość rozsądku. Chcę tylko tego, co mi przyrzekłaś. Dziś wieczór sto meksów lub równowartość w gwineach, dwieście jutro i sto pojutrze. - Niemożliwe. - Wszystko jest możliwe. - Wyciągnął z kieszeni kopertę i ostrożnie rozłożył znajdującą się wewnątrz kartkę papieru. Układanka z posklejanych, drobnych zielonych skrawków. Położył ją na stole, z dala od dziewczyny. Od razu rozpoznała pismo ojca. Druga strona listu, jak sądziła, od dawna zniszczona. - Możesz to przeczytać z tej odległości? - spytał cicho. - Nie. - Twój ukochany tatuś napisał, podpisał i opatrzył datą. Radzi ci, byś jak najszybciej doprowadziła do szybkich zaręczyn i małżeństwa, wszelkimi sposobami... Tak, jak to wcześniej omawialiście. - Nie musisz dalej mówić, Andre - powiedziała równie cicho, głosem przesyconym jadem. - Te słowa na zawsze wryły mi się w pamięć. Na zawsze. Mam kupić tę kartkę, czy zechcesz jej użyć w przyszłości? - Powiedzmy, że będzie moim zabezpieczeniem - odparł. Starannie złożył papier i wsunął go do koperty. - Wróci w bezpieczne miejsce z dołączonym opisem wydarzeń dotyczących "Przypadku Angelique" jako rękojmia, że nie przydarzy mi się nic złego. - Och, Andre! Myślałeś, że chciałabym cię zabić?! Ja? - Roześmiała się głośno, co go wprawiło w zakłopotanie. - Ten list może cię zniszczyć. Zepchnąć do rynsztoku, bez szans na zawarcie umowy z Tess Struan. - Głupi jesteś. - Uniosła kieliszek i Andre ze zdumieniem spostrzegł, że w jej ruchach nie ma ani śladu niepewności. Obserwowała go ze spokojem. Głupio zrobiłeś, mój mały... Głupio, że powiedziałeś mi o swoich poczynaniach, że złościsz się na Hinode, gdy gasi światło... pewnie naga wygląda okropnie, i głupio, że rozpaczasz nad ceną, którą ci przyszło zapłacić, gdyż to nie ma najmniejszego znaczenia, jeśli dziewczyna naprawdę jest taka, jak mówisz. - Chciałabym poznać tę Hinode. Przygotuj spotkanie. -Hę? - Cóż w tym dziwnego? - Z rozbawieniem patrzyła na jego minę. - Łączą nas interesy, mam płacić za miłość twego życia. Tak? Wstał, chwiejnie podszedł do szafki i nalał sobie szklaneczkę brandy. - Chcesz trochę? - Nie, dziękuję. Andre wrócił na swoje miejsce. W oczach Angelique migotał blask płonącej lampy. - Sto. Proszę. - Kiedy przestanę płacić, Andre? - spytała łagodnie. Brandy smakowało znacznie lepiej niż szampan. Mógł odpowiedzieć na to pytanie. 416 - Nim wyjedziesz. Jak uzbieramy całą sumę. - Nim wyjadę? To znaczy, że do tej pory mam tkwić tutaj? - Nim wyjedziesz - powtórzył. - Jak opłacimy kontrakt. Zmarszczyła brwi, podeszła do biurka i otworzyła szufladę. Niewielka sakiewka zawierała złote obany wartości około dwustu meksów. - A gdy zabraknie pieniędzy? - Nadejdą od Tess. Nie ma innego sposobu. Jakoś ją do tego zmusimy. - My? - Obiecałem - odparł. Popatrzył na nią przekrwionymi oczami. - Twoja przyszłość jest moją przyszłością. Choć w tym względzie jesteśmy zgodni. Otworzyła sakiewkę i odliczyła połowę sumy. Potem, sama nie wiedząc dlaczego, z powrotem wrzuciła złoto do środka i całość wręczyła Poncinowi. - Tu jest około dwustu meksów - powiedziała z dziwnym uśmiechem. - Jako zaliczka. - Zawsze cię rozumiałem. Teraz nie. - Kiedyś byłam małą głupią dziewczynką. Teraz nie. Wolno skinął głową. Wyciągnął kopertę i przytrzymał ją nad płomieniem lampy. Angelique głęboko wciągnęła powietrze, gdy papier zajął się ogniem. Andre umieścił list w popielniczce. W milczeniu czekali, aż spłonie. Andre roztarł popiół dnem szklaneczki. - Dlaczego? - spytała Angelique. - Ponieważ wiesz, co czuje Hinode. I nawet jeśli tego nie akceptujesz, jesteśmy wspólnikami. Jak nie wydębisz pieniędzy od Tess, zginę. - Wyciągnął rękę. - Rozejm? - Rozejm. - Z uśmiechem uścisnęła mu dłoń. - Dziękuję. - Lepiej pójdę sprawdzić, co z "Prancing Cloud" - powiedział podnosząc się z miejsca. - Przyjazd Tess przyśpieszyłby całą sprawę. Gdy odszedł, popatrzyła w popiół, lecz nie znalazła ani jednego czytelnego słowa. Andre mógł przecież skopiować list, podrzeć go, posklejać i spalić zamiast oryginału. Dzięki temu mógłby dalej wyłudzać pieniądze. Na pewno nieraz postąpił w podobny sposób. Dlaczego spalił podrobione pismo? Żeby zaczęła mu ufać, zapomniała o szantażu. Rozejm? Jedyny rozejm z szantażystą możliwy jest wówczas, gdy mija zagrożenie. W moim przypadku, gdy ona zapłaci, a pieniądze bezpiecznie znajdą się w banku. I gdy Andre dostanie, co zechce. Na przykład Hinode. Jakie są jej marzenia? Kryje się przed nim w mroku. Dlaczego? Ze względu na jego kolor skóry? Żeby się droczyć? Z zemsty? Bo nie jest Japończykiem? Wiedziała już, że akt miłości wiedzie od strachu do ekstazy i urojeń, z wszystkimi możliwymi wariacjami po drodze. Pierwszy raz kochałam się z Malcolmem przy świetle, drugi w zupełnej ciemności i oba te razy czułam się bezgranicznie szczęśliwa. Z nim... tamto życie było zawsze pełne blasku, a on był zabójczo piękny, miał taką ciepłą barwę skóry i wszystko skąpane 27 - Gai-jin cz. II 417 w potężnym, oślepiającym świetle... Nikt nie mógł się równać z mężem moim, Malcolmem, którego szczerze kochałam... i czciłam, czczę nadal i zawsze będę czciła. Czujnym uchem dosłyszała poświstywanie parowego gwizdka umieszczonego na kutrze. Rozsunęła zasłony i zobaczyła łódź z zapalonymi po obu burtach lampami, odbijającą właśnie od ich pomostu. W kabinie stał Albert MacStruan. Na ledwie widocznym w mroku kliprze zwijano żagle i przygotowywano się do rzucenia kotwicy. Myśli dziewczyny pomknęły na pokład "Prancing Cloud" i nagle zobaczyła swą Nemezis - wąskoustą, jasnooką, wysoką, kościstą i sztywną... i jak zwykle źle ubraną. A potem przypomniała sobie pogrzeb Malcolma. Uśmiech-- nęła się, czując smak triumfu, bicie własnego serca dudniło jej w uszach. Z powrotem usiadła w swoim fotelu -jego fotelu, ich fotelu... Jeszcze jedno zwycięstwo. Patrzyła w gęstniejący mrok, aż w końcu widziała tylko światła pozycyjne okrętów i z trudem panowała nad narastającym podnieceniem. Wierzyła, że Edward jest już na pokładzie. ' ..'f ;. — Tak. Dam ci znać jutro. Może sam przyjdę. - Tyrer ostrożnie uniósł się z miejsca. — Idziesz Fujiko? - Hiraga promieniał radością. — Koniec spotkań z Fujiko - odparł Phillip, od razu posmutniały. — Co? Co znaczy, proszę? Tyrer wyjaśnił, co zaszło, a Hiraga poczerwieniał. — Are miałeś umowę, Taira-sama. Ja sam mówiłem z Raiko, nel — Tak, lecz zerwała kontrakt. Raiko twierdzi... - Phillip umilkł, wystraszony zachowaniem Japończyka. — Zaczekaj, proszę! - Hiraga wypadł na dwór. Tyrer wyjrzał przez okno. Zobaczył tylko gałęzie poruszane wiatrem i poczuł słony zapach morza. Uciekaj, póki możesz, mruknął w duchu, lecz nagle zachciało mu się sikać. Skorzystał z wiadra stojącego w łazience i od razu poczuł się lepiej. Był głodny. I spragniony. Rozejrzał się po pokoju. Żadnego dzbanka ani naczynia z wodą. Głód i pragnienie drążyły go niczym prośba Hiragi. Nie było sposobu, by je zaspokoić. Jeśli sir William nie okaże wyrozumiałości, Japończyk zginie, niczym dziecko zgubione w lesie. Nawet Jamie mu nie pomoże, zwłaszcza teraz, gdy odszedł od Struanów. Zresztą, dlaczego miałby pomagać? Tyrer ponownie zerknął w okno. Zwiewaj, póki masz okazję, pomyślał i ruszył do drzwi. Nagle posłyszał kroki. Czym prędzej wrócił na dawne miejsce. Shoji rozsunęły się z trzaskiem, popchnięta Raiko wpadła do pokoju i osunęła się na kolana. W drzwiach majaczyła groźnie sylwetka Hiragi. - Wybacz, Taira-sama - wyjąkała pośpiesznie Raiko przepraszającym tonem. - Wybacz, popełniłam straszną pomyłkę... - Słowa płynęły z jej ust nieprzerwanym strumieniem. Tyrer niewiele z tego rozumiał, choć bez trudu pojął ogólny sens wypowiedzi. — Dość - warknął stanowczo. - Daj kontrakt. Podpiszę. Drżącą dłonią wyjęła z rękawa rulon papieru. — Czekaj! - rozkazał Hiraga. - Najpierw ja! Z nisko schyloną głową wręczyła mu dokument. Hiraga przebiegł wzrokiem krótką treść pisma i burknął coś do siebie. - To jak mówimy, Taira-sama - przeszedł na angielski. - Możesz pod pisać później. Ona - ze złością wskazał na Raiko,- mówi robi błąd, mówi Fujiko błaga o zaszczyt spotkania z tobą teraz. Mówi bardzo przykro, że błąd. Jej błąd. Bakal - wrzasnął i dodał po japońsku: - Traktuj moich gości z szacunkiem albo rozwalę tę herbaciarnię! Przygotuj Fujiko! Natychmiast! - Hai, Hiraga-sama! - Ponownie wymruczała przeprosiny i wybiegła. Gdy oddaliła się na bezpieczną odległość, parsknęła śmiechem, zadowolona ze swego występu, z pomysłu Hiragi i z ostatecznego zawarcia umowy. 512 33 - Gai-jin cz. II 513 Uradowany Tyrer wylewnie dziękował Japończykowi. Był zbyt szczęśliwy, by zadać sobie pytanie, jak Hiraga zdołał w tak krótkim czasie namówić Raiko do zmiany zdania. Nigdy nie zrozumiemy tych ludzi, pomyślał. — Jutro przyniosę podpisany kontrakt. — Nie śpieszy, niech pies-baba trochę czeka. - Uśmiechnął się Hiraga i wręczył mu rulon. - Teraz do Fujiko. Ikimasho. — Dorno arigato gozaimashita. - Tyrer złożył ceremonialny ukłon, jak nakazywał obyczaj wobec osoby zasługującej na wdzięczność. — Przyjacier pomaga przyjacier - z prostotą odparł Hiraga. ; 57 '.Ł i Tyrer obudził się późnym wieczorem. Z zadowoleniem przeciągnął ramiona i spojrzał na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Doskonale, pomyślał. Leżał obok śpiącej Fujiko, w miękkiej puchowej czystej pościeli, ciepłej i pachnącej słodko niczym ciało dziewczyny. Z niesmakiem wspomniał własne łóżko - twardy słomiany materac i ciężkie wełniane koce, przesiąknięte wonią wilgoci. Skóra Fujiko połyskiwała złotem w blasku świecy, podobnie jak ściany maleńkiego, przytulnego pokoju. Wiatr, hulający na zewnątrz, kołysał dachem, cienkimi shoji i lampionami. Może jeszcze chwila drzemki i czas się zbierać. Nie bądź głupi. Nie musisz na noc wracać do domu. Papiery na spotkanie z Yoshim masz gotowe, a po południu dwukrotnie sprawdziłeś japońskie tłumaczenie Traktatu, które teraz bezpiecznie spoczywa zamknięte w sejfie Wilusia. Plan ataku na Satsumę czeka już tylko na podpis Ket-terera. Wstanę o świcie, świeży i lśniący niczym nowa złota gwinea - zasłużyłem na wypoczynek po szoku, w jaki wprawił mnie Hiraga, nie wspominając o Raiko. Uśmiechnął się. Szoku brzmiało niemal po japońsku. Westchnął ukontentowany. Porządny gość, ten Nakama... to znaczy Hiraga. Ziewnął i zamknął oczy. Przysunął się bliżej. Fujiko przez sen przygarnęła go do siebie. W innej części ogrodu Hinode czekała niecierpliwie na Poncina, który wedle słów Raiko mógł zjawić się w każdej chwili. Była wprost chora ze zdenerwowania. Raiko zaszyła się w swoich pokojach. Piła sake, potem sięgnęła po brandy, by utopić smutek w mocnych oparach alkoholu. Strach i pogarda wobec Hiragi, związane z nim nadzieje, wspomnienie przerażającej śmierci Meikin i podziw dla odwagi, z jaką dokonała zemsty, mieszały się w jej umyśle coraz bardziej po każdej wychylonej czarce. Po drugiej stronie ogrodu, w bezpiecznej kryjówce, Hiraga zasiadł w klasycznej pozycji lotosu i zaczął medytować. Chciał zwalczyć dokuczliwy ból 515 głowy wywołany wieścią o Katsumacie oraz rozmową z Tyrerem. Czekał także na Akimoto, by zdecydować, co z Takedą. Tymczasem Akimoto siedział w sztok pijany w sąsiedniej "Herbaciarni pod Wiśnią". Rozwalony obok Takeda czknął głośno i sięgnął po piwo. Akimoto zdążył wychylić do końca kolejną sake, nim wypuścił flaszkę ze zdrętwiałych palców. Głowa opadła mu na pierś i zaczął chrapać. Takeda uśmiechnął się z zadowoleniem. Jedynie udawał, że pije. Gdy nabrał pewności, że kompan zasnął, wyśliznął się z pokoju i zamknął za sobą shóji. Noc była zimna, wiatr ostro wiał z południa. Owionął wychodzącego, dmuchnął w zmierzwione włosy. Takeda energicznie podrapał się w głowę i potoczył spojrzeniem po ogrodzie. Zobaczył dziewczynę z tacą, biegnącą z pawilonu w stronę głównego budynku. Gdzieś w dali chór pijackich głosów mieszał się z melodią brzdąkaną na samisenie. Warknął pies. Takeda zaczekał, aż służąca zniknęła za drzwiami, po czym włożył ciemną, grubo pikowane bluzę, zatknął miecze za pas, wzuł słomiane sandały i ruszył ścieżką wijącą się wśród zarośli. Kilkakroć zmieniał kierunek, aż dotarł do żywopłotu. Pochylił się, by wyjąć ukryte pod krzewami zawiniątko. Pięć bomb, przygotowanych przy pomocy Hiragi, zaopatrzonych w różnej długości lonty. Każdy ładunek składał się dwóch ciasno związanych tub bambusowych, długich na jedną trzecią jarda i mocno zakorkowanych, z których jedna wypełniona została prochem dostarczonym przez Hiragę, a druga naftą. Najdłuższy lont płonął tyle co świeca - około dwóch godzin. Zrobiony został z bawełnianego sznura, nasączonego roztworem prochu i pozostawionego do wyschnięcia. Dwie bomby miały lonty o połowę krótsze. Ostatni rzut oka na niebo. Na chmury gonione wiatrem. Dobrze. Takeda zgarnął dwie bomby z długimi lontami i wtopił się w ciemność. Ukrytym przejściem wszedł do ogrodu "Domu Trzech Karpi", położonego po południowej stronie "Herbaciarni pod Wiśnią", i skierował się w stronę najbardziej oddalonego pawilonu, wzniesionego, jak wszystkie pozostałe, na palach o wysokości pół jarda. Wewnątrz płonęły lampy. Takeda wpełzł pod budynek i za pomocą krzesiwa zapalił lont. Szum wiatru głuszył wszelkie hałasy. Sznur zaskwierczał i zajął się ogniem. Na górze rozległ się cichy szmer kobiecych kroków. Shishi zamarł w bezruchu. Trzasnęły otwierane shóji. Po chwili zasunięto je z powrotem. Zeschłe liście skrywały lont przed przypadkowymi spojrzeniami. Takeda ponownie ruszył w drogę - cień wśród cieni - i zaraz dał nura w zarośla na widok nadchodzącego ścieżką gai-jina. Obcy niczego nie zauważył; droga wolna. Kolejna bomba spoczęła pod głównym budynkiem. Teraz czas wrócić, ominąć służącą, zaczekać, aż przejdzie tłusta stara kucharka, dotrzeć do jamy pod żywopłotem, wyjąć ostatni ładunek z długim lontem i do roboty. Umieścił bombę pod własnym schronieniem. Słyszał chrapanie śpiącego Akimoto i skrzywił usta w złym uśmiechu. Spocony z podniecenia, ostatni raz wrócił do żywopłotu. Jak dotąd, wszystko szło zgodnie z planem Oriego. Hiraga był zarażony jadem gai-jinów. Akimoto także. Został więc tylko on i musiał działać samotnie. Z dwiema pozostałymi bombami minął ogród, płot, jeszcze jeden ogród, i jeszcze jeden, aż znalazł się przy studni wiodącej do tunelu. Wszedł do otworu i zasunął pokrywę. Nie musiał się martwić, że trafi na Hiragę. Wreszcie bezpieczny, odetchnął z ulgą. Zapalił lampę. Obok posłania Hiragi leżało kilka drobiazgów. Pozostawione przez Katsumatę bomby w metalowej osłonie spoczywały ukryte pod kocem. Takeda dołożył do nich dwie własne, zarzucił torbę na ramię i pobiegł w głąb tunelu. Wkrótce stanął nad brzegiem wody. Zdjął ubranie i związał je w ciasny tłumok. Lodowata woda na chwilę zmroziła mu oddech w płucach. Gdy dotarł do przewężenia, był zanurzony po samą brodę. Strop zwisał mu tuż nad głową. Ledwie udało mu się nie zmoczyć lampy i bagażu. Po drugiej stronie pośpiesznie wciągnął kimono. Klął, gdyż jeszcze tak wiele zostało do zrobienia. Nieważne, czas zacząć. Po wypełnieniu zadania będzie miał dużo czasu na korzystanie z uroków życia. Ta myśl powodowała, że nie czuł zimna i zapominał o zmęczeniu. Żelazne pręty wystające ze ściany prowadziły do wyjścia ze studni, w dole otwierała się ciemna otchłań. Stanął, by zaczerpnąć oddechu. Teraz w górę. Omal się nie ześliznął, lecz zdążył poprawić uchwyt i zawisł bez ruchu, czekając, aż serce zacznie mu bić normalnym rytmem. Znów w górę. Ostrożnie odsunął pogruchotaną klapę i wyjrzał. Ziemia Niczyja była pusta. Z Miasta Pijaków dochodził gwar, okrzyki i rubaszne śpiewy. Psy warczały na kilku mężczyzn zataczających się w pobliskim zaułku. Miasto Pijaków leżało na południe od wioski, tuż za Yoshiwarą, a Osiedle dotykało brzegu dokładnie na linii północ-południe. Ori, Katsumata i w końcu Hiraga opracowali dokładny plan rozmieszczenia ładunków zapalających, tak żeby pożar niesiony wiatrem strawił wszystko na swej drodze. Takeda zostawił tobół w szuwarach, umieścił bombę z krótkim lontem na zapleczu nędznego sklepu kolonialnego, a drugą za szopą. W drodze powrotnej musiał czym prędzej zanurkować w stos odpadków. Z wioski wyłonił się oddział żołnierzy patrolujących okolicę. Ich trasa wiodła od Przedstawicielstwa Brytyjskiego w dół High Street, przez wioskę, Ziemię Niczyją, do Miasta Pijaków i z powrotem. Dwa razy w ciągu nocy. Gdy doszli do zaułka oddalonego o jakieś trzydzieści jardów od kryjówki Takedy, stanęli pod sklepem, by zapalić i chwilę odpocząć. Japończyk, rozpłaszczony na ziemi, zaklął pod nosem. Lont pierwszej bomby spłonął już w trzech czwartych długości. - Dobry wieczór, Hinode - powiedział Andre, wchodząc do pawilonu. - Przepraszam za spóźnienie. 516 517 — Witaj, Furansu-san. Wcale się nie spóźniłeś. Zawsze postępujesz prawidłowo. - Przesłała mu uśmiech. - Napijesz się sake? — Z chęcią. - Usiadł naprzeciw i obserwował jej ruchy. Wsunął nogi pod stolik, gdzie w zagłębieniu podłogi znajdowało się niewielkie palenisko, osłonięte kocami zwisającymi z blatu. Dziewczyna każdą czynność wykonywała z nieopisanym wdziękiem, jej włosy błyszczały niczym dżety przetykane ozdobnymi szpilkami, usta pokrywała subtelna czerwień. Przytrzymywała obszerne rękawy, by nie potrącić naczyń. Andre widział ją tak ubraną po raz pierwszy. Kimono o wspaniałym odcieniu jego ulubionej zieleni zdobiły wyszyte srebrną nicią żurawie - symbol długowieczności. Miejscami zalotnie wystawał rąbek jasnego pod-kimona. Poncin nie mógł oderwać od niej oczu. Z ukłonem wręczyła mu czarkę, po czym ku jego zdziwieniu napełniła drugą gorącym trunkiem. Sam pijał zimne sake, lecz rzadko zdarzało się, by Hinode dotrzymywała mu towarzystwa. Z uroczystym uśmiechem wzniosła toast: — A ta sante, cherije t'aime. - Wyraźnie akcentowała każde słowo, jak tego ją uczył. — A ta sante, cheri, je t'aime - odparł i poczuł dziwne ukłucie w sercu. Przecież na pewno tak nie myślała. Trącili się czarkami. Hinode wypiła, zakrztusiła się lekko, lecz prędko nalała drugą porcję i wyciągnęła dłoń w stronę Poncina. Znów wypili i znów sięgnęła po butelkę. - Mon Dieu, Hinode, zwolnij trochę - powiedział ze śmiechem. - Nie jesteś przyzwyczajona do sake. Zaraz się upijesz. Roześmiała się. W kuszących, pełnych ustach błysnęły śnieżnobiałe zęby. — Proszę, Furansu-san, dzisiejszy wieczór jest wyjątkowy. Pij i bądź szczęśliwy. Proszę. - Pociągnęła niewielki łyk, zerkając znad brzegu czarki. W jej oczach tańczył odbity blask świecy. Jak zawsze zdumiewała go ich głębia i budziły niepokój w sercu. Fascynowały. — Z jakiego powodu wyjątkowy? — Dziś jest Seijin-no-hi, Dzień Dorosłych, dla wszystkich, co ukończyli dwudziesty rok życia. Ty ukończyłeś, nel - spytała wesoło, po czym wskazała na dużą świecę płonącą na stole. - Poświęciłam ją w twojej intencji bogowi Ujigami z mej wioski. - Wyciągnęła palec w stronę drzwi, ozdobionych u góry bukietem z gałązek sosny i bambusa. - To kadamatsu, symbol stałości. - Z nieśmiałym uśmiechem wysączyła zawartość czarki. - Mam nadzieję, że ci się podoba. — Tak, oczywiście. Bardzo dziękuję - zapewnił żarliwie. Kilka tygodni temu dowiedział się o jej urodzinach i przyniósł zmrożonego szampana. Hinode zmarszczyła nos na widok bąbelków i choć zapewniała, że są wyborne, musiał ją mocno namawiać do picia. Sam opróżnił butelkę i potem, w trakcie miłosnych pieszczot, zachowywał się jak dzikus. Po pewnym czasie zauważył, że jego gwałtowność nie budzi protestów Hinode. Kochała się z równą pasją jak on i padła na koniec zupełnie wyczerpana. Jednak w dalszym ciągu nie wiedział, czy odczuwała zadowolenie - nie umiał się przebić przez otaczający ją mur tajemnicy ani przejść nad tym do porządku dziennego. Obiecał sobie, że kiedyś zgłębi ów sekret. Konieczna była cierpliwość, i tyle. Gdy pęknie twarda skorupa, ich miłość i jego nie zaspokojona pasja znajdą wreszcie prawdziwe ukojenie na resztę życia. Hinode była dla niego wszystkim. Reszta się nie liczyła. Po południu znów wdarł się do pokoju Angelique i poty błagał, prosił, zaklinał i groził, aż zamiast pieniędzy oddała mu broszkę. Raiko przyjęła bez wahania tę formę zapłaty. Głupia Angelique! Dlaczego zwleka? Powinna od razu przyjąć ofertę Tess Struan, skorzystać z okazji, póki nie jest za późno. Tess okazała zadziwiającą hojność, większą niż oczekiwałem, wziąwszy pod uwagę słabą pozycję Angelique. Przecież brak testamentu na jej korzyść, a Malcolm nie dysponował żadnym majątkiem! Pięćset gwinei zaliczki w ciągu trzech tygodni! Toż to prawdziwy dar Niebios! Mogłaby wydać co najmniej czterysta, a pod zastaw przyszłego majątku załatwiłbym jej pożyczkę co najmniej tysiąca. Dwóch tysięcy w razie potrzeby! Skye to wariat. Kiedy z nią porozmawiam, na pewno zmieni zdanie i z wdzięcznością przyjmie każdą przedpłatę. Będę uratowany. Nie kryjąc radości popatrzył na Hinode. — Co? - Wachlowała się lekko, gdyż z wolna zaczęła odczuwać wpływ wypitego alkoholu. Wsunęła między zęby koniec języka. — Jestem wolny, najdroższa, wkrótce spłacę ostatnią ratę i już na zawsze będziesz tylko moja - odparł po francusku. — Przykro mi, nie rozumiem. — Dziś szczęśliwy, a ty należysz do mnie - przeszedł na japoński. - Jesteś piękna, jesteś moja. Z wdzięcznością pochyliła głowę. — Jesteś przystojny i cieszę się, gdy mogę ofiarować ci szczęście. — Zawsze... - Nieprawda. Często ze złością wybiegał z pawilonu. Za każdym razem chodziło o to samo, o kilka słów prowadzących do pytań, docinków, próśb, żądań, błagań i wrzasków: — Nie gaś świecy! Jesteśmy kochankami i nie musimy leżeć w ciemnościach! Przyjaźń i zaufanie są równie ważne jak miłość, a ja chcę być z tobą na zawsze! Na zawsze! Kocham cię, nawet nie wiesz... nie umiem wyrazić jak bardzo... a ty... ty... jesteś głucha na moje prośby i siedzisz... Zawsze ta sama spokojna reakcja, głowa w niskim pokłonie przyciśnięta do maty, łzy lub nie, lecz cicha, stanowcza odpowiedź: - Pokornie proszę o wybaczenie, lecz sam się zgodziłeś. Przepraszam. Wychyliła kolejną porcję sake. Policzki miała mocno czerwone, z czarki, niesionej drżącą ręką, kapnęło kilka kropli. Z lekkim kaszlnięciem wciągnęła do płuc powietrze. 518 519 - Przepraszam. - Napełniła czarkę Poncina, swoją również, wypiła. Nieco oszołomiona stała się jeszcze bardziej ponętna. - Dobre... Bardzo bardzo dobre, Furansu-san, nel Smukłe palce, zakończone wypielęgnowanymi paznokciami, potrząsnęły buteleczką. Pusta. Hinode z gracją uniosła się z miejsca i szurając obszernym kimonem prześliznęła się w stronę kotła z gorącą wodą, by wyjąć następną. Zapas przeznaczony dla Poncina stał w chłodzie na zewnątrz, za oknem. Do pokoju wpadł powiew wiatru niosący niecodzienną woń - słaby, lecz wyczuwalny swąd palonego prochu. - Co to? - po francusku spytał Andre. - Słucham? - Hinode spojrzała na niego z zaskoczeniem. Zamknęła okno i swąd zniknął. - Nic. Myślałem... - Dziś wabiła go nieprzepartą siłą. - Nic, usiądź proszę. Tutaj. Posłusznie uklękła przy nim, niechcący trąciła go w ramię i parsknęła śmiechem. Rozdygotaną ręką rozlała sake do czarek. Andre pił z rosnącym rozbawieniem, rozgrzany trunkiem, choć nie tak mocno jak ona. Pod stołem poczuł dotyk jej nogi. Objął dziewczynę w talii, przycisnął do siebie i pocałował, Jej usta były wilgotne i miękkie, język niczym żywe stworzenie... Andre przesunął dłoń wyżej, lecz wówczas Hinode wyrwała mu się z uścisku i zaczęła chichotać. - Czekaj, czekaj... Nie tutaj. Ten wieczór... - Jak podniecona pen sjonarka zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę sypialni, by zgasić samotną lampę, gotowa w ciemnościach czekać na jego przybycie. Po paru krokach stanęła, dla utrzymania równowagi oparła się o futrynę i obróciła głowę. Oczy płonęły jej dziwnym blaskiem. - Furansu-san... - Wciąż patrząc na niego zaczęła nucić jakąś melodię. Wyjęła szpilki z kunsztownie ułożonej fryzury i czarna kaskada włosów spłynęła jej aż do pasa. Rozluźnione obi upadło na podłogę. Chichot. Teraz kimono... Andre siedział z zapartym tchem, jak urzeczony. Złociste podkimono zamigotało w blasku płomieni, cienki jedwab ni to odsłaniał, ni zakrywał jej kształty. Końcem języka przesunęła po wargach. Kokieteryjnie rozsupłała szarfę i rozchyliła poły szaty. Nie miała bielizny. Widział wąski pas jej ciała, od szyi po maleńkie stopy. I wciąż ten tajemniczy uśmiech, błyszczące oczy, namawiające do czekania, obiecujące, drażniące... Wiatr załomotał w shóji, lecz nie zwrócili na to uwagi. Serce Poncina waliło jak młot. Z najwyższym wysiłkiem zdołał usiedzieć na miejscu. Widział, jak pierś dziewczyny unosi się i opada przy każdym oddechu, jak drobne sutki naprężają jedwab. Westchnęła. Powoli, zmysłowym ruchem zdjęła ostatnią zasłonę i ukazała się w całej krasie. Czas stanął w miejscu. Andre wstrzymał oddech i w milczeniu podziwiał jej dar, tak nieoczekiwany i ofiarowany z niezwykłą łatwością. Nie mógł już dłużej znieść napięcia i zerwał się na równe nogi. Czule przygarnął kochankę do siebie, pocałował namiętnie, twardy, gdy ona zdawała się wtapiać w jego 520 ramiona. Uniósł ją z ziemi, wniósł do sypialni, położył na futonie i zaczął się rozbierać. Potem klęknął, ekstatycznym spojrzeniem chłonąc jej widok przy zapalonej świecy. — Je t'aime,je t'aime. — Patrz, Furansu-san - powiedziała z czarującym uśmiechem i przyłożyła palec do wewnętrznej strony uda. Andre przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi. Potem zobaczył zaczerwienienie. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi i głośno przełknął ślinę. — Patrz - powtórzyła miękko Hinode, wciąż uśmiechnięta. W słabym świetle jej oczy stały się czarne jak węgiel. - Zaczęło się. — Nie... to nieprawda... - odparł zdławionym głosem. - To nic takiego. — To koniec. - Spojrzała na niego. - Daj mi nóż, proszę. Zwiesił głowę. Nic nie widział; źrenice zaszły mu mgłą smutku, wypełniającego każdy zakątek świata. Z ogromnym trudem potrząsnął głową, by odzyskać zdolność myślenia. Przetarł powieki. Nie potrafił usunąć z ust kwaśnego, chorobliwie piekącego smaku. — To nic takiego, wierz mi... nic takiego... - wychrypiał. W miarę jak się przyglądał, nabierał pewności, że plamka nie ma nic wspólnego z chorobą. - Ślad po otarciu. — Co takiego? Wybacz, lecz musisz mówić po japońsku. — To... to nie choroba. Nie to. Tylko... tylko ciasno wiązana opaska. Niegroźne. - Wyciągnął dłoń, by ją okryć i zgasić świecę, lecz powstrzymała go delikatnie. — Wybacz, zaczęło się. Daj mi nóż. Proszę. Nóż tkwił tam gdzie zwykle. W pochwie u pasa. Wśród ubrań leżących pod ścianą. - Nie... Hinode... nie nóż. Nóż zły. Nie trzeba. Ta... plamka to nic takiego... Jak w sennym koszmarze zobaczył, że dziewczyna pokręciła głową. Powtórzyła swą prośbę, która tym razem zabrzmiała jak rozkaz. Dygotał na całym ciele, trząsł się, bełkotał długą nieskładną litanię po japońsku i po francusku, błagał, zaklinał i wyjaśniał, że nie ma najmniejszych powodów do obaw, choć zdawał sobie sprawę, że kłamie. Zaczęło się. Hinode wiedziała, co mówi. Zaczęło się, zaczęło...! Czuł ucisk w brzuchu. Powstrzymał się, by nie zwymiotować i wciąż jęczał. Nie przerywała mu, gorzej, leżała cierpliwie, czekając, aż się uspokoi. Dopiero wówczas zamierzała powtórzyć swą prośbę. - Słuchaj, Hinode, nie nóż - mówił łamiącym się głosem. - Nie mogę. To... nic. Wkrótce zniknie. Spójrz na mnie, słyszysz?! - Desperacko przesunął dłonią po skórze. - Nie ma. Nigdzie. Ta mała wkrótce zniknie. Nie nóż. Żyjemy. Nie strach. Szczęśliwi. Tak? Dostrzegł cień na jej twarzy. Ponownie dotknęła plamki i powiedziała słodkim, monotonnym głosem: " , - Zaczęło się. 521 Wykrzywił usta w groteskowym uśmiechu i dalej próbował ją przekonać^ lecz odpowiadała mu w ten sam sposób, cicho, łagodnie, co denerwowało go coraz bardziej, aż w końcu doprowadziło niemal do szału. — To nic nie znaczy! - warknął ochryple. - Rozumiesz? — Tak, rozumiem. Ale zaczęło się, nel Popatrzył na nią z zaciętą twarzą, nie wytrzymał i wrzasnął: - Na rany Chrystusa, tak! Tak, tak! Hai! Zapadła cisza. - Dziękuję, Furansu-san - odezwała się Hinode. - Teraz, gdy zgadzasz się ze mną, proszę, dotrzymaj obietnicy i daj mi nóż. Andre spoglądał na nią przekrwionym wzrokiem, w kącikach ust pojawiły mu się drobiny piany, pot ściekał z czoła. Był bliski szaleństwa. Wreszcie wykrztusił słowa, które od początku kołatały mu w głowie: — Nie nóż. Kinjiru! Za-ka-za-ne! Nie mogę. Nie mogę. Ty zbyt cenna. Zakazane. Nie nóż. — Odmawiasz? - spytała miękko, bez żadnej emocji. — Hinode, słonko moje, księżycu, nie mogę. Nie. Nigdy, nigdy, nigdy. Zakazane. Zostaniesz. Proszę. Je t'aime. — Daj mi nóż. — Nie. Długie westchnienie. W końcu pochyliła głowę w nieco smutnym ukłonie, przyniosła dwa ręczniki, wilgotny i suchy, i klęknęła przy posłaniu. — Weź, panie. — Zgadzasz się? - Zerknął na nią z ukosa, mokry od potu. — Tak, wedle twej woli. — Naprawdę? - Złapał ją za rękę; nie próbowała uciekać. f — Jak sobie życzysz. Wedle twej woli - powtórzyła z przygnębieniem. — Nie prosisz nóż? Nigdy więcej? — Jak sobie życzysz. Już po wszystkim, Furansu-san. - Mówiła cicho, nie kryjąc twarzy. Niby wyglądała tak samo, a jednak inaczej, spowita cieniem smutku. - Przestań. Już po wszystkim. Przyrzekam, że więcej nie będę prosić. Przepraszam. Kamień spadł mu z serca. Z ulgą opadł na posłanie. — Hinode... je t'aime. Dziękuję, dziękuję - szeptał z trudem. - Nie bądź smutna. Nie smutna. Je t'aime, dziękuję. — Nie dziękuj. To twoja wola. — Proszę cię, nie bądź smutna, Hinode. Teraz już bardzo dobrze, obiecuję. Cudownie. Przyrzekam. — Tak. - Powoli skinęła głową. Nagle jej twarz ozdobił promienny uśmiech i zniknęły gdzieś wszelkie ślady powagi. - Dziękuję. Dość smutku. Czekała chwilę, a gdy się wytarł, zabrała ręczniki. Śledził jej każdy ruch, zadowolony ze zwycięstwa. Weszła na chwilę do drugiego pokoju, skąd przyniosła dwie buteleczki sake. — Czarki nam niepotrzebne - powiedziała wesoło. - Pijmy. Moja gorąca, twoja zimna. Jestem ci bardzo wdzięczna, że wykupiłeś mój kontrakt. A ta san te. — A ta sante,je t'aime. — Ah, so ka! Je faime. - Opróżniła flaszkę, zakasłała, wybuchnęła śmiechem i otarła z brody kilka kropel. - Dobre. Bardzo dobre. Chodź. - Zalotnie wsunęła się w pościel. - Chodź, Furansu-san, bo się przeziębisz. Alkohol smakował mu wyśmienicie i pomógł usunąć z ust gorycz śmierci. Wróciła namiętność. Andre niespiesznie otulił się kołdrą. — Nie chcę już ciemno, dobrze? — Jak sobie życzysz. Nie zgaszę świecy. Tylko do spania, nel Z wdzięcznością złożył głowę na futonie. Czuł się jak nowo narodzony, pełen miłości, oddania, namiętności... Wyciągnął ręce w jej stronę. - Och... Furansu-san, mogę wpierw nieco odpocząć? - spytała z nie zwykłą czułością. - Jestem taka zmęczona po ostatnich przeżyciach... Tylko chwilę, dobrze? Potem... potem, nel Musiał wytężyć wszystkie siły, by zapanować nad nagłym rozczarowaniem, które nieomal przerodziło się we wściekłość. Po chwili, najmilszym tonem, jak mógł, odparł: — Oczywiście. - Cofnął dłoń, położył się na plecach. — Dziękuję, Furansu-san - szepnęła sennie. - Sięgniesz do lampy? Zduś płomień, chciałabym trochę pospać. Króciutko... Spełnił jej prośbę i ponownie legł bez ruchu, choć pożądanie szarpało mu lędźwie. Gdy światło zgasło, Hinode pogrążyła się w rozmyślaniach. Było jej dobrze, tak dobrze, jak wówczas, gdy żył jej mąż i mieszkali wraz z synem w niewielkim domu w Edo. Chłopiec dorastał bezpiecznie u dziadków, przyjęty, chroniony i wychowywany na samuraja. Kłamliwy Furansu-san nie spełnił obietnicy i nie dał mi noża. Postąpił podle, lecz gai-jinom nie wolno ufać. Nieważne, co zrobił i co planowała Raiko - ja dotrzymałam swej części umowy. Kłamali oboje przy spisywaniu kontraktu. Nieważne, nieważne... Byłam na to dobrze przygotowana. Uśmiechnęła się do siebie. Stara zielarka mówiła prawdę. Nie czułam niczego, a widmo śmierci krąży już w mym ciele i za parę chwil opuszczę ów Świat Płaczu. Bestia także. Sam zdecydował. Złamał przyrzeczenie, więc musiał ponieść karę. Już nigdy nie zhańbi innej kobiety. I umrze nie zaspokojony. Andre drgnął, zdziwiony jej cichym, niesamowitym śmiechem. — Co? — Nic. Później pośmiejemy się razem. Zapomnisz o ciemnościach, Furansu-san. Zapomnisz o mroku. — — 522 523 Hiraga trzasnął pięścią w tatami, znudzony czekaniem na Akimoto. Wyszedł w wietrzną noc, w głąb ogrodowej ścieżki wiodącej do przejścia w żywopłocie. Dalej do pawilonu Takedy, ale za pierwsaym razem przegapił właściwy zakręt. Stanął na werandzie. Z wnętrza dochodziło chrapanie. - Akimoto? Takeda? - zawołał cicho. Wulał nie otwierać shoji, gdyż każdy z nich, zaskoczony, działał bez zastanowienia. Nie było odpowiedzi. Ktoś nadal chrapał. Hinga bezgłośnie odsunął drzwi. Akimoto leżał na stole wśród rozrzuconych flaszek po sake i butelek po piwie. Takeda zniknął. Hiraga zaklął pod nosem i z< złością potrząsnął śpiącym. Młody samuraj z trudem otworzył ciężkie pow icki i spojrzał półprzytomnie. — Co się dzieje? - wymruczał. Zamiast Hirigi widział jedynie zamazaną i rozkołysaną plamę. — Gdzie Takeda? Zbudź się! Baka! Gdzie Tikeda? — Nie wiem... po prostu... wypiliśmy trochę.. Hiraga przez chwilę stał jak wmurowany, świat zawirował mu przed oczami. Skoczył do ogrodu, popędził pod żywopłot, do j imy, gdzie swego czasu ukryli bomby. Niczym przez mgłę przypomniał sobie szczegóły planu i miejsca rozmieszczenia ładunków zapalających. Strach dodawił mu skrzydeł. Zajrzał pod pawilon Takedy, przez chwilę nic nie widział, potem dostrzegł wątły siwy obłok, więc wczołgał się między niskie, kamiennepodpory, lecz lont był dobrze schowany, a wiatr rozwiewał pasemka dymu, Co tchu wrócił do pokoju i szarpnął śpiącego. - Wstawaj! Zbudź się! Akimoto na odczepnego machnął ręką. Hiraga raz i drugi otwartą dłonią uderzył go w twarz. Ból sprawił, że młodzieniec częściowo odzyskał świadomość. - Takeda zabrał bomby, chce spalić gospodę, jedna jest tuż pod na mi... - Hiraga dźwignął krewniaka na nogi. A limo to wybełkotał coś, zrobił dwa kroki i runął ze schodów na ścieżkę. WLitr dął coraz mocniej. Nagle huknęło. Wybuch nie był zbyt mocny, akurat taki, by awalić ich z nóg i wybić dziurę w podłodze. Grube deski i szum wichru stłumii;" echo eksplozji, lecz płonąca nafta bryznęła po całym pomieszczeniu. Ogień strzelił w górę i na zewnątrz. - Idź do tunelu i czekaj! - wycharczał Hinaga. Akimoto był już całkiem przytomny, wystrazony wybuchem i bliskością śmierci. Chciał uciec, lecz wiatr cisnął w jeg> stronę kilka rozżarzonych odłamków. Ogarnięty paniką otrzepał ubranie,cofnął się i spojrzał na pawilon - w samą porę, by ujrzeć piekło zniszczenia Wyschnięte słomiane tatami, wyschnięte shóji z nasączonego olejem papieri, drewniana podłoga, belki, strzecha - wszystko stało w ogniu. Dach zaJamał się z trzaskiem, deszcz iskier niesiony wiatrem opadł na sąsiednią strzechę, wzniecając kolejny pożar. Ktoś uderzył na alarm; służba, klienci, kurtyzana, strażnicy przy bramie rzucili się do gaszenia. Hiraga biegł wąską ścieżką w stronę pawilonu najbardziej oddalonego na południe. Był o kilkanaście kroków od niego, gdy nastąpiła eksplozja. Wybuch, choć nie tak silny jak uprzednio, cisnął go w krzaki, wprost na kamienną rzeźbę smoka. Hiraga jęknął z bólu. Ładunek zniszczył część belkowania i róg pawilonu, przez co dach opadł i chwiejnie zawisł nad ziemią. Ogień zaczął lizać ścianę. Hiraga dźwignął się z ziemi. Bez wahania wpadł na werandę i zgruchotał płonące shóji. Przez chwilę błądził w gęstym dymie, zasłaniał twarz dłońmi i wstrzymywał oddech, by nie wciągać do płuc rozpalonego powietrza. Zobaczył Tyrera leżącego pod ścianą, z trudem próbującego wstać na czworaki, osmalonego, otoczonego płomieniami, gdyż opryskane naftą shoji w jednej chwili zmieniło się w ścianę ognia. Żarłoczny żywioł gryzł już belki sufitu, resztki futonu i pościeli. Tlił się także brzeg porozrywanej yukaty, w którą ubrany był Tyrer. Hiraga skoczył, zdeptał płomień trawiący materiał i silnym szarpnięciem postawił Anglika na nogi. Rzucił okiem w stronę Fujiko. Wybuch rozerwał ją w pół. Nie miała włosów, częściowo już spopielona. Ślepnąc od dymu wyciągnął Tyrera na ścieżkę. W tej samej chwili runęła strzecha, upadli w zarośla, a płonące wiechcie strzeliły wysoko w górę i podsycane wiatrem poszybowały w stronę innych pawilonów, ogrodzeń i sąsiednich herbaciarni. Zewsząd dobiegały krzyki, płacz, nawoływania, tu i tam przebiegały grupy ratowników wyposażonych w wiadra. Niektórzy zakładali na twarze zawczasu przygotowane mokre maski, chroniące przed wdychaniem gryzącego dymu. Hiraga nie mógł uwierzyć, że jeszcze żyje. Kaszląc i plując, strącił z piersi rozpalony odłamek. Wciąż miał za pasem krótki miecz, lecz dłuższy stracił gdzieś w zamieszaniu. Tyrer na pozór nie odniósł większego uszczerbku, choć trudno było coś wyrokować, gdyż wpółprzytomny dyszał ciężko i wymiotował. Stojący nad nim Hiraga próbował uspokoić oddech. Rozejrzał się w poszukiwaniu nowego zagrożenia. Pobliski dom stanął w płomieniach, potem następny, odcinając im drogę ucieczki. Katsumata miał rację. Przy południowym wietrze Yoshiwara była zgubiona. Wraz z nią całe Osiedle. Żołnierze patrolujący skraj Ziemi Niczyjej stanęli jak wryci, a wraz z nimi wszyscy trzeźwi mieszkańcy Miasta Pijaków - i popatrzyli ponad ogrodzeniem w stronę Yoshiwary. Dwa słupy dymu i płomieni wzbijały się w niebo, wiatr przyniósł echo odległych krzyków i bicia dzwonów. Trzecia fontanna ognia. Dym dotarł już do Osiedla. Przeleciało kilka rozżarzonych odłamków. — Chryste Wszechmogący - mruknął podoficer, wychodząc z cienia sklepu, by lepiej widzieć. - To mina? — Trudno wyczuć, sierżancie, może wybuchła bańka z naftą. Lepiej wracajmy, ten bardak sunie w naszą stronę i... — — 524 525 Eksplodował ładunek umieszczony przez Takedę na zapleczu sklepu. Wszyscy instynktownie przypadli do ziemi. Dym, trzask płomieni, krzyki z Miasta Pijaków i głośne wołanie o wodę. Pożar! Gore! Prędzej, na miłość boską! Płonie skład nafty! Półnadzy ludzie wbiegali i wybiegali z pobliskich domów, by uratować co cenniejsze przedmioty. Przybytek pani Fortheringill pustoszał w szybkim tempie, dziewczyny i klienci przy akompaniamencie przekleństw wciągali ubrania. Dudniło coraz więcej dzwonów. Grabiono mieszkania. Przez Południową Bramę wbiegały karne oddziały samurajów, chronionych mokrymi maskami, zaopatrzonych w drabiny i wiadra. Kierowali się do Yoshiwary. Kilku zostało przy płonącym sklepie, reszta popędziła dalej. Ogień, niesiony podmuchami wiatru, przedostał się nad ulicą na dachy sąsiednich zabudowań. Wybuchał pożar za pożarem. Takeda, nadal ukryty na Ziemi Niczyjej, pilnie obserwował skonfundowanych żołnierzy. Cieszyło go powodzenie ataku; duża część Yoshiwary stała w płomieniach. Czas znikać. Pośpiesznie naciągnął maskę. Brudne, przemoczone ciemne kimono nadawało mu jeszcze bardziej złowieszczy wygląd- W migocących przemianach nocy w dzień przekradł się w stronę studni. Znalazł plecak, zarzucił go na ramiona i pośpieszył nierówno wydeptaną ścieżką przez śmietnisko. Za sobą posłyszał jakieś krzyki. Przez chwilę myślał, że został odkryty, lecz jak się okazało, pękła ściana jednego z domów, a gorejące kawałki drewna posypały się na stłoczonych ludzi i na sąsiednie budynki. Strzelające w górę płomienie dawały lepszą widoczność. Takeda puścił się biegiem. Przed sobą miał wioskę i bezpieczne schronienie. - Hej, ty! Nie wiedział, co znaczą te słowa, lecz stanął na ostry dźwięk głosu. Zobaczył grupę angielskich żołnierzy, dowodzonych przez oficera, którzy właśnie wybiegli z wioski po dokonaniu krótkiej inspekcji. Zdumieni, zwolnili kroku; blokowali mu drogę ucieczki. — To pewnie któryś z tych, co grabią dobytek! Albo podpalacz! Hej, stój! — Na Boga, ostrożnie, to samuraj i uzbrojony! — Osłaniajcie mnie, sierżancie! Ty! Ty tam, samuraj! Co tu robisz? Co niesiesz? Przerażony Takeda zobaczył, że oficer odpinając kaburę idzie w jego stronę. Żołnierze zdjęli z ramion karabiny, wokół huczały odgłosy piekła, zwodnicze i groźne cienie kołysały się w blasku ognia. Dał krok w tył i rzucił się do ucieczki. Natychmiast zaczęto go ścigać. Po drugiej stronie Ziemi Niczyjej nie udało się opanować pożaru sklepu. Wojacy niemrawo próbowali kierować gaszeniem i chronić okoliczne budynki oraz ulice. Płomienie rzucały wystarczająco wiele światła, by zbieg ominął wszelkie pułapki, jakimi najeżone było śmietnisko. Oddychał z coraz większym trudem, tobół obijał mu się o plecy. Z radością dojrzał pustą alejkę w pobliżu trawionego ogniem budynku. Rzucił się w tamtą stronę, z łatwością odsądzając się na sporą odległość od pościgu. — Stój, bo strzelam! - Te słowa nie miały żadnego znaczenia, choć wykrzyczano je groźnym tonem. Takeda pędził jak oszalały, daleko w przo-dzie. Alejka była tuż-tuż. Zapomniał, że blask, który pomagał mu wyszukiwać drogę, pomagał także żołnierzom. Ciemna sylwetka uciekającego mężczyzny wyraźnie się odcinała na tle łuny. — Zatrzymajcie go, sierżancie! Ranić, nie zabijać! — Tak jest... Zaraz, na Boga Najwyższego, czy to nie ten łajdak, którego szuka sir William? Ten cholerny morderca Nakama? — Niech mnie szlag, racja, to on. Szybko, sierżancie, ognia! Ściągnijcie go na ziemię! Podoficer przyłożył broń do oka. Cel sunął środkiem alejki. Żołnierz pociągnął za cyngiel. - Mam go! - zawołał z radością i skoczył do przodu. - Dalej, chłopcy! Kula zwaliła Takedę w pół kroku. Przeszła przez plecak, przebiła płuco i czysto wyszła klatką piersiową. Przy odrobinie szczęścia mógł wyżyć. Niestety, nie wiedział o tym. Poczuł niezmierne zdziwienie, gdy nagle znalazł się na ziemi. Choć nic go nie zabolało, jedna ręka zwisała mu bezwładnie. Zawył z zaskoczenia, a huk szalejącego pożaru zagłuszył jego krzyki. Strach dodawał mu sił, więc stanął na kolanach i powlókł się w stronę odległego o kilka kroków zbawczego wylotu alejki. Owionął go żar bijący od ognia. Wkrótce usłyszał nawoływania nadbiegających żołnierzy. Koniec ucieczki. Działał odruchowo. Wsparł się na zdrowej ręce niczym na szczudle, dźwignął z ziemi i z głośnym okrzykiem skoczył w płomienie. Młody wojak, który właśnie zamierzał go dopaść, stanął jak wryty, po czym dał krok w tył, osłaniając twarz przed szalejącym żywiołem. Budynek mógł runąć w każdej chwili. - Sfajczył się! - zawołał żołnierz. Ogień zasyczał, wchłonął ofiarę, w po wietrzu uniósł się mdlący swąd palonego mięsa. - Jeszcze chwila i miałbym łobuza, to na pewno ten gnojek, co go sir William... Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Bomba ukryta w plecaku Takedy eksplodowała z głośnym łomotem, postrzępiony kawałek metalu rozorał gardło żołnierza. Pozostali, nie wyłączając oficera, popadali na ziemię niczym kręgle, łamiąc ręce i nogi. Jak echo ozwał się grzmot wybuchającej bańki z naftą, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden... Zniszczenia przybrały rozmiar kataklizmu. Słup ognia strzelił w górę, rozsiewał wokół płonące odłamki, a bezlitosny rozpalony wicher niósł je dalej, wzniecając wciąż na nowo zagładę. W wiosce wybuchł pierwszy pożar. Shoya, podobnie jak jego krewni i wszyscy wieśniacy, zaopatrzeni w maski i przygotowani do działań od pierwszego alarmu, spokojnie kontynuował 526 527 swą pracę. Wszelkie kosztowności chowano w małych ceglanych skrytkach rozmieszczonych we wszystkich ogrodach. Zaczęły płonąć dachy domów stojących przy głównej ulicy. Nim minęła godzina od wybuchu pierwszej bomby, "Dom Trzech Karpi" przestał istnieć, a wraz z nim większa część Yoshiwary. Tylko ceglane kominy, kamienne fundamenty oraz pokryte cegłami i ziemią schrony przeciwpożarowe sterczały wśród zgliszcz i dymiących ruin. Tu i ówdzie walały się czarki lub flaszki po sake, osmalone metalowe kotły i inne przybory kuchenne. W ogrodach straszyły kikuty drzew i krzewów. Po okolicy snuły się grupy zrozpaczonych mieszkańców. Zakrawało na cud, że ogień oszczędził dwie lub trzy gospody, choć wkoło rozpościerała się płaska przestrzeń, pokryta jedynie popiołem. Pas zniszczeń ciągnął się aż do stawu i zwęglonego ogrodzenia. Po drugiej stronie wody leżała wioska. Płonęła. Dachy trzech domów Osiedla, położonych w pobliżu Miasta Pijaków, też stały w ogniu. Był wśród nich budynek redakcji "Guardiana", gdzie mieściło się nowe biuro McFaya. Nettlesmith, wraz z kilkoma pracownikami, podawał wiadra z wodą stojącemu na szczycie drabiny Jamiemu. Domu obok nikt nie gasił. Pozostali, wśród nich Chińczycy i Maureen, dzielnie wynosili na ulicę sterty papierów, matryce i wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, nie bacząc na lecący z góry deszcz iskier i spadające dachówki. Wszyscy krztusili się dymem ciągnącym od Miasta Pijaków. Jamie z wolna przegrywał bitwę. Nagły podmuch skierował ogień w jego stronę. Zachwiał się, omal nie spadł z drabiny, po czym zrezygnowany ześliznął się na dół. — To beznadziejne - wydyszał. Twarz miał czarną od sadzy i popalone włosy. — Jamie, na miłość boską, pomóż mi wynieść prasę! - zawołał Nettlesmith i wpadł do budynku. Maureen chciała biec za nim, lecz McFay przytrzymał ją za rękę. - Nie, zostań tutaj! Uważaj na suknię! - wrzasnął, by przekrzyczeć hałas, i skoczył za redaktorem. Płonące szczapy padały coraz gęściej. Maureen posłusznie przeszła na drugą stronę ulicy, gdzie mogła przynajmniej pomóc przy układaniu wyniesionego dobytku. Pożar ogarnął już całą górną część domu. Jamie i Nettlesmith wyłonili się z dymu, taszcząc niewielką prasę drukarską. McFay pojął, że nie da się opanować żywiołu, więc wrócił, by zgarnąć jeszcze nieco tuszu, barwników, czcionek i papieru. Więcej nie dało się uratować, gdyż drewniana konstrukcja zaczęła się chylić i w każdej chwili groziła zawaleniem. Jamie zaklął siarczyście i stanął obok Nettlesmitha. Musieli się cofnąć, gdy spadły pierwsze krokwie. — Kurewsko udany pożar! - warknął McFay i ze złością kopnął pudło z czcionkami. Obrócił się, gdy Maureen ujęła go za rękę. — Tak mi przykro, kochanie... - wyjąkała przez łzy. i- Chwycił ją w ramiona, przytulił i oświadczył dobitnie: — Nieważne. Liczy się tylko to, że jesteś bezpieczna. — Nie martw się, Jamie. Zaczekajmy do rana, gdy wszystko minie i będziemy mogli spokojnie pomyśleć. Może nie jest tak źle, jak sądzimy. Minęła ich grupa japońskich strażaków. Jamie na migi poprosił jednego o maskę. Mężczyzna mruknął coś w odpowiedzi, wręczył mu kilka wyciągniętych z rękawa kłębków materiału i pobiegł dalej. McFay zanurzył maski w kuble z wodą. - Weź, Maureen. - Drugą podał Nettlesmithowi, który mamrocząc pod nosem przekleństwa siedział na beczce. Dach zapadł się do wnętrza, zmieniając budynek w gorejące rumowisko. — Okropne - odezwał się Jamie. — Tak. Lecz jeszcze nie wszystko stracone. - Chudy starszy mężczyzna machnął dłonią w głąb ulicy. Północnej części Osiedla nie trawiły płomienie, budynki Struanów, Brocków i legacji stały nietknięte. - Przy odrobinie szczęścia unikną pożaru. — Wiatr nas wykończy. — To prawda. Bezpiecznie jest tylko nad brzegiem... Pojawiła się grupa strażaków uzbrojonych w topory. Był wśród nich Dmitri. Spojrzał na płonącą drukarnię. — Jezu, co za nieszczęście - krzyknął w biegu. - Spróbujemy wyrąbać pas wolnej przestrzeni! — Idź im pomóc, Jamie - powiedziała Maureen. - Nic mi nie grozi. — Tu już zrobiłeś wszystko, co można - dodał Nettlesmith. - Będę na nią uważał. W razie czego schronimy się u Struanów. - Sięgnął po kartkę, z namysłem zwilżył językiem koniec kopiowego ołówka i zaczął pisać. Ostrza toporów wbiły się w suche drewno. W południowej dzielnicy szalał ogień, wiatr stawał się coraz gorętszy i przybierał na sile. Mężczyźni zdwoili wysiłki, lecz deszcz rozżarzonych odłamków zmusił ich, by się cofnęli. Po kolejnym dmuchnięciu wichru uciekli w bezpieczne miejsce. - Chryste, widział któryś takie fajerwerki? - bezradnie spytał Dmitri. - Każdy z tych domów jest jak krzesiwo. Śmiertelna pułapka. Co teraz? - Co się tam dzieje? - krzyknął Jamie, wskazując na ogrodzenie. Wszyscy pobiegli za nim. Im bardziej zbliżali się do płotu zamykającego Yoshiwarę, tym mocniej dokuczał im żar, dym i płomienie. Niewiele mogli pomóc. W zasadzie nic. Ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko, ludzie biegali z kubłami we wszystkie strony, lecz w miejsce jednego ugaszonego pożaru wybuchało dziesięć następnych. Oszołomione kobiety szukały schronienia. Tylko niektóre z nich niosły skromne tobołki. Nieco dalej parę ocalałych herbaciarni buchnęło jasnym płomieniem, niczym ćmy zwabione światłem świecy, w jednej chwili żywe, w następnej już martwe. 528 34 - Gai-jin cz. II 529 Cała Yoshiwara zniknęła pod grubą chmurą dymu. Mężczyźni błądzili wśród ocalałych dziewcząt w niespokojnym poszukiwaniu tej jednej, ukochanej. Dołączył do nich Jamie. Pilnie przypatrywał się każdej twarzy z nadzieją, że znajdzie Nemi. Nie zapomniał o niej ani na chwilę. Na pewno uciekła, myślał. Wkrótce jednak zaczął odczuwać narastający niepokój. Niewiele osób ocalało z pożaru. Nigdzie nie dostrzegał znajomej sylwetki. — Gomen nasai, Nemi-san, wakarimasu ka? - pytał wokoło, czy ktoś ją widział, lecz w odpowiedzi słyszał jedynie tępe burknięcia lub wciąż te same słowa wypowiadane z wymuszonym uśmiechem: — Iie, gomen nasai. - Niestety, nie... Z dymu wyłonił się Dmitri. Kasłał i dyszał ciężko. — Możemy się sporo nauczyć od tych samurajskich strażaków, choć i oni nie dają sobie rady z tym gównem. Znalazłeś Nemi? — Nie. Właśnie cię chciałem zapytać... — Może jest z drugiej strony albo tam - wychrypiał Dmitri, z trudem łapiąc powietrze. Wskazał na łąkę, za którą był tor wyścigów konnych i gdzie w ciemnościach błyszczały ogniki kilku lamp naftowych. - Widziałem, że sporo osób ciągnęło w tę stronę. Inni poszli nad kanał. Słuchaj, wybiorę się w stronę Północnej Bramy, a ty zerknij na łąkę. Co mam powiedzieć Nemi, gdy ją znajdę? - Cieszę się, że jest cała i zdrowa, a spotkamy się jutro. Przykucnęli, kiedy ognisty podmuch przeleciał nad ich głowami i opadł na dach pobliskiej chaty. Dmitri gdzieś zniknął, a lekko otumaniony Jamie ruszył na dalsze poszukiwania. Minął go Heavenly Skye. - Jamie, słyszałem właśnie, że Phillip zginął wraz z całym "Domem Trzech Karpi"! - Boże, jesteś pewien? A co z... Lecz Skye już przepadł w mroku. Stojące na północy budynki przedstawicielstw nie były zagrożone. Podobnie zresztą filia Struanów, Brocków oraz okoliczne sklepy i składy, choć wiatr był silny i coraz gorętszy. Na ulicach kłębiły się tłumy, wszyscy przygotowywali ostatnią linię obrony, oddziały wojska i marynarzy schodziły z okrętów od pierwszego alarmu. Po High Street krążyli samurajowie z zewnętrznych koszar. Przynieśli drabiny, wiadra i maski. W niewielkich grupach, szybko i sprawnie, wyszukiwali każde nowe źródło ognia. Sir William, w płaszczu narzuconym na pidżamę, kierował ochroną legacji. Na brzegu stał Pallidar dowodzący oddziałem dragonów, podłączających do pomp długie płócienne węże. Spojrzał za siebie i zobaczył generała, oficera saperów oraz dodatkowy pluton żołnierzy. Stanęli przed sir Williamem. - Ruszam do wioski i Miasta Pijaków - wysapał generał. - Zamierzam zwalić kilka budynków, by zahamować postęp pożaru. Oczywiście za pańskim pozwoleniem. Mogę? — Tak, niech pan działa, to powinno dać jakieś efekty. Jeśli wicher nie zacznie słabnąć, jesteśmy zgubieni! — Przypadkowo stałem na dziobie okrętu, gdy to się zaczęło. Trzy lub cztery pożary wybuchły mniej więcej w tym samym czasie, choć w różnych miejscach Yoshiwary. — Dobry Boże, podejrzewa pan podpalenie? — Nie mam pojęcia, sir Williamie. Bóg, diabeł czy jakiś cholerny fanatyk, trzeba przyznać, że wybrał dobry moment! - Skinął na saperów i pobiegł w dalszą drogę. Sir William dostrzegł admirała brnącego po plaży od strony miejsca, w którym lądowały szalupy pełne żołnierzy i marynarzy. — Łodzie gotowe do ewakuacji - oświadczył Ketterer. - Starczy miejsca dla wszystkich. Dla większego bezpieczeństwa wsiadających rozciągniemy szalupy wzdłuż całego nabrzeża. — Dobrze. To powinno wystarczyć. — Zupełna zmiana planów, co? — Obawiam się, że tak. Pożar wybuchł w najmniej odpowiednim momencie. - Szlag by trafił, ze złością pomyślał sir William. Wszystko się skomplikowało: jutrzejsze spotkanie z Yoshim, atak na Kagoshimę... i to właśnie wówczas, gdy Ketterer zgodził się wykonać moje rozkazy! Co mam, u diabła, robić? Zarządzić ewakuację? Wsadzić wszystkich na statki i z podwiniętym ogonem wracać do Hongkongu? Czy przenieść się do Kanagawy, z nadzieją że Japonce nie zrobią nam kolejnego piekła? Nie mogę. Z Kanagawy nie ma ucieczki, zatoka jest zbyt płytka dla okrętów. Zerknął na Ketterera. Twarda, ogorzała od morskich wichrów twarz starego żeglarza wyrażała najwyższe skupienie, małe oczy patrzyły gdzieś nad horyzontem. Już płynie do Hongkongu, z niesmakiem skonstatował sir William. Cholerne wiatrzysko! W dole ulicy MacStruan kazał oprzeć drabiny o ścianę budynku. Służba i urzędnicy obficie zlewali dach wodą. Nieco dalej, u Brocków, Gornt robił to samo wraz ze swymi pracownikami. — Chryste, patrzcie! - ktoś krzyknął. Morze ognia zakryło już całą wioskę i Miasto Pijaków. Szaleńczy, zionący żarem podmuch wiatru wionął w twarze gapiów. Nieomal palił skórę. — Mon Dieu! - mruknęła Angelique. Po pierwszym ostrzeżeniu zarzuciła ciężki płaszcz na nocną koszulę, związała włosy wstążką i wyszła na ulicę. Gdy spostrzegła, że pożar nieuchronnie sunie w stronę Osiedla, pośpieszyła z powrotem do swego buduaru. Zaczęła pakować szczotki, grzebienie, pach-nidła i kremy oraz najlepsze dessous. Po chwili zastanowienia spokojnie otworzyła okno, krzyknęła do Ah Soh, by poczekała na ulicy, po czym zaczęła jej rzucać suknie i płaszcze. — — 530 531 Ah Soh pociągnęła nosem i nie ruszyła się z miejsca. MacStruan, który był świadkiem całego zajścia, rzucił kilka soczystych przekleństw pod jej adresem i wskazał na pomost, gdzie paru urzędników strzegło skrzyń z papierami, towarami i bronią. Vargas i inni w pocie czoła donosili następne, lecz bilon, weksle oraz pewne dokumenty pozostały w biurze, w ogniotrwałej kasie pancernej. - Ah Soh, ty pozbawiona matki dziwko! - krzyczał MacStruan po kantońsku. - Zabierz rzeczy tai-tai na przystań, pilnuj ich i nie waż się uciekać, choćby całe piekło zwaliło ci się na głowę! Jeśli skrewisz, rozbiję ci pięty na miazgę! Usłuchała natychmiast. — Angelique! - zawołał ze śmiechem Albert. - Wszędzie rozstawiliśmy czujki! Zostań w cieple, dam ci znak w razie konieczności! — Dziękuję. - Widziała Gornta spoglądającego z sąsiedztwa w jej stronę. Pokiwał dłonią. Pomachała mu w odpowiedzi. Nie czuła strachu. Albert obiecał, że ostrzeże ją we właściwym czasie, a stojące w pobliżu łodzie dawały pewność bezpiecznej ucieczki. Nic jej nie martwiło. Już wcześniej zdecydowała, jak postąpi z Poncinem, mecenasem i Kobietą z Hongkongu. Wiedziała nawet, co odpowiedzieć Gorntowi. Podśpiewując którąś z melodii Mozarta, sięgnęła po szczotkę i siadła przed lustrem. Musi się przygotować do czekających ją spotkań. Zupełnie jak dawniej. Co ma na siebie włożyć, w czym będzie wyglądać najlepiej? Raiko, w towarzystwie krzepkiego służącego, przeszukiwała ruiny swej gospody. Mężczyzna dzierżył zapaloną lampę naftową i ostrożnie wybierał drogę, korzystając z rozrzuconych wokół kamieni i omijając miejsca przysypane gorejącym żużlem, ostrzegawczo połyskujące w mroku przy każdym ruchu nagrzanego, gryzącego powietrza. Skóra Raiko pokryta była grubą warstwą sadzy, włosy ciężkie od pyłu i popiołu, kimono zwisało w strzępach. Mimo masek oboje sapali ciężko i pokasływali od czasu do czasu. — Idź bardziej w lewo - zachrypiała przez wysuszone gardło. Wskazała w głąb ogrodu, gdzie w miejscu dawnych pawilonów sterczały ze zgliszcz regularnie rozstawione kamienne filary. — Tak, pani. - Ruszyli w tamtą stronę. W poszumie wiatru z ledwością słyszeli odległe nawoływania, czasem krzyk bólu lub płacz, dzwony z płonącej wioski i Osiedla. Raiko już dawno pozbyła się strachu. Pożary wybuchały dość często. Wola bogów. Najważniejsze, że żyję, myślała. Jutro poznam prawdziwą przyczynę nieszczęścia. Są tacy, co twierdzą, że słyszeli eksplozję, lecz wicher płata różne figle ze słuchem i równie dobrze wszystko mogło się zacząć od przewróconego garnka z olejem, źle ustawionego na kuchni. "Dom Trzech Karpi" zniknął, inne gospody także, niemal wszystkie, ale jeszcze nie jestem zrujnowana. Z ciemności wyłoniło się kilka popłakujących dziewcząt - służących i kurtyzan. Niektóre nosiły ślady oparzeń. Rozpoznała je; były z "Zielonego Smoka", żadna nie należała do niej. — Dość jęków - rozkazała. - Idźcie do "Szesnastu Orchidei". Tam się zbieramy. Budynek nie ucierpiał zbyt mocno, są posłania dla wszystkich, jedzenie, picie i pomoc dla poszkodowanych. Gdzie Chio-san? - Tak nazywała się mama-san "Zielonego Smoka". — Nie wiemy - wyszlochała jedna z dziewcząt. - Byłam z klientem i ledwo zdążyłam zejść z nim do podziemnego schronu. — Dobrze. Idźcie dalej tą samą drogą i uważajcie. - W głosie Raiko zabrzmiał cień dumy. Dwa lata temu, gdy zaczynano budowę Yoshiwary i gildia zastanawiała się, która mama-san powinna otrzymać koncesję, zapłaciwszy uprzednio niemałą sumę urzędnikom bakufu, właśnie ona zgłosiła pomysł, by wyposażyć każdą gospodę w murowaną piwnicę w pobliżu głównego budynku, a dla większego bezpieczeństwa umieścić dodatkowo ceglane skrytki pod ziemią. Nie wszystkie właścicielki wyraziły zgodę na niepotrzebny wzrost wydatków. Ich sprawa. Zobaczymy, ile z nich będzie jutro rozpaczać i bić się w piersi z żalu, że mnie nie posłuchały. Zdążyła już zajrzeć do swego sejfu. Schody wiodły w dół, do obitej żelazem zapadni. Wnętrze było nienaruszone. Wszystkie kosztowności, kontrakty, umowy, skrypty dłużne, odpisy pożyczek udzielonych Gyokoyamie i dokumenty bankowe, weksle oraz najlepsze kimona - jej i dziewcząt - leżały starannie zapakowane. Zawsze wymagała, by pościel i kimona, nie używane danego wieczoru, wracały do skrytki. Niektóre kurtyzany narzekały na ów dodatkowy obowiązek. Po dzisiejszej nocy nie będzie więcej utyskiwań, pomyślała. Z ulgą stwierdziła, że jej damy, służba i klienci w większości uniknęli śmierci. Brakowało Fujiko, Hinode, Teko, Francuza, Tairy, dwóch pomywaczy i dwóch pokojówek. Nie zaprzątała sobie tym głowy. Na pewno gdzieś się schowali. Któryś ze służących widział gai-jina, może dwóch, umykających bezpiecznie z płomieni. Namu Amida Butsu, modliła się w duchu, pozwól im wszystkim zachować zdrowie i pobłogosław mnie za mądrość, która kazała mi po wielekroć sprawdzać, czy moi ludzie są dobrze przygotowani na wypadek pożaru. Przed dwunastu laty dostała dobrą lekcję w czasie tragedii, jaka rozegrała się w Yoshiwarze w Edo. O mało co nie zginęła w płomieniach wraz z klientem, bogatym handlarzem ryżu z Gyokoyamy. Ocaliła mu skórę, budząc go z pijackiej drzemki i ciągnąc na zewnątrz, choć przy okazji sama ryzykowała życie. Gdy biegli przez ogród, niespodziewanie dostali się w krąg ognia. Raiko, niewiele myśląc, wyrwała zza obi sztylet, zagrzebała siebie i kupca w miękkiej ziemi i odczekała, aż płomienie przetoczą się nad nimi. Doznała wówczas rozległych poparzeń nóg i pośladków, co zakończyło jej karierę kurtyzany. 532 533 Na szczęście klient zapamiętał jej odwagę i kiedy wyzdrowiał na tyle, że mógł chodzić, namówił zarząd Gyokoyamy do udzielenia pożyczki. Raiko dostała dość pieniędzy, aby otworzyć własną herbaciarnię, a kupiec zaczął odwiedzać jedną z jej podopiecznych. Interes prosperował znakomicie. W pożarze Edo zginęło ponad sto kurtyzan, szesnaście mama-san, nieokreślona liczba klientów i służby. W ciągu ostatnich kilku wieków ogień pochłonął tysiące ludzkich istnień. W Wielkim Pożarze Zwisających Rękawów, który wybuchł parę lat po tym, jak mama-san Gyoko wybudowała pierwszą Yo-shiwarę, żywioł ogarnął całe Edo i pochłonął sto tysięcy ofiar. Dwa lata później miasto zostało odbudowane, po czym znów spłonęło, dźwignęło się z ruin i tak bez końca. Nasza Yoshiwara też stanie na nogi! - zarzekała się Raiko. I jeszcze bogatsza niż dotychczas. — "Szesnaście Orchidei" jest chyba z tej strony, nel - dopytywał się sługa, niepewny drogi w smolistych kłębach dymu. Wokół nie było nic prócz zgliszcz, popiołów i paru patetycznie sterczących głazów. Żadnej ścieżki lub chaty, która mogłaby im ułatwić orientację. Nagły podmuch wiatru rozgarnął sadze i ich oczom ukazał się kamienny smok, pęknięty pod wpływem żaru. Raiko natychmiast rozpoznała to miejsce. Pawilon Hinode. — Musimy się cofnąć - zdecydowała, lecz w tej samej chwili coś przyciągnęło jej uwagę. Jakiś błysk. - Zaczekaj. Co to? — Gdzie, pani? Czekała. Wiatr podsycił niewygasłe szczątki. Znów błysk. Nieco z przodu, po prawej. — Tam! — Aaaa... tak. - Ostrożnie pomacał ziemię sczerniałą, pozbawioną liści gałęzią, dał krok w przód i poświecił lampą. Jeszcze krok... Pośpiesznie cofnął nogę przed wykwitającym snopem iskier. — Wracaj, przyjdziemy tu jutro! — Chwilę, pani. - Krzywiąc twarz od żaru, rozrzucił gałęzią popiół. Jęknął. Dwa zwęglone ciała leżały ramię w ramię, złączone dłońmi. Błysk, który zauważyła Raiko, przybrał kształt złotego sygnetu. - Pani! Osłupiała Raiko zastygła niczym posąg obok służącego. Furansu-san i Hinode. Na pewno oni, przebiegło jej przez głowę, Francuz zawsze nosił ów sygnet - kilka dni temu chciał mi nim nawet zapłacić. Z nagłym wzruszeniem spojrzała na splecione dłonie kochanków. Posłanie z rozżarzonych węgli wydało jej się niebiańskim łożem, pełnym cennych rubinów, błyszczącym, żywym, ginącym jedynie po to, by znów się odrodzić w szumie wiatru - kiedy tych dwoje po wieki będzie już razem. Smutne, myślała z oczami pełnymi łez. Smutne, lecz piękne. Leżą spokojnie, bez ruchu, ręka w rękę. Na pewno zażyli truciznę, by wspólnie odejść z tego świata. Mądrze. Bardzo mądrze. Dla obojga. Otarła oczy i wymruczała: - Namu Amida Butsu. - Zabrzmiało to niczym błogosławieństwo. - Zostawmy ich dzisiaj w spokoju. Jutro zdecyduję, co robić. Odeszła. Wciąż przełykała łzy, lecz piękno sceny, którą obejrzała, łagodziło jej rozpacz. Pomału kroczyła za służącym na miejsce zbiórki. Nowa myśl wpadła jej do głowy. Skoro Furansu-san i Hinode zginęli, uciekającym gai-jinem musiał być Taira. To dobrze. Lepiej niż na odwrót. Straciłam istotne źródło wiadomości, lecz sądzę, że tak naprawdę zyskałam dużo więcej. Taira jest łagodniejszy i ma przed sobą ciekawą przyszłość u boku Fujiko. Przy odpowiednim traktowaniu może okazać się użyteczny... Niedługo już będę mogła z nim swobodnie rozmawiać. Jak na gai-jina, z każdym dniem mówi coraz płynniej. Załatwię mu kilka dodatkowych lekcji, by poznał zwroty związane z polityką, a nie tylko z miłością i Pływającym Światem, bo Fujiko uczy go z pewnością tylko tego, i to w dodatku z wiejskim akcentem. Na dłuższą metę podobna inwestycja przyniesie nieocenione korzyści... Stanęła w tej samej chwili, co służący. Spojrzeli na siebie, a potem, jak na komendę unieśli głowy. Wiatr ucichł. 534 m 58 Środa, 14 stycznia — Koniec z Yokohamą, Williamie - zmęc nerał o świcie. Siedzieli na koniach, na zboc Obok, w pełnym rynsztunku bojowym, czeke miał brudną, posiniaczoną twarz, podarty m poszarpanej czapce. - Pomyślałem, że będzie < wzgórza. Wola boska. — Wiedziałem, że jest nie najlepiej, ale... uwięzły mu w gardle. Był bardzo zmęczony. Ź Widział głębokie bruzdy na zatroskanych twa i popalone mundury. Zwłaszcza u Pallidara. W ] ukazał się trakt Tokaido, widoczny aż po Hoc Yoshiwara przestała istnieć, podobnie jak w część Osiedla, nie wyłączając stajni. Nie było o stratach i liczbie ofiar, choć wciąż przybywa prawdziwej przyczyny pożaru. Oskarżano Jaj: jakich Japończyków i na czyj rozkaz - nie wis ze stron konfliktu nie była zainteresowana znis - Dasz rozkaz ewakuacji? Sir William miał mętlik w głowie od setek ] liwości. — Najpierw inspekcja. Dzięki, Thomas. 1 Skierował kuca w dół zbocza. Na chwilę zatrz stawicielstwa. - Jest coś nowego, Bertramie? — Nie, sir Williamie. Nie znamy liczby ani — Poślij po shoyę. Spytaj, ile osób zginęło chodź z tym do mnie. — Nie umiem po japońsku, sir Williamie, i - Więc go znajdź, do cholery! - huknął okazję, by zrzucić z siebie choć część napięcia _2Dnym głosem powiedział geju górującym nad Osiedlem. ¦ jeźdźcy Pallidara. Generał ~odur i spalony daszek przy dabrze, gdy spojrzysz na to ze - Sir William umilkł, słowa Iiden z nich nie spał tej nocy. bitach żołnierzy, porozrywane ferwszych promieniach słońca 3>gayę. d>ska, Miasto Pijaków i spora -jeszcze oficjalnych raportów wfo złych plotek. Nikt nie znał Duńczyków o podpalenie, lecz ¦lomo. Tym bardziej że żadna czeniem wioski i Yoshiwary. frtań i przewidywanych moż- fillidar pojedzie ze mną. - :]tnał się przy budynku przed- tazwisk ofiar. v wiosce, i natychmiast przy- gPhillip Tyrer gdzieś zniknął. :sir William. Wreszcie zyskał i niepokoju o Tyrera. Z zado- woleniem spojrzał na pobladłą twarz wymizerowanego młodzie cznij się uczyć języków! Jak nie, odeślę cię do Afryki, gdzie b cywilizować Murzynów! Za godzinę zbierz tutaj wszystkich głi ców... Nie, może nie tutaj, lepiej w klubie... Mamy szóstą wyznacz zebranie na wpół do dziesiątej. I na miłość boską, rus cholerną mózgownicą! - Idiota, pomyślał. W nieco lepszym kłusował dalej. Pod z wolna jaśniejącym niebem mieszkańcy Yokohamy zh swego dobytku i dotychczasowego życia. Sir William, eskort Pallidara, stanął na High Street, pozdrowił wszystkich i wysłuc - Na początek pozwólcie mi się rozejrzeć - odparł. - Zwo w klubie na dziewiątą trzydzieści, wówczas będę wiedział coś w W pobliżu Miasta Pijaków unosił się ostry swąd spalenizn w nocy, gdy ucichł wicher, pożar zaczął przygasać i przestał strzeniać. Tylko dzięki temu Osiedle uniknęło zagłady. Przed pozostały nietknięte, podobnie jak kapitanat portu oraz filie i sl kie: Struanów, Brocków, Cooper-Tillmana i innych. Ogołocc Lunkchurcha. Ogień zatrzymał się tuż u bram Świętej Trójcy i nie strawi widomy cud, zesłany przez Niebiosa. W głębi ulicy, w kościel wyleciała większość okien i spłonęła część dachu. Zwęglone, pc sterczały z dymiącego otworu niczym popsute zęby. — Dzień dobry, gdzie ojciec Leo? - spytał sir William czło jącego w ogrodzie. — W zakrystii, sir Williamie. Wszystkiego dobrego z nowym mi będzie wolno nadmienić, jak bardzo się cieszę, że widzę Wass w dobrym zdrowiu. — Dziękuję. Przykro mi z powodu strat, jakie ponieśliście dziesiątej mamy zebranie w klubie, przekażcie to pozostałym. Z ojca Leo. - Odjechał. W odróżnieniu od wioski i Yoshiwary, gdzie czysty popiół pol niczym warstwa śniegu, w ruinach Osiedla i Miasta Pijaków skłębione rumowiska cegieł, kamieni, poskręcanego żelastwa, ników, narzędzi, strzelb, armat, kowadeł i innych przedmiotów, I bezużytecznych. Jedyna pociecha w tym, że zniknęło także ś Ziemi Niczyjej, pomyślał sir William. Krętą ścieżką podjechał do Południowej Bramy. Odwach pustym przejściu postawiono prowizoryczną barierę, przy któi kilku samurajów. - Banda głupków - odezwał się Pallidar. - Po diabła im Sir William nie odpowiedział, zbyt zajęty myślami, co jes i w czym będzie mógł pomóc. Za kanałem i stawem widać byłe wieśniaków. Niektórzy krążyli wzdłuż brzegu, inni po prostu siec1 536 Tam, gdzie kiedyś wznosiła się Yoshiwara, spory tłum kobiet, kucharzy i służących tłoczył się wokół jedynego, częściowo ocalałego budynku, osłoniętego płóciennymi ekranami. Samurajowie tu i ówdzie gasili resztki ognia. Łagodny wietrzyk niósł głosy płaczu i zawodzenia. — Okropne - powiedział Pallidar. — Tak. - Sir William westchnął głośno, po czym zebrał siły; w końcu powinien przecież świecić przykładem i na Boga, pokażę wszystkim, jak postępuje minister pełnomocny Jej Brytyjskiej Mości delegowany do Japonii! - Tak, lecz spójrz tam, w imię Boga! - Rozbite wśród skał namioty nie ucierpiały od ognia. - Wszystkie nasze oddziały są bezpieczne, artyleria także, ekwipunek i amunicja nietknięte. Teraz patrz tam! Wskazał na okręty stojące w zatoce. Union Jack dumnie powiewał na wietrze, a w blasku świtu, z wolna przechodzącego w dzień, szalupy i kutry niezmordowanie krążyły po wodzie, zwożąc żołnierzy na brzeg lub zabierając rozbitków na pokład, do miejsc, gdzie mogli się najeść, napić i przespać. — Wszystko da się zastąpić, prócz ludzi. Zbierz swoich, zróbcie przegląd oddziału i koni. Do dziewiątej trzydzieści chcę wiedzieć, kto zginął. W drogę! — Tak jest. Stajnie były otwarte i większość zwierząt wybiegła na tor lub na wzgórze. Widziałem, jak dwóch stajennych prowadziło ogiera Siergieje-wa. - Pallidar poweselał, ustąpiło przygnębienie. - Racja, sir Williamie, na Boga, święta racja. Jesteśmy w pełni bezpieczni, póki mamy armię i flotę. Wszystko gra. Dziękuję. - Odjechał galopem. Sir William oderwał wzrok od zatoki. Co robić? Co robić? Kuc nerwowo potrząsnął łbem i tupnął kopytem w ziemię, wyczuwając rozterkę jeźdźca. — Dzień dobry, sir Williamie. - Zza ruin budynku, który w tej chwili był tylko stertą poskręcanych kawałków żelaza, resztek mebli i zwęglonego drewna, wyłonił się poszarzały ze zmęczenia Jamie McFay. Miał podarte, miejscami popalone ubranie i zmierzwione włosy. - Ilu zginęło? Jakie są ostatnie wieści? — Jeszcze nic pewnego. Dobry Boże... to wszystko, co zostało z redakcji "Guardiana" i drukarni? — Niestety. Ale proszę. - Jamie przytrzymał kuca za uzdę i wręczył sir Williamowi krzywo zadrukowany arkusz papieru z rozmazanym nagłówkiem: POŻAR YOKOHAMY. POGŁOSKI O PODPALENIU. BUDYNKI STRUANÓW I BROCKÓW NIETKNIĘTE, WOJSKO, FLOTA I STATKI HANDLOWE BEZPIECZNE. DONIESIENIA O DUŻEJ LICZBIE OFIAR W YOSHIWARZE I W WIOSCE. Niżej był krótki artykuł, obietnica, że popołudniowe wydanie przyniesie więcej szczegółów i przeprosiny za słabą jakość druku. — Tam jest Nettlesmith. Rozczochrany i brudny dziennikarz uwijał się przy ręcznej drukarni ustawionej pod naprędce skleconym zadaszeniem. Kilku chłopaków sortowało czcionki, wciąż usiłując coś jeszcze wygrzebać z popiołów. - Słyszałem, że ocaliłeś wielu wieśniaków, Jamie. Wyciągałeś ich z domów. McFay wciąż miał kłopoty z myśleniem. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że nigdzie nie znalazł Nemi, lecz pocieszał się, iż brak wiadomości nie musi wcale oznaczać najgorszego. — Niewiele pamiętam. Wszędzie panował chaos... Inni robili to samo lub prowadzili rannych do szpitala... - Głowa kołysała mu się na boki ze zmęczenia. - W nocy słyszałem, że Phillip zginął. To prawda? — Nie wiem. W Bogu nadzieja, że nie, choć i do mnie dotarły podobne pogłoski. - Sir William głęboko wciągnął powietrze. - Nie wierzę plotkom. Siergiejew ponoć miał zginąć w Yoshiwarze, podobnie jak Andre, a całkiem niedawno go widziałem. Znaczy, Siergiejewa. Zawsze powtarzam: lepiej poczekać. - Uniósł poszarpany na brzegach arkusz. - Mogę to zatrzymać? Dzięki. Zwołałem mityng na wpół do dziesiątej, podejmiemy decyzję, co dalej robić. Liczę na twoją opinię. — Nie bardzo jest o czym dyskutować. Padam ze zmęczenia. — Nieprawda, Jamie. Musimy porozmawiać. I tak mieliśmy kupę szczęścia. Armia i flota... - Spojrzał w bok i uchylił cylindra. - Dzień dobry, miss Maureen. Miała na sobie tę samą suknię, lecz zdążyła się umyć, odświeżyć i patrzyła na obu mężczyzn z krzepiącym uśmiechem. - Witam, sir Williamie. Cieszę się widząc pana w dobrej kondycji. Sły szałam, że budynek legacji ocalał. Dzień dobry, kochanie. - Jej uśmiech nabrał szczególnego wyrazu. Objęła McFaya. Kosztowało ją sporo wysiłku, by go nie pocałować: wyglądał nadzwyczaj ponętnie w poszarpanym ubraniu i nie ogolony. Twarz miał nabrzmiałą smutkiem, ale to się da uleczyć gorącą zupą, solidną porcją whisky i paroma godzinami snu. Gdy szła w stronę zrujnowanej drukarni, wiele osób mówiło jej o odwadze, jaką okazał Jamie w ciągu nocy. Ona z kolei przez kilka godzin uspokajała panią Lunkchurch i panią Swann, ich mężów oraz inne osoby zgromadzone u Struanów. Rozdzielała "napój szatana" - jej matka nazywała tak każdy alkohol, ale tylko wtedy, gdy w pobliżu nie było ojca - doglądała poparzonych, a ciężej rannych odprowadzała do polowego szpitala, rozstawionego przez Hoaga i Babcotta w pobliżu dzielnic najmocniej dotkniętych nieszczęściem. — Dobrze wyglądasz, Jamie, tylko nieco zmęczony. — Nie więcej niż inni. Sir William pojął, że jego dalsza obecność w tym miejscu nie jest niezbędna i - choć czuł się nieco zazdrosny - zasalutował pejczem. - Zobaczymy się później, Jamie. Miss Maureen... Patrzyli, jak odjeżdżał. Bliskość Maureen i dotyk jej dłoni cieszyły McFaya. Nagle wezbrało w nim poczucie krzywdy i strach o przyszłość, chwycił dziewczynę w ramiona i ścisnął ją rozpaczliwie. Przytuliła się, szczęśliwa, że może mu pomóc. Czekała, krzepiła go własną siłą. Po pewnym czasie odzyskał swój zwykły humor, pewność siebie i wrodzony optymizm. 538 539 — Bóg zapłać, trudno w to uwierzyć, lecz przywróciłaś mnie do życia... Dziękuję. - Przyszła mu na myśl Tess i pięć tysięcy, które wywalczyła Maureen. Potem usłyszał: "wkrótce zapomnisz o kłopotach" i nie potrafił ukryć nagłej radości. - Na Boga, Iskierko! - Uściskał ją znowu. - Masz rację. Grunt, że oboje żyjemy. Dzięki tobie nie musimy się martwić o jutro. — Nie przesadzaj, miły - odpowiedziała z uśmiechem. Wsparła czoło o jego czoło; nie chciała, by odszedł. - Nie mam z tym nic wspólnego. - Możesz dziękować jedynie Bogu, dodała w myślach. To dzięki Niemu każda kobieta posiada ów cenny dar, dostępny zresztą także mężczyznom, lecz oni używają go tylko przy wyjątkowych okazjach. - Ot, życie. - Powiedziała "życie", nie "miłość", gdyż do końca nie była pewna, jak jest naprawdę. — Dałaś mi powód do dumy, maleńka. Zeszłej nocy zachowywałaś się bardzo dzielnie. — Uhm... chociaż nic nie zrobiłam. Chodź, czas na drzemkę. — Nie da rady. Muszę pomówić z shoyą. — Prześpisz się przed spotkaniem. Obudzę cię filiżanką dobrej herbaty. Możesz skorzystać z mojego łóżka. Albert oświadczył, że oddaje nam jeden z pokoi na tak długo, jak tylko zechcemy. Wszystkich już stamtąd wyrzuciłam. McFay uśmiechnął się mimo zmęczenia. — I co zamierzasz? - spytał. — Wezmę cię za rękę i opowiem bajkę na dobranoc. - Uścisnęła go lekko. - Chodź. Tyrer rozwarł powieki i pojął, że trafił do piekła. Bolały go wszystkie kości, oddech rozrywał płuca, piekły oczy i swędziała skóra. W gryzącej zadymionej ciemności zobaczył dwie pozbawione ciał głowy Japończyków, o ustach wykrzywionych w okrutnym uśmiechu. Zaraz wyciągną widły i znów zaczną mnie torturować, pomyślał. Jedna z twarzy zbliżała się w jego stronę. Z jękiem próbował uciec. Gdzieś w oddali usłyszał głos mówiący wpierw po japońsku, a potem po angielsku. — Obudź, Taira-sama, jesteś bezpieczny! — Nakama? - Mgła spowijająca jego umysł zniknęła. — Tak. Jesteś bezpieczny. Teraz spostrzegł światło bijące z lampy naftowej. Siedzieli w jakiejś jaskini, a Nakama patrzył na niego z uśmiechem. Ta druga twarz należała do Saito, kuzyna Nakamy... tego, który tak bardzo interesował się żeglugą. Zaraz... to nie Nakama, to morderca Hiraga! Phillip drgnął i uderzył plecami o ścianę tunelu. Pociemniało mu w oczach od przejmującego bólu głowy. Kasłał i kasłał, by pozbyć się wstrętnej śliny, przesiąkniętej smakiem dymu. Gdy już nic nie miał w ustach i przestał się miotać, poczuł, że ktoś przyciska mu do ust kubek. Chciwie wypił łyk lodowatej wody i chrząknął. • i ¦ ~ ¦ 540 - Przepraszam - wymruczał. Hiraga ponownie owinął go kocem. - Dziękuję. Po paru minutach mógł już swobodnie oddychać, pustka w głowie z wolna zmieniała się w kalejdoskop migoczących obrazów, scen, zdarzeń... Płonące ściany, Hiraga wyciągający go z ognia, ucieczka, upadek, czyjaś pomocna dłoń, rozpadające się herbaciarnie, krzewy wybuchające prosto w twarz... Brak powietrza, mdłości, krzyki Hiragi: "Szybko, tędy... nie, tędy, w tył, tędy..." Pomylił drogę, znalazł, biegnie krętą ścieżką, kluczy wśród ścian ognia wyrastających z przodu, z tyłu, po bokach... Krzyk kobiet, dym, a potem studnia i pożar depczący im prawie po piętach. - W dół, w dół tam, szybko! Skok, huk płomieni i krąg światła w mroku. Saito, a potem jak błyskawica... Fujiko! — Gdzie Fujiko?! - zawył. — Szybko w dół, nie żyje w pawiron - zdyszany Hiraga usiłował przekrzyczeć jazgot pożaru. - Fujiko nie żyje, gdy znarazłem... szybko w dół, bo ty nie żyje! Dokładnie pamiętał ciąg zdarzeń. Uciekł ze studni, chciał wracać w płomienie, nie baczył na pewną śmierć, opętany myślą o dziewczynie. Nagle padł w piach z rozdzierającym bólem głowy. Próbował się dźwignąć, żar palił mu skórę, kątem oka zobaczył kant twardej jak skała dłoni mierzącej mu prosto w szyję... — Ty... Biegłem do niej, a ty mnie powstrzymałeś? — Tak. Nie można ratować. Fujiko nie żyje, przykro. Ona nie żyje i ty nie żyje, jeśri wracać. Więc cios i przyniosłem tutaj. Fujiko nie żyje w pawiron. - Hiraga mówił oschłym tonem, wciąż niezadowolony, że Tyrer przez swą głupotę ryzykował życie ich obu. Ledwo zdążył zarzucić nieprzytomnego Anglika na ramię i co sił w nogach dopaść schronienia. O mały włos byłby zginął w płomieniach. Nawet największy baka zdołałby pojąć, że nie znajdzie dziewczyny w gorejącym ogrodzie, wśród stojących w ogniu budynków! - pomyślał ze złością. Nawet gdyby nie zginęła w wybuchu, i tak poniosłaby śmierć już z piętnaście razy. — Jak nie uderzyć, ty nie żyje. Lepiej nie żyje? — Nie. - Tyrer pogrążył się w smutku. - Wybacz. Znów zawdzięczam ci życie. - Otarł twarz, bezskutecznie próbując pozbyć się dręczących koszmarów. Fujiko nie żyje, Boże, Boże... - Nak... Przepraszam, Hiraga, gdzie jesteśmy? — W tuneru. Brisko "Trzy Karpie". Droga do wioski pod płotem i stawem. - Japończyk wskazał na studnię. - Już dzień teraz. Phillip zebrał siły, aby podnieść się z miejsca. Gdy stanął na nogi, poczuł się nieco lepiej. Światło w studni było przyćmione wszechobecnym dymem, lecz poznał, że świta. - Dozo. - Akimoto z uśmiechem wręczył mu przepaskę i zbędne kimono. 541 - Dorno - odparł Tyrer, trochę zaszokowany wyglądem własnego ubra nia. Miał poparzone nogi, szczęśliwie niegroźnie. Hiraga wspiął się po klamrach, by wyjrzeć na zewnątrz. Zaraz wrócił, wygnany żarem. — Niedobrze - oświadczył po wejściu do tunelu. - Za gorąco. Proszę. - Podał Phillipowi kubek z wodą, co ten przyjął z dużą wdzięcznością. - Taira-sama, repiej idziemy tą drogą. - Wskazał w głąb kanału. - Ty dobrze? — Tak. Fujiko... na pewno nie żyła? Widziałeś? — Hai. — Co się stało? Zasnąłem, a potem... bomba? Pamiętam... że cisnęło mnie w drugi kąt pokoju. Z dala od... od Fujiko. Wydawało mi się, że coś wybuchło pod podłogą. Co to było? Dlaczego wszystko stanęło w ogniu? — Miałeś dużo szczęścia, Taira-sama - powiedział Akimoto, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Byłbyś wśród martwych, gdyby nie Hiraga. Rozumiesz? — Hai, wakarimasu. - Phillip ceremonialnie skłonił się w stronę Hiragi i dodał także po japońsku: - Dziękuję, Hiraga-sama. Znów mam dług. Dziękuję za życie. - Nagle poczuł się słabo. - Przepraszam, najpierw odpoczywam chwilę. - Usiadł niezgrabnie. - Co stało? — Mówimy Igirisu. Draczego ogień? Zły człowiek ma ogień-bomba. Tu pożar, wiatr niesie ogień do Yokohama i... — Osiedle spłonęło? - Tyrer oniemiał z przerażenia. — Nie wiem, Taira-sama. Nie było czas patrzeć, are Yoshiwara nie ma, wioska chyba także. Może Yokohama. Phillip dźwignął się na nogi i ruszył do studni. - Nie, nie w górę, tędy. - Hiraga zapalił jeszcze jedną lampę. - Idzie za mną, tak? - Po japońsku dodał do Akimoto: - Zostań tutaj. Odprowadzę go kawałek, zobaczę, co się dzieje, i wrócę. - Pociągnął Tyrera do tunelu. - Zły człowiek ma ogień-bomba. Chce krzywdzić gai-jin. Wiatr z południa robi mały ogień na duży ogień. Anglik od razu pojął, dlaczego wiatr jest tak niebezpieczny. — Mój Boże... Wszystko wyschnięte na wiór, spłonie jak wiecheć. Boże, a jeśli... - Stanął, niemal oszalały z rozpaczy. Po ścianach tunelu spływała woda. Zaczerpnął garść, by schłodzić rozpalone czoło. Pomogło. - Wybacz. Mów dalej. Zły człowiek? Jaki zły człowiek? — Zły człowiek - posępnie powtórzył Hiraga, miotany sprzecznymi uczuciami. Wściekał się na Takedę, że samowolnie pozbawił go bezpiecznego schronienia, a z drugiej strony cieszył go efekt wywołany zamachem. Przy południowym wietrze pożar Yoshiwary na pewno dotarł do wioski i do budowli gai-jinów. Po zagładzie Yokohamy obcy będą zmuszeni odejść, tak jak przewidział to Ori, a potem Katsumata. Sonrid-jói odniesie pierwsze ważkie zwycięstwo. Jakąś godzinę temu próbował wyjrzeć na zewnątrz, by zobaczyć, co się dzieje w Mieście Pijaków, lecz żar bijący z pogorzeliska przepędził go z powrotem. Ufał, że teraz cegły zdążyły ostygnąć i będzie mógł spokojnie ocenić rozmiar zniszczeń. Tyrer był jego jedyną nadzieją. Pod warunkiem że zdoła go przekonać. Powodzenie planu zależało wyłącznie od tego, czy Takedę schwytano czy udało mu się umknąć. Hiraga znał go na tyle, by podejrzewać, iż nie dał się wziąć żywcem. Mógł więc trzymać się własnej, częściowo prawdziwej wersji wydarzeń. - Zły człowiek chce zniszczyć wszyscy gai-jin, wygonić z Nippon. Człowiek z bakufu. Bakufu chce wygonić gai-jin, Yoshi chce wygonić gai-jin. Płaci szpieg do wybuchnięcia pożaru, mówi, że shishi, ale naprawdę bakufu. — Znasz podpalacza? Hiraga potrząsnął głową. — Człowiek z Satsuma, mówi mama-san. — Raiko-san? - Nie. Wakiko. Inna herbaciarnia. - Imię zmyślił na poczekaniu. Doszli do wody. - Repiej rozebrać. Bezpiecznie. Zrzucili kimona. Hiraga, wysoko dzierżąc lampę, ruszył pierwszy. Po drugiej stronie wodnej przeszkody Tyrer pośpiesznie zawiązał przepaskę i wciągnął ubranie. Hiraga wciąż mu tłumaczył, że bakufu niedobre, że rzucają podejrzenia na wszystkich, oskarżają roninów i shishi, choć sami planują co najgorsze. Anjo, Rada Starszych, a szczególnie Yoshi. Phillip wierzył w każde słowo. Znów Sanjiro i reszta diabłów z Satsumy. Dotarli do studni. Hiraga wskazał w górę. — Tak samo jak przedtem. Najpierw patrzę. - Oddał Tyrerowi lampę i zaczął się wspinać. Cegły wciąż były gorące. Widok na zewnątrz przyprawił go o gwałtowny zawrót głowy. W miejscu dawnego śmietniska na Ziemi Niczyjej ciągnęła się szeroka, otwarta równina: biegła od zatoki przez pustą przestrzeń, gdzie kiedyś wznosiło się Miasto Pijaków i wioska, aż po północny kraniec Osiedla. Domy gai-jinów nadal stały, lecz to nie miało żadnego znaczenia. Koniec z Yokohama. Wrócił na dół. — Co się stało, Hiraga-sama? — Idzie patrzeć. Ja zostaje. Idzie teraz, przyjacier. Hiraga nie może idzie, samuraj ciągre szukają, nel Tyrer spojrzał w piwne oczy dziwnego wojownika, który nie wahał się ryzykować własne życie, by go ocalić. Dwa razy uratował mnie od niechybnej śmierci, pomyślał. Czegóż więcej może dokonać prawdziwy przyjaciel? - Bez ciebie byłbym już martwy. Zawdzięczam ci bardzo wiele. Zwykłe "dziękuję" nie starczy. Hiraga w milczeniu wzruszył ramionami. — Co teraz poczniesz? — Co znaczy? — — 542 543 — Jak się mam z tobą skontaktować w razie potrzeby? — Ja tutaj. Taira-sama pamięta, że Yoshi daje nagroda za moją głowa, net Proszę, nie mówi nikomu o tuner. Bakufu i Yoshi bardzo szukają. Jeźeri Taira-sama mówi, ja szybko nie żyje, nie ma gdzie uciekać. — Nie powiem nikomu. Jak ci przesłać wiadomość? — Jak słońce zajdzie, idzie tutaj i mówi na dół. Zawsze tu czekam, jak słońce zajdzie. Rozumiesz? — Tak. - Tyrer wyciągnął rękę. - Bez obaw. Nikomu nie zdradzę, gdzie jesteś, i spróbuję coś pomóc. Serdecznie uścisnęli sobie dłonie. - Phillip! Phillip, mój chłopcze, dzięki Bogu, że żyjesz! - Sir William promieniał radością i ulgą. Podbiegł do Ty rera i mocno potrząsnął go za ramiona. - Krążyły plotki, że pochłonęła cię Yoshiwara. Chodź, siadaj, biedaku. - Podsunął mu najlepszy fotel, blisko kominka. - Dobry Boże, wyglądasz okropnie! Co się stało? Na pewno chcesz się napić. Zaraz podadzą brandy! Tyrer opadł na fotel. Czuł się już nieco lepiej. Z początku z przerażeniem patrzył na ogrom zniszczeń i poparzonych, zabandażowanych ludzi, kręcących się po nadbrzeżu, lecz gdy dostrzegł nienaruszone poselstwa, budynki Stru-anów i Brocków, stojącą w zatoce flotę i namioty żołnierzy, obawa zaczęła ustępować. Nikt nie potrafił mu powiedzieć, kto zginął, więc czym prędzej przybiegł do legacji. — Fakt, pożar dopadł mnie w Yoshiwarze. Byłem... - pociągnął solidny łyk trunku - byłem ze swoją dziewczyną... Zginęła. - Smutek powrócił niczym przygniatająca fala. — Boże, straszne... W dodatku twój drugi przyjaciel, Nakama, Hiraga, czy jak mu tam, także nie żyje. — Panie ministrze? — Taaak... - odparł sir William siadając w fotelu. Mówił z wyraźnym zadowoleniem: - Identyfikacja nie budzi żadnych wątpliwości. Patrol przy-dybał go na Ziemi Niczyjej tuż po tym, jak wybuchł pierwszy pożar w Mieście Pijaków. Początkowo myślano, że to grabieżca, lecz po krótkim pościgu został rozpoznany i postrzelony. Ranny, wyobraź sobie, wstał z ziemi i skoczył do wnętrza płonącego budynku. Do starego magazynu z naftą. Sierżant mówił, że kilka sekund później nastąpił straszliwy wybuch i cały sektor wyleciał w powietrze. — Niemożliwe... — Właśnie. Nikt z nas nie rzuciłby się w płomienie. Okropność. Prócz Nakamy zginęło w eksplozji dwóch dzielnych chłopców. Cholerny żółtek! Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to on wywołał pożar. Wybuchające bańki z naftą rozsadziły cały budynek. - Staremu politykowi zrobiło się żal sie- dzącego z niepewną miną młodzieńca. - Szczerze ci współczuję, Phillipie, gdyż pamiętam, jak lubiłeś tego człowieka, lecz z drugiej strony nie możesz zapominać, że był mordercą i w dodatku wpakował nas w niezłe bagno z Yoshim. Mam rację? - Przez chwilę czekał na jakąś reakcję ze strony Tyrera, lecz ten siedział nieruchomo z ponurą miną. - Wybacz, widzę, że wciąż... wciąż myślisz o czymś innym. To musiało być straszne, prawda? Phillip nie wiedział, co robić. Powiedzieć prawdę, że Hiraga żyje? — W Yoshiwarze? Tak... straszne. Tak... - Chciał wyjaśnić pomyłkę, lecz w ostatniej chwili opadły go wątpliwości. — Muszę ci wyznać, że mieliśmy niewiarygodne szczęście. Armia, flota i spora część Osiedla nienaruszone, choć nadal sprawdzamy resztę. Zeszłej nocy widziałeś kogoś z naszych w Yoshiwarze? — Nie, sir Williamie. Nikogo. Nie. - Czuł zamęt w głowie. - Ani żywego ducha. Chodzi o to... — Szlag by trafił! Trudno wszystkich odszukać i ustalić wiarygodną listę ofiar. W Mieście Pijaków nic nie wiedzą, mówią tylko, że zginęło z pół tuzina włóczęgów, z których żaden nie miał nawet porządnego nazwiska. Jakiś Charlie, Tom czy George... Warto wspomnieć, że wszystkie młode damy od pani Fortheringill są całe i zdrowe. Udało nam się uniknąć najgorszego, choć strach myśleć, co by się mogło zdarzyć, gdyby wiatr dął nadal... Na szczęście ucichł i warto za to podziękować Bogu... o właśnie, widziałeś, że Święta Trójca jest cała? Rzecz jasna, straty sięgną setek tysięcy funtów. Łaska boska, że wymyślono ubezpieczenia, co? No, skończ drinka i prześpij się trochę. Jak spokojnie pomyślisz, na pewno zrozumiesz, że śmierć Nakamy jest nam bardzo na rękę. Staliśmy w obliczu poważnego kryzysu dyplomatycznego. Idę odbyć dyskusję co do naszych najbliższych planów. Zdrzemnij się, póki nie wrócę... Ktoś zapukał do drzwi. — Przyszedł shoya, sir Williamie - oznajmił Bertram. — W samą porę, wpuść go. Phillipie, nim wyjdziesz, podejmij się tłumaczenia. Proszę, proszę do środka, panie shoya. Sołtys skłonił się z rezerwą. — Mój pan cię pozdrawia, shoya - powiedział Tyrer. Otępiały, błądził myślami gdzie indziej. Przede wszystkim chciał się położyć i w spokoju zastanowić nad sytuacją. - Powiedz, ile zginęło w ogniu? — Dziękuję za troskę, panie, lecz proszę się nie kłopotać naszymi problemami. - Shoya był mocno zdziwiony pytaniem, gdyż gai-jinów nie powinny interesować takie sprawy. Zastanawiał się, jaki kryje się w tym podstęp. — Mój pan mówi, chce wiedzieć, ile zginęło? — Bardzo mi przykro, lecz nie mam dokładnych wiadomości. Brak pięciu rybaków i dwóch rodzin - uprzejmie odpowiedział shoya, gdyż przywódca gai-jinów pytał wyraźnie "ile?", co znaczyło, że oczekiwał liczb. — — 544 35 - Gai-jin cz. H 545 W rzeczywistości nie zginął ani jeden wieśniak, dziecko czy łódka, gdyż ostrzeżenie o pożarze nadeszło wystarczająco wcześnie. — Mój pan mówi, że przykro. Można pomóc wiosce? — Ach! Tak, tak, proszę podziękować Jego Hojności, rodzinom potrzebne nieco ryżu, pieniędzy... Każda pomoc, jedzenie lub... - nie dokończył. Niech myślą. Kolejna pułapka? — Mój pan mówi, że posyła jedzenie dla wioski. Proszę mówić, jak zaczął się ogień. Shoya uznał, że obaj cudzoziemcy muszą być niespełna rozumu, jeśli naprawdę spodziewają się odpowiedzi na to pytanie. Polityka była gorsza niż shishi i bakufu. Żałował zysków, które miały niechybnie odejść w przeszłość za dzień lub dwa wraz z ostatnim gai-jinem opuszczającym wybrzeża Japonii, lecz był spokojny o przyszłość. Wszystkie księgi, kwity, pieniądze udało mu się schować w bezpiecznym miejscu, a umowa z Makfeyem nabrała teraz jeszcze większego znaczenia. Moja stoku kompeni nie zazna biedy. Cieszyło go, że shishi tak zręcznie zrzucili całą winę na bakufu. Sonnd--jói. Będzie nam lepiej bez gai-jinów. Lepiej gdy jak przed laty wyniosą się na maleńką Deshimę w pobliżu Nagasaki. Otworzę tam filię przedsiębiorstwa i poczekam na ich powrót. Jeśli wrócą. — Przypuszczalnie zapalił się olej na kuchni - odparł z niskim ukłonem. - Tylko kucharze Yoshiwary pracują do późnej nocy, wioska kładzie się na spoczynek, więc nie wiem nic więcej. — Mój pan mówi: ten człowiek, Nakama lub Hiraga, shishi, którego szuka pan Yoshi, widziany przez żołnierzy. Chcieli łapać, lecz uciekł i zginął w ogniu. Znasz go? Shoya niemal dygotał od złych przeczuć, choć słyszał już wcześniej o domniemanej śmierci Hiragi. - Dopraszam się łaski - wychrypiał. - Znałem go tylko jako klienta. Nie miałem pojęcia, że to shishi. Nie żyje? Poniósł zasłużoną karę, morderca. Wspaniale! Sir William westchnął, znudzony ciągłym zadawaniem pytań. - Podziękuj mu, Phillipie, i niech idzie. Starzec z ulgą opuścił pokój. — Ty też jesteś wolny - oświadczył sir William. - W południe bądź gotów do drogi. — Panie ministrze? - Do Kanagawy, na spotkanie z Yoshim. Zapomniałeś? Tyrera zatkało ze zdumienia. — Na pewno się nie spodziewa... - jęknął słabo. Myśl o długaśnym tłumaczeniu wszystkich punktów Traktatu przyprawiała go o mdłości. - Na pewno! — Dlatego właśnie pójdziemy - stwierdził rozpromieniony sir Wil- liam. - To mu da sporo do myślenia. Jesteśmy Brytyjczykami, nie bandą anemicznych mięczaków. Ot, mieliśmy przejściowe kłopoty, to wszystko. — Nie przyjedzie po tym, co się stało. — Możliwe. Lecz wówczas on straci twarz, nie my. — Nie mogę, sir Williamie... nie mogę tłumaczyć. Jestem... kompletnie wyczerpany. Nie dzisiaj. Przepraszam. — Obawiam się, że będziesz musiał. Uszy do góry i tak dalej. - Stary polityk uśmiechnął się niewesoło, oficjalnie. Nie tolerował sprzeciwów. — Nie mogę, sir Williamie. Przepraszam. Niech mnie zastąpi Andre. Lepiej zna język. — Musisz - powiedział sir William bez cienia humoru. - Andre Poncin nie żyje. — Niemożliwe... - Tyrer omal nie upadł. - Jak...? — W Yoshiwarze - odparł sir William. - Dowiedziałem się tego chwilę przed twoim przyjściem i dlatego twój widok sprawił mi taką ulgę. - Nim skończył mówić, przypomniał sobie nagle o zapieczętowanej kopercie, którą Poncin zostawił swego czasu w sejfie poselstwa z poleceniem, by otworzono ją jedynie w przypadku jego śmierci. - Henri zidentyfikował zwłoki, choć prawdę mówiąc, niewiele mógł rozpoznać. Sygnet wciąż tkwił na palcu... hmm... hmmm... - chrząknął, gdyż na to wspomnienie zrobiło mu się niedobrze. - Biedak spłonął na popiół w swej garconiere. O ile pomnę, była kilkanaście jardów od twojej, w tej samej herbaciarni. Miałeś naprawdę niewiarygodne szczęście, Phillipie. Bądź gotów w południe. Wyszedł na ulicę i skierował się w stronę klubu. Zewsząd ciągnęły tłumy. Zerknął na budynek Struanów, potem Brocków i podziękował opatrzności, że oba ocalały. Dobry znak, zwłaszcza że jeden był filią Noble House, a drugi stracił złą sławę od czasu gdy Gornt zastąpił Norberta. Pokiwał dłonią do stojącej w oknie Angelique. Odpowiedziała mu uprzejmym skinieniem. Biedna... Ciekawe, czy Henri powiedział jej o Poncinie? Do klubu było dość daleko, lecz już dawał się słyszeć gwar rozmów, krzyki, przekleństwa i brzęk szklanek. Sir William westchnął ciężko i wrócił myślami do spraw gnębiących Osiedle. Gdy wszedł, zapadła głucha cisza. Klub był wypełniony po brzegi, część ludzi stała na zewnątrz, na schodach. Wśród ciasno stłoczonych przepoconych ciał utworzyło się wąskie przejście. Sir William zajął swe zwykłe miejsce w pobliżu baru i przywitał się z pozostałymi ministrami. Seratard, Erlicher, Siergiejew... ten ostatni z poparzoną, zabandażowaną twarzą i ręką na temblaku. Przybyli wszyscy, którzy coś znaczyli, choć nie brakowało też zwykłej hołoty. Niektórzy w plastrach, niektórzy z połamanymi kośćmi, wszyscy mocno czerwoni po wypiciu paru kolejek. — Dzień dobry. Z ulgą mogę stwierdzić, że mieliśmy niesłychane szczęście... Przerwała mu kocia muzyka i krzyki: — Bzdety! Zostałem zrujnowany... — — 546 547 — O czem on ględzi, na rany Chrystusa... — Dajta mu mówić! — Co on zmyśla, nie widział... — Na miłość boską, cisza! Odczekał chwilę, po czym odezwał się bardziej stanowczym tonem: — Naprawdę mieliśmy dużo szczęścia. Z oficjalnych raportów wynika, że zginął jedynie Andre Poncin... - Dał się słyszeć głośny pomruk współczucia. - Nie zanotowano innych ofiar wśród naszej społeczności. Pan Seratard zidentyfikował zwłoki, pogrzeb odbędzie się jutro. Straciliśmy także dwóch żołnierzy. Zostaną pochowani jutro. W Mieście Pijaków nie mogą doliczyć się kilku osób, lecz nie dotyczy to nikogo z naszych znajomych. Armia wyszła praktycznie bez szwanku, broń i zapasy amunicji są nietknięte, flota nadal w zatoce. Uważam, że wszyscy jesteśmy winni wdzięczność Bogu, że otoczył nas swą opieką. - Milczenie. - Pastor wyraził zgodę na dodatkowe nabożeństwo o zmierzchu. Proszę o jak najliczniejsze przybycie. Jakieś pytania? — Co z moją firmą? - zawołał Lunkchurch. - Spłonęła. — O ile pamiętam, wszyscy byliśmy ubezpieczeni od pożaru, panie Lunkchurch. - Gruchnął powszechny śmiech. - O co chodzi? Heavenly Skye, główny agent ubezpieczeniowy Yokohamy, odpowiedzialny za kontakty z Hongkongiem, dokąd spływały wszystkie polisy, powiedział: — Przykro mi, sir Williamie, umowa Barnaby'ego wygasła w zeszłym tygodniu. Aby oszczędzić, postanowił odnowić ją dopiero z początkiem przyszłego miesiąca. - Kolejny wybuch śmiechu i głośne docinki zagłuszyły resztę słów prawnika. — To doprawdy pech. Zamierzam jednak w oficjalnym piśmie, jakie dziś wieczór skieruję do gubernatora Hongkongu, uznać całe Osiedle za obszar klęski żywiołowej... Rozległy się okrzyki aprobaty i nawoływania "Wiwat Willie!", ponieważ podobna deklaracja oznaczała szczególne potraktowanie roszczeń pogorzelców. - ...pod warunkiem że wasze skargi zostaną w pełni udokumentowane. Każdy rejestr strat musi być uwierzytelniony moim podpisem... Znów wrzawa, tym razem przepełniona wściekłością, gdyż wszyscy wiedzieli, że mówca był bardziej skrupulatny niż niektórzy urzędnicy z Hongkongu, a wśród zgromadzonych nie brakło takich, co zdążyli już uznać pożar za łaskę boską i remedium na wszelkie kłopoty. Gdy rumor przycichł, sir William dodał słodko: - Nie przewiduję żadnych wyjątków. Im szybciej podania trafią na moje biurko, tym szybciej zostaną zweryfikowane, poświadczone i odesłane... - Część zebranych rzuciła się do drzwi, więc huknął gromkim głosem, nie spodziewanym u tak drobnego mężczyzny: - Nie skończyłem jeszcze, na Boga! Następna sprawa. Niektórzy z nas mylnie sądzą, że najlepszym wyjściem jest powszechna ewakuacja. Rząd Jej Królewskiej Mości nie zamierza porzucić Yokohamy. Koniec dyskusji. - Stanowczo uciszył protesty. - Proponuję, byśmy pospołu wzięli się do roboty, jak na Brytyjczyków przystało... — A co z cholernymi Jankesami? - ktoś krzyknął, dając kolejny powód do wesołości i wrzasków. — Im też pomożemy - odparł sir William. Odzyskał humor. - Jest ich zaledwie kilku, lecz wkrótce mogą przybyć następni. - Znów śmiechy. - Więc postępujcie jak dżentelmeni i przyłóżcie się do odbudowy. To bardzo ważne. Powinniśmy czym prędzej umocnić naszą pozycję, gdyż narastają niepokojące plotki o podpaleniu. — Prawda, moja musume mówiła to samo! — Dostałem raport, że domniemanym podpalaczem był samuraj Nakama, rebeliant poszukiwany przez bakufu. Pan Tyrer, ja i pan McFay, jak sądzę, uważaliśmy go dotąd za całkiem nieszkodliwego i chętnego do współpracy. — Tak było - odezwał się Jamie, który pod czułą opieką Maureen zdążył odzyskać dawny wigor. - W dalszym ciągu nie wierzę, że to on spowodował pożar. — Może tak, może nie, istotne, że zginął w podejrzanych okolicznościach. Musimy wzmóc czujność, bo jeśli naprawdę było to podpalenie, o czym nie jestem do końca przekonany, mogą nastąpić kolejne akty przemocy. A jeśli to gniew Boga... cóż taka Jego wola... — Amen - odpowiedział chór głosów. Ludzie byli zadowoleni, że w ogóle uszli z życiem. — Bądźcie zatem ostrożni, lecz zachowujcie się całkiem normalnie i wracajcie do swoich zajęć. Dziękuję za uwagę. Dobrego dnia. — Co z Yoshiwarą i domem pani Fortheringill? Sir William zamrugał oczami. Dobry Boże, chyba się starzeję, pomyślał. W ogóle nie pomyślał o Yoshiwarze, choć dla wielu mężczyzn stanowiła główną atrakcję Japonii. - Pani Fortheringill z pewnością otrzyma uczciwe odszkodowanie. Jeśli zaś chodzi o pierwszą sprawę... Utworzymy specjalny fundusz i przez tydzień będziemy zbierać datki. Jako pierwszy wpłacę dwadzieścia gwinei. Wziąwszy pod uwagę, że... hmmm... wspomniany obszar był częścią naszego terytorium, rząd Jej Królewskiej Mości dołoży po jednym funcie za każdego wpłaconego funta. Zebrani zaczęli wiwatować i poklepywać się po plecach. Sir William pochylił się w stronę pozostałych ministrów i oświadczył, ku ich zdziwieniu, że on i Seratard nie zamierzają rezygnować z zaplanowanego spotkania z Yoshim. Zapowiedział także, że o wynikach negocjacji porozmawiają wieczorem, podczas prywatnej kolacji. Po wyjściu na ulicę wytarł spocone czoło. Zadowolony, skierował się w stronę domu. - Hej, patrzcie! - posłyszał za sobą. Obrócił się i zamarł ze zdumienia. Wraz ze sporą grupą osób z zazdrością obserwował fascynujące widowisko. Pustą przestrzeń w miejscu dawnej wioski wypełniał tłum zapracowanych 548 549 mężczyzn, kobiet i dzieci, złączonych wspólnym celem niczym rój mrówek. Odbudowywali to, co zostało zniszczone. W dwóch domach, zwieńczonych dachami, wstawiano ostatnie shóji, kilka innych budynków było gotowych mniej więcej w połowie. Ze stosu zgromadzonego przy Południowej Bramie znoszono świeże deski i papierowe ekrany. Szkoda, że naszych chłopaków nie cechuje podobna energia, pomyślał sir William. Po drugiej stronie stawu, za naprawionym mostem, Mostem do Raju, robota postępowała jeszcze szybciej. Prowizoryczna brama kołysała się lekko w powiewach wiatru. Mimo dość dużej odległości zobaczył znajomy napis, wymalowany chińskimi hieroglifami i przetłumaczony niżej po angielsku, równie ozdobnymi literami: "Żądza nie może czekać, domaga się zaspokojenia". Po południu, przy lekko rozkołysanym morzu i niebie zaciągniętym chmurami, kuter Struanów powrócił z Kanagawy do Yokohamy, wioząc uczestników spotkania z Yoshim. Na maszcie powiewał proporczyk ministra Brytanii. Sir William i Seratard drzemali w kabinie. Tyrer spał jak zabity. Bosman szarpnął za gwizdek, gdyż kilka łodzi blokowało mu miejsce przy pomoście, lecz w odpowiedzi usłyszał jedynie stek mocnych przekleństw i okrzyk: — Czekaj na swoją kolej, platfusie! Sir William otworzył oczy i zawołał: — Wysadź nas u Brocków! Bosman z niechęcią zauważył, że pan MacStruan mógłby być niezadowolony z takiego postępowania, lecz sir William huknął: - Rób, co ci mówię! Seratard podskoczył, wyrwany ze snu, a Tyrer zamruczał coś pod nosem i spał dalej. Francuz przeciągnął się ze stłumionym ziewnięciem. — Wyśmienity lunch, sir Williamie. Dobra ryba. - Nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos, mruknął po francusku: - Co prawda byłaby lepsza z masłem czosnkowym i pietruszką, lecz czegóż wymagać od angielskiego kucharza? — To Chińczyk - łagodnie sprostował sir William. Przebieg "spotkania" był zgodny z przewidywaniami. Japończycy nie przyszli. Sir William odczekał pół godziny, po czym posłał po lokalnego rządcę. Za pośrednictwem Tyrera wyraził zaniepokojenie nieobecnością Yoshiego. — Jest chory? — Proszę wybaczyć, panie, lecz nie wiem, czy... — Mój pan mówi: spytaj o zdrowie pana Yoshiego, mówi jesteśmy jak umowa. Szybko jak możliwe proszę odpowiedź, kiedy następny spotkanie. - Phillip z premedytacją opuścił wszelkie uprzejmości. Rządca spłonął rumieńcem, skłonił się uniżenie, ponownie przeprosił i odszedł mocno zdegustowany, że gai-jinowie wciąż siedzą w Japonii. Każdy cywilizowany człowiek, który stąd do Edo był świadkiem pożaru, miał pełne prawo przypuszczać, że garstka ocalałych mieszkańców Osiedla liże rany i w panice ładuje resztki dobytku na statki. Gdy orszak rządcy opuścił Kanagawę, sir William doszedł do wniosku, że pora na solidniejszy posiłek. Poprowadził Seratarda do murowanej piwniczki. — Musimy to uczcić, Henri. Czego się napijesz? Zeszłej nocy mieliśmy sporo szczęścia. Gdyby nie biedak Andre... — Tak. Smutne. Wola boska. - Seratard ze zmarszczonym czołem oglądał każdą nalepkę. - Ach! Montrachet, rocznik pięćdziesiąt jeden. Dwie butelki? — Co najmniej dwie. Dołączy do nas George. Możemy też spróbować margaux... polecam chateau pichon-loungville, rocznik czterdzieści osiem i chateau d'yquem do puddingu. — Znakomicie. Szkoda, że nie mamy sera. Yoshi na pewno nie przyjdzie? — Nawet gdyby się zjawił, odwołamy spotkanie. — W klubie wspomniałeś o kolacji. Masz coś szczególnego do powiedzenia? — Tak. - W piwnicy panował przyjemny chłód. Na półce obok kolekcji butelek stało parę kieliszków. Sir William zaczął otwierać szampana. - Powinniśmy udawać, że skutki pożaru są mniej groźne niż w rzeczywistości, i podjąć bardziej zdecydowane kroki w sprawie Kagoshimy. — Teraz? - Seratard nie krył zaskoczenia. - Jesteśmy zupełnie odsłonięci, a ty chcesz odesłać flotę? To niebezpieczne. Kusisz licho. — I o to chodzi. Pomyślałem, że użyjemy wyłącznie okrętów brytyjskich, twój zaś flagowiec, Rosjanie i uzbrojone frachtowce pozostaną w zatoce. W desancie wezmą udział żołnierze piechoty morskiej; oddziały wojsk regularnych powinny nam zapewnić dostateczną ochronę. Wystarczy solidne ostrzelanie wybrzeży. - Wyciągnął korek i napełnił kieliszki. - Dzięki temu Ketterer będzie miał ułatwione zadanie. Nigdy nie przepadał za dowodzeniem na lądzie. Teraz będzie mógł odprawiać egzorcyzmy z wysokości mostka kapitańskiego. Na zdrowie. Dźwięknęło szkło. Seratard starał się znaleźć jakieś ukryte znaczenie propozycji brytyjskiego ministra, coś, co mogłoby osłabić wpływy Francji. Nie znalazł niczego. Przeciwnie, plan doskonale pasował do jego koncepcji dalszych rozmów z Yoshim i dawał dowody na poparcie twierdzenia, że Anglicy są w gruncie rzeczy barbarzyńcami, a Francja, którą utożsamiał z własną osobą, budzi o wiele więcej zaufania ze względu na swą cierpliwość i daleko-wzroczność. — Mistrzowskie posunięcie, Williamie. En principe, masz moją zgodę, choć chciałbym się poradzić naszego admirała. — Czemu nie? Zrobimy tak... Lunch minął w przyjemnej atmosferze. O oznaczonej porze wrócili na pokład kutra, a teraz sir William ociężale wyszedł z kabiny. Łódź stała przycumowana do pomostu Brocków. Niesłychane. Przy kilku walizach 550 551 leżących u szczytu schodów wiodących do przystani stał Gornt z jakimś urzędnikiem. — Mam nadzieję, że panu to nie przeszkadza - odezwał się sir William. - Objąłem na dziś dowodzenie kutrem. Pływa pod moją flagą, nie Struanów. — Cała przyjemność po mojej stronie, sir Williamie. Jak poszło? — Dureń się nawet nie pokazał. Pewnie myślał, że nie przyjdziemy. — Okrył się hańbą stąd do Timbuktu. — Właśnie. - Zgodnie z planem, pomyślał sir William, uśmiechając się w duchu. Wskazał na kufry. - Chyba pan nie wyjeżdża z powodu pożaru? — Nie, skądże. Chcę tylko na kilka dni wpaść do Hongkongu, by ściągnąć materiały budowlane dla siebie i dla innych. — Znakomity pomysł. Dobrej podróży i powrotu. - Sir William uchylił cylindra i odszedł, zabierając ze sobą Seratarda. Chory z wyczerpania Tyrer ledwie zauważył Gornta. — Wsadź bagaż na pokład, Pereira - odezwał się Edward. - Powiadom kapitana, że będę punktualnie. Och... witam, doktorze. Hoag pędził na przystań w towarzystwie paru kulisów, uginających się pod ciężarem kufrów i walizek. — Doszły mnie słuchy, Edwardzie, że także zamierzasz wsiąść na "Atlanta Belle" - wydyszał z trudem. Miał mocno zaczerwienione oczy, a ręce i surdut brudne i poplamione krwią. - Mógłbym powierzyć twoim ludziom opiekę nad tymi tobołami? Mam jeszcze tuzin rąk i nóg do poskładania i kilkanaście oparzeń... Strasznie dziękuję. - Nie czekając na odpowiedź odwrócił się i odszedł. — Zabierz je razem z moimi, Pereira. - Gornt zmarszczył brwi, zastanawiając się nad powodem tego nagłego pośpiechu Hoaga. Bagaż spakowany, wszystko załatwione, by firma Brocków funkcjonowała należycie w czasie krótkiej nieobecności szefa. Pracownicy wiedzą, którym kupcom udzielić kredytu, a którym odmówić wsparcia; jutro lub pojutrze zjawią się ludzie z Chóshu, by omówić dostawę broni - kroi się niezły interes, zwłaszcza teraz, gdy zgodnie z przewidywaniami ludzie zaczną się wyprzedawać; grunty pójdą na pierwszy ogień... Zachichotał w duchu z własnego żartu. Przebąkiwano, że Yoshi zamierza odebrać Struanom koncesję na eksploatację złóż węgla i przekazać ją Seratardowi za pośrednictwem spółki kierowanej dotąd przez Poncina, lecz zdaje się, nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji i czeka na inne oferty. Wekslarz Gornta otrzymał polecenie, by w tajemnicy złożyć stosowną propozycję. Pereira miał objąć zwierzchnictwo nad przedsiębiorstwem. Poprzedniego wieczora Gornt chciał przyjąć do pracy McFaya, dowiedziawszy się od Maureen, że biuro Szkota doszczętnie spłonęło, lecz Jamie uprzejmie odmówił. W dalszym ciągu zamierzał, działać na własną rękę. Nie szkodzi, myślał Edward. McFaya zostawię na deser. Sam do mnie przyjdzie, gdy spółka Rothwell-Gornt przejmie kontrolę nad wszystkim. Poklepał się po kieszeni. Miał ze sobą pieczęć Norberta i dwa antydatowane listy dla Tess. Pas ciążył mu od pobranych z kasy Brocków srebrnych meksów i złota na wydatki. Dobrze. Wszystko gotowe. Teraz do Angelique. - Witaj, Edwardzie - powiedziała z ciepłym uśmiechem. Po raz pierwszy przyjęła go w buduarze na piętrze. Ah Soh stała w pobliżu z butelką wina. Drzwi do sypialni były zamknięte, kotary na oknach szczelnie zaciągnięte, choć do zmroku zostało jeszcze sporo czasu, lampy naftowe zapalone, a cały pokój przepełniony zmysłową kobiecością. Gornt poczuł narastające napięcie. Dziwiło go zachowanie Angelique. — Dla odmiany białe wino - odezwała się łagodnie. - La doucette. A może wolisz burbon? — Proszę o wino. Wygląda pani doprawdy wspaniale. — Ty także, przyjacielu. Siądź tu, przy kominku. - Miała na sobie nową, zgrabnie skrojoną niebiesko-czarną suknię z kwadratowym skromnym dekoltem. Dla kontrastu zarzuciła na ramiona różnobarwny jedwabny szal, co dawało oszałamiający efekt, prawdziwy powiew wiosny w chłodnym styczniu. — Ah Soh, wino - poleciła. - Czekaj na zewnątrz! - dodała, gdy służąca napełniła kieliszki. - Będę coś chciała, zawołam. Chinka poczłapała na korytarz i bezceremonialnie trzasnęła drzwiami. - Założę się, że zostanie, by podsłuchiwać - cicho odezwał się Gornt. Angelique wybuchnęła śmiechem. — Co? Nasze sekrety? Czyż może być mowa o tajemnicach między nami? Za szczęśliwą podróż, Edwardzie. - Pociągnęła łyk wina i odstawiła kieliszek. - Jesteś już spakowany? — Tak, tak. Całkowicie. Wyglądasz cudownie, kocham cię i czekam na twoją decyzję. Lekko zatrzepotała rozpostartym wachlarzem, tak jak powinna uczynić młoda piękna dama w rozmowie z atrakcyjnym kawalerem, nawet jeśli nie cieszył się najlepszą reputacją - zwodnicza nadzieja, flirt, obietnica, brak obietnicy, wymijająca odpowiedź na milczące pytania, zbyt niebezpieczne, by stawiać je otwarcie. , Wachlarz był w ciągłym ruchu. — Szczerze cię podziwiam, Edwardzie. — Nie mniej niż ja ciebie. Tak czy nie? Trzask zamykanego wachlarza. Potem łagodny uśmiech. Dłoń Angelique powędrowała do pudełka stojącego na sekretarzyku i wyjęła stamtąd kopertę adresowaną: "Pani Tess Struan". 552 553 - Przeczytaj. To moja odpowiedź na jej propozycję. Hoag zawiezie list do Hongkongu. Gornt przebiegł wzrokiem pismo. Droga Pani Struan, dziękuję za list i zawartą w nim szczodrą ofertę. Przyjmuję wszystkie Pani warunki: przyrzekam, iż nigdy nie będę rościć praw do majątku Pani syna, przyrzekam nie używać nazwiska "Struan", potwierdzam, że jestem katoliczką i nigdy nie zostałam poślubiona zgodnie z zasadami mej wiary, zaręczam, że moja stopa nigdy więcej nie postanie w Hongkongu, z wyjątkiem okazji podyktowanych wymogami podróży, i że nie będę w przyszłości szukać kontaktów z kimkolwiek z Pani rodziny. W ciągu najbliższego tygodnia wyprowadzę się z zajmowanych dotychczas pokoi i przyjmuję, z gorącym podziękowaniem, rentę w wysokości dwóch tysięcy gwinei rocznie do dnia mojej śmierci. Niżej było puste miejsce na podpis i dopisek: Poświadczam, iż sygnatura została złożona w mej obecności, sir William Aylesbury, minister w Japonii oraz miejsce na drugi podpis i datę. Gornt uniósł głowę. — Żartujesz. Przecież w ten sposób oddajesz wszystko. — To nie ty radziłeś mi zaakceptować jej propozycję? — Tak, ale... myślałem, że wywalczysz jakiś kompromis. — Ach, rzeczywiście, wspominałeś o tym. Za twoim pozwoleniem poproszę sir Williama, żeby dopełnił formalności, nim odjedziesz. Doktor Hoag obiecał mi, że jeszcze dziś wieczór uda się do Hongkongu, więc Tess będzie znała odpowiedź przed waszym spotkaniem. — Lecz chyba zdajesz sobie sprawę, że ów list przekreśla wszystko. Jak ja lub ktokolwiek inny będzie mógł podjąć negocjacje? — Jest druga kartka. - Sięgnęła do pudełka, rozłożyła wachlarz i zaczęła nim lekko poruszać. Gornt zaczął czytać. Pismo było mniej wyraźne, tu i ówdzie nieco rozmyte. Ślady łez? - zastanawiał się w duchu. Droga Pani Struan, z oczywistych względów oddzieliłam niniejszą część listu od poprzedniej, gdyż jest skierowana wyłącznie do Pani i nie powinna interesować sir Williama. Raz jeszcze dziękuję za hojność. Niestety, nie mogę przyjąć trzeciego tysiąca gwinei obwarowanego zastrzeżeniem, iż w ciągu roku wyjdę za mąż, gdyż nie mam zamiaru ponownie lub w myśl Pani zastrzeżeń "po raz pierwszy" uczestniczyć w ceremonii ślubnej. Gornt z zaskoczeniem oderwał oczy od listu. - To odpowiedź dla mnie? Wachlarz zatrzepotał. - Czytaj dalej. Pośpiesznie przebiegł wzrokiem resztę. Przed Bogiem, nie mogę pozbyć się myśli, iż byłam mężatką, choć zgodnie z tym, co napisałam uprzednio, dobrowolnie wyrzekłam się wszystkich publicznych i prawnych roszczeń z tego tytułu. Nie wezmę jeszcze jednej... Nie, nie leży w moich zamiarach chęć obrażania Pani, lecz kolejne małżeństwo... nie. Chcę czym prędzej osiąść na stale w Londynie. Czuję się bardziej Angielką niż Francuzką, moja matka na co dzień mówiła po angielsku. Nie będę stosować wobec siebie formy "pani", lecz nie mogę zabronić, by inni zwracali się do mnie w ten sposób. Sir William oznajmił, że nie poświadczy listu podpisanego "Angelique" lub "Angelique Richaud", gdyż właściwa for muła brzmi "pani Angelique Struan, z domu Richaud" i tylko w takiej wersji powinna figurować na prawnym dokumencie sygnowanym przez przedstawiciela brytyjskiego rządu. Stwierdził także, iż według jego znajomości prawa, moje nazwisko brzmi Struan, póki powtórnie nie wyjdę za mąż. — Naprawdę tak powiedział? - chrapliwie spytał Gornt. — Nie, lecz pan Skye jest zdania, że na pewno to zrobi w razie palącej potrzeby. — Uhm. - Gornt z namysłem skinął głową, wypił nieco wina i wrócił do listu. Czytał uważniej i wolniej. O ile któreś z powyższych wyjaśnień wydaje się Pani nie w pełni satysfakcjonujące, proszę wyłożyć swe stanowisko w kolejnym piśmie i przekazać list panu Gorntowi, który jak wiem, niemal natychmiast po kolejnym spotkaniu z Panią zamierza powrócić do Yokohamy. Złożę podpis na każdym wymaganym dokumencie. Polecam Pani łaskawej uwadze pana Gornta, który był dobrym przyjacielem Pani syna i jest mi niezwykle pomocny - wbrew zaleceniom pana Skye'a radził, abym przyjęła Pani ofertę. Z poważaniem... Angelique. Gornt uniósł głowę, westchnął i z podziwem spojrzał na Francuzkę. — Cudowne. Znakomite. Zgadzasz się na wszystko, lecz wciąż trzymasz miecz Damoklesa nad jej głową. — Jak to? - Wachlarz znieruchomiał. — Chcesz zamieszkać w Londynie pod ochroną angielskiego prawa, co w rzeczy samej jest zawoalowanym ostrzeżeniem. Ani razu nie użyłaś słowa "mąż", lecz ta groźba także przebija z listu. Co więcej, wpychasz mnie na środek sceny i jako przyjaciela obu stron konfliktu stawiasz w wymarzonej pozycji do prowadzenia negocjacji. Jej spryt nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli ponownie podsunie ci coś do podpisu, uronisz parę łez, szepniesz: "Pod przymusem..." i wygrasz. Dwadzieścia cztery karaty cudu! — Mam prosić sir Williama, by poświadczył mój podpis? — — 554 555 — Tak - odparł, urzeczony jej zachowaniem. Była mądra, odważna i niebezpieczna. Może nawet zbyt niebezpieczna. - Szach i mat. — Dlaczego? — Tess czułaby się spokojna jedynie wtedy, gdybyś ponownie wyszła za mąż, a tę możliwość odrzuciłaś na początku. - Obserwowała go bystro znad krawędzi wachlarza, lekko kołysząc dłonią. Jesteś diabelsko sprytna, pomyślał. Wygrałaś. Moim kosztem. Zwracając jej list, powiedział: - Skye dał ci dobrą radę. — Nie rozmawiałam z nikim, z wyjątkiem ciebie. Coś w twoich słowach podsunęło mi rozwiązanie. — Nikt tego nie widział? - Serce mu załomotało. — Nie. I nikt nie zobaczy. To może być naszą tajemnicą. Może. Starannie skrywając zwątpienie, zaczął się zastanawiać, dokąd ich to zaprowadzi. Ogień w kominku przygasł, więc skorzystał z okazji, wstał i sięgnął po pogrzebacz. Chciał chwilę spokojnie pomyśleć. W powietrze uniósł się ostry swąd dymu, lecz on tego nie zauważył. Interesowała go tylko Angelique. Skąd, u diabła, wpadło jej to do głowy? Bezbłędny koncept, wszystkie pionki stoją na szachownicy w oczekiwaniu na następną partię. Pierwszą wygrała, gdyż pokonała Tess. Ja przegrałem. Wciąż spoczywa na mnie obowiązek podjęcia negocjacji i pewniejsze niż przedtem, że zdołam wywalczyć dla niej wyższą rentę, lecz nie zyskałem żadnych obietnic i nie mam widoków na przyszłość. Przegrałem. Umknęła mi główna nagroda - ona. — Zatem odpowiedź na moje pytanie brzmi "nie"? Nieustanne, leciutkie trzepotanie wachlarza. — Dlaczego? - spytała beznamiętnie. — Z chwilą gdy wyjdziesz za mąż, ustąpisz pola. Stracisz przewagę nad Tess Struan. — Cóż... mogłabym. - Powoli zamknęła wachlarz i złożyła go na kolanach. Ani na chwilę nie spuściła czujnego spojrzenia z twarzy Gornta. Przez kilka sekund patrzył na nią jak zahipnotyzowany, potem drgnął, gdy nagła myśl pobudziła w nim zamierającą nadzieję. - Mówisz "mogłabym", czy to znaczy, że możesz? Lecz mnie to nie dotyczy... prawda? Tak czy tak zachowam władzę... Uśmiechnęła się. To była jedyna odpowiedź. Znów Mona Lisa, pomyślał Gornt. Czyż to nie dziwne, jak często potrafi zmieniać twarze, jak umie być zwodnicza i podstępna? Tylko szaleniec, ktoś taki jak ja, może się karmić ułudą, iż zdoła poskromić żywe srebro. Nie umiem jeszcze pojąć wszystkiego, lecz wiem, że słabością nie zdobywa się pięknych kobiet. Musiał wytężyć wszystkie siły, by nie ruszyć się z miejsca. — Kocham cię tak, jak mężczyzna kocha swą wybrankę, i kocham cię za twą mądrość. A teraz do rzeczy: wyjdziesz za mnie? — Tak - powiedziała. 59 — Alleluja! - z ulgą zawołał Gornt, lecz nie ruszył się od kominka. — Alleluja? To wszystko? - mruknęła. Serce biło jej przyśpieszonym rytmem. — Nie, lecz wpierw musisz podać warunki. — A powinny być jakieś? - Roześmiała się. — Z wolna zaczynam nadążać za twoim sposobem myślenia. Przynajmniej od czasu do czasu. — Kiedy masz się zjawić na pokładzie "Atlanta Belle"? — Tuż przed podniesieniem kotwicy. Powinniśmy... jeszcze sporo omówić. — To prawda. Edwardzie, czy nasze dzieci będą wychowywane w wierze katolickiej i czy weźmiemy ślub w katolickim kościele? — To warunek? — Pytanie. Zmarszczył brwi, błądził myślami po rozszalałym morzu, próbując dostrzec każdą mieliznę i skałę. — Nie widzę powodów, by było inaczej. Jak wiesz, nie jestem katolikiem - powiedział powoli - lecz nie będę stawiał ci żadnych przeszkód... - Ostatni fragment układanki z oślepiającym blaskiem wskoczył na swoje miejsce. - Alleluja! — Co? — Po prostu pewien pomysł. Porozmawiamy o nim za chwilę. Dość szarad, Angelique - oświadczył znaczącym tonem. - Warunki? Co umyśliłaś w tej swojej magicznej główce? Wstała. Stanęła na palcach, by złożyć lekki pocałunek na jego wargach. Miała miękkie usta i słodki oddech. - Dziękuję, że mnie wybrałeś, i dziękuję za to, co do tej pory zrobiłeś. Wsparł dłonie na jej biodrach. Oboje zauważyli, że ich ciała dziwnie do siebie pasują, choć żadne nie wspomniało o tym ani słowem. - Warunki? 557 - Powiedz mi coś o nich, Edwardzie. Skoro już znał odpowiedź na główne pytanie i trzymał klucz do reszty, nie musiał się śpieszyć. — Domyślam się trzech - zamruczał z lekkim rozbawieniem. - Jeśli mam rację, zdradzisz mi resztę, zgoda? — Zgoda. - Zetknięcie z jego twardym ciałem sprawiało jej dużą przyjemność. I na odwrót, jej miękkie kształty utrudniały mu koncentrację. Nie musiała robić nic więcej. Ostrożnie, powiedział sobie, to jej największy atut, a gra weszła w ryzykowną fazę: rozmowę o przyszłości. Cholera! Tak łatwo byłoby pogłębić ów pocałunek, chwycić ją w ramiona, unieść z podłogi, zanieść do łóżka stojącego w sąsiednim pokoju i ponieść klęskę - bez względu na rezultat - jeszcze przed drzwiami sypialni. Nie, lepiej się wstrzymać, zaczekać na odpowiedni moment - jak z Morganem Brockiem - poczuć smak pożądania, lecz potem odepchnąć je na bok i w zamian spróbować wniknąć w jej myśli. Trzy warunki? Znam co najmniej pięć. Pragnął zwyciężyć... nie, musiał zwyciężyć. Jak zawsze. — Kolejność nie ma znaczenia - powiedział. - Chcesz, bym ci wynegocjował wyższą rentę, powiedzmy do czterech tysięcy rocznie. Poza tym, co dwa lata będziemy spędzać miesiąc w Londynie i w Paryżu. Z przejazdem w obie strony oznacza to półroczną podróż. Kapitał wpłacony przez Tess, niezależnie od przeznaczenia, pozostanie pod twoją wyłączną kontrolą, bez mego udziału. - Zauważył jej rozbiegane spojrzenie i wiedział, że wygrał. - A dla dobra sprawy, mam cię bezgranicznie kochać aż do śmierci. — Nie zbywa ci na bystrości, Edwardzie. Wiem, że będziemy szczęśliwi. - Powrócił tajemniczy uśmiech. - Ale pięć lepsze niż cztery, a dwa miesiące to więcej niż jeden. - Spróbuję wytargować pięć, choć nie mogę niczego obiecać - odparł od razu. - Zgoda na dwa miesiące w Paryżu i wynikające stąd konsekwencje. Co jeszcze? — Nic szczególnego. Musimy mieć dom we Francji, lecz gdy go zobaczysz, na pewno ci się spodoba. To wszystko. Obiecaj tylko, że będziesz mnie rozpieszczał. — Nie musiałaś mnie o to prosić, ale obiecuję. - Objął ją mocniej. Wtopiła się w jego ramiona, bezpieczna, choć nie do końca pewna, czego oczekiwać. - Jesteś najpowabniejszą kobietą, jaką poznałem - oświadczył. - To dostatecznie wiele, lecz ty masz w dodatku cudowny umysł, a twój sposób rozumowania... nie, to złe słowo... twoja błyskotliwa inteligencja... - Odchylił się, by ogarnąć spojrzeniem jej całą postać. - Jesteś zdumiewająca w każdym calu. Z uśmiechem trwała w jego objęciach. - Co masz na myśli? — Katolicki ślub. — Ach! — Tak, ach! - Roześmiał się głośno. - To, moja mądra młoda damo, jest zasadniczym punktem twego przebiegłego planu. Potwierdzenie znalazłem w liście. Ślub przed ołtarzem kościoła katolickiego na zawsze usunie cię z drogi Tess. W jej pojęciu, takie małżeństwo unieważnia związek zawarty na morzu, choćby był całkiem legalny w myśl wiary protestanckiej i angielskiego prawa. — Jeśli jej powiesz, że chcesz mnie przekonać do powtórnego zawarcia małżeństwa, uzna to za akt niezwykłego poświęcenia z twej strony, gdyż wie, iż jesteś protestantem. W zamian będziesz mógł żądać każdej zapłaty, oczywiście w granicach rozsądku. Prawda? — Tak. - Westchnął. - Czego od niej oczekujesz? — Naprawdę niewiele. Malcolm wyjawił mi kiedyś prawdziwe znaczenie obu Jockey Clubów, tego w Szanghaju i tego w Hongkongu. Mówił, że w połączeniu z radami obu miast grupuje się tam cała potęga dalekowschodniego biznesu. Tess ma dość wpływów, by dać ci fotel prezesa w jednym i stałe miejsce w drugim. Prawda? Z niekłamaną radością przygarnął ją do siebie. — Jest pani prawdziwym skarbem, madame. Za to dam z siebie zrobić nawet katolika. — Nie musisz, Edwardzie. — Pokochasz Szanghaj. Teraz moje warunki. — Och... Z zadowoleniem dostrzegł nagły błysk niepokoju w jej oczach, lecz powściągnął wesołość i przybrał poważną minę. Prawdę mówiąc, nie muszę niczego żądać, pomyślał. Mąż ma pewne niezbywalne prawa, jak to, iż jest właścicielem wszystkich doczesnych dóbr żony. Dzięki Bogu, że świat urządzono właśnie w ten sposób. — Po pierwsze, będziesz mnie kochać duszą i sercem. — Spróbuję. Postaram się być najlepszą żoną na świecie. - Objęła go mocniej. - I? Wciąż wyczuwał obawę w jej głosie. - To wszystko - odparł ze śmiechem. - Obiecaj mi tylko, że pozwolisz, bym cię nauczył grać w brydża i ma-dżonga, to nie będziesz musiała pożyczać ode mnie na drobne wydatki. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym wyciągnęła szyję. Pocałunek przypieczętował umowę. Edward, rozgrzany namiętnością, odsunął się nieco. — Nie mogę się już doczekać, Angelique. — Ani ja. — Zacznijmy działać, zostało nam niewiele czasu. Przede wszystkim, postaraj się jak najszybciej o podpis sir Williama. Kochanie... rad jestem, że przyjęłaś moje oświadczyny. Miała ochotę zamruczeć jak kotka. 558 559 — Nawet nie umiem wyrazić swego szczęścia. Gdy wrócisz, zamieszkamy tutaj czy przeniesiemy się do Szanghaju? — Do Szanghaju. Najszybciej jak to możliwe. Gdy tylko pognębię Bro-cków. - Pocałował ją w czubek nosa. — Brockowie... Jesteś pewien? Wiesz, co robić? Nasza przyszłość i wszystko... zależy przecież od tego, prawda? — Jest jeszcze Tess; nic się nie martw, dostarczyłem dowodów, a jej zawziętość gwarantuje ich upadek. Tess też to rozumie, inaczej nie przedstawiłaby ci nawet tak nędznej propozycji. Wciąż musimy zachować daleko posuniętą ostrożność. Na osobności możemy postępować całkiem inaczej, lecz wobec innych będziemy się zachowywać tylko jak para dobrych przyjaciół. Co najmniej przez najbliższe pół roku, gdyż tyle mi zajmie ściągnięcie cię do Szanghaju, rejestracja spółki Rothwell-Gornt i zakończenie formalności związanych z twoimi finansami. Kocham cię. W odpowiedzi ponownie objęła go mocniej. — Uważasz, że powinniśmy spisać kontrakt małżeński? - spytała. — Nie. Lecz jeśli sobie zażyczysz, spiszemy. - Zobaczył jej uśmiech, ni to maskę, ni to obietnicę. - To niepotrzebne, prawda? Łączą nas ścisłe więzy, mamy przed sobą wspólną przyszłość, dopełniamy się wzajemnie. Sukces naszych zamierzeń zależy wyłącznie od połączonych działań. Nie zapominaj, że Tess jest zmyślna, sprytna i nie da się oszukać. Dla niej umowa to umowa. A jednak obiecuję, że dostaniesz, co zechcesz. Na pewno, pomyślała. Sir William odłożył na stół ostatnią kartkę papieru zapisaną po francusku przez Poncina. Nie mógł otrząsnąć się z osłupienia. - Mój Boże... - wymruczał, wiercąc się w wysłużonym ulubionym fotelu. W gabinecie panował przyjemny półmrok, ogień wesoło trzaskał w kominku, zaciągnięte kotary chroniły przed przeciągiem. Wstał. Czuł się bardzo stary. Nalał do szklanki nieco trunku, z niedowierzaniem popatrzył na leżące przed nim arkusze, po czym usiadł i znów zaczął je kartkować. Starannie posklejana ostatnia część listu ojca Angelique zawierała przemyślany plan usidlenia Malcolma Struana. Na innych stronach znalazł datę oraz opis gwałtu dokonanego w Kanagawie przez ronina skrytobójcę, szczegóły zagadkowej śmierci we francuskim poselstwie, imię mama--san, która dostarczyła lekarstwo, opis transakcji opłaconej "zgubionymi" kolczykami oraz krótką relację z wyprawy podjętej przez Poncina na wody zatoki dla usunięcia kompromitujących śladów - kilku ręczników, ziół i jednej buteleczki. Druga, jako dowód, spoczywała ponoć do dzisiaj w szufladzie jego biurka. Na pierwszej kartce było kilka zdań wstępu. Sir Williamie, będzie Pan czytał te słowa już po mej śmierci. Jeśli nastąpi ona w sposób gwałtowny, proszę wykorzystać załączone dalej dowody. Otwarcie przyznaję, że używałem swej wiedzy do wyłudzania pieniędzy od Angelique - szantażem, jeżeli zechce Pan użyć tego słowa, choć proszę pamiętać, że szantaż jest bronią dyplomatów i obaj posługiwaliśmy się nim nieraz w mniej zbożnym celu. Informacje, które Panu przekazuję, spisałem na wypadek, gdybym został zamordowany. Wiem, moja śmierć może wyglądać na przypadkową i niekoniecznie musi być spowodowana przez nią. Jest wielu mężczyzn, którzy nie cofnęliby się przed zbrodnią dla tej kobiety (Babcott, McFay, Gornt), a to co wiem, oraz mój udział w jej... ,,przestępstwach" to zbyt mocne słowo... manipulacjach, czynią mnie niewygodnym. Dalsze strony pozwolą Panu schwytać mordercę i ustalić, kto się naprawdę za tym kryje. Nie miałem złych zamiarów względem Angelique, użyłem jej jedynie dla własnych potrzeb, lecz nigdy nie zażądałem, by została moją kochanką. Powtarzam: moja śmierć tylko pozornie może być dziełem przypadku. Jeżeli naprawdę zginąłem z woli Boga, niech tak zostanie, zdążyłem się wyspowiadać (choć ojciec Leo nadal nie wie wszystkiego) i pójdę przed Panem ku wielkiej przygodzie - jak większość z nas - nieczysty. Boże wybacz. Dlaczego Pan, nie Henri, stal się moim powiernikiem? Właśnie, dlaczego? Pod spodem widniał zamaszysty podpis. - Dlaczego ja? - mruczał sir William. - Jak to możliwe, że to słodkie dziewczę zdołało tak skrzętnie wszystko ukryć? Zataić przed Malcolmem, na miłość boską! Przed Babcottem i Hoagiem? Niemożliwe, naprawdę niemoż liwe. Andre z pewnością postradał zmysły i... Jedynym namacalnym dowodem był list od ojca - choć i on, wyrwany z kontekstu, nie musiał świadczyć o prawdzie. Reszta to pomówienia Poncina, bez większej wartości, gdyż brak zeznań oskarżonej. Równie dobrze mogły rarodzić się w chorym umyśle. Andre pożądał jej tak jak wszyscy, często widziano, jak za nią chodził, raz nawet Vervene nakrył go w jej pokoju... Cholernie ciekawe, iż tak po prostu użył słowa "nieczysty", choć zdawał sobie sprawę z sytuacji. Nieszczęśnik. Sir William zadrżał. Seratard wspomniał mu w tajemnicy o przypadłości Poncina. Na syfilis zapadały wszystkie warstwy społeczne, znano go we wszystkich miastach, wioskach i osiedlach; w Sankt Petersburgu, Londynie, Paryżu, w komnatach pałacowych i najnędzniejszych zaułkach kazby, w po-kątnych burdelach i wśród Dam Nocy, w Chinach i w naszym Pływającym Świecie. Och, Andre, po co mi dałeś to wszystko? Znalazłeś śmierć trzymając za rękę dziewczynę, którą kupiłeś i skazałeś na zagładę. Postąpiłeś okrutnie, choć wszyscy wierzymy, że miała możliwość wyboru. Zginąłeś przypadkiem. Naprawdę? Henri nie był o tym do końca przekonany. - Zastanawiające, Williamie - powiedział rano. - Ciała, a dokładniej 560 36 - Gai-jin cz. II 561 rzecz biorąc szkielety, spoczywały tak, jakby obie ofiary były już martwe przed wybuchem pożaru. Żadnych śladów przestrachu, ramię w ramię, splecione dłońmi. Dziwi mnie to, gdyż Andre nie chciał umierać, a ogień budzi instynktowną chęć ucieczki. Nie możesz po prostu leżeć w płonącym pomieszczeniu. Nie, to niemożliwe. — Co sugerujesz? — Sam nie wiem. Mogli popełnić samobójstwo przed pożarem. Trucizna, nic innego nie wchodzi w rachubę. Andre ostatnimi dniami wariował na myśl o chorobie i desperacko szukał pieniędzy, by opłacić dziewczynę. Lecz z drugiej strony powiedz, czy ktoś taki jak on targnąłby się na własne życie? Wierzysz w to? Nie. Nie Andre, przyznał w duchu sir William. Zostali otruci. Oboje. Teraz mam motyw. Wszechmogący wielki Boże, czy to możliwe? A jeśli tak, kto zabił? Zmęczony, zakłopotany, zamknął oczy. Im dłużej starał się znaleźć odpowiedź, tym bardziej szumiało mu w głowie. Drzwi otworzyły się bez szmeru. Wszedł służący, chciał coś powiedzieć, lecz w porę spojrzał na bladą i postarzałą twarz swego pana. Zmarszczywszy brwi, dolał whisky do szklanki stojącej na stole, przelotnie zerknął na list Poncina leżący na wierzchu sterty papierów i uznawszy, że sir William zasnął, zniknął tak samo cicho, jak przyszedł. Kilka minut później ktoś zapukał. Wyrwany z drzemki sir William zobaczył Babcotta zaglądającego do gabinetu. — Masz wolną chwilę? — Ooo... witaj, George. Oczywiście. - Wepchnął listy do teczki. Pomyślał ponuro, że ich wygląd już z daleka może budzić niezdrowe zainteresowanie. - Siadaj, napij się. Co się stało? — Nic. - Babcott był skrajnie zmęczony. - Nie zajmę ci zbyt wiele czasu, chciałem tylko powiedzieć, że idę się trochę przespać. Jak dotąd są trzy śmiertelne ofiary w Mieście Pijaków: Australijczyk, właściciel baru, i dwóch włóczęgów. Bez dokumentów. Pod gruzami mogą spoczywać inne ciała, lecz nikt nie wie, kiedy się uporamy z uprzątnięciem zniszczeń. Nie ma zbyt wielu chętnych do roboty. — Co z wioską i Yoshiwarą? — Brak danych. - Babcott ziewnął. - Zupełnie jakby to objęli tajemnicą państwową. Nie mogę ich winić, w końcu jesteśmy cudzoziemcami. Podejrzewam, że zginęło niewielu. To samo, dzięki Bogu, w Yoshiwarze. Słyszałeś, że każda gospoda była wyposażona w schron przeciwpożarowy? — Cholernie sprytne. Powinniśmy pomyśleć o tym samym. — Biedny Andre... - powiedział Babcott, co sprawiło, że sir William znów zadygotał. - Mieliśmy cholerne szczęście, że nikt więcej nie ucierpiał, choć do tej pory nie wiem, jak udało się uciec Phillipowi. Chłopak jest załamany śmiercią kochanki, Williamie. Może dałbyś mu ze dwa tygodnie urlopu i niech jedzie do Hongkongu lub Szanghaju? 562 — Praca jest najlepszym lekarstwem, poza tym go potrzebuję. — Pewnie masz rację. - Kolejne ziewnięcie. - Boże, ależ jestem zmęczony... Wiesz, że Hoag dziś wyjeżdża? — Mówił mi wcześniej. Podobno pytał cię o pozwolenie i powiedziałeś, że go nie potrzebujesz. Tess pewnie kazała mu wracać, jak tylko zdoła ustalić, iż Angelique nie jest brzemienna. — Tak. Prywatnie sądzę, że gna go też chęć powrotu do Indii. Szuka utraconego szczęścia. Mam nadzieję, że je odnajdzie. To wspaniały lekarz, tylko cholernie gadatliwy. - Babcott zmarszczył brwi i znów ziewnął. - Powiedział ci, co było w liście od Tess? — Do Angelique? Nie. Upierał się, że mu go nie pokazała. Trudno cokolwiek powiedzieć przy tej liczbie możliwych rozwiązań. - Sir William uważniej spojrzał na gościa. - Nieco wcześniej był u mnie Skye, też nic nie mówił, mruknął tylko, że Angelique prosi, bym poświadczył jej podpis na odpowiedzi. — Chciałbym wiedzieć, co napisała. - Na twarzy Babcotta pojawił się wyraz ożywienia. - Mój udział ogranicza się tylko do roli świadka. Nie znam treści. Babcott westchnął i ziewnął. — Tak mi jej żal, chciałbym jakoś pomóc... Taka miła dziewczyna, a wciąż musi się borykać z przeciwnościami losu. Ona i Malcolm... Cieszę się, że jeszcze nie wyjeżdża. Nie wątpię, że w końcu zostanie czyjąś szczęśliwą żoną. Do zobaczenia za parę godzin. — Śpij dobrze. Dzięki za dobrą robotę. A przy okazji... - Sir William nie chciał, by lekarz wyszedł, choć z drugiej strony trapiły go obawy, że przy dłuższej rozmowie nie wytrzyma, by nie wspomnieć o papierach pozostawionych przez Poncina. - Kiedy zamierzasz ponownie spotkać się z Anjo? — W tym lub przyszłym tygodniu, gdy przestanie działać laudanum. Bez środków znieczulających będzie bardzo nieszczęśliwy. — Nie ma żadnej nadziei? — Nie. Pociągnie najwyżej kilka miesięcy. Wyniki analiz wskazują, że jego wnętrzności przypominają kloakę. Musimy się trzymać Yoshiego. - Babcott rozdziawił usta w kolejnym szerokim ziewnięciu. - Myślisz, że Anjo lub Yoshi... lub obaj... rozkazali podłożyć ogień? — Jeden lub drugi. Albo żaden. Tego się nigdy nie dowiemy. - Sir William spojrzał za kuśtykającym do drzwi lekarzem. - George... Z medycznego punktu widzenia uważasz za możliwe, by jakiś facet wykorzystał uśpioną kobietę bez jej wiedzy? Babcott zamrugał oczami. Zapomniał o zmęczeniu i spojrzał za siebie. — Skąd ci, u licha, to przyszło do głowy?! — Zwykłe skojarzenie, bo napomknąłeś o laudanum. Kilka dni temu Siergiejew prawił jakieś głupoty o dobrych i złych narkotykach. Co sądzisz? Babcott milczał chwilę, po czym powoli skinął głową. Nie wierzył w usłyszane 563 wyjaśnienie. Znał bystry umysł Williama, lecz był na tyle mądry, by nie pytać ponownie o powód tej indagacji. - Jeśli dawka była dość silna, a mężczyzna nie należał do dzikusów, tak. Właściwie bez kłopotu. Czekał, lecz sir William jedynie przytaknął z namysłem, więc machnął mu dłonią na pożegnanie i wyszedł. Sir William raz jeszcze sięgnął po papiery. Drżały mu dłonie, gdy ponownie czytał list Poncina. Wszystko jasne. Mikstura z Kanagawy zapoczątkowała długi łańcuch wypadków. Mikstura George'a. Angelique ocalała tylko dlatego, że nie zdołała się obudzić. Żyła, lecz została zniszczona. Ale dlaczego złoczyńca ją oszczędził? Czemu nie zabił? To nie ma żadnego sensu. Co się naprawdę stało w poselstwie Francji tej nocy, gdy wrócił? A gdyby nie George... Gdyby nie George? Dał jej środek nasenny, by ją uspokoić, uchronić od złego... Mógł zrobić to samo z Poncinem, zdejmując groźbę szantażu z kobiety, którą otwarcie kochał. Zwiększona dawka tego samego lekarstwa... George Babcott? Dobry Boże, chyba postradałem rozum. Przecież nie mógł tego zrobić! Naprawdę? A Angelique? Niezdolna popełnić zarzucanych jej czynów. Naprawdę? Co u diabła mam począć? 60 — Przepraszam, panie ministrze - odezwał się Bertram. - Jest tutaj miss Angelique. — Niech wejdą. Potem możesz odejść. Kolacja o dziewiątej. Dopilnuj, by moje listy znalazły się na "Atlanta Belle". — Tak jest. Przyszła sama, pan Skye się nie zjawił. Sir William wstał z wysłużonego fotela. Czuł się zmęczony i stary. List Poncina położył na biurku, zapisaną stroną do dołu. Angelique jak zwykle roztaczała wokół siebie aurę magnetycznej zmysłowości, lecz wyglądała nieco inaczej - na jej skupionej twarzy malowało się coś, czego nie potrafił rozpoznać. Płaszcz, czepek, rękawiczki. Dobrze jej w czerni, pomyślał. Uwydatnia jasną karnację. Piękna i młoda... Młodsza niż Wertyńska. Ciekawe, czy płakała? — Dobry wieczór, Angelique. Co słychać? — Wszystko w porządku, dziękuję - odparła bezbarwnym głosem, pozbawionym zwykłej dźwięczności. - Pan Skye wspomniał może, że chciałam prosić o poświadczenie mego podpisu? — Tak. - Podszedł do biurka, nadal dręczony obrazami, które plastycznie opisał Andre. - Ja... Usiądź, proszę. Usłuchała bez słowa. Gdy na nią spojrzał, dostrzegł cień smutku w jej oczach. — Co się stało? - spytał łagodnie. — Nic takiego... Dziś po południu dowiedziałam się, że... że Andre zginął. Powinnam była przyjść wcześniej, ale... - Z wyraźnym trudem porzuciła ów temat i otworzyła wyjętą z torebki kopertę. - Jak mam się podpisać? Sir William złączył dłonie czubkami palców, niespokojny, gdyż widmo Poncina znów zaczęło krążyć po pokoju - i nie była to zwykła gra wyobraźni. 565 — Nie jestem pewien... Z tego, co mówił Skye, zrozumiałem, że pani Tess Struan zażądała między innymi, abyś zrezygnowała z nazwiska męża. — Proszę przeczytać mój list, tam są wszelkie wyjaśnienia - odparła głucho. — Dziękuję, lecz to niepotrzebne - powiedział, powstrzymując nagłą ochotę, by przejrzeć krótki dokument. - Wasze sprawy mnie nie dotyczą, chyba że potrzebujesz mojej rady. Tępo potrząsnęła głową. - W takim razie... Skye dał mi kilka wskazówek, nie wiem, na ile zgodnych z kodeksem, lecz moim zdaniem brzmią logicznie. By twoja rezygnacja nabrała mocy prawnej, musisz mimo wszystko podpisać ją "Angelique Struan, z domu Angelique Richaud". To dopełni wszelkich formalności. Patrzył, jak ze skupieniem sięgnęła po pióro. W głowie szumiała mu historia, którą Andre opowiedział zza grobu. Nie, niemożliwe, żeby to była prawda... to dziecko nie zdołałoby ukryć tak wiele przed światem. — Proszę - powiedziała. - Gotowe. — Czuję się w obowiązku spytać, czy jesteś pewna, że postępujesz słusznie? Nikt cię nie zmusił do wystawienia niniejszego dokumentu, niezależnie od jego treści? — Napisałam go z własnej woli. Ona... ona... zaproponowała mi umowę, sir Williamie. Prawdę mówiąc... postąpiła uczciwie. Niektóre sformułowania brzmią może ostro i powinny zostać nieco zmienione, lecz pamiętajmy, że Malcolm był jej synem, i uszanujmy jej smutek. - Schowała list, wsunęła kopertę do torebki i wstała, zupełnie nie wiedząc, czy zostać, czy jak najszybciej opuścić gabinet. - Dziękuję. — Jeszcze nie odchodź. Może... zaszczycisz mnie swą obecnością podczas jutrzejszej kolacji? Będzie kilkoro przyjaciół. Chciałem zaprosić Jamiego i pannę Maureen. — Tak, owszem... Dziękuję. Myślę, że tak, chociaż... Stanowią doskonałą parę. Myśli pan, że się pobiorą? — Jamie byłby skończonym durniem, gdyby z niej zrezygnował - oświadczył sir William i dodał bezwiednie: - Biedaczysko Andre... Henri mówił ci, jak ich znaleźli? - Nagle zobaczył, że oczy dziewczyny napełniają się łzami i że zaczyna tracić panowanie nad sobą. - Przepraszam, nie chciałem ci sprawić przykrości... — Nie, nie... Już dobrze. Po prostu nie mogę... Henri powiedział mi o tym jakąś godzinę temu... Andre i ona... razem. Złączeni na zawsze wyrokiem Boga. Smutne... i piękne. Usiadła ocierając powieki. Omal nie zemdlała, gdy Seratard wyszedł z jej buduaru, po czym w te pędy pobiegła do kościoła i klęknęła przed figurą Matki Boskiej. Pozbawiony dachu budynek wyglądał dość nędznie, lecz świece płonęły jak dawniej, a wokół panowała atmosfera uroczystego spokoju. Żarliwie podziękowała Bogu za uwolnienie od zmory szantażu - i w przypływie nagłego, szczerego współczucia zaczęła się modlić za duszę Poncina, za to, iż został wyrwany z doczesnych cierpień. A cierpiał równie mocno jak ona. - Teraz to zrozumiałam. Och, Święta Matko, dzięki Ci za błogosła wieństwo, jakim nas obdarzyłaś, mnie, jego, ją, i za spokój, jakiego nie dane im było zaznać na ziemi, a jaki znaleźli w Twych ramionach. Bądź wola Twoja... Przepełniona wdzięcznością i bólem, patrzyła przez łzy na zamazaną postać sir Williama. -- Henri wspomniał mi także o jego chorobie. Nieszczęsny Andre... To straszne, straszne kochać, jak on kochał, i nie mieć nadziei. Zawsze uprzejmy, choć szczerze mówiąc - dodała, nie mogąc powstrzymać się od wyznania prawdy - bywały chwile, kiedy go nie cierpiałam. Hinode była jego jedyną miłością, prócz niej nie znał nikogo na świecie i to winno być mu wybaczone. Widział ją pan kiedyś? - Nie, nigdy, nawet nie znałem jej imienia. -- Mimo że nie chciał jątrzyć zaognionej rany, spytał: - Czemu bywał niemiły? Angelique wyjęła chusteczkę, by osuszyć oczy. Mówiła bez gniewu, smutnym głosem: — Wiedział o moim ojcu i wuju. Wykorzystał to oraz inne sprawy, by posiąść nade mną władzę. Domagał się pieniędzy, których nie miałam, dawał masę obietnic bez pokrycia i co tu ukrywać, groził. - Popatrzyła na sir Williama z wyczekiwaniem, bez poczucia winy, otwarta i wdzięczna Bogu oraz Najświętszej Dziewicy za wybawienie od brudów przeszłości. - Wola Pana naszego - powiedziała z przekonaniem. - Czuję zarazem radość i smutek. Czemu nie można zapomnieć złego i zachować tylko to, co dobre? Dość zła szerzy się na tym świecie, byśmy mogli sobie pozwolić na luksus niepamięci, nieprawdaż? — Tak, racja - odparł sir William, ogarnięty nieokreśloną litością. Nie mógł oderwać wzroku od miniatury Wertyńskiej. - Taaak... Ten rzadki u niego przejaw uczuć wyzwolił w Angelique nagłą potrzebę szczerości i nim się spostrzegła, zaczęła mówić o swych najskrytszych lękach. - Muszę o tym z kimś porozmawiać, czuję się oczyszczona z grzechów jak nigdy przedtem, lecz wciąż boleję na moim Malcolmem, nie mam po nim żadnej pamiątki, ani nazwiska, ani dagerotypu. Nic nie znalazłam, nawet małego portretu, i coraz trudniej przywołać mi na myśl jego rysy. A każdy kolejny dzień jest gorszy. Łzy pociekły jej strumieniem po policzkach. 566 567 - Boję się - wyszeptała. Sir William siedział naprzeciw, niezdolny ruszyć się z miejsca. - To tak, jakby on nigdy nie istniał, a moja podróż i pobyt w Yokohamie przypominają... Theatre Macabre. Jestem mężatką, choć nią nie jestem, oskarżona o rzeczy, których nie popełniłam i nie miałam zamiaru popełnić, niewinna, lecz osądzona, znienawidzona przez Tess, choć chciałam jedynie dobra Malcolma... Tak, wiem, że on, w przeciwieństwie do mnie, był doskonała partią, lecz nie zrobiłam niczego, aby go skrzywdzić. Kochał mnie, chciał poślubić i przysięgam, że próbowałam dać mu szczęście. Teraz nie żyje, odszedł i zostawił mnie samą. Wciąż muszę myśleć o przyszłości, byłam dzieckiem, kiedy tu przyjeżdżałam, teraz wszystko się odmieniło, tak szybko, a najgorsze, że nie mogę utrwalić w wyobraźni jego twarzy, ucieka gdzieś w dal i zostaje pustka... Biedny Malcolm. 61 ¦•'i 4 :rI fi Y/ sfc vi ; i :1 fł Si O zmierzchu, na skraju Ziemi Niczyjej, pod na wpół ukończoną chatą wieśniaka poruszył się jakiś cień. Potem drugi. Dwóch mężczyzn, przycupniętych w ukryciu, zamarło w oczekiwaniu. Gdzieś wśród prowizorycznych zabudowań wioski, szałasów, rusztowań i stosów budulca zakwiliło dziecko, szybko uspokojone cichą kołysanką. Piętrzące się kiedyś na Ziemi Niczyjej sterty odpadków i śmieci wyrzucanych przez morze zostały w większości strawione przez ogień, a reszta zapadła się głębiej pod ziemię, spowita grubym całunem popiołu i wątłymi pasmami dymu. Tylko ceglana studnia trwała nienaruszona. Pierwszy cień, zmaterializowawszy się jako Phillip Tyrer, podbiegł chyłkiem do sterczącego fragmentu cembrowiny i skrył się tuż za nim. Tyrer rozejrzał się po okolicy. Jak dotąd, nikt go nie zauważył. Miasto Pijaków, które mijał przed chwilą, było jedynie dymiącym rumowiskiem, pełnym poskręcanych szczątków, przetykanych niewygasłymi resztkami ognia. Tu i ówdzie stały naprędce sklecone budy, marne schronienia i namioty. Kilku obdartusów kuliło się przed zimnem wokół koksowników, popijając skradzione piwo i spirytualia. Phillip ostrożnie przechylił się przez krawędź studni i gwizdnął. Z dołu natychmiast dobiegła odpowiedź. Przykucnął i stłumił nerwowe ziewnięcie. Za chwilę czyjaś ręka chwyciła krawędź ceglanego muru. Pojawiła się głowa Hiragi. Tyrer skinął dłonią. Japończyk po cichu podpełzł w jego stronę, z tyłu ukazał się Akimoto. Obaj nosili grube opończe narzucone na kimona, a miecze owinęli zbędnymi ubraniami. Przypadli do ziemi, gdy trzech mężczyzn z Miasta Pijaków powlokło się skrajem dawnego śmietniska w stronę alejki, gdzie niegdyś stał sklep kolonialny. Któryś podśpiewywał szantę. Dźwięczny baryton wibrował w powietrzu długo po ich odejściu. - Za mną, tylko ostrożnie! - Tyrer wrócił do wioski i stanął obok mężczyzny czekającego w cieniu rzucanym przez nie ukończoną chatę. Jamie 569 McFay. Dał znak, że wszystko w porządku. Hiraga i Akimoto zwinnie i cicho pokonali otwartą przestrzeń. - Bierzcie! Szybko! - odezwał się Jamie. Z otwartej torby wyciągnął zniszczone ubrania żeglarskie, wełniane czapki i buty. Japończycy przebrali się i schowali kimona do worka, który Akimoto zarzucił na plecy. Tyrer zauważył, że Hiraga wsunął do kieszeni derringera. W dwie minuty byli gotowi. Pod wodzą McFaya wyszli tam, gdzie kiedyś ciągnęła się główna ulica wioski. Wszystko wskazywało na to, że starannie oczyszczony pas ziemi już niedługo na powrót zacznie pełnić dawną funkcję. Wydawało im się, że z każdej szczeliny patrzą na nich czyjeś oczy. Księżyc na chwilę wyjrzał zza chmury. Hiraga i Akimoto odruchowo zamarli w cieniu, z bronią na podorędziu, klnąc w duchu niefrasobliwość dwóch pozostałych spiskowców. Kiedy blask zgasł, ruszyli w dalszą drogę. Chata, którą zajmował shoya, została już odbudowana w trzech czwartych. Wprawdzie frontowy sklep świecił pustkami, lecz od zaplecza kończono urządzać pomieszczenia mieszkalne. Jamie przecisnął się przez stos desek i shoji, po czym zastukał w prowizoryczne drzwi. Po chwili zniknął w ciemnym wnętrzu. Pozostali poszli za jego przykładem. Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Trzasnęła zapałka i w mroku zajaśniał płomyk świecy. Shoya był sam, szary ze zmęczenia i strachu. Z trudem nad sobą panował. Na niskim stoliku stały naczynia z sake i skromny posiłek. Hiraga i Akimoto z wilczym apetytem pochłonęli jedzenie i w kilka sekund opróżnili dwie flaszki. — Dzięki - powiedział Hiraga. - Nie zapomnę ci tego, shoya. — Proszę, Otami-sama. - Sołtys wręczył mu małą sakiewkę. - Tu jest sto złotych obanów i dwadzieścia meksów. Pędzelek leżał na stole, obok miseczki z tuszem i arkusza papieru. Hiraga wypisał pokwitowanie. — Co z moim kuzynem? — Przykro mi, lecz nie zdołałem zdobyć nic więcej w tak krótkim czasie. - Shoya po kryjomu rzucił szybkie spojrzenie w stronę McFaya. — Nieważne. - Hiraga nie wierzył w to wyjaśnienie, lecz zdawał sobie sprawę, że Akimoto nie ma ani kredytu, ani wystarczająco zamożnego gwaranta. - Dziękuję. Dopilnuj, by to bezpiecznie dotarło we właściwe ręce. - Podał sołtysowi niewielki rulon. Był to starannie zaszyfrowany pożegnalny list do rodziców, zawierający wieść o ucieczce i śmierci Sumomo. Dla większego bezpieczeństwa Hiraga nie wymienił w nim żadnych prawdziwych nazwisk. -- Taira-sama, gotów - odezwał się po angielsku. - Tu koniec. - Gotów, Jamie? - spytał Phillip. Czuł się okropnie, nie wiedział, czy mdli go z podniecenia, ze strachu, zmęczenia czy rozpaczy. Od pożaru wciąż miał przed oczami osmalone ciało Fujiko. - Lepiej szybko, Otami-sama - powiedział do Hiragi. Ustalili wcześniej, że nie będą więcej używać nazwiska Hiraga lub Nakama. - Nasuń czapkę bardziej na oczy. Dorno, shoya. Mata, ne? - Dziękuję, shoya, na razie. - Wyszedł na ulicę. Gdy się upewnił, że jest bezpiecznie, skinął na pozostałych. - Prowadź, Jamie - szepnął. Z nagłym przestrachem skryli się w cieniu, gdyż w pobliżu pojawił się patrol grenadierów. Phillip po dłuższej chwili zdołał odzyskać mowę. — Szukają złodziei, grabieżców, wakarimasu hal - wymruczał. — Wakarimasu. Jamie raz jeszcze stanął na czele pochodu, skręcił i pobiegł wśród ruin na drugą stronę alei, w miejsce gdzie przed pożarem mieściła się redakcja "Guar-diana". Wokół kręciło się sporo ludzi, wiedzionych ciekawością, jak wygląda zniszczona Yoshiwara, wioska, Miasto Pijaków lub po prostu spacerujących, ponieważ było zbyt wcześnie na wieczorny spoczynek. McFay rozpoznał kilka znajomych twarzy, więc zwolnił kroku, by nie budzić niepotrzebnego zainteresowania. Z kwaśnym uśmiechem spojrzał na oddalającego się Syborodina. Rankiem promieniejący ze szczęścia Dmitri oświadczył, że znalazł Nemi i że z nią wszystko w porządku, z wyjątkiem paru siniaków i zadrapań. — Dzięki Bogu, Dmitri. — Pierwsze, co zapytała, to "Jami-san okay?" Powiedziałem, że tak, więc uściskała mnie za ciebie. Potem jej przekazałem twoje słowa i dodałem, że chcesz ją jak najprędzej zobaczyć. — Dzięki raz jeszcze, kamień spadł mi z serca. Bałem się, że zginęła. Zdołałem dotrzeć do jej gospody, lecz zobaczyłem jedynie stos popiołu. Z naszego pawilonu też nic nie zostało. Nie spotkałem żywego ducha i... Dzięki Bogu. — Pamiętasz, co... — Pamiętam, lecz przedtem muszę z nią porozmawiać. Na miłość boską, przecież to żywa istota, nie jakiś mebel! - Hej, spokojnie, stary, nie gorączkuj się, nie miałem na myśli nic złego... Jamie westchnął i zaczął kluczyć po ruinach gorzelni. Był tuż przy alei. Dmitri to dobry chłopak, pomyślał, lecz Nemi... - O Boże, patrzcie! - Wskazał palcem. Grupa zmęczonych japońskich strażaków przysiadła wokół ogniska, popijając herbatę. Blokowali drogę do przystani. Nie było sposobu, by ich ominąć. - Nie ma rady, idziemy. Ledwie wyszli na aleję, z ciemności wytoczył się Lunkchurch. - Jamie... - wysapał. - Co chcesz zrobić? Jesteś tak samo spłukany jak ja... - Zerknął na Phillipa, lecz nie zwrócił uwagi na Japończyków. W ma rynarskich ubraniach wyglądali jak zwykli azjatyccy żeglarze, jakich wielu znajdowało pracę na frachtowcach. - To świństwo... - Może nie będzie źle, Barnaby. Mam parę pomysłów. Znajdę cię jutro. Zostawił kupca i poszedł na przystań, uprzejmie uchylając kapelusza, gdy mijał oddział strażaków. Dowódca machinalnie skinął mu głową. Chwiejny drewniany pomost kończył się dobre pięćdziesiąt jardów od brzegu. Jamie poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Łódź nie czekała. Żaden kuter nie 570 571 nadpływał z północy, od Struanów. Wokół rzęsiście oświetlonej, zakotwiczonej w zatoce "Atlanta Belle" uwijał się rój mniejszych jednostek. McFay po południu poprosił MacStruana o pożyczenie kutra pod pretekstem, że chce odwiedzić starego druha, kapitana "Belle", Johnny'ego Twomas-ta. Phillip przybiegł do niego zaraz po wyjściu od sir Williama. Z przejęcia jąkał się tak mocno, że Jamie początkowo nie wiedział, o co chodzi. Wreszcie, ku swej wielkiej radości, zrozumiał, że Hiraga żyje, ukrywa się w studni opodal Miasta Pijaków, że uratował Tyrera i chce uciec. — Przemycimy go na pokład "Belle" i nikt się o tym nie dowie - zakończył Phillip. — Żyje? Słyszałem, że zginął w pożarze... Żyje? — Tak. I musi się dostać na statek. — Pogadam z Twomastem, żeby ukrył ich obu, lecz wpierw musisz mieć zgodę Wilusia. Hiraga popełnił mord... — Hiraga nie żyje. Nakama, Hiraga, wszystko jedno. Oficjalnie nie żyje. Sir William jest o tym przekonany na podstawie zeznań sierżanta. Nakama zginął na zawsze, wraz z nim Hiraga. Szybki wyjazd jest dla niego jedynym rozsądnym rozwiązaniem, a warto go uratować. Umożliwimy dwóm samurajom poznawanie przez rok lub dwa świata, naszego świata. Co z tego, że jeden z nich nazywa się Otami?! — Jak Wiluś go złapie, utoczy krwi. Naszej. — Nie złapie. Otami to Otami. Tak się nazywa. Powiedział mi o tobie i twoich kontaktach z shoyą w sprawie rozkręcenia biznesu. Wygrasz najwięcej, gdy wróci do Japonii! Wszyscy wygramy. Dlatego musimy mu pomóc. Jamie w końcu ustąpił i załatwił z sołtysem pożyczkę, udzielając odpowiednich gwarancji. Kiedy zmierzchło, poszedł z Phillipem do studni po Hiragę i Akimoto, a teraz wszyscy czterej stali na pomoście. — Gdzie kuter? - nerwowo dopytywał się Tyrer. — Przypłynie. - Byli aż za dobrze widoczni na rozchybotanych, oślizłych deskach, w pobliżu pokrytych wodorostami schodów. Niepokoiła ich bliska obecność samurajów, zwłaszcza że oficer przechadzał się dumnym krokiem tam i z powrotem. — Taira-sama, pamiętasz dowódca? - szepnął Hiraga. - On wymuszacz. Pamiętasz go, dowódca przy bramie? — Jakiej bramie? — W Edo. W twoim Wielkim Domu w Edo. Kiedy my pierwsze spotkanie. — O mój Boże! - Przypomniał sobie: groźny samuraj, który chciał otoczyć wojskiem gmach poselstwa i dokonać rewizji tuż przed ewakuacją. Hiraga umknął wówczas na noszach, jako ofiara ospy. — Co się znów dzieje? - spytał Jamie. Tyrer pokrótce wyjaśnił mu sytuację. McFay dostrzegł nad jego ramieniem, że oficer patrzy w ich stronę. Poczuł narastający niepokój. - Cholernie podejrzliwy... — Właśnie - mruknął Phillip. - Lepiej... Patrzcie, nadpływa! - Kuter z przyćmionymi światłami wynurzył się z mroku. Bosman pokiwał ręką, pomachali mu w odpowiedzi. Fale bijące o słupy bryzgały w górę strumieniami piany. - Jak najszybciej wchodźcie na pokład - z podnieceniem zawołał Jamie. Phillip zdołał go już przekonać, że Hiraga nie jest przestępcą, lecz bojo wnikiem o wolność, a poza tym sam potrafił docenić zasługi Japończyka. Przyjaźnie nastawiony shishi, w dodatku mówiący po angielsku, może sta nowić cenny nabytek, pomyślał. Zwłaszcza że będzie miał wobec mnie dług wdzięczności. Na statku wręczę mu listę osób, z którymi warto zawrzeć znajomość w Anglii i Szkocji, oraz spis miejsc godnych uwagi i odwiedzin. Phillip ma niezłe zadatki na geniusza. Parsknął krótkim śmiechem, spojrzał do tyłu i wstrzymał oddech. Dowódca samurajów wszedł właśnie na po most. - Boże, ten łotr idzie po nas! Zerknęli na oficera, potem na morze. Nie było szans, by kuter zdążył we właściwym czasie. - Wpadliśmy. Hiraga doszedł do tego samego wniosku. Szarpnął kimono skrywające miecze. — Zabijemy go. — Stać! Czekajcie! - Tyrer wepchnął mu w dłoń dużą kopertę z listem polecającym do ojca i wuja, także prawnika, i do dziekana uniwersytetu. - Miałem im wszystko wytłumaczyć na statku - powiedział pośpiesznie do McFaya - lecz teraz nie mamy czasu. Zrób to za mnie, Jamie. - Po raz ostatni spojrzał na Hiragę i wyciągnął rękę. - Dzięki. Zawsze będę twoim przyjacielem. Wracaj zdrowo. - Poczuł silny uścisk, zobaczył przelotny uśmiech na twarzy Japończyka, po czym obrócił się i zlany zimnym potem ruszył na spotkanie wroga. Oficer zdążył dojść do połowy pomostu, gdy Tyrer zastąpił mu drogę i skłonił się z całym ceremoniałem. Samuraj mruknął coś, wsparł dłoń na rękojeści dłuższego miecza i z lekkim wahaniem oddał ukłon. Gdy próbował przejść, Tyrer ponownie pochylił głowę i odezwał się z przesadnym patosem, przywołując swą całą znajomość japońszczyzny: — Ach, panie oficerze, muszę mówić, że pańscy samurajowie to bardzo dobrze walczą z ogniem. Pamiętamy się z Edo, prawda? Proszę wybaczyć, w imieniu mojego pana, wodza gai-jinów w Nipponie, przyjąć wielkie podziękowania za pomoc i ratunek wszystkich domów naszych. — Dziękuję. Teraz chciałbym zobaczyć... — Zobaczyć? Proszę patrzeć tam, panie oficerze! - Phillip wskazał na miasto i okolicę. Trajkotał coraz szybciej i za każdym razem, gdy samuraj usiłował go wyminąć, stawał mu na drodze. - Zobaczyć, co ogień... — Przejście! - ze złością warknął Japończyk, wionąc oddechem przesyconym wonią rzodkwi daikon. - Rusz się! Tyrer udawał, że nie rozumie. Zaczął gestykulować i niby przypadkiem 572 573 szeroko rozpostarł ramiona. Pilnował się przy tym, by ani razu nie dotknąć oficera. Opisywał ogrom zniszczeń i wychwalał męstwo strażaków, boleśnie świadom obecności McFaya i dwóch zbiegów za swymi plecami. Nie miał okazji sprawdzić, gdzie jest kuter. - Baka! - wrzasnął oficer z gniewnie wykrzywioną twarzą. Phillip przygotował się na przyjęcie ciosu, lecz w tej samej chwili usłyszał okrzyk McFaya: - Odpływać, na miłość boską! Oficer odtrącił Phillipa na bok i popędził na koniec mola. Tyrer pozbierał się, ciężko dysząc. Mokry od potu spojrzał za siebie. Kuter pod pełną parą odbijał od przystani, trzech zbiegów w kabinie, bosman przy kole sterowym, marynarz na dziobie... Latarnia zgasła, gdy samuraj dobiegł do końca pomostu, ochrypły krzyk "Zawracać!" utonął w warkocie silnika. Tyrer odniósł wrażenie, że przez krótką chwilę, tuż przed zgaszeniem świateł, wyraźnie było widać twarze Hiragi i Akimoto. Skoro on mógł je dostrzec, tym bardziej były widoczne dla oficera. — Wyobraźnia... - jęknął. Szybkim krokiem puścił się w stronę miasta. Grzecznie uniósł kapelusz, by pozdrowić siedzących wokół ogniska Japończyków. Odpowiedzieli mu zdawkowymi ukłonami. Nim z mola dobiegł głośny wrzask: "Dokąd?! Wracaj!", zdążył zniknąć w tłumie. Względnie bezpieczny, potruchtał wprost przed siebie. Odzyskał oddech dopiero wówczas, gdy znalazł się w budynku legacji. — Dobry Boże, Phillipie... - Bertram wybałuszył oczy. - Wyglądasz jak widmo. Co się stało? — Odpierdol się - poradził mu Tyrer. — Niby dlaczego? - grubym głosem spytał sir William z marsową miną stając w drzwiach gabinetu. — Och... przepraszam, panie ministrze... to... tylko tak... do śmiechu. — Masz nie po kolei w głowie, Phillipie! - burknął sir William. - Gdzie się podziewałeś, u diabła? Na twoim biurku leży list od bakufu opatrzony napisem "pilne", przesyłka do sir Percy'ego, która po skopiowaniu jeszcze dziś wieczór musi być dostarczona na pokład "Atlanta Belle", i cztery podania o odszkodowanie, sprawdzone i podpisane, czekające tylko na stempel. Jak się uporasz z robotą, przyjdź do mnie. Będę u siebie lub na przystani, gdyż chcę pożegnać odpływających pasażerów. Nie stój tu jak słup soli! Rusz się! Wszedł do gabinetu, zamknął drzwi i oparł się o futrynę. Bezwiednie spojrzał na teczkę z listami Poncina, starannie ułożoną pośrodku biurka. Znów posmutniał. Po wyjściu Angelique przez dobrą godzinę siedział bez ruchu, zastanawiając, się, co począć. Nie chciał popełnić błędu, gdyż tym razem naprawdę szło o życie lub śmierć. Wrócił myślami do własnych doświadczeń: do krętych ścieżek dzieciństwa w Anglii, do paryskiej praktyki, do Sankt Petersburga, gdzie miał dom, ogród i wiosną, latem, jesienią i zimą śmiał się i kochał Wertyńską. Powrót do Anglii, wyjazd na pola bitewne Krymu i w ciemne, zaplute dymem okopy, które napawały go grozą. Cieszył się, że głośne przekleństwo Phillipa przywróciło go do normalności. Ponownie powiódł wzrokiem po pokoju, spojrzał w ogień, na teczkę leżącą na biurku i na słodką młodą twarz uśmiechającą się z miniatury. Poczuł gwałtowne ukłucie w sercu, lecz zdołał zapanować nad bólem. Za każdym następnym razem przychodziło mu to coraz trudniej. Wziął portret do ręki i zaczął mu się przyglądać. Co by było, gdybym nie miał tego wizerunku? Może nie mógłbym przypomnieć sobie jej rysów, jak Angelique twarzy Malcolma? - Nie umiem na to odpowiedzieć, kochanie - mruknął ze smutkiem, bliski łez, i odstawił miniaturę na biurko. - Może bym i zapomniał... twarz... lecz nigdy ciebie. Nigdy, nigdy, nigdy. Bezskutecznie próbował wrócić myślami do najpiękniejszych chwil swego życia. List Poncina zagradzał mu drogę niczym żelazne wierzeje. Przeklęty przez Boga żabojad! Dość smutków, czas podjąć decyzję. Koniec z wahaniem. Pora wracać do pracy, rozwiązać bieżące problemy i zająć się pilniejszymi sprawami, takimi jak Yoshi i wojna z Satsumą. Jesteś przecież ministrem Jej Królewskiej Mości! Więc zachowuj się jak minister. Jedynym właściwym rozwiązaniem byłoby opieczętowanie dokumentów pozostawionych przez Poncina, dołączenie do nich osobistego raportu, relacjonującego przebieg wspomnianych wydarzeń, i odesłanie całego pasztetu do Londynu. Niech się martwią, co z tym robić. Krypta archiwum kryje niejedną tajemnicę. Jeśli uznają to za sekret, ich sprawa. Taaak... Uczciwe i w pełni właściwe rozwiązanie. Zadowolony, że podjął tak mądrą decyzję, zebrał papiery z biurka i kartka po kartce zaczął wrzucać je w ogień. Nucąc pod nosem patrzył, jak się wiją, czernieją i płoną. To nie brak rozwagi. Nie stanowiły pewnego dowodu, a biedna dziewczyna była jedynie niewinną ofiarą. Andre szpiegował na rzecz wrogiego mocarstwa i jeśli popełnił choć połowę czynów zawartych w jego tajnym dossier, zasłużył sobie po wielekroć, by wylecieć na drugą stronę księżyca. Prawda czy fałsz, tym razem proch pójdzie do prochu. Gdy spłonął ostatni arkusz, sir William uniósł szklankę w kierunku miniatury. Czuł się wprost wyśmienicie. - Za ciebie, kochana - powiedział. 574 62 Była już prawie północ, gdy Tyrer w końcu wybiegł z legacji i puścił się w stronę przystani Struanów. Głowa pękała mu z bólu, nie znalazł czasu na posiłek, nie myślał o Hiradze ani o Fujiko, nie myślał o niczym prócz pracy. Pod pachą niósł teczkę opatrzoną godłem Jej Królewskiej Mości, przeznaczoną do przewożenia dokumentów dyplomatycznych, a w kieszeni miał ukończone przed chwilą tłumaczenie listu. Pluł sobie w brodę, że właśnie od niego nie zaczął. Przyśpieszył kroku. Na przystani zgromadził się tłum. Kilka osób żegnało ostatnich pasażerów, lecz reszta tłoczyła się hałaśliwie wokół oficera rachunkowego z "Atlanta Belle", który do ostatniej chwili przyjmował pocztę do Hongkongu i Szanghaju. Zabierał listy do towarzystw ubezpieczeniowych, firm budowlanych, stoczni i banków - słowem, do wszystkich zainteresowanych skutkami pożaru. Phillip zobaczył Angelique rozmawiającą z Gorntem. W drugim końcu ciżby Pallidar gawędził z kilkoma oficerami udającymi się w podróż, a w pobliżu pomostu stali sir William i panna Maureen Ross. Tyrer przypomniał sobie na jej widok, że złożył Jamiemu obietnicę: miał wyjaśnić sir Williamowi sprawę zaokrętowanych "studentów". Zaczął przeciskać się między ludźmi. - Dobry wieczór, miss Maureen. Proszę wybaczyć, sir Williamie, lecz chyba powinien pan to przeczytać. - Wręczył mu tłumaczenie. - Dopilnuję, by przesyłka bezpiecznie dotarła na pokład. - Na powrót wcisnął się w tłum, gdyż chciał uciec jak najdalej przed spodziewanym wybuchem gniewu. Oficer rachunkowy, niski, cierpiący na niestrawność mężczyzna, był otoczony przez grupę rozwrzeszczanych mężczyzn, którzy niechętnie ustawiali się w długaśnej kolejce. Phillip z uporem parł naprzód. — Czekaj, cholera, na swoją kolejkę! - krzyknął ktoś za nim. — Przepraszam, rozkazy sir Williama, sprawy Jej Królewskiej Mości. Proszę o pokwitowanie - powiedział oficjalnie. — Dobra, dobra, po co ten rwetes? - Oficer starannie schował przesyłkę, a Tyrer ukradkiem zerknął przez ramię. Sir William stanął pod latarnią i zaczął czytać. Po chwili poczerwieniał z wściekłości, zmełł w ustach kilka przekleństw, na tyle głośno, by stojący najbliżej odskoczyli do tyłu, nie tyle z przestrachu, ile z zaskoczenia. Phillip jęknął i obrócił głowę. List, nadany przez roju, był opatrzony podpisem tairo Nori. Krótki, pozbawiony kwiecistych zwrotów i zaadresowany bezczelnie: "Do przywódcy gai-jinów". Tyrer przetłumaczył go najwierniej, jak umiał, jedynie w kilku miejscach dokonując koniecznych interpolacji. Roju wyraża zadowolenie, iż Pan i pozostali gai-jinowie uszli z życiem - i niczym więcej - z pożaru wywołanego przez radykałów i buntowników. Jutro zarządca Kanagawy przyśle pięciuset kulisów do pomocy przy ewakuacji Yoko-hamy, dotkniętej tak jawnym przejawem woli bogów, zgodnej zresztą z wielokrotnie powtarzanymi sugestiami cesarza. Liczymy na to, iż z odpowiednim wyprzedzeniem powiadomicie nas o swoim powrocie - o ile w ogóle zamierzacie tu wracać. Dla wybranych gai-jinów znajdzie się miejsce na Deshimie, w porcie Nagasaki, gdzie jak w przeszłości, będziemy prowadzić interesy oraz wymianę handlową. Szczere pozdrowienia. - Tyrer! Phillip udawał, że nie słyszy. Stał tyłem do sir Williama, czekając, aż oficer rachunkowy wystawi pokwitowanie. Z kolejki dobiegały niecierpliwe okrzyki: - Prędzej, na miłość boską, chcecie tu sterczeć całą noc?! Prędzej... no, wreszcie nadpływa! Do przystani dobijał pusty kuter, wracający od "Belle". Bosman wysunął głowę z kabiny i huknął: - Wszyscy na pokład, ci co na pokład! Tłum zafalował. Maureen zbliżyła się do Tyrera. — Phillipie, kiedy wróci Jamie? — Na pewno ostatnim kursem, jeśli nie wcześniej - odparł niepewnie, gdyż nie wiedział, czy McFay wtajemniczył ją w ich plany. - Została ponad godzina. — Tyrer!!! — Przepraszam, muszę pędzić. Tak, panie ministrze? - zawołał głośno, zmobilizował się wewnętrznie i pobiegł z powrotem. — Za pół godziny, Phillipie - zaczął sir William, niemal zezując ze złości - masz być u mnie. Przetłumaczysz odpowiedź. Chcę cholernie dobrego tłumaczenia, rozumiesz? — Tak, panie ministrze, a przy okazji... — Znajdź mi... A jest, wiedziałem, że się tu kręci. - Starczył rzut oka na twarz sir Williama, by tłum umilkł i zaczął nasłuchiwać. - Pallidar, sprowadź dragonów. Zawieziesz "szczere pozdrowienia" zarządcy Kanagawy. Natychmiast. — — 576 37 - Gai-jin (3.11 577 — Dziś, panie ministrze? - Pallidar wybałuszył oczy, spostrzegł gniewną minę i dodał pośpiesznie: - Och... Tak jest. Przepraszam, w tej chwili, panie ministrze. — Sir Williamie... - wtrącił Phillip, nim minister zdążył odejść. - Nie miałem czasu powiedzieć panu wcześniej, lecz pomogłem wyjechać dwóm japońskim studentom, którzy chcieli odwiedzić Anglię. Zeszłej nocy uratowali mi życie. Mam nadzieję, że to w porządku. — Co w porządku? Że uratowali ci życie? Sam nie wiem. - Sir William świdrował go wzrokiem. - Skoro zrobiłeś z legacji biuro podróży, mam nadzieję, że jesteś dobrze przygotowany do udzielenia mi w odpowiednim czasie kilku wyjaśnień. Pallidar, za godzinę przybądź z całym oddziałem i na Boga, nie certol się z dostarczeniem mojego listu! - Odwrócił się i odszedł. - Co go ugryzło? - Pallidar głośno wytarł nos; wciąż był przeziębiony. Tyrer pochylił się w jego stronę i powiedział mu o ultimatum. - Boże, nic dziwnego. Co za cholerna bezczelność! Z drugiej strony to dobrze, przyda się trochę ruchu, generał nabawił się hemoroidów od ciągłego siedzenia na tyłku. - Zachichotał, bardziej ze zdenerwowania niż z własnego dowcipu. W tej samej chwili pojawił się zasapany Hoag. Miał na sobie sztywny od zakrzepłej krwi kitel i cylinder, szedł uginając się pod ciężarem walizek. — Już myślałem, że nie zdążę. Z czego się śmiejecie? — Jest jeszcze sporo czasu - odparł Tyrer. Podobnie jak Pallidar był ciekaw, co Angelique napisała w liście poświadczonym przez sir Williama. W liście, który miał zostać zawieziony przez Hoaga do Hongkongu jako odpowiedź na inną, równie tajemniczą przesyłkę, ujawnioną dopiero wówczas, gdy stało się pewne, że Angelique nie nosi dziecka Malcolma. Od czasu powrotu Hoaga wszyscy dyskutowali gorączkowo nad zamierzeniami Tess Struan. - Dobrej drogi. Potem do Indii? — Tak. Będę tam w przyszłym miesiącu. - Uśmiech wykrzywił szpetną twarz lekarza. - Nie mogę się doczekać. Przyjedźcie kiedyś w odwiedziny. Spodoba się wam na pewno. — Prawdę mówiąc, dostałem przeniesienie do Indii - oświadczył Pallidar. - Placówka przy granicy, w Hindukuszu. - Choć powiedział to lekkim tonem, niechętnie myślał o opuszczeniu Japonii. W indyjskim piekle było zbyt wiele śmierci. Kula znikąd, cios sztyletem w ciemnościach, zatrute studnie, żadnej sławy, tylko ciężka harówka i smutna egzystencja na ponurej i poszarpanej skalistej przełęczy, gdzie nie zbierano innego żniwa jak zabitych. A jednak to miejsce było niezwykle ważne dla Imperium, gdyż tu leżała historyczna droga wiodąca do Brytyjskich Indii, wykorzystywana w przeszłości przez hordy Mongołów, Persów i Rosjan. Pallidar nie potrafił odpędzić złych przeczuć. - Przynajmniej nie ma tam morskich pogrzebów, doktorze - dodał, nie mogąc się powstrzymać od złośliwości. — Nie ma. Nie ma - odparł Hoag i mylnie interpretując słowa oficera, uściskał go serdecznie na pożegnanie. - Porządny chłop z ciebie, Settry. Łatwo mnie znajdziesz, jeśli będziesz w Indiach potrzebował pomocy. Powodzenia! - Podszedł do miejsca, gdzie stali Angelique i Gornt. - Co chciał przez to powiedzieć? - spytał Tyrer. Zauważył nagłą zmianę w zachowaniu Pallidara. Kapitan wzruszył ramionami. Przeklinał w duchu chwilową słabość, niepokój i nagłą niechęć do Hoaga. - Mówił mi kiedyś, że nie lubi morskich pochówków. Rad był, że ominął go pogrzeb Malcolma w Hongkongu. - Uśmiechnął się chytrze. Swego czasu przekazał sir Williamowi raport sierżanta o zagadkowym zachowaniu Hoaga w Kanagawie. Zgodnie z otrzymanymi rozkazami w najgłębszej tajemnicy sprawdził, co zawierają trumny, po czym zamienił je z powrotem. Nikt nie zauważył podstępu. Trumna wysłana do Hongkongu w rzeczywistości zawierała zwłoki Malcolma, a Hoag, Angelique, Jamie i Skye pochowali rybaka. - Szkoda, że Malcolm wykitował - powiedział nieswoim głosem. - Życie jest dziwne, nie? Nigdy nie wiesz, kiedy coś cię trafi. Tyrer skinął głową. Nigdy dotąd nie widział tak przygnębionego Pallidara. Wiedziony współczuciem zapomniał o własnych troskach. — Co ci jest, chłopie? — Nic. Zeszłej nocy miałeś cholerną kupę szczęścia, że udało ci się umknąć... - Cień przemknął po twarzy Phillipa i Pallidar natychmiast pożałował swej głupoty. - Przepraszam. Nie chciałem ci sprawić przykrości, sam nie wiem, co mnie dziś napadło. — Słyszałeś... słyszałeś o... - Mimo usilnych starań Tyrer nie potrafił powiedzieć "Fujiko". Pogrążył się w niezmierzoną otchłań smutku. - Gdy coś takiego... takiego strasznego... okropnego spada na człowieka... - Usiłował mówić dzielnym tonem. - Mój stary zwykle... Miałem siostrzyczkę, która zachorowała na odrę i zmarła w siódmym roku życia... Wszyscy ją bardzo kochali... Mój stary zwykle powiadał: "Bóg zsyła nam troski, by nas wypróbować. Płaczesz, płaczesz... a potem podnosisz wzrok ku Niebiosom, mówisz, iż taka była Jego wola, i starasz się zapomnieć o nienawiści". Łzy pociekły mu po policzkach, lecz nie zwrócił na to uwagi. Poszedł wzdłuż brzegu, na plażę i samotny, wśród szumu fal i pod mroczną kopułą nieba, z miłością pomyślał o Fujiko, po czym otworzył małą szufladkę głęboko na dnie serca i tam skrył wspomnienia. Na pokładzie "Atlanta Belle" kapitan Twomast mówił: — Dobrze, Jamie, zabiorę ich jako pasażerów i polecę uwadze pani Struan, lecz znasz ją i wiesz, że nie jest zbyt hojna. — Oddaj jej tylko mój list, gdy przypłyniecie do Hongkongu. - McFay powiedział mu prawdę o Japończykach, gdyż nie chciał narażać przyjaciela — 579 na niepotrzebne kłopoty. Zagwarantował także pokrycie kosztów podróży, tam i z powrotem, na wypadek gdyby Tess nie przystała na jego propozycję. W liście prosił ją o zaliczkę dla Otamiego i Akimoto oraz pomoc w uzyskaniu odpowiedniego wykształcenia w Anglii i Szkocji pod zastaw pięćdziesięciu udziałów w spółce mieszanej, utworzonej przy jego pomocy po ich powrocie do Japonii. Pisał między innymi: Wiem, że to śmiałe posunięcie, lecz Otami jest bystry, ma dobre koneksje tu, na miejscu, i moim zdaniem reprezentuje przyszłość Nipponu. Jeśli jest Pani innego zdania, proszę odliczyć sumę należną za rejs od szczodrego daru, jaki ostatnio od Pani otrzymałem. Albert MacStruan spisuje się doskonale, pożar nie naruszył Pani własności ani budynków firmy, a interesy raźno posuwają się do przodu. W każdej chwili jestem gotów pomóc Albertowi. Na koniec proszę, by Pani uważała na nowego menedżera filii Brocków, Edwarda Gornta. To mądry i dzielny człowiek, lecz jako rywal może być niebezpieczny. — Czeka cię duży wydatek, Jamie - powiedział Twomast. Był chudym, niskim mężczyzną o twardych żeglarskich rysach, ciemnych włosach, brązowych oczach i suchej jak rzemień skórze. - Co najmniej dwieście funtów. Warto ryzykować? — To jej statek, więc nie musi nic płacić. — Lecz mimo to idzie o koszty, a ona liczy się z każdym pensem. Zresztą, decyzja należy do niej. Jak nie zapłaci, spieniężę twój czek w Londynie. Czy Japonce aby na pewno wiedzą, że mają mnie słuchać? — Tak. Powiedziałem im, że na pokładzie jesteś królem, prawdziwym daimyo. Będą ci posłuszni i do końca rejsu nie zejdą ze statku. Ale, Johnny, traktuj ich odpowiednio. Zostaniesz wynagrodzony. — Owszem. W niebie - roześmiał się Twomast. - Nie bój się, jestem ci winien jedną lub dwie przysługi. — Dzięki. - Jamie rozejrzał się po kajucie. Mała, z jedną koją, półką na mapy, stołem na cztery krzesła, schludna i przesiąknięta morzem, jak sam Johnny Twomast, z pochodzenia Norweg i kuzyn Orlova Garbusa, który dowodził flotą Struanów po śmierci Dirka. Parowy frachtowiec "Atlanta Belle", o wyporności tysiąca ton, miał cztery pasażerskie miejsca pierwszej klasy, dziesięć drugiej i pięćdziesiąt trzeciej, mógł też zabrać dodatkowy ładunek. - Gdzie ich umieścisz? — Z załogą, a co myślałeś? — Nie możesz dać choć najmniejszej kajuty? — Wszystkie miejsca zajęte, a wśród załogi zaczną się szybciej uczyć naszych zwyczajów. — Schowaj ich gdzieś chociaż do Hongkongu. Nie chcę, by zostali rozpoznani. — Mogą spać w kajucie trzeciego podoficera. Są tam dwie koje - oświad- -czył Twomast. - Mają broń? — Oczywiście. Są przecież samurajami. - Samuraj czy nie, żadnej broni, na Boga. Jamie wzruszył ramionami. - Powiedz im to, lecz proszę traktuj ich z pewnym szacunkiem, nie jak tubylców, lecz gości, ważnych Japończyków. Wiesz, kim są. — Wachtowy! - krzyknął kapitan. - Przyślij tych dwóch tutaj! Hiraga i Akimoto weszli do kajuty. Jamie przedstawił im Twomasta. — Który z was mówi po angielsku? — Ja, Anjin-sama. Otami-sama. — Pan McFay poręczył mi swoim słowem, że ty Otami-sama i twój towarzysz będziecie się zachowywać grzecznie przez cały rejs do Londynu. Macie mnie słuchać, nie schodzić z pokładu bez zezwolenia, meldować o każdym pobycie w porcie i trzymać się wyznaczonych godzin powrotu. Aż do Londynu jestem waszym wodzem, daimyo. — Zgadzamy się robić, co mówi Anjin-sama - ostrożnie odparł Hiraga. — Dobrze. Na statku nie możecie nosić broni. Oddajcie mi miecze, pistolety, noże. Wszystko zwrócę po zakończeniu rejsu. - Twomast dostrzegł błysk gniewu w oczach Japończyka. - Zrozumiano? — A jeśri rudzie nas atakować? — Jeśli zaatakują was moi ludzie, będziecie się bronić walcząc na pięści, aż nadejdę. Dostali ostrzeżenie, pięćdziesiąt batów dla każdego, kto zacznie bójkę. Wy, jak sądzę, będziecie spokojni? — Nie rozumiem. - Jamie wyjaśnił, że krnąbrny marynarz bywa przywiązywany do relingu i chłostany. Hiraga, zdumiony okrutną karą, przetłumaczył jego słowa na japoński, po czym spytał. - Are Anjin-sama nie ma strach? Jeśri człowiek worny na statku po taką zniewadze, nie ma strach, że zabije? Johnny Twomast wybuchnął śmiechem. — Pewne jak amen w pacierzu, że zadyndałby wówczas na stryczku. Bunt jest karany śmiercią. Zabroniłem żeglarzom kpić z was, wy także musicie być spokojni. To ważne, zrozumiałeś? — Rozumiem, Anjin-sama - odparł Hiraga, choć pojął tylko część wypowiedzi. Bolała go głowa. — W razie kłopotów przychodźcie do mnie. Żadnych bójek, jeśli nie zostaniecie zaatakowani. Proszę o broń. Hiraga z niechęcią wręczył mu zawinięte miecze i derringera. - Wachtowy! Drzwi kajuty stanęły otworem. - Tak, panie kapitanie? - Ci dwaj dostaną kabinę trzeciego oficera. Sam ich zaprowadzę. Jamie wstał i wyciągnął rękę do Hiragi. 580 581 — Szczęśliwej podróży. Pisz, kiedy zechcesz, do mnie i do Phillipa... do Taira-sama. Jak ci mówiłem, będziesz pod opieką mojego banku, Hongkong Bank, w Londynie. Znajdziesz wszystko w papierach, które dostałeś, wraz z informacją, jak odbierać pocztę. Nie spodziewaj się odpowiedzi przed upływem czterech miesięcy. Dobrej drogi i szczęśliwego powrotu. - Hiraga uścisnął mu dłoń, to samo zrobił Akimoto. — Chodźcie ze mną - powiedział Twomast. Poprowadził ich korytarzem i wpuścił do innej kajuty. - Schowajcie się tutaj i nie wyłaźcie. Pan McFay nie chce, by was rozpoznano. Jak miniemy Hongkong, będzie już łatwiej. Zamknął drzwi. Hiraga i Akimoto bez słowa rozglądali się po pomieszczeniu. Przypominało bardziej kredens niż pokój. Ledwie starczyło miejsca, by ustać. Kopcąca lampa naftowa. Dwie nędzne koje, jedna nad drugą, wsparte o belkę, niżej szafki. Przegniłe sienniki i wełniane koce. Zaduch. Wokół porozrzucane gumowe buty i nie prane ubrania. Zawieszone na kołkach płaszcze nieprzemakalne. — Co to? - spytał ogłupiały Akimoto. — Pewnie ubrania, lecz strasznie sztywne. Jak można w nich walczyć? Bez miecza mam wrażenie, że jestem nagi. — Ja czuję się jak martwy, nie tylko nagi. Podłoga zachybotała pod ich stopami. Słyszeli męskie głosy wykrzykujące rozkazy, rozległy się szanty, na statku szykowano się do wyjścia w morze. Ściany kajuty wibrowały od huku silnika, pogłębiając złe wrażenie. Ciasnota, smród dymu, oleju, zatęchłego powietrza i brudnej pościeli przyprawiały o zawrót głowy. Pokład znów podskoczył, gdy podniesiono kotwicę, i Hiraga zatoczył się w stronę koi. Przysiadł na niższej. — Będziemy spać na tym? — A gdzie indziej? - mruknął Akimoto. Zmrużył oczy i przesunął skotłowany koc. We wszystkich rogach siennika kłębiły się pluskwy, martwe i żywe, a zniszczone płótno pokrywały grube plamy zaschniętej krwi, znaczącej ślady, w których od pokoleń gnieciono robactwo. — Wracajmy na brzeg - wycharczał. Zbierało mu się na mdłości. - Mam dosyć. — Nie - odparł Hiraga, walcząc z obrzydzeniem. - Zdarzył się cud, gdyż umknęliśmy przed bakufu i Yoshim, trafimy do kraju wrogów potraktowani niczym goście i wykradniemy tajemnicę, jak ich zniszczyć. Będziemy się uczyć. — Uczyć? Czego? Jak zachłostać człowieka na śmierć czy jak żyć miesiącami w tym barłogu? Widziałeś, że kapitan po prostu wyszedł z kajuty i nie odpowiedział nam ukłonem? Idę... nawet gdybym musiał wpław płynąć do brzegu! - Akimoto położył dłoń na klamce, lecz Hiraga chwycił go za koszulę i odciągnął. — Nie! 582 Akimoto warknął głucho, wyzwolił się, ale trzasnął plecami o drzwi, gdyż w kajucie było zbyt ciasno na szarpaninę. - Nie należysz do nas! - zawołał. - Nosisz w sobie zarazę gai-jinów! Puść mnie, lepiej zginąć jak cywilizowany człowiek, niż godzić się na życie w takich warunkach! Hiraga zamarł jak skamieniały. Czas stanął w miejscu. Nagle uświadomił sobie ogrom czekającego go zadania: odległy, barbarzyński świat, nie tknięty cywilizacją. Zostawiał za sobą wszelkie wartości, sonno-joi i Chóshu, shishi i rodzinę, bez żony, bez synów... Och moja dzielna i piękna Sumomo, brak mi ciebie, ty uczyniłabyś mój odjazd znośniejszym, lecz teraz... Zaczął dygotać, serce waliło straszliwie, nie mógł złapać oddechu. Każdą komórką ciała pragnął wydostać się z piekła, symbolizującego wszystko, czego nienawidził. Jeśli Londyn wyglądał tak samo, to śmierć zdawała się wybawieniem. Odepchnął kuzyna z drogi i skoczył do drzwi. Zatrzymał się. - Nie - wysapał. - Wytrzymam! Na pewno wytrzymam. Dla sonno- joi. Musimy... dla sonno-joi musimy wytrzymać, lecz bez względu na to, co się stanie, umrzemy śmiercią samurajów, spiszemy ostatni poemat, teraz, teraz... i nic w naszym doczesnym życiu nie będzie miało większej warto ści... Bosman stojący przy pomoście zawołał: — Ostatni kurs na "Belle", wszyscy na pokład! — Zatem powodzenia, Edwardzie. Wracaj szczęśliwie - z lekką domieszką melancholii powiedziała Angelique, lecz chwilę później jej twarz ozdobił cień uśmiechu. - Uważaj na siebie! Po wyjściu od sir Williama wypłakała się w zaciszu własnego buduaru. Tyle łez, pomyślała, ostatnimi czasy. Skąd one wszystkie płyną? Później, gdy smutek minął, wróciły jej spokój i jasność umysłu. Całkowicie opanowana zeszła na dół, na prywatne spotkanie z Gorntem. Wyjaśnili sobie, co było do wyjaśnienia. Siła, pewność siebie i miłość emanujące z Edwarda pozwoliły jej zapomnieć o złych chwilach. Jest dla mnie dobry, stwierdziła w duchu, choć nigdy nie zdoła zastąpić Malcolma. — Wszystko w porządku? - spytał. — Tak, mój drogi, dziękuję. Wracaj prędko. ' Ucałował jej wyciągniętą dłoń. — Dbaj o siebie, pani. - Promieniował niemal chłopięcym szczęściem. — Nie zapomnij. - Prosiła go, by przekazał Tess, iż wciąż żywi nadzieję, że pewnego dnia spotkają się po przyjaźni. - To bardzo ważne. — Nie zapomnę. I wrócę, nim się zdążysz obejrzeć. - Ze względu na stojących w pobliżu mężczyzn dodał głośniej: - Dopilnuję, by dokonano 583 zakupów zgodnie z listą, którą powierzyła pani mojej pieczy. - Lekko ścisnął jej dłoń i jako ostatni z pasażerów beztrosko skoczył na śliski pokład kutra. Przytrzymał się jedną ręką. Bosman szarpnął za gwizdek, dał "całą wstecz" i odbił od przystani. Gornt pomachał na pożegnanie, a potem, by nie wzbudzać zbytniego zainteresowania, zniknął w kabinie. — Śliczna dziewczyna - z zadumą odezwał się Hoag. — Tak. Najpiękniejsza z pięknych. Spojrzeli w stronę oddalającej się przystani. — Byłeś kiedyś w Indiach, Edwardzie? — Nie, nigdy. A ty znasz Paryż? - Nie. Lecz Indie są najwspanialszym miejscem na ziemi, najlepszym dla Anglika, a przecież ty w znacznej mierze też jesteś Anglikiem. - Hoag widział już, jak wchodzi do dobrze znanego domu, otoczonego wysokim murem, brunatnym i zapylonym z zewnątrz, lecz w środku pełnym zieleni i ożywczego chłodu. Plusk fontanny mieszał się ze śmiechem dobiegającym z głównego budynku i pomieszczeń dla służby. Przyjaźń i spokój, jakie można znaleźć tylko wśród ludzi niezachwianie wierzących w odwieczny krąg narodzin, śmierci i reinkarnacji, do czasu aż z łaski Nieskończoności będą mogli osiągnąć nirwanę - miejsce Niebiańskiego Spokoju. Tam czeka na mnie Arjumand, pomyślał. Mam nadzieję, że znajdę drogę, by do niej dotrzeć. Patrzył na pomost, na Angelique i otaczających ją mężczyzn, na ludzi, których miał nigdy już nie zobaczyć. Angelique po raz ostatni pomachała dłonią, po czym podeszła do stojącej nieco na uboczu Maureen Ross. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnią, myślał Hoag. Za chwilę cała przystań stanie się częścią nocy. Dobrze, że Angelique przyjęła warunki Tess, choć prawdę mówiąc, nie miała żadnego wyboru. Bezwiednie pogładził ukrytą w kieszeni kopertę. Szkoda Malcolma. Nieszczęsny chłopak, nie zdołał dotrzeć do celu, choć dążył do tego przez całe życie. Malcolm Struan - tai-pan, którego nie było. Przypominał oślepionego śniegiem wędrowca, krążącego wśród zamieci w poszukiwaniu wyimaginowanego białego namiotu. - Żal myśleć o Malcolmie, prawda? - Lecz Gornt już wyszedł z kabiny. Hoag zobaczył go na pokładzie, stojącego tyłem do Yokohamy i patrzącego na "Belle". Nie miał kapelusza, wiatr rozwiewał mu włosy. Skąd ten uśmiech? - zastanawiał się lekarz. Co się za tym kryje? Twardy, a jednak... W tym młodzieńcu jest coś dziwnego. Przyszły władca czy kró-lobójca? Przystań pomału pustoszała, lecz Angelique i Maureen nie zamierzały jeszcze odchodzić. Spoglądały na ledwie widoczny kuter sunący w stronę "Belle". Wkrótce zostały same, jeśli nie liczyć rozmawiających półgłosem Czena i Vargasa, którzy pozornie czekali na powrót łodzi, choć w gruncie rzeczy, nieproszeni, czuwali nad bezpieczeństwem kobiet. — Maureen... - Angelique zerknęła w stronę swej nowej przyjaciółki i spoważniała na widok smutku malującego się na jej twarzy. - Co się stało? — Nic. To znaczy... naprawdę, nie musisz się tym kłopotać. Po prostu... Jamie przez cały dzień był zajęty, a ja mam niezwykle ważną sprawę... - Dalsze słowa uwięzły jej w gardle. — Jeśli chcesz, poczekam tu z tobą. Albo lepiej chodź do mnie. Usiądziemy w pokoju, przy oknie. Zobaczymy kuter wystarczająco wcześnie, by wrócić na przystań. — Ja... chyba... wolę zostać tutaj. — O co chodzi? Mogę ci jakoś pomóc? - Angelique troskliwie ujęła ją za rękę. — Nie. Chyba nie, Angelique. Po prostu... po prostu... - Maureen zawahała się chwilę, po czym wymamrotała: - Boże, naprawdę nie chcę cię w to mieszać, ale... Po południu odwiedziła mnie kochanka Jamiego. — Z Yoshiwary?! — Tak. Przyszła mi się pokłonić i oświadczyła, że o nic nie muszę się martwić, gdyż pilnie czuwała nad moim przyszłym mężem. Na koniec spytała, czy od tej pory może co miesiąc lub rok przysłać mi rachunki. — Naprawdę? - Angelique otworzyła usta ze zdumienia. — Tak. - Widoczna w świetle latarni twarz Maureen nabrała zielonej barwy. - Pytała także, czy chcę coś wiedzieć... o... o... tym, co robi "Jami"... Tak go nazywała... O jego złych nawykach, ulubionych po... pozycjach i tak dalej... Uznała, że jako dziewica nie mam doświadczenia w tych sprawach, więc powinnam skorzystać z jej porad, gdyż ona jest zawodową kurtyzaną drugiej klasy. Chciała mi przynieść książkę z ilustracjami i pozaznaczać w niej... co lubi Jami... i oświadczyła, że nie muszę się martwić, gdyż jego... "jednooki mnich" jest w doskonałej kondycji. Teraz wiesz już wszystko. — Mon Dieu, moje biedactwo, to okropne! - Angelique nie posiadała się ze zdumienia. - Ale... mówiła po angielsku? — Nie, jakąś wpółzrozumiałą mieszanką pidginu, bełkotu i zwrotów używanych często przez Jamiego, lecz doskonale pojęłam, o co jej chodzi. Wygląda na to, że... że co najmniej od roku... sypiają ze sobą. Maleńka, brzydka... Nie miała pięciu stóp wzrostu. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc napomknęłam dwa słowa o jej drobnej figurze, a ona zarechotała nieprzyzwoicie i powiedziała: "Dużo miejsca wystarczy, Jami tai-tai, na precach pasuje tak samo, heja? Ty szczęście kobieta". — Mon Dieu! — Właśnie. Co mam robić? — Możesz... Nie, to nie tak... - Angelique miała zupełny zamęt w głowie. — Chciałabym... lecz nie dam rady. Za bardzo... i - A jeśli... - Angelique pokręciła głową. Bezradnie spojrzała na Maureen. 584 585 — Ajajaj - z niesmakiem szepnął Czen w dialekcie Czterech Wiosek, którym płynnie posługiwał się Vargas. - Czemu te dwie dziwki nie mogą okazać choć trochę serca i czekać w swoich pokojach na przybycie kutra? Nie musielibyśmy stać na chłodzie. — Miałbyś za swoje, gdyby Jami usłyszał, jak ją nazywasz! — Na szczęście nie rozumie naszego dialektu. Nie mówi nawet po kan-tońsku. Nie nazwałbym jej dziwką w obecności żadnego zamorskiego diabła, choć jak wiesz, zawsze w ten sposób mówimy o ich kobietach. Po co być gruboskórnym? Gdy powiem "Poranny Kwiat" lub użyję jednego z tysiąca innych określeń na dziwkę, zamorski diabeł zrozumie, że mówię wyłącznie o "Porannym Kwiecie". - Zakutany w ciepłą watowaną kurtkę Czen parsknął śmiechem. Spojrzał na księżyc wyglądający zza chmury. - Ten Kwiat uważa, że Jami uczyni z niej tai-tai. - Parsknął znowu. - Nigdy. - Nie po tym, co dzisiaj zaszło - ponuro przytaknął Yargas. - Choć Patrzyły na siebie, każda widząc w oczach tej drugiej strach, pogardę, niechęć, zdumienie, złość i zadumę. Po chwili usta Angelique drgnęły nerwowo, Mau-reen parsknęła krótkim śmiechem i nagle zaczęły chichotać jak oszalałe. Czen i Vargas popatrzyli w ich stronę. Śmiech mieszał się z szumem fal obmywających plażę i pluskających o pale pomostu. Angelique ocierała z oczu pierwsze dobre łzy, wywołane radością, nie smutkiem. - Jego jednooki... - Znów wybuch śmiechu, do bólu brzucha, aż musiały się chwycić za ręce, by nie upaść. Wesołość minęła tak nagle, jak się zaczęła. Powrócił niepokój. — To śmieszne, Maureen, choć wcale nie śmieszne. — Prawda - ciężko odpowiedziała Szkotka. - Czuję... Chcę wracać do domu. Nie mogę konkurować z Yoshiwarą... a Jamie jest taki jak inni mężczyźni. Po prostu nie mogę... nie umiem żyć w miejscu, gdzie zawsze będzie Yoshiwarą. Niezależnie od naszej woli, Angelique, za rok lub dwa pojawią się dzieci, a potem zrobimy się stare, przynajmniej w oczach mężczyzn... a potem naprawdę będziemy stare, siwe, bezzębne. Wówczas od nas odejdą. Kobiety nie mają szczęścia. Chciałabym teraz być na pokładzie "Atlanta Belle", płynąć do domu i nie myśleć o niczym. Wyjadę najszybciej, jak to możliwe. Już postanowiłam. — Myśl o tym, lecz dziś mu nic nie mów. — Będzie lepiej, jeśli wyrzucę to z siebie od razu. Po prostu... lepiej. Angelique zawahała się chwilę. — Poczekam z tobą do powrotu kutra, potem pójdę. - Dziękuję. Żal mi się z tobą rozstawać, zwłaszcza teraz, gdy poznałyśmy się lepiej. Nigdy nie miałam prawdziwej przyjaciółki. Uściskały się serdecznie i Maureen odwróciła głowę w stronę "Atlanta 586 Belle". pasuje do niego, i czas, by się już ożenił. Brak dzieci w Osiedlu. - Tęsknił do szóstki swoich, czekających na jego przyjazd pod opieką dwóch żon w Ma-kau. - A co z missy tai-tai i Szanghaj Gorntem? Zdobędzie dla niej pieniądze? — Jeśli to zrobi, to tylko dla siebie. Chciałbym wiedzieć, co było w tych papierach. — Jakich papierach? — Tych, które widział Lum na biurku, gdy tai-pan Willum zasnął przy kominku. Spisanych przez Długonosego. Dew neh loh moh, że Lun nie zna francuskiego. Tai-pan Willum był ponoć mocno przejęty. — Co Długonosy mógł przysłać Willumowi zza grobu? Czen wzruszył ramionami. — Kłopoty dla missy tai-tai. Może coś o Ciemnościach Księżyca, hę? — To tylko plotki. Czen nie podjął rozmowy, zgodnie z rozkazem wydanym przez Noble House Czena po śmierci Malcolma. - Jakkolwiek by było, tai-tai Tess rozgniecie na pył missy tai-tai i zamor skiego diabła z Szanghaju. - Tak? Co słyszałeś? Chińczyk wywrócił oczami. — Tai-tai Tess jest teraz tai-panem, tak twierdzi Noble House Czen. Przesłał nam ostrzeżenie w ostatnim liście. Słyszałeś kiedyś, by cesarzowa dzieliła się władzą po dojściu do tronu? Żadna kobieta nie była do tego zdolna. Nigdy, przez pięćset wieków historii. Noble House Czen uważa, że Tess jest tai-panem, a on wie, co mówi. — Myślałem, że Szanghaj Albert będzie tai-panem. — Nigdy. Zetrze go w pył. Stary Zielonooki Diabeł wcisnął jego i brata na siłę do Noble House. Krążą pogłoski, że tai-tai Tess nienawidzi obu, gdyż są bękartami urodzonymi przez córkę misjonarza, jedną z wielu kochanek Zielonookiego Diabła. — Żonę zarządcy portu? Glessinga? Przez Mary Sinclair? Niemożliwe. — Nie wiadomo; przez nią Jednonogi Glessing z tuzin razy chodził w zielonym kapeluszu. — Zrobiła z niego rogacza? Jeszcze jedna legenda. - Vargas, jak wszyscy dawni kochankowie Mary, pilnie strzegł jej reputacji. Teraz była już po czterdziestce, lecz wciąż spragniona miłości, w przeciwieństwie do Tess, która jak ognia unikała spółkowania, przez co Culum musiał szukać pocieszenia w kieliszku oraz u innych kobiet. - Tai-tai Tess mogła poślubić tai-pana, a nie jego syna, Culuma. Dałby jej władzę, czego naprawdę pragnęła, i miałby dość czasu dla Drugiej Żony Mei-mei i Trzeciej Yin-hsi. — To prawda - powiedział Czen. - A jego liczni synowie poszliby w jego ślady. Tymczasem co się stało? Jesteśmy słabi i pognębieni przez Jednookiego Diabła Brocka - dodał z pogardą. - Noble House Czen mocno się niepokoi. — Szkoda, że Pierwszy Syn Malcolm zginął marną śmiercią. 587 — W tym dniu bogowie nie patrzyli na nas - zauważył roztropnie Czen. - Słuchaj, przecież bijesz pokłony bogu zamorskich diabłów. Nie powiedział ci kiedyś, czemu mieszkańcy Niebios są wciąż zajęci własnymi sprawami i poświęcają nam tak mało uwagi? — Bogowie rozmawiają tylko między sobą... Patrz, "Belle" odpływa. - "Atlanta Belle" wychodzi z zatoki - odezwała się Maureen. Boże prowadź, pomyślała Angelique, skulona przed chłodnym powiewem wiatru. Sylwetka statku ledwie majaczyła w ciemnościach. - Kuter wraca. - Gdzie? Na Boga, ależ masz bystre oczy. Z trudem go widzę. - Ser decznym ruchem ścisnęła Maureen za rękę. - Jestem pewna, że ty i Ja mie... - Zobaczyła pobladłe policzki przyjaciółki. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Naprawdę. — Nie mogę mu spojrzeć w oczy - wymamrotała Maureen. — Więc... uciekaj. Powiem, że rozbolała cię głowa i że spotkacie się jutro. Zyskasz czas do namysłu. - Jutro będzie tak samo jak dzisiaj. Patrzyły na zbliżające się światła łodzi. Po chwili widać już było barczystą postać McFaya stojącego w kabinie. Był sam. — Dobranoc, Maureen - odezwała się Angelique. - Do jutra. — Nie. Zostań, proszę. Nie chcę być sama. Zostań. Kuter był niespełna pięćdziesiąt jardów od przystani. Jamie wychylił się przez okienko i pomachał. Maureen stała bez ruchu. Za jej plecami, w blasku licznych latarni, ciągnęła się główna aleja Osiedla. Domy i składy stały nietknięte przez pożar. Ktoś śpiewał. W budynku francuskiego poselstwa Vervene grał na flecie. Oczy dziewczyny spoczęły na zbliżającym się mężczyźnie. Jeszcze raz kiwnął dłonią, po czym wyskoczył na pokład. - Maureen! - zawołał, wyraźnie uszczęśliwiony jej widokiem. Angelique zerknęła w bok i zobaczyła, że spojrzenie Szkotki stało się miękkie jak wosk. Na pewno zapomniała o bożym świecie. I słusznie, pomyślała z uśmiechem. Będzie płakać i krzyczeć, że na pewno wyjedzie, lecz w końcu zostanie. Każe mu cierpieć, a potem wszystko wybaczy i choć na zawsze zapamięta, co zaszło - zostanie. Zostanie, ponieważ go kocha. My, kobiety, jesteśmy głupie. Cicho, niepostrzeżenie odeszła, zadowolona z samotności. Noc była piękna. Wachtowi okrętów stojących w zatoce wybili kolejną szklankę. Na pełnym morzu "Atlanta Belle" uwoziła wysłannika, płynącego w podróż, z której nie było odwrotu. Ani dla niego, ani dla Angelique, ani dla wroga. Dla Kobiety z Hongkongu. Edward wydusi z niej wszystko, co zdoła, a potem czeka nas słodkie życie, dwa miesiące co drugi rok spędzone w Paryżu, lato w Prowansji i prawdziwy 588 początek dynastii - z pięcioma tysiącami gwinei stanę się wreszcie dziedziczką, a każde wydane sou będzie mi przypominać o niej. Niemądry Edward... Uważa, że z czasem mogłabym się z nią zaprzyjaźnić. Nawet o tym nie myślę. Ta kobieta jest zła. Nigdy jej nie wybaczę tego, co mi zrobiła i co pisała. Nielegalny związek? Tego też nie zapomnę. Pomszczę Malcolma i siebie, odpłacę jędzy za wszystkie krzywdy, jakie nam wyrządziła. Podoba mi się to określenie. Mój nowy sekret. Wiedziałam o tym od pierwszego spotkania, wiedziałam w rzadkich chwilach wspólnego posiłku, kiedy nie bacząc na moje umizgi, ledwie mnie tolerowała. Jędza. Nieważne, że skończyła dopiero trzydziesty siódmy rok życia. Na zawsze zostanie dla mnie Jędzą Struan. Angelique miała osiemnaście i pół roku. Weszła do budynku Struanów, gdzie Czerwony Lew Szkocji łączył się z chińskim Zielonym Smokiem i szerokimi schodami dotarła na górę do swego apartamentu. Starannie zamknęła drzwi i szczęśliwa legła na łóżku, by twardo zasnąć. Siedem dni później Yoshi na własną prośbę spotkał się w Kanagawie z sir Williamem i pozostałymi ministrami. Starał się ich ułagodzić, zadowolony, że Anjo wymachując wyimaginowanym kijem wpadł w kolejną pułapkę - choć sam nie posiadał się ze zdziwienia, że gai-jinowie nie opuścili zniszczonego Osiedla. By zachować twarz, tłumaczył pilną potrzebę spotkania z powracającym shogunem. Kiedy? - spytał sir William. Najszybciej jak tylko można, odparł Yoshi. W razie potrzeby ominę wszelkie zakazy. Tairo jest tylko biednym chorym starcem, lecz wciąż stoi na czele bakufu. Mam nadzieję, że rozważyliście moje rady na temat rozwoju naszych przyszłych stosunków? Fregata "Pearl" została natychmiast wysłana do Kagoshimy, a Sanjiro otrzymał oficjalne wezwanie do złożenia przeprosin, wypłacenia odszkodowania i ukarania bądź zidentyfikowania morderców. Odrzucił te żądania jako impertynencję. Tydzień później sir William znalazł się na pokładzie okrętu flagowego. W skład ekspedycji karnej wchodziły jednostki: HMS "Eurylus", uzbrojony w trzydzieści pięć dział, "Pearl" - dwadzieścia jeden, "Perseus" - dwadzieścia jeden, "Racehorse" - czternaście, "Havoc", "Co-ąuette" oraz parowy slup "Argus" - na każdym dziewięć. Po krótkim rejsie zakotwiczyły u wyjścia zatoki Kagoshima, strzeżonej przez czternaście fortyfikacji wzniesionych po obu stronach przesmyku. Pogoda wyraźnie się pogarszała. Sanjiro zwlekał. Przez cztery dni. Świtem, piątego dnia, przy deszczu i szalejącym sztormie, zatopiono trzy parowce, zbudowane za granicą na zlecenie władców Satsumy i zakotwiczone w pobliżu miasta. Rzucono sondy. W południe zagrzmiały działa wszystkich nabrzeżnych baterii i admirał 589 Ketterer wydał rozkaz podjęcia walki. Cudz-ziemska eskadra wpłynęła na nieznane wody w szyku liniowym, poprzedzałam przez okręt flagowy. W bezpośredniej bliskości fortów posłano kilka salw=*i każdej burty, lecz odpowiedź była silniejsza, niż się spodziewano. Po godzinie od rozpoczęcia bitwy "Eurylus^^ wyszedł z szyku. Nieopatrznie znalazł się w zasięgu japońskich armat i kammtnierzy Satsumy nie przegapili takiej okazji. Pod gradem kul padli na mo=-sku kapitan okrętu i pierwszy oficer, stojący tuż obok sir Williama i KetBBiiirera. Dziesięciocalowy pocisk wybuchł na pokładzie, zabijając siedmiu kolej iych marynarzy i raniąc oficera. Fregata "Pearl" odholowała uszkodzony ok gt. Zaczynało zmierzchać, gdy "Perseus" pod silnym ostrzałem wszedł na mieliznę, lecz bez strat został ściągnięty przez "Pearl". Potyczka trwała do zapadnięcia zmroku. 71 iirznno kilka fortów, zniszczono wiele armat i wysadzono parę składów an^Mtunicji, a w stronę Kagoshimy wystrzelono serię rakiet. Żaden z okrętów ^are zatonął, a straty w ludziach zanotowano jedynie na flagowcu. Nocą Kag "shima płonęła niczym Yokoha-ma. Sztorm przybrał na sile. O poranku oddano ciała poległych morzu fź3choć nie było żadnych widoków na poprawę pogody, zatrąbiono do boju. P^Miwadził "Eurylus". Nocą eskadra ponownie zakotwiczyła p-"za zasięgiem strzału. Nie było dalszych strat, morale załóg wysokie, spory z^spas amunicji. Kagoshima leżała w gruzach, większość baterii umilkła. Po vschodzie słońca, przy ostrym wietrze i siekącej ulewie, Ketter zarządził i "rwrót do Yokohamy, choć jego decyzja wzbudziła niezadowolenie wśród *¦-¦taryna.rzy i gorące protesty sir Williama. Japońscy artylerzyści oddali k^Bca strzałów za odpływającymi okrętami. Ketterer świętował zwycięstwo, gdyż mrratsto zostało zniszczone, Sanjiro poniżony, a co najważniejsze - eskadra nie siadła żadnej jednostki. Zdaniem admirała odwrót był w pełni usprawiedliwiamy warunkami atmosferycznymi. W Kioto przystąpił do działania Ogama jChóshu. Wieść niosła, że Kago- shimę spalono, a Sanjiro zginął, więc nagł ^m nocnym atakiem, określanym nazwą "Szkarłatnego Nieba", próbował o<=±yskać pełną kontrolę nad Wro tami i wpadł w kolejną pułapkę Yoshiego Yodo z Tosy zebrał pozostałych daimyo i stanęli po stronie bakufu. Lepiej, iy Wrót pilnował słaby shogunat niż jeden potężny Ogama. Rebelię stłum i"no, a Ogama musiał uchodzić z Kioto do Shimonoseki, gdzie lizał rany i aroził zemstą swemu chwilowemu sojusznikowi, Yoshiemu. Poza tym, przygotowywał się do wojny. 590 Sytuacja Nipponu nie uległa zmianie. S^^ijiro żył, choć szpiedzy Yoshiego dla większego zamętu wciąż rozsiewali pc=>|łoski o jego śmierci. Sam Yoshi nie przywiązywał do tego większego znacze=iia. Zdawał sobie sprawę, że udało mu się osiągnąć bardzo wiele: sprawował re mą kontrolę nad Wrotami Pałacu, przegnał Ogarnę, doprowadził do zniszczenia! Kagoshimy i sprowadził shoguna do Edo - bez księżniczki, za to przekonŁ=3"ego, iż w Kioto jest zbyt niebez- piecznie. Shishi stracili dotychczasowe znaczenie, Anjo dogorywał, a gai--jinowie - przynajmniej na krótko - zostali poskromieni. Jakiś miesiąc później Sanjiro z Satsumy wysłał posłów do Yokohamy, do sir Williama, z prośbą o rozejm. Przyznał się do błędu, zapłacił główszczyznę, potępił zabójców, przysiągł, iż jest przyjacielem gai-jinów i zwalił całą winę na przesiąknięty dekadencją shogunat. Zapraszał cudzoziemców do siebie, prosił o pomoc w odbudowaniu Kagoshimy, o nawiązanie kontaktów handlowych, o modernizację życia i pisał między innymi: Winniście wiedzieć, iż Satsuma to stary kraj żeglarzy, któremu potrzebna flota na wzór Waszej. Państwo nasze bogate i może płacić srebrem, zlotem lub węglem za statki przysłane przez Igirisu oraz instruktorów... Yoshi niemal natychmiast dowiedział się o wszystkim od Inejina i nie ukrywał niezadowolenia z takiego obrotu sprawy. Nie przewidywał nagłej zmiany w układzie sił. Nieważne, pomyślał któregoś wieczora, gdy siedział w samotni na zamku Edo, spoglądając na miasto, na pokryte krwawymi smugami niebo i na ostatnie błyski dnia ustępującego przed nocą. Nieważne, człowiek był zawsze zabawką w ręku bogów. O ile bogowie istnieją. Życie zawiera w sobie niejedną niespodziankę. Wygram lub przegram. Karma. Muszę pamiętać o Testamencie i uzbroić się w cierpliwość. To wszystko. Nie, nie wszystko! Skruszył twardą przegrodę i przywołał w pamięci obraz Koiko, w całej jej krasie, roześmianą, szczęśliwą. Spokojnie rozmyślał o minionych chwilach, aż przypomniał sobie o Meikin i jej ostatnim życzeniu. "Kąpiel i świeża szata. Pozwolisz?" Uśmiechnął się, rad, iż spełnił tę prośbę - choćby dlatego, że Meikin wiedziała, jak postąpić. - W tym życiu - mruknął w chłodną przestrzeń zmierzchu - w Świecie Łez, dobrze zachować jest nieco humoru, nel