Henry James Ambasadorowie Tłum. Maria Skibniewska 1. W hotelu Strether przede wszystkim spytał o swego przyjaciela, lecz bez zbytniego zmartwienia przyjął wiadomość, że Waymarsh nie zjawi się przed wieczorem. W biurze hotelowym pokazano mu telegram z zapłaconą odpowiedzią, w którym Waymarsh prosił o zarezerwowanie pokoju „byle nie-hałaśliwego”. Wynikało z tego, że umowa, by spotkać się dopiero w Chester, a nie w Liverpoolu, pozostawała w mocy. Ta sama wszakże tajemna przyczyna, która sprawiała, że Strether nie pragnął zbyt gorąco obecności Waymarsha w porcie, mimo iż oznaczało to odroczenie o kilka godzin przyjemności spotkania - teraz pozwoliła mu przyjąć perspektywę dalszej zwłoki bez uczucia zawodu. W każdym razie zjedzą razem kolację, a zresztą - nie uwłaczając w niczym kochanemu staremu Waymarshowi, jeśli już nie samemu sobie - Strether był spokojny, że w dalszym rozwoju zdarzeń nacieszą się wzajemnie swoim towarzystwem do syta. Przyczyna, o której wpływie już wspomniałem, tkwiła w pewnej instynktownej obawie Strethera, przybywającego później niż Waymarsh zza oceanu, a wynikała z poczucia, że - jakkolwiek byłoby bardzo miło znaleźć się po tak długiej rozłące znowu twarzą w twarz z przyjacielem - pogmatwałoby mu to całą sprawę, gdyby widok Waymarsha stał się pierwszą zapowiedzią „klimatu” Europy, oglądanej jeszcze z pokładu statku. Łączyła się z tym już wówczas w refleksjach Strethera obawa, że nawet w najlepszym wypadku osoba przyjaciela i tak zaciąży na „klimacie” Europy. A tymczasem, dzięki pomyślniejszemu układowi warunków, od poprzedniego popołudnia ów „klimat” wywoływał w nim poczucie osobistej wolności, jakiego nie zaznał od wielu lat; świadomość wielkiej zmiany i tego, że - przynajmniej chwilowo - nie ma wobec nikogo i niczego obowiązków, wystarczała, by wzbudzić ufność - oczywiście, jeśli wszelkie pochopne nadzieje mają sens - iż cała przygoda zakończy się sukcesem. Na statku przestawał z niektórymi pasażerami dość swobodnie, o tyle, o ile można by w ogóle pomawiać go o swobodę w zachowaniu. Większość tych osób dała się porwać, od chwili odbicia z przystani, w nurt ciągnący ku Londynowi; spośród pozostałych ten i ów proponował mu spotkanie w jakiejś gospodzie lub nawet prosił o pomoc w zwiedzaniu Liverpoolu. On jednak uchylił się od wszystkich tych propozycji, nie stawił się na żadne spotkanie i nie odnawiał z nikim znajomości. Obojętnie stwierdzał, jak wielu ludzi poczytuje sobie za szczęście, że ktoś wita ich w porcie, podczas gdy na niego nikt nie czekał; on bowiem, niezależny, nietowarzyski, samotny, bez przeszkód poświęcił popołudnie i wieczór bezpośrednim i doraźnym obserwacjom. Dały mu one dość skąpy łyk Europy - kilka godzin nad brzegiem Mersey - lecz był to bądź co bądź trunek nie rozcieńczony. Co prawda, wzdrygał się trochę na myśl, że Waymarsh może już czeka w Chester; przychodziło mu do głowy, że jeśli przyzna się, iż wylądował tak dawno, trudno mu będzie usprawiedliwić swój brak skwapliwości; zachowywał się jednak jak człowiek, który z radością znalazłszy w kieszeni większą niż zwykle sumę, przerzucają niedbale, dzwoni pieniędzmi dla zabawy, nim zdecyduje się je wydać. Nie zamierzał informować Waymarsha zbyt dokładnie o godzinie przybicia statku do lądu, a chociaż bardzo pragnął spotkania z przyjacielem - równie chętnie odraczał tę przyjemność. Były to, jak łatwo dostrzec, pierwsze oznaki zwiastujące, że stosunek Strethera do misji związanej z tą podróżą nie będzie prosty. Biedny Strether - powiedzmy to lepiej na wstępie - cierpiał na dziwaczne rozdwojenie świadomości: w jego zapale tkwiła pewna obojętność, a w jego obojętności kryło się zaciekawienie. Gdy młoda urzędniczka zamknięta w szklanej klatce podała mu poprzez kontuar różową kartkę podpisaną nazwiskiem jego przyjaciela i wymówiła głośno to nazwisko, Strether odwracając się stanął w hallu twarzą w twarz z damą, która spotkała jego wzrok z jakąś nagłą decyzją w spojrzeniu i której rysy - nie wyróżniające się czarem pierwszej młodości ani szczególną urodą, lecz pełne wyrazu i sympatyczne - wzbudziły w nim jakieś dość świeże wspomnienie. Przez chwilę patrzyli na siebie i wreszcie Strether zidentyfikował nieznajomą: zauważył ją poprzedniego dnia w hotelu, gdzie się zatrzymał, również w hallu, jak rozmawiała z osobami znanymi mu ze statku. Nic wtedy między nimi nie zaszło i nie umiałby powiedzieć, co w jej twarzy zwróciło jego uwagę przy tamtym pierwszym spotkaniu, podobnie jak nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego teraz ją poznał. Ona, jak się zdaje, również go sobie przypominała, lecz ten fakt jeszcze bardziej komplikował zagadkę. Mimo to, kiedy się odezwała, powiedziała tylko tyle, że słyszała przypadkiem jego rozmowę z urzędniczką i chciałaby dowiedzieć się, jeżeli wolno, czy chodzi o pana Waymarsha, amerykańskiego adwokata z Milrose w stanie Connecticut. - Ależ tak - odparł. - To mój stary przyjaciel. Miał przyjechać z Malvern na spotkanie ze mną i sądziłem, że go już tu zastanę. Okazuje się, że przybędzie dopiero wieczorem, z czego jestem nawet rad, bo byłoby mi przykro, gdybym mu dał na siebie czekać. Pani go zna? - zakończył pytaniem. Dopiero gdy to powiedział, zdał sobie sprawę, z jak wielką gotowością podjął rozmowę z nieznajomą; może uświadomił mu to jej głos i wyraz twarzy, w którym dostrzegł coś więcej niż zwykłe ożywienie. - Poznałam go w Milrose, gdzie bywałam przed wielu laty. Miałam tam przyjaciół, którzy go znali, byłam nawet kiedyś w jego domu. Wcale zresztą nie ręczę, czy pan Waymarsh mnie pamięta - mówiła nowa znajoma Strethera - ale ja chętnie bym się z nim znowu spotkała. Może - dorzuciła - spełni się to życzenie, bo jeszcze nie wyjeżdżam. Umilkła, a nasz przyjaciel Strether rozważał jej słowa i oboje doznali wrażenia, że powiedzieli już sobie bardzo wiele. Uśmiechnęli się nawet do siebie, a Strether zauważył, że o spotkanie z Waymarshem nie będzie trudno. Lecz nieznajoma jakby się pod wpływem tej jego uwagi zmieszała, może w obawie, że posunęła się za daleko. Powiedziała z prostotą: - Och, nie będzie mu na tym zależało. I zaraz potem dodała, że Strether, o ile jej wiadomo, zna państwa Munster - tak nazywało się małżeństwo, które poprzedniego dnia w hotelu liverpoolskim widział w jej towarzystwie. Nie znał ich jednak bliżej, więc wzmianka nie pomogła w nawiązaniu dalszej rozmowy; stali naprzeciw siebie, jakby przed stołem nakrytym do konwersacji, który jednak zapomniano zaopatrzyć w jedzenie. Gdy padło nazwisko Munsterów, nie przybyło dzięki temu nowe danie, lecz zniknął niejako ostatni półmisek. Tymczasem dwoje biesiadników postawą swoją wcale nie zdradzało chęci odejścia od stołu, a wobec tego wyglądało na to, że już zaakceptowali wzajemnie swoje towarzystwo bez żadnych zwyczajowych wstępów. Przeszli razem przez hall i nowa znajoma Strethera stwierdziła, że przy hotelu jest ogród. Strether w tym momencie już sobie zdawał sprawę ze swojej dziwnej niekonsekwencji; uniknął zbliżeń ze współpasażerami na statku i postarał się złagodzić wstrząs, jakim miało być spotkanie z Waymarshem, po to jedynie, żeby tak nieoczekiwanie dać się zaskoczyć bez oporu, nie zdobywając się na żaden wybieg ani na żadną ostrożność. Nim jeszcze obejrzał swój pokój w hotelu, znalazł się w towarzystwie nowej znajomej w ogrodzie, a w dziesięć minut później obiecał jej, że spotkają się ponownie, gdy umyje się i przebierze po podróży. Miał ochotę zwiedzić miasto i postanowili zrobić to we dwoje. Nieznajoma zachowywała się tak, jakby była u siebie i przyjmowała Strethera jako swego gościa. Dzięki znajomości terenu wchodziła niejako w rolę pani domu, toteż Strether z pewnym współczuciem spojrzał w hallu na urzędniczkę w szklanej klatce. Miał wrażenie, jakby ta godna osoba została zdetronizowana. Kiedy w kwadrans potem zszedł znowu do ogrodu, jego nowa znajoma ujrzała - a właściwie mogła ujrzeć, jeżeli patrzała życzliwym wzrokiem - szczupłą, trochę pochyloną postać mężczyzny średniego wzrostu i nieco powyżej średniego wieku (Strether miał pięćdziesiąt pięć lat); w oczy rzucała się przede wszystkim niezwykła bladość śniadej cery, bujne ciemne wąsy, przycięte na amerykańską modłę, gęste i zwisające w dół; głowa obficie jeszcze okryta włosem, lecz równie obficie przetykana siwizną, nos dość zuchwały w rozmiarach, ale prosty i tak doskonale - powiedzmy - wymodelowany, że nie wydawał się zbyt wielki. Nieodstępna para szkieł osadzona na tej wyniosłej grani oraz bardzo głęboka, bardzo wyraźna linia, jakby piórem czasu wypisana, towarzysząca kosmykowi wąsów od nozdrzy aż do brody, uzupełniała rysopis, jaki uważny obserwator mógłby sporządzić, gdyby znalazł się w tej chwili na miejscu nowej znajomej Strethera i spojrzał na niego jej oczyma. Pani ta czekała na niego w ogrodzie wciągając bardzo świeże, bardzo jasne, miękkie i elastyczne rękawiczki; gdy Strether, sam niezbyt dobrze przygotowany, zbliżał się przez wąski, gładko przystrzyżony trawnik, wydała mu się w wodnistym blasku angielskiego słońca tak doskonale gotowa, że uznał ją za wzór dla wszystkich w podobnej sytuacji. Wyróżniał ją jakiś nieskazitelny w swej prostocie wykwint, jakaś zbytkowna, chociaż dyskretna poprawność, tak że Strether, jakkolwiek nie miał czasu na analizę wrażenia, natychmiast sobie uświadomił tę cechę, zupełnie dla niego nową. Nim podszedł do niej, przystanął na trawniku i odegrał małą pantomimę, przetrząsając kieszenie płaszcza, który miał przerzucony przez ramię, jak gdyby w poszukiwaniu jakiegoś zapomnianego przedmiotu; istotą tej komedii była jednak odruchowa chęć zyskania na czasie. Miał w tym momencie dziwaczne uczucie, że wyrusza ku czemuś nowemu w swoim życiu, że pozna jakąś wartość nie związaną z żadną wartością przeszłości i że to nowe zaczyna się właśnie w tej chwili i na tym miejscu. Właściwie jednak rozpoczęło się to już wcześniej, na pierwszym piętrze, przed lustrem toalety, które niejako potęgowało jeszcze mrok sączony przez matową szybę okna do nudnego hotelowego pokoju; rozpoczęło się od przeglądu elementów własnej powierzchowności, dokonanego z surowością, na jaką od dawna Strether się nie zdobywał. Przez tych kilka minut doszedł do wniosku, że elementy, którymi rozporządza, nie są wcale zadowalające, lecz pocieszył się myślą, że najbliższa przyszłość przyniesie zapewne właśnie w tej dziedzinie znaczną poprawę. Wybierał się do Londynu, należało więc poczekać z kupnem kapelusza i krawata. Jak celna piłka, rzucona wprawną ręką (i nie mniej zręcznie pochwycona), uderzyło go wrażenie, że wygląd nowej znajomej to owoc doświadczenia i wyboru, doskonałego opanowania pewnych nieokreślonych jakości i ilości, reprezentujących w jego oczach przywilej zdobyty dzięki wyjątkowemu szczęściu. Bez ceremonii i bez omówień, tak po prostu, jak ona go po raz pierwszy zagadnęła i jak jej od razu odpowiedział, mógłby określić z grubsza swoje wrażenie w słowach: „Ona jest bardziej subtelnie ucywilizowana...” Strether nie uzupełnił tego sądu pytaniem: „Bardziej subtelnie niż kto?” - tylko dlatego, że w głębi świadomości dobrze rozumiał całą wagę tego sformułowania. W każdym razie, chociaż była jego rodaczką, w całej pełni rodaczką, połączoną niby ogniwo nie z tajemnicą, lecz z chorym na niestrawność Waymarshem - objawiła mu się jako obietnica uciech bardziej subtelnej cywilizacji. Pauza, na którą sobie pozwolił, przeszukując kieszenie palta, dodała mu pewności siebie i dostarczyła jego oczom sposobności do oszacowania partnerki równie - stosunkowo - życzliwie, jak ona jego oceniła wzrokiem. Wydała mu się niemal zuchwale młoda, lecz tak mogła wyglądać kobieta trzydziestopięcioletnia w dobrej kondycji. Była jednak tak samo jak on naznaczona przez życie i blada; Strether, co prawda, nie mógł widzieć tego, co dostrzegłby każdy postronny obserwator, mianowicie, że stojąc naprzeciw siebie ci dwoje byli jakoś do siebie podobni. Postronnemu obserwatorowi łatwo mogło nasunąć się przypuszczenie, że to rodzeństwo, oboje bowiem byli pięknie smagli, wyjątkowo szczupli, oboje nosili jawnie skazy czasu i sztukowali szkłami wady wzroku, oboje mieli wydatne nosy i głowy mniej lub więcej posiwiałe. Lecz przyznając w zasadzie to podobieństwo, trzeba by stwierdzić również wiele różnic. Siostra z pewnością żyła od dawna w rozłące z bratem, a brat na jej widok okazywał w tym momencie najwyższe zdumienie; na pewno jednak coś innego niż zdziwienie wyrażały oczy nowej przyjaciółki Strethera, gdy przygładzała rękawiczki, pozwalając mu czas jakiś patrzeć na siebie. Oczy jej otwarcie mierzyły go od stóp do głów z jakąś znajomością rzeczy, jak gdyby przedstawiał materiał ludzki, z którym wiele już miała do czynienia. Właścicielka tych oczu, wolno to powiedzieć, rozporządzała setką różnych klatek, czyli kategorii, szufladek podzielonych z kolei dla porządku na przegródki, i w nich na podstawie bogatego doświadczenia rozmieszczała swoich bliźnich z taką wprawą, z jaką zecer rozmieszcza czcionki we właściwych próbkach. Była pod tym względem równie wytrawna, jak Strether był naiwny i na tym polegał kontrast między nimi tak istotny, że Strether byłby się pewnie zbuntował, gdyby zdawał sobie z tego w pełni sprawę. Tymczasem podejrzenia jego były dość nikłe, by po pierwszym momencie wstrząsu poddał się biernie i z przyjemnością. Niejasno zgadywał jednak, co jego nowa znajoma o nim wie i że wie pewne rzeczy, o których on sam nie ma pojęcia; niechętnie robił tego rodzaju ustępstwa wobec kobiet, w tym wszakże przypadku uległ z pogodą ducha, jak gdyby pozbywając się wielkiego ciężaru. Oczy jego za nieodstępnymi szkłami pozostały spokojne tak, że gdyby je zamknął, nic by się prawie nie zmieniło w tej twarzy, która zresztą swój wyraz i znamię wielkiej wrażliwości zawdzięczała przede wszystkim innym elementom: rysom, układowi mięśni i fakturze skóry. W chwilę później stał już przy swojej przewodniczce i wówczas zrozumiał, że ona jeszcze lepiej od niego wykorzystała ten moment pauzy, gdy poddał się jej obserwacji. Wiedziała o nim nawet rzeczy poufne, których jej dotychczas nie zwierzył i nigdy zapewne zwierzyć nie zechce. Uświadamiał sobie w pewnej mierze, iż powiedział jej o sobie dużo, jak na tak krótką znajomość, lecz nie były to rzeczy istotne; a jednak nawet o tych bardzo istotnych wiedziała już także coś niecoś. Żeby wyjść na ulicę, musieli przejść znowu przez hall hotelowy, i wtedy zaskoczyła go pytaniem: - Czy wyszukał pan w spisie gości moje nazwisko? Zatrzymując się odpowiedział ze śmiechem: - A pani czy wyszukała moje? - Ależ tak, oczywiście, natychmiast po pana odejściu. Zapytałam urzędniczkę. Może byłoby dobrze, gdyby i pan tak zrobił. Strether zawahał się. - Pytać o panią tę dostojną osobę, która widziała, jak zawieraliśmy przygodnie znajomość... Teraz ona roześmiała się, ubawiona paniką dźwięczącą w jego głosie. - Czyż to nie jeden powód więcej? Pan pewnie obawia się o moją dobrą sławę... że ludzie zobaczą, jak wybieram się do miasta w towarzystwie gentlemana, który musi od osób trzecich dowiadywać się, kim jestem... Ale zapewniam pana, że mnie to nic a nic nie obchodzi! Mniejsza z tym zresztą - dodała - proszę, oto mój bilet wizytowy, a że mam coś do załatwienia w biurze hotelowym, zostawiam panu czas na przestudiowanie tego dokumentu w samotności. Oddaliła się, wręczywszy mu mały kartonowy bilet, wyjęty z torebki; Strether więc, czekając na jej powrót, wyciągnął z portfela własny bilet, żeby się odwzajemnić. Przeczytał zwięzłą informację: Maria Gostrey - uzupełnioną w rogu biletu numerem domu i nazwą ulicy, jak przypuszczał paryskiej, chociaż przemawiało za tym jedynie cudzoziemskie brzmienie. Schował bilet do kieszonki kamizelki, własny zaś dalej trzymał w ręku; oparty o odrzwia, uśmiechnął się w przestrzeń widoczną z progu hotelu, ponieważ przyszła mu do głowy zabawna myśl. Wydało mu się bardzo śmieszne, że tę Marię Gostrey, kimkolwiek naprawdę była - bo nie miał w gruncie rzeczy pojęcia, co to za jedna - już ukrył bezpiecznie. Sam nie wiedząc dlaczego, był przeświadczony, że powinien przechować troskliwie drobną pamiątkę, którą przed chwilą wsunął do kieszonki. Roztargnionymi, leniwymi oczyma patrzał przed siebie, rozważając konsekwencje, jakie mogą z tego wyniknąć, i zastanawiając się, czy rzeczywiście sumienie każe mu własny postępek nazwać nielojalnym. Był to na pewno postępek pochopny, może przedwczesny, i Strether nie miał wątpliwości, jaką minę zrobiłaby pewna osoba, gdyby była świadkiem tego epizodu. Lecz jeżeli taki drobiazg już uznać za „przestępstwo”, lepiej było w ogóle nie wyruszać w podróż. A więc do tego doszedł, biedak, i to jeszcze przed spotkaniem z Waymarshem! Uznawał, że obowiązują go pewne granice, lecz w przeciągu trzydziestu sześciu godzin już je przekroczył. Jak daleko posunął się na płaszczyźnie obyczajowej, a nawet wręcz moralnej, zrozumiał jeszcze dobitniej, kiedy Maria Gostrey wróciła i z wesołym zdecydowanym okrzykiem: - No, idziemy! - poprowadziła go w świat. I gdy tak szedł u jej boku, mając płaszcz przewieszony przez jedno ramię, a parasol przez drugie, z własnym biletem wizytowym sterczącym sztywno spomiędzy wielkiego i wskazującego palca - wydało mu się, że ten moment ma wagę niejako wprowadzania w życie. Nie czuł „Europy” w Liverpoolu, nawet wałęsając się nocą po przerażających, uroczych, niezapomnianych ulicach, w każdym razie nie czuł jej w tym stopniu co teraz dzięki towarzystwu Marii Gostrey. A wpływ jej towarzystwa odczuł jeszcze wyraźniej, gdy po pięciu minutach wspólnego marszu, podczas których usiłował zgadnąć, czy jej spojrzenia, rzucane spod oka na jego ręce, nie znaczą, że powinien włożyć rękawiczki, zaskoczyła go słowami, wypowiedzianymi tonem wesołego wyzwania: - Rozumiem, oczywiście, jak bardzo pan się do tego drobiazgu przywiązał, ale czemu pan go nie schowa? Albo, jeśli to dla pana takie kłopotliwe, przypominam, że zwrot biletu zwykle cieszy właściciela. Wydaje się majątek na te rzeczy. Strether zorientował się jednocześnie w dwóch faktach: że sposób, w jaki kroczył z przygotowanym w ręku darem, wydał jej się jakimś odchyleniem od reguły, odchyleniem, którego kąta nie umiał jeszcze zmierzyć, oraz że Maria Gostrey myli się sądząc, iż to jest ten sam bilet, który mu ofiarowała. Toteż podał jej kartonik tak, jakby zwracał cudzą własność: ona jednak natychmiast wyczuła, że to coś innego, przyjrzała się i przystanęła, by przeprosić za omyłkę. - Podoba mi się - stwierdziła - pańskie nazwisko. - Och! - odparł. - Z pewnością nigdy dotychczas go pani nie słyszała. Ale miał pewne powody, by żywić co do tego wątpliwości, i myślał, że może jednak o nim coś słyszała. Nie, nie słyszała, to było aż nazbyt oczywiste. Odczytała nazwisko po raz drugi, jak coś zupełnie dla siebie obcego. - Lewis Lambert Strether - powiedziała tak swobodnie, jakby chodziło o kogoś nieobecnego. Powtórzyła, że jej się to nazwisko podoba. - Zwłaszcza: Lewis Lambert. To przecież tytuł powieści Balzaca. - A tak, wiem - rzekł Strether. - Powieść, co prawda, bardzo zła. - I to także wiem - uśmiechnął się Strether, po czym dodał pozornie niezbyt logicznie: - Pochodzę z Woollett, Massachusetts. Rozśmieszyło ją to, może dlatego, że wydało się nie związane z poprzednią rozmową, a może z innego powodu. Balzac opisał wiele miast, nigdy jednak nie wspomniał o Woollett w stanie Massachusetts. - Tak pan to powiedział - rzekła - jakby pan chciał od razu wyznać mi najgorsze. - Och, sądzę, że pani się już tego i tak domyśliła - odparł. -Zdaje mi się, że można to poznać po moim wyglądzie, sposobie mówienia i, jak to się mówi, bycia... Mam to na czole napisane, z pewnością zgadła pani prawdę od pierwszego wejrzenia. - Tę najgorszą prawdę, czy tak? - No, prawdę o moim pochodzeniu. Teraz już pani wie i cokolwiek się zdarzy, nie będzie pani mogła nigdy zarzucić mi, że coś ukryłem. - Rozumiem. - Panna Gostrey wydawała się bardzo zainteresowana wywodem Strethera. - Ale co według pana mogłoby się mianowicie zdarzyć? Jakkolwiek - rzecz dość nieoczekiwana - Strether nie był onieśmielony, odwrócił głowę, unikając spotkania z jej wzrokiem; gest ten często robił podczas rozmowy, lecz bez wyraźnego związku z jej treścią. - Mogłoby się zdarzyć, że wydam się pani beznadziejny. Ruszyli znów przed siebie, a Maria Gostrey idąc powiedziała mu, że na ogół najbardziej właśnie lubi tych beznadziejnych spośród swoich rodaków. Różne inne błahe, miłe słówka rozkwitły w atmosferze tej przechadzki, a chociaż błahe, Stretherowi wydały się ważne. Lecz znaczenie tej właśnie szczególnej chwili dla dalszych, bardzo jeszcze odległych wydarzeń, obchodzi nas zbyt żywo, byśmy mogli pozwolić sobie na mnożenie przykładów; co prawda są wśród nich i takie, które może szkoda pominąć. Kręty mur - pas od dawna za ciasny wskutek rozrostu małego miasta, lecz podtrzymywany troskliwymi rękami obywateli - wił się między wałami, udeptanymi przez kilka pokoleń pokojowo usposobionych mieszkańców, rwał się, tu i ówdzie ukazując rozwaloną bramę lub sklepione przejście, to wznosił się, to zniżał, to wspinał w górę, to zstępował w dół, odsłaniając dziwaczne załomy, niespodziane sąsiedztwa, prześwity zacisznych ulic i pod gzymsem frontonu widok na wieżę katedry oraz na pola nadrzeczne, na chaos angielskiego miasta i na ład angielskiej wsi. Krajobraz ten budził w Stretherze radość ponad wszelki wyraz głęboką, lecz równie głęboko wzruszały go wywołane tymi widokami skojarzenia odżywające w wyobraźni. Tymi samymi bowiem ulicami chodził ongi mając lat dwadzieścia pięć; to jednak zamiast osłabiać wzbogacało aktualne wrażenie i nadawało nowemu przeżyciu tyle treści, że Strether miał ochotę nim się podzielić. A powinien był dzielić się nim z Waymarshem i dlatego miał teraz uczucie, że pozbawia przyjaciela czegoś, co mu się z prawa należy. Spojrzał kilkakrotnie na zegarek, aż za piątym razem panna Gostrey zwróciła na to uwagę. - Pan się niepokoi, że postąpił niesłusznie. Trafiła w sedno tak, że zaczerwienił się i roześmiał z pewnym zakłopotaniem. - Czyżbym się aż tak dobrze bawił? - Nie bawi się pan tak dobrze, jak należałoby, moim zdaniem. - Rozumiem - potwierdził z namysłem. - Spotkało mnie wielkie wyróżnienie. - Nie, to nie jest wyróżnienie. I nie ma to nic wspólnego z moją osobą. To pańska sprawa osobista. Pana własna całkowita klęska. - Aha! - roześmiał się. - Klęska miasta Woollett. Ta jest rzeczywiście całkowita. - Miałam na myśli - wyjaśniła panna Gostrey - nieumiejętność bawienia się dobrze. - No, właśnie! Woollett nie jest pewne, czy powinno się dobrze bawić. Gdyby uznało, że należy, bawiłoby się oczywiście. Lecz nie ma, biedactwo, nikogo - ciągnął Strether - kto by je tego mógł nauczyć. Nie ma mojego szczęścia. Bo ja takiego kogoś spotkałem. Przystanęli w blasku popołudniowego słońca - ustawicznie przerywali przechadzkę, by tym lepiej chłonąć widoki - i Strether oparł się o wysoką ścianę niszy wyżłobionej w starym kamiennym murze. Plecami przywarłszy do tej podpory, zwrócił twarz ku wieży katedry, widocznej jak na dłoni z tego miejsca, wznoszącej się kanciastą czerwonobrunatną bryłą, z wieżyczkami i wspornikami, ku tej budowli po wielekroć odnawianej i przebudowywanej, lecz pełnej uroku w oczach naszego przyjaciela, od tak dawna wygłodzonych, i otoczonej lotem pierwszych w tym roku jaskółek. Panna Gostrey stanęła obok z miną osoby, która rozumie, jakie wrażenia wywołują pewne widoki; z każdą zresztą chwilą zdobywała sobie coraz większe prawo do tej właśnie miny. Przyznała Stretherowi rację: - Tak, pan takiego kogoś spotkał. - I dodała: - Bardzo bym pragnęła, żeby pan chciał się ode mnie uczyć. - Och, ja się pani boję - wyznał. Przez chwilę patrzyła mu w oczy poprzez podwójne szkła -swoich i jego okularów - z jakąś miłą natarczywością. - Nie, pan się mnie wcale nie boi, dzięki Bogu. Gdyby się pan bał, nie stalibyśmy tutaj razem. Myślę - dokończyła pogodnie - że pan mi ufa. - Ja też tak myślę. Ale właśnie to mnie przeraża. Byłbym spokojniejszy, gdybym pani mniej ufał. Żeby tak po dwudziestu minutach znajomości zdawać się na kogoś bez zastrzeżeń! Pani zapewne - ciągnął Strether - przywykła do takich rzeczy, ale mnie nie mogło się zdarzyć nic bardziej niezwykłego. Patrzała na niego z wielką życzliwością. - To znaczy tylko, że pan się na mnie od razu poznał, a to jest zdarzenie piękne i niepospolite. Odgadł pan, kim jestem. A kiedy Strether zaprzeczył kręcąc dobrodusznie głową na znak, że nie ma pretensji do takiej domyślności, wyjaśniła natychmiast: - Jeżeli pan będzie robił dalsze postępy na tej samej drodze, zgadnie pan wszystko. Los obdarzył mnie zbyt hojnie i uległam jego wyrokom. Jestem generalną przewodniczką po „Europie”, rozumie pan? Czekam na przybyszów, wprowadzam ich na ląd. Przyjmuję ich na wstępie, przekazuję dalej. Pełnię niejako funkcje gońca na najwyższym szczeblu, damy do towarzystwa bez określonego przydziału. Oprowadzam ludzi, jak już panu mówiłam. Nie zabiegałam o tę rolę, przypadła mi z woli losu. A skoro los czegoś chce, człowiek musi się poddać. To, co powiem, brzmi okropnie z uwagi na zepsucie tego świata, ale naprawdę jestem przekonana - jak mnie pan widzi! - że nie ma takiej rzeczy, której bym nie znała. Znam wszystkie sklepy i wszystkie ceny. Znam i gorsze sprawy. Dźwigam na własnym grzbiecie ogromny ciężar naszej narodowej świadomości albo, innymi słowy - bo to na jedno wychodzi - brzemię narodu. Czyż naród to coś innego niż zbiorowisko tych mężczyzn i kobiet, których indywidualny ciężar wzięłam na swoje barki? Nie robię tego, trzeba panu wiedzieć, dla jakichś korzyści. Nie dla pieniędzy, na przykład, jak inne osoby. Strether mógł jedynie słuchać, podziwiać i oceniać swoje szczęście. - A jednak, chociaż pani swoim klientom okazuje tyle sympatii, nie sądzę, żeby pani opiekowała się nimi z miłości? -Umilkł na chwilę, potem zapytał: - Czym mamy się odpłacić? Z kolei ona przez chwilę się wahała, nim wykrzyknęła: - Niczym! I pociągnęła go na dalszą wędrówkę. Szli naprzód, lecz po kilku minutach Strether, mimo że zaprzątnięty rozważaniem tego, co usłyszał, znowu wyjął zegarek; zrobił to jednak odruchowo, bezwiednie, jak gdyby zdenerwowany przyjemnością, jaką sprawiał mu jej dziwaczny, cyniczny dowcip. Patrzał na zegarek, ale nie widział wskazówek, a w pewnej chwili przystanął znów, wzdrygając się na słowa swojej towarzyszki: - Ależ pan naprawdę boi się go strasznie! Uśmiechnął się, chociaż sam czuł, że ten uśmiech jest trochę kwaśny. - No, teraz pani rozumie, dlaczego się pani obawiam. - Dlatego że miewam takie objawienia? Przecież to wszystko dla pańskiego dobra! - I dodała: - Miałam więc przed chwilą rację. Pan czuje się winowajcą. Zatrzymał się i oparł o murek, jakby czekając na dalszy ciąg. - Niech mnie pani zatem wybawi! Twarz jej się rozpromieniła, tak ją ten apel ucieszył, i jak gdyby podejmując doraźną akcję, zapytała skwapliwie: - Od czego? Od czekania na niego? Od spotkania z nim? - Nie, nie - odparł biedny Strether, poważniejąc. - Muszę na niego czekać i szczerze pragnę się z nim zobaczyć. Niech mnie pani wybawi od strachu. Przed kilku minutami wykryła pani we mnie ten strach. Czyha we mnie zawsze, ale wykorzystuje odpowiednie momenty. Na przykład teraz... Zawsze myślę o czymś innym. O czymś innym niż bieżąca chwila. Z tej obsesji wynika strach. Na przykład obecnie myślę o czymś innym poza panią. Słuchała z uroczą powagą. - Och, nie powinien pan! - Wiem, że nie powinienem. Niech mi więc pani w tym przeszkodzi. Namyślała się znowu przez chwilę. - Czy pan rzeczywiście to sobie u mnie zamawia? Czy pan chce, żebym się podjęła tego zadania? Czy gotów pan się poddać? Biedny Strether westchnął. - Jeżeli tylko zdołam! Ale całe nieszczęście na tym polega, że nigdy nie potrafię. Nie mogę. Ona jednak nie dała się zniechęcić. - Ale przynajmniej pragnie pan tego? - Och, ponad wszelki wyraz. - W takim razie niechże pan okaże dobrą wolę! - I - wedle swojego określenia - podjęła zadanie natychmiast. - Proszę mi ufać! - zawołała. Skutek był ten, że w powrotnej drodze Strether wsunął rękę pod jej ramię ojcowskim gestem życzliwego, poczciwego starszego pana, który stara się być grzeczny dla młodszej od siebie osoby. Jeśli zaś cofnął rękę, gdy zbliżali się do hotelu, to zapewne dlatego, że po dalszej rozmowie wydało mu się, iż wymaga tego przesunięcie proporcji wieku czy bodaj doświadczenia - prawdę mówiąc, proporcja ta wahała się ustawicznie. W każdym razie dobrze się stało, że zjawili się w polu widzenia mieszkańców hotelu w tak luźnym szyku, bo młoda urzędniczka, którą zostawili w szklanej klatce, stała w progu, jakby wypatrując ich powrotu. U jej boku zaś stał ktoś jeszcze, sądząc z postawy nie mniej od niej tą parą zainteresowany; na ten widok Strether znowu przystanął, w odruchu, który już tylekroć u niego obserwowaliśmy. Ustąpił pannie Gostrey pierwszeństwa w określeniu sytuacji, ona też pierwsza krzyknęła z charakterystyczną swoją wyzywającą odwagą: - Pan Waymarsh! - w tym nazwisku streszczając wszystko, co miało być, wszystko, co byłoby - gdyby nie nowa przyjaciółka - przeznaczeniem Strethera; czuł to lepiej niż kiedykolwiek w momencie, gdy odraczając jeszcze na chwilę powitanie, objął wzrokiem całą scenę. Nawet z tej odległości nie mógł bowiem wątpić, że Waymarsh na pewno nie bawi się dobrze. 2. Niemniej musiał tego wieczora przyznać się Waymarshowi, że prawie nic o niej nie wie, a obywatel Milrose, chociaż znał rzeczywiście państwa Munster, nie umiał tej luki wypełnić. Nie odświeżyło jego wspomnień ponowne spotkanie, skwapliwe i przejrzyste aluzje oraz pytania ze strony panny Gostrey ani wreszcie wspólna kolacja zjedzona we troje w restauracji hotelowej i potem przechadzka, w której im towarzyszyła, żeby obejrzeć katedrę w blasku księżyca. Waymarsh nie przypominał sobie wcale panny Gostrey, a kiedy mu zadała kilka pytań na temat osób z jego środowiska, Strether zauważył, że - podobnie jak to było przedtem w rozmowie z nim samym - ta niezwykła kobieta zachowała monopol na wszechwiedzę. Interesowało go szczególnie, jak daleko zajdą - w granicach, o jakich mogła być mowa - stosunki między panną Gostrey a jego przyjacielem, i uderzyło go spostrzeżenie, że gra toczy się całkowicie na polu Waymarsha. Tym silniej wskutek tego odczuł, że sam posunął się dość daleko w nowej przyjaźni, i stwierdził dzięki temu, że istnieje droga znacznie krótsza. Doszedł też od razu do wniosku, do niewzruszonego przekonania, że Waymarsh na żadnym etapie tej znajomości nie będzie umiał z niej skorzystać. Po wymianie pierwszych słów przywitania rozmawiali wszyscy troje przez kilka minut w hallu, następnie zaś dwaj panowie wyszli do ogrodu, a panna Gostrey zniknęła. Strether w odpowiednim momencie odprowadził przyjaciela do pokoju, który dla niego zarezerwował i który przed wyjściem na miasto sumiennie obejrzał; po półgodzinie zostawił tam Waymarsha, wycofując się dyskretnie do własnego numeru. Wkrótce jednak przekonał się, że pod wpływem nastroju lokatora rozmiary pokoju uległy zmianie. W tym dostrzegł pierwszy doraźny skutek spotkania z przyjacielem. Pokój, który przedtem wydawał mu się dość obszerny, stał się teraz za ciasny. Przed przybyciem Waymarsha zmartwiłby się, niemal zawstydził, gdyby nie miał prawa uważać za wzruszenie tego napięcia, w jakim na to spotkanie czekał, lecz był w głębi duszy przekonany, że napięcie rozładuje się z chwilą, gdy oczekiwany fakt nastąpi. Tymczasem - rzecz niezwykła - podniecenie jakby jeszcze wzrosło; właśnie to podniecenie, którego nie umiałby ściślej w tym momencie nazwać, wypędziło go znów na parter i kazało mu przez kilka minut błądzić bez określonego celu. Wyszedł do ogrodu, zajrzał do salonu hotelowego, zobaczył tam pannę Gostrey zajętą pisaniem listów i cofnął się natychmiast; kręcił się nerwowo i tracił próżno czas. Ale przed upływem tego wieczoru miał jeszcze odbyć drugą, bardziej poufną rozmowę z przyjacielem. Bardzo późno, wówczas dopiero, gdy Strether spędził w jego pokoju całą godzinę, Waymarsh zdecydował się spróbować - wątpliwego zresztą - wypoczynku. Sporo czasu wypełniła kolacja oraz po kolacji spacer przy księżycu, uroczy dla Strethera jak marzenie, jakkolwiek romantyczne wrażenia utonęły w prozaicznym żalu, że nie wzięto cieplejszych płaszczy; rozmowa o północy wynikła z tej przyczyny, że Waymarshowi, gdy już uwolnili się - jak to on sformułował - od towarzystwa wytwornej panny Gostrey, nie podobała się palarnia, a kłaść się do łóżka nie miał jeszcze wcale ochoty. Miał zwyczaj mówić, że dobrze zna sam siebie, i tego właśnie argumentu użył, oświadczając, że z pewnością nie zdoła zasnąć. Znał siebie dość dobrze, by wiedzieć, że czeka go całonocna męczarnia, jeżeli przed pójściem spać nie osiągnie należytego stopnia znużenia. Starania o to wymagały do późnej godziny obecności Strethera, polegały bowiem na wciąganiu go w wyczerpującą rozmowę; dla naszego przyjaciela dodatkową, dość ciężką próbą był widok Waymarsha siedzącego bez marynarki na brzegu łóżka. Waymarsh wyciągając przed siebie długie nogi i pochylając szerokie plecy milczał, na przemian podpierając to łokieć, to brodę. Poza ta wydawała się Stretherowi szczególnie i jakby rozmyślnie niewygodna; lecz cóż uderzyło Strethera już w pierwszej chwili, kiedy zobaczył adwokata z Milrose stojącego z niepewną miną przed wejściem do hotelu? Właśnie wrażenie niewygody, jakby zaraźliwej, a przy tym bezpodstawnej i niepotrzebnej. Strether czuł teraz, że jeżeli się z tym wrażeniem nie oswoi - lub jeśli Waymarsh nie zmieni postawy - on też może stracić gotowość czy może nawet ugruntowaną już skłonność do cieszenia się z rzeczy przyjemnych. Gdy po raz pierwszy weszli razem do pokoju, który Strether wybrał poprzednio dla przyjaciela, Waymarsh rozejrzał się w milczeniu i westchnął, a towarzysz jego zrozumiał, że to westchnienie jest objawem nałogowego niezadowolenia lub wręcz zwątpienia o możliwości szczęścia. Strether w tym momencie znalazł klucz do zrozumienia wielu późniejszych spostrzeżeń. Z wszystkich tych oznak już zaczął się orientować, że „Europa” jak dotąd nie przemówiła do Waymarsha i że nie umie on dostroić się do jej tonu, tak iż po trzech miesiącach bliski jest zrezygnowania z wszelkich w tej mierze nadziei. To właśnie wyrażała jego postawa, gdy przysiadł na brzegu łóżka tak, że gazowa lampa świeciła mu prosto w oczy. Już samą pozą mówił niejako, że nie warto zabiegać o poprawienie szczegółów, skoro całość zawiodła. Miał dużą kształtną głowę, dużą bladą twarz, pobrużdżoną i wyrazistą; górna jej część - wysokie czoło działacza politycznego, bujne, rozsypane włosy, ciemne, smoliste oczy - musiała nawet skarlałemu pokoleniu przypominać znane ze sztychów i rzeźb oblicza zasłużonych dla narodu wielkich mężów z pierwszej połowy stulecia. Reprezentował typ amerykańskiego męża stanu ze świetnych lat Kongresu, nacechowany siłą osobowości i budzący zaufanie; te wartości wyczuwał w nim Strether we wczesnym okresie przyjaźni. Powstała nawet legenda, że do zapuszczenia brody skłoniła Waymarsha chęć ukrycia dolnej, słabo rozwiniętej i niekształtnej części twarzy, dzięki czemu niewtajemniczeni mogli przypuszczać, iż tylko ta broda zakłóca podobieństwo. Waymarsh potrząsał grzywą, miał zwyczaj patrzenia swymi pięknymi oczyma prosto w twarz słuchacza lub widza, nie nosił okularów i znał sztukę mierzenia każdego, kto się doń zbliżał, wzrokiem dumnym, a jednak zachęcającym, jak patrzą zazwyczaj posłowie na swoich wyborców. Przyjmował cię tak, jak gdybyś zapukał i otrzymał od niego pozwolenie wejścia. Strether, który Waymarsha przez długi czas nie widział, dzięki świeżości spojrzenia mógł teraz ocenić jego postać bardziej niż kiedykolwiek sprawiedliwie. Głowa Waymarsha była większa, oczy piękniejsze, niżby wymagała jego kariera; lecz ostatecznie znaczyło to, że kariera ta miała własny wyraz; sprawiła, że o północy, w jaskrawym świetle gazowej lampy hotelowej sypialni w Chester, Waymarsh wyglądał jak człowiek, który w ostatniej chwili umknął przed niebezpieczeństwem całkowitego nerwowego załamania. Dowodziło to jednak pełni życia, tak jak ją rozumiano w Milrose, a Strether sądził, że wobec tego pełnia życia stanowi żywioł, w którym Waymarsh mógłby pływać bez trudu, gdyby tylko zechciał. Niestety, sztywna, przygarbiona postawa, w której uparcie trwał na skraju łóżka, wcale nie świadczyła o zdolnościach do pływania, nasuwała natomiast Stretherowi obraz bardzo przygnębiający, obraz pasażera pochylonego naprzód na ławce wagonu podczas przedłużającej się podróży. Biedny Waymarsh miał zatem pod tym kątem odbierać wszystkie wrażenia w ciągu całej udręki pobytu w „Europie”. Przez pięć lat, poprzedzających ten okres niespodzianej, krótkotrwałej, oszałamiającej niemal, względnej swobody - dwaj przyjaciele w nawale zajęć i trosk zawodowej pracy, wśród przeciwności i kłopotów nie znaleźli ani jednego dnia, żeby się spotkać; ten fakt w pewnej mierze tłumaczy ostrość, z jaką Strether dostrzegał teraz wiele charakterystycznych cech Waymarsha. Te spośród nich, które stracił od najdawniejszych czasów z oczu, odnalazł w pamięci; inne, których nie sposób było zapomnieć, ukazały mu się - niby grupa z rodzinnej fotografii na progu domu - skupione w oczekiwaniu i wyzywające. Pokój w stosunku do swej długości był dość wąski, a Waymarsh wysuwał tak daleko stopy, obute w ranne pantofle, że jego przyjaciel musiał przez nie prawie przeskakiwać, gdy ustawicznie podrywając się z krzesła biegał nerwowo tam i sam. Mieli pewne tematy przygotowane, jako nadające się do poruszenia, i inne - nietykalne; między tymi ostatnimi zwłaszcza jeden wykluczony tak bezwzględnie, jakby ktoś białą kredą skreślił go z czarnej tablicy. Waymarsh mając lat trzydzieści ożenił się, lecz od piętnastu lat nie żył z żoną; w świetle gazowej lampy Strether bardzo jasno uświadomił sobie, że nie wolno mu pytać o tę sprawę. Wiedział, że małżonkowie żyją nadal w separacji, że pani Waymarsh mieszka w hotelach, wędruje po Europie, maluje się i pisuje obelżywe listy do męża, a ten cierpiętnik nie oszczędza sobie na pewno nigdy przykrości czytania ich wszystkich. Strether chętnie szanował chłodny półmrok kryjący tę stronę życia przyjaciela; w tej dziedzinie panowała tajemnica i Waymarsh nigdy nie zdradził jej ani słowem. Strether, który starał się - ilekroć to było w jego mocy - oddawać pełną sprawiedliwość Waymarshowi, szczególnie podziwiał w nim godność tego milczenia, a nawet zaliczał ją do argumentów - a wszystkie argumenty rozważył i uszeregował skrupulatnie - uzasadniających, dlaczego w hierarchii swoich znajomych stawiał Waymarsha wysoko, w rzędzie tych, którym się życie udało. Bo Waymarsh, mimo że przepracowany, zgnębiony, wyraźnie zmalały, mimo że otrzymywał od żony przykre listy i nie lubił Europy - osiągnął sukces. Strether oceniałby własne osiągnięcia życiowe o wiele wyżej, gdyby mógł do nich włączyć coś tak wspaniałego jak to szlachetne milczenie. Waymarsh mógł przecież dawać do zrozumienia, że to nie żona jego, ale on ją porzucił; mógł zachować pozory maskując upokarzający fakt, że został opuszczony. On jednak trzymał język za zębami i zarabiał dużo; obu tych sukcesów Strether mu zazdrościł. Wprawdzie on także miał swoje sekrety i cenił sobie własną dyskrecję, ale w jego przypadku chodziło o zupełnie inne sprawy; dochody natomiast, jakie sobie zapewnił, wyrażały się sumą zbyt znikomą, żeby się mógł nimi chełpić. - Nie bardzo pojmuję, po co ci to było potrzebne. Nie jesteś chyba chory? - odezwał się wreszcie Waymarsh, mając oczywiście na myśli podróż Strethera do Europy. - A no - odparł Strether starając się dostroić do tonu przyjaciela - nie czuję się najgorzej, odkąd tu jestem, ale przed wyjazdem byłem dość wyczerpany. Waymarsh podniósł na niego melancholijny wzrok. - Nie wyglądasz ani gorzej, ani lepiej niż zwykle. Nie brzmiało to całkowicie sceptycznie, raczej jak apel o prawdomówność, i Strether miał wrażenie, że przemówił do niego głos miasta Milrose. Od dawna już w głębi ducha rozróżniał - chociaż nie śmiał nigdy tego powiedzieć - głos Milrose od wszystkich innych, nawet od głosu Woollett. Głos Milrose w jego przekonaniu najbliższy był tradycji. Nieraz w życiu zdarzało mu się, że ton jego wprawiał go w chwilowe zakłopotanie, i w tej chwili, z niejasnych przyczyn, zmieszał się nagle. Nie można wszakże lekceważyć faktu, że pod wpływem zmieszania uciekł się do obłudy. - Krzywdzisz człowieka, który już czuje się lepiej dzięki radości spotkania z tobą. Waymarsh wbił w umywalnię milczące, obojętne spojrzenie, jakim Milrose we własnej osobie mogłoby skwitować niespodziewany komplement ze strony Woollett. Strether czuł się w tym momencie wcieleniem Woollett. - Miałem na myśli - podjął Waymarsh - że widywałem cię w gorszej kondycji. Wyglądasz lepiej niż przy naszym ostatnim spotkaniu. - Waymarsh mówiąc o wyglądzie Strethera wcale na niego nie patrzył, jak gdyby posłuszny jakiemuś instynktowi wstydliwości. Efekt był tym jaskrawszy, gdy wpatrując się w dalszym ciągu w miednicę i dzbanek, dodał: - Utyłeś, zdaje się, od tamtych czasów. - Obawiam się, że tak - ze śmiechem odpowiedział Strether. - Tyje się od wszystkiego, co człowiek pochłania, a trzeba przyznać, że pakowałem w siebie więcej, niż mogłem pomieścić. Wsiadłem na statek zmęczony jak pies. Humor tych słów brzmiał jednak dość nieszczerze. - Ja także przyjechałem tutaj zmęczony jak pies - odparł mu przyjaciel - i resztkę sił straciłem w pogoni za wypoczynkiem. Wiesz, Strether... doprawdy, cieszę się, że nareszcie mam kogoś, komu mogę to powiedzieć... Co prawda skłamałbym, gdybym twierdził, że z tym na ciebie czekałem... Nie, zwierzałem się ludziom przygodnie spotykanym w podróży. Otóż ten kraj stanowczo nie jest dla mnie. Nie znalazłem tu nigdzie nic dla siebie. Owszem, nie przeczę, są piękne miejscowości, wspaniałe zabytki, ale cóż z tego, jeżeli nie czuję się swojsko. Dlatego pewnie tak mało przybrałem na wadze. Nie czuję ani trochę tej nadzwyczajnej poprawy, którą mi przepowiadano. - W końcu wybuchnął: - Wiesz, mam ochotę już wracać. Oczy miał teraz utkwione w twarz Strethera, należał bowiem do ludzi, którzy patrzą w oczy rozmówcy, kiedy mówią o sobie. To dało Stretherowi okazję do przyjrzenia mu się uważnie, dzięki czemu natychmiast sam siebie ujrzał w jak najlepszym świetle. - Miła wiadomość dla przyjaciela, który specjalnie przypłynął zza oceanu, żeby się z tobą zobaczyć. Trudno o coś wspanialszego niż ponury błysk oczu Waymarsha, kiedy odpowiadał na te słowa. - A więc po to przyjechałeś? - No, w znacznej mierze po to. - Z twoich listów wnioskowałem, że coś się za tym kryje. Strether się zawahał. - Za moją chęcią spotkania się z tobą? - Nie, za twoim wyczerpaniem. Strether potrząsnął głową z uśmiechem, nieco przyćmionym przez pewne skrupuły. - Były po temu różne przyczyny. - A nie było przypadkiem jakiejś szczególnej przyczyny, która cię skłoniła do podróży? Tym razem nasz bohater mógł odpowiedzieć zgodnie z sumieniem: - Owszem. Była taka przyczyna. Jest pewna sprawa, ściśle związana z moim przyjazdem. Waymarsh czekał chwilę. - Sprawa zbyt poufna, żebyś mógł o niej mówić? - Nie, w każdym razie nie wobec ciebie. Ale skomplikowana. - No - odezwał się znów Waymarsh po nowej pauzie - możliwe, że tutaj stracę rozum, ale dotychczas, o ile wiem, jeszcze to nie nastąpiło. - Wszystko ci wytłumaczę. Ale nie dzisiaj. Waymarsh zesztywniał jeszcze bardziej i ciaśniej zsunął łokcie. - Dlaczego nie dzisiaj, skoro i tak wcale nie jestem śpiący? - Dlatego, mój kochany, że ja chcę spać. - Na czym więc polega to twoje wyczerpanie? - Właśnie na tym, że potrzebuję ośmiu godzin snu na dobę. I Strether udowodnił, że Waymarsh dlatego nie poprawił się dotychczas, iż nie kładzie się o właściwej porze do łóżka. W rezultacie Waymarsh - trzeba mu oddać sprawiedliwość - uległ i zgodził się wypróbować skuteczność tej rady. Strether łagodnie, lecz energicznie pomógł mu się położyć i znów, dzięki oddanym usługom, zdobył pewną przewagę we wzajemnych stosunkach, ponieważ przygasił lampę i postarał się o cieplejsze koce. Obudziła się w nim jakaś pobłażliwość wobec Waymarsha, który w łóżku wydawał się niezwykle duży i czarny, utulony w pościeli niby pacjent w szpitalu, i z kołdrą podciągniętą pod brodę dziwnie jakby uproszczony. Gdy Strether krzątał się około drobiazgów, pełen niejasnej litości, jego przyjaciel odezwał się z głębi łóżka wyzywającym tonem: - Czy ona rzeczywiście na ciebie poluje? Czy to kryje się za tym wszystkim? Strether zmieszał się widząc, w jakim kierunku zmierzają podejrzenia Waymarsha, i chcąc zyskać na czasie spytał: - Za moją podróżą? - Za twoim wyczerpaniem czy jak tam chcesz to nazwać. Wiesz, wszyscy mówią, że ona cię przypiera do muru. Stretherowi zawsze było łatwo o szczerość. - A więc przyszło ci do głowy, że po prostu uciekłem przed panią Newsome? - No, wiem tylko tyle, ile widzę. Jesteś bardzo przystojnym mężczyzną. Sam się dzisiaj przekonałeś - rzekł Waymarsh - jakie dobre wrażenie zrobiłeś na tej damie. Może jednak - ciągnął na wpół z ironią, a na wpół z niepokojem - sytuacja jest odwrotna i to ty na nią polujesz? Czy pani Newsome także przyjechała? - wymówił to zdanie z jakimś żartobliwym przerażeniem. Strether uśmiechnął się, dość jednak blado. - Cóż znowu! Pani Newsome, dzięki Bogu, została spokojnie w domu. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem z tego rad. Wybierała się, ale zrezygnowała po namyśle. Przyjechałem niejako w jej zastępstwie; toteż w pewnej mierze miałeś słuszność w swoich przypuszczeniach, bo zleciła mi pewne sprawy. Jak widzisz, moja podróż rzeczywiście ma wiele wspólnego z jej osobą. Waymarsh oczywiście widział; widział wszystko, co się widzieć dało. - A więc, tak jak przypuszczałem, jest między innymi także jakiś szczególny powód? Strether raz jeszcze obszedł dokoła pokój, poprawił na przyjacielu kołdrę, wreszcie skierował się do drzwi. Czuł się tak, jak pielęgniarka, która zasłużyła sobie na odpoczynek, spełniwszy dokładnie wszystkie obowiązki. - Między innymi jest coś więcej jeszcze, ale nie chcę teraz wdawać się w tę historię. Nie bój się, nasłuchasz się jeszcze na ten temat ode mnie tyle, że będziesz miał wyżej uszu. Jeżeli będziemy nadal trzymać się razem, liczę na twoje rady w pewnych sprawach. Waymarsh odpowiedział na ten hołd w charakterystyczny dla siebie wymijający sposób. - To znaczy, że nie masz nadziei, byśmy nadal trzymali się razem? - To znaczy, że widzę pewne niebezpieczeństwo - ojcowskim tonem odparł Strether - ponieważ, słuchając twoich lamentów, zacząłem się obawiać, że jesteś zdolny palnąć to głupstwo i wrócić do kraju. Waymarsh przyjął naganę jak duże, skarcone dziecko i chwilę milczał. - Co chcesz ze mną zrobić? Stretherowi, który dokładnie to samo pytanie postawił niedawno pannie Gostrey, przyszło na myśl, że w jego ustach brzmiało ono zapewne równie żałośnie. Tyle tylko, że odpowiedział Waymarshowi bardziej rzeczowo, niż jemu odpowiedziano: - Zabiorę cię z sobą zaraz do Londynu. - Och, w Londynie dopiero co byłem! - jęknął nieco łagodniej Waymarsh. - To nie dla mnie. - Ale ja chyba jestem dla ciebie - powiedział Strether z humorem. - Więc muszę jechać? - Będziesz musiał jechać znacznie dalej. - Trudno! - westchnął Waymarsh. - Rób ze mną, co chcesz. Ale powiesz mi wszystko, zanim mnie powleczesz na drugi koniec świata? Nasz bohater, trochę skruszony, a trochę ubawiony, tak się znowu zatopił w rozważaniach, czy tego popołudnia, gdy sam stawiał czoło analogicznemu wyzwaniu, wyglądał podobnie że na chwilę stracił wątek. - Czy ci powiem? O czym? - Jak to o czym! O tym, co cię tutaj sprowadziło. Strether zawahał się na moment. - Wiesz, to jest sprawa tego rodzaju, że choćbym chciał, nie mogę jej przed tobą zataić. Waymarsh patrzał na niego ponuro. - Wynika z tego, że przyjechałeś dla niej, czy tak? - Dla pani Newsome? Ależ tak, oczywiście. Jak najbardziej tak! - To dlaczego mówiłeś, że ci chodziło o mnie? Strether, zniecierpliwiony, kręcił nerwowo klucz w ręku. - To proste, chodziło mi zarówno o nią, jak o ciebie. Waymarsh w końcu odwrócił się z gniewnym pomrukiem do ściany. - No, ja z tobą ślubu nie wezmę. - Jeżeli o to chodzi, to ja z tobą także nie... I Strether roześmiał się uciekając z pokoju. 3. Powiedział pannie Gostrey, że prawdopodobnie wyjadą obaj z Waymarshem którymś z popołudniowych pociągów, nazajutrz zaś rano okazało się, że ona ze swej strony zamierza jechać wcześniej. Kiedy Strether wszedł do hotelowej kawiarni, panna Gostrey była już po śniadaniu; ponieważ jednak Waymarsh nie zjawił się jeszcze, Strether miał czas przypomnieć nowej przyjaciółce o zawartym poprzedniego dnia sojuszu i oznajmić, że uważa jej dyskrecję za przesadną: nie powinna go opuszczać z chwilą, gdy sama sprawiła, że stała mu się niezbędnie potrzebna. Zaskoczył ją w momencie, gdy wstawała od stolika pod oknem; powiedział jej, że siedząc tam z plikiem gazet porannych przypomniała mu majora Pendennisa śniadającego w swoim klubie, a panna Gostrey oceniła w pełni komplement; zatrzymywał ją nalegając tak usilnie, jak gdyby - przede wszystkim pod wpływem snów tej nocy - doszedł do wniosku, iż nie może się bez niej obejść. Musiała przynajmniej przed odejściem pouczyć go, jak zamawiać śniadanie zgodnie z europejskimi zwyczajami, szczególnie zaś musiała pomóc w rozstrzygnięciu problemu śniadania dla Waymarsha: Waymarsh bowiem za pomocą rozpaczliwych sygnałów przekazanych poprzez drzwi swego pokoju obarczył Strethera straszliwą odpowiedzialnością za befsztyk i pomarańcze, którą to odpowiedzialność panna Gostrey przejęła z energią równą jej bystrej inteligencji. Odzwyczaiła już niejednego pielgrzyma od tradycji tak zakorzenionych, że poranny befsztyk w porównaniu z nimi był jedynie przelotną i świeżą nawyczką. Panna Gostrey, bogata w doświadczenie, nie obawiała się i w tym przypadku porażki: po namyśle, co prawda, dodała, że można również w tych sprawach obrać politykę odwrotną. - Czasem, wie pan, pozwalając im robić, co zechcą... Czekając na przyrządzenie potraw wyszli do ogrodu, a Strether bardziej niż kiedykolwiek podziwiał pomysłowość Marii Gostrey. - Cóż wtedy? - Doprowadzamy do takiego powikłania - można to zresztą równie dobrze nazwać uproszczeniem - stosunków, że następuje przesilenie. Decydują się natychmiast na powrót. - A pani o to właśnie chodzi! - stwierdził wesoło Strether. - Oczywiście, tego zawsze chcę i wysyłam ich jak mogę najszybciej. - Ach, wiem, odprowadza ich pani do Liverpoolu. - Każdy port jest dobry podczas burzy. Wśród rozlicznych funkcji pełnię także obowiązki agenta repatriacyjnego. Staram się na nowo zaludnić nasz biedny, opustoszały kraj. Inaczej, cóż by się z nim stało? Staram się też zniechęcać innych... Uporządkowany angielski ogród w świeżości poranka wydał się Stretherowi rozkoszny; z przyjemnością słuchał chrzęstu drobnego żwiru pod stopami, ubitego i nasyconego wilgocią, chętnie błądził wzrokiem po gładkich, miękkich trawnikach i regularnych łukach alejek. - Innych ludzi? - Inne narody, innych ludzi. A naszych rodaków usiłuję zachęcić. Strether się zdumiał. - Zachęcić, żeby nie przyjeżdżali? Dlaczego więc pani wychodzi na ich spotkanie? Jeżeli nie po to, żeby ich zatrzymywać... - Och, byłoby przesadą wymagać, aby wcale nie przyjeżdżali. Zabiegam więc jedynie o to, żeby przyjeżdżali szybko i wyjeżdżali jeszcze szybciej. Pomagam im skrócić cały proces. Chociaż ich nie zatrzymuję, doprowadzam szczęśliwie do celu. Opracowałam własną metodę, jeśli pan ciekawy. To mój sekret - mówiła Maria Gostrey - najtajniejsza moja misja i zadanie życiowe. Pozornie tylko ich bawię i pochwalam, ale wszystko przemyślałam gruntownie i przez cały czas prowadzę akcję podziemną. Nie mogę panu dokładnie opisać swojej metody, ale, jak się zdaje, w praktyce jest niezawodna. Odsyłam moich klientów doszczętnie wyczerpanych. Siedzą więc potem spokojnie na miejscu. Po przejściu przez moje ręce... - Wolimy nie pokazywać się po raz drugi? Co? - Zawsze tak było, że im dalej go prowadziła, tym łatwiej mu było za nią nadążyć. - Nie chcę wcale znać pani teorii, bez tego już wczoraj przyznałem się, że wyczuwam w pani otchłanie. Doszczętnie wyczerpani... - powtórzył jej słowa. - Jeżeli na tym polega podstępna metoda, którą chce pani stosować, żeby się mnie delikatnie pozbyć, to dziękuję za ostrzeżenie. Przez chwilę w tym miłym ogrodzie - którego poezja figurowała między pozycjami hotelowego cennika, co tym bardziej zachęcało gości do korzystania z niej, skoro i tak musieli ją opłacać - uśmiechali się do siebie jak dobrzy koledzy. - Dlaczego pan moją metodę uważa za podstępną? Przecież to takie proste! Zresztą, pan stanowi wyjątek od reguły. - Och, wyjątki to dowód słabości. Maria Gostrey okazała się wkrótce dość słaba, by obiecać, że odłoży wyjazd i pojedzie tym samym pociągiem, którym wybierali się dwaj przyjaciele: postanowiła jedynie zaznaczyć swoją niezależność wsiadając do innego wagonu. Na przekór tej obietnicy skończyło się na tym, że po lunchu wyjechała sama, a panowie, ustaliwszy czas i miejsce spotkania z nią w Londynie, zostali na jedną jeszcze noc w Chester. W ciągu tego przedpołudnia, spędzonego w taki sposób, że Strether wspominał je później jako decydujący moment, który dał mu przedsmak i piekące przeczucie tego, co mógłby nazwać swoją porażką - Maria Gostrey wyjaśniła mu wiele rzeczy; między innymi to, że chociaż nie rozporządza w swoim życiu ani jedną chwilą wolną od zobowiązań, dla niego zdolna jest nieomal wszystkim innym się sprzeniewierzyć. Wytłumaczyła poza tym, że wszędzie, gdziekolwiek ją los zaprowadzi, odnajduje jakiś zerwany wątek do nawiązania, wystrzępiony brzeżek do obrębienia, jakiś przyczajony apetyt pobudzony na jej widok, lecz dający się zaspokoić doraźnie byle biszkoptem. A skoro wzięła na siebie ryzyko skłaniając Strethera do zmian w dyspozycji rannego posiłku, w myśl swoich podstępnych planów, miała sobie za punkt honoru odniesienie pełnego zwycięstwa nad Waymarshem; później chełpiła się przed Stretherem, że - za jej sprawą i sam nic o tym nie wiedząc - Waymarsh biesiadował jak major Pendennis w klubie Megatherium. Dzięki niej zjadł śniadanie godne gentlemana, ale to był tylko wstęp - jak twierdziła - do dalszych i większych sukcesów. Namówiła go też na ponowną długą włóczęgę, która Stretherowi cały ten dzień wypełniła treścią; panna Gostrey doprowadziła nawet do tego, że spacerując po wałach i bulwarach Waymarsh miał taką minę, jakby znalazł się tam z własnej woli. Przechadzali się we troje, patrzyli i gawędzili, a przynajmniej gawędziło dwoje, bo trzeci uczestnik przechadzki - jak trzeba stwierdzić przy dokładniejszej analizie - przeważnie milczał. Strether jednak dosłyszał w tym milczeniu pewne pomruki i wmawiał sobie świadomie, że są to niewątpliwe oznaki zadowolenia. Nie chciał zbyt natarczywie zwracać się do przyjaciela, żeby go nie spłoszyć, nie chciał też zbyt uparcie go pomijać w rozmowie, bo to wyglądałoby na kapitulację. Waymarsh natomiast trwał w swoim milczeniu, które mogło równie dobrze oznaczać, że coś wreszcie rozumie, jak i to, że stracił resztkę nadziei, by kiedykolwiek coś mógł zrozumieć. Niekiedy, w miejscach, gdzie nisko sklepione podcienia były najmroczniejsze, blanki murów najosobliwsze, a rozmaite wrażenia narzucały się najbardziej nieodparcie - przyłapywali Waymarsha, jak stał zapatrzony w jakiś mało interesujący szczegół, czasem wręcz w przestrzeń, jak gdyby pozwalał sobie na zawieszenie broni. Jeżeli w takich momentach spotykał wzrok Strethera, wycofywał się ukradkiem z miną winowajcy. Strether nie śmiał wskazywać mu właściwych obiektów, gdyż bał się zniechęcić przyjaciela ostatecznie; korciło go nawet, by zwrócić mu uwagę na jakiś przedmiot niegodny podziwu, bo może wtedy Waymarsh zdobyłby się na protest i zaznał tryumfu. Chwilami Strether wstydził się przyznać, ile uroku ma dla niego ta włóczęga, chwilami też martwił się, że wymieniając z towarzyszącą im damą uwagi i wrażenia stawia świadka tej rozmowy w takiej sytuacji, w jakiej czuł się mister Burchell, gdy słuchał uniesień gości z Londynu siedząc przy kominku doktora Primrose. Strethera tak interesowały i bawiły najbłahsze nawet szczegóły, że parę razy niemal za to przepraszał, przypominając na usprawiedliwienie swoje poprzednie trudy. Zdawał sobie jednak sprawę, że trudy te są niczym w porównaniu z wysiłkami Waymarsha, i wciąż na nowo powtarzał, że musi powoływać się na dawną cnotę, by okupić swoją obecną lekkomyślność. Mimo wszystko cnota dawnych lat nie opuszczała go i teraz zdawało mu się, że to ona patrzy na niego z witryn sklepowych, tak niepodobnych do wystaw w Woollett, i budzi pożądanie różnych przedmiotów, z którymi właściwie nie wiedziałby, co począć. To ta dawna cnota demoralizowała go na mocy najdziwniejszego, najbardziej niedopuszczalnego z praw, podniecając do pragnienia coraz to nowych pragnień. Te pierwsze kroki w Europie stały się niejako delikatną i złowieszczą zapowiedzią tego, czego mógł się spodziewać u kresu podróży. Czyż więc po to tylko wrócił tutaj po wielu latach, w wieku tak bardzo już bliskim zmierzchu życia? W każdym razie przed wystawami sklepów najłatwiej porozumiewał się z Waymarshem; co prawda byłoby jeszcze lepiej, gdyby Waymarsh nie ulegał przede wszystkim pokusom najbardziej utylitarnych gałęzi handlu. Z ponurą obojętnością wpatrywał się w szyby, za którymi widniały wyroby skórzane i metalowe, podczas gdy Strether zapalał się raczej do ozdobnych papierów listowych i krawatów. Bezwstydnie entuzjazmował się też witrynami krawców, jakkolwiek rodak jego na tych zagranicznych mistrzów patrzał z najwyższą pogardą. To dało pannie Gostrey sposobność - niezwłocznie wykorzystaną - do poparcia Waymarsha przeciw Stretherowi. Znużony adwokat miał niewątpliwie własną koncepcję elegancji, lecz wobec efektów, jakie w tej dziedzinie osiągał, zbytni nacisk na ten temat wydawał się niebezpieczny. Strether nie był pewien, czy w tym momencie Waymarsh uważa pannę Gostrey za mniej światową, czy też jego, Lamberta Strethera, za większego światowca. Prawdopodobnie uważał, że większość uwag, jakie tych dwoje wymienia na temat przechodniów, ich sylwetek, twarzy, reprezentowanych przez nich typów - świadczy o mniejszej lub większej skłonności do prowadzenia rozmów „salonowych”. Co zatem działo się... co się już stało z nim samym? Czyżby naprawdę światowa kobieta wprowadzała go w wytworny świat, a stary przyjaciel, porzucony na brzegu, spoglądał, jak ich rozdziela nurt? Gdy światowa kobieta pozwoliła Stretherowi na kupno rękawiczek - bo tylko na tyle mu pozwoliła! - warunki, jakie postawiła, zakaz nabywania czegokolwiek, póki go osobiście nie zaprowadzi pod arkady Burlington, mogły zapadając we wrażliwe ucho wywołać uzasadnione podejrzenia. Panna Gostrey należała do tego typu światowych dam, które umieją bez śladu choćby wulgarnego przymrużenia oka umawiać się na wyprawę do Burlington Arcade. Uwagi w kwestii rękawiczek mogły więc dla wspomnianego już wrażliwego ucha oznaczać niebezpieczeństwo, którego Strether nie potrafił nazwać inaczej niż pozorami płochości. Zdawał sobie sprawę, że Waymarsh patrzy na pannę Gostrey jak na jezuitę w spódnicy, przedstawicielkę interesów Kościoła katolickiego, rekrutującą dla tej instytucji zwolenników. A znowu Kościół katolicki znaczył dla Waymarsha tyleż, co wróg, smok o wyłupiastych oczach i dalekosiężnych, rozbieganych, chciwych łupu mackach - tyle też, co wielki świat, ze swą mnogością tajemniczych znaków rozpoznawczych, hierarchią typów i odcieni, tyleż, co okropne stare fortyfikacje w Chester cuchnące feudalizmem... Słowem - tyle, co Europa. Pewne światło rzuca na to wszystko epizod, który zdarzył się w chwili, gdy już mieli zawracać do hotelu na lunch. Waymarsh od kwadransa wydawał się szczególnie milczący, całkowicie odcięty od reszty towarzystwa. Najwidoczniej coś - Strether nigdy nie zdołał dociec co - przebrało miarę jego cierpliwości, gdy tamci dwoje oparłszy się o balustradę na skraju wałów przez trzy minuty stali chłonąc widok niezwykle krzywej i ciasnej uliczki. „Uważa nas za parę wyrafinowanych światowców, za ludzi zdegenerowanych, Bóg wie za co jeszcze...” - myślał Strether; nasz bohater bowiem nabył w ciągu dwóch dni zdumiewającego zwyczaju wysnuwania z niejasnych przesłanek bardzo wyraźnych wniosków. Co więcej, istniał jakiś związek między tą myślą a gestem Waymarsha, który niespodziewanie, z determinacją przebiegł na drugą stronę ulicy. Zrobił to tak nagle, że zaskoczony Strether w pierwszym momencie przypuszczał, iż Waymarsh dostrzegł kogoś ze znajomych i chce go dogonić. Lecz w następnej minucie ujrzał, jak Waymarsh zniknął w otwartych drzwiach i dał nurka do wnętrza sklepu jubilerskiego, którego lśniące szyby zasłoniły go przed wzrokiem przyjaciela. Czyn ten miał jakby charakter demonstracji, tak że dwoje pozostawionych na wałach uczestników wycieczki spojrzało po sobie niemal z przerażeniem. Panna Gostrey jednak wybuchnęła śmiechem. - Co mu się stało? - Widocznie - odparł Strether - ma już tego po uszy. - Czego? - Wszystkiego. Europy. - Jakim cudem jubiler może mu na to pomóc? Strether, jak się zdawało, ze swego punktu obserwacyjnego dostrzegał ów cud między rozłożonymi na wystawie zegarkami i błyskotkami. - Zobaczy pani. - Obawiam się, że kupi jakieś szkaradzieństwo. Strether jednak widział mniej straszne możliwości. - Może kupić wszystko. - Nie sądzi pan, że powinniśmy wejść za nim do sklepu? - Za nic w świecie! Zresztą to niemożliwe. Jesteśmy sparaliżowani. Wymieniamy przeciągłe, wystraszone spojrzenia. Drżymy jawnie ze strachu. Rzecz w tym, że rozumiemy sytuację. Waymarsh wybrał wolność. Zastanawiała się przez chwilę, potem znów się roześmiała. - Ale za jaką cenę? A ja właśnie chciałam mu ofiarować wolność za bezcen. - Nie, nie - odpowiedział Strether, szczerze teraz rozbawiony. - Niech pani tego nie mówi. Wolność, którą pani szafuje, jest bardzo droga. - I jak gdyby usprawiedliwiając się dodał: - Czyż nie wypróbowuję jej na sobie? - Pozostając tutaj ze mną, czy tak? - Tak. Rozmawiając z panią tak, jak rozmawiamy. Znam panią ledwie od kilku godzin, a jego od wieków, jeżeli więc bezceremonialność, z jaką o nim z panią mówię, nie jest czymś wspaniałym. .. - zawahał się na moment, uderzony tą myślą - ... jest może czymś nikczemnym. - Na pewno jest czymś wspaniałym - odparła panna Gostrey kładąc kres wszelkim wątpliwościom. - Wkrótce pan posłyszy, na jaką bezceremonialność ja sobie pozwolę... zamierzam sobie pozwolić w najbliższej rozmowie z panem Waymarshem. Strether pomyślał chwilkę. - Na mój temat? Nie, to nie będzie rewanż tej samej wagi; byłby, gdyby Waymarsh dokonał bez skrupułów analizy mojego charakteru. Ale on tego na pewno nie zrobi - orzekł ze smutną pewnością. - Nigdy nie będzie mnie analizował bez skrupułów - autorytatywnie narzucał pannie Gostrey tę prawdę - nigdy nie powie pani ani słowa o mnie. Wysłuchała tych słów uważnie, oceniła je należycie, lecz natychmiast odbiła argument, jak zawsze z nieodpartą logiką i czujną ironią. - Oczywiście że nie! Czyż pan nie zna ludzi? Któż z nich potrafi mówić o czymkolwiek i analizować bez skrupułów? Nie ma na świecie wiele takich osób jak pan i ja. On jest na to po prostu za głupi. Zdanie to wywołało w umyśle Strethera sceptyczne echo i obudziło protest wieloletniej wiary. - Waymarsh głupi? - W porównaniu z panem, tak. Strether, z oczyma wciąż utkwionymi w wystawie jubilera, odczekał chwilę, nim odpowiedział. - Osiągnął w życiu taki sukces, do jakiego ja nawet się nie zbliżyłem. - Ma pan na myśli, że zdobył pieniądze? - Zdobywa pieniądze, o ile mi wiadomo. A ja - rzekł Strether - chociaż nie mniej od niego naginałem grzbietu, nic w życiu nie osiągnąłem. Jestem znakomicie wyposażonym bankrutem. Przez moment bał się, że panna Gostrey zapyta, czy to znaczy, iż jest biedakiem; rad był, że nie spytała, nie wiedział bowiem, jakie mogłaby wysnuć wnioski z tak smutnej prawdy. Ona jednak potwierdziła tylko jego oświadczenie: - Bankrutem? Dzięki Bogu! Właśnie dlatego tak pana wyróżniam. Wszystko inne jest w dzisiejszych czasach zbyt odrażające. Niechże pan spojrzy dokoła na tych, którym się powiodło. Czy chciałby pan być taki, jak oni? Chciałby pan, pod słowem honoru? Niech pan też - dodała - spojrzy na mnie. Oczy ich spotkały się na moment. - Rozumiem - powiedział Strether - pani jest poza tym. - Wyższość, jaką pan we mnie dostrzega - odparła - to wynik mojej lekkomyślności. Gdyby pan znał - westchnęła - marzenia, jakie roiłam za młodu! Ale łączy nas wspólna rzeczywistość, czyli brak sukcesów. Jesteśmy towarzyszami w klęsce. Uśmiechnął się dość życzliwie, lecz potrząsnął głową. - Nie zmienia to faktu, że jest pani bardzo kosztowną towarzyszką. Już teraz kosztuje mnie pani... Zawiesił strzałę w powietrzu. - Cóż ja pana kosztuję? - Całą moją przeszłość! I to za jednym zamachem. Ale niech tam! - roześmiał się. - Chętnie wydam ostatni grosz. Teraz jednak uwagę panny Gostrey zajął Waymarsh, który ukazał się ich oczom wychodząc ze sklepu. - Miejmy nadzieję, że on nie wydał ostatniego grosza - powiedziała. - Jakkolwiek jestem pewna, że był szczodry i kto wie, czy w swojej szczodrobliwości nie pomyślał o panu. - Och, nie, na pewno nie! - Może więc o mnie? - To równie mało prawdopodobne. Waymarsh zbliżył się tymczasem tak, że Strether mógł już odczytać wyraz jego twarzy, chociaż udawał, że nie zwraca na niego szczególnej uwagi. - A więc o sobie samym? - O nikim. O niczym. Zrobił to tylko w imię wolności. - Cóż ma wolność z tym wspólnego? Strether nie odpowiedział wprost. - Chciał być nie gorszy od pani i ode mnie. Ale inny. Zdążyła jeszcze przyjrzeć się twarzy Waymarsha i z właściwą sobie intuicją zrozumiała od razu wszystko. - Inny, tak. Ale też lepszy. Waymarsh wrócił posępny, lecz prawie wzniosły. Nie powiedział im nic, nie zdradził powodów swojej parominutowej nieobecności, a jakkolwiek byli przeświadczeni, że dokonał jakiegoś cennego nabytku, nigdy nie mieli się dowiedzieć, co to było. Dumnym i surowym wzrokiem mierzył szczyty starożytnych budynków. - To święty szał! Tyle zdążył szepnąć Strether swojej nowej przyjaciółce. Odtąd „święty szał” stał się między nimi wygodnym umownym skrótem na określenie pewnych powtarzających się periodycznie gwałtownych odruchów Waymarsha. Strether pierwszy przyznał, że dzięki temu Waymarsh był lepszy od nich obojga, ale wówczas już panna Gostrey stwierdziła, że - jeśli o nią chodzi - nie pragnie być lepsza od Strethera. 4. Przebywając następnie w towarzystwie wygnańca z Milrose, Strether miał wiele okazji, by stwierdzić, że przebłyski świętego szału powtarzają się periodycznie; na razie jednak nasz bohater musiał zająć się wyszukaniem określeń dla wielu innych zjawisk. Nigdy zaś - jak mu się zdawało - nie był zmuszony wynaleźć w ciągu jednego wieczora tak wielu definicji, jak w trzecim dniu swego pobytu w Londynie. Spędzał ten wieczór u boku panny Gostrey w teatrze, przy czym znalazł się tam, nie kiwnąwszy nawet palcem: po prostu wyraził mimochodem, jak gdyby z obowiązku, pewne zainteresowanie, i to wystarczyło. Panna Gostrey wiedziała wszystko o teatrach i granych właśnie sztukach, podobnie jak w ciągu tych trzech dni wiedziała niezawodnie wszystko o wszystkim. Dla jej towarzysza moment ten wypełnił się po brzegi interesującymi wrażeniami, które - niezależnie od tego, czy zainteresowaniem natchnęła go przewodniczka, czy też rzecz sama - potęgowały do ostatecznych granic intensywność przeżyć. Waymarsh nie poszedł z nimi; oznajmił, że jeszcze przed przybyciem Strethera użył wszelkich spektaklów do syta; argument ten nabrał pełnej wagi, gdy za pomocą licznych pytań Strether stwierdził, że jego przyjaciel był na dwóch sztukach w teatrze oraz na jednym przedstawieniu w cyrku. Zagadnięty, co widział, Waymarsh odpowiadał niemal równie niechętnie jak na pytanie, czego nie widział; domagał się jednak wyrazów uznania dla tego, co widział; ale jakże to możliwe - zwierzał się wypróbowanej doradczyni ze swoich kłopotów Strether - bez jednoczesnej oceny sztuk, których Waymarsh nie widział. Panna Gostrey zjadła ze Stretherem kolację w jego hotelu, twarzą w twarz przy małym stoliku, na którym paliły się świece osłonięte różowymi abażurami. Różowe abażury, mały stolik i miły zapach bijący od panny Gostrey - równie przyjemnych perfum nie spotkał w życiu - wszystko to składało się na całość niezwykłą, choć trudną do określenia. Strether bywał w teatrze, nawet w operze bostońskiej z panią Newsome i nieraz bez kogoś trzeciego; lecz wypraw tych nie poprzedzała wspólna kolacja w cztery oczy, różowe abażury, powiew miłego, nieuchwytnego zapachu: miało to - między innymi - ten skutek, że teraz z pewnym żalem, chociaż nie bez pewnej irytacji, pytał sam siebie, dlaczego tego wszystkiego nie było. Podobne różnice stwierdził przyglądając się swojej towarzyszce, ubranej w suknię dekoltowaną - taki termin narzucił się Stretherowi - odsłaniającą ramiona i szyję w sposób zupełnie inny niż toalety pani Newsome; panna Gostrey miała na szyi szeroką czerwoną aksamitkę, od której pośrodku zwisał antyczny klejnot (Strether bez wahania i z satysfakcją poznał, że to antyk). Pani Newsome nigdy nie nosiła sukien mniej lub bardziej dekoltowanych i nie otaczała szyi czerwoną aksamitką, a gdyby nawet tak się kiedyś ubrała, czy te szczegóły pociągałyby tak jego wzrok i komplikowały wrażenie tak jak w tym przypadku? Drobiazgowe rozważanie efektu oraz wszelkich skojarzeń, jakie wywoływała owa aksamitka, od której zwisał na szyi panny Gostrey ów klejnocik, mogłoby się wydać zupełnie niedorzeczne, gdyby nie to, że Strether co najmniej na godzinę poddał się całkowicie biernie niekontrolowanym wrażeniom wzrokowym. Czyż nie takiemu właśnie niekontrolowanemu wrażeniu przypisać należy, że czerwona aksamitka w niepojęty sposób dodawała wdzięku wszystkim innym elementom powierzchowności Marii Gostrey, jej uśmiechowi, osadzeniu głowy, cerze, ustom, zębom, oczom i włosom? Cóż mogła obchodzić człowieka, świadomego swoich zadań na świecie, czerwona aksamitka? Pod żadnym pozorem Strether nie pozwoliłby sobie na wyznanie pannie Gostrey, jak bardzo mu się ta aksamitka podoba, mimo to przyłapywał się na gorącym uczynku - na uczynku płochym, idiotycznym, a nade wszystko nieoczekiwanym - zachwytu nad tą ozdobą; co więcej, ona właśnie stała się dla niego punktem wyjścia do skoków myśli w przeszłość, w przyszłość, na wszystkie boki. Zresztą przybrania, którymi pani Newsome zdobiła swoją szyję, nagle nasunęły mu - chociaż w innym sensie - tyleż refleksji, ile ich snuł w związku z aksamitką panny Gostrey. Pani Newsome ubierała się do teatru w czarną jedwabną suknię - bardzo szykowną, Strether wiedział, że jest „szykowna” - i ozdabiała ją czymś, co w pamięci Strethera utrwaliło się jako kryza. Z tą kryzą łączyły się pewne wspomnienia, niedoskonale wszakże romantyczne. Powiedział bowiem kiedyś pani Newsome (była to najśmielsza uwaga, na jaką się kiedykolwiek w stosunku do niej odważył), że w tej kryzie na szyi i w tej toalecie wygląda jak królowa Elżbieta; później miał nieodparte wrażenie, że, na skutek tego komplementu i najwidoczniej mile przyjętego pomysłu, pani Newsome jeszcze bardziej polubiła różne falbanki. Gdy teraz siedział w londyńskiej restauracji i puszczał wodze fantazji, związek przyczynowy tamtych dwóch faktów wydał mu się niejako wzruszający; na tym jednak kończyła się wartość wspomnienia i w tych warunkach określenie „wzruszający” było niewątpliwie najlepsze z możliwych. Związek ów w każdym razie istniał z pewnością; Strether uświadomił sobie też w tej chwili, że w Woollett żaden inny mężczyzna w jego wieku nie ośmieliłby się na takie porównanie w stosunku do osoby w wieku pani Newsome, czyli niewiele od niego młodszej. Wiele różnych rzeczy przychodziło mu do głowy, lecz tylko drobną ich część może pomieścić na tym miejscu jego kronikarz. Przemknęło mu na przykład przez myśl, że panna Gostrey jest może trochę podobna do Marii Stuart; Lambert Strether posiadał pewną naiwność wyobraźni i dlatego znajdował upodobanie w tego rodzaju kontrastowych zestawieniach. Pomyślał również, że nigdy dotychczas - dosłownie: nigdy! - nie jadł kolacji przed pójściem do teatru w publicznym lokalu i w towarzystwie kobiety. Właśnie publiczny charakter lokalu decydował w przeświadczeniu Strethera o niezwykłości przeżycia; miało to dla niego takie znaczenie, jak dla mężczyzny o innej przeszłości spotkanie sam na sam, bez świadków. Bardzo dawnymi laty Strether ożenił się, tak młodo, że nie zdążył przeżyć okresu, gdy zazwyczaj młodzi ludzie w Bostonie zapraszają panienki do Muzeum. Zgodnie więc z prawdą trzeba stwierdzić, że - nawet po upływie epoki, która obejmowała cały jego wiek dojrzały, kiedy to świadomie odcinał się od świata, epoki, która była jakby szarą pustynią, naznaczoną dwukrotnie przez śmierć: żony, a w dziesięć lat potem syna - Strether nigdy nikogo nie zapraszał na taką kolację. Najważniejsza jednak myśl, jaka mu się wśród innych narzuciła - chociaż w odmiennej formie i w odmiennych okolicznościach już nieraz przedtem świtała mu w mózgu - to przeświadczenie, że środowisko, w którym się znalazł, najdobitniej tłumaczy sens misji sprowadzającej go zza oceanu. Panna Gostrey sformułowała tę myśl bardziej bezpośrednio i prościej niż on, mówiąc ze zwykłą sobie swobodą i przenikliwością: - Ach, tak, to wszystko są typy! Strether po usłyszeniu tej uwagi uzupełnił ją sobie i wykorzystał na swój sposób, zarówno milcząc podczas czterech aktów sztuki, jak i gawędząc podczas antraktów; znalazł się bowiem tego wieczora w świecie zaludnionym przez typowe postacie, a co więcej, w takim środowisku, że te same figury i twarze oglądał na scenie, co i na widowni. Miał wrażenie, że sztuka dotyka go równie bezpośrednio jak nagi łokieć sąsiadki ocierający się o jego bok; sąsiadką była rosła, mocno wydekoltowana, przystojna ruda dama, która rozmawiała z gentlemanem po swej drugiej ręce urywanymi dwusylabowymi słowami, brzmiącymi w uszach Strethera najosobliwiej w świecie i tak gromko, że dziwił się tylko ich ubogiej treści. Na mocy tego samego prawa skłonny był uznać to, co widział w świetle rampy, za najprawdziwszy blask angielskiego życia. Popadał chwilami w roztargnienie, tak że nie wiedział, czy bardziej rzeczywista jest scena, czy widownia, a wniosek z tych momentów rozterki wyciągał zawsze jeden: że oto poznaje nowe zupełnie dla siebie stosunki. Z jakiegokolwiek punktu widzenia rozważał swoją misję, dochodził do przekonania, że będzie musiał poradzić sobie z takimi właśnie „typami”. Ludzie na scenie i dokoła niego nie byli podobni do typów z Woollett, tam bowiem -jak teraz zaczynał pojmować - dzielili się właściwie jedynie na dwie płcie. Były więc w Woollett zaledwie dwie zasadnicze kategorie, nawet uwzględniając indywidualne w ich granicach odmiany. Tu natomiast prócz bardziej lub mniej wyraźnych cech indywidualnych i znamion płci wszyscy nosili na sobie jakieś pieczęcie, jak gdyby narzucone z zewnątrz; Strether obserwował te pieczęcie z taką uwagą, z jaką oglądałby w muzeum pod szkłem kolekcję medali, przesuwając wzrok od eksponatu do eksponatu, od miedzi do złota. Przypadek zdarzył, że w granym na scenie dramacie występowała przewrotna kobieta w żółtej sukni, kusicielka, która nakłaniała do najokropniejszych występków sympatycznego, przystojnego młodzieńca o słabym charakterze i ubranego stale we frak. Strether osobiście nie obawiał się kobiety w żółtej sukni, lecz zaniepokoiła go nieco pobłażliwość, jaką w sobie wykrył w stosunku do jej ofiary. Musiał sam siebie skarcić za to, albowiem nie przybył do Europy po to, by okazywać zbytnią, a nawet jakąkolwiek pobłażliwość Chadwickowi Newsome. Czyżby Chad także stale chodził we fraku? Strether niemal chciał, żeby tak właśnie było, bo strój ten dodawał wiele wdzięku sympatycznemu młodzieńcowi; zastanawiał się nawet - pomysł doprawdy niespodziany! - czy sam nie powinien, walcząc z przeciwnikiem jego własną bronią, również występować we fraku. Młodzieniec na scenie byłby jednak z pewnością o wiele podatniejszy na perswazję - a przynajmniej na perswazje Strethera - niż można było obiecywać sobie po Chadwicku. Podczas rozmowy z panną Gostrey przyszło mu na myśl, że może ona coś również o tych sprawach słyszała; na jego nalegania przyznała się, że nigdy nie jest zupełnie pewna, czy o czymś rzeczywiście słyszała, czy też tylko to odgadła dzięki swej niepospolitej intuicji - jak na przykład w tym wypadku. - Zdaje mi się, proszę pana, że w ten właśnie sposób odgaduję tego pańskiego Chada. Jest to młody człowiek, na którego osobie skupiają się w Woollett wielkie nadzieje, a którego usidliła przewrotna kobieta; rodzina zza oceanu wydelegowała pana na ratunek młodzieńca. Pan podjął się misji wyrwania go ze szponów złej kobiety. Ale czy pan jest głęboko przeświadczony, że ona ma na niego aż taki zły wpływ? Strether na to pytanie aż się wzdrygnął w głębi ducha. - Oczywiście, że jesteśmy o tym przekonani. Czy pani na naszym miejscu myślałaby inaczej? - Och, sama nie wiem. Czy to kiedy wiadomo, prawda? Trudno wiedzieć z góry. Sądzić można tylko po faktach. A fakty, o których pan mówi, są dla mnie nowe... Jeszcze ich, że się tak wyrażę, nie ogarniam w pełni. Tym bardziej jestem ciekawa usłyszeć o tym z ust pana. Jeżeli pan nie ma wątpliwości, to nic mi więcej nie trzeba. To znaczy, jeżeli pan jest pewien, zupełnie pewien, że to szkodliwe... - Taki tryb życia? No chyba, że to szkodliwe. - Ależ, proszę pana, wcale nie wiem, jaki tryb życia prowadzi Chad. Może ona jest urocza? - Urocza? - powtórzył Strether patrząc w przestrzeń. - Nikczemna, interesowna, upadła kobieta. - Ach, tak. No, a on? - Chad, biedny chłopiec? - Co to za typ? Jaki temperament? - pytała, gdy Strether się zawahał. - Co to za typ? Bardzo uparty. Wydawało się, że miał ochotę powiedzieć coś więcej, ale opanował się w ostatniej chwili. Maria Gostrey chciała jednak coś innego usłyszeć. - Czy pan go lubi? Tym razem odpowiedział bez namysłu: - Nie. Jakżebym mógł? - Nie lubi go pan dlatego, że przez niego ma pan tyle kłopotu? - Myślę o jego matce - rzekł po krótkim wahaniu Strether. -Chad rzuca cień na jej wspaniałe życie. Matka się zamartwia o niego. - To rzeczywiście brzydko z jego strony... - Urwała, jakby szukając silniejszych słów, żeby wyrazić oburzenie, lecz zakończyła zupełnie z innego tonu: - A czy jej życie jest rzeczywiście aż takie wspaniałe? - Niezwykle. Powiedział to tak znacząco, że panna Gostrey musiała poświęcić długą minutę na rozważenie tej informacji. - Ale czy on tylko ją ma na świecie? Nie mam na myśli przewrotnej kobiety w Paryżu - wyjaśniła pospiesznie - bo w tym zakresie doprawdy nie byłabym skłonna przydzielić mu więcej niż jedną kusicielkę. Pytam, czy ma tylko matkę. - Ma jeszcze siostrę, starszą od niego i już zamężną. Obie kobiety niepospolite. - Czy to znaczy: bardzo piękne? Skwapliwość - można by rzec niemal: gwałtowność - z jaką zadała to pytanie, stropiła go na moment, zaraz się jednak opamiętał. - Pani Newsome jest, jak mi się zdaje, piękna, chociaż mając dwudziestoośmioletniego syna i trzydziestoletnią córkę nie może być, oczywiście, osobą pierwszej młodości. Co prawda, wyszła za mąż bardzo wcześnie. - I oczywiście wygląda wspaniale - spytała panna Gostrey - jak na swój wiek? Natarczywość jej pytań niepokoiła trochę Strethera. - Nie powiedziałbym, że wspaniale... może zresztą - dodał po chwili - tak bym to rzeczywiście określił. Właśnie tak: jest wspaniała. Nie mam przy tym na myśli jej powierzchowności -wyjaśnił - jakkolwiek powierzchowność zasługuje na uwagę. Miałem na myśli... ach! wiele innych rzeczy. - Zdawało się, że rozmyśla, które z owych wielu rzeczy wymienić, lecz reflektując się zmienił temat: - Co do pani Pocock, zdania mogą być podzielone. - Córka nazywa się pani Pocock? - Tak - tym razem zupełnie zdecydowanie potwierdził Strether. - I zdania mogą być podzielone co do jej urody, czy tak? - Co do urody i co do reszty. - Ale pan ją podziwia? Spojrzał na nią, jak gdyby biorąc ją na świadka własnej cierpliwości. - Zdaje się, że ja się jej trochę boję. - Och, jakbym ją widziała! - rzekła panna Gostrey. - Pan może powie, że widzę na wielką odległość i sądzę zbyt pochopnie, ale już się pan przekonał, że naprawdę mam bystry wzrok. A więc młodzieniec i te dwie panie stanowią całą rodzinę? - Tak, ojciec Chada zmarł przed dziesięciu laty. Więcej rodzeństwa nie było. Te panie - oświadczył Strether - gotowe są dla chłopca na wszelkie ofiary. - A pan gotów jest na wszelkie ofiary dla tych pań? Strether znowu się wzdrygnął, nadała bowiem swemu pytaniu ton odrobinę zanadto twierdzący, co uraziło jego wrażliwość. - Doprawdy, nie wiem... - W każdym razie pan podjął dla nich tę podróż, a „wszelkie ofiary”, do jakich są zdolne te panie, polegają w tym przypadku na skłonieniu pana do pewnego wysiłku. - Och, tak się złożyło, że żadna z nich nie mogła teraz wyjechać. To są osoby bardzo zajęte, szczególnie pani Newsome prowadzi życie bogate, bardzo czynne. Poza tym jest bardzo nerwowa i niezbyt silna. - Chora poważnie? Strether sformułował odpowiedź precyzyjnie. - Zaprotestowałaby na takie określenie. Jest wszakże wątła, wrażliwa, przeczulona. Tak bardzo się wszystkim przejmuje... Maria Gostrey doskonale znała te rzeczy. - … że już jej na nic sił nie starcza. Oczywiście. Komu pan to mówi! Przeczulona? Czyż ja nie spędzam życia na przyciskaniu tłumika, żeby takim osobom oszczędzić wstrząsów? Widzę też, jak to na pana wpłynęło. Te uwagi Strether potraktował już lżej. - Och, ja także przyciskam tłumik. - Jeśli tak - odparła żywo - będziemy od dziś cisnąć pedał wspólnymi siłami. - I powróciła do dalszej indagacji: - Mają pieniądze? Lecz Strether, jak gdyby wciąż jeszcze zajęty jej poprzednim tak dobitnym określeniem, nie słyszał ostatniego pytania. - Pani Newsome - uznał za stosowne wyjaśnić - nie ma pani odwagi, jeżeli chodzi o nawiązywanie kontaktów z ludźmi. Gdyby przyjechała, to po to, by od razu rozmówić się bezpośrednio z tą osobą. - Z tą przewrotną kobietą? Ależ to właśnie nazwałabym odwagą! - Nie. To raczej egzaltacja, coś zupełnie innego niż odwaga. Odwagę - dodał pojednawczo - ma pani. Potrząsnęła głową. - Mówi pan tak, żeby załatać moje braki, okryć nagość faktu, że nie mam daru egzaltacji. Ale ja nie jestem naprawdę ani odważna, ani egzaltowana. Wszystko, co posiadam, to obojętność znużenia. Rozumiem pana - ciągnęła panna Gostrey. - Gdyby pani Newsome tu przyjechała, ujrzałaby problem w tak wyolbrzymionych rozmiarach, że, mówiąc po prostu, przekroczyłoby to jej siły. Strether zdawał się ubawiony tym uproszczonym ujęciem zagadnienia, lecz przyjął formułę panny Gostrey. - Wszystko przekracza jej siły. - A zatem przysługa, jaką pan jej wyświadcza... - Znaczy dla niej bardzo wiele. Tak. Skoro jednak dla mnie nie jest to wielki wysiłek... - Mniejsza o stan zdrowia pani Newsome, prawda? Pomińmy więc tę kwestię, a raczej uznajmy, że wiemy już o niej dość. Widzę już: jest poza panem, poniżej pana, zarazem jednak podtrzymuje pana i podnosi na duchu. - Z pewnością podnosi mnie na duchu - zaśmiał się Strether. - Podobnie jak pan mnie, a zatem nic więcej nie trzeba. - Po czym panna Gostrey ponowiła pytanie: - Czy pani Newsome ma pieniądze? Tym razem Strether odpowiedział: - Och, mnóstwo! W tym właśnie sedno sprawy. W grę wchodzą bowiem grube pieniądze. Chad rozporządził już swoim dość znacznym udziałem, jeśli wszakże pohamuje się i wróci do domu, znajdzie pewne zadośćuczynienie. Słuchała z wielkim zainteresowaniem. - Mam nadzieję, że pan znajdzie je również? - Chad otrzyma konkretne materialne wynagrodzenie - ciągnął Strether pomijając jej ostatnie pytanie milczeniem. - Stoi więc na rozdrożu. W tej chwili może wrócić do firmy. Później już nie. - Jest zatem jakaś firma? - O tak, wielka, solidna, kwitnąca firma. Doskonały interes. - Handel? - Raczej wytwórnia, masowa produkcja, bardzo dochodowa. Produkcja tego rodzaju, że pod właściwym kierunkiem może łatwo zyskać prawa monopolu. Wyrabiają pewien drobiazg, ale, jak się okazuje, robią to lepiej niż inni. Pan Newsome, który był człowiekiem bardzo pomysłowym, przynajmniej w tej dziedzinie - wyjaśniał Strether - urządził całą tę rzecz doskonale i pchnął we właściwym czasie naprzód z wielkim rozmachem. - Firma rozporządza własnym budynkiem? - Nawet całym kompleksem budynków, jest to niemal małe osiedle przemysłowe. Nade wszystko jednak udał się przedmiot produkcji, artykuł, który tam produkują. - Cóż to takiego? Strether rozejrzał się wokół, jakby ociągając się z odpowiedzią; kurtyna, która właśnie zaczęła się podnosić, wybawiła go z kłopotu. - Powiem pani przy następnej sposobności. Lecz kiedy nadarzyła się następna sposobność rozmowy, oznajmił tylko tyle, że powie może kiedyś później, na przykład po wyjściu z teatru; panna Gostrey bowiem wróciła do tego tematu, a Stretherowi również nie schodził on z myśli, przesłaniając nawet podczas spektaklu scenę obcymi obrazami. Niechęć, z jaką odwlekał tę informację, nasunęła pannie Gostrey podejrzenie, że chodzi o jakiś nieczysty interes. Czyli - jak wyjaśniła - że produkowany w Woollett artykuł jest może nieprzyzwoity, śmieszny czy wręcz niegodziwy. Co do tego jednak Strether mógł ją uspokoić. - Coś, o czym nie wypada mówić? Ach nie, mówimy o tym bardzo często, oswoiliśmy się i nie wstydzimy się naszej produkcji zupełnie. Ale jest to drobiazg pospolity, trochę śmieszny, przedmiot codziennego domowego użytku... jakby to określić?... pozbawiony godności, a przynajmniej zgoła niewytworny. Więc mówić o nim tutaj, wśród tych wspaniałości... Słowem, Strether odmówił odpowiedzi. - Byłby to zgrzyt w harmonii? - Okropny. Rzecz jest wręcz wulgarna. - Nie bardziej chyba niż to wszystko. - A widząc, że z kolei on jest zaintrygowany, dodała: - To wszystko, co nas w tej chwili otacza. - Była nieco rozdrażniona. - A pan co sądzi o tym miejscu? - Mnie się to - przez porównanie - wydawało cudowne. - Ten okropny londyński teatr? Ależ to potworne, jeżeli pan chce wiedzieć prawdę. - Nie, w takim razie - zaśmiał się Strether - nie chcę wiedzieć prawdy. Zapadło między nimi milczenie, które jednak panna Gostrey wkrótce przerwała. - A pani Newsome? – zapytała - No cóż, pani Newsome wydaje majątek i poświęca swe życie dobroczynności na wielką skalę. - Zapewne dla zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy? Nadzwyczajne - dodała szybko, nim zdążył coś odpowiedzieć - jak plastycznie pan mi ją odmalował. - W takim razie - uciął Strether - nic dodawać nie trzeba. Panna Gostrey, jak się zdawało, naprawdę niemal widziała panią Newsome. - Rozumiem ją. Jest mimo wszystko szczerze wspaniałomyślna. Strether znów się ożywił. - Co pani ma na myśli mówiąc: mimo wszystko? - Mam na myśli pana. - I wedle swego zwyczaju nagle zmieniając temat powiedziała: - Wspomniał pan, że interesy wymagają kierownictwa. Czy pani Newsome nie kieruje nimi sama? - W miarę możności, tak. Jest niezwykle uzdolniona, ale to nie jej dziedzina, ma i bez tego dość na głowie. Zajmuje się mnóstwem spraw. - Pan także? - Tak, ja też mam mnóstwo zajęć, jeżeli to panią interesuje. - Rozumiem. Ale nie o to pytałam - wyjaśniła panna Gostrey. - Czy pan się zajmuje jej interesami? - Ach, nie, z interesami firmy nie mam nic wspólnego. - A z innymi jej sprawami? - Z niektórymi, owszem. - Na przykład? Strether zastanowił się skrupulatnie. - Na przykład z „Przeglądem”. - Z „Przeglądem”? Więc państwo wydają również pismo? - Tak, w Woollett wychodzi pismo, które pani Newsome lwiej części wspaniałomyślnie finansuje, a które ja - wcale wpaniałomyślnie - redaguję. Moje nazwisko figuruje na okładce - ciągnął Strether - czuję się więc nieco zawiedziony i dotknięty, że pani, jak widzę, nigdy o nim nie słyszała. Panna Gostrey pominęła na razie tę pretensję. - Co to za pismo? Strether odzyskał już całkowicie pogodę ducha. - No, cóż, zielone. - Czy to określa jego zabarwienie polityczne, jak tutaj mówią? Kierunek? - Nie, miałem na myśli kolor okładki. Prześliczny zielony odcień. - Z nazwiskiem pani Newsome obok pańskiego? Zawahał się znowu. - Jeżeli o to chodzi, pani się pewnie domyśla, że pani Newsome wygląda zza okładki. Jest duszą wydawnictwa. Ma jednak tyle delikatności i dyskrecji... Panna Gostrey pojęła w lot wszystko. - Oczywiście. Tego właśnie po niej oczekiwałam. Doceniam ją w pełni. Musi to być naprawdę znakomitość. - O tak. - Znakomitość Woollett, bon. To mi się podoba. A pan zapewne także jest znakomitością i dzięki temu w bliskich stosunkach z panią Newsome? - Nie - odparł Strether - stosunki ułożyły się nieco inaczej. Lecz panna Gostrey przerwała mu: - Nie trzeba mi nic wyjaśniać. Wiem, jak ułożyły się stosunki: tak, że pan się usuwa w cień. - A moje nazwisko na okładce? - sprzeciwił się rzeczowo. - Nie umieścił pan go tam dla własnej chwały. - Wybaczy pani, ale właśnie w tym celu. Tylko tyle mogłem zrobić dla siebie. Widzi pani, to niejako ocala z gruzów nadziei i ambicji, ze śmietnika rozczarowań i porażek szczątki mojej osobowości, możliwe jeszcze do zaprezentowania światu. Panna Gostrey patrzała na niego przez chwilę bardzo wymownie, powiedziała jednak po prostu, co następuje: - Ona chętnie widzi pańskie nazwisko na okładce. Z was dwojga pan jest większą znakomitością - dodała szybko - właśnie dlatego, że pan się za to nie uważa. Ona natomiast jest o swojej znakomitości przeświadczona. Zarazem wszakże wie, że pan też jest znakomitością. W każdym razie najświetniejszą z dostępnych. - Panna Gostrey rozwijała temat ze swadą: - Nie mówię tego po to, żeby między wami bruździć, ale jeżeli któregoś dnia znajdzie kogoś znakomitszego... - Strether odrzucił wstecz głowę i śmiał się bezgłośnie, nie wiadomo, czy z zuchwalstwa, czy z dowcipu swojej partnerki; ona zaś rozpędzała się coraz bardziej. - Dlatego też radzę panu co prędzej przypieczętować z nią sprawę... - Przypieczętować? - powtórzył pytająco, gdy urwała, jakby nie dokończywszy swej myśli. - Nim pan straci szansę. Na jedno mgnienie oczy ich się spotkały. - Jak pani to rozumie: przypieczętować? - I jak rozumiem pańską szansę? Odpowiem, kiedy pan mi powie to wszystko, co pan dotychczas tai. Czy to jest jej najulubieńszy konik? - spytała żywo. - Pismo? - Strether zastanowił się nad najtrafniejszym określeniem, znalazł jednak dość ogólnikowe: - To jest hołd, jaki składa ideałom. - Rozumiem. Utrzymujecie się na bardzo wysokim poziomie. - Dajemy rzeczy niepopularne, przynajmniej na tyle, na ile nam starcza odwagi. - A na ile wam tej odwagi starcza? - Jej na dość wiele. Mnie na wiele mniej. Nie mam jej wiary. Ona dostarcza odwagi w siedemdziesięciu pięciu procentach i w stu procentach pieniędzy - jak już wspominałem. Wywołana tymi słowami wizja złota zaprzątnęła na chwilę wyobraźnię panny Gostrey, która wyglądała tak, jakby słyszała brzęk zgarnianych dolarów. - Mam nadzieję, że panu daje to możność zdziałania wiele dobrego. - Nigdy nic dobrego nie zrobiłem - odparł żywo. Przeczekała cierpliwie. - A czy to nie dobre być kochanym? - Nie jesteśmy kochani. Nie jesteśmy nawet nienawidzeni. Świat nas po prostu uprzejmie ignoruje. Panna Gostrey znów przez chwilę milczała. - Pan mi nie ufa - powtórzyła wreszcie raz jeszcze. - Jak to? Przecież uchylam przed panią ostatnią zasłonę, ukazuję najgłębszy loch więzienia. Oczy ich spotkały się, lecz tym razem panna Gostrey pierwsza odwróciła twarz ze zniecierpliwieniem. - Nakład niewielki? To mnie bardzo cieszy. - I nim zdążył coś odpowiedzieć, dodała szybko: - A więc ona jest znakomitością w sensie moralnym! Przyjął tę definicję dość wesoło. - Tak, to, zdaje się, trafne określenie. Lecz panna Gostrey miała niezwykłe skojarzenia. - Jak się czesze? Strether się roześmiał. – Och, pięknie! - To mi nic nie mówi. Mniejsza z tym zresztą. Wiem sama. Jest to koafiura niedościgle porządna, aż budzi w innych wyrzuty sumienia. Włosy nadzwyczaj bujne i jak dotąd ani jednego siwego pasma. Zgadłam? Realizm tego obrazu wywołał rumieniec na jego twarzy, dokładność opisu zaimponowała mu jednak. - Pani jest chyba z diabłem w przymierzu. - Czy mogę być inna? Przecież porwałam pana jak sam diabeł. Ale niech się pan tym nie płoszy. W naszym wieku wszystko poza diabelstwem jest tylko nudą i złudzeniem, a w ostatecznym rozrachunku nawet diabelskie sztuki okazują się tylko połowiczną radością. - i tym samym tchem dodała: - Pan bierze zatem udział w ekspiacji; to trochę niesprawiedliwe, skoro nie uczestniczył pan w grzechu. - To ona jest bez grzechu - odparł Strether. - Grzeszyłem najwięcej właśnie ja. - Ach! - zaśmiała się cynicznie panna Gostrey. - W jakim świetle pan ją stawia! Czy pan krzywdził wdowy i sieroty? - Grzeszyłem dość - rzekł Strether. - Dość dla kogo? Dość dla czego? - Dość, żeby się znaleźć w sytuacji, w jakiej się znajduję. - Dziękuję panu! W tym momencie przerwał im rozmowę gentleman, który świecił nieobecnością przez znaczną część spektaklu, a teraz wracał na ostatni akt i przeciskał się między ich kolanami a oparciem foteli poprzedniego rzędu; panna Gostrey zdążyła jednak jeszcze przed podniesieniem kurtyny wyrazić dobitnie morał, wysnuty z tej wymiany zdań: - Wiedziałam od początku, że pan coś kryje w zanadrzu. Mimo tego zamknięcia dyskusji nie kwapili się po zakończeniu przedstawienia do wyjścia, jak gdyby mieli sobie jeszcze wiele do powiedzenia; chętnie zgodzili się przeczekać, aż wyjdą inni. Z hallu zobaczyli, że na dworze tymczasem rozpadał się deszcz, lecz panna Gostrey oznajmiła Stretherowi, że nie życzy sobie, aby ją odwoził do domu. Miał ją tylko odeskortować do dorożki; lubiła w dżdżyste londyńskie noce po silnych wrażeniach jechać samotnie, rozpamiętując wszystko, co przeżyła. To był - jak twierdziła - czas najsposobniejszy do skupienia się w sobie. Przy tak złej pogodzie wyrywano sobie przed teatrem pojazdy, usiedli więc we dwoje na kanapce w głębi westybulu, z dala od chłodnych i wilgotnych podmuchów z ulicy. Towarzyszka Strethera podjęła znowu z całą swobodą temat, który dzięki niej już tak bardzo się wzbogacił w wyobraźni Strethera: - Czy ten młody pański przyjaciel z Paryża lubi pana? Po tak długiej przerwie pytanie zaskoczyło Strethera. - Och, chyba nie. Czemuż by miał mnie lubić? - A czemuż by nie miał pana lubić? - spytała nawzajem panna Gostrey. - Fakt, że pan spadnie na niego tak znienacka, nie ma tu nic do rzeczy. - Pani więcej w tej sprawie dostrzega niż ja - odparł szybko. - Oczywiście, bo widzę w niej pańską osobę. - Pani i we mnie więcej widzi... - ...niż pan sam? Bardzo możliwe. Mam chyba prawo. Ale w tym wypadku - wyjaśniła - myślałam przede wszystkim o możliwym wpływie środowiska na tego młodzieńca. - Och, to środowisko! - powiedział Strether, który je sobie w tej chwili wyobrażał o wiele dokładniej niż przed trzema godzinami. - Czy pan jest pewien, że ten wpływ jest wyłącznie ujemny? - Oczywiście. Taki był przecież punkt wyjścia. - Ten punkt został już daleko za panem. A co mówią jego listy? - Nic. Jakby o nas zapomniał czy może chciał nas oszczędzić. Nie pisuje wcale. - Ach, tak. Mimo wszystko - mówiła panna Gostrey - biorąc pod uwagę, że przebywa w tym cudownym mieście, trzeba się liczyć z dwiema możliwościami: że Chad zordynarniał albo - że wysubtelniał. Strether aż się wzdrygnął ze zdumienia: to była zupełnie nowa myśl. - Wysubtelniał? - Och - ze spokojem odparła panna Gostrey - tam spotyka się pewne subtelności. Powiedziała to takim tonem, że Strether spojrzał na nią, a potem się roześmiał. - Pani je posiadła. - Jeżeli chodzi o zewnętrzne objawy - ciągnęła tym samym tonem - to zaliczam je do najgorszych. Strether po chwili namysłu spoważniał. - Czy to subtelność nie odpowiadać matce na listy? Zawahała się, lecz potem odparła: - Ależ tak, i to wielka. - Moim zdaniem - rzekł Strether - najgorszym objawem jest to, iż Chad wyobraża sobie, jak się zdaje, że zrobi ze mną, co zechce. To wywarło na niej pewne wrażenie. - Skąd pan wie? - Ach, czuję to przez skórę. - Że mu się to uda? - Że on na to liczy. Co w gruncie rzeczy wychodzi może na jedno, prawda? - zaśmiał się Strether. Lecz panna Gostrey nie zgodziła się z tym zdaniem. - Jeżeli chodzi o pana, nigdy dwie różne rzeczy nie wychodzą na jedno. - Widocznie rozumiała, co chciała przez to powiedzieć, bo nie wdając się w bliższe wyjaśnienia, powróciła do zasadniczego tematu. - Mówił pan, że jeżeli Chad zerwie z dotychczasowym trybem życia, znajdzie w kraju hojne zadośćuczynienie? - Z pewnością. Jeżeli wróci, będzie mu dana określona szansa, taka szansa, o jaką ubiegałby się każdy rozsądny młody mężczyzna. Interesy ostatnio bardzo się rozwinęły i otworzyły pewne perspektywy, nie istniejące jeszcze przed trzema laty, lecz przewidziane przez pana Newsome, i on to właśnie zastrzegł, na wypadek gdyby jego syn chciał z tych możliwości skorzystać, uprzywilejowane warunki. Rzecz stała się obecnie realna i stanowisko, o którym wspomniałem, czeka na Chada. Matka zachowa je dla niego do ostatniej chwili, mimo bardzo silnych nacisków z zewnątrz. Ponieważ wchodzą w grę duże pieniądze, i znaczny udział w zyskach, obecność Chada jest niezbędna, zarówno jak poważny wysiłek z jego strony, zresztą opłacony sowicie. To miałem na myśli mówiąc o wielkiej szansie Chada. Jeżeli tę szansę przegra - wróci na próżno. Krótko mówiąc, przyjechałem po to, by go ustrzec od przegranej. Panna Gostrey rozważała przez chwilę te słowa. - To znaczy, że przyjechał pan oddać mu wielką przysługę. Biedny Strether gotów był pogodzić się z taką interpretacją. - Cóż, skoro pani chce to tak nazwać... - Jeżeli panu uda się go przekonać, Chad zyska... - Ach, mnóstwo rzeczy! - Strether najwidoczniej umiał na pamięć czekające Chada korzyści. - Oczywiście ma pan na myśli górę pieniędzy? - Nie tylko. Myślę i o pewnych innych wartościach. O stanowisku, spokoju, bezpieczeństwie, jakie zapewnia kotwica i mocnym łańcuchem. O ile go znam, Chad wymaga opieki. Trzeba go strzec przed niebezpieczeństwami życia. - Och, voila! - zrozumiała natychmiast. - Niebezpieczeństwa życia... Sprowadzając go z powrotem do kraju, państwo przede wszystkim pragną go ożenić. - Rzeczywiście, coś w tym rodzaju myśleliśmy. - Jasne - stwierdziła. - To się narzuca. Czy z osobą już upatrzoną? Uśmiechnął się, trochę zmieszany. - Pani wszystko ze mnie wyciśnie! Oczy ich znowu się spotkały. - A pan wszystko by zataił. W uznaniu dla jej przebiegłości wyjawił sekret. - Upatrzona jest Mamie Pocock. Zamyśliła się, potem z powagą, nawet z wdziękiem, jak gdyby usiłując złagodzić dziwaczność tego pomysłu, spytała: - Jego rodzona siostrzenica? - Ach, nie. Stopień powinowactwa niech pani sama określi: siostra szwagra. Szwagierka pani Jimowej. Słuchając tych wyjaśnień panna Gostrey trochę się jakby zasępiła. - A któż to jest pani Jimowa? - Siostra Chada, Sara. Pani Pocock, z domu Newsome. Wyszła za Jima Pococka, chyba już to mówiłem? - Tak, ale mówiliśmy o tylu rzeczach! - I bardzo uroczyście spytała znowu: - A któż to jest Jim Pocock? - No, mąż Sally! W Woollett nie wyróżnia się ludzi według innych kryteriów - tłumaczył wesoło. - A czy to bardzo wielkie wyróżnienie być mężem Sally? Zastanowił się, nim odpowiedział: - Trudno o większe. Przewyższy je chyba tylko w przyszłości tytuł żony Chada. - Jakże więc Woollett kwalifikuje pana? - Wcale mnie nie kwalifikuje. Może tylko na zasadzie zielonej okładki, o której wspominałem. Tym razem, gdy ich oczy się spotkały, wytrzymała dość długo jego spojrzenie. - Zieloną okładką, podobnie jak żadną inną przykrywką, mnie pan nie zwiedzie. W panu jest całe morze obłudy. - Lecz była widać gotowa i to mu przebaczyć w swej wielkiej znajomości realnego życia. - Panna Mamie jest dobrą partią, czy tak? - Jak najlepszą. Najładniejsza, najinteligentniejsza panna w Woollett. Można by przypuszczać, że panna Gostrey widzi to biedne i dziecko jak żywe przed sobą. - Znam ten typ. Czy ma pieniądze? - Nie tak znów duże, ale przy tylu innych zaletach nie wymagamy majątku. W ogóle, proszę pani, my, w Ameryce, nie szukamy pieniędzy u ładnych dziewcząt. - To prawda - przyznała. - Ale wiem, czego u nich niekiedy nie znajdujecie. Czy panu osobiście ta Mamie się podoba? Stwierdził, że to pytanie można by rozmaicie interpretować. Po krótkim namyśle zdecydował się jednak potraktować je żartobliwie. - Czy nie dość jeszcze dałem dowodów, że uwielbiam wszystkie ładne kobiety? Ale panna Gostrey tak bardzo interesowała się tym zagadnieniem, że nie pozwoliła zbyć się żartami, wolała trzymać się ściśle faktów. - Sądzę, że Woollett wymaga... jak by to określić?... nieskalanej przeszłości od młodych kandydatów na mężów swoich najpiękniejszych panien? - Tak i ja zawsze sądziłem - wyznał Strether. - Poruszyła pani nader ciekawą sprawę. Woollett także przystosowuje się do ducha epoki i do coraz większego rozluźnienia obyczajów. Świat się zmienia, zdaje się, że teraz właśnie przeżywamy przełom. Wolelibyśmy młodzieńców bez skazy, lecz musimy zadowalać się takimi, jakich mamy. Skoro duch epoki i rozluźnione obyczaje nakazują wysyłanie młodych ludzi do Paryża... - Trzeba powracających przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. O ile w ogóle chcą wracać... Bon! - raz jeszcze podsumowała cały wywód, ale zaraz dodała, jakby w zadumie: -Biedny Chad! - Ach! - pogodnie odparł Strether. - Mamie go uratuje. Panna Gostrey patrzała przed siebie, we własną wizję, i odpowiedziała takim tonem, jakby ją zniecierpliwił brak zrozumienia ze strony Strethera. - To pan go uratuje. Nie kto inny, właśnie pan. - No, niech będzie, ale z pomocą Mamie. A może pani myśli, że raczej z pani pomocą? Spojrzała mu wreszcie znowu prosto w twarz. - Pan sam zrobi najwięcej, bo pan jest więcej wart niż my wszyscy razem. - Zdaje się, że dopiero odkąd panią poznałem, jestem coś wart - odparł Strether. Westybul opustoszał, resztki przerzedzonego tłumu wycofywały się stosunkowo spokojnie, mogli więc zbliżyć się do drzwi i porozumieć z gońcem, który miał sprowadzić dorożkę dla panny Gostrey. Potem zostało im jeszcze kilka minut, których Maria Gostrey wcale nie miała ochoty zmarnować bezpłodnie. - Powiedział mi pan, co może w razie powodzenia pańskiej misji zyskać Chad. Nie wspomniał pan jednak wcale, co pan na tym zyska. - Ach, ja nie mam już nic do zyskania - odparł Strether z wielką prostotą. Ale panna Gostrey zrozumiała to zdanie jeszcze prościej, wręcz zbyt bezpośrednio. - Czy to znaczy, że pan już wszystko zdobył? Dostał pan zapłatę z góry? - Nie mówmy o zapłacie - szepnął. Coś w tonie tej odpowiedzi zaskoczyło pannę Gostrey, ponieważ jednak goniec nie zjawiał się z dorożką, miała jeszcze czas zadać drugie pytanie, sformułowane nieco inaczej: - Co pan straci, jeżeli misja się nie uda? Strether wszakże i na to nie chciał odpowiedzieć. - Nic! - wykrzyknął. W tym momencie zjawienie się gońca wybawiło go od dalszych indagacji. Gdy znaleźli się na ulicy w świetle latarni i pomógł swej towarzyszce wsiąść do dorożki, panna Gostrey spytała, czy nie zamówił drugiego pojazdu dla siebie. Nim drzwiczki się zamknęły, Strether spytał: - Pani mnie nie weźmie z sobą? - Za nic w świecie. - W takim razie pójdę piechotą. - W tym deszczu? - Lubię deszcz - rzekł Strether. - Dobranoc. Z ręką na drzwiczkach powozu czekał jeszcze chwilę na odpowiedź, lecz zamiast niej usłyszał powtórzone pytanie: - Co pan straci? Nie umiałby wytłumaczyć, dlaczego to pytanie teraz zrobiło na nim zupełnie inne wrażenie niż za pierwszym razem, ale odpowiedział zupełnie inaczej: - Wszystko. - Tak też myślałam. A więc wygra pan sprawę. I w dążeniu do tego celu nie opuszczę pana... - Ach, droga pani! - szepnął wzruszony. - Aż do śmierci! - rzekła Maria Gostrey. - Dobranoc. 5. Drugiego dnia pobytu w Paryżu Strether zgłosił się z rana w banku przy rue Scribe, gdzie miał otwarty kredyt; towarzyszył mu Waymarsh, który z nim razem przyjechał dwa dni przedtem z Londynu. Byli w banku już pierwszego ranka, natychmiast po przyjeździe, lecz Strether, na przekór oczekiwaniom, nie zastał tam żadnej korespondencji, chociaż właśnie dla niej tak się spieszył na rue Scribe. Dotychczas nie otrzymał poczty z kraju, w Londynie nawet się jej nie spodziewał, ale liczył, że w Paryżu zastanie kilka listów; toteż wracał z banku na bulwar rozczarowany i dopiero po namyśle doszedł do wniosku, że poczucie krzywdy może stać się punktem wyjścia równie dobrym jak każdy inny. Taki bodziec nie zaszkodzi, przyda się nawet w momencie rozpoczęcia akcji - myślał Strether, gdy przystając w wylocie ulicy rozglądał się po wielkiej, obcej alei. Postanawiał sobie przystąpić do działania niezwłocznie i myśl o czekającym go dziele pomogła mu spędzić cały dzień znośnie. Od rana do wieczora nie robił właściwie nic innego, tylko zadawał sobie wciąż pytanie, co by robił, gdyby nie miał na szczęście tak wiele do zrobienia; rozważał tę kwestię z wszelkich możliwych punktów widzenia i w rozmaitych skojarzeniach. Chodził po mieście podtrzymywany na duchu wspaniałą teorią, że cokolwiek by czynił, wszystko będzie w jakiś sposób związane z zasadniczą misją, toteż nie wolno mu - choćby miał pewne skrupuły - nic z tego uznać za stratę czasu. A właśnie nękały go skrupuły, czy słusznie zwleka z podjęciem pierwszych konkretnych kroków aż do otrzymania listów z kraju; jednakże wspomniana teoria uspokoiła jego sumienie. Jeden dzień to niewiele na zorientowanie się w terenie (jak dotąd zdążył rozeznać się tylko w Chester i w Londynie); skoro zaś w grę wchodził Paryż - jak to sobie tłumaczył - można śmiało tych kilka godzin swobody dorzucić do rachunku. Godziny upływały, rachunek rósł, ale tak oczywiście być musiało: skoro istniał, lepiej nawet, by reprezentował jakąś poważną sumę. Strether zdawał sobie sprawę, że konto urasta, kiedy wieczorem siedział w teatrze i potem wracał przez jasno oświetlony, ludny bulwar. Tym razem Waymarsh wybrał się z nim również i we dwóch poszli z teatru Gymnase do Cafe Riche; noc - może słuszniej byłoby powiedzieć: ranek, północ bowiem dawno już minęła - była pogodna, ulice pełne ludzi, taras kawiarni roił się od gości, lecz wcisnęli się jakoś i zamówili coś do picia. Waymarsh po dyskusji z przyjacielem zgodził się wziąć udział w tej eskapadzie w drodze wielkiego ustępstwa; w ciągu pół godziny spędzonej przy wodnistym piwie różne epizody dostarczyły mu sposobności do podkreślenia, że doszedł do ostatecznych granic w kompromisie ze swoją surową naturą. Dawał to Stretherowi do zrozumienia bez słów, ponieważ surowa natura mimo wszystko wytrwała w ponurym milczeniu wśród blasków kawiarnianego tarasu. Przez cały niemal czas, nawet wtedy, gdy już znaleźli się na Place de l'Opera, panowało między przyjaciółmi to milczenie, nabrzmiałe krytycznymi uwagami na temat charakteru takiej nocnej włóczęgi. Tego drugiego ranka Strether otrzymał wreszcie listy; doszły one do Londynu wszystkie naraz, gdy nasz bohater był w drodze do Paryża, i potrzebowały paru dni, żeby go tam dogonić. Strether opanował pierwszy odruch i nie zaczął ich czytać w hallu banku - która przypominała mu lokal poczty w Woollett i wydawała się przyczółkiem mostu przerzuconego przez Atlantyk - lecz wsunął cały plik do kieszeni luźnego popielatego płaszcza i wyszedł w radosnym nastroju. Waymarsh tego dnia podobnie jak poprzedniego dostał listy, lecz nic nie wskazywało, żeby w związku z tym musiał powściągać jakiekolwiek żywe odruchy. Jeżeli dało się zaobserwować jakąś rozterkę w jego duszy, to chyba tylko tę, że trudno mu było rozstać się z gmachem banku przy rue Scribe. Pierwszego ranka Strether zostawił go tam, gdyż Waymarsh chciał przejrzeć w hallu gazety, i na tym zajęciu spędził, o ile Strether mógł stwierdzić, wiele godzin. Mówił o banku z entuzjazmem jako o nadzwyczajnym punkcie obserwacyjnym; poza tym swoją obecną sytuację traktował jako pułapkę, skonstruowaną tak, żeby ukryć przed nim wszystko, co się wokół dzieje. Europa w jego pojęciu była wymyślną machiną służącą do odcinania uwięzionego w niej Amerykanina od niezbędnych wiadomości; można ją było znieść jedynie dzięki rozrzuconym gdzieniegdzie miejscom wytchnienia, niejako komorom napełnionym atmosferą Zachodu. Strether natomiast wyszedł na miasto, przekonany, że rzeźwiące tchnienie ojczyzny zabiera z sobą w kieszeni. Jakkolwiek bardzo niecierpliwie czekał na korespondencję, odkąd stwierdził, czyim pismem adresowana była większa część kopert, ogarniał go coraz silniejszy niepokój. Niepokój ten podyktował mu następne kroki: Strether szukał idealnego miejsca, by zasiąść do czytania najważniejszych listów, pewien, że takie miejsce pozna wśród innych od pierwszego rzutu oka. Przez godzinę błąkał się z taką miną, jakby spodziewał się znaleźć poszukiwany zakątek na wystawach sklepów; przeszedł słoneczną rue de la Paix, minął Tuilerie, przeciął rzekę i na drugim brzegu pozwolił sobie - jak gdyby w błysku nagłej decyzji - na kilkakrotne przystanki przed stoiskami bukinistów. W ogrodach Tuilerii ociągał się badając wzrokiem krajobraz; zdawało się, że cudowna paryska wiosna zabiega mu drogę w tej wędrówce. Rześki ranek rozbrzmiewał najweselszymi tonami, wiał łagodny wietrzyk, pachniało dokoła świeżością, dziewczęta z gołymi głowami, z przewieszonymi przez ramię podłużnymi kartonowymi pudłami przebiegały ogród lekkim krokiem, staruszkowie wygrzewali się wykorzystując skrzętnie ciepłe od słońca murki tarasu, funkcjonariusze miejscy, w granatowych mundurach z mosiężnymi odznakami, pełnili swoje skromne obowiązki grabiąc i zamiatając aleje; poważnie, prosto przed siebie kroczył ksiądz, energicznie maszerował żołnierz w czerwonych spodniach i białych getrach. Strether obserwował te żywe, drobne figurki ukosem skracające sobie drogę i poruszające się jak gdyby w rytm tykotania wielkiego paryskiego zegara. Powietrze miało smak przedziwny, przyroda - niby kucharz w białym czepku - przyprawiła mieszankę po mistrzowsku. Pałac już nie istniał, Strether miał go jednak w pamięci, a patrząc na nie wypełnioną niczym pustkę, mógł puścić wodze wyobraźni historycznej, tej wyobraźni, która w Paryżu budzi się często jak dotknięty żywy nerw. Gdy więc zaludniał pustą przestrzeń symbolicznymi scenami, błysnęły mu bielą posągi, u których stóp można by zasiąść na wyplatanym krzesełku i wydobyć z kieszeni listy. Lecz z pewnych powodów ciągnęło go w inną stronę i niezmordowanie wędrował dalej przez rue de la Seine aż do Ogrodu Luksemburskiego. Tu się zatrzymał, znalazł wreszcie poszukiwany zakątek, wynajął za su krzesło, z którego widok cały - tarasy, aleje, fontanny, perspektywy, drzewka w zielonych donicach, drobne kobiety w białych czepkach i rozbawione hałaśliwe dzieci - komponował się w słoneczny obraz. Tu Strether spędził godzinę taką, że czara wrażeń niemal przelała się przez brzegi. Ledwie tydzień upłynął, odkąd zszedł z pokładu statku, lecz myśli w jego głowie przybyło niewspółmiernie dużo jak na tak krótki przeciąg czasu. Niejednokrotnie w owych dniach zdawało mu się, że jest przywoływany do porządku, nigdy jednak tak bardzo ostro jak tego poranka. Nigdy też napomnienie nie przybrało tak jak teraz formy pytania: skąd wzięło się to niezwykle silne poczucie wyzwolenia? Poczucie to wzmogło się najbardziej po przeczytaniu listów, toteż tym natrętniej narzucało się teraz Stretherowi to pytanie. Cztery listy, wszystkie długie, pochodziły od pani Newsome; nie traciła czasu, natychmiast po jego wyjeździe zaczęła w ślad za nim słać pisma, a z tonu ich mógł wnioskować, jak często należy się spodziewać następnych. Zapowiadało się na kilka listów tygodniowo, z pobieżnych obliczeń wypadało, że niekiedy poczta przyniesie mu parę listów naraz. Jeśli więc Strether rozpoczynał poprzedni dzień z uczuciem pokrzywdzenia, dzisiejszy mógł witać w nastroju wręcz przeciwnym. Odłożywszy resztę poczty do kieszeni, czytał listy pani Newsome kolejno, powoli, a potem jeszcze długo trzymał wszystkie razem na kolanach; siedział tak, zamyślony, jak gdyby chcąc przedłużyć wrażenie przyniesione mu przez te listy czy też przynajmniej upewnić się, że mają one swój udział w myślach, kształtujących się w jego świadomości. Pani Newsome umiała pisać wspaniale, w piśmie jej osobowość wyrażała się może lepiej nawet niż w żywym słowie. Mogłoby się wydać, że Strether musiał odjechać tak daleko, żeby teraz wreszcie w pełni ocenić jej wartość i znaczenie. A jednak jaskrawość, z jaką uświadamiał sobie różnicę, godziła się doskonale z tym silniejszym poczuciem związku. Różnica wynikała stąd, że znalazł się na tym miejscu i w takim właśnie usposobieniu, ona to dawała mu wrażenie swobody, była bowiem o wiele większa, niż mógł przewidywać z góry. W rezultacie siedział na ławce w Ogrodzie Luksemburskim próbując zanalizować dziwną logikę, która go doprowadziła do uczucia tak pełnego wyzwolenia. Zdawało mu się, że jest jego obowiązkiem przemyślenie tego stanu rzeczy i zaaprobowanie całego procesu; kiedy prześledził wszystkie kolejne kroki i dodał poszczególne pozycje, stwierdził, że suma się zgadza. Nigdy nie spodziewał się - naprawdę - że odnajdzie młodość, że wszystkie lata przeżyte i wszystkie zdarzenia złożą się na te dzisiejsze wyniki arytmetyczne. Musiał sprawdzić każdy poszczególny składnik, by uspokoić skrupuły. Zaczęło się wszystko od szlachetnego życzenia pani Newsome, żeby nie kłopotał się niczym poza swoim zasadniczym zadaniem; ona to nalegała, by zawiesił wszystkie zajęcia, zerwał wszystkie nici, ona postarała się zapewnić mu swobodę tak całkowitą - że sama sobie tylko zawdzięczała to, co się stało. Strether co prawda na tym etapie swoich rozważań nie umiał dokończyć myśli i sprecyzować, co mianowicie pani Newsome sobie zawdzięczała. Jedyne, co mu się nasuwało, to obraz własnej osoby, biednego Lamberta Strethera wyrzuconego przez nurt jednego jedynego dnia na słoneczne wybrzeże, wdzięcznego za chwilę wytchnienia, prostującego grzbiet i chwytającego oddech. Siedział oto w ogrodzie i nie było w jego wyglądzie ani postawie nic gorszącego; mimo to, gdyby nagle ujrzał nadchodzącą panią Newsome, na pewno odruchowo zerwałby się z miejsca i uciekł. Po kilku krokach zawróciłby z pewnością i śmiało wyszedłby na jej spotkanie, musiałby jednak przedtem wziąć się jakoś w garść. Pani Newsome pisała wiele o sytuacji w rodzinnym mieście, przekonywała Strethera, że znakomicie zorganizowała na czas jego nieobecności zastępstwo, wymieniała osoby, które tę czy inną jego pracę przejęły natychmiast i poprowadziły dalej, słowem, dobitnie dawała do zrozumienia, że żadna miejscowa sprawa nie ucierpi z powodu jego podróży. Zdawało mu się, że jej głos wypełnia wokół powietrze, lecz brzmiało to w jego uszach jak brzęczenie bez treści. Starał się z tego usprawiedliwić sam przed sobą, a chociaż było to z pozoru bardzo niełatwe zadanie, znalazł dość szczęśliwą formułę. Doszedł do niej dzięki stwierdzeniu niezbitego faktu, że przed dwoma tygodniami był najbardziej zmęczonym człowiekiem na świecie. Nikt chyba tak jak Lambert Strether nie zasługiwał na to właśnie określenie; czyż nie było oczywiste, że dlatego właśnie jego niezwykła przyjaciółka z rodzinnego miasta, rozumiejąc go dobrze, tak się nim troskliwie zajęła? Zdawało mu się w tym momencie, że jeżeli będzie się wytrwale trzymał tej prawdy, stanie się ona niejako jego kompasem i sterem. Przede wszystkim niezbędna mu była jakaś prosta formuła i nic nie nadawało się lepiej niż przyznanie, że był wyczerpany do szczętu. Jeśli w świetle tej prawdy dostrzegł przed chwilą na dnie kielicha fusy młodości, była to zaledwie drobna rysa na gładkiej powierzchni całej teorii. Był tak niewątpliwie zmęczony, że to mogło posłużyć za usprawiedliwienie i że - byle zachował miarę - wolno mu do czasu robić wszystko, na co ma ochotę. Wszystko zaś, na co miał ochotę, streszczało się w jednym: chciał zdobyć prostą, lecz trudną do osiągnięcia sztukę przyjmowania wszelkich rzeczy tak, jak je życie niesie. Myślał, że oto zmarnował najlepsze lata na usilne uchylanie się od tego. Ale tutaj wszystko działo się tak inaczej, że może i ten zadawniony ból wreszcie ucichnie. Rozumiał jasno, że jeżeli przyjmie za pewnik, iż było mu z góry sądzone załamać się w końcu - nie zabraknie mu na poparcie ani argumentów, ani wspomnień. Ach, gdyby chciał wdawać się w szczegółowe rachunki, nie starczyłoby wołowej skóry, by je spisać. Fakt, że jak to sam osądzał, odniósł porażkę na wszystkich polach, w dziesiątku co najmniej - lubował się w tym przesadnym obliczeniu - podejmowanych przedsięwzięć - ten fakt tłumaczył pustkę teraźniejszości, jednocześnie wszakże wypełniał obficie przeszłość. Tyle chybionych prób dawało miarę brzemienia, które dźwigał, i trudów drogi, którą przebył. Miał w tej chwili żywy przed oczyma obraz minionych lat, długi, kręty szlak okryty szarym cieniem samotności. Była to okropna, pogodna, towarzyska samotność; samotność całego życia, samotność z wyboru, samotność wśród ludzi; dokoła niego kręcił się zawsze tłum, ale parę zaledwie istot przedostało się do wewnętrznego kręgu. Jedną z nich był Waymarsh - co dziś wydawało się Stretherowi najbardziej zdumiewające. Drugą - pani Newsome, ostatnio zaś pewne oznaki zapowiadały, że do tego grona przybędzie panna Gostrey. Na dalszym planie, daleko za tymi trzema sylwetkami, rysowało się blade widmo jego prawdziwej młodości tulące w ramionach dwa jeszcze bledsze widma: wcześnie utraconej młodej żony i syna, którego tak głupio poświęcił. Po wielekroć i wciąż na nowo mówił sobie, że mógł był zachować swojego chłopca, małego, dość tępego chłopca, który umarł na dyfteryt w internacie szkolnym; z pewnością ocaliłby tego syna, gdyby w owym czasie nie oddał się tak wyłącznie obłędnemu żalowi po zmarłej żonie. Goryczy tym wyrzutom dodawała myśl, że dziecko zapewne nie było wcale naprawdę tak mało interesujące, a stępiało dlatego, że w swym głupim samolubstwie wygnał je z domu do szkoły i zaniedbał. Ta zgryzota stała się z czasem już tylko tajemnym nałogiem smutku, słabnącym z upływem lat, lecz ból zachował tyle jeszcze ostrości, że niekiedy na widok jakiegoś miłego dorastającego chłopca Strether czuł ukłucie w sercu i budził się w nim żal po utraconej możliwości. Przychodziło mu często do głowy pytanie, czy jest na świecie drugi człowiek, który by tak wiele jak on stracił i tak bardzo się utrudził dla równie nikłych wyników. Poprzedniego dnia szczególnie uporczywie to pytanie dźwięczało mu w uszach. Jego nazwisko, umieszczone przez wzgląd na panią Newsome na zielonej okładce, mówiło o nim bez wątpienia dość na to, żeby świat - określenia „świat” używał tu w odróżnieniu od „Woollert”, zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść tego miasta - miał prawo pytać, kim ten Lambert Strether jest właściwie. Naraził się na ośmieszającą go konieczność wyjaśniania własnego wyjaśnienia. Jest Lambertem Stretherem dlatego, że figuruje na zielonej okładce, a przecież - jeśli miało mu to przynieść choćby cień chluby - powinno być odwrotnie, powinien figurować na zielonej okładce dlatego, że jest Lambertem Stretherem. Dla pani Newsome zrobiłby jednak wszystko, przystałby na gorsze jeszcze ośmieszenie, co zresztą mogło go przy następnej okazji rzeczywiście spotkać. Słowem, w pięćdziesiątym szóstym roku życia mógł się poszczycić jedynie tym, że ulegle przyjmował swój los. Oceniał, że to mało, i słusznie, bo to było mało, tym mniej, że - w jego pojęciu - nie do pomyślenia było osiągnięcie czegoś więcej. Nigdy nie miał talentu wyciągania maksymalnych rezultatów ze swych wysiłków, a chociaż je tyle razy i wciąż na nowo podejmował - nikt prócz niego nie wiedział, jak wytrwale powtarzał próby - zyskiwał jedynie dowód, że zamiast tego, co osiągnął, można było zrobić jeszcze coś zupełnie innego. Wracały mu dzisiaj na pamięć widma dawnych przeżyć, dawnych pomyłek, rozczarowań, zniechęceń, ozdrowień i nawrotów choroby, gorączki i dreszczów, przelotnych chwil szczerej wiary i jeszcze szczerszego zwątpienia, przygód, których większość zasługiwała na utarte określenie „dobrej nauczki”. Dzień wczorajszy poruszył jedną szczególnie sprężynę w jego pamięci i odtąd odzywała się ona tak często, że go to zdumiewało: wspomnienie obietnic, które sam sobie poczynił w okresie poprzedniego pobytu w Paryżu i których nigdy później nie dotrzymał. Najżywiej brzmiało mu w uszach ślubowanie złożone podczas tej pielgrzymki, którą odbył wkrótce po ożenieniu się, bezpośrednio po wojnie - mimo jej doświadczeń bezradny w swojej młodości i mając u boku istotę jeszcze od siebie młodszą. Była to zuchwała wyprawa, zużyli na nią pieniądze odłożone na bardziej niezbędne wydatki, lecz uświęcona dla obojga na sto różnych sposobów, a przede wszystkim uświęcona jego tajemną przysięgą, że zadzierzgnięty w tej podróży węzeł łączności z wyższą kulturą utrwali i że z jej posiewu - jak wyrażano się w Woollett - zbierze obfite plony. Wracał do kraju z wiarą, że zdobył coś wielkiego, i marzył - nawet ustalił naiwny program lektury, studiów, powrotów co parę lat do Europy - że będzie nadal wzbogacał i pielęgnował ten skarb. Wszystkie plany spełzły na niczym, poświęcone na rzecz innych, jeszcze cenniejszych zdobyczy, nic więc dziwnego, że zwykle pomijał w rachunku tę garść ziarna, która mu pozostała. Nasiona przeleżały lata całe w ukryciu, lecz wystarczyło dwóch dni w Paryżu, aby zakiełkowały życiem. Proces, jaki się w nim dokonał poprzedniego dnia, polegał zatem na wskrzeszeniu całego mnóstwa skojarzeń od dawna poniechanych. Dlatego to Strether popadał w nagłe zamyślenia, dlatego wyobraźnia jego rozbłyskiwała w galerii Luwru, dlatego oczy spoglądały tak łapczywie na rozłożone za lśniącymi szybami wystaw cytrynowożółte tomy książek, nęcące świeżością jak owoce na drzewie. W takich chwilach stwierdzając, że okazał się niezdolny do zachowania czegokolwiek, zadawał sobie pytanie, czy nie było jego przeznaczeniem zachować tylko samego siebie. Zachować siebie dla jakiejś niewiadomej przyszłości, której dotychczas nie próbował, nie śmiał nawet odgadywać; ku niej jednak zmierzał kręcąc się w kółko, rozmyślając, śmiejąc czy wzdychając, posuwając się naprzód i cofając, trochę zawstydzony odruchową chęcią skoczenia w nurt i jeszcze bardziej wystraszony odruchem, który go od tego skoku powstrzymywał. Pamiętał, jak w latach sześćdziesiątych wracał do kraju z treścią wielu jasnożółtych tomików w głowie i z kilkunastu książkami - wybranymi dla żony - w walizie. Nic wówczas nie mogło lepiej świadczyć o jego pewności siebie niż ta manifestacja subtelniejszego smaku. Cytrynowe tomiki, zblakłe i wybrudzone, stały po dziś dzień w jakimś kącie jego domu, nigdy nie oddane do oprawy; gdzież się jednak podziało to uczucie wtajemniczenia, które one reprezentowały? Zostały jak spłowiała farba na drzwiach do świątyni dobrego smaku, o której wzniesieniu marzył, jak zaczątek gmachu, którego nigdy nie zbudował. Wyobraźnia Strethera osiągnęła chyba swój najwyższy wzlot w momencie, kiedy w tym nie urzeczywistnionym marzeniu dostrzegł symbol - symbol długich lat trudów bez chwili swobody, bez pieniędzy, i bez szans, bez utrwalonej godności. Fakt, że wspomnienie tych marzeń młodości musiało, by odżyć na nowo, czekać na tę ostatnią przygodę - Strether był pewien, że to już ostatnia przygoda w jego życiu - świadczył na pewno dość przekonująco o wielkim przeciążeniu sumienia. Gdyby ktoś żądał więcej dowodów, znalazłby je chociażby w tym, że Strether - jak to sobie teraz jasno uświadomił - zaniechał nawet prób badania własnego ubóstwa, tej pustki, która rozpościerała się w perspektywie przeszłości niby rozległa i mglista strefa lądu, na zapleczu jakiejś nadbrzeżnej osady. Od czterdziestu ośmiu godzin sumienie Strethera zabawiało się wzbranianiem mu kupna jakiejkolwiek książki; wstrzymywał się od takiego nabytku, wstrzymywał się od wszelkich posunięć: skoro nie odszukał dotychczas Chada, nie chciał za nic w świecie podejmować żadnych innych kroków. Lecz stwierdzając, jak silnie dziś jeszcze pociągają go cytrynowożółte okładki w witrynach księgarskich, myślał, że widać mimo wszystko coś z nich przetrwało w jego podświadomości przez te długie lata na pustyni. Pod zieloną okładką pisma wydawanego w Woollett nie mieściły się, w myśl założeń, żadne treści literackie. Zielony karton, lśniący i miły w dotknięciu - jak utrzymywała pani Newsome wbrew opinii Strethera - stanowił łupinę dla soczystego jądra problemów gospodarczych, politycznych i moralnych. Strether nie mógł więc mieć owej instynktownej a niezbędnej wiedzy o nowościach czekających go w Paryżu, na tym najświetniejszym szlaku świata; mimo to coś widać przeczuwał, jak teraz dopiero zrozumiał, bo inaczej nie miałby tego dziwnego uczucia, że rzeczywistość potwierdza jakieś jego poprzednie obawy. Spóźnił się, pewne „kierunki” już się wyczerpały i wygasło wywołane przez nie podniecenie. Wiele ogniw łańcucha wymknęło się jego uwadze, wiele szczerb otwierało się w pochodzie, który niejako ginął mu sprzed oczu oddalając się w złocistym kurzu. Jeżeli nawet teatr nie był jeszcze zamknięty, jego miejsce oddano komuś innemu. Poprzedniego dnia w teatrze - jakkolwiek tę wyprawę do teatru usprawiedliwiał względem na biednego Waymarsha, dostrzegając jednak groteskowość tego usprawiedliwienia - robił sobie wyrzuty; powinien był znaleźć się tam z Chadem, a nawet wręcz dla Chada. W związku z tym skrupułem narzuciło mu się pytanie, czy mógłby bez popełnienia nietaktu zaprowadzić Chada na tę sztukę; nagle wyłoniła się kwestia, jaka w ogóle ciąży na nim odpowiedzialność za dobór rozrywek tego młodego człowieka. Gymnase był teatrem niezbyt groźnym, a jednak przez cały wieczór nie odstępowała go myśl, że gdyby Chad siedział w sąsiednim fotelu, byłby to epizod dość niezwykły w dziele odkupienia; co prawda rzeczy rozgrywające się na scenie mogły się wydać zapewne wzorem niewinności w porównaniu z życiem Chada w Paryżu. Strether jednak, jako ambasador cnoty, nie po to podjął tę wyprawę, by ukradkiem chodzić na dwuznaczne spektakle; tym mniej, by narażać swój autorytet przez oglądanie takich widowisk wspólnie ze zbłąkanym młodzieńcem. Czy powinien wyrzec się wszelkich rozrywek dla dobra swego autorytetu? Czy takie wyrzeczenie doda mu w oczach Chada moralnego blasku? Błahy problem wikłał się jeszcze bardziej, ponieważ nieszczęsny Strether miał bardzo żywy zmysł ironii. Czyżby więc jego kłopotliwe położenie miało mu wydać się również trochę śmieszne? Czy powinien udawać - przed sobą czy też tylko przed tym nieznośnym chłopcem - że wierzy, iż pozostała jeszcze jakaś możliwość dalszego zdeprawowania Chada? A czy można o tym wątpić nie wątpiąc jednocześnie o możliwości umoralnienia go? Najbardziej niepokoiła Strethera myśl, że akceptując cokolwiek z tego Paryża, naraża swój autorytet. Leżał przed nim oto tego ranka ów Babilon, wielki i jasny, mieniący się kolorami jak klejnot twardy i lśniący, w którym nie sposób było zróżnicować i poddać ocenie poszczególnych cząstek i odcieni. Błyszczał, migotał, zlewał się w niepodzielną całość, a to, co w jednym momencie wydawało się gładką powierzchnią, w następnym otwierało jakieś głębie. Chad bez wątpienia lubił to miasto, jeżeli zatem Strether także polubi je zanadto, cóż się z nimi stanie, połączonymi w parę takim węzłem?! Wszystko oczywiście zależało - i to było przebłyskiem nadziei - od miary, wedle której określić wypadnie owo „zanadto”; lecz przedłużając rozmyślania nasz bohater czuł, że - jeśli o niego chodzi - już dopełniał pewnej miary. Jasne jest chyba, że nie był człowiekiem zaniedbującym okazje do refleksji. Zastanawiał się na przykład, czy można w ogóle lubić Paryż inaczej niż zanadto. Na szczęście nie przyrzekł pani Newsome, że nie polubi tego miasta ani trochę. W danym momencie gotów był uznać, że takie zobowiązanie byłoby równoznaczne ze skrępowaniem mu rąk. Bez wątpienia Ogród Luksemburski, mimo swego istotnego uroku, nie wydawałby mu się tak piękny, gdyby Strether nie czuł się wolny od tego rodzaju obietnic. Trzeźwo rozpatrując fakty stwierdził, że nie przyrzekł nic ponad to, że zrobi, co będzie w jego mocy. Niemniej, gdy sobie po jakimś czasie uświadomił, jaki nurt skojarzeń uniósł go aż tak daleko, zaniepokoił się trochę. Dużą rolę odegrały w tym z pewnością tradycyjne wyobrażenia Quartier Latin, bo Chad - podobnie jak wielu młodzieńców w powieściach i w życiu - rozpoczął paryskie przygody od tej właśnie dzielnicy, owianej dość groźną legendą. Strether wiedział, że Chad opuścił już tę strefę, skoro założył dom - tak nasz bohater to określał - przy bulwarze Malesherbes; dlatego może - aby uniknąć niesprawiedliwej oceny - przechodząc do starszej z dwóch dzielnic sądził, że zdoła wprowadzić poprawkę, uwzględniając to, co normalne i odwieczne, i że nie narazi się przy tym na przykre niespodzianki; innymi słowy, że nie grozi mu tutaj spotkanie z Chadem paradującym w towarzystwie wiadomej osoby, może natomiast skąpać się w atmosferze, która najlepiej natchnie go radą, pozwalając uchwycić naturalny ton, jaki tu kiedyś panował. Bardzo jasno uświadomił sobie teraz, że przez kilka pierwszych dni zazdrościł niemal Chadowi romantycznej - jak mu się zdawało - sytuacji. Sentymentalny Murger ze swoją Francine, Musettą i Rudolfem reprezentowany był przecież także - i to nie jednym tomem - wśród kilkunastu innych zniszczonych, nieoprawnych książek na półce biblioteki Strethera. Kiedy przed pięciu laty, przedłużywszy już o pół roku ponad program swój pobyt w Paryżu, Chad napisał, że postanowił dla oszczędności i w poszukiwaniu autentyzmu przenieść się do innej dzielnicy - Strether z przyjemnością towarzyszył mu myślą w tej przeprowadzce, która miała go zawieść, wedle dość mętnych informacji posiadanych w Woollett, za mosty, na Wzgórze Świętej Genowefy. W tej bowiem okolicy, jak z naciskiem podkreślał Chad, można najtańszym kosztem nauczyć się najlepszej francuszczyzny oraz wielu innych rzeczy, tam też zebrała się różnorodna grupa inteligentnych rodaków Chada, tworząc nadzwyczaj miłe środowisko. Ci inteligentni towarzysze, sympatyczni rodacy byli to w większości młodzi malarze, rzeźbiarze, architekci, studenci medycyny. Chad twierdził, że przebywanie w tym gronie, nawet jeżeli nie jest się, mówiąc ściśle, jego pełnoprawnym członkiem, uważa za pożyteczniejsze dla siebie niż obcowanie z „okropnymi głąbami” (Strether zapamiętał to wiele mówiące obelżywe określenie) z amerykańskich barów i banków skupionych w pobliżu Opery. Chad, który w tej epoce pisywał jeszcze od czasu do czasu, w następnych listach dodał, że grupa nowych przyjaciół, młodzieńców pracujących poważnie pod kierunkiem pewnego znakomitego artysty, przyjęła go do swego grona, że jada z nimi obiady niemal darmo i że pod ich wpływem zastanawia się, czy w nim także, podobnie jak w każdym z nich, nie tkwią jakieś możliwości. Był rzeczywiście taki moment, kiedy zdawało się, że Chad jakieś możliwości posiada, pisał bowiem, że kto wie, czy w najbliższym miesiącu czy może nieco później nie zacznie studiów w którymś „atelier”. Pani Newsome w tym okresie chwytała się najbłahszej bodaj pociechy; wszystkim zainteresowanym wydało się to pomyślną nowiną, dowodem, że w zbiegu odzywa się bądź co bądź sumienie, słowem, że przesycił się próżnowaniem i ambitnie szuka odmiany. Dowód był nieco wątpliwy i niezbyt olśniewający, lecz nawet Strether, bardzo podówczas w tę sprawę zaangażowany i stroskany, utwierdzał obie panie w ich powściągliwej aprobacie i starał się skłonić - jak sobie dziś przypominał - do wyrażenia niejakiego, choćby oschłego, entuzjazmu. Lecz wkrótce, wraz z następnymi wiadomościami, na to wszystko zapadła czarna kurtyna. Syn i brat nie zabawił długo na Wzgórzu Świętej Genowefy; zarówno użycie tej pięknie brzmiącej nazwy jak wzmianka o najlepszej francuszczyźnie były zapewne tylko jednym więcej dowodem niewybrednych podstępów Chada. Krótkotrwała pociecha, jaką rodzina zaczerpnęła z tych fałszywych pozorów, nikomu wiele nie pomogła. Tyle tylko, że zostawiła Chadowi czas na zapuszczenie bez przeszkód korzeni w Paryżu i pozwoliła mu rozpocząć głębsze i bardziej bezpośrednie doświadczenia. Strether przypuszczał, że aż do tej pierwszej przeprowadzki Chad zachował względną niewinność i że skutki tej migracji nie byłyby tak opłakane, gdyby nie jakiś szczególnie niepomyślny zbieg okoliczności. Przez trzy miesiące - jak Strether dokładnie obliczył - Chad naprawdę chciał próbować swoich sił. Chciał tego szczerze, lecz niezbyt usilnie; miał wszakże swoją krótką godzinę dobrej woli. Słabość jego zamierzeń ujawniła się w tym, że niemal każda przeszkoda była od nich silniejsza. A w każdym razie silniejsze się wrażenia ściśle określonej natury, następujące po sobie błyskawicznie i dostarczane przez rozmaite Musetty i Franciny, ordynarniejsze jednak od swego pierwowzoru, gdyż typ gryzetki, rozpowszechniając się, spospoliciał. Z bardzo skąpych pogłosek dochodzących do Woollett dowiedziano się ze zgrozą, że Chad nawiązuje zażyłe stosunki z niemiłosiernie wyrachowanymi osóbkami, zmieniając przy tym jedną po drugiej. Strether przeczytał w jakichś wspomnieniach z podróży po Hiszpanii dewizę, wyrytą na zegarze i odnoszącą się do godzin życia; pozwolił sobie tę dewizę zastosować w myślach do pierwszej, drugiej i trzeciej uwodzicielki Chada: omnes vulnerant, ultima necat. Wszystkie zadawały moralne rany, ostatnia zabiła. Ta ostatnia właśnie najdłużej umiała zatrzymać przy sobie Chada, a raczej to, co w nim jeszcze pozostało z wartości ludzkich. Nie ona zresztą, lecz jedna z jej poprzedniczek wpłynęła na decyzję ponownej przeprowadzki, powrotu do bardziej kosztownej dzielnicy i zamiany, jak można było się domyślić, owej zachwalanej najczystszej francuszczyzny na jakąś pośledniejszą. Strether ocknął się wreszcie i zebrał siły do powrotu; nie żałował czasu poświęconego na przechadzkę, przekonany, że nie strawił go na marne. Gdy opuścił swoje krzesełko, pozwolił sobie nawet przedłużyć jeszcze spacer w najbliższej okolicy. Z tak spędzonego poranka wysnuwał wniosek, że kampania już się rozpoczęła; chciał wniknąć w atmosferę i - któż zaprzeczy -wniknął w nią bez wątpienia. Nigdy tego nie czuł wyraźniej niż wówczas, gdy zatrzymał się pod starymi arkadami Odeonu patrząc na rozłożone pod gołym niebem książki, klasyczne dzieła obok błahych. Rozważał efekty zestawień kolorów i odcieni na długich, założonych tomami stołach i półkach. Wprawdzie chodziło tu o inny rodzaj niekosztownej „consommation”, lecz wrażenie było podobne jak w tych uroczych kawiarniach wybiegających pod markizami aż na trotuary; Strether jednak mijał stoliki, niemal się o nie ocierając, z rękoma założonymi stanowczym gestem za plecy. Nie przyszedł tu, by się zagłębiać, nie przyszedł konsumować; chciał tylko zrekonstruować sytuację. Nie znalazł się tu dla własnych korzyści, a przynajmniej nie dla bezpośrednich korzyści osobistych. Może co najwyżej spodziewał się przypadkowego muśnięcia skrzydeł zabłąkanego ducha młodości. I naprawdę czuł, że ten duch mu towarzyszy; wytężając wewnętrzny słuch Strether słyszał pod sklepieniem arkad lekki szmer, jak gdyby odległy, dziwny trzepot skrzydeł. Spoczęły one złożone na piersiach zmarłych pokoleń, ale jakiś ich powiew ożywał niekiedy, gdy przechodnie, w zmiętych kapeluszach na zwichrzonych włosach, przystawali, żeby przerzucać kartki książek. Patrząc na ich młode, skupione i blade twarze, Strether lepiej niż kiedykolwiek uświadamiał sobie różnice między rasami i pogłębiał swój sąd o tych sprawach; ludzie ci najczęściej zresztą obracali jedynie w rękach nierozcięte broszury, jak gdyby nasłuchując u zamkniętych drzwi. Strether odtwarzał sobie obraz Chada sprzed kilku lat, Chada, który może tu również szukał czegoś po omacku i który w końcu okazał się po prostu - nie sposób tego nazwać inaczej - zbyt gruboskórny, by właściwie wykorzystać przywilej losu. Z pewnością bowiem było przywilejem przeżywać młodość i szczęście w tym mieście. Ale że Chad o tym przywileju przynajmniej umiał zamarzyć - Strether poczytywał mu to za największą zasługę. W pół godziny później nasz bohater znalazł się w obliczu doraźnego zadania, które go czekało na trzecim piętrze domu przy bulwarze Malesherbes - to bądź co bądź wiedział zupełnie konkretnie, a wiedząc, zwrócił uwagę na długi balkon biegnący przez całe trzecie piętro; może właśnie ta cecha mieszkania Chada wpłynęła w pewnej mierze na fakt, że Strether ociągając się stał przez kilka minut na przeciwległym chodniku. Co do paru punktów miał ustalone zdanie, między innymi uważał, że najrozumniejsza jest w danym przypadku metoda zaskoczenia; teraz zresztą same okoliczności zmuszały go już do jej zastosowania. Spoglądając na zegarek i zastanawiając się nad następnym krokiem, stwierdził z zadowoleniem, że jak dotąd nic nie zakłóciło linii obranej taktyki. Wprawdzie przed pół rokiem zapowiedział swój ewentualny przyjazd, lecz nie wyznaczył ściśle terminu; napisał tylko, żeby Chad nie zdziwił się, jeżeli go pewnego dnia ujrzy w Paryżu. Chad w dość bezbarwnych ogólnikach odpowiedział, że będzie mu bardzo miło spotkać dawnego przyjaciela. Strether z odrobiną żalu wyczuł, że Chad w jego ostrzeżeniu dopatrzył się ukrytego apelu o zaproszenie i może nawet o gościnę. Uznał więc, że najlepiej sprostuje to nieporozumienie przemilczając całą sprawę. Co więcej, poprosił panią Newsome, żeby nie uprzedzała syna o jego podróży. Zależało mu bardzo na tym, żeby tę misję, jeśli w ogóle miał się jej podjąć, przeprowadzić po swojemu. Jedną z nie najmniejszych zalet pani Newsome było w jego oczach to, że można było niezawodnie polegać na jej słowie. Nie znał na całym świecie, nawet w Woollett, drugiej kobiety, o której z równą pewnością mógłby powiedzieć, że jest niezdolna do kłamstwa. Na przykład Sara Pocock, jej nieodrodna córka - jakkolwiek wyznawała inne niż matka, jak to się mówi, poglądy społeczne - Sara, która była na swój sposób także estetką, nie wyrzekała się jednak tego łagodzącego surowość ludzkich stosunków środka, jakim jest kłamstwo; Strether miał nieraz sposobność przyłapać ją na stosowaniu go w praktyce. Skoro więc pani Newsome - mimo że bardzo energicznie obstawała przy swoim odmiennym zdaniu -przyrzekła przyjacielowi, że zastosuje się ściśle do jego życzeń i nie zawiadomi syna o wysłaniu swego ambasadora - Strether mógł teraz przyglądać się długiemu pięknemu balkonowi na trzecim piętrze z niezachwianym przeświadczeniem, że jeśli popełnił błąd, sam tylko jest winowajcą. Może właśnie wątpliwości obudzone tą myślą zatrzymały go tak długo na bulwarze w miłym blasku dnia? Wiele myśli przemknęło mu tymczasem przez głowę, między innymi i ta, że za chwilę dowie się, czy postąpił lekkomyślnie, czy też dał dowód przebiegłości. Przyszło mu na myśl, że tak miłej wygody jak ten balkon nikt się chyba bez oporu nie wyrzeknie. Biedny Strether musiał sobie w tym momencie powiedzieć, że w Paryżu wystarczy na chwilę przystanąć, by wyobraźnia rozbujała się nieuchronnie i niepohamowanie. To wprawdzie nadawało cenę każdej chwili zadumy, lecz zarazem nasuwało tyle różnych możliwości, że nie sposób było między nimi wybrać. Co na przykład skusiło go w tym momencie do stwierdzenia, że dom Chada bardzo mu się podoba? Wysoki, wielki, jasny gmach - Strether znał się na rzeczy i umiał ocenić doskonałą budowę - niemal stropił naszego bohatera swoim charakterem, który - jak to określił - wpadał w oko. Strether pomyślał, że na wstępie mógłby mu ułatwić zadanie szczęśliwy przypadek, gdyby ktoś go spostrzegł z tych okien błyszczących na trzecim piętrze w pełni marcowego słońca. Na cóż jednak mogły się przydać rozważania, którym się oddał w następnej minucie, że ów wpadający w oko charakter domu - złożony z takich elementów, jak umiar i równowaga oraz właściwe proporcje między poszczególnymi detalami i płaszczyznami, a podkreślony dzięki dobrze widocznym, chociaż dyskretnym ozdobnikom, a także dzięki barwie kamienia, zimnej, lecz ogrzanej i wypolerowanej przez życie - polegał na jakiejś szczególnej dystynkcji i oznaczał - jak mu się nagle wydało - rzucone wyzwanie? Tymczasem wszakże nadzieja, że może zostanie w porę zauważony z balkonu, ziściła się rzeczywiście; parę okien było otwartych i chłonęło liliowe powietrze. Zanim Strether rozciął węzeł wątpliwości i zdecydował się przejść na drugą stronę ulicy, na balkon wyszedł młody mężczyzna, rozejrzał się wkoło, zapalił papierosa, cisnął zapałkę z góry na bruk, a potem, wsparty o balustradę, zagłębił się w obserwacji bulwaru. Zjawienie się tego młodzieńca przykuło Strethera na następną minutę do chodnika; nabrał pewności, że tamten go zauważył. Młody człowiek przyglądał mu się, wyraźnie świadomy, że starszy pan stojący na ulicy nawzajem patrzy na niego. Był to epizod sam w sobie dość interesujący, niestety o tyle mniej, że młodzieniec nie był Chadem. W pierwszym momencie Strether zawahał się, czy nie jest to Chad bardzo zmieniony; musiał jednak dojść do wniosku, że przecenił możliwości metamorfozy. Młodzieniec na balkonie zdawał się lekki, żywy i żwawy miał powierzchowność zbyt miłą, by ją wolno było przypisać sztucznym zmianom. Strether wyobrażał sobie, że Chadowi przybyły jakieś obce cechy, lecz nie takie, by przeobrazić go nie do poznania. W każdym razie miał naoczny dowód zmian na lepsze, skoro tak wyglądał przyjaciel Chada. Nade wszystko był młody, bardzo młody, tak młody, że nąjoczywiściej bawił się doskonale widokiem starszego pana przyglądającego mu się z ulicy i czekał z ciekawością, co też zrobi starszy pan, kiedy spostrzeże, że jest nawzajem obserwowany. W tym objawiała się młodość i młodość też wyrażała się w swobodnej pozie, młodość - jak się wydało Stretherowi - przenikała wszystko dokoła prócz jego własnej misji; dowód, że Chad jest tak niewątpliwie zespolony z młodością, w niezwykły sposób przyspieszył rozwiązanie sytuacji. Balkon i piękna fasada domu przemówiły nagle do Strethera głosem wyżyn. Całe zagadnienie jakby na cudownym obrazie dźwignęło się dosłownie w górę, na poziom, który Strether miał nadzieję również wkrótce osiągnąć. Młodzieniec przyglądał mu się, on zaś patrząc na młodzieńca doznał olśnienia: oto tam, wysoko, istnieje miłe zacisze, najbardziej upragnione miejsce na ziemi, dostępne dla niego. Pomyślał o nim teraz jako o jedynym domu, jedynym w tym ogromnym, drwiącym mieście ognisku domowym, przy którym on, Strether, ma jakieś bodaj nikłe prawo zasiąść. Panna Gostrey miała w Paryżu ognisko domowe, mówiła mu o tym, i tam z pewnością było i dla niego miejsce zarezerwowane; lecz panna Gostrey dotychczas nie przyjechała, mogła odwlec przyjazd o wiele jeszcze dni. W swoim tułaczym położeniu Strether nie znajdował innego oparcia niż mały, niewątpliwie drugorzędny hotel w bocznej ulicy przy rue de la Paix, gdzie panna Gostrey, w trosce o jego kieszeń, poleciła mu zamieszkać; gdzie Strether nie znajdował nic prócz mroźnego, wilgotnego wnętrza, podwórka krytego szklanym dachem, śliskich schodów i atmosfery przesyconej obecnością Waymarsha nawet wówczas, gdy Waymarsh znajdował się daleko stąd w banku. Nim Strether ruszył z miejsca na bulwarze, przemknęła mu jeszcze przez głowę myśl, że jeżeli nie wybierze towarzystwa młodzieńca z balkonu, pozostanie mu właśnie Waymarsh, tylko Waymarsh, Waymarsh w niczym nie złagodzonej, a nawet w spotęgowanej jeszcze postaci. Ruszając z miejsca Strether zdecydowanie uciekał przed tą alternatywą. Gdy wreszcie przechodził na drugą stronę ulicy i przez porte cochere do wnętrza domu - świadomie zostawiał Waymarsha za sobą. Oczywiście jednak zamierzał mu wkrótce o tym wszystkim opowiedzieć. 6. Strether opowiedział o tym wszystkim Waymarshowi tego samego wieczora podczas wspólnego obiadu w hotelowej restauracji; opowiadając zaś miał przez cały czas świadomość, że uniknąłby obiadu w cztery oczy z Waymarshem, gdyby nie poświęcił dla niego innej niecodziennej możliwości. Właśnie wzmianka o tym poświęceniu stała się wstępem do całej opowieści czy raczej spowiedzi, jak by ją chętnie określił, gdyby miał więcej zaufania do swojego słuchacza. Wyznał mianowicie, że dał się uwieść i o mały włos byłby się z kimś innym umówił na obiad. Powstrzymał go od tego skrupuł sumienia, gdyż w takim razie zrobiłby zawód Waymarshowi; również skrupuły i wzgląd na Waymarsha spowodowały, że nie przyprowadził na obiad trzeciej osoby. Waymarsh znad talerza po zupie spoglądał z powagą i przejęciem na roztoczony przed jego oczyma wachlarz skrupułów; Strether wciąż jeszcze nie mógł się oswoić z efektem, jaki wywierały jego słowa, i był zaskoczony. Nietrudno wszakże było wyjaśnić, że nie miał pewności, czy ta trzecia osoba przypadnie do smaku Waymarshowi. Chodziło o pewnego młodzieńca, którego poznał tego popołudnia, natykając się na niejakie przeszkody w poszukiwaniu kogoś innego, przy czym właśnie tylko dzięki wspomnianemu młodemu człowiekowi wszystkie zabiegi nie poszły całkowicie na marne. - Och! - rzekł Strether - mam ci mnóstwo rzeczy do opowiedzenia. Zabierał się do opowiadania w taki sposób, jak gdyby spodziewał się, że Waymarsh pomoże mu zamienić relację w obopólną przyjemność. Czekał, aż mu podadzą rybę, napił się wina, i otarł długie wąsy, rozparł się w fotelu, popatrzył uważnie na dwie Angielki, które skrzypiąc bucikami przeszły tuż koło nich i którym miał ochotę ukłonić się, gdyby nie to, że zmroziły go surowym spojrzeniem; wobec tego, byle coś powiedzieć, zawołał bardzo głośno: - Merci, Francois! - kiedy kelner podał mu rybę. Niczego tu nie brakowało z tego, czego by mógł sobie życzyć, co mogłoby tej chwili dodać uroku - niczego prócz tego, co jedynie Waymarsh mógł wnieść. Mała wywoskowana salle a manger była ciemnawa i przytulna; Francois, poruszający się tanecznym krokiem i niezmiennie uśmiechnięty, zdawał się ludzki i braterski; la patronne miała krótką szyję, ustawicznie podnosiła ręce i zacierała je tak, jak gdyby przytakiwała nie wypowiedzianym przez gości opiniom; słowem, Strether znajdował urok paryskiego wieczoru w smaku zupy, w bukiecie wyśmienitego - jak z satysfakcją stwierdził w swej naiwności - wina, w przyjemnej szorstkości serwety, w chrupkości grubej skórki chleba. Wszystko to doskonale harmonizowało z jego spowiedzią, a miał wyznać - i byłby wyznał od razu, gdyby Waymarsh zareagował właściwie - że już przyjął propozycję młodego człowieka, by w południe następnego dnia zjeść śniadanie w jego towarzystwie. Co prawda nie wiedział jeszcze, gdzie się to odbędzie; drażliwość tej sprawy wypłynęła na jaw, kiedy wspomniał, jak nowy przyjaciel powiedział: „Zobaczymy, już ja pana gdzieś zaprowadzę!” Tak niejasna obietnica wystarczyła bowiem, aby Strether uległ natychmiast. Teraz, siedząc naprzeciw Waymarsha, miał nieodpartą chęć przejaskrawiania rzeczywistości; zdawał sobie sprawę, że podobnych pokus doznawał już nieraz w innych okolicznościach. Jeżeli Waymarsh się gorszy, niechże przynajmniej ma po temu powód. Dlatego Strether często przedstawiał rzeczywistość gorzej niż zasługiwała, lecz w danym momencie był szczerze zakłopotany. Chada nie było w mieszkaniu przy bulwarze Malesherbes, nie było go w ogóle w Paryżu; Strether dowiedział się o tym na dole od konsjerzki, mimo to poszedł na trzecie piętro, a zrobił to niewątpliwie z ciekawości, z niepohamowanej - by nie rzec: przewrotnej - ciekawości. Konsjerżka wspomniała, że chwilowo mieszkanie na trzecim piętrze zajmuje przyjaciel stałego lokatora; to posłużyło Stretherowi za pretekst do dalszego wywiadu i zbadania siedziby Chada bez jego wiedzy. - Rzeczywiście zastałem przyjaciela Chada pilnującego - jak mówił - mieszkania; Chad bawi podobno na południu, wyjechał miesiąc temu do Cannes i nie można się spodziewać jego powrotu wcześniej niż za kilka dni. Mogłem, oczywiście, zdecydować się na bezczynne przeczekanie jeszcze tygodnia; mogłem wycofać się natychmiast po uzyskaniu tej rozstrzygającej informacji. Lecz nie wycofałem się, przeciwnie, zostałem i starałem się przedłużyć wizytę, wdałem się w pogawędkę; nade wszystko zaś rozejrzałem się po mieszkaniu. Patrzałem uważnie, a także, powiedzmy, węszyłem. To błahy szczegół, ale od razu wydało mi się, że jest tam coś... coś bardzo przyjemnego do wywęszenia... Na twarzy Waymarsha malowało się tak jawne roztargnienie, że Strether zdziwił się, kiedy w tym miejscu jego opowieści przyjaciel nagle spytał z zainteresowaniem: - Czy chcesz przez to powiedzieć, że było tam coś czuć? Co takiego? - Prześliczny zapach. Nie umiem go bliżej określić. Waymarsh chrząknął znacząco. - Mieszka z kobietą? - Nie wiem. Waymarsh, jakby czekając na dalszy ciąg, milczał chwilę, Potem znowu zagadnął: - Czy wziął ją z sobą na południe? - Czy przywiezie ją z powrotem? - spytał z kolei Strether. Lecz podobnie jak poprzednio odpowiedział: - Nie wiem. Ta odpowiedź oraz zachowanie się Strethera, który odchylony w fotelu znowu łyknął wina, otarł wąsy i rzucił uprzejme stówko kelnerowi, zirytowały Waymarsha. - To co, u diabła, wiesz? - Ano - rzekł Strether nieomal wesoło - chyba nic. - Wesołość była może spowodowana tym, że sytuacja nastroiła go tak, jak kiedyś rozmowa na ten sam temat z panną Gostrey w londyńskim teatrze: jak gdyby temat w miarę omawiania pęczniał treścią. To właśnie starał się Strether mniej więcej wyrazić - licząc na domyślność Waymarsha - w ostatnim zdaniu: - Tyle dowiedziałem się od młodego człowieka. - Przecież mówiłeś, jeżeli się nie mylę, że niczego się nie dowiedziałeś? - Niczego prócz tego, że nic nie wiem. - Cóż ci z tego przyjdzie? - Właśnie to chciałbym z twoją pomocą zbadać - rzekł Strether. - Inaczej mówiąc, nie wiem nic o tym kraju. Bardzo wyraźnie zrozumiałem to podczas wizyty w mieszkaniu Chada. Po prostu narzuciło mi się to z całą siłą. A przyjaciel Chada, ten młody człowiek, właściwie powiedział mi to bez ogródek. - Że nic nie wiesz? - Waymarsh miał taką minę, jakby ktoś ośmielił się jemu samemu dać coś podobnego do zrozumienia. - Ileż on ma lat? - Na oko, nie ma chyba jeszcze trzydziestu. - I musiałeś od niego przyjąć tego rodzaju uwagę? - Ach, przyjąłem od niego więcej. Mówiłem ci już, przyjąłem zaproszenie na jutrzejsze dejeuner. - I pójdziesz na to jakieś dejeuner? - Jeżeli ty zgodzisz się pójść ze mną. Wiedz, że on ciebie także zaprasza. Opowiadałem mu o tobie. Dał mi swój bilet wizytowy, nazywa się dość zabawnie: John Little Bilham. Powiada, że z drugiego imienia nie może zrezygnować z powodu małego wzrostu. - Tak... A cóż on tu robi? - spytał Waymarsh nie poświęcając większej uwagi szczegółom. - Jak twierdzi, jest tylko „małym artystą”. Określenie wydawało mi się bardzo trafne. Zresztą, on się dopiero uczy. Paryż jest wielką szkołą sztuki, dlatego przyjechał tu na kilka lat. Przyjaźni się serdecznie z Chadem i chwilowo kwateruje u niego w mieszkaniu, po prostu dlatego, że to jest urocza kwatera. On też jest miły i bardzo interesujący - dodał Strether - chociaż nie pochodzi z Bostonu. Waymarsh popatrzył na niego już teraz z wyraźną niechęcią. - A skąd? Strether namyślał się chwilę. - Tego także nie wiem - rzekł wreszcie - ale „stanowczo”, tak się mały Bilham wyraził, nie z Bostonu. - No, cóż...? - Waymarsh z głębin swej oschłej duszy wyłowił morał: - Nie każdy może stanowczo pochodzić z Bostonu. A dlaczego ten młody człowiek jest interesujący? - Może właśnie dlatego, przede wszystkim dlatego. Ale chyba raczej dla wielu, wielu powodów. Zresztą, sam się przekonasz - dodał Strether - jak go poznasz. - Wcale nie mam ochoty na tę znajomość - mruknął Waymarsh z rozdrażnieniem. - Dlaczego on nie wraca do kraju? Strether zawahał się. - Może po prostu podoba mu się tutaj. Tego było za wiele dla Waymarsha. - A więc powinien się wstydzić! A skoro ty, jak twierdzisz, jesteś w tej kwestii również mojego zdania, po co wciągasz go w tę sprawę? Strether musiał znów zastanowić się, nim odpowiedział: - Może jestem tego samego zdania, ale jeszcze tak nie twierdzę. Nie jestem tego całkowicie pewien, to jedna z tych rzeczy, o których muszę się dopiero czegoś dowiedzieć. Chłopak wydał mi się sympatyczny, a czyż można kogoś polubić... - Strether wyprostował się nagle. - Mniejsza z tym zresztą. Doprawdy, chciałbym, żebyś mnie skrzyczał i poskromił. Waymarsh nałożył sobie na talerz następne danie, lecz spostrzegł, że jest to coś innego, niż dostały przy sąsiednim stoliku dwie Angielki; to zaprzątnęło na chwilę jego wyobraźnię. Prędko wszakże wyobraźnia Waymarsha wróciła na bardziej rzeczowe tory. - Mieszka przyzwoicie? - spytał. - Och, pięknie! Mnóstwo ślicznych i cennych rzeczy. W życiu nie widziałem równie miłego mieszkania... - Strether przeniósł się myślą na trzecie piętro bulwaru Malesherbes. - A dla tego małego artysty... - Urwał nie znajdując wyrazu dla swojej refleksji. Lecz Waymarsh, który widocznie powziął jakąś własną opinię, nalegał: - No, co? - No, życie nie mogło mu chyba dać nic lepszego. Poza tym on ma zleconą opiekę nad rzeczami. - A więc jest niejako stróżem dobytku tej szanownej pary. Czy rzeczywiście - spytał Waymarsh - nic lepszego życie nie może ofiarować? - A gdy Strether milczał i zdawał się dumać nad tym pytaniem, Waymarsh dodał: - Czy on nie wie, co to za kobieta'? - Nie wiem. Nie pytałem, nie mogłem. To niemożliwe. Ty byś też nie spytał na moim miejscu. Zresztą, nawet nie chciałem. I ty byś też nie chciał - tłumaczył Strether jednym tchem. - W tym kraju nie sposób odgadnąć, kto co wie. - To po coś tu przyjechał? - Po to chyba, żeby samemu rozejrzeć się w sytuacji bez cudzej pomocy. - Dlaczego w takim razie u mnie tej pomocy szukasz? - Och! - zaśmiał się Strether. - Ciebie nie zaliczam do tej kategorii. Zawsze wiem, co ty wiesz. Ponieważ Waymarsh znowu spojrzał na niego uważnie, mając widać wątpliwości, czy ukryta w tych słowach aluzja jest pochlebna, Strether zorientował się, że usprawiedliwienie było dość niezręczne. Zrozumiał to jeszcze lepiej, gdy Waymarsh powiedział: - Słuchaj, Strether, rzuć to wszystko. Nasz bohater uśmiechnął się, z kolei ogarnięty wątpliwościami. - Chciałbyś, żebym zmienił ton? - Nie o to chodzi. Mniejsza o ton. Daj spokój temu węszeniu. Rzuć tę sprawę. Niech tamci duszą się we własnym sosie. Powierzono ci zadanie, do którego się nie nadajesz. Nie używa się szczoteczki do zębów, żeby wyczyścić konia. - A więc jestem szczoteczką do zębów! - roześmiał się Strether. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy. - Owszem, jesteś. I chociaż młodość minęła, zachowałeś zęby. Odpłacając dowcipem za dowcip, Strether powiedział: - Uważaj, żebym ich nie spróbował na tobie. Wiesz, Waymarsh, spodobaliby ci się moi przyjaciele z Woollett, nawet bardzo. I jestem pewien - dodał niespodzianie, lecz z przekonaniem - że ty byś się im także spodobał. - Och, próbuj zębów na kim innym! - mruknął Waymarsh. Lecz Strether, wsuwając ręce do kieszeni, ciągnął dalej: - To naprawdę konieczne, żeby Chad wrócił do kraju. - Konieczne? W czyim interesie? W twoim? - Tak - przyznał Strether. - Jeżeli go przywieziesz, dostaniesz panią Newsome? Strether zniósł mężnie to pytanie: - Tak. - A jeśli go nie przywieziesz? Indagacja była trochę okrutna, lecz Strether i tym razem odpowiedział niewzruszenie: - Sądzę, że to mogłoby źle wpłynąć na nasze stosunki. Chad naprawdę jest - a przynajmniej mógłby być, gdyby zechciał - bardzo potrzebny firmie. - A firma jest naprawdę bardzo potrzebna małżonkowi jego matki? - No, oczywiście, ja pragnę tego, czego sobie życzy moja przyszła żona. Interesy z pewnością rozwiną się lepiej, jeżeli będzie kierował nimi nasz człowiek. - Innymi słowy - rzekł Waymarsh - jeżeli interesami pokieruje wasz człowiek, ożenisz się z większym majątkiem. Ta pani jest już i tak bogata, o ile mi wiadomo, ale będzie jeszcze bogatsza, jeżeli firma rozwinie się pomyślnie w kierunku, który jej wytknąłeś. - Ja nigdy przedsiębiorstwu kierunku nie wytykałem - żywo zaprotestował Strether. - Zrobił to przed dziesięciu laty pan Newsome, który świetnie znał się na rzeczy. Waymarsh potrząsnął głową, jak gdyby mówił: „Nie o to chodzi” - i powiedział: - Tak czy inaczej, zawziąłeś się, żeby doprowadzić interesy do rozkwitu. Strether chwilę w milczeniu rozważał słuszność zarzutu. - Trudno chyba mówić o zawziętości, skoro tak lekko narażam się na wpływy sprzeczne z życzeniami pani Newsome. Waymarsh długo i w skupieniu rozpatrywał ten argument. - Rozumiem. Boisz się, że cię tutaj wywiodą w pole. Mimo wszystko jesteś obłudny. - Och! - oburzył się Strether. - Prosisz mnie o opiekę, żeby się wydać bardziej interesujący, a potem wcale tej opieki nie przyjmujesz. Mówisz, że chcesz być poskromiony... - Ale nie tak łatwo! Czyż po tym wszystkim, co ci powiedziałem, nie widzisz, w czym leży mój interes? W tym, żeby się nie dać wyprowadzić w pole. Jeżeli ulegnę, cóż się stanie z moim ożenkiem? Jeśli nie wypełnię swojej misji, przegram sprawę swojego małżeństwa, a jeżeli to przegram, stracę wszystko, zostanę na lodzie. Waymarsh odpowiedział bezlitośnie: - Cóż mnie obchodzi, gdzie wylądujesz, jeżeli zboczyłeś z właściwej drogi? Oczy ich spotkały się na moment. - Bardzo ci dziękuję - rzekł wreszcie Strether. - Ale czy nie sądzisz, że jej opinia w tej sprawie... - Powinna mi wystarczyć? Nie. Znów popatrzyli sobie prosto w twarze, w końcu Strether się roześmiał. - Nie doceniasz jej. Doprawdy, trzeba, żebyś ją poznał. No, a teraz dobranoc. Nazajutrz Strether jadł śniadanie w towarzystwie małego Bilhama, a Waymarsh - na przekór zapowiedziom - również zaszczycił ich swoją masywną osobą. W ostatniej chwili i ku niemałemu zdumieniu przyjaciela oświadczył, że - niech tam -może równie dobrze iść tam jak gdziekolwiek indziej. Wobec tego ruszyli razem w nastroju beztroski, która dla obu stanowiła niezwykły luksus, w stronę bulwaru Malesherbes, ulegając czarowi Paryża równie jawnie jak tysiące innych podobnych par przechodniów. Szli ulicami, podziwiali miasto, błądzili trochę; Strether od wielu lat nie odczuwał tak żywo i świadomie jak w tej chwili ceny czasu; jak gdyby czas był worem złota, z którego wolno mu czerpać pełnymi garściami. Wiedział, że po krótkim spotkaniu z małym Bilhamem będzie jeszcze rozporządzał wielu godzinami, które może spędzić, jak zechce. Akcja zbawiania Chada nie nabrała dotychczas gorączkowego tempa. Strether nigdzie się też nie spieszył, kiedy w pół godziny później siedział z nogami wsuniętymi pod mahoniowy stół Chada, mając po jednej ręce Bilhama, a po drugiej zaprzyjaźnioną z nim damę, naprzeciw zaś Waymarsha; szum Paryża, niewyraźny i łagodny, a dla uszu Strethera niewątpliwie już miły, płynął przez słoneczne okno - to samo, ku któremu poprzedniego dnia wzlatywał z ulicy na skrzydłach ciekawości. Uczucia, które go wówczas ogarnęły, wydały owoce tak szybko, że niemal nie zdążył poznać ich smaku; Strether dosłownie czuł, jak w tym momencie los zbliża się do niego wielkimi krokami. Wczoraj stojąc na chodniku nie wiedział nic i nie znał nikogo; dzisiaj - czyż nie dokonał skoku, który go zbliżył ku wszystkiemu i wszystkim? „Do czego on zmierza? Do czego on zmierza?” - Takie mniej więcej pytanie nurtowało wciąż w mózgu Strethera, kiedy oczy jego przyglądały się małemu Bilhamowi; dopóki zaś nie znajdował na nie odpowiedzi, wszystko i wszyscy skupiali się dla niego w zagadce tych dwóch osób: sąsiadki przy stole i gospodarza tego przyjęcia. Dama po lewej ręce Strethera, skwapliwie i przebiegle zaproszona przez małego artystę, który chciał jej przedstawić panów Strethera i Waymarsha - w ten sposób sama wyjaśniła swoją obecność - wydawała się kobietą bardzo niezwykłą, tak niezwykłą, że nasz bohater musiał powziąć myśl, że może całe to śniadanie było w rzeczywistości tylko ponętną złoconą pułapką. Ponętną - ze względu na smak i wykwint potraw, a złoconą - bo złote wydawały się wszystkie sprzęty dokoła, kiedy panna Barrace - tak nazywała się nowa znajoma - wodziła po nich swymi wypukłymi paryskimi oczyma poprzez szkła umocowane na nieprawdopodobnie długiej szylkretowej rączce. Dlaczego panna Barrace, osoba w latach dojrzałych, szczupła, wyprostowana, nadzwyczaj wesoła, strojna, zupełnie bezceremonialna i skora do dyskusji na każdy temat, pani, której rozumna głowa, jakkolwiek nie przypudrowana, przypominała osiemnastowieczne portrety - kojarzyła się natrętnie w jego myślach z pułapką, tego Strether nie umiał sobie na razie wytłumaczyć. Mrużył oczy olśniony przeświadczeniem, że na pewno dowie się tego później, i to dokładnie; czuł bowiem, że ta wiedza będzie mu niezbędnie potrzebna. Tymczasem gubił się w domysłach nie mając pojęcia, co sądzić o nowych znajomych, o młodym przyjacielu Chada, jego powierniku i przedstawicielu, który reżyserując tę scenę wykazał o wiele więcej przebiegłości, niż Strether się spodziewał, o pannie Barrace, która traktowana tutaj z wyraźnym szacunkiem - nie miała jednak skrupułów występując w takiej roli. Strether stwierdził z zainteresowaniem, że znalazł się wobec jakiegoś zupełnie innego systemu miar, wobec innych standardów, innej skali stosunków i że niewątpliwie tych dwoje szczęśliwych ludzi inaczej zapatruje się na życie niż on i Waymarsh. Największą zaś niespodzianką było dla niego to, że w tym wypadku stawia siebie w jednym rzędzie z Waymarshem. Waymarsh był wspaniały - tak przynajmniej zapewniała Strethera poufnie panna Barrace: - Pański przyjaciel to wspaniały typ Amerykanina dawnego pokroju... Jak by to określić? Jakiś hebrajski prorok, Ezechiel, Jonatan czy Jeremiasz... Widziałam podobne typy, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, przychodziły do mojego ojca na rue Lafontaine, okazywało się zwykle potem, że to amerykański ambasador przy Tuileriach czy na jakimś innym dworze. Od wielu lat nikogo takiego nie spotkałam. Toteż moje biedne, stare, stęsknione serce taje na jego widok. To doskonały okaz, wie pan, miałby szalone powodzenie, un succes fou, gdyby go przedstawić we właściwym środowisku. Strether, chociaż taka przytomność umysłu nie była łatwa wobec niespodziewanego obrotu rozmowy, nie omieszkał zapytać, jakie mianowicie środowisko uważa w tym wypadku za właściwe. - Ach, koła artystyczne czy coś w tym rodzaju... Chociażby tutaj, jak pan widzi. Chciał powtórzyć: „Tutaj?” i dodać: „Czyż to jest świat artystyczny?” - lecz panna Barrace już zbyła cały problem jednym skinieniem szylkretowego lorgnon i swobodnie rzuconą prośbą: - Niech mi go pan przyprowadzi! Strether jednak wiedział, że nie będzie mógł „przyprowadzić” Waymarsha; jego wyczulonym zmysłom atmosfera zdawała się aż ciężka i gorąca od oburzenia, które promieniowało od nieszczęsnego adwokata: Waymarsh jeszcze wyraźniej niż jego przyjaciel przeczuwał pułapkę, a nie umiał tak jak on dopatrzyć się dobrych stron sytuacji; dlatego zapewne wyglądał tak wspaniale i chmurnie. Panna Barrace nie domyślała się, że ta posępna mina wyraża właśnie surowy sąd o jej swobodnych obyczajach. Dwaj przyjaciele przybyli na bulwar Malesherbes w przekonaniu, że zastaną małego Bilhama gotowego do wspólnej z nimi wyprawy na miasto, do jednego z tych przybytków, w których zbierają się znani artyści i które zwykle pokazuje się turystom wśród osobliwości Paryża. W takim razie mogliby domagać się odpowiedniego udziału w kosztach, Waymarsh bowiem zgłosił ostatnie jedyne już zastrzeżenie, że nie pozwoli nikomu za siebie płacić. Tymczasem wytworzyła się taka sytuacja, że musiał przyjąć poczęstunek, i to tak hojny; Strether, patrząc poprzez stół na i przyjaciela, rozumiał dobrze, co się dzieje w jego duszy, wiedział, że gnębi go myśl o rewanżu; nie przestał go też obserwować, kiedy wrócili do saloniku, o którym poprzedniego wieczora sam tyle miał do powiedzenia, nade wszystko zaś, kiedy wyszli na balkon: tylko barbarzyńca nie przyznałby, że było to miejsce wymarzone do miłego odpoczynku po uciechach stołu. Panna Barrace na domiar rozkoszy poczęstowała gości doskonałymi papierosami, oznajmiając wręcz ostentacyjnie, że pochodzą one z zapasów pozostawionych przez Chada. Strether niespodzianie dla samego siebie palił równie namiętnie jak panna Barrace. Ostatecznie było mu obojętne, czy zginie od wody, czy od ognia, a zdawał sobie sprawę, że przez swój udział w tych praktykach - jakkolwiek niezgodny z jego zwyczajami - nie obciąży jeszcze bardziej rachunku grzechów panny Barrace, który z pewnością zestawi Waymarsh. Waymarsh dawnymi laty palił nałogowo, lecz teraz wyrzekł się tytoniu, co mu dawało przewagę nad ludźmi, którzy z lekkim sercem nabywali złych przyzwyczajeń, przez niego z tak ciężkim sercem porzuconych. Strether nigdy dotychczas nie palił, toteż zdawało mu się, że swoim zachowaniem uświadomił przyjaciela, iż ta wstrzemięźliwość miała szczególny powód. Sam bowiem odkrył właśnie, że jeśli nie palił do tej pory, to tylko dlatego, iż nie dotrzymywała mu w tym towarzystwa kobieta. Jednakże rzeczą najdziwniejszą i najjaskrawszym dowodem swobody obyczajów był sam fakt obecności panny Barrace; skoro się tu raz znalazła, palenie papierosów wydawało się już stosunkowo mniej gorszącym szczegółem; gdyby Strether dokładnie rozumiał wszystko, co mówiła, zwłaszcza zwracając się do Bilhama, mógłby zapewne wykryć więcej takich szczegółów i częściej marszczyłby brwi; wówczas też lepiej by pojmował, czemu Waymarsh się chmurzy. Lecz w większości wypadków nic nie rozumiał i musiał poprzestawać na ogólnym wrażeniu, raczej zgadując aluzje i z niedowierzaniem interpretując sens wymienianych uwag. Starał się przeniknąć ich znaczenie, najczęściej jednak dochodził do wniosku, że chyba się myli i niemal wszystkie swoje domysły przekreślał w końcu stwierdzeniem: „Nie, niemożliwe, żeby TO miała na myśli!” tak zaczął się w świadomości Strethera pewien proces, który później, jak się okaże, doprowadził go do opamiętania; zachował też w pamięci ten moment, jako pierwszy krok dokonany na tej drodze. Przy pobieżnej choćby analizie łatwo było wykryć, że ośrodkiem, wokół którego wszyscy tu skupiali się cynicznie, była zasadniczo nieuregulowana sytuacja życiowa Chada. Przyjmując to założenie, akceptowali konsekwentnie wszystko, co się z tym łączyło, a czego i w Woollett się domyślano, jakkolwiek Strether w rozmowach z panią Newsome jak najskrupulatniej przemilczał te sprawy. Przemilczał, ponieważ zdawały się zbyt brzydkie, by można o nich wspominać, i ta dyskrecja stanowiła jeden więcej dowód głębokiego przekonania o ich grzesznym charakterze. Dlatego stwierdzając, że scena, którą ma przed oczyma, jest w gruncie rzeczy, a nawet zupełnie oczywiście zbudowana - by się tak wyrazić - na elementach występku - biedny Strether nie mógł obronić się od rozterki, we wszystkim bowiem, co się tu działo, słyszał odległe echo spraw nieprzyzwoitych. Rozumiał, że to nieuchronna konsekwencja, logiczny skutek paktowania z występkiem. Najdziwniejszy jednak, najbardziej zwodniczy wydawał mu się sposób, w jaki do tej sytuacji dostrajali się Bilham i panna Barrace; Strether oczywiście przyznawał, że ci dwoje tylko pośrednio są związani z występnym życiem Chada; gdyby myślał inaczej, dałby dowód grubiaństwa i złego wychowania. Lecz nawet z tym zastrzeżeniem musiał zdumiewać się słysząc wyraźny ton wdzięcznego zachwytu i sympatii w stosunku do wszystkiego, co kojarzyło się z osobą Chada; mówili o nim ustawicznie podkreślając, że cieszy się najlepszą opinią i ma mile usposobienie. Najbardziej zbijało Strethera z tropu, że wszystkie wzmianki były bez wyjątku dla Chada pochlebne. Chwalili jego szczodrość i dobry smak, a te pochwały - jak się zdawało Stretherowi - ściągały ich na grunt, z którego owe zalety Chada wykwitły. W końcu naszego bohatera ogarnął niepokój, czy i on nie osiadł na tym gruncie wraz z nimi, a w pewnym momencie porównując swój upadek z nieugiętą postawą Waymarsha uczuł dla przyjaciela podziw. Jedno pozostało niewątpliwe: musi zdobyć się na decyzję, powinien zobaczyć się z Chadem, czekać na niego, rokować z nim, opanować go, lecz nie może zatracić zdolności do obiektywnego sądzenia rzeczy i ludzi. Musi Chada sprowadzić na swój teren, ale nie wolno mu wychodzić zbyt daleko na jego spotkanie. W każdym razie należy jasno określić granice pobłażliwości, do których można się posunąć, jeżeli nadal chce kroczyć tą wygodną drogą. Lecz co do tych granic - rzecz dziwna! - mały Bilham i panna Barrace nie wyjaśnili mu wcale jego wątpliwości. Tak przedstawiała się sytuacja. 7. Panna Gostrey przyjechała w końcu tygodnia i zaraz dała o tym znać Stretherowi; pospieszył do niej natychmiast i wówczas dopiero mógł znowu pomyśleć o wniesieniu pewnej poprawki do swych dotychczasowych pojęć. Na szczęście myśl ta zarysowała się w jego głowie już w chwili, gdy przekraczał próg małego parterowego mieszkanka w dzielnicy Marbeuf, gdzie panna Gostrey zgromadziła wszystko, co potrzebne jej było do uścielenia stałego gniazdka; pozbierała zaś te rzeczy - jak sama twierdziła - w licznych pasjonujących i zabawnych wyprawach i wypadach. Strether zrozumiał, że tu i tylko tu będzie mógł odnaleźć szczęśliwy nastrój, w jakim idąc po raz pierwszy do mieszkania Chada wstępował na schody. Byłby może trochę przerażony, że wszystko tutaj tak go wciąga, gdyby nie to, iż miał u boku przyjaciółkę, zdolną narzucić umiar jego apetytom. Pokoiki, ciasne i zastawione, wydały mu się w pierwszej chwili niemal posępne wskutek zbytniego przeładowania, lecz później stały się w jego oczach dowodem znakomitej adaptacji do warunków i okoliczności. Wszędzie dokoła widział starą kość słoniową i brokaty, tak że nie śmiał usiąść bojąc się użyć niewłaściwego mebla. Przyszło mu na myśl, że lokatorka tych pokoi bardziej jeszcze niż Chad i panna Barrace obciążyła swoje życie posiadanymi przedmiotami; jakkolwiek w ostatnich dniach widnokręgi Strethera w świecie rzeczy bardzo się poszerzyły, ten widok znowu je wzbogacał; doprawdy, rozkosz oczu i pycha żywota znalazły tu swoją świątynię. Wszedł niejako do najgłębszego zakątka sanktuarium mrocznego jak jaskinia piratów. Brąz przebłyskiwał złotem, w zmierzchu jaśniały purpurowe plamy, wszystkie przedmioty, niezwykłe i cenne, łowiły z niskich okien światło przesiane przez muśliny; nic o tych przedmiotach nie wiedział, pewien tylko jednego: że są bardzo cenne; upokorzony był własną ignorancją, jak gdyby ktoś podsunął mu pod nos nieznany kwiat. Lecz gdy się przyjrzał pani domu, pojął, że nie to będzie dla niego tutaj najważniejsze. Stali razem w kręgu żywego ciepła i czuł, że każdy temat, który poruszą, będzie tutaj bardziej niż w jakimkolwiek innym otoczeniu pulsował życiem. A temat narzucił się od pierwszej wymiany słów, kiedy Strether na wstępne pytanie panny Gostrey odpowiedział ze śmiechem: - Och, już mnie mają w ręku! Cała niemal rozmowa podczas tej pierwszej wizyty w jej domu upłynęła Stretherowi na wyjaśnianiu tego zdania. Strether, ogromnie ucieszony przyjazdem panny Gostrey, szczerze wyznał prawdę, którą dzięki niej odkrył: że można przez długie lata żyć nie wiedząc o istnieniu pewnego przywileju, lecz gdy człowiek korzystał z niego chociażby przez trzy dni, zawsze już potem odczuwa jego potrzebę i cierpi nad jego brakiem. Takim przywilejem, bez którego nie mógł już się obejść, było towarzystwo panny Gostrey. Najlepszy dowód, że opuszczony przez nią - od razu zbłądził. - Co pan chce przez to powiedzieć? - spytała z niezmąconym spokojem, jakby prostując jego błąd w określeniu stylu i epoki któregoś z jej antyków, i Strether na nowo uświadomił sobie, że panna Gostrey swobodnie porusza się w labiryncie, w którym on stawia dopiero pierwsze kroki. - Na wszystkich Pococków! Co też pan zdążył nabroić? - Zrobiłem właśnie to, czego nie należało robić. Zaprzyjaźniłem się serdecznie z małym Bilhamem. - Ach, jakież to do pana podobne! Mogłam to z góry przewidzieć! - Dopiero po tym oświadczeniu panna Gostrey zapytała takim tonem, jakby chodziło o szczegół bez znaczenia, co to za jeden ów mały Bilham. Dowiedziawszy się, że to przyjaciel, chwilowo podczas nieobecności Chada zajmujący jego mieszkaniem, działający niejako w tym samym co on duchu i broniący jego sprawy - okazała jednak więcej zainteresowania. - Czy nie miałby pan nic przeciw temu, żebym go zobaczyła? Wystarczy jeden jedyny raz - dodała. - Ach, im więcej, tym lepiej! Jest zabawny i oryginalny. - Nie gorszy pana? - spytała panna Gostrey. - Nigdy w świecie! Uniknęliśmy tego całkowicie. Niewątpliwie zresztą w znacznej mierze dlatego, że go nie rozumiem. To wszakże wcale nie zakłóca naszego modus vivendi. Musi pani przyjąć zaproszenie na obiad, a wtedy przedstawię pani Bilhama - powiedział Strether. - Sama się pani przekona. - To pan teraz daje proszone obiady? - A tak! Do tego doszedłem! Panna Gostrey zatroskała się poczciwie: - Do wydawania mnóstwa pieniędzy? - Cóż znowu! Wszystko tutaj jest tak niedrogie! Tylko do zapraszania ich na obiady. Powinienem raczej utrzymać dystans. Znów namyślała się przez chwilę, potem roześmiała się mówiąc: - Ileż pan musi wydawać, jeśli wszystko uważa pan za niezwykle tanie! Ale ja w tym nie będę brała udziału. Strether zmartwił się, jakby go spotkał zawód. - A więc nie chce ich pani poznać? - rzekł, zaskoczony tą jej nieoczekiwaną ostrożnością. Zawahała się. - Przede wszystkim nie wiem, o kogo chodzi. - No, przede wszystkim o małego Bilhama. - Strether wolał na razie nie wspominać o pannie Barrace. - A następnie o Chada - gdy wróci. Musi go pani koniecznie poznać! - Kiedyż on wraca? - Bilham napisze do niego donosząc o moim przyjeździe, zobaczymy, co mu na to Chad odpowie. Ale Bilham - ciągnął Strether - na pewno przedstawi rzecz życzliwie... życzliwie dla Chada. Tym bardziej potrzebna mi pani pomoc, żeby podstęp się udał. - Och, uda się z pewnością bez mojej pomocy! - Panna Gostrey była zupełnie spokojna. - Widać to już z pana dotychczasowych sukcesów. - Ależ jak dotąd - rzekł Strether - nie sprzeciwiłem się niczemu. Rozważała chwilę. - Czy nie zauważył pan nic takiego, przeciw czemu należałoby zaprotestować? Z pewnym żalem musiał wyznać: - Nic takiego nie odkryłem. - Czy zatem Chad nie ma przy sobie nikogo? - Czy nie ma przy sobie osoby, którą mieliśmy na myśli, gdy decydowałem się na podróż? - Strether urwał, wreszcie powiedział: - Skądże mogę wiedzieć? I co mnie to obchodzi? - Oho - zaśmiała się panna Gostrey. Strether zdziwił się efektem swojego dowcipu, zresztą teraz dopiero zorientował się, że powiedział dowcip. Ona jednak dostrzegła w jego słowach coś ponadto, chociaż się z tym nie zdradziła. - Nie zdobył pan żadnych informacji? Spróbował podsumować zebrane fakty: - No, cóż, Chad ma ślicznie urządzone mieszkanie. - Ach, w Paryżu - odparła żywo - to niczego nie dowodzi. A przynajmniej - niczego nie wyklucza. Możliwe przecież, że właśnie te osoby, których dotyczy pańska misja, urządziły je dla niego. - Oczywiście. Znaczyłoby to, że wraz z Waymarshem ucztowaliśmy w gnieździe rozpusty. - No, gdyby się pan wyrzekł jedzenia w gniazdach rozpusty umarłby pan tutaj wkrótce z głodu - odparła. I z uśmiechem dodała: - Czekają pana gorsze rzeczy! - Wiem, wszystko jeszcze przede mną. Ale jeżeli nasza hipoteza jest słuszna, to wchodzą w grę doprawdy niezwykłe osoby. - Z pewnością! - potwierdziła panna Gostrey. - A więc, jak widać, czegoś się pan jednak dowiedział. Te osoby okazały się niezwykłe. Ten w pewnym stopniu konkretny wniosek stanowił już jakiś krok naprzód, a w chwilę potem fala wyrzuciła na brzeg jeszcze jedno wspomnienie: - Młody Bilham powiedział mi też, że nasz przyjaciel bardzo się nimi interesuje. - Czy tak się wyraził? Strether skupił myśli. - Nie, nie tymi słowami. - Powiedział więcej? Czy mniej? Strether pochylił okulary nad stolikiem z bibelotami. Wreszcie rzekł: - Była to zaledwie aluzja, ale słuchałem bardzo czujnie, i zwróciła moją uwagę. „Chad, wie pan, chociaż taki okropny. ..” - Tak mówił Bilham. - Okropny? Och! - Panna Gostrey zadumała się nad tym określeniem, w końcu jednak była z niego, jak się zdawało, zadowolona. - Cóż pan więcej chce? Strether rzucił okiem na ten i ów bibelot, lecz w żadnym nie znalazł pomocy. - Mimo wszystko mam wrażenie, że oni umyślnie narzucają mi to... - Quoi donc? - Już mówiłem: uprzejmość. Uprzejmością można ogłuszyć przeciwnika równie dobrze, jak każdą inną bronią. - Och! - odparła - poradzi pan sobie z tym. Muszę zobaczyć ich obu - dodała. - Młodego Bilhama i Chada. Oczywiście Bilhama najpierw. Wystarczy mi jedno spotkanie z każdym, byle w cztery oczy, i pół godziny rozmowy. Co właściwie Chad robi w Cannes? - spytała. - Przyzwoici ludzie nie jeżdżą do Cannes z takimi... no, z osobami tego pokroju, o jakich pan mówił. - Doprawdy? - Strether zainteresował się tak żywo obyczajami przyzwoitych ludzi, że to ubawiło pannę Gostrey. - Do innych miejscowości owszem, ale nie do Cannes. Cannes ma inny charakter, Cannes to klasa. Sami znajomi, oczywiście, jeżeli ktoś ma właściwe znajomości. Jeżeli więc Chad takie znajomości posiada, rzecz musi przedstawiać się inaczej. Pojechał tam sam. Jej tam nie ma przy nim. - O tym wszystkim - wyznał Strether swoją słabość - nie mam pojęcia. Ze słów panny Gostrey już się dowiedział wiele, a wkrótce mógł jej dostarczyć okazji do ściślejszego sprecyzowania wrażeń. Spotkanie bowiem z małym Bilhamem udało się zaaranżować bez trudu w wielkiej galerii Luwru. Kiedy stojąc ze swym nowym znajomym przed jednym z najsławniejszych płócien Tycjana - przed oszałamiającym portretem młodzieńca o szaro-niebieskich oczach, z rękawiczką niezwykłego kształtu - Strether odwrócił się i w perspektywie błyszczącej posadzki i złoceń ujrzał nadchodzącą trzecią uczestniczkę spotkania, odetchnął z ulgą czując, że wreszcie panuje nad sytuacją. Jeszcze w Chester umówił się z panną Gostrey, że spędzą razem jedno przedpołudnie w Luwrze; tym chętniej przyjął podobną propozycję Bilhama, z którym poprzednio zwiedził wspólnie Muzeum Luksemburskie. Połączenie obu projektów nie nastręczyło żadnych trudności i Strether raz jeszcze stwierdził, że wszystko zawsze układa się dziwnie gładko, gdy ma do czynienia z małym Bilhamem. - Wspaniale! To nasz chłopak! - Panna Gostrey niemal natychmiast po nawiązaniu rozmowy z Bilhamem znalazła sposobność, żeby szepnąć Stretherowi tych kilka słów. Posuwali się przez galerie, ustawicznie przystając, i Strether spostrzegł między panną Gostrey a Bilhamem po wymianie kilku zaledwie uwag tak doskonałą jednomyślność, że od razu i bez wahania zrozumiał, co znaczyła jej opinia, tak lakonicznie wyrażona; zrozumiał i uznał to za jeden więcej dowód, że mocno trzyma w ręku ster zleconych sobie spraw. Cieszył się tym bardziej że swoją pojętność, tak użyteczną w tym momencie, uważał za zupełnie nowy nabytek; jeszcze poprzedniego dnia je byłby tak jasno dostrzegł sensu jej słów, jeżeli - tak jak przypuszczał - rzeczywiście chciała w nich wyrazić, iż wszyscy troje są na wskroś Amerykanami. Naginając się nagle do tej koncepcji stworzył sobie właśnie obraz Amerykanina, tak intensywnie amerykańskiego jak mały Bilham. Młodzieniec był pierwszym okazem ilustrującym tę koncepcję, i okaz początkowo zbił Strethera z tropu; teraz jednak zaczynało się wszystko wyjaśniać. Cechą najbardziej uderzającą była pogoda małego Bilhama; Strether, wciąż podejrzliwy, musiał zrazu dopatrywać się w tym śladu żmii, czyli - mówiąc prościej - zgubnego wpływu Europy; tymczasem panna Gostrey w beztrosce młodzieńca bystro wykryła nową postać bardzo starego i znajomego zjawiska, w ten sposób natychmiast usprawiedliwiając małego Bilhama w oczach Strethera. Nasz bohater bardzo pragnął zyskać prawo lubienia tego chłopca z czystym sumieniem, a odkrycie panny Gostrey w pełni go do tego upoważniało. W pierwszych chwilach zmylił go sposób bycia młodego artysty, który we wszystkim był bardziej amerykański niż ktokolwiek na świecie. Toteż teraz z ulgą Strether spojrzał w otwierającą mu się nową perspektywę. Od pierwszego momentu zauważył, że sympatyczny młodzieniec zapatruje się na świat bez uprzedzeń. Przede wszystkim stwierdził, że Bilham wyzbył się powszechnie przyjętego przesądu o konieczności legitymowania się jakimś określonym zajęciem. Mały Bilham miał wprawdzie zawód, lecz się go wyrzekał; zupełny brak paniki, niepokoju czy wyrzutów sumienia z tego powodu imponował Stretherowi i stanowił istotę pogody małego Bilhama. Młodzieniec przyjechał do Paryża, żeby malować, zgłębić tajemnice tej sztuki, ale studia okazały się dla niego zgubne - o ile w ogóle cokolwiek mogłoby zgubić małego Bilhama - im więcej bowiem się uczył, tym bardziej tracił zdolności twórcze. Z jego zwierzeń Strether domyślał się, że w okresie, kiedy go poznał jako chwilowego lokatora w mieszkaniu Chada, młodzieniec był rozbitkiem, który z katastrofy nie ocalił nic prócz bystrej inteligencji i zżycia się z Paryżem. Obie te i wartości cenił sobie na równi i nietrudno było zauważyć, że wystarczały mu jako rynsztunek. One też umiliły Stretherowi godzinę spędzoną w Luwrze stając się dla niego nieodłączną cząstką tego nasyconego, tęczowego światła, blasku sławnej nazwy, bogactwa przestrzeni i kolorów w dziełach mistrzów. Nie odstąpiły ich wszakże i później, gdziekolwiek młodzieniec prowadził parę przyjaciół, ani nazajutrz, kiedy przedsięwzięli inną wyprawę. Mały Bilham zaprosił ich bowiem na drugi brzeg Sekwany do swego własnego ubogiego mieszkania; wielkie rzeczywiście ubóstwo tej siedziby ukazało Stretherowi w nowym świetle wszystko, co poprzednio w małym artyście zauważył: zuchwalstwo, wzniosłą obojętność na pewne rzeczy, niezależność sądów - a co teraz nabrało dziwnej godności budzącej sympatię. Bilham mieszkał w głębi zaułka otwierającego się w starej, krótkiej, brukowanej kocimi łbami uliczce, która z kolei stanowiła przecznicę nowej, długiej, gładkiej alei; lecz zaułek, uliczka i aleja miały wspólną cechę ubóstwa. Młodzieniec zaprowadził swych gości do zimnej i pustej pracowni, którą na czas przebywania w apartamentach Chada odstąpił koledze. Kolega był również szczerym rodakiem. Bilham uprzedził go bilecikiem, że przyjdzie z gośćmi, i prosił o przygotowanie podwieczorku „nie licząc się z kosztami”. Szczodre przyjęcie, obecność jeszcze jednego szczerego rodaka, obraz tego życia obcego i prowizorycznego, dowcipy i przemilczenia, delikatne malowidła na ścianach pracowni umeblowanej kilku zaledwie stołkami, tak wiele dobrego smaku i dobrej wiary przy znikomej ilości wszelkich innych dóbr - wszystko to wytwarzało nastrój uroczy, któremu nasz bohater poddał się bez zastrzeżeń. Podobali mu się szczerzy rodacy - bo wkrótce kilku ich przyłączyło się do towarzystwa - podobały się malowidła i swobodna dyskusja, pełna aluzji, wybuchów entuzjazmu lub oburzenia tak namiętnych, że Strether niemal podskakiwał na krześle; nade wszystko jednak podobała mu się legenda romantyczna, której się dopatrywał w tej scenie, legenda beztroskiego ubóstwa i przyjaźni. Młodzi rodacy przewyższali, jak się zdawało Stretherowi szczerą naiwnością nawet Woollett. Mieli rude włosy, długie nogi, byli oryginalni, dziwaczni, przemili i zabawni. Pracownia rozbrzmiewała niewyszukaną potoczną mową, która nigdy w uszach Strethera nie brzmiała tak niezwykle jak tu, gdzie służyła jako wybrany język współczesnej sztuki. Młodzi artyści mściwie szarpali struny estetycznej liry, dobywając z niej wspaniałe tony. Ten aspekt ich życia tchnął cudowną niewinnością; Strether zerkał na Marię Gostrey, ciekawy, w jakiej mierze ta cecha zgromadzenia dotarła do jej świadomości, ona jednak przez całą godzinę nie dała mu ani jednego znaku porozumiewawczego, jak to zrobiła poprzedniego dnia; pokazywała tylko, że umie doskonale dostroić się do młodego towarzystwa: jak zawsze, jak wszędzie, miała swobodę obytej w świecie paryżanki. Znała się na malowidłach, świetnie potrafiła zaparzać herbatę i obchodzić się z wątpliwymi nogami stołków, pamiętała dawne paryskie znakomitości, po których zostało imię, cyfra lub karykatura, wiedziała, kto zdobył sukces, kto przegrał, kto zniknął, kto doszedł do celu. Chętnie zgodziła się na to drugie spotkanie z Bilhamem i w związku z tym powiedziała poprzedniego dnia żegnając Strethera, że - skoro ma raz jeszcze zobaczyć młodzieńca - wstrzyma się z wydaniem o nim sądu, póki nie uzyska nowych dowodów rzeczowych. A nowe dowody miały jeszcze przybyć nazajutrz i w ciągu paru najbliższych dni. Strether bowiem otrzymał od Marii wiadomość, że ktoś z przyjaciół użyczył jej na następny wieczór loży w Komedii Francuskiej; fakt, że zawsze w porę rozporządzała tego rodzaju możliwościami, zaliczał się do nie najmniejszych jej zalet. Zawsze starała się już z góry opłacać wszelkie wydatki, lecz Strether zauważył, że przyjaciele równie skwapliwie odwzajemniali jej uprzejmość. Miał wrażenie, że odbywa się tu jakaś ożywiona wymiana na wielką skalę, wymiana wartości dla niego niedostępnych. Wiedział, że Maria nie uznaje w Komedii Francuskiej innych miejsc niż loże, jakkolwiek w londyńskim teatrze uznawała wyłącznie fotele na parterze; przemyśliwał właśnie, jak by jej zaofiarować taką lożę, ale panna Gostrey była pod tym względem podobna do małego Bilhama: w decydujących momentach umiała z góry przewidzieć zamiary partnera i uprzedzić jego posunięcia. Dzięki temu stale czuł się jej dłużnikiem i nieraz się zastanawiał, jak będzie wyglądał bilans ich wzajemnych usług w dniu zamknięcia. Usiłował doraźnie wyrównać rachunek i przyjmując zaproszenie do loży zaproponował, żeby Maria zjadła z nim obiad przed spektaklem. Ostatecznie jednak wbrew tym skrupułom musiał nazajutrz o ósmej wieczorem wespół z Waymarshem oczekiwać panny Gostrey pod filarami teatru; nie poszła z nim na obiad, a w dodatku - szczegół bardzo charakterystyczny dla ich wzajemnych stosunków - skłoniła go do przyjęcia odmowy nie wyjaśniając wcale przyczyn. Zawsze tak kierowała sprawami, że; gdy zmieniała po swojemu jego plany, wydawało mu się to dowodem jej subtelnej troskliwości. Tak na przykład chcąc mu dać sposobność do wyświadczenia uprzejmości małemu Bilhamowi zaproponowała, by ofiarować mu jedno miejsce w loży. W związku z tym Strether wysłał pocztą pneumatyczną liścik na bulwar Malesherbes, nie dostał jednak odpowiedzi; Bilham nie zjawił się, kiedy wchodzili do teatru, ani później, gdy już siedzieli na swych miejscach; Strether wciąż mimo to przypuszczał, że mały Bilham, obyty z tymi sprawami, nadejdzie w odpowiedniej chwili. Na razie zaś jego nieobecność była nawet dogodna, bo dawała pannie Gostrey doskonałą okazję do wypowiedzi. Strether do tej pory na próżno czekał na jakieś jej słowo, w którym odzwierciedliłyby się wrażenia i wnioski z dwukrotnych spotkań z młodzieńcem. Z góry zapowiadała, że wystarczy jej jedna półgodzinna rozmowa, lecz po dwukrotnej wymianie zdań nie dorzuciła ani słowa do zwięzłej uwagi szepniętej w Luwrze. Waymarsh siedział w drugim kącie loży, panna Gostrey między swymi dwoma gośćmi: występowała w roli nauczycielki zapoznającej młodocianych pupilów z pomnikiem francuskiej literatury. Szczęściem pomnik był bez skazy, a dwaj pupile sZCzerze niewinni. Panna Gostrey znała sztukę dobrze i przyszła jedynie po to, by czuwać nad ich niewinnością. W pewnym momencie wspomniała o nieobecnym Bilhamie stwierdzając, że oczywiście nie można już spodziewać się jego przybycia. - Albo nie dostał pańskiego listu, albo do pana nie doszła jego odpowiedź, że nie może skorzystać z zaproszenia. Gdyby zamierzał przyjść, nie miał obowiązku odpisywać, tego się nie robi. - Mówiąc, patrzała na Waymarsha, jak gdyby to on pisał do małego Bilhama, a na twarzy adwokata z Milrose malowała się zarazem surowość i niepokój. Jak gdyby odpowiadając na niewyrażone wątpliwości Waymarsha, dodała: - On jest o wiele, wiele więcej wart od tej całej bandy. - Kogo pani ma na myśli? - Ach, tę całą procesję chłopców i dziewcząt, staruszków i staruszek - bo i tacy bywają - tych wszystkich, których nazywa się nadzieją ojczyzny. Przesuwają się tutaj rok po roku, ale dotychczas nie spotkałam między nimi nikogo, kogo bym miała ochotę zatrzymać. Ale co do tego małego Bilhama, czuję - nie wiem, czy pan podziela to uczucie? - że gdybym mogła, chciałabym bardzo go zatrzymać. Takiego, jaki jest! - Zwracała się wciąż do Waymarsha. - Bo jest uroczy. Oby tego w sobie nie zniszczył! Ale oni zawsze to niszczą, tak było, jest i będzie. - Zdaje się, że Waymarsh nie bardzo wie - odezwał się Strether - co mianowicie mały Bilham może mieć do stracenia. -Z pewnością nie cnoty dobrego Amerykanina - odparł dość dobitnie Waymarsh - bo nie zdaje mi się, żeby posiadał jakieś zadatki tego typu. - Ach! - westchnęła panna Gostrey. - Miano dobrego Amerykanina i dajemy, i odbieramy zbyt pochopnie. Cóż to właściwie znaczy: dobry Amerykanin? Po co ten pośpiech? Nie znam nic, co by było tak doniosłe, a jednocześnie tak niejasno sprecyzowane. A przecież właściwy porządek rzeczy wymaga, żeby znać dokładnie przepis, nim zacznie się przyrządzać potrawę. A zresztą, te biedne dzieci mają jeszcze czas! Co zwykle w sobie niszczą? Nieraz obserwowałam - ciągnęła dalej - jak wyzbywają się tej zasadniczej radosnej postawy, łaski wiary i - jak by to nazwać? - poczucia piękna. Pan ma słuszność -zwróciła się teraz do Strethera - mały Bilham posiada to wszystko w najwyższym stopniu. Trzeba go w tym stanie utrzymać! - Znów mówiła już do Waymarsha: - Wszyscy inni chcieli tak natarczywie coś zdziałać, no i w końcu zwykle robili, co chcieli, a przynajmniej udawało im się to w większości wypadków. Nigdy już nie byli potem tacy sami jak przedtem. Urok pryskał! Ale ten chyba szczerze nic takiego nie pragnie. Nic, po prostu nic nie chce zdziałać. Będziemy mogli przez długi czas cieszyć się nim takim, jaki jest teraz, a jest wręcz uroczy. Wszystko wie. Ani trochę się nie wstydzi, ma tę wielką odwagę, jakiej potrzeba do takiej postawy. Pomyśleć, co mógłby zrobić! Chciałoby się - z obawy przed jakimś wypadkiem - mieć go wciąż na oczach. Chociażby w tej chwili, kto wie, co on tam knuje? Mam doświadczenie, wiele razy się rozczarowałam, z tymi biednymi dziećmi nigdy nie ma człowiek spokoju, nie wolno ich spuszczać z oka. Nie można im ufać całkowicie. Zdaje mi się, że właśnie dlatego tak bardzo niepokoi mnie jego dzisiejsza nieobecność w tej loży. Zakończyła śmiechem, zadowolona ze swojej improwizacji. Strether czytał z jej twarzy, że Maria się tym bawi, mimo to wolałby, żeby zostawiła biednego Waymarsha w spokoju. On sam rozumiał - mniej lub więcej -jej intencje, ale to nie powód, by wobec Waymarsha zdradzać wtajemniczenie przyjaciela. Może to było nikczemnie ze strony Strethera, lecz cały epizod sprawiałby mu większą przyjemność, gdyby Waymarsh zachował pewną dozę zwątpienia co do jego bystrości. Porozumiewawczy śmiech Marii demaskował go całkowicie, a Strether wiedział, że nim panna Gostrey wyczerpie temat, odkryje sekret jeszcze wyraźniej. Cóż mógł na to poradzić? Spojrzał w drugi kąt loży na przyjaciela, oczy ich spotkały się i przez sekundę milczenia przesłały sobie wzajemnie jakąś wiadomość, dziwaczną i jakby oschłą, związaną z aktualną sytuacją, lecz drażliwą, nie nadającą się do poruszenia. Skutek był ten, że Strether zareagował natychmiast, zniecierpliwiony własną ugodowością pokąd to mogło go zaprowadzić? Był to jeden z tych momentów ciszy, bardziej nieraz rozstrzygających niż gwałtowne wybuchy, które lubi Muza Historii. Jedynym komentarzem tego momentu stało się treściwe: „A niech to diabli!” - w którym Strether bezgłośnie dał wyraz swoim myślom. Milczący ten okrzyk wyraził niezłomną decyzję spalenia własnych okrętów. Dla Muzy Historii okręty Strethera wyglądały zapewne na nędzne łupiny, on jednak czuł się tak, jakby podkładał ogień pod armadę, gdy spytał panny Gostrey: - A więc spisek? - Spisek dwóch młodych przyjaciół? No cóż, nie jestem jasnowidzącą ani wróżką - odparła - ale jeśli mnie nie zawodzi kobiecy instynkt, ten chłopiec w tej chwili zajmuje się pana sprawami. Nie umiem powiedzieć, skąd to wiem: po prostu czuję przez skórę. - Spojrzała na niego tak, jakby była pewna, że, mimo niedokładności informacji, musiał ją dobrze rozumieć. -Skoro pan pyta, oto moje zdanie. Młody człowiek zbyt jasno zgaduje pańskie zamiary, by postępować inaczej. - To znaczy, by nie zajmować się moimi sprawami? - spytał Strether. - W takim razie nie robi chyba nic złego? - Trzymają pana w ręku - odpowiedziała złowieszczo. - Sądzi pani, że Bilham... - Trzymają pana w ręku - powtórzyła. Chociaż wypierała się proroczych zdolności, Strether miał wrażenie, że nigdy dotąd nie widział z tak bliska kapłanki wyroczni. Wzrok jej płonął. - Musi pan spojrzeć prawdzie w oczy! Spojrzał prawdzie w oczy. - A więc to wszystko było wyreżyserowane! - Każde posunięcie w tej grze było wyreżyserowane. Od Pierwszej chwili. On dostaje co dzień telegram z instrukcjami z Cannes. Strether otworzył szeroko oczy. - Pani o tym wie? -Nie wiem, ale widzę! Nim go poznałam, zadawałam sobie pytanie, czy będę widziała. Od pierwszego spotkania uspokoiłam się co do tego: jest dla mnie przezroczysty. Działał i działa stosownie do otrzymywanych codziennie wskazówek. - Więc Chad wszystko zaaranżował! - Nie, nie wszystko. Częściowo także my: pan, ja, „Europa”. - Europa, tak... - w zamyśleniu rzekł Strether. - Kochany stary Paryż - dodała, jakby to było dostateczne wyjaśnienie. Lecz pozostało coś jeszcze do powiedzenia; panna Gostrey z charakterystyczną swoją odwagą zaryzykowała: -Kochany stary Waymarsh... Tak! - oświadczyła. - Pan też miał w tym niemały udział. Waymarsh siedział niewzruszony. - W czym, proszę pani? -W tym cudownym uświadomieniu naszego wspólnego przyjaciela. Na swój sposób pan także mu dopomógł osiągnąć ten punkt, w którym się teraz znalazł. - A gdzież, u licha, się znalazł? Panna Gostrey przekazała to pytanie ze śmiechem Stretherowi: - Niech pan nam powie, gdzie się pan, u licha, znalazł? Strether odpowiedział tak, jakby dopiero w tym momencie odkrył prawdę: - W ręku Chada, jak się zdaje. - Po czym wpadając na nowy trop dodał: - Czyżby on zamierzał całą sprawę rozegrać w ten sposób, za pośrednictwem małego Bilhama? To byłby pomysł jak na Chada niezwykły. Chad i pomysłowość! - Cóż dalej? - spytała panna Gostrey, kiedy Strether umilkł oszołomiony nowym podejrzeniem. - Czyżby Chad był... jak to wyrazić?... potworem? - Och, z pewnością! Ale pomysł, o którym pan wspomniał, nie jest szczytem jego możliwości - powiedziała. - Będzie miał lepsze. Nie poprzestanie na działaniu za pośrednictwem małego Bilhama. Zabrzmiało to tak, jakby panna Gostrey burzyła gmach jego nadziei. - Kogóż więc teraz użyje? - Zobaczymy! Wymawiając to słowo panna Gostrey odwróciła się, Strether także, bo nagle ouvreuse z cichym szczękiem klucza otworzyła drzwi od korytarza i do loży wszedł lekkim krokiem młody mężczyzna, którego nikt z obecnych nie znał. Drzwi zamknęły się za nim, a chociaż wyraz twarzy trojga osób powinien mu był uświadomić, że zabłądził, nieznajomy - rzecz dziwna - zdawał się bardzo pewny siebie. Właśnie kurtyna poszła w górę i w ogólnym uciszeniu Strether rzucił intruzowi milczące wyzwanie, na co tamten odpowiedział żywym gestem i uśmiechem, jak gdyby uspokajając, że wszystko jest w porządku. Dał dyskretny znak, że będzie stał i czekał; to jego zachowanie oraz twarz, którą zdążyła objąć jednym spojrzeniem, wyjaśniły pannie Gostrey zagadkę. Miała więc gotową odpowiedź na ostatnie pytanie Strethera, bo odpowiedź stanowił sam nieznajomy. Zaraz też zakomunikowała to swoje odkrycie Stretherowi, wręcz wskazując nieproszonego gościa: - Tego oto pana! Ten pan wyjaśnił resztę szepcąc do ucha Strethera swoje niezwykle krótkie imię. Strether zachłysnął się ze zdumienia i wreszcie łuski spadły mu z oczu. Panna Gostrey tym razem powiedziała więcej, niż wiedziała: przed nimi stał Chad we własnej osobie. Nasz bohater przeżywał później wiele razy na nowo ten moment, wracał do niego ustawicznie, ilekroć spotykał się z Chadem, to znaczy bardzo często, bo przez następnych kilka dni niemal się nie rozstawali. Pierwsze pół godziny tak silnie nim wstrząsnęło, że wszystkie następne wrażenia wydawały się Przez porównanie błahe. Gdy po minucie absolutnej niedomyślności nagle uświadomił sobie, kim jest nieznajomy, rewelacja ta zrobiła na nim wrażenie, pamiętne na całe życie; nigdy bowiem żaden inny wstrząs nie wywołał w nim takiego - jeżeli wolno się tak wyrazić - natłoku i wyścigu uczuć i myśli. Chaos ten, niesprecyzowany i różnorodny, trwał tym dłużej, że chroniły go i niejako potęgowały okoliczności, przymus uroczystej ciszy. Nie można było zacząć rozmowy, żeby nie przeszkadzać widzom siedzącym na balkonie w najbliższym sąsiedztwie loży. Stretherowi nasunęła się charakterystyczna dla jego sposobu myślenia refleksja, że są ofiarami wyższego stopnia cywilizacji, która narzuca szacunek dla przyjętych zwyczajów i uległość wobec wymagań sytuacji, wprawdzie świetnej, lecz zmuszającej do powściągania wybuchu uczuć aż do odpowiedniej chwili. Królowe, królowie, aktorzy i temu podobni muszą hamować odruchowe reakcje; czegoś zbliżonego doświadcza każdy z nas, nawet nie należąc do tej kategorii, jeśli staje się ośrodkiem powszechnej uwagi. W tej właśnie roli znalazł się Strether, gdy przez czas trwania całej odsłony siedział w napięciu milcząc obok Chada. Znalazł się oto wobec faktu, który całkowicie zaprzątał jego umysł i przez pół godziny pochłaniał wszystkie jego zmysły, nie mógł jednak bez popełnienia nieprzyzwoitości nic z tego okazać - co, być może, należy uznać za okoliczność w rezultacie pomyślną; gdyby bowiem mógł zdradzić, co czuje, zdradziłby wzburzenie i oszołomienie, czyli stany psychiczne, których od początku postanowił sobie w żadnym wypadku nie okazać. Człowiek, który tak nieoczekiwanie usiadł obok niego, stanowił objawienie tak nieprawdopodobnej metamorfozy, że wyobraźnia Strethera, jakkolwiek przygotowana na różne niespodzianki, zachwiała się wobec fenomenu przekraczającego jej granice. Był przygotowany na wiele, nie na to jednak, że Chad przestał być sobą, a tę prawdę musiał teraz właśnie znieść milcząc, uśmiechając się i czerwieniąc ze zmieszania. Zastanawiał się, czy, nim będzie musiał wystąpić, nie zdoła jakoś oswoić umysłu z niezwykłym zjawiskiem, przywyknąć do zdumiewającego faktu. Lecz fakt był nazbyt zdumiewający, cóż bowiem może nas więcej zadziwić niż całkowita przemiana czyjejś osobowości? Można zawsze znaleźć jakąś drogę postępowania z kimś, kto jest sobą, nie sposób jednak pertraktować z człowiekiem, który stał się kimś innym. Trudno też było pocieszać się myślą, że tamten zapewne nie wie, jaki problem przedstawia dla przeciwnika; dowie się tego z pewnością, nie uda się ukryć przed nim wrażenia. Zaszedł tu przypadek niezwykłego przeobrażenia i pozostawała jedynie tylko nadzieja, że -jak każdy niezwykły przypadek - ten również uda się jednak podporządkować jakiemuś nadrzędnemu prawu. Może zresztą on, Strether, był tu jedyną osobą świadomą sytuacji. Nawet panna Gostrey, mimo swej wszechwiedzy, nie mogła się chyba w tym orientować, a Waymarsh, groźnie przyglądający się Chadowi, nic, jak się zdawało, nie dostrzegał w nim niezwykłego. Strether raz jeszcze na nowo i niemal obelżywie stwierdził, że stary przyjaciel, ślepy na odcienie światowe, niewiele będzie mu mógł doraźnie pomóc. Nie był wszakże pewien, czy nie czerpie odrobiny satysfakcji z nie zaznanego dotychczas przywileju, iż w tej szczególnej sprawie sam więcej wie niż panna Gostrey. Osobista jego sytuacja przedstawiała zatem również wyjątkowy przypadek, i tak się nim zainteresował, tak się podniecił, że jednym okiem już zerkał w przyszłość ku zabawnej scenie, jaka się rozegra, gdy odkryje swój sekret przed Marią. W ciągu tej półgodziny nie otrzymał od niej żadnej pomocy, a fakt, że ani razu nie spotkał jej wzroku, wzmógł - trzeba to przyznać - w pewnej mierze jego zaniepokojenie. Przedstawił jej Chada szeptem już w pierwszej chwili, lecz nie zauważył w jej reakcji ani śladu zaskoczenia; co prawda przez czas dłuższy nie odrywała potem oczu od sceny, a nawet znalazła raz i drugi pretekst, żeby zwrócić uwagę Waymarsha na jakiś szczegół godny uznania. Nigdy jeszcze zdolność Waymarsha do dzielenia z kimś przeżyć artystycznych nie była poddana równie ciężkiej próbie. Rola jego była tym trudniejsza, że zamierzony -jak sądził Strether - manewr panny Gostrey miał na celu odizolowanie Chada i ambasadora Woollett, aby mogli nawiązać wzajemny kontakt. Kontakt ten ograniczył się na razie że strony młodzieńca do szczerego, przyjaznego spojrzenia oraz uśmiechu, tak powściągliwego, że można było go wziąć za grymas, ze strony zaś Strethera - do ostrego niepokoju; zadawał sobie bowiem w duchu pytanie, czy nie zachowuje się jak dureń. Zdawało mu się, że nie sposób czuć się tak głupio i nie wyglądać przy tym ani trochę na głupca. Co zaś najgorsze, rozpoznawał w tym niepokoju objaw bardzo niepożądany. „Jeżeli będę wciąż zastanawiał się, jakie robię na chłopcu wrażenie - myślał - nigdy nie osiągnę tego, po co tu przyjechałem, i mogę z góry zrezygnować z wszelkich prób”. Rozumowanie bardzo słuszne, niestety bezsilne, nie mógł bowiem wyzbyć się skrępowania. Zdawał sobie w pełni sprawę z sytuacji, ale nie znajdował żadnej rady. Później, podczas bezsennej nocy, uświadomił sobie, że mógł był najnaturalniej w świecie zaproponować Chadowi wyjście na chwilę do foyer. Nie tylko tego nie zrobił, lecz nawet mu to na myśl nie przyszło we właściwym czasie. Tkwił w loży jak sztubak, który boi się uronić choćby minutę z przedstawienia, jakkolwiek ta część sztuki całkowicie wymknęła się jego świadomości. Po zapadnięciu kurtyny nie miał pojęcia, co działo się na scenie w tym akcie. Tym bardziej nie spostrzegł w danym momencie uprzejmości, z jaką Chad, niezmiennie cierpliwy, znosił tę jego niezręczność. Czyż jednak już wówczas nie zauważył - głupio nie wyciągając z tego logicznych wniosków - że młody człowiek okazuje mu pewną pobłażliwość? Chad dawał dowody, że zdolny jest do skromności i pełen dobrej woli, górując nad przeciwnikiem tym, że rozumie tę swoją szansę. A Stretherowi po prostu zabrakło sprytu, by przejąć inicjatywę. Pióro nie zdoła opisać wszystkich myśli, jakie przemknęły przez głowę Strethera podczas bezsennych nocnych godzin, przytoczmy jednak parę przykładów świadczących, jak żywo zapamiętał szczegóły tego epizodu. Rozpamiętywał dwie błahostki, które przyczyniły się walnie do tego, że stracił przytomność umysłu. Nigdy w życiu nie widział przedtem młodego mężczyzny wchodzącego o godzinie dziesiątej wieczorem do loży teatru i gdyby ktoś spytał go, jakie są możliwości zachowania się w takiej sytuacji, nie umiałby nic odpowiedzieć. Mimo to był przeświadczony, że Chad zrobił to wspaniale, a z tego wypływał wniosek, że chyba wiedział, że nauczył się, jak to robić należy. I oto jak wielki osiągnął efekt: poglądowo, niejako mimochodem pouczył Strethera, iż nawet w takich drobiazgach jest wiele odcieni. Za jednym zamachem dokonał więcej: skinieniem głowy dał staremu przyjacielowi do zrozumienia, że zmiana w jego osobie polega tylko, przynajmniej dla oka, na pasmach siwizny w bujnych ciemnych włosach, niezwykłej w tak młodym wieku; przekonał go też, że ta zmiana jest niezwykle korzystna, nadaje mu szczególny charakter, a co najdziwniejsze - wysubtelnia głowę, której właśnie subtelności brakowało; Strether musiał jednak sam przed sobą przyznać się, że nie umie rozstrzygnąć - zarówno na podstawie tego szczegółu, jak i wielu innych - czy dostrzegając, co Chad zyskał, równie jasno widzi, co Chad stracił. Dawniej szczery krytyk mógłby na przykład powiedzieć, że syn zyskałby, gdyby był bardziej podobny do swojej matki; teraz taka uwaga nie mogła się nikomu nasunąć. Zabrakło podstaw do takiej refleksji, chociaż podobieństwo do pani Newsome wcale się nie pojawiło. Trudno wyobrazić sobie młodego mężczyznę, który by w większym stopniu niż Chad w owej epoce zdawał się z twarzy i postawy obcy swoim macierzystym przodkom z Nowej Anglii. Nie było w tym oczywiście nic nieprzewidzianego, lecz w Stretherze wywołało to dość częstą psychiczną reakcję, budząc skojarzenia natrętnie narzucające się myślom. W ostatnich dniach coraz silniej odczuwał potrzebę nawiązania szybkiej łączności z Woollett i tylko telegraf mógł zadowolić jego wymagania; wynikało to ze szlachetnej chęci utrzymania właściwej linii i zapobieżenia z góry pomyłkom. Nikt jaśniej niż on nie umiał w potrzebie przedstawić sytuacji ani skrupulatnej zredagować sprawozdania, lecz właśnie nadmiar skrupułów sprawiał, że Strethera ogarniało zniechęcenie, gdy zbierała się chmura wymagająca wyjaśnień. Całą więc swoją pomysłowość zużywał na utrzymanie pogody nieba, bojąc się dopuścić do nagromadzenia chmur. Jakkolwiek bardzo wysoko cenił jasność, był przekonany, że nic naprawdę nie można wyjaśnić drugiemu człowiekowi. W większości wypadków wszelkie wysiłki okazywały się bezowocne, a strata energii daremna. Wzajemne porozumienie istniało tylko wówczas, gdy ludzie rozumieli się bez wyjaśnień albo - co jeszcze lepsze - nie przejmowali się nie rozumiejąc. Jeżeli zaś nie mogli zrozumieć, a martwili się tym - życie stawało się nad miarę uciążliwe; tego właśnie należało sobie oszczędzić utrzymując pole czyste, trzebiąc chwasty złudzeń. Lecz chwasty pieniły się tak szybko, że jedynie kabel transatlantycki dawał szansę wygrania wyścigu. Odtąd telegram miał co dzień przekazywać od niego wiadomości zupełnie inne, niż oczekiwano w Woollett. Nie był pewien, czy ocena sytuacji dokonana następnego ranka, a właściwie w ciągu nocnych rozmyślań, nie zamknie się w takim zwięzłym doniesieniu: „Widziałem go nareszcie, och, Boże!” Taki telegram majaczył mu w myślach jako forma pewnego wyładowania niepokoju. Byłoby to niejako przygotowaniem Woollett na... Na co właściwie? Może jaśniej, a zarazem oszczędniej przedstawią sprawę trzy słowa: „Okropnie postarzał, osiwiał”. Do tego szczegółu w powierzchowności Chada wracał ustawicznie myślą w ciągu półgodzinnego milczącego spotkania w teatrze; jak gdyby w tym zamykało się więcej, niż mogły wyrazić słowa. Bo w słowach Strether potrafiłby tylko tyle wyrazić: „Jeżeli będę się przy nim czuł młody...!” - Co zresztą znaczyłoby już bardzo wiele. Znaczyłoby, że Chad będzie się przy nim czuł stary, a przecież plan działania nie przewidywał nawracania starego, siwego grzesznika. Kwestia rzeczywistego wieku Chada wyłoniła się oczywiście na wstępie, gdy Strether znalazł się z nim w cztery oczy po przedstawieniu w kawiarni przy Avenue de 1'Opera. Panna Gostrey znakomicie ułatwiła sytuację; doskonale zgadła ich pragnienie, by wreszcie usiąść w jakimś lokalu i pogadać. Strether podejrzewał, że panna Gostrey wie nawet, co on chce Chadowi powiedzieć, i że chciałby przystąpić do rozmowy niezwłocznie. Nie dała mu tego co prawda do zrozumienia, natomiast wobec Waymarsha zamanifestowała swoją przenikliwość, domyślając się, że adwokat marzy, by samodzielnie i osobiście odprowadzić ja do domu. Mimo jej dyskrecji, siedząc naprzeciw Chada w jarzącej się od świateł kawiarni przy stoliku, który młody człowiek bez wahania wybrał spośród wielu, Strether miał wrażenie, że panna Gostrey słucha tej rozmowy; jak gdyby tam, w odległym o milę, znanym mu dobrze swoim mieszkanku wytężała słuch tak, że nie traciła ani słowa. Myśl ta jednak była mu miła i żałował, że pani Newsome w ten sam sposób nie może brać udziału w spotkaniu. Uświadomił sobie bowiem konieczność działania bez dalszej zwłoki, nie miał już godzin, ba, nawet minut do stracenia. Musiał ruszyć z miejsca, obezwładnić przeciwnika impetem. Tak właśnie - nocnym natarciem - postanowił uprzedzić argumenty, które Chadowi mogła podsunąć przedwczesna dojrzałość, zdobyta dzięki paryskim doświadczeniom. W pełni doceniał, dzięki uwagom panny Gostrey, czujność Chada, lecz to był jeden więcej powód, by dłużej nie marudzić. Poza tym, jeżeli Chad miałby go potraktować jak młodzika, chciał przedtem zadać przynajmniej pierwszy cios. Nawet jeśli potem Chad wytrąci mu broń z ręki, pozostanie ten dowód jego starszeństwa. Nim jeszcze wyszli z teatru, Strether zrozumiał potrzebę takiej taktyki i dlatego był wzburzony, dlatego tak skwapliwie chwytał pierwszą okazję do rozprawy. Nie mógł się jej doczekać, z trudem powściągnął nietaktowną ochotę poruszenia sprawy już na ulicy. Sam później myślał nie szczędząc siebie, że gorączkował się tak, jakby nie wierzył w możliwość drugiej okazji, gdyby tę pierwszą zaprzepaścił. I dopiero siedząc na czerwonej kanapce przed zamówionym dla pretekstu kufelkiem piwa i wypowiadając pierwsze przygotowane zdanie - Strether uspokoił się, że nie marnuje okazji. 8. - Wiedz, że przyjechałem po to, by skłonić cię do zerwania tutaj ze wszystkim, ni mniej, ni więcej, i żeby zabrać cię natychmiast z powrotem do kraju. Bądź więc łaskaw rozważyć tę sprawę niezwłocznie i przychylnie. Strether, w cztery oczy z Chadem po przedstawieniu, wypowiedział te słowa niemal jednym tchem; okazało się jednak, że zaskoczyły one tylko jego samego, Chad bowiem wysłuchał ich życzliwie z uroczym spokojem człowieka wypoczętego, któremu posłaniec, zdyszany po milowym biegu w kurzu i upale, przynosi jakąś pilną wiadomość. Przez kilka sekund Strether czuł się tak, jak gdyby rzeczywiście dokonał podobnego wysiłku, zdawało mu się nawet, że pot wystąpił mu na czoło. Zawdzięczał to uczucie spojrzeniom, którymi obdarzał go Chad przez cały czas napiętego milczenia. W oczach Chada widział jak w lustrze własne wzburzenie, a co gorsza dostrzegał w nich również pewne nieśmiałe współczucie; pod wpływem tych spojrzeń zląkł się, że Chad może zbyć jego osobę i cały problem po prostu politowaniem. Ten lęk - jak każdy lęk - był bardzo przykry. Wszystko zresztą stało się przykre; niepojęte; jak dziwny obrót wzięła nagle cała historia. To wszakże nie mogło usprawiedliwić zaniedbania choćby nikłych możliwości. Strether w minutę później podjął znów swoją przemowę, jakby raz uzyskawszy przewagę, nie chciał jej wypuszczać z rąk. - Oczywiście, jeśli zechcesz się bronić do upadłego, możesz powiedzieć, że wtrącam się w nie swoje sprawy; ale przecież znam cię od dziecka i o tyle, o ile mi na to łaskawie pozwalałeś zajmowałem się tobą, kiedy jeszcze nosiłeś krótkie majtki. Tak jest, pamiętam dobrze te krótkie majtki i to, że w owych odległych czasach miałeś jak na swój wiek wyjątkowo tęgie łydki. Słuchaj więc: życzymy sobie, żebyś z tym wszystkim zerwał. To jest przede wszystkim najgorętsze pragnienie serca twojej matki. Ale twoja matka oprócz uczuciowych ma również bardzo rzeczowe argumenty i powody, by tego żądać. Nie ja jej te argumenty podsunąłem, zresztą znasz ją i wiesz, że nie należy do osób, którym potrzeba cudzych rad. Te argumenty mają jednak i dla mnie wagę, możesz zaufać mojej przyjaźni zarówno dla twej matki, jak i dla ciebie. Nie ja zatem owe argumenty wymyśliłem i nie ja rozwinąłem, ale rozumiem je i mogę wyłuszczyć, po to, oczywiście, żebyś z nich wyciągnął w praktyce właściwe wnioski. Dlatego tu przyjechałem. Wolę od razu powiedzieć najgorsze: chodzi o natychmiastowe zerwanie i niezwłoczny powrót do kraju. Byłem na tyle zarozumiały, że sądziłem, iż potrafię ci tę pigułkę osłodzić. Wiedz, że ta sprawa mnie także jak najżywiej obchodzi. Obchodziła mnie już od dawna, nim wybrałem się w podróż, a nie taję, że teraz, gdy cię zobaczyłem tak odmienionego, zależy mi na tym jeszcze bardziej. Jesteś starszy i... jak by to wyrazić?... trudniejszy do rozgryzienia, ale tym bardziej, jak sądzę, zdolny do odegrania roli, którą ci przeznaczamy. - Czy uważasz, że zmieniłem się na korzyść? Strether pamiętał, że Chad tymi właśnie słowami odpowiedział na jego przemowę. Pamiętał również - i to stanowiło dla niego przez jakiś czas największą pociechę - że „dane mu było”, jak mawiano w Woollett, odpowiedzieć ze znaczną przytomnością umysłu: - Nie mam pojęcia. Ucieszył się naprawdę własną surowością. Omal nie przyznał, że Chad zmienił się na lepsze pod względem powierzchowności i że w tych granicach gotów jest uznać zmianę za korzystną; ostatecznie jednak nie przystał nawet na ten kompromis - zachował pełną rezerwę. Zrobił to trochę na przekór nie tylko własnemu zmysłowi moralnemu, lecz również estetycznemu, bo Chad niewątpliwie bardzo wyprzystojniał; czyżby to polegało na niezwykłej w tym wieku siwiźnie? Jednakże fakt, że Chad wypiękniał ponad wszelkie oczekiwanie, nie osłabiał wcale wywodu Strethera. Rodzina nie pragnęła w niczym ograniczać rozwoju młodzieńca, a nawet lepiej nada się on do wyznaczonych mu zadań, jeśli nie będzie, jak dawniej bywało, wyglądał na nieokrzesanego zuchwalca. Wszelkie pozory przemawiały za tym, że obecnie będzie umiał doskonale zagrać swoją rolę. Strether mówiąc niezupełnie panował nad biegiem swoich myśli: wiedział tylko, że uchwycił właściwy wątek, że trzyma go mocno, z każdą chwilą mocniej; udawało mu się to tym lepiej, że przez pięć minut mówił bez przerwy. Od miesiąca wielekroć przygotowywał w myśli, co powie przy tej okazji, w końcu jednak nie powiedział nic z tego, co sobie umyślił, bo okoliczności okazały się zupełnie inne, niż przewidywał. Bądź co bądź wywiesił flagę w oknie. To zrobił niewątpliwie, a nawet w pewnej chwili miał wrażenie, że wręcz wymachuje sztandarem i potrząsa nim tuż przed nosem młodego człowieka. Dzięki temu zdawało mu się, że już prawie wypełnił swoją misję. Chwilowa ulga, jaką sprawiła mu świadomość, że stało się coś nieodwołalnego, miała zupełnie określone źródło w refleksji, nie dającej mu spokoju od chwili, gdy w loży panny Gostrey ze zdumieniem poznał w nieznajomym młodzieńcu Chada. Refleksję tę można by streścić w stwierdzeniu, że mając do czynienia z zupełnie nową wartością, nie sposób nic z góry przewidzieć. Nową wartością była metamorfoza Chada. Tylko to; ale to właśnie, cokolwiek by w gruncie rzeczy oznaczało rozstrzygało o wszystkim. Strether nigdy jeszcze nie spotkał się z podobnym zjawiskiem, musiała to być specjalność Paryża. Gdyby obserwował proces od początku, mógłby może stopniowo oswajać się z jego skutkami, lecz stanął od razu wobec faktu dokonanego. Przygotowywano go na to, że może Chad przyjmie wysłannika matki jak psa w kręgielni, lecz to przewidywanie opierało się na przestarzałych danych. Strether z góry obmyślił sobie linię postępowania, właściwy ton; wszystko to jednak teraz nie miało sensu. Nie można było nawet w przybliżeniu obliczyć, co ten młody człowiek pomyśli, odczuje, powie na jakikolwiek temat. Wszystko to rozpamiętywał Strether później, próbując usprawiedliwić własne zdenerwowanie i wspominając, jak Chad szybko postarał się je uspokoić. Jedna chwila wystarczyła Chadowi na wprowadzenie poprawki do tonu rozmowy, a gdy tego dokonał, od razu znikła nieufność, jaką wzbudzał przedtem w starszym przyjacielu. - A więc twoje zaręczyny z moją matką stały się, jak tutaj by powiedziano, un fait accompli To pytanie stało się punktem zwrotnym, nie potrzeba było niczego więcej. Strether przez krótki moment nie odpowiadając pomyślał, że Chad już chyba powiedział dość, ale pomyślał również, że byłoby wielkim nietaktem zwlekać z odpowiedzią choćby sekundę dłużej. -Tak - odparł żywo - przed moim wyjazdem z kraju rzecz została rozstrzygnięta w sposób dla mnie szczęśliwy. Widzisz więc, że mam prawo głosu w sprawach rodzinnych. Co więcej -dodał - byłem przekonany, że się tego domyślasz. - Och, domyślałem się od dawna, ale twoje obecne wyznanie wyjaśnia mi, dlaczego chcesz koniecznie coś zdziałać. Coś - rzekł Chad - co by upamiętniło owo... jak by tu je określić... nader pomyślne zdarzenie. Rozumiem, że postanowiłeś sprowadzić mnie tryumfalnie do domu w charakterze niejako prezentu ślubnego dla mojej matki; sądziłeś, że to będzie forma uczczenia okazji odpowiedniejsza niż wszystko inne. Myśl dość naturalna. W gruncie rzeczy rozniecając ognisko rodzinne chcesz mnie złożyć na całopalną ofiarę! - zaśmiał się. - Dziękuję ci, dziękuję! - I znowu się roześmiał. Traktował sprawę z całą swobodą; Strether w tym momencie uświadomił sobie, że Chad od początku był właściwie bardzo swobodny mimo odrobiny zażenowania, które go nic nie kosztowało. Odrobina zażenowania stanowiła tylko dowód dobrego smaku. Ludzie dobrze wychowani mają widocznie w zapasie taką minę, jako jeden z najsilniejszych atutów. Mówiąc Chad pochylał się trochę naprzód; ten ruch przybliżał do Strethera jego nową, nieprzeniknioną twarz, nie wiadomo jak i gdzie nabyta Strether patrzał zafascynowany na tę fizjonomię tak dojrzałą i tak inną niż ta, z którą młody człowiek wyjeżdżał z Woollett. Z kolei starszy pan pozwolił sobie na swobodę określając tę nową twarz Chada jako twarz człowieka światowego; gdyż ta formułka w pewnej mierze rozwiązywała problem; to była twarz mężczyzny, który niejedno przeżył i poznał niejedną stronę życia. Niekiedy w jakimś przebłysku, w spojrzeniu wyglądała zza niej dawna twarz, lecz były to mgnienia nikłe i natychmiast gasnące. Chad był smagły, ciężki i silny, a dawniej także chropowaty. Czy zatem cała różnica polegała na wygładzeniu? Może, bo gładki był bardzo, wyczuwało się to w nim tak wyraźnie, jak czuje się gładkość w smaku sosu lub przy dotknięciu czyjejś ręki. Cały zdawał się tą gładkością odmieniony, ona to wyretuszowała jego rysy, poprawiając każdą linię, rozjaśniła oczy, oczyściła cerę, wypolerowała piękne, szerokie zęby, które zawsze najbardziej go zdobiły. Nadając mu nowy kształt i nową powłokę, niemal nowe oblicze, stonowała także głos, zabarwiła wymowę, wzbogaciła jego uśmiech i nakazała oszczędność gestom. Dawniej Chad wielkim nakładem wyrażał bardzo mało, teraz prawie bez wysiłku umiał wyrazić wszystko, co należało. Można by wyobrazić sobie, że bogaty, lecz surowy materiał wciśnięto w twardą formę i wydobyto z niej ten doskonały kształt. Osobliwe zjawisko - Strether wciąż patrzał na Chada Jak na zjawisko, jak na rzadki okaz - było tak realne, że pozwalało się dotknąć. Strether wreszcie wyciągnął rękę ponad stolikiem i położył ją na ramieniu Chada. - Jeżeli przyrzekniesz mi tutaj, natychmiast, i zaręczysz słodem, że zerwiesz bez zwłoki - zapewnisz bezpieczną przyróść sobie i nam wszystkim. Rozładujesz napięcie, z jakim czekałem na ciebie przez tyle dni, panując nad niepokojem”, z odczuwając go dotkliwie, i pozwolisz mi odpocząć. Udzielę ci błogosławieństwa i pójdę wreszcie do łóżka. Chad odchylił się na poręcz krzesła, rozsiadł wygodnie, ręce wsunął w kieszenie: w tej pozie wyglądał jeszcze poważniej, chociaż uśmiechał się trochę niepewnie. Teraz dopiero Stretherowi wydało się, że Chad jest naprawdę zdenerwowany, i uznał to za tak zwany zdrowy objaw. Jak dotąd o zdenerwowaniu świadczył jedynie gest, jakim to wkładał, to zdejmował swój miękki kapelusz o szerokim rondzie. Właśnie znowu sięgnął do niego ręką, lecz tylko zepchnął go na tył głowy, tak że ledwie trzymał się na bujnej, młodej mimo siwizny czuprynie. Szczegół ten wprowadził do ich cichej rozmowy spóźnioną nutę poufałości i zażyłości. Gest tak bardzo powszedni uświadomił zarazem Stretherowi coś więcej. Nowe spostrzeżenie krystalizowało się w jakimś momencie olśnienia, zbyt subtelnym, by można je było wśród tylu innych wyodrębnić, a jednak zupełnie wyraźnym i określonym. Chad w tej chwili niewątpliwie objawił mu się w pełnym swoim blasku, jak to sobie Strether w duchu sformułował. Nasz bohater zrozumiał nagle, co to znaczy, przynajmniej w pewnym zakresie. Krótko mówiąc, ujrzał w osobie Chada wybrańca kobiet; przez krótką, lecz pełną napięcia chwilę patrzał na młodego mężczyznę niemal z nabożną czcią, jakby ta rola nadawała mu szczególną godność, a nawet - chociaż to brzmi wręcz śmiesznie - pewną surową powagę. Spod ronda zsuniętego kapelusza wyzierało doświadczenie, a wyzierało nie z powodu umyślnej fanfaronady Chada, lecz z powodu siły zaczerpniętej z głębin ilościowego i jakościowego bogactwa przeżyć. A więc tacy są mężczyźni wyróżniani przez kobiety, mężczyźni, którzy z pewnością odwzajemniają się kobietom szczególnym zainteresowaniem. Czując niejasno, że między tym odkryciem a całą sytuacją istnieje jakiś związek, Strether przez pół minuty wahał się, lecz w następnej połowie tej minuty rzecz się wyjaśniła. - Czy nie przyszło ci na myśl - spytał Chad - że człowiek postawiony wobec takiego żądania, jakkolwiek oczarowany twoją wymową, zechce zadać kilka pytań, zanim udzieli odpowiedzi? - Proszę bardzo. Jestem tu po to, by na wszystkie pytania odpowiadać. A nawet sądzę, że będę mógł zakomunikować ci wiele interesujących szczegółów, o które nie przyjdzie ci do głowy pytać. Będziemy o tym mówili tak długo, jak się okaże potrzebne. Ale teraz - zakończył Strether - chciałbym iść spać. - Doprawdy? Chad powiedział to ze zdumieniem, które ubawiło Strethera. - Czy rzeczywiście tak trudno ci w to uwierzyć? Po wszystkich wzruszeniach, jakie przez ciebie dzisiaj przeżyłem? Młody człowiek zastanawiał się chwilę. - Jak dotychczas nie dostarczyłem ci jeszcze wielkich wstrząsów. - To znaczy, że czekają mnie gorsze! Czy tak? - zaśmiał się Strether. - Tym bardziej muszę nabrać sił. - Wstał, jakby chcąc podkreślić, że dobrze wie, co mu grozi w przyszłości. Chad, wciąż siedząc, gestem zatrzymał Strethera, gdy ten mijał go przeciskając się między stolikami. - Och, porozumiemy się z pewnością! Ton tych słów nie pozostawiał nic do życzenia, podobnie jak wyraz twarzy, którą Chad podniósł ku staremu przyjacielowi dotykając łagodnie ręką jego rękawa. Jeśli czegoś w tym wszystkim brakowało, to było to mniej widoczne niż owoce doświadczenia. A właśnie doświadczenie stosował Chad w tej grze, zamiast uciekać się do brutalnego oporu. Oczywiście doświadczenie można także nazwać pewną formą oporu, lecz nie brutalną, wprost przeciwnie! Tyle w każdym razie wygrywał Strether. A tymczasem, kiedy tak rozmyślał, Chad wydawał mu się z każdą sekundą bardziej dojrzały. Wreszcie, z ręką wciąż na ramieniu swego gościa, Chad wstał z krzesła; cały epizod był dość wymowny, by Strether mógł nabrać pewności, że coś tu zostało między nimi uzgodnione. Bądź co bądź Chad dobrowolnie wyraził wiarę w możliwość takiego uzgodnienia. Strether uznał oświadczenie młodego człowieka że z pewnością porozumieją się, za wystarczający sygnał, iż wolno mu pójść w końcu do łóżka. A jednak nie mógł położyć się jeszcze przez czas dość długi, kiedy bowiem wyszli we dwóch na ulicę, w ciepłą i jasną noc, wyłoniła się niespodziewana przeszkoda, pozornie bardzo błaha, i to w okolicznościach, które powinny były raczej utrwalić między nimi zgodę. Miasto pełne było jeszcze ludzi, wyrazistych dźwięków, jarzących się świateł. Podziwiali w tych dekoracjach wielką, jasną architekturę ulicy, potem w milczącym porozumieniu zawrócili zgodnie w stronę hotelu, gdzie mieszkał Strether. - Oczywiście - niespodziewanie odezwał się Chad - to zrozumiałe i naturalne, że oboje z matką snuliście w Woollett różne domysły na mój temat... mieliście zresztą po temu powody. Ale swoją drogą musieliście sporo i od siebie dołożyć. Umilkł dając przyjacielowi czas na chwilę zastanowienia, do czego właściwie ten wstęp prowadzi; Strether skorzystał z tego, żeby zwrócić rozmowę w pożądanym dla siebie kierunku. - Och, nie wchodziliśmy nigdy w szczegóły. Nie było to potrzebne. Wystarczało, że bardzo było nam ciebie brak w Woollett. Chad jednak nalegał, chociaż wyraz jego twarzy, gdy ukazała się ona w blasku latarni narożnej, zdawał się świadczyć, że wzruszyła go wzmianka o tęsknocie rodziny. - Chciałem przez to powiedzieć, że zapewne wyobrażaliście sobie różne rzeczy. - Co mianowicie? - No, jakieś okropności. Strether wzdrygnął się; „okropności” wcale nie pasowały -przynajmniej pozornie - do tego uosobienia zdrowia i rozsądku. Ale obowiązywała go prawdomówność. - Mówiąc szczerze, tak, wyobrażaliśmy sobie różne okropności. Czy możesz mieć nam to za złe, skoro nie bardzo się myliliśmy? Chad podniósł twarz w świetle latarni i w tej chwili Strether znowu miał wrażenie, że młody człowiek, swoim zwyczajem tak mu się pokazuje. W takich momentach niejako przedstawiał się, demonstrował swoją gładką osobę, swoją męską krzepką młodość, jakby podsuwał ogniwa brakujące a niezbędne w łańcuchu dowodów. Można by przypuszczać, że jest ze swoich walorów zadowolony - i to tak bardzo, iż boi się pozostawiać je w cieniu. Strether widział w tym jakieś wypaczone poczucie własnej godności i siły utajonej, niedostępnej i groźnej, kto wie, może wartej zazdrości. W nagłym olśnieniu znalazł nazw? dla tego nieuchwytnego wrażenia, nazwę, która nasunęła mu się, kiedy zadał sam sobie pytanie, czy nie ma do czynienia po prostu z młodym, nieposkromionym poganinem. Chwycił się tego słowa, ponieważ dźwięczało doskonale dla jego duchowego ucha przyswoił je sobie natychmiast. Tak, czyż to nie jest najtrafniejsze określenie? Nie czym innym, lecz poganinem był Chad, to narzucało się logicznie. Musiał stać się, stał się poganinem. Odkrycie dostarczało klucza zagadki, rzucało na całą sprawę światło, rozpraszało ciemności. W przebłysku natchnienia Strether zrozumiał również, że w sytuacji, jaka się wytworzyła, poganin jest osobą jak najbardziej w Woollett pożądaną. Poganin - byle uczciwy - może im się tam przydać; znajdzie pole do działania, na pewno! Strether już widział oczyma wyobraźni ten moment, gdy zdumiewająca osobistość zjawi się w Woollett, towarzyszył w imaginacji jej pierwszym krokom. Zaniepokoił się jednak trochę, czy przez tę chwilę przedłużającego się milczenia młody człowiek, który już odwrócił twarz od światła, nie odgadł jego myśli. -No, nie przeczę - rzekł Chad - byliście dość blisko prawdy. Nie chodzi o szczegóły, jak słusznie stwierdziłeś. Na ogół rzeczywiście w pewnym okresie pozwalałem sobie na wiele. Ale już się opamiętałem, teraz nie jest ze mną tak źle. Z tymi słowami ruszył znów przed siebie w stronę hotelu Strethera. - Czy to znaczy - spytał Strether, gdy zbliżali się już do wejścia - że w tej chwili nie ma w twoim życiu żadnej kobiety? - Przepraszam cię, cóż to ma do rzeczy? - Jakże? Od tego chyba wszystko zależy. - Mój powrót do domu? - Chad był szczerze zdziwiony. - Ach, nie. Czy myślisz, że gdybym miał ochotę wracać, ktokolwiek miałby tę władzę... - Żeby cię wstrzymać - dokończył za niego Strether - od urzeczywistnienia tych chęci? Tak, sądziliśmy, że ktoś, a może nie jedna, lecz kilka osób, powstrzymywał cię dotychczas od powrotu. I to samo może dziś się zdarzyć, jeśli jesteś w czyimś ręku. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - ciągnął dalej - lecz jeśli nikt cię nie może zatrzymać, tym lepiej. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, żebyś posłuchał argumentów przemawiających za powrotem. Chad zastanawiał się przez chwilę. - Mówisz, że nie odpowiedziałem na twoje pytanie - powiedział bez urazy w głosie. - Pytania tego rodzaju zawierają zwykle pewną dozę przesady. Nie wiem, co masz na myśli pytając, czy jestem „w rękach” kobiet. To zbyt mgliste. Czasem ktoś jest w tej sytuacji, chociaż z pozoru wcale nie jest... I odwrotnie! Poza tym, trudno tak wyjawiać cudze sekrety. - Zdawało się, że Chad usiłuje grzecznie wytłumaczyć Stretherowi trudny problem. - Nigdy nie ugrzązłem aż tak głęboko. Przynajmniej tym mogę się pochwalić, że nigdy się tego nie obawiałem. Strether milczał zastanawiając się nad tymi zwierzeniami, więc Chad miał czas, by je uzupełnić. Znalazł bardzo szczęśliwy argument: - Czyż nie rozumiesz, jak bardzo lubię sam Paryż? Niespodziewane pytanie zaskoczyło Strethera. - Och, jeśli tylko to cię trzyma tutaj! - powiedział, jakby trochę z pretensją. Lecz uśmiech Chada rozbroił go zaraz. - Czy to nie dosyć? Strether zawahał się, ale odpowiedź wyrwała mu się z ust: - Dla twojej matki - nie! Zabrzmiało to rzeczywiście dziwnie, toteż Chad wybuchnął śmiechem. Strether zawtórował mu, lecz na krótko. - Pozwól, że pozostaniemy nadal przy własnej hipotezie. Ale skoro jesteś wolny i taki silny, nie ma dla ciebie usprawiedliwienia. Jutro rano napiszę list - dodał stanowczo - zawiadomię, że mam twoje słowo. Chad nagle zainteresował się żywo. - Jak często pisujesz? - Och, stale. - I długie listy? Strether trochę się zniecierpliwił. - Mam nadzieję, że mojej adresatce nie wydają się zbyt długie. - Z pewnością! I często dostajesz odpowiedzi? Strether znów chwilę milczał. - Tak często, jak na to zasługuję. - Matka pisuje urocze listy - rzekł Chad. Strether zatrzymując się przed zamkniętą porte cochere popatrzył na niego uważnie: - O tobie niestety nie można tego powiedzieć. Ale wszystkie nasze przypuszczenia tracą wagę, skoro w tej chwili nie jesteś uwikłany. To, jak się zdawało, dotknęło dumę Chada. - Nigdy nie byłem, pozwól sobie powiedzieć. Zawsze robiłem, co chciałem. - Po czym dodał: - I robię, co chcę, również teraz. - Po cóż więc tu siedzisz? Co cię zatrzymuje - spytał Strether - jeżeli naprawdę jesteś wolny? Chad spojrzał mu w twarz i cofnął się na poprzednią pozycję. - Czy ty myślisz, że tylko kobiety mogą człowieka zatrzymywać? Zdumiony i podniecony jego głos rozbrzmiewał tak donośnie w ciszy ulic, że Strether wzdrygnął się i ochłonął dopiero uprzytomniając sobie, iż mówiąc po angielsku są bezpieczni. - Czy tak myślą wszyscy w Woollett? Wobec nieodpartej szczerości tego pytania Strether poczerwieniał; zrozumiał, że popełnił ciężką gafę. Przez swoją niedbałość niegodnie przedstawił poglądy Woollett; nim jednak zdążył sprostować błąd, Chad zaatakował znowu: - Muszę powiedzieć, że to świadczy o dość nikczemnym sposobie myślenia. Nieszczęściem dla Strethera ten zarzut zgadzał się z refleksją, jaka jemu samemu nasunęła się w miłej atmosferze mieszkania przy bulwarze Malesherbes, i dlatego zrobił na nim niezwykle silne wrażenie. Gdyby to on sam zrobił tę uwagę, choćby w rozmowie z biedną panią Newsome, mogłaby podziałać zbawiennie, lecz gdy to powiedział Chad, rozumując zresztą logicznie, stała się krwawą obelgą. Nie, na pewno nikczemne myśli były im całkowicie obce, bez wątpienia jednak rozumowali ze zbytnią pewnością siebie opierając się na argumentach, które teraz odwróciły się przeciw nim. Chad zamknął usta Stretherowi, zamknął usta nawet swojej wspaniałej matce; jednym ruchem ręki zarzucił pętlę i zaciskając ją poskromił całe Woollett zadufane we własnej chwale. Nie można było zaprzeczyć, Woollett rzeczywiście uważało Chada za nieokrzesanego młodzika; a tymczasem Chad tutaj wśród uśpionych ulic przemówił nieoczekiwanym tonem i odwrócił sytuację: oskarżenie kompromitowało nie jego, lecz oskarżycieli. Jak gdyby to grubiaństwo, które mu zarzucono, strząsnął z siebie jednym wzruszeniem ramion. Co gorsza, Strether czuł się tak, jakby tym samym gestem zrzucił je na niego. Przed chwilą zastanawiał się, czy młody człowiek nie jest po prostu poganinem, teraz myślał, że - kto wie - czy nie jest gentlemanem. W pierwszej chwili nie przyszła mu do głowy zbawcza myśl, że nie można być naraz jednym i drugim. Nic w całej tej scenie nie zaprzeczało takiemu połączeniu, przeciwnie, wszystko zdawało się je popierać. Co więcej, Stretherowi wydało się, że to odkrycie dopomoże mu w rozwiązaniu najtrudniejszego problemu, jakkolwiek po to chyba, żeby na jego miejsce postawić nowy, nie mniej trudny. Czyż nie dlatego właśnie Chad zyskał tę onieśmielającą powierzchowność, że nauczył się być gentlemanem? Czy nie dlatego tak trudno było z nim mówić prosto z mostu? W czym tkwił klucz do tej podstawowej zagadki, jak wytłumaczyć tę brzemienną w skutki przyczynę? Zbyt wielu kluczy wciąż jeszcze brakowało Stretherowi, a między innymi kluczy do kluczowych spraw. Wynikał z tego wniosek ten, że Strether musiał na nowo stwierdzić swoją ignorancję. Zdążył się już przyzwyczaić się do tego rodzaju napomnień, które najczęściej zresztą sam sobie robił, wytykając braki we własnych wiadomościach. Było to jednak do zniesienia, po pierwsze dlatego, że odbywało się ściśle poufnie, a po drugie, że niewiedza w pewnym sensie świadczyła o nim chlubnie. Nie znał zła, ale że inni ludzie nie wiedzieli o tym, jak mało je zna - mógł się z takim stanem rzeczy pogodzić. W tym szczególnym a doniosłym przypadku zdradził nieznajomość dobra, a Chad, jeśli nie kto inny, dowiedział się o tym; z niejasnych przyczyn naszemu bohaterowi zdawało się, że wskutek tego sekret został opublikowany. Chad pozwolił mu się męczyć w tej kłopotliwej sytuacji tak długo, że Strethera przejął dreszcz chłodu; wreszcie młody człowiek uznał za stosowne wybawić go i wspaniałomyślnie osłonić. Zrobił to mówiąc bardzo uprzejmie i po prostu, jakby kilka słów załatwiało całą sprawę: - Ach, ze mną wszystko jest w porządku! Tę informację zabrał z sobą oszołomiony Strether do łóżka. 9. Wszystko zresztą w późniejszym zachowaniu Chada zdawało się potwierdzać prawdziwość tych słów. Okazywał wiele względów ambasadorowi swojej matki; mimo to, i rzecz dziwna, Strether nie zaniedbywał swych innych znajomości. Godziny, które spędzał w hotelowym pokoju z piórem w ręku nad listami do pani Newsome, bywały często przesuwane i przerywane, lecz dzięki temu jeszcze bogatsze; nieraz Strether przeplatał je sprawozdaniami, utrzymanymi w innym zupełnie tonie, ale niemal równie poważnymi i dokładnymi, a składanymi Marii Gostrey. Teraz, kiedy nareszcie miał - jak by to sam określił - naprawdę o czym mówić, stwierdził, że uświadamia sobie jaśniej, a jednocześnie traktuje bardziej obojętnie tę dwutorowość swoich raportów. Bardzo mądrze napomknął pisząc do pani Newsome o nowej użytecznej znajomej, lecz wyobraźnię jego nękała trochę obawa, że Chad podejmując z myślą o matce pióro, nazbyt długo zaniedbywane, może okazać się jeszcze mądrzejszy. Niedobrze by się stało, gdyby za sprawą Chada wynikły jakieś dodatkowe powikłania na domiar nieuniknionych; najbardziej niepożądane byłoby zacieśnienie między nimi stosunków na zasadzie wspólnej płochości. By zapobiec przypadkowi tego rodzaju, Strether sam szczerze opowiedział młodemu człowiekowi przebieg zdarzeń, którym zawdzięczał tak zabawny sojusz. Mówił wesoło, pojednawczo ,tej całej historii”, przekonany, że wolno mu określić sojusz jako „zabawny”, byle zachował przy tym stosowną powagę. Pochlebiał sobie, że wręcz przesadnie podkreślił swobodę, z jaką zawarł znajomość z tą niezwykłą osobą; skrupulatnie przedstawił śmieszne okoliczności spotkania, przyznając się, że nawiązali pierwszą rozmowę niemal na ulicy; natchnienie podszepnęło mu pomysł, żeby walkę przenieść na pole nieprzyjaciela, manifestując zdumienie wobec nieświadomości Chada. Zawsze był przeświadczony, że to jest najświetniejszy styl walki, zastosował go zaś tym bardziej gorliwie, że - o ile sobie przypominał - nie miał po temu nigdy sposobności w dotychczasowych bojach. Zgodnie z tą strategią stwierdził, że wszyscy znają pannę Gostrey; jakże to możliwe, by Chad jej nie spotkał? Wszakże bardzo trudno, prawie nie sposób tego uniknąć! Podając to jako niezbity pewnik, zrzucał na Chada obowiązek udowodnienia przeciwnej tezy. Metoda odniosła taki sukces, że Chad przyznał, iż sława tej osoby dotarła do niego, jakkolwiek niepomyślny zbieg przypadków nie pozwolił mu na zetknięcie się z nią dotychczas. Przy tej okazji powiedział, że wprawdzie ma pewne stosunki towarzyskie, nie tak jednak rozległe, jak by Strether mógł przypuszczać, jeśli chodzi o coraz liczniej zjeżdżających do Paryża rodaków. Dał do zrozumienia, że z czasem doszedł do innych nieco zasad doboru znajomości, a wynikało z tego, że nie obracał się zbyt wiele w kręgu kolonii amerykańskiej. Na razie z pewnością interesował się czymś innym. Interesował się nawet dość poważnie... Strether ze swej strony mógł jedynie ten fakt stwierdzić, lecz nie wiedział jeszcze, do jakiego stopnia poważne były te zainteresowania. Oby nie przekonał się o tym za prędko! Chad bowiem objawiał już teraz aż nazbyt gorliwą przychylność. Przede wszystkim lubił swego Przyszłego ojczyma, a tego Strether w swoich planach wcale nie przewidział. Przygotowany był najbardziej na tę spośród innych przeciwności, że Chad odniesie się do niego wrogo; nie spodziewał się, że w odmienionej postaci młody człowiek zgotuje mu zupełnie inne, ale może jeszcze cięższe przeszkody. Nie spodziewał się, na przykład, że będzie musiał sam przed sobą szukać wymówki, dręczony skrupułami, czy aby jest dostatecznie dla Chada przykry. Tylko to dałoby mu pewność, że spełnia obowiązek z należytą bezkompromisowością. Nawet bowiem zakładając, że tolerancja Chada w stosunku do niego nie była szczera i stanowiła jedynie podstęp dla zyskania na czasie, pozostawała ona faktem i wytwarzała taki nastrój, jak gdyby wszystko milcząco między sobą uzgodnili. Taki był rezultat długich, wielokrotnie na nowo podejmowanych rozmów, w ciągu których Strether powiedział Chadowi wszystko, co należało, przedstawił mu fakty i cyfry bez osłonek. Chad nigdy ani o minutę nie starał się skracać tych pogawędek, a zachowywał się, odzywał i wyglądał przy tym trochę może ociężale, nawet posępnie, lecz zawsze tak, jak gdyby był zasadniczo i całkowicie wolnym człowiekiem. Nie oświadczał wyraźnie i pochopnie, że gotów jest już ulec, ale zadawał bardzo inteligentne pytania, sięgał nawet czasem do dna pokładów wiedzy przyjaciela - co potwierdzało opinię rodziny o drzemiących w młodzieńcu zdolnościach - słowem okazywał chęć wżycia się w ten prosty, jasny obraz, który Strether przed nim roztaczał. Przechadzał się tam i sam, przyjaźnie ujmował ramię Strethera, gdy ten milkł na chwilę, przyglądał się jego malowidłu to z prawej, to z lewej strony, przechylał krytycznie głowę nad tym czy innym fragmentem i jeszcze bardziej krytycznie dmuchając dymem z papierosa, dzielił się ze starszym panem uwagami o tym czy innym szczególe. Strether szukał ratunku - a zdarzało się nieraz, że go bardzo potrzebował - w powtarzaniu własnych argumentów. Nie można było się łudzić: Chad z pewnością działał celowo. Strether wszakże nie wiedział rzeczy podstawowej: do jakiego mianowicie celu zmierzał młodzieniec. Tym trudniej było zadawać bezpośrednie pytania, ale wszystko to przestało być ważne, skoro właściwie odpadły wszelkie pytania prócz tych, które sam Chad stawiał. Fakt, że był wolny, stanowił wystarczającą odpowiedź i nie wydawało się wcale śmieszne, że nie co innego, lecz ta wolność przedstawiała się Stretherowi jako największa przeszkoda. Czyż zmieniona osobowość, urocze mieszkanie, swoboda w rozmowie, a nawet skwapliwość w poszukiwaniu - czyż wszystkie te rzucające się w oczy objawy nie były właśnie dowodami wolności? Chad tymi wspaniałomyślnymi gestami składał ją niejako w darze swemu gościowi; dlatego Strether w głębi serca czuł się nieco stropiony. Narzucała mu się ustawicznie konieczność wprowadzania zmian do pierwotnego planu. Przyłapywał się niemal dosłownie na ukradkowych spojrzeniach, na wstydliwych poszukiwaniach wzrokiem tego uosobionego w konkretnej osobie wpływu, tej realnej przeciwniczki, która - sobie tylko wiadomym sposobem - wymykała mu się stale; a przecież całe jego przedsięwzięcie, zbudowane na przesłankach pani Newsome, opierało się na hipotezie o namacalnej obecności tej istoty. Raz i drugi zdarzyło się już Stretherowi skrycie sformułować gniewne życzenie, by pani Newsome sama spróbowała poszukać nieuchwytnej osoby. Za wcześnie byłoby przekonywać Woollett, że taki tryb życia, taka hulaszcza młodość nie zawsze bywa zgubna i że w danym przypadku młody światowiec zasłużył w pewnej mierze na bezkarność. Strether mógł jedynie z góry wyobrażać sobie ostre echo, jakie odpowie zapewne na przesyłane przez niego wieści. W chwili gdy pisał list, już słyszał to echo rozbrzmiewające w suchym, rozrzedzonym powietrzu rodzinnego miasta, tak krzykliwe jak nagłówki w gazetach. „On twierdzi, że nie ma tam żadnej kobiety” - mówiła pani Newsome do pani Pocock; Strether widział oczyma wyobraźni to zdanie złożone kapitalikami tłustą gazeciarską czcionką; pani Pocock grała w tym obrazie rolę czytelnika gazety. Strether widział na twarzy młodej kobiety napiętą uwagę, wyczuwał doskonale nutę niedowierzania w jej głosie, kiedy po krótkim namyśle odpowiadała matce: „Cóż więc tam jest?” - i równie wyraźnie słyszał zdecydowane słowa matki: „Na pewno -usilna chęć uwierzenia, że nic nie ma”. Wrzuciwszy list do skrzynki, Strether przeżywał całą tę scenę; a przez cały czas trwania wizji obserwował córkę nie mniej bacznie niż matkę. Intuicyjnie odgadywał, że pani Pocock przy tej sposobności raz jeszcze utwierdzi się w swojej opinii o nim; od początku czuł, że była przeświadczona o zasadniczej nieudolności „pana Strethera”. Nim wyruszył w podróż, popatrzyła mu w oczy i w spojrzeniu jej wyczytał jasno niewiarę, by on, właśnie on, umiał wykryć winowajczynię. Czyż w ogóle nie oceniała dość sceptycznie - wyrażając się najłagodniej - jego zdolności do odkrywania kobiet? Nie odkrył nawet jej matki, przeciwnie, zdaniem pani Pocock, zasługa w tym odkryciu przypada raczej pani Newsome. Ona to odkryła Strethera, a opinia, jaką miała o tym wypadku pani Pocock, świadczyła o jej krytycyzmie. Strether swoje stanowisko zawdzięczał temu, że w Woollett z zasady przyjmowano wszelkie odkrycia pani Newsome z szacunkiem. Nasz bohater czuł przez skórę, że pani Pocock nie oprze się pokusie wyjawienia obecnie własnego zdania. Morał zaś wyniknie ten, że należy sprawę oddać w jej ręce, a wówczas poszukiwana znajdzie się prędko. Od chwili gdy przedstawił Chada pannie Gostrey, miał wrażenie, że Maria zachowuje przesadną niemal ostrożność. Stwierdził też, że dotąd nie potrafił wydobyć z niej odpowiedzi, której sobie życzył; co prawda w tym momencie mógłby tylko w mglistych zarysach określić, czego mianowicie pragnie się od niej dowiedzieć. Nie wyjaśniłoby ani nie załatwiło sprawy postawione tout betement - jak mawiała panna Gostrey - pytanie: „No, co? Spodobał się pani?” Strether przecież wcale nie czuł potrzeby mnożenia dowodów przemawiających na korzyść młodzieńca. Wielokrotnie już kołatał do jej drzwi, by wciąż na nowo powtarzać, że przypadek Chada - niezależnie od ubocznych, również dość interesujących szczegółów - jest przede wszystkim i nade wszystko - niemal potwornym cudem. Fakt zupełnego przeistoczenia człowieka był tak niesłychany, że przesłaniał oczom inteligentnego obserwatora całą resztę. - To chyba zmowa - oświadczył Strether. - Coś się za tym kryje. - I puszczając wodze fantazji dodał: - To ukartowana gra. Pomysł, jak się zdawało, przypadł jej do smaku. - Czyja? Sądzę, że sprawcą jest tu los, czyhający swojej godziny, lep przeznaczenie cwałujące po drogach. Chcę przez to powiedzieć, że są to elementy, których nie sposób brać w rachubę. Rozporządzam tylko własnymi skromnymi ludzkimi środkami. Nie mogę prowadzić gry przeciw siłom nadprzyrodzonym. Zużywa się całą energię na tropienie i poszukiwanie przeciwnika. A tymczasem chciałoby się... ach, doprawdy, czy pani tego nie rozumie? - wyznał z dziwnym wyrazem twarzy. - Człowiek chciałby nacieszyć się tak rzadkim zjawiskiem. Nazwijmy więc sprawcę życiem - rozstrzygnął po namyśle. - Poczciwe stare życie zaskakuje nas swoimi niespodziankami. Nie zmienia to faktu, że niespodzianka obezwładnia, a co najmniej oszałamia. .. I tak ze wszystkim, co się tutaj widzi, co można dostrzec! Milczenia panny Gostrey nigdy nie były posępne. - Czy to właśnie napisał pan do Woollett? - Niestety, tak! - padła odpowiedź. Panna Gostrey znów milczała przez chwilę, a Strether raz jeszcze przemierzył krokami jej dywan. - Jeżeli pan nie będzie ostrożniejszy, ściągnie pan ich wszystkich tutaj. - Ależ napisałem, że Chad wróci! - A czy rzeczywiście wróci? - spytała panna Gostrey. Szczególny ton tego pytania sprawił, że Strether przystanął i spojrzał jej w twarz. - Zużyłem skarby cierpliwości i pomysłowości, żeby pani dostarczyć danych do odpowiedzi na to pytanie. Przedstawiłem pani całą historię, pokazałem Chada. Po to przecież dzisiaj przyszedłem, żeby usłyszeć od pani odpowiedź: czy wróci? - Nie! - odparła wreszcie. - Nie jest wolny. Strether osłupiał. - Pani to wiedziała od początku? - Wiedziałam tylko tyle, ile widziałam. Dziwię się - powiedziała z odrobiną irytacji - że pan sam tego nie spostrzegł. Wystarczyła chwila w jego towarzystwie... - Wtedy w loży? Tak? - nalegał trochę niepewnie. - No tak! To wystarczyło, żeby się upewnić. - O czym? Wstała i tym razem tak jasno jak nigdy dotychczas okazała zawód, jaki jej sprawiał swoją niedomyślnością. Prawie z politowaniem rzekła: - Niechże pan zgadnie. Ton tych słów wywołał rumieniec na jego twarzy; chwilę stali naprzeciw siebie, świadomi dzielących ich różnic. -Więc pani twierdzi, że krótka godzina spędzona z nim w teatrze tak wiele pani powiedziała o jego historii? Niech tak będzie. Ale i ja nie jestem głupcem, bym nie rozumiał pani czy też w pewnej mierze Chada. Nikt z nas nie wątpi, że on robił, co mu się podobało. Nie ulega też wątpliwości, co mianowicie podobało mu się najbardziej. Nie mówię oczywiście - wyjaśnił rzeczowo - o tych nieszczęśliwych kreaturach, z którymi może po dziś dzień się zadaje. Mówię o pewnej określonej osobie, która w obecnej sytuacji utrzymała może nad nim władzę i z którą trzeba by się poważnie liczyć. - Ja mówię o tym samym - rzekła panna Gostrey. Lecz szybko wyjaśniła: - Myślałam, że pan... a raczej mieszkańcy Woollett sądzą, że tak właśnie postępują z reguły wszystkie owe „nieszczęśliwe kreatury”. Otóż nie! - zawołała żywo. - Wbrew pozorom, tu musi być ktoś zupełnie innego pokroju. Skoro stwierdzamy cud, któż nim jest, jeśli nie taka osoba? Strether zrozumiał. - A więc ten cud to kobieta? - Kobieta. Taka lub inna... Ale na pewno kobieta. - I pani sądzi, że to jest osoba przyzwoita? - Przyzwoita? - panna Gostrey ze śmiechem wzniosła w górę ramiona. - Powiedziałabym raczej: doskonała! - Czemuż więc on się jej wypiera? Panna Gostrey myślała chwilę. - Jest tak doskonała, że nie wolno mu się do niej przyznawać. Czyż pan nie widzi - dodała - że jej osoba wyjaśnia zagadkę Chada? Strether widział to z każdą minutą lepiej, lecz dzięki temu dostrzegał również coś więcej. - Nam przecież chodzi raczej o to, żeby Chad wyjaśnił zagadkę tej osoby. - Toteż on to robi. Chad daje jej świadectwo na swój sposób. Musi pan mu wybaczyć, że nie robi tego otwarcie. W Paryżu tego rodzaju zobowiązania spłaca się milczeniem. Strether rozumiał, mimo to... - Nawet gdy chodzi o przyzwoitą osobę? Zaśmiała się znowu. - Nawet wtedy, gdy mężczyzna też jest przyzwoity. Zawsze w tych sytuacjach przestrzega się powściągliwości - tłumaczyła już poważnie - zwłaszcza unika się wszelkiego afiszowania. A nic nie uchodzi tu za gorszą niewłaściwość niż nagłe i przesadne afiszowanie przyzwoitości. - Ależ w takim razie - rzekł Strether - mówi pani chyba o ludziach spoza dobrego towarzystwa. - Pańska klasyfikacja zachwyca mnie - odparła. - Czy chce pan, żebym panu w tej kwestii, w tych okolicznościach udzieliła najmądrzejszej rady, na jaką mnie stać? Niech pan tej osoby nie traktuje ani nie sądzi inaczej niż poprzez Chada. Miał przynajmniej odwagę godną logiki swojej przyjaciółki. - Bo wówczas będę musiał ją polubić, czy tak? - Dzięki żywości wyobraźni miał taką minę, jakby już polubił nieznajomą, chociaż natychmiast i jasno zorientował się, że nie byłoby to wcale pożądane. - Ale czy po to przyjechałem tutaj? Musiała przyznać, że nie po to. Chodziło jej wszakże o coś innego. - Niech pan nic nie postanawia z góry. Rzecz nie jest taka Prosta. Nie wszystko też pan jeszcze wie o tym młodzieńcu. Teraz Strether z kolei musiał przyznać jej słuszność; był jednak dość bystry, by dostrzec niebezpieczeństwo. - A jeśli przy bliższym poznaniu znajdę w Chadzie jeszcze Więcej zalet? Panna Gostrey odkryła coś nowego. - To możliwe, ale on wypiera jej się nie tylko przez delikatność. W tym tkwi jakiś haczyk. - Po namyśle sprecyzowała: -On próbuje ją spławić. Strether wzdrygnął się na to obrazowe określenie. - Spławić? - Myślę, że toczy się między nimi jakaś walka i że to jest jedna z tych spraw, które Chad usiłuje zataić. Niech pan czeka cierpliwie, nie ma innego sposobu uniknięcia błędów, których by pan później żałował. Niech pan czeka, a przekona się pan: on naprawdę chce się jej pozbyć. Nasz bohater tak żywo wczuł się już w sytuację, że krzyknął niemal z oburzeniem: - Jak to? Po tym wszystkim, co dla niego zrobiła! Panna Gostrey rzuciła mu dziwne spojrzenie, które w sekundę potem zastąpiła uroczym uśmiechem. - Chad nie jest tak dobrym chłopcem, jak się panu wydaje. Słowa te zapadły w pamięć Strethera; obiecywał sobie, że zawarte w nich ostrzeżenie będzie mu odtąd wielką pomocą. Ilekroć jednak przy ponownych rozmowach z Chadem szukał w nich oparcia, natrafiał zawsze na jakiś sprzeciw. Pytał sam siebie, skąd płynie ten silny opór, jeśli nie z przeświadczenia, wciąż na nowo utwierdzanego, że Chad naprawdę jest - a co więcej: wciąż to udowadnia - tak dobrym chłopcem, za jakiego on go uważa. Wydawało mu się niejako, że Chad musi być dobry, skoro nie okazuje się zły. W ciągu wielu następnych dni spotkania z Chadem tak zaprzątały Strethera - był to zresztą jedyny ich bezpośredni efekt i zdawało się, że nic więcej nie może z nich wyniknąć - iż wypierały z jego świadomości wszystko inne. Wprawdzie mały Bilham znowu ukazał się na widowni, lecz ten mały Bilham teraz jeszcze wyraźniej niż na początku reprezentował tylko jedną z wielu form tych absorbujących stosunków; nasz bohater zdał sobie z tego sprawę dzięki paru incydentom, które wkrótce poznamy. Nawet Waymarsh został w to wciągnięty, jego również wir wchłonął całkowicie, jakkolwiek na krótko. Strether misi niekiedy wrażenie, że spotyka się z nim tak jak nurek ocierający się o jakieś podwodne rafy. Ogarnęła ich obu bezdenna otchłań, a tą otchłanią było postępowanie Chada; naszemu bohaterowi zdawało się, że mijając się z Waymarshem w głębinach patrzą na siebie okrągłymi, bezosobistymi oczyma niemych ryb. Było dość jasne na tym etapie, że Waymarsh czeka cierpliwie, bo nie chce pozbawiać przyjaciela ostatniej szansy. Strethera ta pobłażliwość krępowała trochę, podobnie jak za lat dziecinnych krępowała go na popisach szkolnych obecność rodziny. Mógł popisywać się przed obcymi ludźmi, ale wobec rodziny gubił się, a teraz Waymarsh oddziaływał na niego tak, jakby był jego krewnym. Nieomal słyszał jego wezwanie: „Zaczynaj wreszcie!” - i czuł przedsmak skrupulatnej krytyki, jaka czeka go w rodzinnym gronie. Zaczął przecież atak w miarę możliwości. Chad wiedział aż nadto dobrze, czego Strether od niego chce; jakiegoż to brutalnego gwałtu spodziewa się współpielgrzym po wysłanniku, który już wyczerpał całą swą pomysłowość? Stretherowi czasem przychodziło do głowy, że biedny Waymarsh postawą taką chce wyrazić mniej więcej to: „A co, nie mówiłem! Zgubisz tylko własną nieśmiertelną duszę!” - lecz było również oczywiste, że Strether nie zajmuje w walce jedynie obronnej pozycji; w gruncie rzeczy, skoro musieli dotrzeć do dna, nie tracił więcej sił na obserwację Chada niźli Chad na śledzenie jego. Zanurzył się w otchłani, ale zrobił to w imię obowiązku; czyż zatem nie był bardziej usprawiedliwiony niż Waymarsh, który mógł był wytrwać w pierwotnym oporze i sprzeciwie. Waymarsha przecież nic nie zmuszało do parlamentowania z wrogiem! Nieodzowne i naturalne stały się w tym okresie przechadzki po Paryżu, by to i owo zobaczyć czy zwiedzić, przesiadywanie do późnej nocy w przedziwnym, uroczym mieszkaniu, gdzie liczni goście zachodzili swobodnie i gdzie życie układało się ty sugestywne obrazy owiane dymem papierosów, urozmaicane lepszą lub gorszą muzyką, bardziej lub mniej różnojęzyczną rozmową, a wieczory nie różniły się w zasadzie od ranków i popołudni. Strether, rozparty w fotelu, z papierosem w zębach stwierdzał, że nawet podczas najbardziej ożywionych zebrań nie rozgrywały się tu nigdy sceny, które by choć odrobinę trąciły brutalnością. Zdarzały się jednak dyskusje; Strether nigdy w życiu nie słyszał tak wielu rozbieżnych zdań o tak wielu różnych sprawach. W Woollett także istniały rozmaite poglądy, lecz dotyczyły ledwie trzech czy czterech określonych kwestii. Różnice przekonań były tam po to, by je uzgadniać, a jakkolwiek niewątpliwie głębokie, objawiały się tak dyskretnie, jakby ludzie nieomal ich się wstydzili. Tu natomiast, w mieszkaniu przy Boulevard Malesherbes, ludzie nie krępowali się, nie wstydzili odmienności swoich opinii, nie wstydzili się chyba niczego, przeciwnie, można by pomyśleć, że improwizowali różnice zdań, byle uniknąć jednomyślności, która niweczy smak rozmowy. Tego w Woollett nikt nigdy nie robił, chociaż Strether pamiętał zgromadzenia, podczas których sam doznawał podobnej pokusy, nie bardzo zresztą wiedząc dlaczego. Teraz dopiero rozumiał, że po prostu korciło go, żeby ożywić towarzystwo. Były to jednak tylko nawiasowe wspomnienia; na ogół sprawy wzięły taki obrót, że Strether miał nerwy napięte właśnie z powodu braku gwałtownych wyładowań. Kiedy zadawał sobie pytanie, czy rzeczywiście nie zdarzą się w tym procesie żadne wybuchy, mogłoby się wydać, że rozmyśla, jak by tuje sprowokować. Lecz byłoby zbyt jaskrawym nonsensem, gdyby taką wizję wywoływał przed oczy pragnąc odprężenia; dość już niedorzecznie rozpoczął akcję od skrupułów dotkniętej ambicji z powodu jednego przyjętego śniadania. Jakąż to odmianę grubianina spodziewał się ujrzeć w osobie Chada? Zadając sobie to pytanie, Strether zachowywał je wyłącznie na swój użytek. Rozumiał też obecnie własne początkowe prostactwo - wszakże dzieliło go od niego zaledwie parę dni; ilekroć jednak zbliżał się jakiś obserwator, nasz bohater krył to wspomnienie jak zdobycz, do której doszedł nielegalną drogą. Echa swojego nieokrzesania spotykał jeszcze w listach pani Newsome i niekiedy aż wykrzykiwał, oburzony jej brakiem taktu. Natychmiast, co prawda, oblewał się rumieńcem, zawstydzony nie tyle przyczyną, ile usprawiedliwieniem, jakie dla tej wady swej przyjaciółki znajdował; w porę, by nie zgrzeszyć złym wychowaniem, przypływał się do porządku stwierdzając, że pani Newsome nie mogła przecież tak szybko jak on nabyć taktu. Trzeba brać w rachubę Ocean Atlantycki, urząd pocztowy oraz dziwaczną kulistość globu ziemskiego. Pewnego dnia Chad urządził w swym mieszkaniu przy Boulevard Malesherbes herbatkę dla wybranego grona, do którego należała tym razem znowu niezrównana panna Barrace; Strether opuszczając zebranie wyszedł w towarzystwie młodego człowieka, którego w listach do pani Newsome nazywał stale „małym artystą”. Wspominał o nim w tych listach często, jako o jedynej - o dziwo - osobie, blisko związanej z Chadem, którą dotychczas zdołał wytropić. Mały Bilham wprawdzie zmierzał tego popołudnia w innym kierunku niż Strether, lecz grzecznie zastosował się do niego, a nawet posunął uprzejmość tak daleko, że - gdy jak na złość lunął deszcz - znaleźli się niespodzianie w jakiejś kawiarni i tam przeczekali ulewę na pogawędce. Strether nigdy jeszcze nie spędził w towarzystwie Chada równie bogatych godzin jak tego popołudnia; rozmawiał też z panną Barrace i usłyszał od niej wymówkę, że jej dotychczas nie odwiedził, nade wszystko zaś wpadł na szczęśliwy pomysł, by rozkrochmalić Waymarsha. Postarał się wykorzystać na rzecz przyjaciela dobre wrażenie, jakie wywarł on na pannie Barrace, a paryżanka, jak zawsze chwytając w lot każdą sposobność zabawy, upoważniła Strethera do działania. Chciała mu pomóc uwalniając od tego imponującego balastu; czyż to nie najlepszy sposób poskromienia chociaż w pewnej mierze świętego szału Waymarsha, jeśli mu się umożliwi kontakt z jakąś bratnią duszą, mimo że w tak bardzo obcym świecie? A to chyba można nazwać kontaktem, skoro - uznany za osobistość nader dekoracyjną - został porwany wśród falban i piór w karecie wyścielonej - o ile wzrok nie mylił Strethera - szafirowym brokatem. Naszego bohatera nikt jeszcze nigdy nie porywał, a w każdym razie nie w karecie i nie w asyście lokaja na koźle; jeździł co prawda fiakrem z panną Gostrey, kilka razy w życiu otwartym kabrioletem z panią Pocock, a czteroosobowym faetonem z panią Newsome, zdarzyła mu się też kiedyś w górach przejażdżka szarabanem; ale ta jedna przygoda Waymarsha zaćmiewała wszystkie jego osobiste przeżycia razem wzięte. Wkrótce też zdradził się przed małym Bilhamem z niedostatków własnego doświadczenia. - Jaką, u licha, grę prowadzi ten człowiek! - wykrzyknął i natychmiast wyjaśnił, że nie mówi o grającym w domino tłuściochu, na którym przypadkiem spoczęło w tej chwili jego spojrzenie, lecz o gospodarzu popołudniowego przyjęcia; pozwolił sobie na to niedyskretne pytanie rozsiadając się na pluszowej kanapce i rezygnując ostatecznie z konsekwencji. - Jak pan sądzi, co on zamierza? Mały Bilham zamyślił się patrząc na Strethera z ojcowską niemal dobrotliwością. - A więc panu się tutaj nie podoba? Strether roześmiał się, bo ton był rzeczywiście zabawny, i rozgadał się zaraz: - Cóż ma jedno do drugiego? Nie powinno mi sprawiać przyjemności nic, prócz poczucia, że przekonałem Chada. Dlatego pytam pana: czy pan sądzi, że mi się to udało? Czy to jest osoba naprawdę przyzwoita? - spytał takim tonem, jak gdyby chciał tylko utwierdzić się we własnym zdaniu. Na twarzy Bilhama malowało się poczucie odpowiedzialności, złagodzone jednak lekkim uśmiechem. - O kim pan mówi? Chwilę milczeli, myśląc obaj o tym samym. - Więc to nieprawda, że jest wolny? Jak wobec tego - spytał Strether - urządził sobie życie? - Czy to naszego Chada miał pan na myśli? - odpowiedział pytaniem Bilham. Strether nabierając nadziei pomyślał: „Trzeba mówić o każdym z tych dwojga z osobna”. Lecz znowu nie wytrwał w logice. Czy istnieje w jego życiu jakaś kobieta? Taka, której on się naprawdę obawia lub która może z nim zrobić, co zechce? - To szalenie miło z pana strony - rzekł Bilham - że pan mnie o to wcześniej nie zapytał. - Och, wiem, nie nadaję się do tego rodzaju misji! Okrzyk ten wyrwał się mimo woli z ust naszego bohatera i skłonił Bilhama do tym większej ostrożności. -Przypadek Chada jest niepospolity - zauważył bardzo przenikliwie. - On się niesłychanie zmienił. - A więc pan także to widzi? - Że Chad zyskał tak wiele? O tak, to chyba muszą widzieć wszyscy. Nie jestem jednak pewien - rzekł mały Bilham - czy nie lubiłem go tak samo w jego poprzedniej postaci. - A więc przybrał zupełnie nową postać? - No, tak - odparł młody człowiek po chwili namysłu - zdaje się, że natura nie przeznaczała mu z góry tylu zalet. Jest jak nowe wydanie starej książki, którą się niegdyś pokochało, wydanie przejrzane, poprawione i uzupełnione; tylko że to już nie ta sama stara, znana i kochana książka! Mimo wszystko, wie pan - ciągnął dalej - nie myślę, żeby on prowadził jakąś grę, jak pan to określił. On chyba naprawdę chce wrócić do kraju i zająć się interesami. A zdolny jest prowadzić je w taki sposób, żeby jeszcze bardziej przy tym wyrobić się i rozwinąć. Wtedy już ostatecznie stracę swoją ulubioną, staroświecką, wygładzoną w rękach książkę - mówił mały Bilham. - Ale ja oczywiście jestem okropnie niemoralny. Obawiam się, że świat, urządzony wedle mego smaku, byłby dość dziwaczny. Ja zresztą także powinienem wrócić do kraju i zająć się karierą. No, ale wolałbym umrzeć, słowo daję! Dla mnie więc decyzja nie przedstawia żadnych trudności, dobrze wiem, dlaczego nie chcę wracać, potrafię obronić swoje poglądy przed każdym wysłannikiem. Mimo to - zakończył - zapewniam pana, że ani słowem nie będę starał się zrazić Chada; jeśli o niego chodzi, lepiej, żeby wrócił- Pan chyba widzi, że Chad nie jest szczęśliwy. - Czy widzę? - zdumiał się Strether. - Zdawało mi się, że widzę coś wręcz przeciwnego: wyjątkowy przykład równowagi osiągniętej i utrwalonej. - Och, pod tą powierzchnią kryje się wiele rzeczy! - Więc tak! - wykrzyknął Strether. - Na to czekałem! Powiedział pan, że pańska ulubiona staroświecka książka zmieniła się nie do poznania. Któż ją tak przeredagował? Mały Bilham przez minutę patrzał w przestrzeń i milczał. - On powinien się ożenić. To by załatwiło sprawę. Zresztą on sam tego chce. - Chce się z nią żenić? Bilham znowu odczekał chwilę, a Strether, jakkolwiek pewien, że dotarł wreszcie do jakiejś istotnej informacji, wcale nie przewidywał, co usłyszy. - Chad chce być wolny. Wie pan - wyjaśnił młody człowiek ze swą charakterystyczną przenikliwością - on nie przywykł do tak cnotliwego życia. Strether zawahał się. - Jeśli zatem mam panu wierzyć, Chad żyje cnotliwie? Z kolei Bilham namyślił się, nim odparł z pełnym przekonaniem: - Może mi pan wierzyć. - Dlaczegóż więc nie jest wolny? Zapewnia mnie, że jest, ale nie robi nic -jeśli nie liczyć uprzejmości, które mi świadczy - by tego dowieść, nie zachowywałby się inaczej, gdyby był związany. Pytanie, które panu zadałem, dotyczy właśnie tej dziwnej dyplomacji dającej się wyczuć w jego postępowaniu: jak gdyby w rzeczywistości, zamiast ulegać, próbował mnie tutaj przetrzymać jak najdłużej i zarazić złym przykładem. Tymczasem upłynęło pół godziny i Strether zapłacił rachunek. Kelner właśnie odliczał resztę. Nasz przyjaciel odsunął ku niemu część pieniędzy i kelner z entuzjastycznym podziękowaniem wycofał się szybko. - Za dużo mu pan dał - pozwolił sobie zauważyć dobrotliwi Bilham. - Zawsze daję za dużo - westchnął bezradnie Strether. - Ale pan nie odpowiedział na moje pytanie - dodał, jakby pragnąc co prędzej przerwać rozmyślania o tym swoim nieuchronnym błędzie. - Dlaczego to Chad nie jest wolny? Mały Bilham wstał, biorąc widać rozrachunek z kelnerem za jednoznaczny sygnał, i przemknął między stolikiem a kanapką. W minutę później byli już na ulicy, żegnani w drzwiach gorliwym ukłonem wdzięcznego kelnera. Strether zrozumiał ten pośpiech małego Bilhama jako obietnicę udzielenia odpowiedzi natychmiast, gdy znajdą się poza tłumem i gwarem. Stało się to, kiedy przeszedłszy kilka kroków, skręcili w boczną ulicę, tu zatem nasz bohater podjął znowu: - Dlaczegóż to Chad nie jest wolny, jeżeli prowadzi się przyzwoicie? Mały Bilham spojrzał mu prosto w twarz. - Dlatego, że to jest uczciwe przywiązanie. Odpowiedź ta rozstrzygnęła problem na razie, to znaczy na przeciąg kilku dni, podnosząc Strethera na duchu. Trzeba jednak dodać, że wskutek nałogu potrząsania ustawicznie butelką, w której życie podawało mu wino doświadczeń, wkrótce znowu poczuł w ustach smak mętów z dna kielicha. Innymi słowy, wyobraźnia przetworzyła odpowiedź małego Bilhama na swój sposób, w wyniku zaś powstała w jego mózgu myśl, której nie omieszkał wyrazić w następnej rozmowie z panną Gostrey. O sposobność do tej rozmowy starał się skwapliwie, ponieważ wytworzyła się nowa sytuacja, o której chciał pannę Gostrey poinformować bez zwłoki. - Wczoraj wieczorem powiedziałem mu - zaczął od razu - że jeśli nie otrzymam od niego natychmiast jakiejś konkretnej odpowiedzi, tak bym mógł zawiadomić Woollett, że już ruszamy w drogę albo przynajmniej, że ja ruszam, i podać określony ściśle termin powrotu - będę musiał się z tego tłumaczyć i znajdę się w przykrym położeniu. Jak pani myśli, co mi na to odpowiedział? - Ale w tym wyjątkowym przypadku Maria Gostrey zrezygnowała z popisywania się domyślnością, więc Strether ciągnął dalej sam: - Powiedział, że wkrótce mają tu przyjechać po dłuższej nieobecności dwie osoby, z którymi jest serdeczni zaprzyjaźniony, dwie panie, matka i córka, i że on gorąco pragnie, abym je zobaczył, poznał i polubił; bardzo go zatem zobowiążę, jeśli zechcę nie doprowadzać sprawy do żadnych rozstrzygnięć, póki on nie będzie mógł spotkać się ponownie z tymi damami. - Czy to wykręt, by odwlec decyzję? - spytał Strether pannę Gostrey. - Chodzi pewnie o osoby, które Chad odwiedzał na wybrzeżu przed moim przyjazdem. Są to najżyczliwsze mu na świecie istoty, bardziej niż ktokolwiek zainteresowane jego losem. Skoro ja również zaliczam się do jego przyjaciół, uważa za wskazane ze wszech miar, abyśmy się zapoznali. Nie proponował tego wcześniej, bo przyjazd tych pań wydawał się niepewny, a nawet chwilowo niemożliwy. Dał mi jednak wyraźnie do zrozumienia, że... - nie wiem, czy pani w to uwierzy? - że przezwyciężyły wielkie trudności, byle się ze mną spotkać. - Więc marzą o poznaniu pana? - spytała panna Gostrey. - Marzą. Oczywiście - rzekł Strether - one to właśnie reprezentują owo uczciwe przywiązanie. O tych słowach Bilhama już jej poprzednio mówił, widzieli się bowiem nazajutrz po rozmowie w kawiarni z małym artystą; wtedy też wspólnie roztrząsali sens tej rewelacji, a Maria pomogła Stretherowi wprowadzić do niej logikę, której brakowało nieco w sformułowaniu Bilhama. Strether nie nalegał na młodzieńca, by się dowiedzieć, kto był przedmiotem uczuć Chada określonych tak niespodziewanym przymiotnikiem. Poddając się nieodpartym skrupułom, odniósł się do tej kwestii z delikatnością, której starał się wyzbyć poprzednio, na tropie sprawy zupełnie innego rodzaju. Jakby tego wymagała jakaś dumna zasada, nie dopuścił, żeby Bilham wymienił nazwisko, chciał bowiem mocno podkreślić, że nie chce się mieszać w uczciwe związki Chada. Od początku usiłował nie traktować zbyt drażliwie własnej godności, nie znaczyło to jednak, by odmawiał jej drobnych zadośćuczynień, jeśli się nadarzały. Nieraz zastanawiał się, do jakiego stopnia jego wystąpienia mogą wydać się interesowne, toteż z niemałą przyjemnością przy każdej okazji pozwalał sobie manifestować, że się nie narzuca. Nie odmawiał sobie oczywiście również dodatkowej przyjemności: zdumiewania się w głębi duszy; stłumił wszakże to uczucie, nim podzielił się ze swoją sojuszniczką zdobytymi wiadomościami. Dzieląc się nimi wreszcie, wyraził nadzieję, że panna Gostrey, jakkolwiek zrazu nie mniej zapewne od niego zaskoczona, zechce po namyśle przyznać, że pozory przemawiają za trafnością tej interpretacji. Nic bardziej niż uczciwe przywiązanie nie mogło przecież odmienić tak całkowicie Chada, a skoro poszukiwali —jak mówią Francuzi - „słowa zagadki”, wyjaśnienie małego Bilhama, chociaż tak niezrozumiale spóźnione, może im posłużyć jak każde inne. Panna Gostrey po rozwadze zapewniła Strethera, że im dłużej się zastanawia, tym trafniejsze wydaje się jej to wyjaśnienie; ale ta jej opinia nie przekonała widać dostatecznie Strethera, bo przed pożegnaniem ośmielił się zakwestionować jej szczerość. Czy nie wierzyła w uczciwość tego uczucia? - brzmiało pytanie, które postawił, żeby się upewnić. Nowe wiadomości, które jej tym razem przyniósł, wydawały się jednym więcej argumentem przemawiającym za hipotezą Bilhama. Panna Gostrey zareagowała z początku tylko rozbawieniem. - Powiada pan, że wchodzą w grę dwie panie. Wobec tego uczucie do nich musi być chyba z konieczności niewinne. Nasz bohater musiał przyznać jej rację, lecz nie dał się zbić z tropu. - Może on na tym etapie jeszcze nie wie, którą woli: matkę czy córkę. Panna Gostrey poświęciła tej teorii więcej uwagi. - Och, w jego wieku, sądzę, że chodzi raczej o córkę. - Być może. Ale cóż wiemy o niej? - spytał Strether. - Może ona osiągnęła już odpowiednie lata. - Odpowiednie? Do czego? - No, do małżeństwa z Chadem. Może te panie właśnie tego sobie życzą? A skoro Chad również tego pragnie i mały Bilham także, my zaś od biedy możemy się z tym pogodzić, byle to ni przeszkodziło w powrocie Chada do kraju... cóż, może wyjście okaże się bardzo proste. Strether zawsze w tych naradach z panną Gostrey miał wrażenie, że jego uwagi wpadają stopniowo w coraz to głębsza studnię. W każdym razie musiał dość długo czekać, nim usłyszał cichy plusk - znak, że te jego słowa dosięgły dna. - Nie rozumiem, dlaczego pan Newsome, jeśli pragnie ożenić się z tą panną, nie zrobił tego dotychczas albo nie przygotował dla pana jakiegoś wyraźnego oświadczenia. A poza tym, jeżeli chce się żenić i jest z tymi paniami w dobrych stosunkach dlaczego nie wydaje się zupełnie wolny? Strether zastanowił się chwilę. - Może nie spodobał się dziewczynie? - Czemuż więc mówi o nich w tym tonie? Strether powtórzył sobie w duchu to pytanie, lecz niezwłocznie znalazł odpowiedź: - Może tylko z matką jest w porozumieniu. - Niejako przeciw córce? - A no, jeżeli ona usiłuje namówić córkę, żeby zgodziła się wyjść za Chada, chłopak może oczywiście za to lubić matkę tym bardziej. Ale - wybuchnął - dlaczego córka nie chciałaby przyjąć jego propozycji? - Och! - powiedziała panna Gostrey - czy wszyscy muszą ulegać jego urokom tak jak pan? - Myśli pani, że ona może w nim nie widzi pożądanej partii? Czyja tak stawiałem sprawę? - spytał głośno i dość poważnie. -Przecież jego matka bardzo sobie życzy, żeby się ożenił, oczywiście pod warunkiem, że to pomoże w ściągnięciu go do kraju. A czyż małżeństwo nie sprzyja temu z natury rzeczy? Tym paniom powinno zależeć na tym, żeby zdobył większe dochody. Właściwie każda panna, z którą Chad się ożeni, będzie bezpośrednio zainteresowana w tym, by wykorzystał wszystkie swoje życiowe możliwości; chyba więc i ta osoba nie zechce go namawiać, by marnował wielką szansę. Panna Gostrey podjęła dyskusję. „Nie! Wprawdzie rozumuje pan logicznie, ale - z drugiej trony - trzeba pamiętać, czym jest nasze kochane Woollett.” Ach, tak - powtórzył w zadumie Strether. - Nasze kochane Woollett... Panna Gostrey przeczekała chwilę. - Młoda dziewczyna może nie jest gotowa do przełknięcia tej pigułki - Może to wydaje się jej zbyt wielką ceną; może szala waha się i nie wiadomo, co przeważy. Strether, który podczas tych dysput nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu, przeszedł się po pokoju: - Wszystko zależy od tego, co to jest za osoba. Ale jeśli chodzi o wypróbowaną umiejętność radzenia sobie z naszym kochanym Woollett, to Mamie z pewnością sobie z nim radzi - ma zatem wyraźną przewagę. - Mamie? Stanął przed nią, zaskoczony jej tonem; potem, orientując się, że w pytaniu nie było sprzeciwu, lecz tylko chwilowe zakłopotanie, pozwolił sobie na wykrzyknik: - Czyżby pani zapomniała o Mamie! - Nie, nie zapomniałam o Mamie - uśmiechnęła się panna Gostrey. - Bez wątpienia, wiele przemawia za kandydaturą Mamie. Ja stawiam na Mamie - oświadczyła stanowczo. Strether podjął na nowo swoją przechadzkę po salonie. - Jest naprawdę prześliczna, proszę pani. O wiele ładniejsza niż dziewczęta, które tutaj się widuje. - Na to przede wszystkim liczę! - Z kolei panna Gostrey zadumała się tak, jak poprzednio Strether. - Bardzo bym chciała nią pokierować. Spodobał mu się ten zapał, mimo to spróbował go stłumić. - Byle pani z nadmiaru dobrych chęci nie wybrała się za ocean. Jest mi pani tutaj bardzo potrzebna, nie można mnie zostawiać samego, pani to już wie. Panna Gostrey upierała się przy swoim pomyśle: - Chciałabym, żeby mi ją tu przysłali. - Gdyby panią znali, zrobiliby to z pewnością. - A czy mnie nie znają? Po tym wszystkim, co pan, o ile dobrze zrozumiałam, o mnie pisał? Na chwilę znów przystanął przed nią, ale zaraz ruszył dalej -Na pewno zrobią to, zanim ja się z tą historią - jak pani mówi - uporam. - I wreszcie wyznał coś, co od dawna chciał jej powiedzieć: - Zdaje się, że teraz przejrzałem jego manewry. Wiem, o co mu chodziło, dlaczego starał się mnie przetrzymać jak najdłużej: czekał na przyjazd tych pań. Panna Gostrey przygryzła wargi. - Pan do tego przywiązuje dużą wagę? - Nie większą chyba niż pani. Czy pani zechce twierdzić - ciągnął - że nie wie... - O czym? - spytała, gdy urwał. - O tym, że między nimi coś się rozgrywa i że to trwa od dość dawna, zaczęło się pewnie jeszcze przed moim przyjazdem. Upłynęła minuta, nim panna Gostrey odpowiedziała: - Cóż to za osoby, jeśli sytuacja jest aż tak poważna? - Aż tak poważna albo aż tak zabawna. W każdym razie napięta. Ale nic o nich nie wiem - przyznał się Strether. - Nawet nazwiska. Po oświadczeniu Bilhama odetchnąłem z ulgą, że nie mam obowiązku tego dociekać. - Och! - odparła. - Panu się zdaje, że się już z tym uporał! Zachmurzył się słysząc jej śmiech. - Wcale mi się tak nie zdaje. Myślę tylko, że mogę teraz pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Oczywiście, nawet w najpomyślniejszym wypadku będę musiał podjąć dalszą akcję. - Zamienili spojrzenia i Strether odzyskał humor. - Tymczasem wcale mnie nie interesuje nazwisko tych pań. - Ani narodowość? Czy to Amerykanki, Francuzki, Angielki, Polki? - Nie obchodzi mnie ani trochę - odparł z uśmiechem - ich narodowość. Ale byłoby może zabawne, gdyby okazały się Polkami - dodał niemal natychmiast. - Rzeczywiście! - Pannę Gostrey rozśmieszyła ta nagła zmiana zdania. - A więc jednak to pana obchodzi? Bez wielkiego uznania przyjął tę uwagę. - Nie byłoby mi obojętne, gdyby chodziło o Polki. Tak - dodał z namysłem - to mogłoby być zabawne. -Miejmy więc nadzieję, że tak będzie... - Panna Gostrey wróciła szybko do sedna sprawy. - Jeżeli córka jest w odpowiednim wieku, to matka oczywiście musiała już taki wiek przekroczyć. Mam na myśli wiek „uczciwych zamiarów”. Jeśli panna ma dwadzieścia lat, a mniej chyba mieć nie może, to matka liczy sobie co najmniej czterdzieści. Trzeba by wykluczyć matkę: za stara dla Chada. Strether, raz jeszcze przerywając spacer, zastanowił się chwilę i podjął dyskusję: - Tak pani myśli? Myśli pani, że ktokolwiek może być dla niego za stary? Ja czuję się na siedemdziesiątkę, a jestem w porównaniu z nim młody. Może jednak ta panienka nie ma jeszcze dwudziestu lat. Może ma zaledwie dziesięć, ale jest tak uroczym stworzeniem, że Chad uważa to dziecko za jeden więcej urok swej znajomej. A może ma tylko pięć lat? Może matka jest śliczną dwudziestopięcioletnią wdową? Panna Gostrey podchwyciła tę hipotezę. - A więc wdowa? - No, nie mam pojęcia... - Było to dość niejasne, lecz wymienili porozumiewawcze spojrzenia, dłuższe od wszystkich poprzednich. Hipoteza wymagała doraźnego usprawiedliwienia, więc Strether zrobił to, jak umiał. - Wyczuwam tylko tyle, ile pani powiedziałem: czuję, że postępowanie Chada ma jakieś szczególne przyczyny. Wyobraźnia panny Gostrey snuła już własne wnioski. - Może jednak nie jest wdową? Strether powitał tę możliwość dość niechętnie, ale mimo wszystko przyjął ją do wiadomości. -I dlatego to uczucie -jeżeli to ona jest jego przedmiotem -Pozostaje cnotliwe... Sądząc z wyrazu jej twarzy, panna Gostrey niezupełnie rozumiała związek logiczny. - Jeżeli ona jest wolna, co tu ma cnota do rzeczy, skoro sytuacja nie nakłada na nich żadnych ograniczeń? Roześmiał się z tego pytania. - Och, nie miałem na myśli aż tak wielkiej cnoty. A zatem pani zdaniem, uczucie może być cnotliwe - w pełnym sensie tego określenia - jedynie wtedy, gdy kobieta nie jest wolna? Ale czym wówczas stanie się ono dla niej? - To inna sprawa. - Ponieważ Strether nic nie mówił, panna Gostrey ciągnęła dalej: - Zdaje mi się, że pan ma w każdym razie słuszność, jeśli chodzi o grę pana Newsome. Chciał pana wypróbować i dostarczał swoim przyjaciółkom informacji o panu. Strether zdążył się tymczasem namyślić. - Cóż więc powiedzieć o jego szczerości? - Powiedzmy, że szczerość toruje sobie dopiero drogę, wydobywa się na powierzchnię, objawia, jak może. My, widzi pan, mamy stanąć po stronie tej szczerości. Możemy Chadowi pomóc: Chad już się przekonał - powiedziała panna Gostrey - że pan jest człowiekiem odpowiednim. - Odpowiednim? Do czego? - No, dla tych pań. Chad obserwował pana, studiował, polubił i doszedł do wniosku, że im również pan się spodoba. To wielki komplement, drogi przyjacielu, bo jestem pewna, że to są bardzo wybredne osoby. Jechał pan tu po sukcesy - zakończyła wesoło - i już pan je osiągnął. W pierwszej chwili przyjął te słowa ze spokojem, potem jednak odwrócił nagle twarz. Bardzo mu dogadzało, że w tym saloniku panna Gostrey zgromadziła tyle pięknych rzeczy, którym można się było zawsze przyglądać. Lecz krótka kontemplacja jakiegoś drobiazgu doprowadziła go do wniosku nie mającego z tym bibelotem nic wspólnego. - Pani w to nie wierzy? -W co? - W charakter tego uczucia. W jego niewinność. Panna Gostrey nie poddała się jednak tak łatwo. - Nie twierdzę, że wiem cokolwiek o tej sprawie. Wszystko jest możliwe. Zobaczymy. - Zobaczymy? - powtórzył jak echo, lecz tonem gniewnym. - Czy nie dość już widzieliśmy? - Ja - nie! - odparła z uśmiechem. - Czy pani myśli, że mały Bilham skłamał? - To musi pan wykryć. Strether niemal przybladł na te słowa. - Mam zatem wykrywać jeszcze coś więcej? Opadł na kanapę zdesperowany, lecz panna Gostrey stojąc nad nim zamknęła niejako dyskusję: - Czyż nie po to pan przyjechał, żeby dowiedzieć się całej prawdy? 10. W następną niedzielę pogoda była piękna, a Chad z góry uprzedził swego przyjaciela, że ma na ten dzień pewne plany. Poprzednio już wspominał, że wprowadzi go na jedno z niedzielnych popołudniowych przyjęć do wielkiego Glorianiego, gdyż w tym domu spotyka się zazwyczaj mniej nudziarzy niż gdziekolwiek indziej; dotychczas jednak wskutek rozmaitych przeszkód projekt nie został urzeczywistniony. Teraz odżywał w pomyślniejszych okolicznościach. Chad mówił, że sławny rzeźbiarz posiada niezwykły stary ogród, który warto zobaczyć, tym bardziej o tej porze roku; wiosna nareszcie utrwaliła się na dobre. Pewne aluzje nasunęły Stretherowi przypuszczenie, że czeka go jakaś szczególna atrakcja. Poddawał się już beztrosko wszelkim przygodom i pozwalał się wszędzie oprowadzać, przeświadczony, że cokolwiek mu Chad pokazuje - zawsze przy tym objawia coś z siebie. Wolałby co prawda, by Chad nie poprzestawał na roli cicerona; miał bowiem niejasne wrażenie, że Chad - którego grę, plan działania, głębię dyplomacji dostrzegał coraz wyraźniej - ucieka od istoty rzeczy ofiarowując mu jako namiastkę coś, co nasz bohater nazwał sobie: Panis et circenses. Strether czuł się trochę jak człowiek duszony Pod stosem kwiatów, jakkolwiek miewał chwile, gdy z rozdrażnieniem myślał, że uczucie to wynika jedynie ze szkaradnej podejrzliwości ascety, odnoszącego się nieufnie do każdej postaci piękna. Raz po raz powtarzał sobie w duchu - reagował bowiem żywo na te nastroje - że nie dotrze w żadnej dziedzinie do prawdy, jeśli nie wyzbędzie się tej swojej przywary. Przewidywał, że na tym przyjęciu zobaczy prawdopodobnie panią de Vionnet i jej córkę, bo zapowiedział mu to Chad, jeden jedyny raz przy tej sposobności wspominając ponownie swoje przyjaciółki z południa. Rozmowa na ten temat z panną Gostrey miała ten skutek, że Strether utwierdził się w niechęci do przeszpiegów; w świetle tej rozmowy dostrzegał teraz w milczeniu Chada dowód powściągliwości, której pragnął dorównać. Dyskrecja Chada spowijała te osoby atmosferą trudną do nazwania - zasłoną szacunku czy może niepospolitości; w każdym razie czuł, że ma tu do czynienia z damami z dobrego towarzystwa, a wobec tego jedno było pewne: w granicach swoich możliwości musi postarać się, aby one też odczuły, że mają do czynienia z gentlemanem. Czy dlatego że były piękne, niezwykle inteligentne, czy może dlatego, że były bardzo cnotliwe... Czy dla któregoś z tych powodów Chad tak starannie pielęgnował - jeśli wolno się tak wyrazić - efekt? Czy chciał Stretherowi te osoby narzucić - jakby powiedziano w Woollett - z taką siłą, aby, oszołomiony nieprzewidzianą i uroczą postacią ich zalet, nie śmiał nic skrytykować? Co prawda ostatnio i tak nie przejawiał zbytnich skłonności do krytyki. Na wszelki wypadek Strether spytał jedynie o to, czy wspomniane damy są Francuzkami; pytanie nasunęło się jako naturalny komentarz do brzmienia nazwiska. - Tak... a raczej nie - odpowiedział Chad. Ale natychmiast dodał, że te panie mówią prześlicznie po angielsku, jeśli więc Strether szuka usprawiedliwienia, żeby się wykręcić od rozmowy z nimi, to go nie znajdzie. W rzeczywistości jednak ramy, w których odbywało się przyjęcie, tak nastroiły od razu Strethera, że mniej niż kiedykolwiek odczuwał potrzebę usprawiedliwień dla siebie, a gdyby jakieś znajdował, to chyba tylko dla innych, bo zachwycała go swoboda, z jaką każdy tutaj umiał być po prostu sobą. Goście pływali coraz liczniej, a wszystko razem: swoboda, ożywienie, różnorodność postaci, ich wysoka ranga stapiało się w harmonijną całość z urokami scenerii. Już samo miejsce robiło wielkie wrażenie: mały, ukryty pałacyk o jasnej fasadzie, lśniące parkiety, piękne, białe boazerie dyskretnie zdobione matowymi złoceniami; dom wypełniony cennymi i niezwykłymi rzeczami znajdował się w samym sercu Faubourg Saint- Germain, na skraju skupionego gąszczu ogrodów otaczających stare, arystokratyczne siedziby. Odsunięty daleko od ulic, niedostrzegalny dla tłumów, oddzielony od miasta długą aleją i cichym dziedzińcem - pałacyk był niespodzianką dla niewtajemniczonego przybysza: toteż Strether miał takie uczucie, jak gdyby natrafił na zakopany skarb. Widok ten bardziej niż cokolwiek, co dotychczas tu widział, dał mu pojęcie o skali możliwości niezmierzonego miasta; to ostatnie śmiałe pociągnięcie pędzla zmazało wszystkie znajome z dawna znaki orientacyjne i słupy graniczne. W rozległym i z pietyzmem jak cenna pamiątka utrzymanym ogrodzie, do którego przeszło już kilkanaście osób, przywitał ich gospodarz; dokoła strzeliste drzewa roiły się od ptaków, rozświegotanych w ten dzień wiosenny i ciepły, wysokie mury oddzielały sąsiednie dostojne hotels, które swym dumnym odosobnieniem zdawały się głosić niezniszczalność tradycji, solidarność środowiska, siłę, obojętność i upór starego reżimu. Dzień był tak ciepły, że cała gromadka gości pozostała pod gołym niebem, lecz w tych dekoracjach ogród wyglądał jak najświetniejszy salon. Strether od pierwszej chwili wyczuł bliskie sąsiedztwo wielkiego klasztoru misyjnego, wylęgarni młodych księży; klasztor był sławny - chociaż nasz bohater nie bardzo wiedział z czego. Widział w wyobraźni proste aleje, rozproszone cienie i światła, słyszał dzwony kaplicy i przypuszczał, że zabudowania klasztorne zajmują cały blok tej dzielnicy. Zdawało mu się, że w powietrzu rozbrzmiewają jakieś nazwiska, w oknach ukazują się zjawy, że otaczają go znaki wróżebne i symbole, a w tej rozmaitości wrażeń nie mógł się zrazu zorientować. W momencie gdy podszedł do niego wielki rzeźbiarz, napór obrazów stał się niemal przytłaczający; Chad przedstawił starszego przyjaciela, a wówczas Gloriani z nieporównaną pewnością siebie podniósł ku Stretherowi swą szlachetną, pięknie postarzała twarz, która była jak list otwarty, lecz pisany w obcym języku. Z blaskiem geniuszu w oczach, z uprzejmością na ustach, ten wielki artysta, który za sobą miał długą drogę kariery, a wokół siebie dowody sukcesu: świtę i skarby - w jednym uważnym spojrzeniu i w kilku miłych słowach powitania objawił olśnionemu Stretherowi wspaniałe uosobienie pewnego typu. Strether oglądał dzieła jego rąk w muzeach - zarówno w Luksemburskim jak niegdyś, z większym jeszcze namaszczeniem, w galeriach nowojorskich miliarderów; wiedział, że Gloriani, spędziwszy młodość w rodzinnym Rzymie, w połowie życia przeniósł się do Paryża, gdzie odtąd błyszczał wśród plejady sław własnym, niemal oślepiającym blaskiem; wystarczało to, by w oczach naszego bohatera uwieńczyć artystę aureolą romantyzmu i wielkości. Stretherowi, który po raz pierwszy zetknął się z bliska z podobnym zjawiskiem, zdawało się, że w tej chwili szczęścia otwiera szeroko wszystkie okna swego umysłu, żeby do tego dość szarego wnętrza wpuścić nareszcie słońce niebios, obcych jego dotychczasowej geografii. Miał odtąd wielekroć odtwarzać we wspomnieniu tę twarz z włoskiego medalionu, w której każda zmarszczka była jak wyryta dłutem mistrza, a ślady czasu znaczyły się jedynie wysubtelnieniem i uświęceniem rysów; miał zwłaszcza zapamiętać spojrzenie -przenikający na wskroś promień, bezpośredni kontakt z wielkim duchem - oczy rzeźbiarza utkwione w jego oczach, gdy stali z sobą twarzą w twarz przez krótką chwilę powitania i odpowiedzi. Długo nie mógł zapomnieć tych oczu, myślał o nich wiele, bo chociaż spojrzenie wydało mu się bezwiedne, nieumyślne, roztargnione - nigdy w życiu nie poddano go równie przenikliwemu i głębokiemu intelektualnemu śledztwu. Strether zachował to wspomnienie, cenił je, wywoływał później nieraz w godzinach rozmyślań, nigdy jednak nie zwierzył się z niego nikomu; zdając sobie dobrze sprawę, że każdy powiernik uznałby tę jego tajemnicę za brednie. Czy głębszą zagadką było to, co mu oczy artysty powiedziały, czy też to, o co pytały? Czy większym sekretem był szczególny, niedościgły, jasny płomień geniuszu, który wiecznie rozświetla cały świat cudów, czy też to długie proste ostrze przenikliwej, wrodzonej inteligencji, zahartowanej doświadczeniem życiowym niby stal? Dziwaczne wrażenie... Sam Gloriani zapewne zdumiałby się najbardziej, gdyby o nim wiedział; lecz pozostawał fakt, że Strether przeżył ten moment tak, jakby go poddano próbie, czy jest godny powierzonego zadania. Cała głęboka wiedza o człowieku, którą wyczytał w czarującym uśmiechu artysty - czymże musiało być życie, co nauczyło go tak się uśmiechać! - skupiła się przez ten moment na nim, badając glinę, z jakiej był ulepiony. Chad tymczasem, przedstawiwszy swobodnie starego przyjaciela gospodarzowi, jeszcze swobodniej oddalił się witając inne osoby zgromadzone w ogrodzie. Chad, mądry Chad, był równie naturalny w rozmowie ze słynnym mistrzem jak z nie znanym nikomu rodakiem, a z każdym spotkanym znajomym - tak samo jak z nimi dwoma. Strether nie omieszkał tego zauważyć i w nowym świetle odnalazł jak gdyby nowe ogniwo w łańcuchu rozumowania, nowy powód do radości; Gloriani zachwycił go, ale wiedział z całą pewnością, że artysty nie zobaczy więcej w życiu. Chad natomiast, który tak wspaniale umiał postępować i ze Stretherem, i ze sławnym rzeźbiarzem, stanowił więź łączącą naszego bohatera z beznadziejnym marzeniem, ucieleśniał wszystkie niespełnione możliwości: ach, gdybyż całe życie poszło inaczej! W każdym razie Strether stwierdził, że młody człowiek ma stosunki wśród najwybitniejszych osobistości i że - fakt znamienny! - ani trochę się tym nie chełpi. Nasz bohater wprawdzie nie przyszedł tu po to, by Podziwiać ten rys charakteru w synu Abla Newsome, groziło jednak niebezpieczeństwo, że na tym skupi się głównie cała Uwaga obserwatora. Gloriani, jakby sobie nagle o czymś przypomniał, przeprosił gościa i pobiegł za Chadem chcąc mu coś powiedzieć, Strether więc został sam ze swymi myślami Przede wszystkim zastanawiał się, czy zdał egzamin, któremu go poddano. Może Gloriani odszedł, ponieważ stwierdził jeg0 nieprzydatność? A przecież Strether właśnie tego dnia czuł się w lepszej niż zazwyczaj formie. Czyż nie zachował się, na przykład, najwłaściwiej, gdy ulegając olśnieniu nie skrywał jednak zbytnio - tak mu się przynajmniej zdawało - przed Glorianim, że zdaje sobie sprawę z próby, jaką w tym momencie przechodzi? Nagle spostrzegł zbliżającego się z głębi ogrodu małego Bilhama i pod wpływem nastroju od pierwszego spotkania ze wzrokiem młodzieńca odgadł, że on także wie, co przed chwilą zaszło. Gdyby dał wyraz swoim myślom w tym momencie, byłby spytał: „Czy zdałem? Bo oczywiście wiem, że tu każdy musi przejść przez egzamin”. Mały Bilham uspokoiłby go, powiedziałby, że przesadza, i dorzuciłby trafny argument: fakt własnej obecności. Nie tylko był tutaj obecny, ale poruszał się - jak Strether stwierdził - z tą samą swobodą co Chad i Gloriani. Wobec tego Strether wkrótce też otrząsnął się ze skrępowania i postanowił wyrobić sobie jakiś pogląd na te wszystkie twarze tak przerażająco obce, tak inne - inne niż w Woollett - na twarze, które już zaczynał w tłumie rozróżniać. Co to byli za ludzie grupujący się w pary lub kółka, co to za kobiety, bardziej jeszcze niż mężczyźni niepodobne do znajomych z Woollett? I to właśnie pytanie zadał Strether, kiedy mały Bilham podszedł, żeby się z nim przywitać. - Och, mamy tu wszystkiego po trochu... wszelkie odmiany i rozmaity kaliber. Oczywiście w pewnych granicach, ale istnieje raczej dolna niźli górna granica... Zawsze bywa tu wielu artystów. Gloriani jest wspaniały, niezrównany dla każdego z tych swoich chers confreres; poza tym różne gros bonnets: ambasadorowie, ministrowie, bankierzy, generałowie... czyja wiem, kto jeszcze?... nawet Żydzi. A nade wszystko i zawsze jakieś bardzo piękne kobiety... nigdy zresztą w nadmiarze... Czasem któraś z aktorek, wielkich mistrzyń, pod warunkiem, że nie wygląda jak potwór. Zwłaszcza jednak prawdziwe femmes du monde. Może pan chyba sobie wyobrazić rolę kobiet w życiu Glorianiego; miał bajeczne powodzenie, do dziś nie dają mu spokoju. Ale on umie je poskramiać nie wiadomo jaką sztuką, bo zawsze jest wspaniały i łagodny. Kobiet nie ma tu nigdy za wiele, na szczęście za to sama śmietanka. A w żadnym wypadku nie spotka pan tu nudziarzy, z tego Gloriani słynie, to jego specjalność. Nadzwyczajne! Nie sposób odkryć, jak osiąga ten dobór, bo jest dla wszystkich jednakowo uprzejmy, nie zadaje nikomu pytań. - Czyżby? - zaśmiał się Strether. Bilham odpowiedział ze zwykłą swoją szczerością: - Jakżebym inaczej ja się tutaj znalazł? -Ach, pan jest tu na swoim miejscu, powiedział pan przecież: sama śmietanka! Młodzieniec objął wzrokiem scenę. - Nieźle to się dzisiaj przedstawia. Strether pobiegł oczyma za jego spojrzeniem. - Tym razem mamy same femmes du monde, czy tak? Mały Bilham ze znajomością rzeczy zawyrokował: - Prawie bez wyjątku. Nasz bohater miał słabość do tej kategorii kobiet widząc ją w blasku romantycznej tajemnicy, toteż z przyjemnością oddał się obserwacji. - Czy są może jakieś Polki? Bilham zastanawiał się chwilę. - Zdaje się, że zauważyłem pewną Portugalkę. A na pewno widziałem Turczynki. Strether zdziwił się, chciał być sprawiedliwy. - Mnie się wszystkie wydają jednakowo piękne. - Ach, z bliska widać wyraźnie różnice. Strether uświadomił sobie, że na myśl o zbliżeniu ogarnia go strach, nie przestał mimo to z daleka podziwiać piękności. - Doprawdy - ciągnął mały Bilham - wyrażając się najpowsciągliwiej, trzeba przyznać, że przyjęcie jest udane. Jeśli panu to się podoba, jeśli pan tę atmosferę wyczuwa, to już dowód, że pan jest tutaj na swoim miejscu. Ale pan ma zawsze niezawodne wyczucie - zakończył mile. Stretherowi rzeczywiście podobało się to widowisko i aż zanadto dobrze wczuwał się w nastrój. - Proszę, niech pan nie zastawia na mnie sideł - szepnął dość bezradnie. - W każdym razie dla nas Gloriani jest szczególnie łaskawy. - Dla nas? Dla Amerykanów? - Och, nie! Na takie rzeczy on nie zważa. Główny urok tego domu na tym polega, że nie słyszy się tu nigdy ani słowa o polityce. O tym się nie mówi. Miałem na myśli nas, biednych młodych chłopców wszelakiego pokroju. I mimo wszystko tu jest wspaniale, jak gdyby w tym powietrzu było coś, co przesłania naszą nędzę. Człowiek czuje się przeniesiony w przeszłość, w minione stulecie. - Obawiam się - powiedział rozbawiony Strether - że mnie to przenosi raczej w przyszłość, i to bardzo daleką. - O jeden wiek naprzód? Czy nie dlatego tylko, że pan naprawdę należy do poprzedniego wieku? - spytał mały Bilham. - Do poprzedniego przed ubiegłym? Dziękuję! - zaśmiał się Strether. - Na próżno więc dopytuję się o piękne damy, nie mogę mieć nadziei, że się im spodobam, skoro jestem zabytkiem w stylu rokoko. -Przeciwnie! Te panie... my wszyscy... uwielbiamy rokoko, a gdzież znaleźć lepsze ramy niż ten pałacyk, ten ogród... Widzę tu - rzekł mały Bilham rozglądając się z uśmiechem -mnóstwo kolekcjonerek. Ktoś na pewno zechce pana włączyć do swoich zbiorów. Słowa te skłoniły Strethera do pogrążenia się znów na chwilę w kontemplacji. Nie wiedział, co myśleć o wielu twarzach, które tu spostrzegał. Czy były śliczne, czy tylko obce? Nie chciał wdawać się w politykę, ale w jednej czy drugiej z obecnych pań dopatrywał się Polki. I nagle zadał pytanie, które tkwiło w jego głowie od pierwszej chwili spotkania z Bilhamem: - Czy pani de Vionnet z córką już przyszła? - Nie widziałem ich jeszcze. Panna Gostrey natomiast jest na pewno. Została w pałacyku, żeby obejrzeć wszystko. Co do niej nie można wątpić, że to kolekcjonerka - stwierdził mały Bilham bez złośliwości. - Ach tak, zbiera dzieła sztuki... Tak, wiedziałem, że tu dzisiaj będzie. A czy pani de Vionnet także ma kolekcję? - Oczywiście. Nawet dość sławną. - Mówiąc to młody człowiek spojrzał przelotnie w oczy Strethera. - Przypadkiem, od Chada, którego spotkałem wczoraj wieczorem, wiem, że te panie przyjechały. Ale dopiero wczoraj, Chad sam do ostatniej chwili nie był pewien... Jeżeli się zjawią tutaj, będzie to ich pierwszy występ po powrocie. Strether szybko zestawił w myśli te dane. - A więc Chad powiedział to panu wczoraj wieczorem? Mnie, gdyśmy razem szli na to przyjęcie, o niczym nie wspomniał. - A czy pan pytał? Strether musiał oddać Chadowi sprawiedliwość. - Właściwie - nie. - No, widzi pan - rzekł Bilham - a nie należy pan do ludzi, którym łatwo jest powiedzieć coś, czego nie życzą sobie wiedzieć. Ale przyznaję - dodał wspaniałomyślnie - że nic łatwiejszego, jak mówić panu o tym, co pan chce usłyszeć. Strether rzucił mu spojrzenie, w którym było tyleż pobłażliwości, ile zrozumienia. - Czy właśnie ten głęboki argument skłaniał pana do milczenia na temat tych pań? Mały Bilham zmierzył głębie swego argumentu. - Nie milczałem. Mówiłem panu o nich wtedy, w kawiarni, Po przyjęciu u Chada. Strether skorzystał z okazji. - A więc to one są owym „uczciwym przywiązaniem”? - Mogę panu tylko powiedzieć, że za to uchodzą. Ale czy to nie wystarcza? Cóż najmądrzejszy nawet z nas może znać prócz czczych pozorów? Polecam panu gorąco - oświadczył z zabawną emfazą - czcze pozory. Strether szerzej niż przedtem ogarnął wzrokiem całą scenę, a to, co zobaczył, przeglądając twarz po twarzy, nadało głębszy sens słowom Bilhama. - Pozory są tak dobre? - Wspaniałe. Strether zrobił pauzę. Potem spytał: - Mąż umarł? -Na Boga, nie! Żyje. - Oo! - rzekł Strether, a ponieważ młody człowiek roześmiał się, dodał: - Jakże więc pozory mogą być dobre? - Sam pan zobaczy. To się rzuca w oczy. - Chad kocha się w córce? - To właśnie miałem na myśli. Strether był zdziwiony. - Na czym więc polega trudność? - Jak to! My, pan i ja, z naszymi wznioślejszymi, śmielszymi poglądami... - No, moje poglądy... - trochę niepokojąco odparł Strether. Zaraz jednak, jakby chcąc złagodzić efekt, spytał: - Czy mam rozumieć, że one nie chcą słyszeć o Woollett? Mały Bilham uśmiechnął się. - Czyż to nie jest właśnie zadanie dla pana? W tej samej chwili natknęli się na pannę Barrace, która musiała dosłyszeć ich ostatnie słowa. Strether już wcześniej zauważył ją przechadzającą się samotnie wśród gości - a takie zachowanie się damy na przyjęciu widział po raz pierwszy w życiu. Znalazłszy się w zasięgu głosu, panna Barrace już z dala odezwała się do nich, patrząc przez osadzone na długiej rączce szkła tak, jakby, rozbawiona i zabawna, zagarniała w posiadanie dwie nowe ofiary. - Biedny pan Strether! Ileż pan ma na głowie! - zawołała wesoło. - Ale przyzna pan, że ja robię, co mogę, żeby panu dopomóc. Pan Waymarsh jest bezpieczny: zostawiłam go w pałacyku pod opieką panny Gostrey. - Ależ pan Strether ma talent! - wykrzyknął mały Bilham- Umie piękne panie zaprząc do pracy dla siebie! Teraz z kolei gotuje się do podboju jeszcze jednej sojuszniczki, chce zaatakować panią de Vionnet. - Panią de Vionnet? Oho, ho, ho! - zawołała panna Barrace mistrzowskim crescendo. W tym okrzyku kryło się - jak wyczuł nasz bohater - więcej treści, niż mówiły słowa. Czy był w gruncie rzeczy śmieszny biorąc coś z tych spraw poważnie? W każdym razie zazdrościł pannie Barrace jej daru traktowania wszystkiego lekko. Zdawało się, że pokrzykując z cicha i protestując delikatnie, chwytając w lot wszystko, trzepocząc się żywo niby ptak barwnie upierzony i dziobiący do woli, stoi przed widowiskiem życia jak przed bogatą wystawą sklepową. Niemal słyszało się stuk o szyby szylkretowego lorgnon, którym wskazywała wybrane po namyśle przedmioty. -Oczywiście, powinniśmy wszyscy czymś się zajmować, ale cieszę się, że mnie to nie obowiązuje. Pewnie, każdy od tego zaczyna, potem nagle spostrzega, że już zrezygnował. Za dużo kłopotów, za wiele trudu. Pana rodacy imponują mi - zwróciła się do Strethera - że nie odczuwają tych rzeczy... mam na myśli: niemożliwości. Wy nigdy tak nie czujecie. Stawiacie czoło przeciwnościom z męstwem, które dla nas, obserwatorów, jest pięknym przykładem. - Tak - rzekł udając zniechęcenie mały Bilham - ale do czegóż w rezultacie dochodzimy? Przyglądamy się wam i - w najlepszym razie - mówimy o tym. Nic z tego nie wynika. - Ach! - odparła żywo, jakby w zniecierpliwieniu trąciła szylkretową rączką o szybę. - Pan nie jest wart nawet trzech groszy. Przyjechał pan tutaj, żeby nawracać dzikusów... wiem, wiem, pamiętam!... a tymczasem, cóż? Dzikusy nawróciły pana! - Żebyż to! - żałośnie wyznał młodzieniec. - Nie zadały sobie tego trudu. To po prostu ludożercy, pożarli mnie. Zostały ze mnie tylko ogryzione kości chrześcijańskiego męczennika. - No, proszę! Mimo to - panna Barrace zwróciła się znów do Strethera - niech się pan nie zraża. I tak wkrótce się pan załamie, ale nim to nastąpi, przeżywa pan wielkie chwile. II faut en avoir. Tymczasem raduje mnie widok pana męstwa, póki pan w nim trwa. Mogę też panu przepowiedzieć, kto wytrwa do końca. - Waymarsh - domyślił się od razu Strether. Roześmiała się, jakby ją ubawił ton zaniepokojenia w jego głosie. - Ten oprze się nawet pannie Gostrey, bo niezdolność do zrozumienia jest potęgą. Zadziwiający człowiek. - Z pewnością - przyznał Strether. - Nie powiedział mi nic o tym przyjęciu, wspomniał tylko, że się z kimś umówił, ale mówił to tak ponuro, jakby miał spotkać się z katem na szafocie. A tymczasem milczkiem i chyłkiem zjawia się tutaj z panią. Czy to nazywa pani wytrwaniem w oporze? - Och, mam nadzieję, że wytrwa! - odparła panna Barrace. -On przecież mnie - w najlepszym razie - tylko znosi. Ale nie rozumie nic, ani, ani! Jest uroczy. Zadziwiający - powtórzyła. - Michelangeliczny - uzupełnił mały Bilham. - Arcydzieło. Mojżesz, który z plafonu zstąpił na ziemię, przytłaczający, olbrzymi, a jednak przenośny. - A tak, przenośny - odpowiedziała panna Barrace - jeśli pan przez to rozumie, że wspaniale dekoruje powóz. Jak zabawnie wygląda wtłoczony w kąt obok mnie! Od razu widać, że to ktoś... cudzoziemiec, znakomitość en exil; bawi mnie ogromnie, kiedy ludzie dopytują się, kogo to ja tak obwożę. Pokazuję mu Paryż, pokazuję mu wszystko, ale on ani okiem nie mrugnie. Jak z książek o Indianach... ten czerwonoskóry wódz, który przybywając do Waszyngtonu, żeby zobaczyć Wielkiego Białego Ojca, stoi jak słup zawinięty w swój koc i ani drgnie. On tak wszystko tu przyjmuje, że czuję się przy nim właśnie, jakbym była Wielkim Ojcem. - Panna Barrace cieszyła się wyraźnie tym porównaniem, tak świetnie dopasowanym do jej osoby. Oznajmiła, że odtąd przybiera tytuł Wielkiego Ojca. - A jak on umie zasiąść w kącie mojego salonu! Nic, tylko patrzy na moich gości, ale tak uporczywie, jakby chciał wywołać jakąś awanturę. Wszyscy łamią sobie głowy, o co mu właściwie chodzi. Ale on jest zadziwiający - raz jeszcze powtórzyła ten epitet. - Jak dotąd żadnej awantury nie zrobił. Waymarsh jak żywy stanął słuchaczom panny Barrace przed oczyma, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, Bilham ze szczerym rozbawieniem, Strether z odrobiną smutku. Strether posmutniał, bo w tym portrecie przyjaciela widział jednak pewną wzniosłość, a przy tym musiał sobie powiedzieć, że sam nie zawinął się w swój pled i zapominając wśród marmurów tych sal o Wielkim Ojcu nie przybrał majestatycznej postawy czerwonoskórego wodza. Ale przyszła mu na myśl również inna uwaga. - W tym kraju ludzie mają tak wyostrzony zmysł obserwacji, jak gdyby w nim skupili wszystkie siły. Czasami wydaje się, że dzieje się to kosztem innych zmysłów. -Na przykład zmysłu moralnego - wyjaśnił Bilham przyglądając się z niezmąconym spokojem grupie femmes du monde w drugim końcu ogrodu. - Ale panna Barrace ma wybitny zmysł moralny - dodał łagodnym tonem, zwracając się jak gdyby równocześnie do Strethera i do niej. - Czy tak? - spytał Strether niemal natarczywie, niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co mówi. - Och, wybitny! To przesada - odparła, niezmiernie ubawiona tonem pytania. - Pan Bilham jest zbyt łaskawy. Ale można chyba powiedzieć, że mam ten zmysł w wymiarze dostatecznym. Tak: dostatecznym. O cóż to pan mnie podejrzewał? - Z komicznym zainteresowaniem skierowała na niego swoje lorgnon na szylkretowej rączce. - Doprawdy, wy jesteście nadzwyczajni. Ale na mnie zawiedlibyście się okropnie. Ja rzeczywiście trzymam się swojej dostatecznej miary. Przyznaję się jednak - ciągnęła dalej - że znam dość dziwnych ludzi. Sama nie wiem, jak to się dzieje. Nie staram się o to, widać to mi było sądzone... jak gdybym stanowiła jeden z ich nałogów. To zadziwiające! A poza tym - ciągnęła dalej ze szczerym zainteresowaniem - mam tę samą skłonność co my wszyscy tutaj do polegania zbyt wyłącz nie na świadectwie własnych oczu. Jakże jednak mogłoby być inaczej? Przyglądamy się wciąż sobie nawzajem, a paryskie światło wydobywa podobieństwa. Światło Paryża to właśnie przede wszystkim podkreśla. A więc cała wina spada na paryskie światło, na to nasze kochane światło Paryża... - Nasz kochany Paryż -jak echo powtórzył Bilham. - Wszystko i wszystkich tutaj widzi się jak na dłoni. - Ale czy widzi się wszystkich w prawdziwym świetle? -spytał Strether. - Ach, ta wasza bostońska „prawdziwość”. No, cóż, czasem -tak. - Kochany, stary Paryż, oczywiście - westchnął z rezygnacją Strether i na chwilę wzrok jego spotkał się z oczyma panny Barrace. Potem Strether nagle zapytał: - A pani de Vionnet? Czy ukazuje się w tym świetle taka, jaka jest naprawdę? Panna Barrace odparła bez namysłu: - Jest urocza. Jest wspaniała. - Dlaczego więc przed paru minutami zawołała pani: Oho, ho, ho! słysząc jej nazwisko? Panna Barrace przypomniała sobie bez trudu. - Ależ po prostu... bo to jest zadziwiająca osoba! - Ach, ona także? - nieomal jęknął Strether. Ale panna Barrace już dostrzegła nadciągającą odsiecz. - Czemuż nie spytać wprost osoby najbardziej miarodajnej? - Nie - rzekł mały Bilham - niech pan o nic nie pyta. Lepiej poczekać, to będzie o wiele zabawniejsze, jeśli pan sam wyda sąd. On idzie po pana, żeby pana do niej zaprowadzić. 11. W tej samej chwili Strether spostrzegł Chada tuż przed sobą i odtąd wypadki potoczyły się w takim tempie, że - chociaż to się wydaje śmieszne - nie mógł sobie potem odtworzyć w pamięci, co się z nim działo. Czuł, że ten moment ma dla niego osobiście głębsze znaczenie, niżby się mogło wydawać, i zastanawiał się później nieraz, czy idąc obok Chada w stronę pałacyku nie był bardzo blady lub bardzo czerwony. Jasno uświadamiał sobie tylko to, że - na szczęście - nie padło ostatecznie żadne niedyskretne słowo i że Chad bardziej niż kiedykolwiek jest - wedle wspaniałego wyrażenia panny Barrace - zadziwiający. To bowiem była jedna z tych okazji, gdy metamorfoza młodego człowieka objawiła mu się najdobitniej - chociaż dlaczego tak to odczuł, niełatwo mimo wszystko uzasadnić. Strether zbliżając się wraz z Chadem do pałacyku wspominał wrażenie, jakie zrobiło na nim pierwszego wieczoru mistrzowskie wejście młodzieńca do loży. Otóż mistrzostwo, z jakim Chad dokonał prezentacji, zaimponowało mu niemal tak samo. Przy tym pewien odblask świetności padał również na osobę Strethera, przydawał mu niejako wagi. Toteż nieszczęsny nasz bohater, onieśmielony i bierny, czuł się tak, jakby go sobie podano z ręki do ręki, a nawet - tak to sam by określił - poczuł się ofiarowany w prezencie raz na zawsze. W chwili gdy znaleźli się przed domem, w progu ukazała się młoda kobieta; była sama. Z paru słów, jakie zamieniła z Chadem, Strether zrozumiał, że powodowana uprzejmością i dobrocią wyszła na ich spotkanie. Chad zostawił ją w salonie, ona jednak wolała wyjść na taras, a później razem z nimi do ogrodu W pierwszym momencie Strether był niemal zbity z tropu jej młodością, w drugim - ogarnęło go uczucie ulgi, nie mniej silne niż to początkowe zdumienie; odetchnął, że w towarzyskiej rozmowie, jaką dopiero co toczył, nie padło żadne zbyt swobodne słowo na temat pani de Vionnet. Natychmiast bowiem zrozumiał, że nic w jej osobie nie upoważnia do tego rodzaju niedyskrecji; tymczasem Chad przedstawił Strethera, a pani de Vionnet odezwała się z wielką prostotą, uprzejmie, płynną i wyraźną angielszczyzną, która jednak wydała mu się zupełnie inna niż wszystkie odmiany języka angielskiego zasłyszane w życiu. Nie było w tym nic sztucznego; po kilku minutach spędzonych u jej boku stwierdził, że w jej zachowaniu w ogóle nie wyczuwa się żadnego wysiłku; lecz ta wymowa urocza, poprawna i niezwykła wydała mu się środkiem ostrożności, powziętym po to, by nie uchodzić za Polkę. A przecie ostrożność - to się logicznie narzucało - z reguły dowodzi istnienia jakiegoś rzeczywistego niebezpieczeństwa. Takich ostrożności miał później zauważyć więcej, lecz w danym momencie zajęły go inne jeszcze spostrzeżenia. Ubrana była na czarno, lecz ta czerń wydała mu się jakaś powiewna i przezroczysta. Bardzo jasna blondynka, bardzo też szczupła, miała mimo to twarz pełną, oczy osadzone daleko od siebie i trochę dziwne, uśmiech naturalny i powściągliwy. Kapelusz nie raził żadną ekstrawagancją, może tylko pod cienkimi, czarnymi rękawami brzęczało więcej bransolet i złotych łańcuszków, niż Strether przywykł widywać na rękach dam. Chad w tej scenie spotkania zachował doskonałą swobodę i lekkość tonu; Strether znów przy tej okazji odczuł, jak gorąco pragnie osiągnąć kiedyś podobne obycie i humor. - A więc nareszcie spotkali się państwo. Jesteście dla siebie stworzeni - vous allez voir - błogosławię ten związek. I rzeczywiście, kiedy odszedł, mieli wrażenie, że w jego słowach krył się nie tylko żart. Za pretekst do opuszczenia ich posłużyło mu pytanie o Jeanne i odpowiedź matki, że Jeanne jest zapewne w salonie wraz z panną Gostrey, której opiece przed chwilą została powierzona. - Ach, przecież ją także musi koniecznie poznać! - powiedział młody człowiek i z tymi słowy - na które Strether czujnie nadstawił uszu - pośpieszył do wnętrza domu, zdając świeżo zaznajomioną parę na własne siły. Strether zdziwił się słysząc, że panna Gostrey już włączyła się w akcję, miał wrażenie, że wyśliznęło mu się jakieś ogniwo łańcucha; lecz zaraz uświadomił sobie, jak bardzo pragnie przedyskutować z nią problem pani de Vionnet w świetle nowych danych. Dane były, co prawda, jak dotąd dość skąpe; może dlatego właśnie czuł się trochę zawiedziony w oczekiwaniach. Nie uderzyło go w tej osobie jakieś szczególne bogactwo, a w swej prostocie ducha tego niewątpliwie się spodziewał. Lecz oczywiście nieuzasadnione byłoby również zbyt pochopne podejrzewanie o ubóstwo. Oddalili się parę kroków od domu i Strether, wskazując z pewnej odległości jakąś ławkę, zaproponował, by tam usiąść. - Wiele o panu słyszałam - powiedziała idąc u jego boku pani de Vionnet. Miał na to gotową odpowiedź taką, że pani de Vionnet aż przystanęła w miejscu. - Ja natomiast muszę wyznać, że nic prawie o pani nie wiem. To zdanie narzuciło mu się, jak gdyby nic innego z całą szczerością nie mógł był powiedzieć, świadomy - teraz niejako z głębszym jeszcze niż dotychczas uzasadnieniem - swej decyzji, by całą sprawę odtąd już prowadzić najzupełniej jasno i prosto do celu. Nigdy w każdym razie nie miał najmniejszej bodaj ochoty szpiegować prywatnego i wolnego życia Chada. Może jednak w tym momencie - pod wrażeniem nagłego zatrzymania się pani de Vionnet - zaczął pojmować, że dążenie najprostszą drogą do celu nie będzie łatwe. Wystarczył przecież jeden jej łagodny uśmiech, by musiał zadać sobie pytanie, czy już nie zboczył ze szlaku. Bo to już mogło oznaczać pewne odchylenie, i skoro nagle uświadomił sobie jasno, że ona postanowiła być w stosunku do niego - jak to określił - bardzo ujmująca. Tyle tylko między nimi zaszło przez tę chwilę, gdy stali bez ruchu na ścieżce, przynajmniej nic więcej Strether nie mógł potem odnaleźć we wspomnieniu. Jedna przecież prawda objawiła mu się nieodparcie, zwaliła się wręcz na niego jak potężna fala: był zatem niezmierzoną ilość razy i w nieodgadnionych okolicznościach przedmiotem dyskusji. Poręczono za niego, nie wiadomo w jakich, ważnych dla niej sprawach, i to dawało pani de Vionnet przewagę, której on w żaden sposób nie zdoła wyrównać. - A więc panna Gostrey - spytała - nie szepnęła panu ani słówka życzliwego dla mnie? Strethera uderzyło przede wszystkim, że jego osobę połączono od razu z Marią Gostrey; zastanawiał się, jak Chad mógł przedstawić tę jego przyjaźń. W każdym razie trafiał tu niewątpliwie na jakiś nieznajomy trop. - Nie wiedziałem nawet, że panie się znają. - Teraz z pewnością powie panu wszystko. Taka jestem rada, że pan się z nią zaprzyjaźnił! To „wszystko”, co miała mu opowiedzieć panna Gostrey, zaprzątnęło myśli Strethera - jakkolwiek nie uchybił oczywiście w niczym doraźnym obowiązkom sytuacji, gdy zasiadł obok pani de Vionnet na ławce; następną z kolei myślą było dokonane po pięciu minutach spostrzeżenie, że nowa znajoma różni się niewątpliwie mniej niż inne... może nawet wcale się nie różni - na pierwszy rzut oka przynajmniej - od pani Newsome lub od pani Pocock. Była wprawdzie o wiele młodsza od matki Chada, a starsza od jego siostry; czy jednak nie wydawało się zupełnie możliwe spotkanie z tą osobą w Woollett? Czy ta kilkuminutowa rozmowa na ławce nie przypominała dokładnie towarzyskiej wymiany zdań na jakimś garden party w Woollett? Z tym chyba jedynie zastrzeżeniem, że była mniej błyskotliwa... Pani de Vionnet wspomniała, że -jak jej wiadomo - pan Newsome niezmiernie się ucieszył z jego przyjazdu; ale czyż na taką uprzejmą uwagę nie zdobyłaby się każda zacna dama w Woollett; więc Chad mimo wszystko ukrywał w głębi serca niezłomną zasadę wierności rodzinnemu miastu i ona to kazała mu w sentymentalnych przygodach poszukiwać - i to z powodzeniem - istot najbardziej pokrewnych swojskiej atmosferze, swojskiej glebie? A wobec tego, czy jest o co robić tyle hałasu - tak Strether określił sytuację - wokół zagadkowego zjawiska „femme du monde”? Jeśli taką miarą mierzyć, pani Newsome również mogłaby się do tej kategorii zaliczyć. Mały Bilham co prawda twierdził, że z bliska różnice występują jasno; lecz właśnie dopiero z tej - stosunkowo bliskiej - odległości Strether dostrzegł w pani de Vionnet wspólne, powszechne cechy ludzkie. Owszem, przy zbliżeniu ukazała mu się - stwierdził to z ulgą - bardzo jasno, ale właśnie jako istota najzwyczajniejszą w świecie. Możliwe, że za tymi pozorami taiły się jakieś określone intencje, czyż jednak w Woollett często nie bywało podobnie? Tylko że skoro okazywała, jak bardzo pragnie go polubić - a mogły ją do tego skłaniać ukryte pobudki - Strether doznałby żywszych dreszczów, gdyby mógł ją widzieć w blasku niecodzienności. Ach, nie, nie była Turczynką ani Polką! Przynajmniej co do tego panie Newsome i Pocock nie miałyby wątpliwości. Do ławki zbliżyło się dwóch panów towarzyszących damie i ten przypadek położył kres, w każdym razie chwilowo, rozmowie we dwoje. Wytworni goście - nie znani Stretherowi - zagadnęli panią de Vionnet, która wstała, by się z nimi przywitać. Strether zauważył, że eskortowana przez dwóch mężczyzn pani, jakkolwiek nie młoda ani piękna, miała w postawie więcej zuchwałej wyniosłości, reprezentowała bardziej zbytkowną kategorię, tę właśnie, którą - można by rzec - brał w rachubę układając swoje plany. Pani de Vionnet, zwracając się do niej mówiła: „duchesse”, a nawzajem przez nieznajomą obdarzona została w toczonej po francusku rozmowie tytułem: „ma toute-belle”; szczegół błahy, który jednak zwrócił uwagę Strethera i obudził w nim żywe zainteresowanie. Pani de Vionnet wszakże nie przedstawiła naszego bohatera - co w skali Woollett i według miary ludzkich uczuć Woollett wydało mu się błędem, przeszkodziło to księżnej, osobie bardzo pewnej siebie i sbodnej, dość dokładnie ucieleśniającej mętne wyobrażenia Strethera o diuszesach, przyglądać mu się jawnie i uporczywie doprawdy: uporczywie -jak gdyby mimo wszystko pragnęła go poznać. „Ależ tak, drogi panie, to rzeczywiście ja! A kimże pan jest, z tymi swoimi interesującymi zmarszczkami i nader imponującym nosem (najpiękniejszym czy może najbrzydszym z nosów?)” - zdawało się mówić spojrzenie, które mu rzuciła niby garść barwnych, pachnących kwiatów. Strether bliski był przypuszczenia - tak się zagalopował - że pani de Vionnet odgadła tę wymianę fluidów i dlatego zaniechała prezentacji. Tymczasem jeden z panów zdołał przysunąć się bliżej do pani de Vionnet; był to gentleman dość znacznej tuszy, niezbyt wysoki, w kapeluszu o szerokim, wspaniale wygiętym rondzie, w tużurku zapiętym na wszystkie guziki, co nadawało jego postawie jakąś niezwykłą stanowczość. Od francuszczyzny przeszedł natychmiast do równie płynnej angielszczyzny; Strether pomyślał, że jest to może któryś z ambasadorów. Gentleman wyraźnie rościł sobie wyłączne prawa do towarzystwa pani de Vionnet i wkrótce dowiódł słuszności swych pretensji, bo uprowadził ją, szepnąwszy ledwie parę magicznych słów; dokonał tej sztuki z taką wirtuozerią światowca, iż Strether, spoglądając na plecy czworga oddalających się osób, zrozumiał, że nigdy nie dorówna mistrzom. Opadł z powrotem na ławkę, ścigając spojrzeniem odchodzącą grupę, i znów zaczął rozmyślać, jak nieraz już przedtem, o niezwykłych znajomościach Chada. Siedział samotnie przez pięć minut, nie brakowało mu tematów do medytacji; przede wszystkim uświadomił sobie, że przykrość, jakiej doznał opuszczony tak nagle przez piękną kobietę, szybko pod naporem nowych wrażeń ustępowała innemu uczuciu, znikła nawet zupełnie, zmieniając się w obojętność. Po raz pierwszy poczuł się spokojnie samotny; nie obeszłoby go wcale, gdyby nikt więcej odezwał się tu do niego. Zachowywał się tak, jak gdyby podjął wielki marsz, a bezceremonialność, z jaką go przed chwila potraktowano, stanowiła błahy i naturalny incydent nie zakłócający pochodu naprzód. Zresztą mógł oczekiwać dalszych rozmaitych incydentów, jak stwierdził, gdy z kontemplacji wyrwał qo mały Bilham, stając przed nim z pełnym treści pytaniem: - No cóż? W tych słowach jak w lustrze ujrzał Strether samego siebie -w rozsypce, może wręcz pokonanego ostatecznie. - No, cóż - powtórzył tonem, który miał świadczyć, że nie ma mowy o pokonaniu. Na pewno nie! Dał do zrozumienia młodzieńcowi, gdy ten siadł obok na ławce, że jeśli nawet został nieco wytrącony z równowagi, to jedynie w tym sensie, iż wzniósł się w górne strefy atmosfery, znalazł się w najszlachetniejszym żywiole, który mu odpowiada i w którym z pewnością będzie umiał utrzymać się dość długo. Nie oznaczało zejścia na ziemię pytanie, które zadał po chwili, jakby po długiej przerwie nawiązując do poprzedniej rozmowy: - Pan jest zupełnie pewien, że jej mąż żyje? - Ależ tak! -W takim razie... - Cóż w takim razie? Mimo wszystko Strether musiał się nad tym zastanowić. - A no, współczuję im. Na razie tyle tylko na ten temat. Strether zapewnił swego młodego przyjaciela, że czuje się doskonale. Nie, woli się nie ruszać, najlepiej będzie posiedzieć jeszcze trochę na tej ławce. Nie pragnie być przedstawiony nikomu więcej, już go przedstawiano wkoło aż za wiele. Poza tym napatrzył się do syta; podobał mu się Gloriani, naprawdę wedle wyrażenia panny Barrace - zadziwiający; wytropił - na pewno bez omyłki - kilku sławnych ludzi, artystów, krytyków, no i oczywiście znakomitego dramaturga: tego nietrudno zidentyfikować! Ale rozmawiać z żadnym z nich nie ma ochoty, doprawdy, dziękuje bardzo! Nie ma im nic do powiedzenia, a zresztą najchętniej poprzestanie już na tym... Poprzestanie, bo na coś więcej i tak już za późno... A kiedy Bilham ulegle i współczująco, lecz chwytając się najbanalniejszej pociechy, odparł lekko: - Lepiej późno niż nigdy - usłyszał w odpowiedzi krótkie i suche zdanie: - Lepie; w porę niż za późno! Lecz ta uwaga podziałała w następnej minucie pobudzająco na myśli Strethera, które wezbrały i wylały się potokiem argumentów, a raz otworzywszy im upust, nasz bohater dozna} szczerej ulgi. Argumenty wprawdzie gromadził świadomie, lecz zbiornik wypełnił się prędzej, niż Strether przewidywał, toteż wystarczyło, że Bilham trącił palcem, a zawartość przelała się przez brzegi. Pewne rzeczy muszą zjawić się w porę, jeśli mają zjawić się w ogóle. Jeśli nie zostaną przyjęte we właściwym czasie, przepadają na zawsze. Ogólna niejasna świadomość tej prawdy ogarnęła go powolnym, szerokim nurtem. - Dla pana nie jest jeszcze za późno na nic, a nie wygląda mi pan na człowieka, któremu by groziło spóźnienie się na pociąg; zresztą na ogół można oczywiście polegać na ludziach... zwłaszcza tutaj, gdzie wprost słyszy się, jak głośno tyka zegar wolności... można polegać na ludziach, że nie przegapią biegu umykającego czasu. Mimo to niech pan nie zapomina, że jest młody, cudownie młody; ale niech pan się tym cieszy, niech pan żyje, jak młodości przystoi. Niech pan żyje pełnią życia, to błąd żyć inaczej. Mniejsza o to, co pan właściwie robi, byle pan żył własnym życiem. Kto tego nigdy nie miał, ten nie miał nic. To miejsce, te wrażenia panu może wydają się zbyt błahe, by mogły tak bardzo wstrząsnąć człowiekiem, ale mnie wrażenia, jakie daje mi obserwacja Chada i osób spotykanych w jego mieszkaniu, bardzo wiele nauczyły, posiały ziarno tej właśnie myśli w moim mózgu. Teraz to widzę. Dawniej nie dostrzegałem tego dość jasno... a teraz jestem za stary; w każdym razie za stary na to, co tutaj dopiero zobaczyłem. Ach, przynajmniej tyle, że zobaczyłem, a widzę więcej, niż pan przypuszcza i niz sam umiem wyrazić. Za późno. Jak gdyby pociąg długo czekał na mnie na przystanku, lecz ja nie byłem dość sprytny, żebyt0 spostrzec. Dziś słyszę stłumiony, coraz odleglejszy gwizd lokomotywy oddalającej się mila za milą po swoim torze. Co stracone, to przepadło, niech się pan co do tego nigdy nie łudzi. Cała ta sprawa... sprawa życia... nie mogła z pewnością inaczej się dla mnie ułożyć, bo życie, w najlepszym wypadku, to blaszana forma, niekiedy zdobna w żłobione lub wypukłe ornamenty, kiedy indziej prosta i okropnie pospolita, i do niej wlewa się bezradna galareta naszej świadomości, tak że człowiek zastyga w owej formie - jak powiada wielki kucharz - i ona to mniej lub bardziej ciasno go oblepia. Słowem, każdy żyje jak może. A jednak ma złudzenie wolności; nie stań się do mnie podobny, nie wyzbywaj się tego złudzenia. Bo ja we właściwym czasie byłem za głupi czy może zbyt inteligentny - sam dobrze nie wiem - żeby się łudzić. Oczywiście, moje dzisiejsze słowa to reakcja na popełniony błąd, a w reakcji zawsze może być trochę przesady. Nie zmienia to faktu, że teraz jest pana godzina. Właściwą godziną może być każda, jeśli człowiek ma to szczęście, że przed nim jest czas. Pan ma przed sobą wiele czasu, to najważniejsze. Pan jest... u licha, już to panu powiedziałem... cudownie, straszliwie młody. Pod żadnym pozorem niech pan nie wypuści z rąk szansy przez głupotę. Rozumie się, że nie uważam pana za głupca, gdyby tak było, nie wygłosiłbym do pana tej okropnej przemowy. Niech pan robi, co chce, byle pan nie popełnił mojego błędu. Bo to był błąd. Niech pan żyje! Powoli, tonem światowca, na przemian robiąc pauzy lub wyrzucając zdania jednym tchem, Strether ciągnął swoje wywody, a przez cały czas mały Bilham śledził je bardzo pilnie w głębokim, poważnym skupieniu. W końcu przybrał minę niemal uroczystą, a więc skutek był wręcz przeciwny, niż mówca pragnął osiągnąć zachęcając go do niewinnej wesołości. Strether przez chwilę obserwował efekt swoich słów, potem kładąc rękę na kolanie słuchacza spróbował zakończyć - jak wypadało - żartem. - No, będę miał pana odtąd na oku! - Ależ ja wcale nie jestem pewien, czy nie chciałbym w pala wieku być do pana podobny. - Ach - rzekł Strether - póki czas, niech pan się postara być zabawniejszy. Mały Bilham znów rozmyślał chwilę, w końcu rzekł z uśmiechem: - Mnie się pan wydaje bardzo zabawny. - Impayable, jak tu mówicie, co? Ale dla siebie czy jestem zabawny? To rzekłszy, Strether wstał z ławki i uwagę jego zaprzątnęła scena rozgrywająca się pośrodku ogrodu między panem domu a ową damą, w której towarzystwie pani de Vionnet odeszła przedtem od niego. Dama najwidoczniej rozstała się po kilku minutach ze swą poprzednią świtą i czekała na śpieszącego ku niej Glorianiego, z dala już rzucając mu jakieś słowa, których Strether nie dosłyszał, lecz które odgadywał z jej interesującej, mądrej twarzy. Był pewien, że to jest osoba bystra i inteligentna, lecz był również przekonany, że trafiła na godnego partnera, a ponieważ wyczuwał w księżnej przyczajoną arogancję, cieszył się, że sławny artysta z humorem i bez wysiłku dotrzymuje jej kroku. Czy ci dwoje reprezentowali wielki świat? Czy on sam, obserwując tę parę, za jej pośrednictwem także na moment w ten świat wkroczył? A więc jest w wielkim świecie coś ze skradającego się tygrysa, coś, co poprzez strzyżony trawnik niesie mu w uroczym powietrzu jakby zapach dżungli. Lecz mimo to spośród tych dwojga bardziej podziwiał lśniącego, wspaniale pręgowanego samca, jemu bardziej zazdrościł. Te myśli niedorzeczne, wytwór podrażnionej intuicji, dojrzewający błyskawicznie owoc sugestii, znalazły wyraz w słowach, które w następnej sekundzie zwrócił do małego Bilhama: - Jeśli już o tym mowa, wiem, do kogo ja chciałbym być podobny. Mały Bilham idąc wzrokiem za jego spojrzeniem odpowiedział tonem jakby trochę pobłażliwego zdziwienia: - Do Glorianiego? Nasz przyjaciel jednak już się zawahał, chociaż nie z powodu dźwięczącej w głosie młodzieńca nuty zwątpienia, pod którą wyczuwało się głębie krytycznych zastrzeżeń. W tej chwili bowiem Strether ujrzał nowy element, uzupełniający obraz przed jego oczyma, i nowe wrażenie przesłoniło poprzednie. Oto nagle ukazała się młodziutka dziewczyna w białej sukni i z miękkim białym piórem na kapeluszu, a co więcej, jasne było, że zmierza prosto ku nim. Tym bardziej zaś niezbity wydawał się fakt, że przystojnym młodzieńcem, który jej towarzyszy, jest Chad Newsome, a z tego znów wynikało najoczywiściej, że to nie kto inny, lecz panna de Vionnet, że ta osoba jest niezaprzeczenie ładna, śliczna, miła, nieśmiała, szczęśliwa i zdumiewająca - i że Chad, doskonale z góry obliczywszy efekt, prezentuje ją w ten sposób oczom starego przyjaciela. Ukoronowaniem zaś tych wszystkich oczywistości było jeszcze coś innego, co od pierwszego momentu - może po prostu przez zestawienie tych dwóch osób - rozproszyło całkowicie mgłę. Jakby za pociśnięciem właściwej sprężyny - objawiła się Stretherowi prawda. Zdążył już spojrzeć w oczy Chada i znalazł w nich jeden więcej dowód; odkryta prawda wyraziła się więc w odpowiedzi na pytanie małego Bilhama: - Nie. Do Chada. Do niego, do tego niezwykłego młodzieńca chciałby być podobny. Oto ma przed oczyma niewinne uczucie Chada, za chwilę miłość poprosi go o błogosławieństwo; przedmiotem niewinnej miłości jest Jeanne de Vionnet, to urocze dziewczątko. Chad prowadzi ją prosto ku niemu, a Chad w tej chwili jest - ach, tak! ku chwale Woollett czy może ku chwale czegoś innego jeszcze - wspanialszy nawet od Glorianiego. To on znalazł ten kwiat ledwie rozkwitający, przechował go ukryty w chłodzie, a wreszcie ukazuje zdziwionemu światu, ciesząc się z wywołanego wrażenia. To wyjaśnia, dlaczego Strether od początku wyczuwał w atmosferze jakieś wyrachowanie, dzięki temu również - był pewny - w spojrzeniu, jakim powitał młodą dziewczynę, Chad odczyta jasno sukces swojej intrygi. Czy jakikolwiek w świecie młody mężczyzna oprowadzałby tak uroczyście rozkwitające dziewczątko, gdyby nie miał po temu głębszych powodów? A powody nie wydawały się już teraz wcale tajemnicze. Istoty tego typu nie można oczywiście wywieźć do Woollett. Biedne Woollett, ileż traci! Ale z drugiej strony, ileż może zyskać, skoro Chad jest tak wspaniały... Tymczasem wspaniały Chad zaczął zręcznie przemowę: - Przedstawiam ci moją małą przyjaciółkę, która wiele o tobie słyszała, a w dodatku ma ci coś do powiedzenia. Oto, moja droga - zwrócił się z kolei do dziewczątka - najlepszy w świecie człowiek, który może dla nas zrobić dużo dobrego. Chciałbym, żebyś go lubiła i szanowała tak samo szczerze, jak ja go kocham i cenię. Jeanne stała przed Stretherem w rumieńcach, trochę spłoszona, z każdą sekundą śliczniej sza i ani trochę niepodobna do matki. Jedyną wspólną cechą była chyba tylko młodość obu; nagle to wrażenie wzięło górę nad innymi i Strether, niepewny, olśniony, zakłopotany, wrócił myślami do kobiety, z którą rozmawiał tak niedawno na tej ławce; w świetle nowej rewelacji wydała mu się jeszcze bardziej interesująca. Ta smukła, młoda, jasnowłosa istota dała przecież życie tej piękności; aby w to naprawdę uwierzyć, uznać jej tak bardzo doskonałe macierzyństwo, trzeba uciec się do porównania. A czyż nie narzucono mu właśnie tego porównania? - Nim odejdziemy, moja matka poleciła mi powiedzieć panu - rzekło dziewczątko - że spodziewa się wkrótce zobaczyć pana w swoim domu. Ma panu coś ważnego do powiedzenia. - Robi sobie wyrzuty - przyszedł z pomocą Chad - że pozwoliła, by jej przerwano interesującą rozmowę z tobą. - Ach, co znowu! - szepnął Strether, patrząc życzliwie to na jedno, to na drugie i zadając sobie w duchu mnóstwo pytań. - I chciałabym też w swoim własnym imieniu zapytać - powiedziała Jeanne składając ręce, jakby recytowała wyuczoną na pamięć modlitewkę - czy pan przyjdzie na pewno? - Możesz na mnie polegać, już ja się o to postaram - wesoło odpowiedział Chad w zastępstwie Strethera, który niemal wstrzymał oddech. W tym dziewczątku było doprawdy coś zbyt tkliwego, zbyt nieznanego, co mu wzbraniało bezpośredniego dostępu; można było tylko na nią patrzeć jak w obraz, nie wyciągając nawet ręki. Ale Chad zdawał się wreszcie dostępny, z Chadem czuł się zdolny do rozprawy, tak podobała mu się pewność i swoboda, jakie młody człowiek okazał w tej sytuacji nie mniej niż w innych. Ton Chada wyjaśnił całą historię, a przy tym zwracał się do Jeanne, jakby już należał do rodziny. Strether dzięki temu od razu domyślił się, o czym chce z nim rozmawiać pani de Vionnet. Obejrzała go sobie, wydał jej się łatwym partnerem, pragnęła jak najprędzej załatwić sprawę, porozumieć się z nim, że trzeba znaleźć jakieś wyjście dla młodej pary, takie, by uniknąć przesiedlenia jej córki do Woollett. W wyobraźni Strether już widział siebie dyskutującego z panią de Vionnet o urokach, jakie Woollett ofiaruje żonie Chada. Czy zatem młodzieniec chce zdać na tę panią wszelkie rokowania? A więc jednak ambasador jego matki będzie zmuszony do pertraktacji z jedną z „przyjaciółek” Chada! Dwaj mężczyźni wymienili spojrzenia, jak gdyby rozstrzygając bez słowa tę kwestię. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Chad ze szczerą dumą prezentował swoje znajome. Dlatego właśnie przed paru minutami wyglądał tak wspaniale, przygotowując swoją rewelację, dlatego od pierwszego momentu tak olśnił Strethera. Słowem, właśnie w chwili gdy Chad zrzucał cały ciężar sprawy na jego barki - on najgoręcej mu zazdrościł i nawet powiedział to Bilhamowi. Scena nie trwała dłużej niż trzy czy cztery minuty; jej reżyser pośpiesznie wyjaśnił, że pani de Vionnet zbiera się już do odejścia, Jeanne zatem musi wracać natychmiast. Obiecał, że wkrótce znów się pokaże, i prosił, żeby Strether poczekał, bawiąc się sam jak najlepiej. - Masz na to jeszcze mnóstwo czasu, nim po ciebie przyjdę. I Chad zabrał panienkę, podobnie jak ją przedtem przyprowadził, a Strether, któremu w uszach dźwięczało niemal nieoczekiwaną melodią pożegnalne, uroczo obce: „Au revoir, mon-s'eur!”, patrzał za nimi, gdy oddalali się razem, i raz jeszcze na nowo wyczuł z całą pewnością związek łączący tę parę. Zniknęli wśród innych gości, prawdopodobnie weszli do domu. Nas? bohater odwrócił się chcąc podzielić z małym Bilhamem przepełniającą go pewność. Ale małego Bilhama nie było; mały Bilham w ciągu paru sekund ulotnił się, z jakichś sobie tylko wiadomych powodów, a fakt ten - niezależnie od innych - dotkną} również Strethera do żywego. 12. W tym wypadku Chad nie dotrzymał obietnicy i nie wrócił po Strethera, ale zjawiła się niebawem panna Gostrey i usprawiedliwiła młodego człowieka. W ostatniej chwili okazało się, że Chad z pewnych względów musi eskortować ces dames; prosił jednak pannę Gostrey bardzo usilnie, żeby zaopiekowała się wspólnym przyjacielem. Tak też uczyniła, a gdy znalazła się obok niego, Strether poczuł, że opieka ta nie pozostawi nic do życzenia. Po odejściu młodej pary siadł z powrotem na ławce, znowu na czas pewien osamotniony, i uświadomił sobie niewypowiedziane refleksje tym bardziej żywo, że nie mógł ich zwierzyć nieobecnemu Bilhamowi; nowa powiernica mogła jednak stać się naczyniem jeszcze chłonniejszym do przelania wrażeń. - Chodzi o córkę! - zawołał niemal w tej samej chwili, gdy dostrzegł zbliżającą się pannę Gostrey; a chociaż musiał na odpowiedź poczekać, zgadywał, że przez ten czas prawda ujawniona dokonywała swego dzieła w umyśle przyjaciółki. Może zwlekała tylko dlatego z odpowiedzią, że znaleźli się teraz w obliczu pełnej prawdy, która rozlewała się tak szeroką falą, że nie sposób było ująć jej od razu i podać w kieliszku; przecież okazało się, że ces dames to po prostu osoby, o których - jak stwierdziła przy tym spotkaniu - mogła od początku niemal Wszystko powiedzieć Stretherowi. Byłaby to zrobiła z pewnością, gdyby zachował najprostszą przezorność wymieniając ich nazwisko. Trudno o lepszy przykład - pannę Gostrey to stwierdzenie szalenie, jak się zdaje, bawiło - że Strether wyrzekł się wreszcie wszelkiej przezorności, odkąd tak wiele sam bez niczyjej pomocy odkrył. Otóż matka tej panienki była ni mniej, ni więcej tylko szkolną koleżanką panny Gostrey; nie widziały się przez wiele lat, ale nieoczekiwany zbieg okoliczności nagle znów je do siebie zbliżył. Cóż za ulga - mówiła panna Gostrey - że już nie trzeba będzie błądzić po omacku; nie miała zwyczaju błądzić po omacku; na ogół, jak Strether chyba zdążył zauważyć, zmierza prostą drogą po tropach do celu. Nie będzie trzeba tracić więcej czasu na domysły, mając ten trop, tak nieomylny. - Zapowiedziała mi swoją wizytę - oznajmiła powiernica Strethera. - Chodzi o pana. Co do mnie, to już orientuję się w sytuacji. Na przekór pewnikowi, że szkoda odtąd tracić czas na domysły, Strether swoim zwyczajem nawet teraz bujał w obłokach. - Czy to znaczy: w jej sytuacji? Zawahała się na sekundę. - To znaczy, że jeśli przyjdzie, postanowiłam - ochłonąwszy z pierwszego wstrząsu - nie być w domu. Strether dumał chwilę. - Pani to spotkanie nazywa wstrząsem? Panna Gostrey zdradziła odrobinę zniecierpliwienia, co zdarzało jej się nieczęsto. - Była to niespodzianka, silne wrażenie. Niechże pan nie chwyta za słówka. Umywam ręce od spraw tej kobiety. Biednemu Stretherowi mina zrzedła. - A więc to osoba nie do przyjęcia? - Jest jeszcze bardziej urocza niż kiedykolwiek. - O cóż zatem chodzi? Musiała namyślić się, nim odpowiedziała: - No, więc to nie ona, ale ja jestem niemożliwa. Rzecz sama w sobie... wszystko jest niemożliwe. Przyglądał jej się przez chwilę. - Rozumiem. Wszystko jest możliwe. - Oczy ich zetknęły się na długą minutę. Potem Strether spytał: - A więc to jednak nie ta mała? - Gdy panna Gostrey milczała, dodał: - Dlaczego pani nie chce jej przyjąć u siebie? Odpowiedź padła natychmiast, bardzo jasna: - Ponieważ nie chcę więcej mieszać się do tej historii. Oświadczenie to wywołało cichy jęk Strethera: - Pani chce mnie opuścić? Teraz? - Nie, to ją chcę opuścić. Ona z pewnością prosiłaby mnie o wstawiennictwo u pana. Nie zgodzę się na to. - Ale mnie pani będzie pomagała? Ach, w takim razie... Większość gości, poprzednio tu zgrupowanych, przeszła na herbatę do salonów, mieli więc ogród niepodzielnie prawie dla siebie; cienie wydłużyły się, ostatnie nawoływania ptaków, które obrały sobie siedzibę w wytwornej, przestronnej dzielnicy, rozbrzmiewały wśród drzew również w sąsiednich ogrodach, otaczających stary klasztor i stare hótels; para przyjaciół jak gdyby czekała na chwilę, gdy uroki tego miejsca ujawnią się w pełni. Strether w dalszym ciągu pozostawał pod władzą wrażeń, jakby jakieś niepojęte zdarzenie utrwaliło je w nim, nadając szczególną intensywność; później wszakże tego wieczoru zadawał sobie pytanie, co się właściwie zdarzyło - tak uparcie tkwiła w nim świadomość, że mimo wszystko, jak na gentlemana debiutującego w wielkim świecie, w świecie ambasadorów i diuszes, zebrał dość skromne plony. Nie było jednak dla niego - jak wiemy - nowiną, że człowiek - a przynajmniej człowiek jego pokroju - może zdobyć doświadczenie nieproporcjonalnie bogate w stosunku do zaznanych przeżyć. Jakkolwiek więc niewątpliwie nie była wielką przygodą ta godzina u boku panny Gostrey i słuchanie z jej ust opowieści o pani de Vionnet - pora dnia, sceneria, chwile minione, chwila obecna, możliwości chwili następnej, wraz z samą opowieścią, której najbłahszy nawet szczegół budził w umyśle słuchacza żywe echo - wszystko nadało tym momentom historyczną niemal wagę. Do historii przecież można zaliczyć fakt, że matka Jeanne przed dwudziestu trzema laty kolegowała i przyjaźniła się w Genewie z Marią Gostrey, która zresztą i później - jakkolwiek rzadko i ostatnio po szczególnie długiej przerwie - miała okazję zawsze z nią się spotykać, co prawda przelotnie. Dwadzieścia trzy lata znajomości mówiły o wieku obu tych pań; pani de Vionnet, chociaż wyszła za mąż natychmiast po opuszczeniu pensji, musiała mieć dzisiaj co najmniej trzydzieści osiem lat. To znaczy - o dziesięć więcej niż Chada także o dziesięć lat więcej -jeśli Strether woli - niż można jej dać na oko; słowem, osiągnęła to minimum, którego wymaga się od kandydatki na teściową. Byłaby zresztą teściową najmilszą w świecie; chyba że przez jakąś zgoła nieprawdopodobną przewrotność zada w tej roli kłam swojej osobowości. O ile Maria Gostrey ją zna, nie było dotychczas roli, z której by się nie umiała wywiązać uroczo; tak, mimo stygmatu porażki doznanej w tym właśnie rodzaju związku, w którym porażka piętnuje najjaskrawiej. To oczywiście niczego nie dowodzi... czy w ogóle mogło dowodzić czegokolwiek? Pan de Vionnet rzeczywiście zachował się jak brutal. Od dawna żyła w separacji z nim, co naturalnie zawsze stawia kobietę w okropnym położeniu; ale zdaniem panny Gostrey, madame de Vionnet nie mogłaby przy największych staraniach stworzyć lepszych warunków, żeby dowieść, jak bardzo zasługuje na podziw. Była tak godna podziwu, że nikt nie mógł jej zrobić najmniejszego zarzutu; szczęśliwym przypadkiem o mężu jej nie sposób powiedzieć tego samego. Monsieur de Vionnet prowadził się skandalicznie, tak że wszystkie zasługi pozostały po stronie żony. Do historii również włączył się dla Strethera fakt, że hrabia de Vionnet - nowy szczegół historyczny: pani de Vionnet jest hrabiną - że ów hrabia, sportretowany ostrym pędzlem panny Gostrey, stanął mu przed oczyma jako wyniosły, dystyngowany, gładki, arogancki łotr, wytwór tajemniczego środowiska; do historii wreszcie należały dzieje uroczej, młodej dziewczyny, której obraz swobodnie naszkicowała przyjaciółka, wydanej za mąż zbyt pośpiesznie przez matkę - jeszcze jedna niezwykle plastyczna sylwetka - kierującą się własnymi niecnymi pobudkami; najbardziej zaś historyczny był komentarz wyjaśniający, że w tej sferze przestrzegano oczywiście pewnych zasad, nie uznawano mianowicie rozwodów. - Ces gens-la nie rozwodzą się, proszę pana, podobnie jak nie emigrują i nie odstępują od swoich zasad. Te rzeczy uchodzą u nich za bezeceństwo i pospolitość. Uwaga ta wzbogaciła o nowy szczegół niezwykłość owych ludzi. Wszystko w nich zdawało się Stretherowi niezwykłe, wszystko w jego wyobraźni było mniej lub bardziej bogate. Koleżanka z genewskiej pensji, osamotniona, interesująca, jednocześnie serdeczna, wrażliwa i porywcza, zuchwała, lecz zawsze uzyskująca przebaczenie, miała ojca Francuza, a matkę Angielkę, która, wcześnie owdowiawszy, spróbowała szczęścia w powtórnym małżeństwie z cudzoziemcem; w pożyciu z nim dostarczała podobno córce niezbyt budującego przykładu. Wszyscy krewni ze strony angielskiej matki zajmowali mniej lub bardziej świetne stanowiska, lecz tyle było w nich dziwactw i sprzeczności, że Maria Gostrey nieraz później wahała się wiedząc, jak ich właściwie zakwalifikować. W każdym razie do matki żywiła przekonanie, że ta kobieta, interesowna i żądna przygód, była wyzuta z sumienia i myślała jedynie o tym, by zrzucić z siebie jak najprędzej obowiązek wraz z jego wszystkimi możliwymi ciężarami. Ojciec natomiast, Francuz o znanym nazwisku, był zupełnie innego pokroju - takie przynajmniej wrażenie odniosła Maria; pamiętała, że zostawił swej córce najtkliwsze wspomnienie oraz dobrze zabezpieczony majątek, co niestety właśnie wydało później pannę w pewnej mierze na łup chciwości. W szkole odznaczała się błyskotliwymi zdolnościami, chociaż nie do książkowej wiedzy; poliglotka jak małe Żydówki - ale nie jest Żydówką, broń Boże! - paplała po francusku, po angielsku, po niemiecku, po włosku i jakimi kto chce Językami; toteż zdobywała wprawdzie nie nagrody i dyplomy, lecz laury we wszystkich rolach recytowanych z pamięci lub improwizowanych w szkolnym repertuarze przedstawień kostiumowych, a zwłaszcza błyszczała wśród rówieśnic z różnych warstw znajomością tajników swojej rasy, sztuką niejasnych aluzji, przechwałkami o stopie domu. Dziś zapewne trudno byłoby określić ściśle pozycję tej pół-Francuzki, a pół-Angielki; panna Gostrey przewidywała, że przy bliższym poznaniu okaże się ona przedstawicielką tego wygodnego typu, który oszczędza wielu wyjaśnień, umysłem o wielu drzwiczkach jak konfesjonały w katedrze Świętego Piotra, zapraszające wszystkimi językami świata. Śmiało można by się jej wyspowiadać po rumelijsku, a nawet z rumelijskich grzechów. Toteż... W tym punkcie opowiadania panna Gostrey śmiechem zastąpiła wniosek, dzięki czemu Strether zdołał chyba skutecznie zataić ponure wrażenie, jakie na nim zrobił ten obraz. Narratorka wróciła do swej powieści, Strether jednak słuchał w pierwszej chwili z roztargnieniem, usiłował bowiem odgadnąć, które grzechy stanowią specjalność rumelijską. W każdym razie wiedział, że panna Gostrey zaczęła ciąg dalszy od wzmianki o spotkaniu - nad jednym ze szwajcarskich jezior - z tą młodziutką mężatką, której szczęścia małżeńskiego w tym pierwszym okresie nie zakłócały chyba jeszcze żadne, przynajmniej większe, burze. Była wówczas śliczna, a dla panny Gostrey bardzo miła, wzruszona spotkaniem, ubawiona wywoływaniem szkolnych wspomnień. Potem Maria zobaczyła ją znów dopiero po kilku latach, po długiej przerwie, nie mniej, lecz inaczej uroczą, rzewną i jakby tajemniczą; zetknęły się na jakimś dworcu kolejowym en province, ledwie na pięć minut, ale w tak krótkiej rozmowie wyszło na jaw, że jej życie zmieniło się zasadniczo. Panna Gostrey zrozumiała dość, by wyobrazić sobie w ogólnych zarysach sytuację, mimo to nie wyrzekła się szlachetnych marzeń o niewinności przyjaciółki w tej sprawie. Zapewne miała swoje sekrety, lecz nic jej nie można zarzucić; Strether zresztą sam się przekona. Co prawda dziś to już ktoś zupełnie inny - to się rzuca w oczy - niż owo dziecię natury z genewskiej pensji; dziś to osoba przeobrażona przez małżeństwo, jak często bywa z kobietami innych narodowości, w przeciwieństwie do Amerykanek widać też, że jej sytuacja się wyjaśniła: zapewne uzyskała separację sądową, bo to przynajmniej było w jej sferze dopuszczalne. Osiadła w Paryżu, wychowała córkę, steruje swoją nawą. Nie była to łatwa żegluga, tym bardziej w tym mieście. Ale Marie de Vionnet umiała utrzymać prosty kurs. Z pewnością miała przyjaciół, i to spośród najlepszych. Tak się więc przedstawia sprawa: bardzo interesująco. Przyjaźń z Chadem nie dowodzi wcale, że pani de Vionnet brak przyjaciół, to jedynie dowód, że Chad przyjaźni się z ludźmi najlepszej sfery. - Zrozumiałam wszystko od razu - powiedziała panna Gostrey - tamtego wieczora w Komedii Francuskiej; trzy minuty wystarczyły. Odgadłam, że w grę wchodzi ona albo ktoś jej pokroju. Pan zresztą - dodała natychmiast - również to wyczuł. -Ach, nie, ja nie przeczuwałem istoty tego pokroju - zaśmiał się Strether. - Czy pani sądzi - spytał pośpiesznie - że ona miała tak wielki wpływ na Chada? Panna Gostrey wstała, pora była opuścić dom Glorianiego. - Wychowywała go z myślą o córce. Przy tych słowach, jak często zdarzało się podczas tych szczerych narad, wymienili długie spojrzenia zza szkieł okularów; potem Strether objął wzrokiem raz jeszcze całą scenę. Byli w ogrodzie sami. -To znaczy, że w owym czasie... że chyba wzięła się do rzeczy z wielkim pośpiechem? - Ach, na pewno nie traciła ani chwili. Po tym właśnie poznaje się dobrą matkę, oczywiście francuską matkę. Niech pan nigdy nie zapomina, że jako matka ona jest Francuzką. Dla tych kobiet opatrzność ma szczególne względy. Ale właśnie dlatego, że nie mogła rozpocząć swego dzieła tak wcześnie, jak by pragnęła, przyjmuje z wdzięcznością pomoc. Strether rozważał te słowa, gdy z wolna szli ku domowi, żeby pożegnać gospodarza. - Liczy więc na mnie, że poprowadzę sprawę do końca? - Tak, liczy na pana. A przede wszystkim - dodała panna Gostrey - liczy oczywiście na to, że potrafi pana przekonać. -Ach! - odparł jej przyjaciel. - Chada dostała w swe ręce bardzo młodziutkiego. - Słusznie. Są jednak kobiety, które umieją sobie radlić z mężczyznami każdego wieku. To najbardziej zdumiewająCa kategoria kobiet. Powiedziała to ze śmiechem, ale Strether inaczej przyjął tę uwagę, bo nagle przystanął: - Pani myśli, że ona będzie próbowała wystrychnąć mnie na dudka? - Sama nie wiem, czego spróbuje, gdy zdarzy się okazja. - A co pani nazywa okazją? - spytał Strether. - Moją wizytę u niej? - Ależ wizytę powinien pan koniecznie złożyć - trochę wymijająco odparła panna Gostrey. - Nie może się pan od tego uchylić. Przecież poszedłby pan do innej kobiety. To znaczy, gdyby wchodziła w grę kobieta... innej kategorii. Po to pan tu przyjechał. Może miała rację, Strether jednak uściślił: - Nie po to, żeby pertraktować z kobietą tej kategorii. Rzuciła mu dziwne spojrzenie. - Pan czuje się rozczarowany, że nie okazała się gorsza? Rozważał chwilę to pytanie, aż znalazł najszczerszą odpowiedź: - Tak. Gdyby była gorsza, byłaby w tym wypadku lepsza. Sprawa przedstawiałaby się prościej. - Być może - przyznała. - Ale czy tak, jak jest, nie przedstawia się przyjemniej? - No, wie pani - zareplikował natychmiast - nie przyjechałem. .. pani mi właśnie to przecież wyrzucała od początku... nie przyjechałem szukać przyjemności. - Prawda. Toteż powtórzę, co panu mówiłam na początku. Trzeba brać rzeczy tak, jak się nadarzają. A zresztą - dodała panna Gostrey - nie boję się wcale o siebie. - Jak to, o siebie? - No, nie boję się pańskiej wizyty u niej dla siebie. Ufam jej panu nie powie o mnie. Co prawda, nie ma nic do powiedzenia. Strether zdumiał się; to nie przyszłoby mu do głowy. Wreszcie rzucił: - Ach, kobiety! Coś w tym wykrzykniku wywołało rumieńce na jej twarz. - A tak, takie jesteśmy. Otchłanie tajemnic. - W końcu uśmiechnęła się jednak. - Z nią jednak mogę zaryzykować. Strether zdobył się na decyzję: -A więc ja także zaryzykuję! - Wchodząc do domu dodał, że nazajutrz od samego rana rozmówi się z Chadem. Nazajutrz mógł tę zapowiedź spełnić tym łatwiej, że młody człowiek przyszedł do jego hotelu, nim jeszcze Strether opuścił swój pokój. Nasz przyjaciel zazwyczaj pił rano kawę w hotelowej jadalni, lecz schodząc z nim razem na dół, Chad zaproponował śniadanie w jakimś miejscu bardziej, jak się wyraził, zacisznym. Sam był jeszcze na czczo, czemuż by nie mieli razem zasiąść do stołu; gdy po przejściu kilku kroków skręcili na bulwar i siedli - w poszukiwaniu zacisza - wśród dwudziestu innych osób, Strether zrozumiał, że Chad wyciągnął go z hotelu, ponieważ obawiał się pojawienia Waymarsha. Po raz pierwszy Chad do tego stopnia odsłonił swoje karty, toteż Strether zastanawiał się, co ten objaw może znaczyć. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że młody człowiek traktuje sprawę poważniej niż kiedykolwiek; a to stwierdzenie z kolei rzuciło dość niespodziane światło na pojęcie, jakie dotychczas każdy z nich miał o powadze. Mimo wszystko zdawało się dość pochlebne, że do tej powagi - jeśli nareszcie była to szczera powaga - skłonił Chada wzrost autorytetu Strethera. Wkrótce bowiem wyjaśniło się, że Chad, ranny ptaszek, przybiegł tak wcześnie, by zawiadomić starego przyjaciela, nim umysł jego straci poranną świeżość, iż na przyjęciu poprzedniego wieczora zrobił jak najlepsze wrażenie. Madame de Vionnet nie chciała, nie mogła znaleźć spokoju, póki nie otrzyma od niego potwierdzenia obietnicy, że Ujrzy Strethera u siebie. Młody człowiek oznajmił to poprzez marmurowy blat stolika, gdy mleko pieniło się jeszcze w filiżankach, a w powietrzu nie przebrzmiał jeszcze jego plusk - Chad mówiąc to przybrał najuprzejmiejszy i najswobodniejszy ze swych uśmiechów, co natychmiast obudziło z uśpienia wszystkie wątpliwości drzemiące w umyśle Strethera i wywołało na jego usta wyzwanie: - Ależ, proszę cię... - Nie dodał nic więcej, powtórzył tylko po chwili znowu: - Ależ, proszę cię... Chad przyjął te słowa z miną pełną zrozumienia, a Strether przypomniał sobie wrażenia pierwszego wieczora, kiedy dostrzegł w nim młodego, radosnego poganina, pięknego i odpornego, lecz przy tym pobłażliwego; przypomniał sobie, jak pod latarnią uliczną usiłował zmierzyć moralny format tej tajemniczej postaci. Młody poganin, wymieniając ze starszym przyjacielem długie spojrzenie, miał czas zrozumieć dość z tego wszystkiego; Strether właściwie mógł nie kończyć zdania: „Chciałbym najpierw wiedzieć, jak sprawa stoi”; powiedział to jednak w końcu, a nawet, zanim usłyszał odpowiedź, spytał jeszcze: - Czy jesteś zaręczony z tą młodą osobą? Czy to jest ten twój sekret? Chad potrząsnął głową grzecznie, lecz bez pośpiechu, jak zawsze, gdy chciał dać do zrozumienia, że na wszystko przyjdzie czas. - Nie mam żadnego szczególnego sekretu, choć może mam sekrety. Na pewno nie mam tego sekretu. Nie jesteśmy zaręczeni, nie! - Cóż więc stoi ci na przeszkodzie? - Pytasz, dlaczego jeszcze nie ruszyłem wraz z tobą w drogę? - Chad zabierając się do kawy i smarując masłem bułkę okazywał gotowość do wszelkich wyjaśnień. - Nic w świecie nie mogło i nie może powstrzymać mnie od próby zatrzymania cię tutaj jak najdłużej. Widzę przecież, że pobyt tu robi ci doskonale. Strether sam mógłby na ten temat niemało powiedzieć, lecz równie zabawne było śledzenie zmian w tonie Chada. Młodzieniec był teraz bardziej niż kiedykolwiek światowcem, a zawsze obserwując go Strether miał świadomość, że dowiaduje się, jak, zależnie od okoliczności, światowiec wypełnia ten czy ów obowiązek. Chad i tym razem robił to wspaniale. - Chciałbym... tylko tyle, żebyś dał się poznać pani de Vionnet i nawzajem ją poznał. Nie waham się przyznać przed tobą, że ta osoba, tak inteligentna i urocza, cieszy się moim pełnym zaufaniem. Nie proszę cię o nic więcej, zechciej po prostu wysłuchać, co ci powie. Pytałeś, co stoi na przeszkodzie mojemu wyjazdowi, ona ci wyjaśni to najlepiej. Przeszkodą, co tu mówić, jest właśnie ona, jeśli chcesz wiedzieć całą prawdę. W pewnym sensie oczywiście - pośpieszył zręcznie z uzupełnieniem: - w sensie, który na pewno sam wkrótce zrozumiesz. Ona jest... do licha!., zbyt dobra. Zbyt dobra, żebym mógł wyjechać bez... bez... Po raz pierwszy Chad się zawahał. - Bez czego? - No, bez takiego czy innego uzgodnienia warunków mojej ofiary. - A więc to z twojej strony jednak ofiara? -Najcięższa strata, jaką w życiu poniosłem. Zawdzięczam tej pani bardzo wiele. Wszystko to brzmiało pięknie i ta mowa obrończa stawała się dość, a nawet bardzo, nadzwyczajnie interesująca. Strether żywo wyczuł szczególną wagę tego momentu. Chad zatem tak wiele zawdzięczał pani de Vionnet? Ależ to wyjaśniało całą zagadkę! Był jej dłużny za wprowadzone poprawki, miała prawo wystawić rachunek kosztów rekonstrukcji. Czyż nie do tego właśnie wniosku zmierzali od początku? Strether doszedł do tej konkluzji żując powoli grzankę i mieszając łyżeczką w drugiej Już filiżance kawy. Wspomagany widokiem sympatycznej, poważnej twarzy Chada, uświadomił sobie coś więcej. Nigdy bardziej niż w tej chwili nie czuł się gotów zaakceptować młodego człowieka takim, jakim on był. Cóż to się właściwie rozjaśniło nagle w tej chwili? Ależ tak, w lepszym świetle stanęły wszystkie osoby dramatu... wszystkie z wyjątkiem samego może Strethera. Na niego bowiem, jak mu się wydało, padł teraz brzydką plamą cień niesłusznych podejrzeń i domysłów, które snuł od początku. Osoba, która tak odmieniła Chada, że stał się źródłem pokrzepienia dla innych ludzi, ta osoba na pewno była poza wszelkim podejrzeniem, wywyższała ją bowiem doskonałość jej dzieła i blask bijący od tego młodzieńca. Wszystkie te myśli przemknęły błyskawicznie przez głowę Strethera, mimo to zdołał w ich natłoku zmieścić pytanie: - Czy dajesz mi słowo honoru, że jeśli ja poddam się pani de Vionnet, ty poddasz się mnie? Chad stanowczym gestem położył rękę na dłoni przyjaciela. - Daję ci to słowo, mój drogi. W jego rozradowaniu było w końcu coś niemal żenującego i przytłaczającego, tak że Strether podenerwowany zatęsknił za świeżym powietrzem i postawą stojącą. Dał znak kelnerowi, że chce zapłacić; uregulowanie rachunku zajęło parę minut i w tym czasie kładąc na stoliku pieniądze i udając - bo to była tylko komedia - iż sprawdza resztę, zdał sobie jasno sprawę, że Chad dzięki większemu polotowi, młodości, obyciu w świecie, pogaństwu, wesołości, pewności siebie, zuchwalstwu i wszystkim innym przewagom wygrał z nim tę grę i że dobrze o tym wie. No, cóż, nie było w tym ostatecznie nic złego, ale świadomość ta na chwilę spowiła naszego bohatera niby zasłona, poprzez którą doszedł go stłumiony głos Chada; pytał, czy Strether zgadza się pójść na „drugi brzeg” około piątej. Chodziło oczywiście o drugi brzeg rzeki, gdzie mieszkała pani de Vionnet, a piąta oznaczała popołudnie tego samego dnia. Znaleźli się przed kawiarnią, zanim Strether odpowiedział; na ulicy zapalił papierosa, dzięki czemu zyskał jeszcze trochę czasu. Ale zrozumiał już bardzo jasno, że zwłoka nic nie pomoże. - Czego ona chce ode mnie? - spytał. Chad odpowiedział natychmiast: - Boisz się jej? - Straszliwie. Czyż nie widzisz? - Doprawdy - rzekł Chad - w najgorszym wypadku może cię tylko zmusić, żebyś ją polubił. - Właśnie tego się boję. - To nielojalnie wobec mnie! Strether zawahał się. - Ale lojalnie wobec twojej matki. - Och - spytał Chad - więc jej się też boisz? - Chyba nie mniej, a może nawet jeszcze bardziej. Czy ta pani jest przeciwna twoim interesom w Woollett? - Nie, a przynajmniej na pewno nie bezpośrednio. Popiera jednak przede wszystkim moje interesy tutaj. - A jakież tutaj widzi korzyści dla ciebie? - No, cenne stosunki. - Z nią właśnie? -Tak. - A na czym ta ich wartość polega? - Na czym? To już sam odkryjesz, jeśli spełnisz moją gorącą prośbę i pójdziesz do niej. Strether spojrzał na niego i jakby pobladł nieco, zapewne na myśl, że będzie musiał jeszcze coś nowego odkrywać. - Chciałbym wiedzieć, jak dalece są cenne? - Och, nadzwyczajnie! Strether znowu zawahał się, lecz na sekundę tylko. Wszystko to było piękne, teraz jednak gotów był już na każde ryzyko. - Wybacz, ale doprawdy... mówiłem ci to już na początku... muszę się jasno zorientować. Czy to kobieta zepsuta, niemoralna? - Zepsuta? Niemoralna? - powtórzył Chad, bez oburzenia wszakże. - A więc taki wniosek wyciągasz? Strether czuł się trochę głupio, a nawet zaśmiał się głupkowato, pojmując sens, jaki Chad nadał Jego słowom. Co też mu przyszło do głowy? Oderwał wzrok od twarzy Chada i rozejrzał się wokoło. Coś jednak dalej korciło go by wrócić do zaczętego tematu, chociaż nie wiedział, jak formułować pytanie. Nasunęły się dwie, trzy możliwości, ale wszystkie - a jedna z nich szczególnie - nawet gdyby odrzucić wszelkie skrupuły, były doprawdy bardzo brzydkie. Mimo to w końcu znalazł najwłaściwsze słowa: - Jej życiu nie można zatem nic zarzucić? Ledwie to zdanie wymówił, wydało mu się okropnie pretensjonalne i pompatyczne, toteż wdzięczny był Chadowi, że przyjął je bez drwiny. Młody człowiek odpowiedział rzeczowo, a słowa jego podziałały niczym balsam: - Absolutnie nic. To piękne życie. Allez donc voir! Ostatni zwrot brzmiał tak wielką pewnością i tryb miał tak wyraźnie rozkazujący, że Strether nie czuł się nawet zobowiązany do potwierdzającej odpowiedzi. Nim jednak się rozstali, zostało uzgodnione, że Chad kwadrans przed piątą wstąpi po niego do hotelu. 13. O wpół do szóstej, w kilkanaście zaledwie minut po wprowadzeniu Strethera do salonu pani de Vionnet, Chad, spojrzawszy najpierw na zegarek, a potem na panią domu, powiedział naturalnym i wesołym tonem: - Umówiłem się z kimś, a wiem, że pani nie weźmie mi za złe, jeśli zostanie sama z moim przyjacielem. Strether z pewnością potrafi panią zainteresować. Zapewniam cię - zwrócił się do Strethera - jeśli się niepokoisz, że ci nic z pani strony nie grozi. Wyszedł, nie troszcząc się o kłopotliwą sytuację, którą mogło wytworzyć to jego oświadczenie. Strether wcale nie był pewien, czy pani de Vionnet w pierwszej chwili nie czuła się rzeczywiście zakłopotana, chociaż on sam - ku własnemu zdziwieniu - uniknął tego uczucia; miał co prawda już czas oswoić się z myślą, że nie brak mu czelności. Pani de Vionnet zajmowała przy rue de Bellechasse pierwsze piętro starego domu, do którego goście dostali się przez staroświecki, czysty dziedziniec. Ten dziedziniec, rozległy i otwarty, objawił naszemu bohaterowi wiele nowych rzeczy: nawyk odosobnienia, ciszę wolnych przestrzeni, godność dystansu i otoczenia. Dzięki swej pobudliwej wrażliwości patrząc na dom wyczuł od razu szlachetny i prosty styl dawnej epoki; stary Paryż, którego wciąż wypatrywał, niekiedy znajdując z radością, niekiedy tęskniąc za nim daremnie, ukazał mu się w odwiecznym szerokich, wywoskowanych schodów, w delikatnych boazeriach, medalionach, sztukateriach, lustrach, w jasnej przestrzeni biało-szarego salonu, gdzie go wprowadzono. Od pierwszej chwili zdawało mu się, że widzi panią de Vionnet pośród skarbów, które nie były dowodem ordynarnego bogactwa, lecz dziedzictwem, kochanym i uroczym. Potem, gdy oderwał wzrok od pani domu, a Chad swobodnie zagaił rozmowę - wcale zresztą nie mówiąc o nim, lecz o innych osobach, których Strether nie znał, ale takim tonem, jakby je znać musiał - nasz bohater dopatrzył się w tym otoczeniu, stanowiącym tło postaci pani de Vionnet, śladów chwały i obfitości Pierwszego Cesarstwa, jakiejś napoleońskiej wspaniałości, spłowiałego blasku wielkiej legendy; coś z tego wszystkiego przylgnęło do foteli w stylu Konsulatu, do mitologicznych brązów, do stiuków i do spełzłych obić mieniących się atłasowymi i jedwabnymi pasami. Dom sięgał dawniejszych jeszcze czasów; nasz przyjaciel poznał się na tym i wyczuł tu niejako echo starego Paryża; epoka porewolucyjna, ów świat, który Strether wyobrażał sobie mgliście jako świat Chateaubrianda, pani de Stael i młodego Lamartine'a, zostawił swoje piętno: harfy, urny i pochodnie zdobiły tu różnorodne przedmioty i pamiątkowe drobiazgi. O ile go pamięć nie zawodziła, nigdy jeszcze nie znalazł się wśród relikwii tak cennych i tak osobistych, jak te stare miniatury, medaliony, obrazy i książki; tomy w skórzanych oprawach, różowawe, zielonkawe, ze złoconymi girlandami na grzbietach, stały wśród rozmaitych innych przedmiotów za szkłem w serwantkach z mosiężnymi okuciami. Strether objął je wszystkie tkliwą uwagą. Te książki stanowiły szczegół charakterystyczny wśród innych, różniących wyraźnie apartament pani de Vionnet od małego muzeum okazyjnych nabytków panny Gostrey i od ślicznego mieszkania Chada; na ten salon złożyły się wieki, od czasu do czasu może coś ubywało nawet; nie stworzyła go żadna współczesna metoda zakupów ani łakomstwo zbieracza. Chad i panna Gostrey szperali, kupowali, wynajdywali, zamieniali, przesuwali, dobierali, porównywali; natomiast pani domu, którą tu oglądał, spokojnie i biernie poddała się urokom dziewictwa - dziedzictwa po rodzinie ze strony ojca, jak Strether przesądził bez wahania - przejęła je i spokojnie się nim zadowoliła- A jeśli coś zmieniała, to chyba tylko z miłosierdzia, by ukradkiem poratować jakiś nadszarpnięty majątek. Można było ostatecznie wyobrazić sobie, że ona lub ktoś z jej przodków musiał w ciężkiej chwili rozstać się z którymś z tych przedmiotów, lecz Strether nie podejrzewał, by ktoś z nich kiedykolwiek sprzedał starą pamiątkę po to, by kupić coś „lepszego”. Ci ludzie nie czuliby różnicy między „gorszym” i „lepszym” antykiem. Co najwyżej Strether dopuszczał myśl, że w pewnych okolicznościach - na emigracji czy na wygnaniu, nie precyzował tego bliżej - zmuszał ich do sprzedaży niedostatek albo obowiązek ofiarności. Nie wiadomo, co sądzić o drugim z tych czynników, ale niedostatek z pewnością obecnie nie wywierał tu nacisku, bo nie brakło znamion nieco surowej zamożności, a nawet rzucało się w oczy wiele dowodów smaku tak wybrednego, że można by go nazwać ekscentrycznym. Z pewnych subtelnie podkreślonych upodobań, zarówno jak z interesujących subtelnych wykluczeń, odgadywał głęboką podejrzliwość wobec wszystkiego, co pospolite, i bardzo osobistą koncepcję dobrego tonu. Dzięki temu całość robiła wrażenie, którego doraźnie nie umiał jednym słowem określić, które w przybliżeniu starał się ująć mówiąc sobie, że jest to atmosfera najwyższej czcigodności, tchnąca skromną, spokojną, powściągliwą, lecz nie mniej wyraźną i przenikającą wszystko wkoło godnością osobistą. Atmosfera najwyższej czcigodności... oto najdziwniejszy ślepy mur, pod który doprowadziła go przygoda, żeby sobie mógł co najwyżej nabić guza. Teraz dopiero zrozumiał, że tę właśnie atmosferę wyczuwał już zbliżając się tutaj; ona to wypełniała dziedziniec, który przeciął idąc ku wejściu, i schody, którymi wspinał się na piętro; ona dźwięczała w poważnym głosie staroświeckiego dzwonka - nie mającego nic wspólnego z elektrycznością - gdy Chad w progu pociągnął za sznur, bardzo stary, lecz porządnie utrzymany; słowem, nigdy w życiu nie oddychał jeszcze atmosferą, która by w czystszej formie narzucała to właśnie wrażenie. Po kwadransie gotów był przysiąc, że któraś z oszklonych szaf mieści szable i epolety niegdysiejszych pułkowników i generałów; medale i ordery ongi przypinane do mundurów na sercach, które od dawna przestały bić; tabakierki, ofiarowane w prezencie posłom i ministrom; egzemplarze dzieł, zadedykowane przez autorów, dziś już zaliczonych w poczet klasyków. A na dnie tego wszystkiego Strether odnajdywał pewnik, że pani de Vionnet jest zupełnie niepodobna do wszystkich kobiet, które spotkał dotychczas. To przekonanie utwierdzało się w nim już od poprzedniego dnia, w miarę jak rozmyślał o niej, a szczególnie nabrało mocy podczas rozmowy odbytej tego ranka z Chadem. Objawiła mu się postać nieznana i nowa, tym bardziej nowa, im starszy był ten jej dom i całe jego urządzenie. Na stoliku obok jego krzesła leżało parę książek, nie były to jednak tomiki w cytrynowych okładkach, które od pierwszej chwili w Paryżu przyciągały jego wzrok i których pokusie od dwóch tygodni już ulegał, odnawiając z nimi zażyłość. Na innym stoliku, w odległym kącie pokoju, dostrzegł swoją sławetną „Revue”; nawet jednak jej okładka, tak znajoma z salonu pani Newsome, nie wprowadziła tutaj nowoczesnej nuty. Natychmiast odgadł - trafnie, jak stwierdził później - że ten szczegół dorzuciła do całości ręka Chada. Cóż by powiedziała pani Newsome, dowiadując się, że interesowna „uwodzicielka” jej syna założyła nożem od przecinania kartek jedną ze stronic tego pisma? Interesowna uwodzicielka w każdym razie zmierzała prosto do celu, a nawet wkrótce prześcignęła cel. Siedziała w pobliżu kominka na małym, wyściełanym i oszytym frędzlą foteliku, który był jednym z nielicznych nowoczesnych sprzętów w salonie, odchylona trochę do tyłu, z dłońmi splecionymi na kolanach, zastygła bez ruchu; w tej nieruchomej postaci żyła tylko twarz, piękna, poważna i młoda. Ogień pod gzymsem z białego marmuru, prostym i klasycznym linii, wygasł pozostawiając srebrzysty popiół jasnego drzewa. W odległym końcu salonu jedno okno było otwarte, a z ciepłym, spokojnym powietrzem od czasu do czasu płynęło do wnętrza stłumione echo, przyjemny i swojski, niemal sielski odgłos: plusk fontanny, tupot kopyt z jakiejś stajni po drugiej stronie dziedzińca. Przez cały czas siedząc naprzeciw Strethera pani de Vionnet ani na cal nie zmieniła pozy. - Myślę, że pan w gruncie rzeczy nie wierzy w to, co robi - powiedziała. - Ale obiecuję, że będę pana tak traktowała, jakbym tego nie myślała. - To znaczy tak - zareplikował błyskawicznie Strether -jakby pani była o tym przekonana. Zapewniam panią, że jakkolwiek mnie pani potraktuje, nie wpłynie to na moje postępowanie. - No, cóż - odparła przyjmując pogróżkę mężnie i filozoficznie - ważne jest tylko to, żebyśmy się pogodzili. - Ależ ja się właśnie nie mogę z panią zgodzić! - zawołał żywo. Po tych słowach pani de Vionnet milczała długo, wreszcie jednak znalazła dość szczęśliwe wyjście. - Czy zechce pan... przez chwilę bodaj... słuchać mnie tak, jakbyśmy byli w zgodzie? Strether nagle spostrzegł, jak odważnie pani de Vionnet wychodziła na jego spotkanie; jednocześnie ogarnęło go dziwne uczucie, jak gdyby ta kobieta podniosła ku niemu gdzieś z nizin piękne, błagalne oczy. Zdawało mu się, że siedzi wysoko, na własnym progu czy może w oknie, ona zaś stoi na ulicy. Pozwolił jej przez minutę czekać w tej pozycji na odpowiedź, nie mógł zresztą zrazu wydobyć głosu. Nagle ogarnął go wielki smutek, jakby zimny oddech owionął mu twarz. - Cóż innego mogę zrobić - spytał wreszcie - niż wysłuchać Pani, tak jak przyrzekłem Chadwickowi. - Ach, Chad nie myślał o tym - powiedziała żywo - o co chcę pana prosić. - Było oczywiste, że zdecydowała odważnie postawić wszystko na kartę. - To moja własna prośba i zupełnie niezależna od planów Chada. Biednego Strethera, mimo zakłopotania, przeszedł radosny dreszcz, jak bywa, kiedy sprawdza się jakaś śmiała hipoteza. -No, cóż - rzekł dość miękko - od dłuższej chwili już domyślałem się, że pani ma jakiś własny plan. Znowu spojrzała ku niemu jakby z nizin, ale tym razem mniej niepewnie. - Zgadłam, że pan się domyśla, i to mi ułatwiło sprawę. Widzi pan - dodała - że jednak się zgadzamy. - Ależ mnie się właśnie zdaje, że nie spełniani pani prośby. Jakżebym zresztą mógł, skoro jej nie rozumiem. - Nie trzeba, żeby pan rozumiał, wystarczy, jeśli pan będzie pamiętał. Niech pan pamięta tylko tyle, że liczę na pana... ach, nie chodzi o nic nadzwyczajnego! Po prostu - wyjaśniła z uroczym uśmiechem - o zwykłą uprzejmość. Strether milczał długo; siedzieli naprzeciw siebie tak samo jak na początku, niemal równie zakłopotani, chociaż biedna kobieta zdecydowała się przekroczyć Rubikon. W oczach Strethera pani de Vionnet stała się bowiem teraz biedną kobietą; zrozumiał, że znalazła się w jakimś kłopocie, a fakt, że apelowała do niego, dowodził powagi tego kłopotu. Nie mógł nic jej poradzić, nie był nic winien, nie zrobił nic, ale ona tym drobnym manewrem osiągnęła, że starcie zmieniło się w porozumienie. A na to porozumienie składało się wiele elementów, które w ścisłym sensie wcale się z nim integralnie nie łączyły ani z niego nie wynikały: atmosfera tego miejsca, wysokość, chłód, subtelność salonu, świat za oknami, cichy tupot kopyt na dziedzińcu. Pierwsze Cesarstwo i relikwie za szkłem sztywnych empirowych szaf; elementy tak odległe i inne, tak bliskie: ręce wciąż splecione na jej kolanach, spojrzenie, które zdawało się tym bardziej naturalne, im uporczywiej oczy patrzyły w jego twarz. - Pani liczy na mnie oczywiście w jakiejś sprawie donioślejszej, niż można by sądzić z pozoru. - Ach, nawet z pozoru rzecz jest doniosła! - odparła ze śmiechem. Ledwie powstrzymał się od oświadczenia jej, że jest zadziwjąjąca, jak mówiła panna Barrace. Ugryzłszy się w porę w język, powiedział zamiast tego coś innego: - A co wedle planu Chada miała mi pani powiedzieć? - Ach, plan Chada, jak wszystkie męskie plany, polegał na tym, żeby cały ciężar zrzucić na kobietę. - Na kobietę? - powtórzył Strether. - Na kobietę, którą lubi, na którą zrzuca ciężar właśnie w tej mierze, w jakiej ją lubi. W tej mierze również, w jakiej ona mu się odwzajemnia życzliwością. Strether starał się nadążać za jej myślą. Nagle spytał po swojemu bezpośrednio: - A jaka jest miara pani życzliwości dla Chada? - Tak wielka, że wzięłam na siebie tę rozmowę z panem. -Szybko zmieniła temat: - Drżałam, jak gdyby od pańskiego sądu o mnie zależało wszystko - zguba albo ratunek. A teraz - dodała uroczym tonem - oddycham i doprawdy czuję wielką otuchę, bo mam nadzieję, że nie wydam się panu niemożliwa. - W każdym razie jasne - odpowiedział po chwili - że pani mnie nie uważa za niemożliwego. - Przynajmniej - zgodziła się powściągliwie - o tyle, że nie odmówił pan dotychczas kategorycznie mojej prośbie o trochę cierpliwości... -Pani z tego wyciąga pomyślne wnioski? To doskonale. Niestety, ja ich nie rozumiem - rzekł Strether. - Wydaje mi się, że pani prosi o coś więcej, niż potrzebuje. W najgorszym dla pani, a najlepszym dla mnie przypadku, cóż właściwie mogę zrobić? Wszelkie środki nacisku, jakimi rozporządzałem, już zastosowałem. Doprawdy, pani spóźniła się ze swoją prośbą. Zrobiłem już wszystko, co w tej sprawie mogłem zrobić. Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia, i gdzież zaszedłem? - Do mnie, na szczęście - roześmiała się pani de Vionnet. - Ale pani Newsome - dodała zmieniając ton - spodziewa po panu czegoś więcej. Zawahał się, ale w końcu powiedział: - Teraz już się po mnie niewiele spodziewa. - Czy to znaczy, że... Pani de Vionnet nie dokończyła zdania. - O co pani chciała zapytać? Bardzo jeszcze niepewnie zaczęła: -Niech pan wybaczy, że o tym mówię, ale, nawet jeśli to brzmi dziwacznie, czyż nie mam prawa... Zresztą, czyż nie powinniśmy właśnie jasno uświadomić sobie... - Czego mianowicie? - nalegał, gdy znów po tylu niedomówieniach umilkła. W końcu przemagając się, z wysiłkiem spytała: - Czy ona z panem zerwała? Strether przypominając sobie później tę rozmowę zdumiewał się spokojem, z jakim przyjął to pytanie, i prostotą, z jaką odpowiedział: - Jeszcze nie. Czuł się niemal zawiedziony, oczekując czegoś więcej od śmiałości swojej partnerki. Mimo to ciągnął dalej: - Czy to Chad powiedział pani, że czeka mnie taki los? Była najwidoczniej oczarowana tonem jego odpowiedzi. -Jeśli pan chce wiedzieć, czy rozmawialiśmy o tym z Chadem, to chętnie przyznam, że tak, oczywiście. I właśnie to był nie najmniej ważny powód, dla którego chciałam pana poznać. - Żeby osądzić, czy jestem typem mężczyzny, którego kobieta może... - Właśnie! - zawołała. - Pan jest nadzwyczajny! Osądziłam, już osądziłam: Nie! Może pan być zupełnie spokojny, ma pan do tego wszelkie prawa. O ileż byłby pan szczęśliwszy, gdyby pan w to naprawdę uwierzył. Strether milczał chwilę. Potem odezwał się z cyniczną pewnością siebie, jakkolwiek sam w tym momencie nie umiałby wskazać jej źródła. - Staram się uwierzyć. Ale to cudowne - wykrzyknął - że pani od razu trafiła w sedno! Ni kazała mu czekać na odpowiedź. - Niech pan pamięta, że - zanim jeszcze pana poznałam -dzięki panu Newsome wiedziałam dużo. On bardzo wysoko ocenia pana męstwo. - Rzeczywiście, nie ma chyba takiej rzeczy, której bym nie mógł znieść - przerwał jej szybko. Poważny, piękny uśmiech wrócił na wargi pani de Vionnet i Strether usłyszał własne słowa tak, jak je ona usłyszała. Bez trudu zrozumiał, że się zdradził, ale czyż nie zrobił tego już przedtem, wszystkimi innymi odezwaniami? Bardzo przyjemnie było wyobrażać sobie chwilami, że góruje nad tą kobietą i siłą naginają do swej woli; czyż jednak w dotychczasowej rozmowie nie powiedział jej już - choć bez słów - że godzi się na porozumienie? Czyż w dodatku charakter tego porozumienia -jakkolwiek było na razie jeszcze zupełnie powierzchowne i krótkotrwałe - nie zależał od niej? Nic i nikt - a przede wszystkim on sam - nie może przeszkodzić, aby stosunki między nimi nie stały się miłe, jeśli ona tego zechce. W głębi, na dnie tych wszystkich myśli, tkwiło przeświadczenie, że ma przed oczyma, tuż przy sobie, w żywej, nieodpartej formie ucieleśnioną jedną z tych kobiet, o których tyle słyszał, czytał, marzył, lecz których nigdy jeszcze nie spotkał; jedną z tych kobiet, których sama obecność, spojrzenie, głos stanowią aktualny fakt wystarczający, żeby natychmiast, od pierwszego momentu, zwykłe spotkanie zamienić w porozumienie. Niczego podobnego nie przeżył z panią Newsome: przyjęcie tamtego aktualnego faktu wymagało szczególnie długiego czasu. Co do panny Gostrey, to dopiero teraz, przez porównanie, zrozumiał prostotę swojego pierwszego wrażenia. Z Marią Gostrey niewątpliwie sprawa rozwinęła się bardzo szybko; ale świat jest wielki, każdy dzień uczy nas czegoś nowego. To pewne, że porozumienie porozumieniu nierówne, nawet jeśli oba należą do osobliwej odmiany. -Oczywiście - dodał pośpiesznie - tak świetny gracz, Jak Chad, nie miał ze mną kłopotu. Bez wysiłku mnie pokonał. Podniosła brwi, jakby lekko protestując w imieniu młodego człowieka przeciw pomawianiu go o jakieś nieżyczliwe intencje - Pan chyba wie, jak martwiłby się, gdyby pan miał w jakikolwiek sposób ucierpieć. Ale jest przekonany, że pan zdoła nakłonić jego matkę do cierpliwości. Strether, nie spuszczając oczu z jej twarzy, zastanawiał się przez chwilę. - Rozumiem. A więc tego w gruncie rzeczy pani po mnie oczekuje. Jak mam to zrobić? Może mi pani zechce łaskawie powiedzieć? - Po prostu mówiąc jej prawdę. - A co pani nazywa prawdą? - Ależ wszystko, wszystko, czego się pan o nas dowiedział, co pan widzi. Zdaję się całkowicie na pana. - Ślicznie dziękuję. Podoba mi się - zaśmiał się z odrobiną goryczy - ten system zwalania sprawy na innych. Ona jednak nalegała łagodnie, delikatnie, jakby nie było aż tak źle. -Niech pan będzie zupełnie szczery, niech pan jej powie wszystko. - Wszystko? - powtórzył znacząco. - Po prostu prawdę - powiedziała nie zmieniając tonu pani de Vionnet. - Ale co jest po prostu prawdą? Przecież ja to właśnie usiłuję wykryć. Pani de Vionnet powiodła oczyma po salonie, zaraz jednak znów zwróciła spojrzenie na twarz Strethera. - Niech pan jasno i nic nie pomijając powie jej o nas. Strether nie spuszczał z niej wzroku. - O pani i o pani córce? - Tak, o małej Jeanne i o mnie. Niech pan powie... - Głos jej zadrżał lekko. - Niech pan powie, że nas polubił. - Cóż by mi to pomogło? A raczej - poprawił się szybko I cóż by to pani pomogło? Pani de Vionnet spoważniała. - Myśli pan naprawdę, że nic? Zawahał się. - Nie wysłała mnie tu z zaleceniem, żebym panią polubił. - Och! - zaprotestowała z wdziękiem. - Wysłała pana, żeby pan stwierdził stan faktyczny. Po krótkim namyśle przyznał, że to dość trafne określenie jego misji. - Jakże mogę stwierdzić stan faktyczny, nie znając faktów? Czy pani życzy sobie - zdobył się na pytanie - żeby ożenił się z pani córką? Potrząsnęła głową gestem równie wytwornym, jak żywym. -Nie... nie to! - A Chad też tego nie pragnie? Powtórzyła ten sam gest, ale tym razem z jakimś dziwnym rozpromienieniem twarzy. -Za bardzo ją lubi. Strether nie zrozumiał dobrze. -Za bardzo, żeby myśleć o wywiezieniu jej do Ameryki? Czy to pani chciała powiedzieć? - Za bardzo ją lubi, żeby pragnąć czegokolwiek prócz składania jej dowodów wielkiej dobroci, uprzejmości... nawet prawdziwej tkliwości. Czuwamy oboje nad nią, musi nam pan w tym dopomóc. Trzeba, żeby pan ją bliżej poznał. Strether zmieszał się. - Och, z przyjemnością, jest taka urocza! Macierzyński zapał, z jakim pani de Vionnet podchwyciła te słowa, zapisał mu się w pamięci pięknym i pełnym wdzięku wspomnieniem. - Naprawdę, tak spodobała się panu moja maleńka? - A kiedy odpowiedział entuzjastycznym: „Ooo!” - dodała: - Jest cudowna. Jest moją radością. - Z pewnością byłaby również dla mnie, gdybym mógł więcej z nią przebywać i znał ją lepiej. - A więc - powiedziała pani de Vionnet - niech pan to napije pani Newsome. Strether znów nie zrozumiał. - A cóż to pani pomoże? - Kiedy zaś nie odpowiadała, wyraźnie wahając się, spytał: - Czy pani córka jest zakochana w naszym młodym przyjacielu? - Ach! - odpowiedziała niespodzianie - byłabym wdzięczna gdyby pan mi na to pytanie odpowiedział. Nie ukrywał zdumienia. - Ja? Obcy człowiek? -Nie, już nie będzie pan teraz dla niej obcy. Będzie ją pan widywał, zapewniam pana, jakby pan wcale nie był obcy. Pomysł wydawał mu się jednak nadal dziwaczny. - Ależ, jeśli rodzona matka nie może... -Wie pan, w naszych czasach stosunek między młodą dziewczyną a matką... - przerwała mu trochę niekonsekwentnie. Nie dokończyła i jakby przywołując się do rzeczy, powróciła do głównego tematu: - Niech pan jej napisze, że miałam na niego dobry wpływ. Przecież pan jest tego zdania? Te słowa zrobiły na nim wrażenie, nawet silniejsze, niż mógł w danym momencie ocenić, jakkolwiek zdawał sobie od razu sprawę, że go poruszyły. - Och, jeśli to wszystko jest pani dziełem! - No, może nie wszystko - przerwała - ale znaczna część. Rzeczywiście i naprawdę - dodała tonem, który zapadł mu na zawsze w pamięć. - W takim razie dokonała pani rzeczy zdumiewającej! Uśmiechnął się do niej, czując, że twarz ma zdrętwiałą od napięcia; przez chwilę wyraz jej twarzy przykuwał jego wzrok, wreszcie wstała. - No i cóż, czy nie sądzi pan, że po tym wszystkim... - Powinienem panią ratować? Tylko ta jedna odpowiedź wydała mu się możliwa, żeby zadośćuczynić jej prośbie, a także - by zakończyć wizytę. Słyszał swój głos wymawiający te zbyt górnolotne słowa i dźwięk icn ułatwił mu decyzję ucieczki: - Uratuję panią, jeśli zdołam. 14. W dziesięć dni później wieczorem w uroczym mieszkaniu Chada uświadomił sobie, że rozwiewa się nagle zagadnienie tajemnicy, wstydliwie strzeżonej w sercu Jeanne de Vionnet. Znalazł się u Chada na proszonym obiedzie wraz z tą młodą osobą, jej matką oraz innymi gośćmi i przeszedł do małego saloniku, na prośbę gospodarza, żeby porozmawiać z Jeanne. Młody człowiek prosił o to jak o przysługę: - Tak bym chciał wiedzieć, co o niej myślisz! A dla ciebie będzie to doskonała sposobność - mówił - poznasz une jeune filie... to znaczy pewien typ... w najczystszej postaci. Kto lubi studia obyczajowe, nie powinien zaniedbywać tak wyjątkowych okazji. Jakiekolwiek wywieziesz stąd wrażenia, to wrażenie warto zabrać z sobą do ojczyzny, gdzie nie zabraknie ci z pewnością materiału do studiów porównawczych. Strether domyślał się, o jakie porównanie chodzi Chadowi; wprawdzie chętnie zgadzał sieje przeprowadzić, lecz odczuł, iż nigdy dobitniej niż w tej chwili nie przypomniano mu, że służy młodemu człowiekowi za narzędzie - jak to sobie ustawicznie, choć jedynie w duchu powtarzał. Wciąż jeszcze nie rozumiał, do jakiego celu go używano, mimo to nie opuszczała go świadomość, że oddaje jakieś usługi. Zdawał sobie sprawę, że są to Usługi niezmiernie miłe dla tych, którzy z nich korzystają, i czekał wciąż na moment, gdy okażą się niemiłe, a nawet może nie znośnie przykre dla niego samego. Nie umiał zupełnie przewidzieć jakiegoś logicznego rozwiązania sytuacji, wydawało mu się, że jedynym wyjściem byłby taki obrót sprawy, który by mu dostarczył powodu do niesmaku. Co dzień krzepił się tą perspektywą, ale co dzień nowy zakręt drogi objawiał mu nowe i coraz bardziej urocze widoki. Możliwość taka wydawała się obecnie o wiele mniej prawdopodobna niż w wilię przyjazdu i rozumiał już, że jeśliby miała się kiedykolwiek ziścić, musiałby nastąpić jakiś gwałtowny zwrot sprzeczny z logiką. Jedynie wówczas, gdy zadawał sobie pytanie, jaką usługę oddaje pani Newsome pędząc tak pracowity żywot, miał uczucie, że zbliża się nieco do możliwego źródła niesmaku. Kiedy chciał samego siebie przekonać, że mimo wszystko idzie właściwą drogą, rozmyślał - nie bez zdumienia zresztą - o niezwykle częstej wymianie listów z Woollett; stwierdzał przy tym, że nic naturalniejszego w gruncie rzeczy niż to ożywienie korespondencji w miarę, jak problem coraz bardziej się komplikuje. To w każdym razie pewne, że często teraz znajdował pociechę w pytaniu, które stawiał sobie mając w świadomości żywą jeszcze treść listu z poprzedniego dnia: „Cóż więcej mogłem zrobić ponad to, że jej wszystko napisałem?” Aby zaś upewnić się, że napisał jej rzeczywiście wszystko, starał się przypomnieć sobie dobrze szczegóły, które w liście pominął. W rzadkich momentach, zwykle podczas bezsennych godzin nocnych, gdy taki szczegół nagle mu się narzucał, stwierdzał ostatecznie po głębszej rozwadze, że nie było to nic istotnego. Ilekroć spostrzegał jakiś rys nowy lub gdy dawniej już zanotowany fakt zjawiał się ponownie - pisał natychmiast, jakby bojąc się, że w przeciwnym razie mógłby zawinić przemilczeniem, a także po to, żeby móc od czasu do czasu powtarzać w duchu: „Teraz ona juz o tym wie... w tej samej chwili, kiedy ja się z tym biedzę tutaj...” W ogóle wielkim pokrzepieniem była mu świadomość, że nie pozostawił za sobą nic, co by trzeba na nowo wyciągać na światło dzienne i tłumaczyć, że nie będzie musiał wyjawiać w późniejszym stadium faktów, które w swoim czasie przenii'„ czał czy bodaj zretuszował. „Teraz ona już wie” - powiedział sobie tego wieczora, mając na myśli nowinę o stosunkach Chada z dwiema paniami, a poza tym również raport świeższej jeszcze daty o swoim z nimi spotkaniu. Innymi słowy, pani Newsome w Woollett wiedziała już tego wieczora, że Strether poznał osobiście panią de Vionnet i że złożył jej obowiązkową wizytę; wiedziała też, że ta osoba wydała mu się niezwykle czarująca i że prawdopodobnie będzie miał później wiele więcej do powiedzenia na ten temat. Ale wiedziała również, czy może miała się wkrótce dowiedzieć, że - znów zgodnie z poczuciem obowiązku - nie ponowił wizyty; a kiedy Chad w imieniu hrabiny -Strether skwapliwie i nie bez ukrytej intencji tytułował panią de Vionnet - zapytał, którego dnia chciałby zjeść u niej obiad, odpowiedział mu jasno: „Dziękuję, ale to niemożliwe”. Prosił młodego przyjaciela, by go przed hrabiną usprawiedliwił, i wyraził przekonanie, że Chad rozumie, iż tej propozycji nie sposób uznać za całkowicie właściwą. Nie wspomniał w sprawozdaniach wysyłanych do Woollett, że przyrzekł „uratować” panią de Vionnet. Jeśli nawet zachował wspomnienie tej obietnicy, nie obiecywał z pewnością bywać u tych pań. Ile z tego Chad zrozumiał, można było wnosić jedynie z jego zachowania, jak zawsze swobodnego i naturalnego. Chad bowiem był swobodny i naturalny, gdy rozumiał sytuację; tym bardziej - gdy nie rozumiał. Odpowiedział, że załatwi tę sprawę. Zrobił to urządzając zamiast tamtego obiadu - obiad u siebie; w każdym przypadku, ilekroć stary przyjaciel objawiał swoje dziwaczne skrupuły, okazywało się, że Chad ma w pogotowiu jakiś inny zastępczy plan. - Ależ ja nie jestem cudzoziemką! Jestem jak najprawdziwszą Angielką - powiedziała Jeanne de Vionnet, gdy Strether trochę onieśmielony siadł obok niej w saloniku na miejscu, które na jego widok opuściła pani Gloriani. Pani Gloriani, w czarnych aksamitach i białych koronkach, z „pudrowanymi włosami, dama, której nieco zbyt obfity majestat tajał natychmiast w każdym towarzyskim spotkaniu i rozpływał się w powodzi uroczej, lecz niezrozumiałej wymowy odeszła ustępując miejsca nieznanemu gentlemanowi; przedtem jednak rzuciła mu oszałamiającym akcentem kilka miłych słów świadczących - o ile mógł się domyślić - że mgliście zapamiętała jego twarz z przyjęcia, na którym był u niej parę niedziel temu. Wówczas Strether, wykorzystując przywileje swego wieku, oświadczył, że mimo wszystko z pewnym strachem podejmuje się obowiązku zabawiania młodziutkiej cudzoziemki. Istniały jednak dziewczęta, których się wcale nie bał; z młodymi Amerykankami nie czuł się nigdy onieśmielony. Jeanne nie skapitulowała. - Ależ ja jestem również niemal Amerykanką. Moja matka życzyła sobie, żebym była podobna do Amerykanek, dlatego zawsze pozostawiała mi wiele wolności. Uważa, że to daje doskonałe wyniki. Wydawała mu się bardzo piękna - nikły pastelowy portret w owalnej ramie; przypominała mu obraz ukryty w cieniu długiej galerii, portret małej księżniczki z dawnych czasów, o której nie wiadomo było nic prócz tego, że umarła młodo. Małej Jeanne zapewne nie czekała wczesna śmierć, mimo to najlżejsze nawet muśnięcie tego dziewczątka wydawało mu się zbyt brutalne; a na pewno brutalnością, której za nic nie chciał się dopuścić, byłoby tropienie jej uczuć do jakiegoś młodzieńca. Haniebne byłoby mieszanie się do tych historii; tej istoty nie sposób traktować jak pokojówki, podejrzanej o romans z jakimś chłopcem. Młodzieńcy... młodzieńcy niech sami się tym zajmują, to ich sprawa, a raczej przede wszystkim - jej sprawa. Była ożywiona, niemal rozgorączkowana - tak bardzo, że w oczach jej pojawiały się przelotne błyski, a na policzki wystąpiły dwie różowe plamy - przejęta wielką przygodą proszonego obiadu i jeszcze większą może przygodą rozmowy ze starszym panem, który zapewne wydawał jej się bardzo sędziwy, skoro nosił okulary i miał zmarszczki oraz długie, siwiejące wąsy - Strether pomyślał, że nigdy w życiu nie słyszał angielszczyzny brzmiącej piękniej niż w jej ustach, podobnie jak kilka minut przedtem stwierdził, że panna de Vionnet mówi prześlicznie po francusku. Niemal tęsknie zastanawiał się, czy taka różnorodność tonów liry nie musi wpływać na wzbogacenie również urnysłu; sam nie wiedział, kiedy i jak poniosła go wyobraźnia, błądząc i haftując na tej osnowie tak, iż dopiero po długiej chwili ocknął się i zorientował, że siedzi obok tego dziecka w przyjaznym milczeniu, roztargniony i zatopiony w fantazjach. Ale wyczuł, że przez ten czas panienka ochłonęła szczęśliwie z podniecenia i że oddycha swobodniej. Ufała mu, zyskał jej sympatię; później miał sobie uprzytomnić, że mu wiele o sobie powiedziała. Zanurzyła się wreszcie w tej dzielącej ich głębi i przekonała się, że nie czeka jej tam groźny wir ani dreszcz zimna, nic prócz drobnej fali, którą ona sama do woli wzbudza w miłym cieple, nic prócz pewności, że może zanurzać się i wynurzać bezpiecznie, jak zechce. Po dziesięciu minutach spędzonych w jej towarzystwie Strether miał o niej całkowicie już wyrobioną opinię, odrzuciwszy pewne możliwości i przyjąwszy inne: była wolna - wedle własnego pojęcia wolności - i skorzystała z tego przywileju, żeby Stretherowi dowieść, że w przeciwieństwie do wielu swoich rówieśnic przepojona jest tym ideałem. Wszystko w niej wydało mu się urocze i niezwykłe, ale najbardziej zajęło go właśnie odkrycie tego, co jej wpojono. W gruncie rzeczy wszystko polegało -jak wkrótce wyczuł - na jednym jedynym drobnym, ale rozstrzygającym fakcie: na tym, że - niezależnie od wrodzonych cech charakteru - była... szukał chwilę właściwego słowa, znalazł wreszcie: była doskonale wychowana. Za krótko ją znał oczywiście, żeby coś wiedzieć ojej charakterze, ale zdążyła posiać w jego umyśle to pojęcie: dobre wychowanie. Nigdy jeszcze nie spotkał się z tak uderzającym jego przykładem. Niewątpliwie, matka miała tę samą cechę, ale odczuwało sieją mniej wyraźnie w powodzi tylu innych wrażeń, których dostarczała pani de Vionnet, bardziej jeszcze niezwykła tego wieczora niż podczas dwóch poprzednich spotkań. Mała Jeanne była uroczym i wzorowym okazem wychodnia, natomiast hrabina - Strether bawił się tytułowaniem jej tak w myślach - była nie mniej uroczym i wzorowym okazem... Nie, nie umiał określić, czego... - Notre jeune homme ma zadziwiająco dobry gust! Z tymi słowy zwrócił się do Strethera Gloriani odrywąjąc wzrok od małego obrazka, zawieszonego na ścianie saloniku w pobliżu drzwi. Sławny artysta wszedł właśnie, najwidoczniej szukając panny de Vionnet, kiedy jednak Strether wstał ustępu, jąc miejsca obok niej, mistrz zatrzymał się przed obrazem, który przykuł jego wzrok. Był to pejzaż, niewielkich rozmiarów, ale niewątpliwie szkoły francuskiej - Strether miał satysfakcję, że poznał się na tym - i bardzo dobry - co nasz bohater, jak sobie pochlebiał, również umiałby trafnie ocenić; rama wydawała się nieproporcjonalnie szeroka w stosunku do płótna. Strether nigdy w życiu nie widział, by ktoś tak przyglądał się jakiemuś przedmiotowi, jak to robił Gloriani, który niemal przytykał nos do obrazu i kręcąc szybko głową to w prawo, to w lewo, to w dół, to w górę studiował ów klejnot kolekcji Chada. Wypowiedział w końcu swój sąd z grzecznym uśmiechem, przetarł szkła binokli i rozejrzał się wkoło, całą swoją postawą i wyrazem, który Strether pochwycił w jego oczach, składając temu miejscu hołd i tym hołdem rozstrzygając -jak się naszemu bohaterowi wydało - raz na zawsze niejeden problem. Strether w tym momencie uświadomił sobie jak nigdy przedtem, że wokół niego i bez jego udziału pewne zagadnienia zostały nieomylnie rozstrzygnięte. Przy obiedzie zza stołu, przy którym nie sąsiadowali z sobą, Gloriani przesłał mu uśmiech - na wskroś włoski, jak pomyślał Strether - piękny i nieodgadniony uśmiech, jakby na znak powitania, lecz nie było w nim tej siły, która przy pierwszym zetknięciu tak wstrząsnęła Stretherem; jak gdyby pękła teraz nawet ta jedyna więź wątpliwości, co złączyła ich wówczas na moment. Strether zrozumiał, że w rzeczywistości nie wchodziła tu w grę wątpliwość, lecz istotna odmienność: z drugiego brzegu, jakby ponad dzielącą ich, szeroko rozlaną rzeką, sławny rzeźbiarz przesyłał mu sygnał niemal litościwy, jakże jednak roztargniony! Przerzucał nad pustką most czarującej i powierzchownej uprzejmości, kładkę tak wątłą, że Strether nie ośmieliłby się powierzyć jej choćby na sekundę swego ciężaru. Ta myśl, jakkolwiek przelotna i może spóźniona, oddała pewną usługę Stretherowi, bo dzięki niej odzyskał swobodę, a kiedy ten mglisty obraz rozwiał się, wyparty dźwiękiem innych słów, Strether uświadomił sobie nagle, że w sytuacji nastąpił zwrot: Gloriani siedzi na kanapce i rozmawia z małą Jeanne, jemu zaś w uszach rozbrzmiewa znajome, przyjazne, zagadkowe: „Oho, ho, ho!” - okrzyk panny Barrace, którego wyjaśnienia daremnie przed dwoma tygodniami od niej się domagał. Ta malownicza i oryginalna osoba, zdumiewająca Strethera dziwnym połączeniem staroświecczyzny i nowoczesności, zachowywała się zawsze tak, jakby nawiązywała do jakiegoś żartu, który poprzednio już ich z sobą połączył. Puenta tego żartu miała niewątpliwie charakter staroświecki, ale użytek, jaki z niego robiła panna Barrace, był nowoczesny. W tej chwili Strether wyczuwał, że dobrotliwa ironia jej okrzyku ma jakiś związek z konkretną sytuacją, i trochę go drażniło, że panna Barrace odmawia wyjaśnień, zapewniając z satysfakcją, którą jej najwidoczniej sprawiało obserwowanie bliźnich, że za nic w świecie nie powie ani słowa więcej. Nie miał więc innego wyjścia, jak spytać ją, co zrobiła z Waymarshem, wypada jednak dodać, że miał wrażenie, jak gdyby trafił na właściwy trop, kiedy mu odpowiedziała, że zostawiła adwokata z Milrose w sąsiednim salonie na pogawędce z panią de Vionnet. W pierwszym momencie otworzył szeroko oczy, zaskoczony osobliwością tego skojarzenia, potem dzieląc się swoim zdumieniem z panną Barrace spytał: - Czyżby ona także uległa jego urokom? - Nic podobnego! - żywo zaprzeczyła panna Barrace. - Nie Poznała się na nim, nudzi się. Od niej niech pan nie oczekuje Pomocy w tym wypadku. - Och! - roześmiał się Strether - nie można przecież wszystkiego od niej żądać! - Oczywiście, że nie, chociaż jest taka zadziwiająca. Waymarsh także się na niej nie poznał. Nie odbije mi go, zresztą nie zrobiłaby tego, nawet gdyby mogła, za wiele ma innych spraw na głowie. Pierwszy raz - mówiła panna Barrace - widzę, że nie udało jej się kogoś oczarować, i to dzisiaj, gdy występuje w całym blasku. Sama by się temu musiała dziwić, gdyby ją to obchodziło. W każdym razie on należy niepodzielnie do mnie - to fakt! Je suis tranąuille! Wszystko to było dla Strethera jasne, lecz próbował dalej wymacać właściwy trop. -Ona wydaje się pani dzisiaj bardziej jeszcze niż zwykle wspaniała? - Z pewnością. Chyba nigdy jej nie widziałam w takiej formie. A pan tego nie zauważył? Przecież to dla pana! Strether wytrwał w naiwności. -Dla mnie?! -Oho, ho, ho! - wykrzyknęła panna Barrace, równie wytrwała w przeciwnym nastawieniu umysłu. - No, rzeczywiście - przyznał chytrze -jest dzisiaj inna: wesoła. - Wesoła! - roześmiała się panna Barrace. – I ma piękne ramiona, jakkolwiek to nie jest nic nowego. - Nie, co do ramion nie było nigdy najlżejszych wątpliwości. Nie o ramiona zatem chodzi. Wciąż śmiejąc się i manifestując między jednym a drugim pociągnięciem papierosa subtelne wyczucie śmieszności tych spraw, panna Barrace, jak się zdawało, rozkoszowała się rozmową ze Stretherem. - Słusznie, to nie ramiona. - Więc co? - poważnie spytał Strether. - Ależ po prostu: ona! Jej nastrój. Jej czar. - Czar, oczywiście, mieliśmy jednak mówić o tym, co w niej jest dziś innego niż zwykle. - No cóż - wyjaśniła panna Barrace. - To kobieta błyskotliwa, jak się to mówi. Tylko tyle. Złożona. Pięćdziesiąt kobiet w jednej. - Jednakże - zauważył rzeczowo Strether - zawsze tylko jedna na raz. - Może. Ale za pięćdziesiątym razem... - Och, nie dojdziemy do pięćdziesięciu razy - zaprotestował nasz bohater. I po chwili kierując rozmowę na inny tor spytał: -łechce pani odpowiedzieć mi na proste pytanie? Czy ona się kiedykolwiek rozwiedzie? Panna Barrace popatrzyła na niego poprzez szylkretowe lorgnon. - Po cóż miałaby się rozwodzić? Zauważył, że to nie jest odpowiedź na jego pytanie. Znalazł mimo to dość trafną replikę: - Żeby wyjść za Chada. - A po cóż miałaby wychodzić za Chada? - Niewątpliwie jest bardzo do niego przywiązana. Zrobiła dla niego cuda. - Właśnie, cóż więcej mogłaby zrobić? Wyjść za mąż czy ożenić się - to nic cudownego - wywodziła filozoficznie panna Barrace - byle kto to potrafi. Cudownie jest natomiast osiągnąć to samo bez małżeństwa. Strether rozważał przez chwilę to twierdzenie. - A więc pani zdaniem to pięknie ze strony naszych dwojga przyjaciół, że po prostu utrzymują istniejący stan rzeczy? Ale wszystko, co mówił, pobudzało ją do śmiechu. - Pięknie! Nalegał nie zrażony: - Pięknie dlatego, że bezinteresownie? Jak gdyby nagle znudzona tym problemem, powiedziała: - Może pan to nazwać, jak się panu podoba. Zresztą, ona nigdy się nie rozwiedzie. Poza tym - dodała - niech pan nie wierzy we wszystko, co mówią o jej mężu. - A więc to nie jest łajdak? - spytał Strether. - Och, z pewnością. Ale uroczy łajdak. - Pani go zna? - Owszem. Jest bien aimable. - Dla wszystkich, prócz własnej żony? -Och, dla wszystkich, o ile wiem, z żoną włącznie... dla każdej kobiety. Mam nadzieję - zmieniła błyskawicznie temat - że pan docenia opiekę, jaką roztaczam nad panem Waymarshem. - Ach, cenię ją nad wyraz! - Strether jednak nie dał się sprowadzić z własnej linii rozumowania. - W każdym razie - rzucił lekko - to jest uczucie niewinne. - Między mną a Waymarshem? Och! - roześmiała się. - Niechże pan go nie odziera tak doszczętnie z romantyzmu! - Między moim młodym przyjacielem a panią, o której mówiliśmy. - Do tego wniosku doprowadziło go, nie bezpośrednie wprawdzie, lecz w ścisłym związku logicznym, wrażenie, jakie na nim zrobiła Jeanne. I tego chciał się trzymać. - Niewinne -powtórzył. - Sprawa jest dla mnie jasna. Zaintrygowana tym niespodzianym oświadczeniem, panna Barrace spojrzała na Glorianiego, jakby to jego właśnie, chociaż nie wymienionego z nazwiska, dotyczyły słowa Strethera; lecz natychmiast zrozumiała. Nasz bohater jednak zdążył zauważyć pomyłkę, mimo że tak błyskawicznie sprostowaną, i zadał sobie w duchu pytanie, co się za nią kryje. Wiedział już, że artysta podziwia panią de Vionnet; czyżby niewinność tego podziwu również mogła ulegać dyskusji? Poruszał się zaiste w dziwnej atmosferze i stąpał po gruncie niewątpliwie grząskim. Przez długą chwilę badał wzrokiem twarz panny Barrace, ona jednak już podjęła na nowo rozmowę: - Jej stosunek do pana Newsome? Ależ, oczywiście, jak najpoprawniejszy! - I wesoło powróciła do sprawy własnej przyjaźni z Waymarshem: - Pan się może dziwić, że mnie jeszcze nie znudziło towarzystwo - ach, jakże go nadużywam! - naszego indiańskiego wodza. Ale on mnie wcale nie nudzi, wie pan?... nic mi nie przeszkadza; znoszę go, zgadzamy się doskonale. Taka już jestem. Sama czasem siebie nie rozumiem. Ludzie powszechnie uważani za interesujących, wybitnych, czy ja wiem jakich, niekiedy nudzą mnie śmiertelnie. A czasem w tych, w których nikt inny nie może się dopatrzyć nic interesującego, ja znajduję... no, mnóstwo ciekawych rzeczy. Wie oan - chwilę paliła w milczeniu - on jest wzruszający - zakończyła. - Czy wiem? - odparł Strether. - Jakżebym mógł nie wieniec! Zapewne wzruszamy panią do łez. - Och, nie mówiłam o panu! - roześmiała się panna Barrace. - Niesłusznie, bo przecież najgorsze jest to, że... jak pani sama widzi... nic mi pani pomóc nie może. Kobiety w takich wypadkach rozczulają się. - Ależ ja panu pomagam! - zaprzeczyła wesoło. Znowu przeszył ją wzrokiem, po czym rzekł: -Nie. Szylkretowe lorgnon na długim łańcuszku opadło z chrzęstem. - Pomagam panu zajmując się naszym Indianinem. To niemało. - Przyznaję, tak! - Strether jednak wahał się jeszcze. - Czy to znaczy, że on z panią mówi o mnie? - W taki sposób, żebym musiała pana bronić? Nigdy! - Rozumiem - powiedział zamyślony - to w nim tkwi zbyt głęboko. - Otóż to jedyna jego wada - odparła - że wszystko w nim tkwi zbyt głęboko - na dnie milczenia, które przerywa bardzo, bardzo rzadko jakimś słowem. Ale to, co wtedy mówi, dotyczy zawsze jakiegoś szczegółu, który dostrzegł samodzielnie albo osobiście odczuł. Nigdy nie mówi banałów. A przecież tego właśnie można było się obawiać i to by mnie zabiło. Nie zdarza się jednak nigdy! - Zaciągnęła się papierosem, ubawiona i zachwycona nowym nabytkiem w swojej kolekcji. - Nigdy ani słowa o panu. Omijamy pana. Jesteśmy zadziwiający. Powiem panu, co natomiast on robi - dodała - próbuje mi dawać prezenty. - Prezenty? - powtórzył biedny Strether, uświadamiając sobie z nagłym skurczem serca, że sam dotychczas nie dokonał żadnej próby w tej dziedzinie. - Ach, widzi pan - tłumaczyła - on tak efektownie wygląda w moim powozie; kiedy zostawiam go nieraz przez długie godziny - on to lubi - przed sklepem, wychodząc poznaję bez trudu już z daleka swój ekwipaż w szeregu innych. Niekiedy wszakże dla odmiany biorę go ze sobą do sklepu i wówczas muszę dokładać wszelkich starań, żeby go powstrzymać od kupowania mi prezentów. - Pragnie panią obdarzać? - Stretherowi niemal dech zaparło na myśl, że jemu nigdy nic podobnego do głowy nie przyszło. Zdjął go podziw. - Ach, wierniej ode mnie trzyma się dobrej tradycji! Tak - zamyślił się - to jego święty szał. - Święty szał, właśnie! - Panna Barrace która dotychczas nie słyszała tego wyrażenia w zastosowaniu do Waymarsha, uznała jego celność klaszcząc w dłonie, ozdobione drogimi kamieniami. - Teraz rozumiem, dlaczego on nie jest banalny. Ale mimo to nie pozwalam mu nic kupować. Gdyby pan wiedział, na jakie rzeczy pada czasem jego wybór! Oszczędzam mu setki, wiele setek. Przyjmuję tylko kwiaty. - Kwiaty? - powtórzył Strether, znowu robiąc sobie gorzki wyrzut. Ile bukietów on w życiu posłał? - Niewinne kwiaty - ciągnęła panna Barrace - może ofiarowywać do woli. Przysyła mi cuda. Zna najlepsze kwiaciarnie - sam je odkrył. Jest zadziwiający. - Wcale mi o tym nie wspominał - rzekł Strether z uśmiechem. - Prowadzi więc ukryte życie osobiste. Nagle Strether ochłonął uprzytamniając sobie, że tego rodzaju wiadomości i tak nie przydałyby mu się na nic. Waymarsh nie miał obowiązku liczyć się z panią Waymarsh, podczas gdy Lambert Strether musiał stale w sanktuarium swego umysłu przechowywać pamięć o pani Newsome. Swoją drogą cieszyło go, że stary przyjaciel do tego stopnia szanuje dawne tradycje. Nie omieszkał wszakże wyciągnąć wniosku: - Co za szał! - I nagle zrobił odkrycie: - To manifestacja opozycji. Panna Barrace podążała za jego myślą, lecz z pewnym opóźnieniem. - Mnie się też tak zdawało. Ale przeciw czemu? - Widzi pani, on myśli, że ja prowadzę w ukryciu jakieś życie osobiste. Ale to nieprawda. - Nieprawda? - spytała tonem niedowierzania i podkreśliła swoje wątpliwości śmiechem: - Oho, ho, ho! -Ależ tak... nie mam osobistego życia. Wygląda na to, że egzystuję tylko dla innych. - Dla nich i z nimi! Na przykład obecnie z... - Z kim? - spytał przerywając, nim wymówiła jakieś nazwisko. Ton tego pytania sprawił, że zawahała się, a nawet, jak mu się wydało, zmieniła zakończenie. - Powiedzmy z panną Gostrey. Co pan dla niej robi? Musiał się chwilę zastanowić. - Nic! Doprawdy, nic. Pani de Vionnet weszła tymczasem do saloniku i stanęła tuż przy nich, wobec czego panna Barrace, zamiast ryzykować jakąś replikę, zamieniła się cała we wzrok, obejmując hrabinę od stóp do głów pełnym podziwu spojrzeniem zza szylkretowego lorgnon osadzonego na długiej rączce. Od pierwszego rzutu oka Strether stwierdził, że pani de Vionnet ubrała się na ten wieczór we wspaniałą toaletę i że ucieleśnia doskonalej jeszcze niż podczas dwóch poprzednich spotkań teoretyczne pojęcie, jakie rozmyślając w ogrodzie Glorianiego wyrobił sobie o femme du monde, jej obyczajach i życiu. Nagie ramiona, białe i piękne, wyłaniały się z sukni, uszytej - jak osądził Strether - z jakiegoś połączenia jedwabiu i gazy, srebrzystoszarej, skomponowanej artystycznie, tak że robiła wrażenie ciepła i blasku; na szyi miała staroświecką kolię z wielkich szmaragdów, a ich zielony ton powtarzał się, jakkolwiek przytłumiony, w innych szczegółach stroju, w haftach, emalii, atłasie, w materiale dyskretnym, bogatym i wykwintnym. Głowa, niezwykle jasna i strojna, była jak radosne marzenie, nasuwała myśl o arcydziełach antyku, o bezcennych starych medalionach czy srebrnych monetach z epoki Odrodzenia; cała postać, smukła, lekka i jasna, jej wesołość, żywy wyraz, stanowczość - składały się na efekt, w którym poeta odczułby może zespolenie mitologii i konwenansu. Można by ją porównać do bogini wynurzającej się z porannej mgły lub do nimfy wychylającej ramiona z ciepłej fali. Nade wszystko jednak widok jej nasuwał Stretherowi myśl, że la femme du monde - w najdoskonalszym wcieleniu tego typu -jest jak Kleopatra z dramatu scenicznego, różnorodna i wieloraka. Ma wiele aspektów charakterów, ma swoje noce i dni, a w każdym razie ma to wszystko i objawia mocą własnego tajemniczego przywileju, jeśli na domiar innych darów otrzymała również geniusz kobiecości. Jednego dnia jest istotą skromną i przygaszoną, nazajutrz przykuwa wszystkie oczy, zrzuca wszystkie zasłony. Pani de Vionnet wydała mu się dziś taka właśnie: narzucająca się oczom i odsłonięta -jakkolwiek wyczuwał prostactwo tych doraźnych określeń - bo zaskoczyła go, w genialnym skrócie skupiając w swej osobie wszystkie kategorie, którymi rozporządzał. Dwukrotnie podczas obiadu Strether spotkał wzrok Chada i wymienił z nim długie spojrzenia; lecz ta niema rozmowa roznieciła tylko na nowo dawne wątpliwości, nie sposób bowiem było rozstrzygnąć, czy oczy Chada przesyłały prośbę, czy ostrzeżenie. „Widzisz, w jakim jestem kłopocie?” - zdawały się mówić; ale Strether nie miał pojęcia, na czym w gruncie rzeczy polega kłopot Chada. Kto wie, może dowie się tego wreszcie. - Czy byłabyś tak bardzo uprzejma, żeby iść uwolnić pana Newsome choćby na kilka minut od dość przytłaczającego obowiązku zabawiania pani Gloriani? Ja tymczasem porozmawiam z panem Stretherem, jeśli pozwoli, bo chcę go o coś zapytać. Naszemu gospodarzowi wypada zająć się innymi paniami, aleja za chwilę przyjdę ci z odsieczą. Zwróciła się z tą propozycją tak, jak gdyby nagle ocknęło się w jej sumieniu poczucie jakiegoś szczególnego obowiązku, lecz panna Barrace, jeśli nawet zauważyła lekkie wzdrygnięcie się Strethera - któremu te słowa wydały się w ustach pani de Vionnet przyznaniem do określonego stanowiska w domu Chada -nie dała temu wyrazu, on zaś również przemilczał to swoje wrażenie; zresztą, gdy panna Barrace uprzejmie zostawiła ich samych, pani de Vionnet dostarczyła mu natychmiast innego tematu do refleksji. - Dlaczego Maria tak nagle wyjechała? Może pan wie? Z takim pytaniem przyszła do niego. -Niestety, nie mogę pani powiedzieć nic więcej, prócz bardzo prostego wyjaśnienia, podanego w jej liściku: musiała niespodzianie wyjechać na południe, do chorej przyjaciółki, której stan się nagle pogorszył. - Ach, więc pisała do pana? - Po wyjeździe już nie, dostałem tylko tych parę słów pisanych przed opuszczeniem Paryża. Poszedłem ją odwiedzić -tłumaczył Strether - nazajutrz po wizycie u pani, lecz nie zastałem już panny Gostrey. Konsjerżka powiedziała mi, że otrzymała polecenie, gdybym się zgłosił, zawiadomić mnie o wysłanym liście. Rzeczywiście list czekał już na mnie w hotelu. Pani de Vionnet słuchała z zainteresowaniem, nie spuszczając oczu z twarzy Strethera; gdy skończył, melancholijnie poruszyła swoją strojną głową. - Do mnie nie napisała wcale. Byłam u niej - dodała zaraz po rozmowie z panem, tak jak jej zapowiedziałam, kiedy spotkałyśmy się u Glorianich. Nie wspomniała wówczas ani słowem o projekcie wyjazdu, toteż odgadłam, zdaje się trafnie, co znaczą jej zamknięte drzwi. Wyjechała - nie chcę oczywiście uchybiać jej chorej przyjaciółce, wiem zresztą, że Maria ma mnóstwo przyjaciół - dlatego, żeby uniknąć mojej wizyty. Nie życzy sobie ponownego spotkania. Trudno - ciągnęła dalej ze słodyczą pełną szlachetnej wyrozumiałości - lubiłam ją i podziwiałam za dawnych lat najbardziej ze wszystkich koleżanek. Maria o tym wie... może właśnie to ją skłoniło do wyjazdu... Mam jednak nadzieję, że nie straciłam jej na zawsze. Strether milczał nadal; pomyślał, że zawsze przerażała go myśl o mieszaniu się w jakikolwiek konflikt między dwiema kobietami i że znalazł się mimo to dzisiaj na drodze prowadzącej do takiej sytuacji; wyczuwał bardzo wyraźnie, że w tych aluzjach i wyznaniach tkwi coś więcej, i że jeśli to przyjmie do wiadomości, trudno mu będzie wytrwać w powziętym ostatnio postanowieniu, by sprawę brać jak najprościej. Mimo wszystko s}odycz i smutek pani de Vionnet wydawały mu się szczere. Nie wyzbył się tego wrażenia, kiedy powiedziała: - Cieszę się niezmiernie z jej szczęścia. Nawet teraz nie przerwał milczenia, jakkolwiek aluzja była zręczna i dotkliwa. Insynuowała, że to on uszczęśliwia Marię Gostrey, i Strether odruchowo omal nie podniósł rękawicy. IVfógł to wszakże zrobić jedynie pytając: „Co pani podejrzewa między nami?” Był jednak bardzo rad, że nie zadał tego pytania. Wolał wyglądać na głupca niż na samochwałę i wolał wycofać się raczej - powściągając wewnętrzne wzburzenie - niźli wdawać się w rozważania problemu: co kobiety, a szczególnie kobiety reprezentujące tak wysoki poziom, zdolne są wzajem o sobie myśleć. Jakikolwiek cel miała jego podróż, na pewno nie po to przyjechał za ocean, żeby podejmować takie studia. Nie zareagował więc ani słowem na uwagę pani de Vionnet. A jednak, chociaż jej unikał, zrzucając na nią cały ciężar starań o ponowne spotkanie, pani de Vionnet nie zdradzała bodaj cienia urazy. - A co pan powie o Jeanne? - spytała z uśmiechem; promieniowała znów tą wesołością, która biła od niej na początku rozmowy. Strether zrozumiał w tej chwili, że przyszła po to, by zadać właśnie to pytanie. Doprawdy, już ją przyzwyczaił do mówienia tym więcej, im mniej sam się wypowiadał. - Czy sądzi pan, że ona rzeczywiście ma jakiś sentyment dla pana Newsome? Niemal zirytowany, tym razem odpowiedział natychmiast: - Cóż mogę wiedzieć o tego rodzaju sprawach? Nie zmąciło to jej humoru. - Ależ to są urocze błahostki, a pan umie wykrywać - niech się pan nie zapiera! - wszystko, co pan zechce. Czy pan z nią nie rozmawiał? - spytała. - Owszem, ale nie o Chadwicku. W każdym razie niewiele. - Och, panu nie trzeba wiele! - oznajmiła pewnym tonem. I zaraz skręciła na inne tory: - Mam nadzieję, że pamięta pan o obietnicy sprzed kilku dni? - O tym, że mam panią uratować, jak to pani nazwała? - W dalszym ciągu tak to nazywam. Uratuje mnie pan? - nalegała. - Nie żałuje pan tej obietnicy? Zawahał się, nim powiedział: - Nie, ale próbowałem sprecyzować sobie, co przez nią rozumiem. Pani de Vionnet była nieco zdziwiona. - A nie myślał pan, co ja przez nią rozumiałam? - Nie, to niepotrzebne. Wystarczy, jeśli będę jasno wiedział, co sam o tym myślę. - Dotychczas jeszcze pan tego nie wie? - spytała. Znów milczał chwilę. - Sądzę, że powinna pani zdać się na mnie. Ile czasu - spytał - zostawia mi pani? - Myślę, że to raczej ja powinnam pana o to zapytać. Czy nasz wspólny przyjaciel - dodała - nie przypomina panu o mnie ustawicznie? - W każdym razie nie słowami - odparł Strether. - Nigdy panu o mnie nie mówi? - Nigdy. Zamyśliła się, lecz jeśli nawet ten fakt ją zaskoczył, umiała doskonale ukryć wrażenie, a w minutę później była już znów całkowicie pewna siebie. - Nie, oczywiście. Ale czy to potrzebne? Położyła na to pytanie taki nacisk, że Strether, którego oczy błądziły po saloniku, popatrzył jej w twarz tym razem dość długo. - Rozumiem panią. - Jasne, że mnie pan rozumie. W jej tryumfie było wiele słodyczy, a głos brzmiał tak, że wycisnąłby łzy nawet z oczu wcielonej sprawiedliwości. - Widzę przecież, ile on pani zawdzięcza. - Przyznaje pan zatem, że to jednak coś warte - powiedziała, ale jej duma pozostała nadal dość dyskretna. Zauważył ten odcień, ciągnął jednak dalej: - Widzę, co pani z niego zrobiła, nie mam jednak pojęcia, jak pani tego dokonała. - Ach, to już inna sprawa! - uśmiechnęła się pani de Vionnet. - Rzecz w tym, dlaczego uchyla się pan od poznania mnie bliżej, skoro i tak poznając pana Newsome - pan przecież przyznał mi zasługę jego odmiany - poznaje pan tym samym mnie. - Widzę teraz - rzekł w zamyśleniu nie spuszczając z niej oczu -że nie powinienem był zgodzić się na to dzisiejsze spotkanie. Podniosła i natychmiast opuściła złożone dłonie. - Mniejsza z tym. Ja panu ufam, dlaczego pan nie chce zaufać mi nawzajem? I dlaczego - dodała innym już tonem - nie ufa pan sam sobie? - Nie zostawiła mu czasu na odpowiedź. -Ach, nie, ze mną nie będzie pan miał kłopotu! W każdym razie cieszę się, że pan zobaczył moje dziecko. - Ja również cieszę się z tego - odparł. - Ale córka nic pani nie pomoże. - Nie pomoże! - Oczy pani de Vionnet zajaśniały. - Ależ to promienny anioł! - Właśnie dlatego. Niech ją pani zostawi w spokoju - i dodał wyjaśniając: - Niech pani nie próbuje sondować... myślę o naszej poprzedniej rozmowie... jej sentymentów. Pani de Vionnet zdziwiona spytała: - Ponieważ i tak się tego nie dowiem? - Ponieważ ja panią proszę, niech pani to zrobi dla mnie i nie usiłuje się dowiedzieć. To najbardziej urocze dziewczątko, jakie w życiu spotkałem. Nie trzeba jej ruszać. Niech pani lepiej nie wie, nie pragnie wiedzieć. Zresztą, ma pani rację: i tak pani się niczego nie dowie. Głos jego zabrzmiał nagle błagalnie, pani de Vionnet to zrozumiała. - Panu na tym zależy? - Skoro pani pyta - tak! - Wszystko, wszystko zrobię, czego pan sobie życzy - powiedziała z uśmiechem. - Nigdy się więc nie dowiem. Dziękuję - dodała bardzo miękko i odeszła. Ostatnie słówko zostało mu w uszach i miał trochę takie uczucie, jakby go ktoś nagłym podstawieniem nogi rozłożył na ziemi. Oto właśnie w trakcie rokowań o odzyskanie niezależności zobowiązał się głupio i bez sensu, po prostu ulegając pewnemu szczególnemu wrażeniu, ona zaś, z subtelną intuicją odgadując natychmiast moment swojej przewagi, przygwoździła go niby złoconą szpileczką tym jednym jedynym słówkiem, którego ostrze odczuł dotkliwie. Zamiast się oswobodzić, skrępował sobie ręce tym ściślej; wpatrzony uporczywie w ten obraz klęski, napotkał parę oczu, które nagle zjawiły się w polu widzenia i odzwierciedlały, jak mu się wydało, jego ubolewanie nad tym, co uczynił. Poznał oczy małego Bilhama, który zbliżał się, wyraźnie z zamiarem nawiązania rozmowy, a w tych okolicznościach przed Bilhamem właśnie nie wzdragał się otworzyć serca. W chwilę potem siedzieli razem w rogu salonu przeciwległym do kącika, w którym Gloriani gawędził jeszcze z Jeanne de Vionnet, i jej osobie przede wszystkim poświęcili milczącą i życzliwą uwagę. - W głowie mi się nie mieści - odezwał się wreszcie Strether - że młody człowiek nie pozbawiony temperamentu - jak na przykład pan - mając przed oczyma taką panienkę może zachować spokój w sercu. Czemuż pan nie wstępuje w szranki? - Pamiętał, w jakie zwierzenia dał się wciągnąć na ławce w ogrodzie podczas przyjęcia u rzeźbiarza, i pomyślał, że może teraz naprawi błąd, zaczynając rozmowę w tonie bardziej odpowiednim w stosunku do młodzieńca, zasługującego na jakieś rady. -Miałby pan przynajmniej pewien powód. - Do czego? - No, do pozostawania w Paryżu. - Gdybym chciał ofiarować swoją rękę oraz majątek pannie de Vionnet? - Czy mógłby pan - spytał Strether - znaleźć bardziej czarującą istotę? W życiu nie widziałem śliczniejszego stworzenia. -Rzeczywiście to klasa. Chcę przez to powiedzieć: arcydzieło nie podrobione. Myślę, że te stulone, bladoróżowe płatki 10-yją możliwość cudownego rozkwitu, gdy przyjdzie odpowiedni moment. To znaczy, że kiedyś otworzą się ku wielkiemu, złotemu słońcu. Niestety, ja jestem tylko łojówką za trzy grosze. Jakąż szansę mógłby mieć tutaj biedny mały terminator sztuki? - Och, pan jest dość dobry dla niej! - wybuchnął Strether. - Oczywiście, że jestem dość dobry. My wszyscy, nous autres, jesteśmy dość dobrzy, moim zdaniem, dla każdego. Ale ona jest za dobra. Oto różnica! Nie raczono by nawet spojrzeć na mnie. Strether, rozparty na kanapie, wciąż pod urokiem dziewczątka, które patrzało w jego stronę z miłym uśmiechem - dla niego, jak mu się zdawało, przeznaczonym - Strether rozkoszując się chwilą jak ktoś, kto czuje nareszcie w żyłach tętno budzące się z omdlenia, nie uległ naporowi nowych tematów do refleksji, lecz zainteresował się słowami Bilhama: - Nie raczono by... Kogo ma pan na myśli? Córkę i matkę? - Tak. Panna ma zresztą także ojca, a ten mimo wszystko nie może być również obojętny na perspektywy otwarte przed jego córką. Poza tym - jest Chad. Strether przez chwilę milczał. - Ach, Chad nie dba o nią... to znaczy, zdaje się, że jednak nie dba w tym sensie... Nie jest w niej zakochany. - Ale jest najbliższym jej przyjacielem, po matce oczywiście. Lubi ją serdecznie. I ma swoje własne plany dla niej. - Bardzo to wszystko dziwne - zauważył Strether wzdychając, jakby od nadmiaru tych rewelacji. - Rzeczywiście bardzo dziwne. I właśnie dlatego piękne. Czyż nie jest to w gruncie rzeczy ten rodzaj piękna - ciągnął dalej mały Bilham - który pan miał na myśli, kiedy zwrócił się pan do mnie przed paru dniami z tak zdumiewającymi i cennymi dla mnie radami? Czy nie wzywał mnie pan - tonem, którego nigdy nie zapomnę - abym, póki czas, otwierał oczy na wszystko, co świat ofiarowuje? I abym starał się naprawdę widzieć, bo przecież o to chyba panu chodziło? Och, to była doskonała rada i próbuję w miarę sił do niej się stosować. I teraz właśnie widzę po temu okazję. - Ja także - odpowiedział Strether po krótkiej pauzie. Zara? wszakże bez wyraźnego związku dodał pytanie: - Jakim cudem Chadwick wplątał się w tę historię? - Ha, ha, ha! - Mały Bilham opadł wstecz na poduszki. Naszemu bohaterowi przypomniała się panna Barrace i znów musnęło jego świadomość uczucie, że błąka się w labiryncie mistycznych, tajemnych aluzji. Mocno jednak uchwycił się nici przewodniej. - Oczywiście, rozumiem mniej więcej. Tylko zbija mnie niekiedy z tropu ta całkowita metamorfoza. Żeby Chad do tego stopnia miał prawo głosu w rozstrzyganiu o losie małej hrabianki... nie! - oświadczył - to się tak łatwo w głowie nie mieści! Na dobitkę - ciągnął dalej - mówi pan, że tacy ludzie jak pan czy ja nie mogą w ogóle wchodzić w rachubę. Tymczasem mamy oto niezbity i niesłychany fakt, że Chad nie zalicza się do tej samej co my kategorii. W aktualnej sytuacji to wykluczone, ale gdyby okoliczności były inne i gdyby tego chciał, Chad mógłby dostać tę pannę. -Tak, ale jedynie dlatego, że jest bogaty, i możliwe, że będzie jeszcze bogatszy w przyszłości. Oni cenią tylko nazwisko i wielki majątek. - Cóż - rzekł Strether - wielkiego majątku Chad nie zdobędzie, jeśli tak dalej pójdzie. Musiałby wziąć się żwawiej do rzeczy. - Czy to właśnie - spytał mały Bilham - powiedział pan pani de Vionnet? -Nie... W ogóle mówię jej niewiele. Chad, oczywiście -dodał Strether -jeśli chce, może się tego wyrzec... Mały Bilham nie zaraz odpowiedział. -Och, Chad nie jest zbyt skory do wyrzeczeń. Kto wie zresztą, może uważa, że już dość ofiar poniósł. - A więc to jednak niewinny związek! - zauważył nie bez determinacji Strether. -To właśnie - odparł po chwili milczenia młodzieniec - miałem na myśli. Po tych słowach Strether znów milczał czas pewien. - Wyrobiłem już sobie zdanie - powiedział wreszcie. - Od pół godziny wiem, co o tym sądzić. Słowem, w końcu zrozumiałem. A nie rozumiałem nic, kiedy po raz pierwszy pan ze inną rozmawiał. Ani wtedy, gdy Chad pierwszy raz przemówił. - Ach! - rzekł mały Bilham - zdaje się, że pan mi wówczas nie uwierzył. - Owszem, uwierzyłem i panu, i Chadowi również. Byłoby to z mojej strony szkaradnie i grubiańsko, a przy tym niemądrze, gdybym nie chciał wierzyć. Jaką korzyść moglibyście mieć z oszukiwania mnie? Młody człowiek zawahał się: - Jaką korzyść mógłbym mieć ja? - To prawda. Co do Chada - możliwe. Ale pan? - Cha, cha, cha! - zaśmiał się Bilham. Ten powtórny wybuch śmiechu mógł był zirytować nieco Strethera -jako nowa mistyfikacja - on jednak w dalszym ciągu trwał w przekonaniu, że wie, czego się trzymać, a fakt, że nie zachwiał się mimo tych prób, dowodził stanowczości jego decyzji. - Nie mogłem zrozumieć, póki nie poznałem jej osobiście. To niezwykle inteligentna, świetna, rozumna kobieta, a w dodatku obdarzona wyjątkowym urokiem... dzisiejszego wieczora mieliśmy sposobność w pełni to ocenić. Nie każda inteligentna, świetna, rozumna kobieta ma ten dar, to się doprawdy nieczęsto spotyka. Otóż - tłumaczył Strether jak gdyby nie tylko Bilhamowi - rozumiem, czym może być związek - wzniosła, piękna przyjaźń - z tego rodzaju osobą. W każdym razie nie może to być nic ordynarnego ani brutalnego, a w tym rzecz cała! - Tak, w tym rzecz - odparł mały Bilham. - Nie może to być historia wulgarna ani brutalna. I, na Boga, nie jest! Głowę daję, że to najpiękniejsza przyjaźń, jaką w życiu spotkałem, a przy tym naj wytworniej sza. Strether siedząc tuż obok niego i odchyliwszy się z kolei również na oparcie kanapy zerknął na małego Bilhama, wypełniając tym krótką chwilę milczenia, które zapadło między nimi; młody człowiek jednak nie zauważył tego spojrzenia. Z oczyma wpatrzonymi prosto przed siebie, w skupieniu rozważał problem. - Oczywiście, wpływ tego związku na Chada - podjął niemal natychmiast Strether - wpływ, oczywiście, a zwłaszcza: jakim sposobem doszło do tak czarodziejskiej przemiany, to zagadka, której nawet nie usiłuję rozwiązać. Muszę tylko stwierdzić to, co widzę. Taki, nie inny jest Chad. - Taki jest Chad - potwierdził mały Bilham. -1 niewątpliwie dzięki niej. Ja także tego nie pojmuję, chociaż miałem możność obserwować dłużej i z bliska. Ale podobnie jak pan - dodał -umiem podziwiać i rozkoszować się, nawet nie rozumiejąc. Wie pan, przyglądam się tej historii od trzech lat, a szczególnie w ostatnim roku. Z Chadem zresztą od początku nie było tak źle, jak pan, jeśli dobrze wyczułem, myśli. - Ach, teraz już nic nie myślę! - niecierpliwie przerwał mu Strether. - No, prawdę mówiąc, coś mi jednak po głowie chodzi. A mianowicie, że już na początku, skoro się nim chciała zająć... - Musiało coś w nim być? Ależ tak, było, i to więcej -śmiem twierdzić - niż kiedykolwiek objawił w rodzinnym gronie. Mimo wszystko, trzeba wiedzieć - wyjaśnił młodzieniec ze skrupulatną uczciwością - że miejsce dla niej było przygotowane, zajęła je we właściwym momencie. Zrozumiała swoją szansę i skorzystała z niej. Właśnie to wydaje mi się tak subtelnie piękne. Ale oczywiście - zakończył - on pierwszy się nią zainteresował. - Rzecz naturalna - powiedział Strether. - Spotkali się po raz pierwszy, sam już dokładnie nie wiem gdzie ani jak... u kogoś z Amerykanów... i ona, wtedy jeszcze bez żadnych ze swojej strony zamiarów, zrobiła na nim wrażenie. Potem, z czasem i dzięki pomyślnym okolicznościom, on z kolei ją zainteresował. No, a później zrównały się szansę. - Zrównały się? - nie bardzo pojmując powtórzył Strether. - To znaczy, że jej zaczęło na nim zależeć... nawet bardzo. Samotna, w okropnym położeniu, znalazła w tej przyjaźni, gdy już się raz na nią zdecydowała, pewne korzyści. Znalazła i znajduje; jej również to dawało i daje wiele. Toteż w dalszym ciągu zależy jej na nim. A nawet - w zamyśleniu powiedział Bilham -zależy jej bardziej. Teoria Strethera, jakoby to go wcale nie obchodziło, nie przeszkodziła mu jakoś zadać pytania: - Bardziej niż jemu? - A gdy mały Bilham odwrócił ku niemu głowę tak, że oczy ich spotkały się, powtórzył: - Bardziej niż jemu? Mały Bilham wahał się. - Obiecuje mi pan nie powiedzieć nikomu? Strether zastanowił się chwilę. - Komuż mógłbym to powiedzieć? - No, zdawało mi się, że posyła pan regularnie sprawozdania... - Do Woollett? - dokończył za niego Strether. - Dobrze, nie napiszę o tym. Mały Bilham oderwał wreszcie wzrok od jego twarzy. - A więc tak, teraz jej bardziej zależy niż jemu. - Och! - niespodzianie wykrzyknął Strether. Bilham jednak podjął natychmiast. - Czy pan sam tego nie wyczuł? Przecież dlatego udało się panu go skaptować. - Ależ ja go wcale jeszcze nie skaptowałem! - No, wie pan! - Lecz mały Bilham poprzestał na tym wykrzykniku. - W każdym razie, to już nie moja rzecz. To znaczy - wyjaśnił Strether - że ja mam tylko skaptować Chada. - Mimo to wydało mu się nie od rzeczy dodać coś więcej: - Pozostaje niezbity fakt, że ona go uratowała. Mały Bilham przeczekał parę sekund. - Myślałem, że to pan ma go uratować. Ale Strether miał gotową replikę: - Mówiłem - określając jej rolę - o manierach Chada, o jego moralności, charakterze, trybie życia. O nim jako o człowieku, z którym będziemy przestawać, rozmawiać, współżyć... o nim jako o zwierzęciu towarzyskim. - Czyż nie tego właśnie Chada dotyczy pana misja? - Z pewnością, toteż ona niejako uratowała go dla nas. - Wobec czego sądzi pan - rzekł nagle młody człowiek - że obowiązkiem pana, obowiązkiem was wszystkich, jest nawzajem ratowanie jej, czy tak? - Och, nas wszystkich!... - Strether tylko śmiechem mógł na to odpowiedzieć. Lecz uwaga Bilhama przywołała go z powrotem do tego punktu rozumowania, który chciał szczególnie podkreślić. - Pogodzili się ze swoją sytuacją, mimo jej trudności. Nie są wolni, a w każdym razie ona nie jest wolna; ale biorą z tego tyle, ile mogą: przyjaźń w najpiękniejszej postaci, i z niej czerpią siłę. Czują, że postępują uczciwie, i wspierają się wzajemnie. Niewątpliwie jednak miał pan słuszność twierdząc, że z nich dwojga ona odczuwa to żywiej. Mały Bilham, jak się zdawało, niezbyt dobrze rozumiał te słowa. - Żywiej odczuwa, że są w porządku? - No, że sama jest w porządku, i to jej daje siłę. To ona jego podtrzymuje, ona podtrzymuje tę przyjaźń. Być zdolnym do tego -to piękne! Ona jest zadziwiająca, zadziwiająca, jak powiada panna Barrace. On zresztą, na swój sposób, także. Ale, jako mężczyzna, zapewne czasem się buntuje uważając, że to za mało. Ona po prostu dodała mu wspaniałego moralnego bodźca, zadziwiająca rzecz, ile ten fakt rzuca światła na sprawę. Dlatego mówiąc o tym używam określenia: sytuacja. Trudno o lepszy przykład tego pojęcia. Strether, z przechyloną wstecz głową, z oczyma utkwionymi w sufit, wyglądał, jakby był pochłonięty swą wizją. Jego młody towarzysz skupił uwagę. - Pan to wyraził o wiele lepiej, niżbym ja potrafił. - Ach, wie pan, sprawa nie obchodzi pana bezpośrednio. Mały Bilham zastanowił się: - Przed chwilą, zdaje się, mówił pan, że pana również to bezpośrednio nie obchodzi. - No, cóż, nie obchodzi mnie o tyle, o ile jest osobistą sprawą pani de Vionnet. Ale, jak stwierdziliśmy dopiero co, po cóż przyjechałem, jeśli nie po to, żeby uratować Chada? - Tak... żeby go stąd zabrać. -Żeby go uratować zabierając stąd; żeby go przekonać, skłonić do zrozumienia, że dla niego samego korzystniej będzie, jeśli zajmie się interesami, i że w tym celu musi natychmiast podjąć właściwe kroki. - Toteż - powiedział po krótkim namyśle Bilham - przekonał go pan. Doszedł do wniosku, że tak będzie najlepiej. Mówił mi to ledwie parę dni temu. -1 dlatego - spytał Strether - sądzi pan, że jemu zależy mniej? - Że mniej mu zależy na niej niźli jej na nim? Tak, to jeden z argumentów. Ale inne obserwacje również przemawiają za tym. Mężczyzna - nie sądzi, pan? - w tych warunkach nie może przywiązać się tak jak kobieta - wywodził mały Bilham. -Trzeba innych okoliczności, żeby mężczyznę przywiązać, i wtedy może by jemu więcej zależało niż jej. Chad - zakończył - rozumie, co go czeka w przyszłości. - Ma pan na myśli perspektywy przedsiębiorstwa? - Nie, przeciwnie, te inne: przyszłość tego, co pan bardzo trafnie nazwał ich sytuacją. Pan de Vionnet może żyć w nieskończoność. - Tak że nie będą mogli się pobrać? Młody człowiek zawahał się na sekundę. -Jedyną pewną rzeczą w ich przyszłości jest właśnie to, że nie będą mogli się pobrać. Kobieta... niepospolita kobieta... może wytrzymać taką próbę. Ale mężczyzna? Strether dał odpowiedź tak szybko, jakby ją od dawna w umyśle sprecyzował: - Z pewnością nie, jeśli nie kieruje się bardzo wzniosłym ideałem życia. A przecież właśnie taki ideał przypisujemy Chadowi. Ale w takim razie - zastanowił się - czy wyjazd do Ameryki ułatwi przetrwanie próby? Czy nie doda jej tym więcej okrucieństwa? - Co z oczu, to z serca! - zaśmiał się mały Bilham. Po czym jeszcze śmielej dodał: - Czy odległość nie złagodzi udręki? - nim Strether odpowiedział, wykrzyknął: - Rzecz w tym, proszę pana, że Chad powinien się ożenić! Strether, jak się zdawało, zamyślił się nad tym oświadczeniem. - Skoro mówimy o udręce, trzeba przyznać, że nie koi pan mojej - powiedział wreszcie. Wstał rzucając pytanie: - Powinien się ożenić... Z kim? Mały Bilham podniósł się również, choć wolniej. - A no, z kimś, z kim by mógł się ożenić, z jakąś bardzo miłą panienką. Stali teraz obaj, a wzrok Strethera obrócił się znów w stronę Jeanne. - Myśli pan o niej? Młody człowiek nagle skrzywił się lekko. - Skoro kochał się w matce? Nie. - Przecież pan właśnie twierdzi, że on nie kocha się już w matce. Mały Bilham i na to nie od razu odpowiedział. - W każdym razie nie jest zakochany w Jeanne. - Ja też tak sądzę. Jakżeby mógł zakochać się w innej kobiecie? - Co do tego, zgadzam się z panem. Ale widzi pan - mały Bilham mówił takim tonem, jakby po przyjacielsku starał się przypomnieć Stretherowi pewną prawdę - tutaj uważa się, że miłość nie stanowi niezbędnego warunku w małżeństwie. - Jeśli mówimy o udręce, cóż cierpieć może taka kobieta? -ciągnął Strether nie słysząc wcale słów Bilhama, zbyt pochłonięty własną myślą. - Czy to nie udręka myśl, że zadała sobie tyle trudu, wychowując mężczyznę, i to jak świetnie!, jedynie po to, by go oddać innej? - Najwidoczniej przywiązywał dużą wagę do tej kwestii, toteż Bilham popatrzył na niego. - Kiedy dwoje ludzi wzajemnie dla siebie ponosi ofiary, żadne z nich nie żałuje tego, co traci. - 1 zakończył z emfazą, z której sam sobie zdawał sprawę: - Niechby wspólnie stawili czoło przyszłości! Mały Bilham przyglądał mu się bardzo uważnie. - Pan zatem sądzi, że on nie powinien wracać do kraju? - Sądzę, że jeśli ją porzuci... - Cóż wtedy? - Powinien się wstydzić sam przed sobą. Ale w głosie Strethera zabrzmiało przy tych słowach coś, co można by wziąć od biedy za śmiech. 16. Nie pierwszy raz Strether zasiadł samotnie w mrocznym, ogromnym kościele i nie pierwszy raz poddał się o tyle, o ile pozwalały okoliczności, dobroczynnemu działaniu tej atmosfery na zmęczone nerwy. Był w katedrze Notre-Dame z Waymarshem, był z panną Gostrey, był z Chadem Newsome i stwierdził, że miejsce to nawet, gdy je nawiedza w towarzystwie, daje mu wytchnienie od obsesji trudnych zadań, toteż pod wzmożonym naporem problemów uciekł się w dość naturalnym odruchu do tego lekarstwa, które w tym momencie wydawało się najbardziej wskazane. Zdawał sobie sprawę, że znajdzie jedynie chwilową ulgę, lecz nawet chwila ulgi - jeśli można to tak nazwać -jest cenna dla człowieka, gdy doszedł już do tego, że -niemal ze wstydem - godzi się żyć chwilą. Nauczywszy się dobrze drogi, odbywał w ostatnich dniach niejednokrotnie tę pielgrzymkę samotnie - wręcz ukradkiem, wykorzystując przypadkowe możliwości i po powrocie nie przyznając się do tych wypraw przyjaciołom. Zresztą najbliższa przyjaciółka wciąż była nieobecna, a co więcej - milczała uparcie; minęły trzy tygodnie, lecz panna Gostrey jeszcze nie wróciła. Napisała raz z Mentony, wyrażając Przypuszczenie, że zapewne Strether oskarża ją o całkowity brak konsekwencji, a obecnie nawet - kto wie, może i o zdradę; Prosiła jednak o cierpliwość i odroczenie wyroku, słowem, odpływała się do jego wielkoduszności. Jej samej - zapewniała - życie także się komplikowało, i to bardziej niżby mógł przypuszczać; dodawała, że przed wyjazdem podjęła pewne kroki ostrożności, żeby go nie stracić zupełnie z oczu, gdy powróci. Jeśli nie zasypywała przyjaciela listami, to, doprawdy, jedynie przez wzgląd na dość już i tak utrudzające go obowiązki innej korespondencji. Strether ze swej strony w ciągu dwóch tygodni wysłał dwa listy, jako dowód, że panna Gostrey może liczyć na jego wspaniałomyślność; przy obu okazjach zastosował sztukę epistolarną, w jakiej celowała pani Newsome, gdy pragnęła uniknąć drażliwego tematu. Przemilczając sedno sprawy pisał o Waymarshu i pannie Barrace, o małym Bilhamie i towarzystwie z drugiego brzegu, gdzie znów był na herbatce, a wspominając Chada, panią de Vionnet i Jeanne przyjął, dla większej wygody, ton najswobodniejszy. Przyznał się, że widuje te panie nadal, stał się bowiem częstym gościem Chada, który jest bez wątpienia i jawnie w bliskiej z nimi zażyłości; dla pewnych powodów nie zwierzał się jednak pannie Gostrey z wrażeń ostatnich dni: musiałby jej powiedzieć bardzo wiele o sobie, a Strether usiłował właśnie teraz od siebie uciec. Ta mała walka wewnętrzna pochodziła w pewnym sensie z tego samego źródła, co bodźce popychające go za most do katedry Notre-Dame: z chęci, by zdać się na bieg zdarzeń, zostawić im czas na potwierdzenie lub bodaj przeminięcie. Uświadamiał sobie, że w kościele nie szuka niczego więcej, przesiaduje w nim jedynie po to, żeby nie być gdzie indziej; znajdował tu poczucie bezpieczeństwa, uproszczenia, a ulegając mu, zawsze z pewnym rozbawieniem myślał, że jest to ustępstwo skrycie czynione tchórzostwu. Świątynia nie ofiarowywała ołtarza jego wierze, nie przemawiała bezpośrednio do duszy; dawała mu wszakże spokój graniczący z uświęceniem, tu bowiem czuł coś, czego nigdzie indziej nie odczuwał: że jest prostym, zmęczonym człowiekiem korzystającym z zasłużonego odpoczynku. Zmęczony był rzeczywiście, ale prosty nie był, niestety, w tym tkwiła cała bieda; umiał jednak zrzucać z siebie na progu katedry swój ciężki problem tak, jak rzucał miedziaka do miseczki ślepca, nałogowego żebraka spod kościoła. Przemierzał długą, mroczną nawę, siadał we wspaniałym prezbiterium, zatrzymywał się przed skupieniem kaplic we wschodniej części świątyni; a potężny gmach ogarniał go swoim urokiem. Można by go wziąć za miłośnika sztuki oczarowanego zabytkami jakiegoś muzeum - przecież w ten sposób właśnie spędziłby najchętniej wieczór życia, gdyby mógł robić, co chciał: podróżując po nieznanych miastach. Ta forma kultu bądź co bądź spełniała w danych okolicznościach swoje zadanie równie dobrze jak każda inna; pozwalała mu dostatecznie zrozumieć, jak dla prawdziwego zbiega w obrębie tych murów sprawy tego świata ulegały zawieszeniu. Zapewne było to tchórzostwo, ucieczka, wymigiwanie się od problemu zamiast spojrzenia nań w pełnym świetle dnia; ale chwile zapomnienia, na które sobie pozwalał, były tak krótkie, tak błahe, że nie mogły zaszkodzić nikomu prócz niego samego; czuł jakąś niejasną, fantastyczną życzliwość dla osób, które tu spotykał, dla tajemniczych, strapionych postaci, które -obserwując je dla rozrywki - wyobrażał sobie jako zbiegów przed sprawiedliwością. Sprawiedliwość czekała tam, za drzwiami, w ostrym świetle miasta; niesprawiedliwość - także; ani jedna, ani druga nie istniała tutaj, w przestrzeni długich naw, w blasku rozlicznych ołtarzy. Tak się więc zdarzyło, że pewnego ranka w kilkanaście dni po proszonym obiedzie w mieszkaniu przy bulwarze Malesherbes, gdzie wśród gości znalazła się pani de Vionnet wraz ze swą córką, Strether powołany został do odegrania roli w scenie, która do głębi poruszyła jego wyobraźnię. Miał zwyczaj podczas tych chwil kontemplacji śledzić z przyzwoitej odległości podobnych sobie bywalców kościoła, obserwując zachowanie, objawy skruchy, ukorzenia, rozgrzeszenia i ulgi; w ten jedynie sposób dawał upust swej sympatii, nie mogąc, oczywiście, przekroczyć tych granic. Nigdy nie miał przy tym tak wyraźnego poczucia odpowiedzialności, jak tego ranka, kiedy nagle uderzył go sugestywny wyraz postaci kobiecej, zastygłej w niezwykłym spokoju w cieniu kaplicy, którą minął parokrotnie, obcho dząc z wolna kościół. Nie korzyła się na klęczkach, nie pochyla, ła nawet czoła, trwała dziwnie nieruchoma, podczas gdy on przechodził i przystawał, pochłonięta troską, która - jakiejkolwiek była natury - sprowadzała ją tutaj. Siedziała wpatrzona przed siebie, jak on nieraz przesiadywał; ale wybrała miejsce na wprost ołtarza, czego Strether nigdy nie robił, i było dla niego oczywiste, że zapamiętała się w medytacji tak jak on, daremnie tego pragnąc, nigdy nie umiał. Nie należała do obcych wędrowców, nie ujawniając wszystkiego, co czuła, była zadomowiona, tutejsza, była jedną z tych szczęśliwych istot, dla których ten rodzaj praktyk podlega pewnym regułom i ma określony sens. Przypomniała naszemu bohaterowi - bo na dziesięć aktualnych wrażeń, dziewięć co najmniej przybierało u niego formę wskrzeszonego w wyobraźni wspomnienia -jakąś czystą, mocną duchem heroinę ze starej legendy, zasłyszanej czy może przeczytanej kiedyś, z opowieści, którą sam napisałby, gdyby miał dar dramatyczny; oto w doskonałym zaciszu medytacji skupia męstwo i oczyszcza umysł. Siedziała odwrócona od niego plecami, lecz narzucało mu się nieodparte wrażenie, że jest młoda i interesująca, przy tym sposób, w jaki nawet w cieniu świątyni trzymała głowę, świadczył o pewności siebie, wyrażał stałość równowagi, bezpieczeństwo, wiarę w bezkarność. Ale co robiła tutaj ta kobieta, jeśli nie przyszła się modlić? Strether, trzeba to wyznać, niezbyt jasno orientował się w tych sprawach. Zapytywał się w duchu, czy zachowania tej osoby nie należy przypisać jakimś nakazom pokuty czy warunkom odpustu. Mgliście jedynie wyobrażał sobie, co może oznaczać na tym miejscu ów termin, lecz niby łagodny powiew niósł mu ze sobą wizję dodatkowych uroków przywiązanych do obrzędowych praktyk. Był to dość obfity plon wrażeń, jak na obserwację majaczącej w półmroku postaci, zupełnie przecież obcej. Lecz nim opuścił kościół, zaskoczyła go w ostatnim momencie rewelacja o wiele bardziej i głębiej wzruszająca. Siadł na krześle w połowie nawy i znów wpadając w nastrój gościa muzeum usiłował, z głową przechyloną i oczyma wzniesionymi w górę, wskrzesić w wyobraźni przeszłość, streścić ją w dogodnej formule Wiktora Hugo, którego dzieła - puszczając tyrn razem wodze apetytom życiowym - kupił przed paru dniami siedemdziesiąt oprawnych tomów, niemal za darmo, jak go zapewnił sprzedawca, odstępujący te książki wspaniałomyślnie za cenę samych czerwonych okładek i złoceń. Strether, przez swe nieodstępne szkła wpatrzony w gotyckie mroki, wyglądał niewątpliwie, jakby niemal zatonął w pełnym czci zachwycie; w rzeczywistości zaduma jego rozbiła się wkrótce o twardy problem: gdzie wcisnąć do pękających od rzeczy kufrów tak rozmaite i niepakowne nabytki? Czy siedemdziesiąt tomów w czerwieni i złocie opraw wypadnie mu przedstawić w Woollett jako najbardziej konkretny, widomy owoc swojej misji? Ta perspektywa zaprzątnęła go na długą chwilę i ocknął się uświadamiając sobie, że ktoś zbliżył się i przystanął tuż za jego plecami. Odwrócił głowę i zobaczył jakąś panią jak gdyby oczekującą na jego ukłon; w następnej sekundzie zerwał się z krzesła poznając panią de Vionnet, która -jak się okazało - spostrzegła go, gdy przechodziła obok kierując się ku wyjściu. Wyczuła, że jest zmieszany, i wesoło, z właściwym sobie taktem, pośpieszyła ułatwić mu sytuację; Stretherowi rzeczywiście groziło speszenie, ponieważ zrozumiał, że osobą, którą przed chwilą obserwował, była pani de Vionnet. To ona była tą zagadkową kobietą z mrocznej kaplicy; zrobiła na nim wrażenie silniejsze, niż mogła przypuszczać; na szczęście w porę sobie uprzytomnił, że może się do tego wcale jej nie przyznać i że w gruncie rzeczy nic złego się nie stało. Ona ze swej strony zachowała się tak, jakby to spotkanie uważała za nadzwyczaj szczęśliwy przypadek, i okrzykiem: - Ach, więc pan także tu bywa! - odebrała niespodziance jej kłopotliwy charakter. - Ja przychodzę tu często - powiedziała. - Kocham to miejsce. Co prawda w ogóle przepadam za kościołami. Stare bigotki, które spędzają w kościołach życie, znają mnie dobrze, właściwie jestem jedną z nich. A w każdym razie, taki właśnie Wróżę sobie koniec. - Rozejrzała się, jakby szukając krzesła, Strether co prędzej podsunął jej któreś bliżej; siadając westchnęła: - Och, jak się cieszę, że pan także to lubi... Przyznał się do żywego upodobania, jakkolwiek jego przedmiotu nie określiła wyraźniej; podziwiał takt i dobry smak tego niedopowiedzenia, wyrażającego po prostu tylko wiarę w jego poczucie piękna. Uświadamiał sobie, jak do tego poczucia przemawia powściągliwość i dyskrecja stroju, który pani de Vionnet wybrała na tę szczególną poranną przechadzkę - był bowiem przeświadczony, że przyszła pieszo; podziwiał sposób zawiązania nieco gęściejszej niż zwykle woalki - drobiazg, a jakże wymowny! - i spokojną powagę sukni, w której czerni przebłyskiwała tu i ówdzie ciemnopurpurowa nitka; uroczą skromność kapelusika, ciasno obejmującego małą główkę; zauważył spokój splecionych na kolanach rąk w szarych rękawiczkach. Wydało mu się, że pani de Vionnet, zasiadłszy u otwartych bram własnych dóbr, wita go tu jak gościa, z honorami, lecz bardzo swobodnie, podczas gdy w perspektywie majaczą jej rozległe i tajemnicze włości. Osoba, rozporządzająca takimi dobrami, może pozwolić sobie na uprzedzającą grzeczność; w tym momencie Stretherowi objawiło się niejako widomie dziedzictwo tej kobiety. Widział ją w aureoli romantyzmu, której blasku sama z pewnością nie podejrzewała, i tym razem znowu pocieszyło go trochę stwierdzenie, że mimo całej swej przenikliwości pani de Vionnet nie dowie się o wrażeniu, jakie na nim robi. Lecz znów utrudniała mu zachowanie przed nią jakichkolwiek sekretów niezwykła cierpliwość okazywana jego bezbarwnej osobie; mimo to zresztą wyzbył się w końcu skrępowania po dziesięciu minutach, w ciągu których starał się być jak najbardziej bezbarwny, a zarazem czujny. Upływające minuty nabierały głębokiej treści dzięki szczególnemu zainteresowaniu, jakie obudziło w nim odkrycie, że to pani de Vionnet jest kobietą, której poza przed rozjarzonym ołtarzem tak bardzo go wzruszyła. Poza ta zgadzała się doskonale z wyobrażeniem, które Strether powziął w głębi duszy o charakterze jej stosunku z Chadem, gdy ostatnio widział tych dwoje razem na proszonym obiedzie. Pomagało mu to wytrwać na zajętym wówczas stanowisku; postanowił od niego nie odstąpić, ale nigdy wytrwanie nie wydawało mu się równie łatwe jak w tej chwili. Niewinny ponad wszelką wątpliwość musiał być związek, który kobietę nim związaną skłaniał do takich postępków. Gdyby było inaczej, czyż przesiadywałaby po kościołach? Istota tego typu, jaki w niej odgadywał, nie przyszłaby tu nigdy w świecie po to, żeby zuchwale chełpić się grzechem. Szukała stale w kościołach pomocy, siły, pokoju, najwznioślejszego wsparcia, które też -jeśli spojrzeć z pewnego punktu widzenia - co dzień znajdowała. Z oczyma wzniesionymi, wodząc wzrokiem dokoła, gawędzili ściszonym głosem o tym wspaniałym gmachu, o jego historii i pięknie, przy czym pani de Vionnet wyznała, że szczególnie zachwyca ją zewnętrzny widok katedry. - Wychodząc stąd za chwilę - powiedziała - obejdziemy wkoło cały gmach, jeśli pan zechce. Nie śpieszę się nigdzie specjalnie, a sprawi mi przyjemność obejrzenie tego razem z panem. Strether mówił o sławnym pisarzu i sławnej powieści, o wpływie tego dzieła na jego wyobraźnię, wspomniał też o swoim olbrzymim nabytku, o siedemdziesięciu czerwonych tomach; tak nieproporcjonalnie wielkich... - Nieproporcjonalnie? Do czego? -Jak to, do wszystkich moich innych wyczynów! - Lecz wymawiając te słowa zrozumiał, że w tym momencie właśnie gotów jest do śmiałego wyczynu. Powziął pewną decyzję i pilno mu było znaleźć się pod gołym niebem; zamiar był tego rodzaju, że tylko pod gołym niebem mógł go wypowiedzieć, a lękał się, czy nie rozwieje się, jeśli ulegnie zwłoce. Ona jednak zwlekała; przedłużała spokojną pogawędkę, jakby chcąc w pełni wykorzystać spotkanie - co tym bardziej utwierdzało Strethera w przeświadczeniu, że trafnie interpretował jej postępki, jej tajemnicę. Gdy wznosiła się -jak to określał w duchu - na wyżyny zagadnień Wiktora Hugo, brzmienie głosu - jego lekkie, przytłumione drżenie, świadczące o szacunku dla dostojeństwa tego miejsca - nadawało słowom głębszy sens, niż wyrażały jawnie. Pomoc, siła, pokój, najwyższe poparcie - zapewne wszystko to tutaj znalazła, nie w takim jednak nadmiarze, by nie pragnęła pokrzepić się jeszcze każdym okruchem z ręki Strethera, każdym cennym objawem jego zaufania. Najdrobniejsza bodaj pomoc jest pożądana, gdy próba się przedłuża, a jeśli pani de Vionnet uzna go za dość pewną opokę i zechce się na nim oprzeć, Strether nigdy się od tego nie uchyli. Każdy w trudnym momencie chwyta podporę, która jest pod ręką, a bądź co bądź on był bliżej niż inne, bardziej abstrakcyjne źródła pociechy. Tych właśnie spraw dotyczyła śmiała decyzja Strethera: postanowił dać pani de Vionnet sygnał; sygnał oznaczający, że jakkolwiek to jest jej osobista sprawa - on ją zrozumiał; oznaczający też, że - jakkolwiek to jest jej osobista sprawa - może się, jeśli chce, na nim wesprzeć. Skoro widzi w nim opokę, on -chociaż sam nieraz ma uczucie, że drży w posadach - zrobi wszystko, co w jego mocy, by stać się dla niej opoką. W rezultacie w pół godziny potem siedzieli przy wczesnym lunchu w niezwykłym, uroczym lokalu na lewym brzegu rzeki; był to -jak oboje wiedzieli - cel pielgrzymek znawców, ciągnących z najodleglejszych nawet dzielnic do zakładu, którego sława przetrwała burzliwą przeszłość. Strether był tutaj już trzykrotnie: najpierw z panną Gostrey, potem z Chadem, a wreszcie z Chadem, Waymarshem i małym Bilhamem - których tu zaprosił jako koneser. Z wielką przyjemnością dowiedział się, że pani do Vionnet nie należała dotychczas do wtajemniczonych. Gdy z wolna obchodzili katedrę idąc brzegiem rzeki, spełnił wreszcie zamiar powzięty podczas medytacji w kościele i powiedział: - Jeśli pani rozporządza czasem, może pozwoli pani zaprosić się na dejeunerl Na przykład do tego lokaliku po drugiej stronie, zapewne pani o nim słyszała... to parę kroków stąd... I wymienił nazwę lokalu; wówczas pani de Vionnet przystanęła niespodzianie, jak gdyby w rozterce między gorącą chęcią a trudnością decyzji. Potraktowała zaproszenie jako propozycję tak piękną, że trudną do wiary; nigdy chyba Strether nie zaznał równie nieoczekiwanego przypływu dumy jak w tym momencie, tak piękny i niezwykły wydał mu się fakt, że mógł osobie rozporządzającej tylu możliwościami ofiarować nową dla niej i osobliwą rozrywkę. Słyszała o tym sławnym lokalu, lecz gdy ją spytał, czy była tam kiedykolwiek, zdziwiła się, że mógł w ogóle coś podobnego przypuszczać. Strether to swoje przypuszczenie opierał na hipotezie, że zapewne Chad ją tam kiedyś zaprowadził, i pani de Vionnet natychmiast odkryła tę jego myśl, co go bardzo speszyło. -Ach, niech pan pozwoli sobie wyjaśnić - powiedziała z uśmiechem - że nigdy się z nim nie pokazuję publicznie. Nie miewam tego rodzaju okazji... z nim czy bez niego... a żyjąc cicho w swoim kąciku, po prostu uwielbiam takie rzeczy! Pomysł wydawał jej się niezwykle miły, ale - szczerze mówiąc, skoro pytał, czy ona rozporządza wolnym czasem - nie, nie miała ani chwili do stracenia. Mimo to, niech tam, porzuci wszystkie obowiązki: gospodarskie, macierzyńskie i towarzyskie, które na nią czekają w domu; okazja jest zbyt wyjątkowa. Będzie to katastrofa, ale czyż każdy nie ma prawa do jakiegoś gorszącego kaprysu, byle był gotów ponieść konsekwencje? W takim więc nastroju śmiałego wybryku zasiedli w końcu naprzeciw siebie przy stole pod oknem dzielącym ich od ruchliwego nabrzeża i lśniącej, rojącej się od barek Sekwany; tu przez godzinę, odważnie rzucając się w wir i nurkując w głąb, Strether miał doznać wrażenia, że sięga dna. Miał zresztą doznać wielu wrażeń, a między innymi przede wszystkim tego, że daleką drogę przebył od owego wieczoru przed spektaklem w Londynie, gdy obiad w towarzystwie Marii Gostrey między świecznikami o różowych abażurach wydawał mu się zdarzeniem wymagającym licznych wyjaśnień. Od tej pory nagromadził i zmagazynował tych wyjaśnień wiele, teraz jednak jak gdyby wzniósł się ponad nie czy może raczej upadł poniżej nich - sam nie wiedział - nie przychodziło mu do głowy żadne, które by miało pozory jasnego sądu, a nie kapitulacji i cynizmu. Jakże mógł żądać, aby dla innych ludzi, dla kogokolwiek, było zrozumiałe, iż on w danym momencie czuje się dostatecznie usprawiedliwiony samym faktem, że czyste, jasne, uporządkowane życie nabrzeża płynie przez otwarte okno... że pani de Vionnet tak swobodnie siedzi naprzeciw niego za stolikiem nakrytym białym obrusem, nad porcją omelette aux tomates, przed butelką żółtego jak słoma Chablis, i dziękuje mu za to wszystko dziecięcym niemal uśmiechem; że jej szare, ruchliwe oczy to uczestniczą w rozmowie, to umykają w stronę okna i ciepłej wiosennej pogody, która już tchnie zapowiedzią lata, to znów zwracają się ku jego twarzy i ku łączącym ich ludzkim problemom. Ludzkich problemów namnożyło się co niemiara, nim skończyli śniadanie, rodziły się jeden z drugiego, i było ich więcej, niż przewidywał w najśmielszych marzeniach. Uczucie, które miewał już przedtem i które powracało wielokrotnie, uczucie, że bieg wypadków porywa go i prześciga - nigdy jeszcze nie ogarnęło Strethera z taką siłą jak w tej chwili; tym bardziej że doskonale zdawał sobie sprawę, w którym momencie wypuścił z rąk cugle. Stało się to mianowicie owego wieczora po obiedzie u Chada; dobrze wiedział: stało się w chwili, gdy mieszając się między matkę a córkę dopuścił do dyskusji na temat tak bardzo poufny, do dyskusji, którą pani de Vionnet z właściwą sobie zręcznością umiała zamknąć niespodzianym wymownym słówkiem: „Dziękuję” - pieczętując w ten sposób swoje zwycięstwo w tym spotkaniu. Na próżno potem przez dziesięć dni trzymał się na uboczu, sytuacja w dalszym ciągu wymykała się spod jego kontroli. W gruncie rzeczy właśnie szybkość, z jaką się rozwijała, skłoniła go do wycofania się z akcji. Kiedy poznał w mroku katedry panią de Vionnet, uświadomił sobie, że jeśli będzie dalej stał z dala od rozgrywki, musi nieuchronnie przegrać, bo na korzyść tej kobiety pracuje nie tylko jej własna przebiegłość, lecz także ręka losu. Jeżeli przypadek zawsze będzie jej służył - a obecny zbieg okoliczności dowodził, że istnieje po temu poważne niebezpieczeństwo - Stretherowi pozostanie je dynie kapitulacja. Toteż skapitulował postanawiając w duchu bez dłuższego namysłu zaprosić panią de Vionnet na śniadanie. A sukces tego postanowienia oznaczał ni mniej, ni więcej tylko katastrofę - nieunikniony koniec każdej panicznej ucieczki. Katastrofą był wspólny spacer, dejeuner, omelette, Chablis, ten lokal, widok za oknem, rozmowa i przyjemność, jaką w niej znajdował - nie mówiąc już o przyjemności, jaką, dziw nad dziwy, objawiała pani de Vionnet. Takim więc kosztem dokonała się jego kapitulacja. Ale przynajmniej jasno ukazała mu niedorzeczność trzymania się na uboczu. Dźwięk głosów obojga, dzwonienie kieliszków, szum miasta i plusk wody budziły w jego pamięci echo starych przysłów: Raz kozie śmierć... Wszystko jedno, czy wisieć, czy utonąć... - Maria jeszcze nie wróciła? Takie pierwsze pytanie padło z ust pani de Vionnet; a gdy zdobył się na swobodną, wesołą odpowiedź - mimo że wiedział, jakie znaczenie przypisywała nieobecności panny Gostrey -spytała go, czy bardzo boleśnie odczuwa brak tej swojej przyjaciółki. Strether nie bez powodu miał co do tego pewne wątpliwości, odpowiedział jednak: - Straszliwie. Przyjęła to wyznanie tak, jakby właśnie tego tylko pragnęła dowieść. Powiedziała: - Mężczyzna w kłopocie musi mieć przy sobie jakąś kobietę; tą czy inną drogą zawsze kobieta do niego trafi. - Dlaczego pani nazywa mnie mężczyzną w kłopocie? - Och, ponieważ na takiego mi pan wygląda! - Mówiła bardzo miękko, jakby lękając się go zranić, i to w chwili, gdy korzystała z jego szczodrobliwości. - Czyż nie jest pan w kłopocie? Poczuł, że się czerwieni, a potem ogarnęła go złość na myśl, że ktoś bierze go za głupca nadmiernie wrażliwego na ukłucia. Czy doszedł już do tego, że mogła zranić go przyjaciółka Chada, kobieta, której początkowo przeciwstawiał tak wielką obojętność? A co gorsza, milcząc w tej chwili, nadawał, wbrew wo li, pozory prawdy przypuszczeniom pani de Vionnet; niewątpliwie też zmieszał się stwierdzając, że zrobił na niej właśnie to wrażenie, którego najbardziej pragnął uniknąć. - Jeszcze nie - odparł wreszcie z uśmiechem. - Nie w tej chwili. - A ja zawsze jestem w kłopotach... ale pan to dobrze wie. -Należała do kobiet, które umieją między jednym a drugim daniem oprzeć łokcie na stole nie tracąc nic ze swego uroku. Pani Newsome nigdy nie przybierała tej pozy, ale une femme du monde widocznie mogła ją stosować bez trudu. - I w tej chwili także. -Tamtego wieczora, po obiedzie u Chada, zadała mi pani pewne pytanie - zaczął szybko Strether. - Nie odpowiedziałem na nie wtedy, a pani była tak łaskawa, że nie szukała od tego czasu okazji, by żądać ode mnie odpowiedzi. W jednym momencie zmieniła się cała w słuch. - Oczywiście, wiem, co pan ma na myśli. Pytałam, jak pan rozumiał obietnicę, którą mi pan dał przed samym pożegnaniem wychodząc z mego domu, obietnicę, że mnie pan uratuje. Wtedy u Chada powiedział pan, że musi pan mieć trochę czasu, żeby sam sobie jasno to uświadomić. - Tak, prosiłem o pozostawienie mi pewnego czasu - rzekł Strether. - Dziś, w pani sformułowaniu, ta moja odpowiedź brzmi wręcz śmiesznie. - Och! - szepnęła, wyraźnie chcąc złagodzić wrażenie. Ale zaraz nasunęła jej się inna myśl: - Jeśli to brzmi śmiesznie, dlaczego pan nie chce przyznać, że jest w kłopocie? - Gdybym był - odparł - to na pewno nie z powodu obawy śmieszności. Nie boję się jej. - A czego się pan boi? -Niczego... w tej chwili - rzekł odchylając się na oparcie krzesła. - Podoba mi się to pańskie: w tej chwili - rzuciła mu poprzez stół ze śmiechem. - Cóż, właśnie w tej chwili zdałem sobie jasno sprawę, że dość już długo kazałem pani czekać. W każdym razie już wiem, co znaczyła moja obietnica. Prawdę mówiąc wiedziałem to już tamtego wieczora u Chada. - Dlaczego więc nie odpowiedział mi pan wtedy? -W tym momencie było to za trudne do wytłumaczenia. Wiedziałem, że już coś dla pani zrobiłem w duchu obietnicy, złożonej podczas wizyty u pani, ale nie byłem pewien, jaką wagę ma to moje posunięcie. Słuchała bardzo przejęta. - Teraz pan jest pewien? - Tak, sądzę, że konkretnie zrobiłem dla pani - i to jeszcze zanim mnie pani o to spytała - wszystko, co w danych okolicznościach mogłem zrobić. Dziś myślę - ciągnął dalej - że musi to mieć donioślejsze skutki, niż przewidywałem. Otóż po wizycie u pani - wyjaśnił - napisałem niezwłocznie do pani Newsome wszystko, co o pani wiedziałem. Obecnie już lada dzień oczekuję odpowiedzi. Ta odpowiedź, jak sądzę, przyniesie właśnie rezultat. Pani de Vionnet była cierpliwa i piękna w swym żywym zainteresowaniu. -Rozumiem... rezultat argumentów, które pan w mojej obronie przedstawił. Umilkła, jakby nie chcąc nalegać. Strether odwdzięczył się podejmując natychmiast znowu: - Widzi pani, problem na tym polegał, jakim sposobem panią ratować. Próbuję to robić mówiąc pani Newsome, że uważam panią za osobę godną ocalenia. - Rozumiem... rozumiem... -1 wybuchnęła żywo: - Jakimi słowami zdołam panu wyrazić wdzięczność? - a że na to pytanie nie mógł oczywiście odpowiedzieć, dodała szybko: - Naprawdę pan tak o mnie myśli? Zamiast odpowiedzi nałożył jej na talerz nowe danie, które im właśnie przyniesiono. - Pisałem później powtórnie... Niedwuznacznie wyraziłem swoją opinię. Napisałem o pani wszystko. - Dziękuję, dość... Wszystko o mnie - powtórzyła - tak... - Wszystko - rzekł Strether - co, w moim przekonaniu, zrobiła pani dla niego. - Ach, mógł pan jeszcze dodać, co zrobiłam w swoim przekonaniu! - zaśmiała się znowu, ujmując nóż i widelec, jakby podniesiona na duchu tym zapewnieniem. - Ale nie jest pan pewien, jak ona to przyjmie. - Nie, nie śmiałbym twierdzić, że jestem tego pewien. - Voila! - milczała chwilę. - Chciałabym, żeby mi pan o niej opowiedział. - Och! - rzekł Strether z trochę sztucznym uśmiechem. -Wystarczy, jeśli na jej temat będzie pani wiedziała tyle, że jest to naprawdę wspaniała osoba. Pani de Vionnet jakby się zawahała. - Czy to rzeczywiście wszystko, co powinnam wiedzieć? Strether pominął milczeniem to pytanie. - Chad nic pani nie mówił? - O swojej matce? Ależ tak, bardzo dużo. Ale nie z pańskiego punktu widzenia. - Nie mógł pani powiedzieć o niej nic złego - odparł nasz bohater. - Oczywiście, ani cienia. Zapewniał mnie, podobnie jak pan, że to wspaniała kobieta. Ale to, jak się zdaje, wcale nie upraszcza sprawy. Nic - ciągnęła - nie może być bardziej obce moim intencjom niż chęć uchybienia jej bodaj jednym słowem; ale rzecz jasna, rozumiem, że nie będzie jej przyjemnie usłyszeć, iż zawdzięcza mi cokolwiek. Żadna kobieta w świecie nie lubi zaciągać tego rodzaju zobowiązań wobec innej kobiety. Strether nie mógł zaprzeczyć. - A jednak nie miałem innego sposobu, żeby wyrazić, co o tym myślę. To najsilniejszy argument w pani obronie. - Myśli pan, że będzie dla mnie dobra? - Sam czekam na rozstrzygnięcie tego pytania. Ale nie wątpię, że byłaby dla pani dobra - dodał - gdyby mogła panią poznać bliżej. Ta myśl wydała jej się widocznie bardzo szczęśliwa. - Ależ w takim razie, czy nie można by tego jakoś urządzić? Czy ona tu nie przyjedzie? Gdyby pan tak jej tę sprawę przedstawił, może by się zgodziła. A może pan już to zrobił? - spytała cichym, trochę drżącym głosem. - Och, nie! - odparł szybko. - Nie! Musiałbym raczej sam najpierw wrócić do kraju, żeby jej o pani opowiedzieć... skoro nie ma mowy, aby się pani wybrała w tę podróż. Spoważniała natychmiast jeszcze bardziej. - Pan o tym myśli? - Och, ustawicznie. To jasne. - Niech pan zostanie z nami, niech pan zostanie! - zawołała. - To jedyny sposób, żeby mieć pewność. - Pewność? Co do czego? - Że on nie zerwie. Nie po to pan przecież przyjechał. - Czy to - spytał Strether po dłuższej chwili - nie zależy od tego, co pani rozumie przez zerwanie? - O, pan dobrze wie, co przez to rozumiem! Milczał znów chwilę, a milczenie to zdawało się świadczyć, że zrozumiał. - Pani uważa za naturalne rzeczy bardzo niezwykłe. - Tak, w tym samym stopniu, w jakim rzeczy bardzo pospolitych nie uważam za naturalne. Pan jest z pewnością zdolny przyznać, że celem pańskiego przyjazdu tutaj nie było naprawdę to, co -jak pan już dzisiaj wie - musiałby pan zrobić. - Ach, to bardzo proste - z humorem bronił się Strether. -Miałem tylko jedno zadanie: przedstawić nasze argumenty Chadowi. Przedstawić je tak, jak można jedynie tu, na miejscu, z całym osobistym naciskiem. Droga pani - tłumaczył trzeźwo - wypełniłem już, jak pani wie, swoją misję, toteż powody, dla których pozostaję jeszcze tutaj choćby dzień dłużej, nie są najchwalebniejsze. Chad zna dokładnie sytuację i oświadczył, że ocenia ją właściwie. Reszta należy do niego. Co do mnie, wypocząłem, zabawiłem się, odświeżyłem. Spędziłem bardzo mile czas, jak mówią w Woollett. Ale nic nie przyczyniło się do tego bardziej niż to miłe spotkanie z panią... w tak fantastycznych okolicznościach.. na które pani zgodziła się łaskawie. Uważam, że odniosłem sukces. Niczego więcej nie pragnąłem. Chad czekał, żebym mógł użyć tych wszystkich przyjemności. Sądzę, że jeśli teraz zdecyduję się wracać, on również będzie gotów do podróży. Pani de Vionnet potrząsnęła głową gestem wyrażającym głębszą i subtelniejszą mądrość. - Pan jeszcze nie jest gotów. Gdyby tak było, dlaczego pisałby pan do pani Newsome tak, jak mi pan mówił? Strether zastanowił się. -Nie wyjadę, póki nie dostanę od niej odpowiedzi. Pani się jej niepotrzebnie tak boi - dodał. Słowa te wywołały taki efekt, że popatrzyli sobie w oczy i długo żadne z nich nie odwracało wzroku. - Zdaje mi się, że pan nie wierzy w głębi duszy... nie wierzy pan, że ja naprawdę nie mam powodu jej się bać. - Jest zdolna do wielkiej wspaniałomyślności - oświadczył na to Strether. - A więc niechaj mi trochę zaufa. O nic więcej nie proszę. Niech uzna - mimo wszystko - co zdziałałam. - Proszę pamiętać - odparł nasz bohater - że nie może tego należycie ocenić, póki na własne oczy nie zobaczy. Niech Chad pojedzie do kraju, niech jej pokaże, co pani z niego zrobiła, niech stanie się rzecznikiem pani dzieła, a tym samym pani. Zmierzyła głębię tej propozycji. - Czy pan mi daje słowo honoru, że mając Chada w ręku, ona nie zrobi wszystkiego, co w jej mocy, żeby go ożenić? Gdy padło to pytanie, Strether długą chwilę przyglądał się widokowi za oknem. Potem odpowiedział bez cienia irytacji: - Kiedy się przekona własnymi oczyma, jaki on teraz jest... Ale pani de Vionnet przerwała: -Kiedy się przekona własnymi oczyma, jaki on jest, tym bardziej zapragnie go ożenić. Szacunek należny jej słowom nie wzbronił Stretherowi zając się przez minutę jedzeniem. - Wątpię, czy to się uda. Nie będzie łatwe. - Będzie łatwe, jeżeli Chad zostanie w kraju... a zostanie, ze względu na pieniądze. Wygląda na to, że tam chodzi o potwornie duże pieniądze. - Słowem - podsumował Strether - nic nie może pani sprawie naprawdę zaszkodzić, prócz małżeństwa. Zaśmiała się cicho i jakoś dziwnie. - Nie mówiąc o tym, co może naprawdę zaszkodzić Chadowi. Ale nasz bohater spojrzał na nią z takim wyrazem, jakby i ten problem już rozważył. - Oczywiście, padnie pytanie, jaką przyszłość pani mu ofiarowuje. Siedziała teraz odchylona wstecz, ale patrzała mu prosto w twarz. - Dobrze, niech padnie to pytanie. -Jest rzeczą Chada, by wyciągnął z tej sytuacji, ile się da. Jeśli oprze się małżeństwu, dowiedzie, co potrafi. - Tak... jeżeli się oprze... - zgodziła się pani de Vionnet. -Ja wszakże - dodała - chciałabym wiedzieć, co pan z tej sytuacji wyciągnie. - Ach, nic. To nie moja sprawa. - Bardzo przepraszam! Właśnie w tym momencie, skoro pan ją podjął i wziął na siebie zobowiązanie, sprawa jak najbardziej pana dotyczy. Domyślam się, że pan mnie ratuje nie przez wzgląd na mnie samą, ale dla dobra swego przyjaciela. Zresztą są to rzeczy nierozłączne i od siebie uzależnione. Nie może pan, nie uchybiając honorowi, mnie opuścić - zakończyła - ponieważ nie może pan, nie uchybiając honorowi, opuścić Chada. Ten spokój i słodycz połączone z tak wielką przenikliwością wydały się Stretherowi bardzo piękne. Najbardziej wzruszała go jednak głęboka powaga pani de Vionnet, powaga nie mająca w sobie ani cienia ponurości; nigdy jeszcze nie spotkał umysłu równie jasnego. Pani Newsome - Bóg świadkiem! - była poważna, ale jej powaga w porównaniu z tą zdawała się niczym. Strether rozważył to wszystko w duchu. - Nie mogę - rzekł w zamyśleniu - opuścić Chada, nie uchybiając honorowi. Wydało mu się, że twarz pani de Vionnet rozpromieniła się uroczo. - Pan go uratuje? - Tak. Odsunęła krzesło, wstała szybko. - Dziękuję - powiedziała wyciągając do Strethera rękę ponad stolikiem, a wargi jej nadały temu słówku znaczenie nie mniej szczególne niż za pierwszym razem, owego wieczora u Chada Złoty ćwieczek, który wbiła wtedy w umysł Strethera, ugrzązł teraz o cal głębiej. Ale Strether pomyślał, że właściwie wykonał obecnie tylko postanowienie, które powziął wówczas. Jeśli bowiem chodzi o istotę sprawy, to po prostu wytrwał na stanowisku zajętym zdecydowanie w ów pamiętny wieczór. 17. W trzy dni potem dostał z Ameryki odpowiedź w postaci strzępka niebieskiego papieru, złożonego i zaklejonego; doręczono mu go nie za pośrednictwem banku, lecz w hotelu, przez małego umundurowanego gońca, który - stosownie do zaleceń portiera - odnalazł naszego bohatera, spacerującego wolnym krokiem po dziedzińcu. Godzina była wieczorna, ale dni już długie, a urok Paryża przemawiał silniej niż kiedykolwiek. Zapach kwiatów wypełniał ulice i Strether miał ustawicznie woń fiołków w nozdrzach; wsłuchiwał się w dźwięki i półtony, w wibracje powietrza, ludzkie i dramatyczne -jak mu się zdawało - nie spotykane nigdzie indziej, a dochodzące jego uszu coraz wyraźniej, w miarę jak przedłużało się ciepłe popołudnie: odległy szum, bliski, metaliczny dźwięk kroków na asfalcie, gdzieś jakiś głos nawołujący, inny, który odpowiadał, wymowny jak głos aktora ze sceny. Strether zamierzał zjeść obiad jak zwykle w towarzystwie Waymarsha w hotelu - ustalili taki zwyczaj dla oszczędności i wygody; przechadzał się właśnie czekając na powrót przyjaciela. Przeczytał wiadomość pośrodku dziedzińca; otworzywszy telegram, stał długo bez ruchu, potem jeszcze poświęcił pięć minut na ponowne uważne przestudiowanie treści. Wreszcie szybko zmiął kartkę, jakby chcąc wyrzucić, zatrzymał ją jednak i ściskał jeszcze w garści, kiedy okrążywszy dziedziniec, padł na krzesło przy stoliku. Tu ze strzępkiem papieru w zaciśniętej dłoni, tym lepiej ukrytym, że Strether skrzyżował ramiona na piersi, siedział czas jakiś zamyślony, patrząc wprost przed siebie tak, że Waymarsh mógł zjawić się i zbliżyć niespostrzeżony. Tak się też stało, lecz Waymarsh, zaskoczony wyrazem twarzy przyjaciela, przyjrzał mu się uważnie, po czym, jak gdyby pod żywym wrażeniem decydując się na odwrót, bez słowa wycofał się do salon de lecture. Pielgrzym z Milrose pozwolił sobie wszakże na dalszą obserwację zza przezroczystej szyby tego schronienia. Wciąż siedząc na tym samym miejscu, Strether zabrał się wreszcie do ponownego szczegółowego zbadania depeszy, którą starannie rozprostował i wygładził na blacie stolika. Pozostawił ją tak przez kilka minut, aż w końcu podniósł wzrok i spostrzegł Waymarsha na czatach za oknem. Oczy ich spotkały się i przez długą chwilę żaden z nich nawet nie drgnął. Potem Strether wstał, złożył telegram, teraz już staranniej, i schował go do kieszeni kamizelki. W chwilę później dwaj przyjaciele siedzieli razem przy obiedzie; Strether nie wspomniał jednak nic o telegramie i po wypiciu czarnej kawy w ogródku rozstali się, bez słowa na ten temat. Co więcej, nasz bohater uświadamiał sobie, że tym razem rozmowa między nimi jest jeszcze bardziej niż zwykle lakoniczna, nieomal jak gdyby każdy z nich oczekiwał od drugiego jakiejś inicjatywy. Waymarsh zawsze wyglądał mniej więcej tak, jakby siedział w progu swego wigwamu, a milczenie było już po tylu tygodniach stałym motywem w ich duecie; Strether wyczuwał, że ten motyw nabrał ostatnimi czasy pełniejszego wyrazu, a tego wieczora miał wrażenie, że chwile milczenia przeciągają się dłużej niż kiedykolwiek. Niemniej zatrzasnął drzwi przed wszelkimi zwierzeniami, kiedy w końcu przyjaciel zapytał go, czy może coś mu dolega. - Nie - odpowiedział - nic więcej niż zwykle. Nazajutrz jednak z samego rana znalazł sposobność, by udzielić odpowiedzi bardziej zgodnej z prawdą. To bowiem, co mu się poprzedniego popołudnia zdarzyło, nie przestało go zaprzątać przez cały wieczór, którego pierwsze godziny natychmiast po obiedzie poświęcił na redagowanie obszernego listu. Porzucił w tym celu towarzystwo Waymarsha, zostawiając go własnemu losowi bardziej bezceremonialnie, niż było między nimi w zwyczaju; w rezultacie jednak zszedł na dół, nie dokończywszy listu i nie pytając o przyjaciela puścił się na miasto. Wałęsał się po ulicach długo, wybiła pierwsza godzina po północy, nim wrócił do swego numeru świecąc sobie na schodach ogarkiem świecy, przygotowanej dla niego na półce przed lożą portiera. Kiedy zamknęły się za nim drzwi pokoju, chwycił liczne luźne kartki swego niedokończonego dzieła i, nie odczytując ich wcale, podarł w drobne strzępy. Po czym zasnął - można by rzec: w pewnym stopniu dzięki tej ofierze - snem sprawiedliwego i spał o wiele dłużej niż zazwyczaj. Toteż nie był jeszcze gotów pokazać się oczom ludzkim, kiedy między dziewiątą a dziesiątą zapukano rączką laski do jego drzwi. Jednakże wesoły i niski głos Chada Newsome dość szybko skłonił go do otwarcia drzwi. Niebieska kartka z poprzedniego wieczora, tym cenniejsza, że cudownie ocalona od przedwczesnej zguby, leżała na parapecie otwartego okna, świeżo znów wygładzona i zabezpieczona od wyfrunięcia ciężarem zegarka. Chad beztroskim i krytycznym okiem znawcy obrzucając pokój, jak każde miejsce, w którym się zjawiał, natychmiast zauważył telegram i pozwolił sobie zatrzymać na nim dość uporczywy wzrok. Potem zwrócił się do gospodarza: - A więc to wreszcie przyszło? Strether zajęty właśnie wpinaniem szpilki w krawat przerwał w pół gestu. - Już wiesz? Dostałeś także depeszę? - Nie, nic nie dostałem, a wiem tylko tyle, ile widzę. Zobaczyłem papierek, więc zgadłem. Ależ to wszystko - dodał - gra jak w teatrze! Przecież właśnie wpadłem tutaj dziś od rana... chciałem to nawet już wczoraj zrobić, ale nie mogłem... po ciebie. - Po mnie? - spytał Strether odwrócony znów do lustra. - Żeby cię zabrać wreszcie, tak jak przyrzekłem, do kraju. Jestem gotów... Właściwie jestem gotów od początku tego siąca. Czekałem tylko na ciebie... co chyba było słuszne. Teraz jednak poprawiłeś się, nic ci już nie grozi, to bije w oczy; posłużył ci ten pobyt tutaj. Widać, żeś dzisiaj zdrów jak ryba. Strether kończył toaletę przed lustrem, wzywając je na świadka tej opinii. Czy rzeczywiście wyglądał bardziej niż zwykle rześko? Może tak widziały go bystre oczy Chada, lecz on sam czuł się od poprzedniego wieczora zupełnie rozbity. Bądź co bądź młodzieniec jeszcze utwierdził go w powziętej decyzji i mimo woli udowodnił jej mądrość. Skoro jego dobry wygląd tak się rzuca w oczy, jest widać silniejszy, niż sobie wyobrażał. Siła ta co prawda nieco się zachwiała, kiedy Strether spojrzał na młodego przyjaciela i zobaczył jego minę - a byłoby z pewnością jeszcze gorzej, gdyby Chad nie posiadał daru i niezawodnego sekretu promieniowania czarem o każdej porze dnia i nocy. Stał oto, pełen miłej rześkości porannej, krzepki, gładki, wesoły, swobodny, pachnący i nieodgadniony, z cerą jaśniejącą zdrowiem, z bujnymi młodzieńczymi włosami pięknie przetykanymi srebrem, w każdej okazji z właściwym słowem gotowym na ustach, których czerwień podkreślała jeszcze smagłość twarzy. Nigdy dotąd tak wyraźnie jak w tej chwili nie uderzył Strethera sukces uosobiony w tej postaci; jak gdyby w tym momencie ostatecznej kapitulacji Chad skupił w sobie cały swój blask. Zdumiewające, lecz niewątpliwe: tak właśnie miał Chad przedstawić się w Woollett. Strether ogarnął go wzrokiem - robił to za każdym razem, chociaż zawsze potem stwierdzał, że jakiś szczegół wymknął się jego uwadze - mimo to obraz ukazał mu się przesłonięty mgłą wielu innych wyobrażeń. - Dostałem telegram - rzekł Strether - od twojej matki. - Domyślam się tego, mój drogi. Mam nadzieję, że się czuje dobrze. Strether zawahał się. - Nie, nie czuje się dobrze, muszę ci to z przykrością powiedzieć. - Ach! - rzekł Chad. - Widocznie instynkt mnie przestrzegł, więc jeszcze jeden powód, żeby natychmiast ruszać w drogę. Strether pozbierał już kapelusz, laskę i rękawiczki, ale Chad usiadł na kanapie, dając w ten sposób do zrozumienia, że chce na miejscu przedyskutować sprawę. Rozglądał się wśród manatków przyjaciela; można by pomyśleć, że szacuje czas potrzebny na ich spakowanie. Może nawet zamierzał wystąpić z propozycją, że przyśle swojego służącego do pomocy. - Jak rozumiesz to „natychmiast”? - spytał Strether. -No, statkiem odpływającym w przyszłym tygodniu. O tej porze roku nie będzie trudności, dostaniemy kabiny, jakie zechcemy. Strether od chwili, gdy przypiął do kamizelki zegarek, trzymał telegram w ręku i teraz podał go Chadowi, on jednak niespodzianym gestem odmówił przyjęcia tego papierka. - Dziękuję, wolę nie czytać. Twoja korespondencja z matką należy wyłącznie do ciebie. Ja tylko - cokolwiek sobie układacie -jestem z wami. Spojrzenia ich znów się skrzyżowały, podczas gdy Strether składał depeszę i chował ją do kieszeni; zanim zdążył coś powiedzieć, Chad przeszedł na nowy temat: - Czy panna Gostrey wróciła? Strether jednak odzywając się po chwili nie odpowiedział na to pytanie. - O ile mi wiadomo, twoja matka nie jest chora fizycznie; na ogół zdrowie jej dopisywało tej wiosny lepiej niż zwykle. Ale martwi się, niepokoi; zdaje się, że w ostatnich dniach ten niepokój wzmógł się szczególnie. Wyczerpaliśmy obaj jej cierpliwość. - Ach, ty - nie! - wspaniałomyślnie zaprotestował Chad. - Pozwól sobie powiedzieć: właśnie ja! - Strether mówił tonem łagodnym i melancholijnym, lecz stanowczym, wpatrzony w wizję, która ukazywała mu się w dali, ponad głową młodzieńca. - Szczególnie ja! - Jeżeli tak, tym bardziej spieszmy. Marchons, marchons! -Wesoło zawołał Chad. Strether jednak mimo tego wezwania stał w miejscu z oczyma utkwionymi w przestrzeń. Wobec tego młody człowiek powtórzył swoje pytanie: - Czy panna Gostrey wróciła? - Tak, przed dwoma dniami. - Zatem, już się z nią widziałeś? -Nie... spodziewam się zobaczyć ją dzisiaj. - Strether jednak nie miał ochoty rozmawiać o pannie Gostrey. - Twoja matka stawia mi ultimatum. Jeśli nie mogę przywieźć cię z sobą, mam cię tu zostawić. W każdym razie mam wracać. - Ależ możesz mnie wziąć z sobą - zapewnił Chad z głębi kanapy. Strether wahał się. - Mam wrażenie, że cię niedobrze rozumiem. Dlaczego miesiąc temu tak bardzo nalegałeś, żebym wysłuchał tego, co ma do powiedzenia w twojej sprawie pani de Vionnet? - Dlaczego? - zastanowił się chwilę Chad, lecz okazało się, że na końcu języka ma już odpowiedź. - Dlatego, że wiedziałem, jak dobrze pani de Vionnet spełni to zadanie. To był sposób, żeby cię uspokoić i przez to samo oddać ci przysługę. Zresztą - wyjaśnił wesoło i swobodnie - szczerze pragnąłem, żebyś ją poznał i wyrobił sobie o niej sąd... przyznaj, że to ci wyszło na dobre. - Mimo wszystko - powiedział Strether - ton, jakim broniła twojej sprawy - o tyle, o ile dałem jej po temu okazję - pozwolił mi zrozumieć, jak gorąco ona chciałaby cię zatrzymać. Jeżeli ty się z tym nie liczysz, nie pojmuję, czemu kazałeś mi jej wysłuchiwać? - Ależ, mój drogi - wykrzyknął Chad - liczę się z tym, i to bardzo! Czy możesz wątpić... - Wątpię, skoro przyszedłeś tutaj dziś z wezwaniem do podróży. Chad przyglądał mu się chwilę wielkimi oczami, wreszcie wybuchnął śmiechem. - Czyż nie oczekiwałeś właśnie tego wezwania ode mnie? Strether zastanowił się, potem zmienił kurs: - W ciągu całego ostatniego miesiąca oczekiwałem czegoś jjinego, a mianowicie sygnału, który dziś otrzymałem. - Oczekiwałeś, to znaczy: bałeś się, czy tak? - No, cóż, prowadziłem tę sprawę po swojemu. I przypuszczam, że twoja dzisiejsza deklaracja - ciągnął dalej Strether -nie wynikła jedynie ze zrozumienia, czego ja oczekuję. Gdyby tak było, nie zaznajomiłbyś mnie... Urwał, nie kończąc zdania. Chad wstał. - Fakt, że ona nie życzy sobie mego wyjazdu, nie ma z tym nic wspólnego. Ona po prostu boi się... boi się, że ja tam pozwolę się uwikłać. Ale to zupełnie nieuzasadniona obawa. Strether spojrzał mu w oczy badawczo. - Czyś ty się już znudził tą kobietą? Chad zaprzeczył ruchem głowy i dziwnym, leniwym uśmiechem, jakiego Strether nigdy jeszcze nie widział na jego ustach. -Nigdy w świecie! Słowa te podziałały na wyobraźnię Strethera, poruszając ją głęboko i roztkliwiając tak, że zdobył się jedynie na powtórzenie: - Nigdy w świecie? - Przenigdy - uprzejmie i spokojnie potwierdził Chad. Wobec czego nasz bohater zrobił jeszcze kilka kroków. - A więc ty się nie boisz? - Wyjechać? Strether przystanął. - Nie boisz się zostać? Chad zdziwił się, wciąż wesoło. - To ty teraz chciałbyś, żebym został? - Jeśli natychmiast nie wsiądę na statek, oboje państwo Pocock wyruszą niezwłocznie do Europy. Tak właśnie brzmi -rzekł Strether - ultimatum twojej matki. Chad zainteresował się żywo, lecz bez zaniepokojenia. - A więc wysyła Jima i Sarę w pogoń za nami? Strether przez chwilę wraz z nim wpatrywał się w tę wizję. - Och, także Mamie... to pewne... Przede wszystkim Mamie. Chad ujrzał widać Mamie w tym obrazie i roześmiał się głośno. - Mamie... Żeby mnie uwieść? - Jest czarująca - rzekł Strether. - Już mi to nieraz mówiłeś. Rad ją zobaczę. Nuta wesela i beztroski - a nade wszystko nieświadomości -w jego głosie uprzytomniła naszemu bohaterowi na nowo, jak bardzo lekko ten młody człowiek traktuje życie i jak godna pozazdroszczenia jest ta postawa. - A więc musisz ją koniecznie zobaczyć. Zauważ przy tym -powiedział Strether - że oddajesz swojej siostrze wielką przysługę pozwalając jej przyjechać po siebie. Ofiarowujesz jej parę miesięcy Paryża, który oglądała ostatnio, jeśli się nie mylę, bezpośrednio po swoim ślubie. Z pewnością ucieszy się z pretekstu, żeby znów go odwiedzić. Chad słuchał, ale miał własne doświadczenie w sprawach tego świata. - Miała pretekst przez wszystkie minione lata i nigdy go nie wykorzystała. - Mówisz o sobie? - spytał Strether po chwili. - Oczywiście, o sobie, samotnym wygnańcu. A ty kogo miałeś na myśli? - odparł Chad. - Siebie. To ja stanowię pretekst dla niej. A właściwie - chociaż to na jedno wychodzi - dla twojej matki. - Dlaczego więc - spytał Chad - matka sama nie przyjedzie? Strether rzucił mu przeciągłe spojrzenie. - Chciałbyś, żeby przyjechała? - A gdy młody człowiek nie odpowiedział natychmiast, Strether dodał: - Możesz przecież w&zw&t ją telegramem. Chad namyślał się w dalszym ciągu. - Gdybym zatelegrafował, czy przyjechałaby? - Bardzo możliwe, że tak. Spróbuj, a przekonasz się. - Czemu ty nie spróbujesz? - spytał Chad po krótkiej pauzie. - Bo sobie tego nie życzę. Chad zawahał się. - Nie życzysz sobie jej obecności tutaj? Strether stawił czoło temu pytaniu i odpowiedział jak najdobitniej. - Mój chłopcze, nie przerzucaj odpowiedzialności na mnie. - Rozumiem. Zachowałbyś się w tej sytuacji oczywiście doskonale, wolisz jednak nie widzieć tu mojej matki. Dobrze, nie spłatam ci takiego figla. - Och, nie uważałbym tego za figiel - oświadczył Strether. -Masz pełne prawo i byłbyś w porządku, gdybyś tak zrobił. - Innym już tonem dodał: - Twoja matka znalazłaby w osobie pani de Vionnet interesujące towarzystwo. Mówił to nie spuszczając wzroku z twarzy Chada, ale ładne i śmiałe oczy młodzieńca wytrzymały tę próbę bez mrugnięcia. W końcu Chad wstał i wygłosił zdanie, które zaskoczyło Strethera: - Nie zrozumiałaby jej, ale to nie szkodzi. Pani de Vionnet chętnie by się z nią spotkała. Chętnie okazałaby się wobec niej urocza. Wierzy, że umiałaby ją przekonać. Strether chwilę się zastanawiał, uderzony tą hipotezą, odrzucił ją wszakże po namyśle. - Nie umiałaby. - Jesteś tego zupełnie pewien? - spytał Chad. - No, cóż, zaryzykuj, jeśli chcesz. Rzuciwszy te słowa z całym spokojem, Strether dodał, że bardzo by pragnął znaleźć się wreszcie na powietrzu; młody człowiek zwlekał jednak. - Wysłałeś już odpowiedź? - Jak dotąd jeszcze nic nie zrobiłem. - Czekałeś na rozmowę ze mną? - Nie, nie dlatego. - Czekałeś tylko - uśmiechnął się do niego Chad - na rozmowę z panną Gostrey? -Nie... to także nie... Czekałem dotychczas po prostu na własną decyzję, całkowicie samodzielną, a ponieważ należy ci się ta informacja, wiedz, że właśnie zamierzałem wyjść, będąc ostatecznie zdecydowany. Okaż mi jeszcze trochę cierpliwości. Pamiętaj - ciągnął dalej Strether - że na początku ty mnie o to samo prosiłeś. Spełniłem twoją prośbę, widzisz, co z tego wynikło. Zostań ze mną. Chad miał teraz minę poważną. - Jak długo? - No, cóż, póki nie dam ci sygnału. Wiesz przecież, że ja sam nawet w najlepszym czy w najgorszym wypadku nie mogę siedzieć tu wiecznie. Zaczekajmy na Pococków. - Bo to pozwoli ci zyskać na czasie? - Tak, dzięki temu zyskam czas. Chad, jakby wciąż jeszcze nie dość dobrze rozumiejąc, milczał chwilę. - Nie masz ochoty wracać do mojej matki? -Nie zaraz. Nie jestem jeszcze gotów. - Działa na ciebie urok tego życia? - spytał Chad swoim charakterystycznym tonem. - Nad wyraz - szczerze odparł Strether. - Uczyłeś mnie odczuwać ten urok, więc nie powinno to być dla ciebie niespodzianką. - Nie, nie jest niespodzianką i bardzo mnie cieszy. Ale - powiedział Chad, świadomy niezwykłości swego pytania - do czego cię to doprowadzi w rezultacie? Pytanie to uwydatniło tak jaskrawię zmianę stanowisk i odwrócenie stosunku między nimi dwoma, że młody człowiek - ledwie je wymówił - roześmiał się zarażając śmiechem Strethera. - Cóż, chyba do wypróbowania powziętej decyzji, do poddania jej próbie ognia. Ach! - wyrwało mu się mimo woli. - Gdybyś był zgodził się wyjechać w pierwszym miesiącu mojego pobytu tutaj... - Cóż wtedy? - spytał Chad, kiedy Strether umilkł, jak gdyby rozważając tę myśl. - Bylibyśmy już obaj w kraju. - Ominęłoby cię wiele przyjemności. - Korzystałbym z nich przez miesiąc. A do dziś, jeśli chcesz wiedzieć, użyłem tyle - odparł Strether - że starczy mi na resztę życia. Chad słuchał ubawiony i zainteresowany, ale wciąż jeszcze nie wszystko jasno rozumiał, częściowo może dlatego, że miara, jaką Strether przykładał do przyjemności, od początku domagała się wielu wyjaśnień. - A gdybym tak zostawił cię tutaj? - Zostawiłbyś mnie? - powtórzył Strether zbity z tropu. -Tylko na miesiąc, może na dwa... na czas podróży tam i z powrotem. Pani de Vionnet - uśmiechnął się Chad - zaopiekowałaby się tobą podczas mojej nieobecności. - Chciałbyś wracać sam, zostawiając mnie tutaj? - Spojrzeniem odpowiedzieli sobie na to pytanie. Wreszcie Strether rzekł: -To śmieszne! - Ależ ja chcę zobaczyć się z matką - odpowiedział żywo Chad. - Pamiętaj, że nie widziałem jej od bardzo dawna. - Rzeczywiście, od dawna. Dlatego właśnie początkowo tak nalegałem, żebyś się stąd ruszył. Czyż nie udowodniłeś nam niezbicie, że możesz się bez tego świetnie obyć? - Och! - Chad zareplikował niespodzianie: - Teraz jestem lepszy. Beztroski tryumf dźwięczący w tych słowach rozśmieszył Strethera. - Gdybyś był gorszy, wiedziałbym, co zrobić. W takim wypadku zapewne związałbym cię, zakneblował i wierzgającego zawlókł przemocą na pokład. Jak bardzo - spytał Strether - pragniesz zobaczyć matkę? - Jak bardzo? - powtórzył Chad, szczerze, jak się zdaje, zakłopotany. - Właśnie. - No, o tyle, o ile mnie zdołałeś zachęcić. Nie wiem, co bym dał, żeby ją zobaczyć. A nie zostawiłeś mi - odparł Chad - ani cienia wątpliwości, że ona także bardzo tego pragnie. Strether namyślał się chwilę. - Dobrze więc, jeśli naprawdę kierujesz się takimi motywa mi, możesz odpłynąć jutro francuskim statkiem. Oczywiście skoro tak się rzecz przedstawia, masz całkowitą wolność wyboru. Jeżeli tak ci pilno, zgadzam się na twoją ucieczkę. - Więc już uciekam - rzekł Chad - pod warunkiem, że ty zostaniesz. - Zostanę do następnego statku, potem ruszę w twoje ślady. - Czy to nazywasz zgodą na moją ucieczkę? - spytał Chad. - Oczywiście, nie ma na to innej nazwy. Tak samo jak na to - wyjaśnił Strether - żeby mnie tu zatrzymać, nie ma innego sposobu, niż zostać ze mną. Chad rozważył propozycję. - Tym bardziej że to przeze mnie wpadłeś, co? - Wpadłem? - powtórzył Strether tonem możliwie neutralnym. - Skoro matka wysyła Pococków, to znaczy, że ci już nie ufa, a skoro ci nie ufa, to znaczy, że... No, sam wiesz, co to znaczy. Strether po minucie namysłu doszedł do wniosku, że nie wie, toteż powiedział: - Jeden więcej powód, żebyś uznał, co mi jesteś winien. - A jeżeli uznaję, jak mogę spłacić dług? - Nie opuszczając mnie. Zostając ze mną. -No, wiesz! Lecz schodząc wraz ze Stretherem na dół, Chad przypieczętował sojusz, klapnąwszy energicznie ramię przyjaciela. Wolno zeszli po schodach, a na dziedzińcu hotelowym odbyli jeszcze krótką naradę, po czym rozstali się wreszcie. Chad Newsome odszedł, a Strether, pozostawiony w samotności, rozejrzał się, dość nieuważnym wzrokiem poszukując Waymarsha. Waymarsh wszakże, jak się okazało, nie opuścił jeszcze swego pokoju, więc nasz bohater nie czekając nań zdecydował się ruszyć na miasto. 18. Do godziny czwartej po południu nie spotkał się wprawdzie z Waymarshem, ale o tej porze niejako powetował to sobie rozmawiając o nim z panną Gostrey. Przez cały dzień Strether trzymał się z dala od hotelu, oddając się miastu i własnym myślom, błąkał się i dumał, zarazem podenerwowany i skupiony, aż osiągnął punkt szczytowy dnia, gdy mile witany zjawił się jako gość w Cjuartier Marbeuf. - Jestem przeświadczony, że Waymarsh za moimi plecami porozumiał się z Woollett - powiedział, gdy panna Gostrey spytała o nowiny. - Skutek taki, że wczoraj wieczorem otrzymałem jak najbardziej kategoryczne wezwanie. - To znaczy list wzywający do powrotu? - Nie. Telegram, który mam w kieszeni: wracaj pierwszym statkiem. Obserwując pannę Gostrey, można by zauważyć, że w tym momencie mało brakowało, a byłaby pobladła. W porę jednak opanowała się i odzyskała doraźnie spokój. To zapewne pozwoliło jej zdobyć się na podstępne pytanie: - Pan zatem wybiera się...? - Pani właściwie na to zasłużyła opuszczając mnie tak niespodzianie. Potrząsnęła głową, jakby ten zarzut nie był wart repliki. -Moja nieobecność wyszła panu na dobre... wystarczy się panu przyjrzeć, żeby o tym nie wątpić. Na to liczyłam i nie zawiodłam się. Przebył pan sporo drogi. A chodziło mi o to -stwierdziła z uśmiechem - żeby nie być przy tym. Może pan maszerować o własnych siłach. - Ależ dziś właśnie czuję - oświadczył swobodnie - że będę pani jeszcze bardzo potrzebował. Przyjrzała mu się znowu uważnie. - Dobrze, obiecuję, że już więcej pana nie opuszczę, ale poprzestanę na dotrzymywaniu panu kroku. Ruszył pan z miejsca, teraz może pan doskonale iść dalej sam. Przyjął te słowa ze zrozumieniem. - Tak, zdaje się, że to potrafię. Właśnie stwierdzenie tego faktu wstrząsnęło Waymarshem. Nie może ścierpieć, że tak szybko robię postępy. Zresztą, od początku zbierało się na ten wybuch. Waymarsh chce, żebym porzucił tę sprawę, napisał zapewne do Woollett, że grozi mi zguba. - Ach, tak! - szepnęła panna Gostrey. - Ale to tylko pańska hipoteza? - Hipoteza... która wszystko wyjaśnia. - On się wypiera? Czy też nie pytał go pan wcale? - Jeszcze na to nie miałem czasu - rzekł Strether. - Doszedłem do swego wniosku dopiero w nocy, zestawiając różne fakty, a dzisiaj od rana nie widziałem się z Waymarshem. Pannę Gostrey to zdziwiło. - Dlatego, że pan jest zanadto wzburzony? Nie ufa pan sobie? Strether poprawił okulary na nosie. - Czy wyglądam na człowieka w pasji? - Wygląda pan cudownie. - Nie mam o co się na niego gniewać - powiedział Strether. - Przeciwnie, oddał mi przysługę. Panna Gostrey pojęła od razu: - Przyspieszając kryzys? - Jak pani wszystko świetnie rozumie! - niemal jęknął Strether. - Waymarsh z pewnością nie będzie się ani wypierał, ani usprawiedliwiał, jeśli dojdzie między nami do rozmowy na ten temat. Zrobił to z głębokiego przekonania, z czystym sumieniem, po wielu bezsennych nocach. Gotów jest wziąć na siebie odpowiedzialność i uważa, że odniósł wielki sukces. Jakikolwiek będzie przebieg dyskusji, w rezultacie zbliży nas ona znowu, przerzuci most nad czarną rzeką, która nas dotychczas niemiłosiernie dzieliła. Dzięki temu posunięciu Waymarsha będziemy wreszcie mieli coś konkretnego do powiedzenia sobie wzajem. Panna Gostrey milczała chwilę. - Zdumiewające, jak pan to przyjął. Ale pan jest zawsze zdumiewający. Strether najpierw odpowiedział milczeniem na jej milczenie, potem, znajdując właściwy ton, wyznał wszystko: - To prawda. Nigdy nie byłem równie zdumiewający jak obecnie. Śmiem powiedzieć, że jestem wręcz fantastyczny, a nie zdziwiłbym się nawet, gdyby się okazało, że oszalałem. -Niechże pan mówi! - domagała się niecierpliwie, a gdy Strether zrazu nie odpowiadał, odwzajemniając się tylko uważnym spojrzeniem, ułatwiła mu sytuację pytając: - Co mianowicie zrobił pan Waymarsh? - Po prostu napisał. Jeden list z pewnością wystarczył. Zawiadomił, że przydałaby mi się opieka. - A czy to prawda? - spytała z przejęciem. - Jak najbardziej. Toteż dostanę opiekunów. - Inaczej mówiąc, nie myśli pan się stąd ruszać? - Nie myślę. - Odtelegrafował pan? - Nie. Zrobi to za mnie Chad. - Zadepeszuje, że pan odmawia powrotu? -Że on odmawia. Przedyskutowaliśmy tę kwestię i przekonałem go. Dziś rano, zanim wyszedłem z pokoju, wpadł do mnie, żeby zawiadomić, że jest gotów... gotów do powrotu. A po dziesięciu minutach rozmowy ze mną wyszedł, żeby zatelegrafować, że jeszcze nie może wyjechać. Panna Gostrey słuchała w napięciu. - A więc pan go wstrzymał od powrotu? Strether poprawił się w fotelu. -Wstrzymałem. To znaczy - na razie. Oto - oświadczył z naciskiem - do czego doszedłem. -Widzę, widzę... Ale do czego doszedł pan Newsome? Więc gotów był wyjechać? - spytała. -Najzupełniej gotów. - Szczerze? Był przekonany, że pan też jest gotów? - Myślę, że jak najszczerzej. Toteż był zaskoczony, kiedy ta sama ręka, która go stąd wyciągała, nagle zmieniła się w narzędzie przykuwające do miejsca. Panna Gostrey doceniła wagę tej przenośni. - Jemu ten zwrot wydał się nagły? - No, cóż - rzekł Strether - nie jestem zupełnie pewien, co on naprawdę myśli. Nie jestem pewien niczego, co ma związek z Chadem, wiem tylko, że im dłużej mu się przyglądam, tym bardziej wydaje mi się różny od tego, co sobie początkowo wyobrażałem. Nie rozumiem go jasno, dlatego czekam. Panna Gostrey zamyśliła się. - Na co właściwie? - Czekam odpowiedzi na jego telegram. - A jak brzmiał ten telegram? -Nie wiem - odparł Strether. - Rozstaliśmy się z tym, że zredaguje go, jak zechce. Powiedziałem mu tylko tyle: „Mam ochotę jeszcze tu zostać, a jest to możliwe jedynie pod warunkiem, że ty zostaniesz ze mną”. Zainteresował się bardzo, jak mi się wydaje, tą moją ochotą i zastosował się do niej. Panna Gostrey wyciągnęła wniosek: - To znaczy, że sam ma ochotę zostać. - Pół na pół. Bo trochę ma też ochotę wyjechać. Moje poprzednie perswazje zrobiły jednak na nim pewne wrażenie. Mimo to - ciągnął Strether - nie wyjedzie. Przynajmniej dopóty, póki ja tu siedzę. - Pan jednak - przypomniała panna Gostrey - nie może tu siedzieć wiecznie. Niestety! - Oczywiście, nie mogę. Ale chcę jeszcze trochę przyjrzeć sję Chadowi. Przypadek wygląda zupełnie inaczej, niż z góry przewidywałem. Dlatego zaciekawia mnie tak bardzo. - Strether tłumaczył z namysłem, jasno, jak gdyby sam chciał lepiej siebie zrozumieć. - Nie chcę go opuścić. Panna Gostrey starała się dopomóc w wyjaśnieniu problemu, musiała jednak obchodzić się z nim delikatnie i taktownie. - Opuścić... to znaczy wydać w ręce matki? - Nie myślałem o niej w tej chwili. Myślałem o projekcie, którego rzecznikiem byłem na początku i który w pierwszej rozmowie przedstawiłem Chadowi, jak umiałem najkorzystniej, o tym planie opartym na całkowitej nieświadomości tego wszystkiego, co się z naszym przyjacielem działo przez długi czas. Nie brano wcale w rachubę wrażeń, które mnie tu czekały w zetknięciu osobistym z Chadem, a których, jestem tego pewien, jeszcze nie wyczerpałem do końca. Uśmiech panny Gostrey wyrażał najżyczliwszą krytykę. - A więc pan zamierza zostać przez ciekawość? - Niech pani to nazwie, jak się pani podoba. Mniejsza o nazwę... - Byleby pan został? Oczywiście, reszta się nie liczy. Mimo to, nazwę to zabawą, świetną zabawą - oznajmiła Maria Gostrey. - Obserwowanie, jak pan się weźmie do rzeczy, będzie jedną z największych sensacji w moim życiu. Jasne, że pan potrafi sobie sam poradzić. Przyjął ten hołd bez zachwytu. - Nie będę sam, kiedy zjawią się Pocockowie. Panna Gostrey uniosła w górę brwi. - To Pocockowie przyjeżdżają? - Sądzę, że to właśnie zdarzy się, i to niebawem, na skutek depeszy Chada. Po prostu wsiądą natychmiast na statek. Sara przybędzie, przemówi w imieniu swej matki i osiągnie coś więcej niż ten zamęt, do którego ja doprowadziłem. Panna Gostrey zastanawiała się coraz poważniej. - Ona więc skłoni Chada do powrotu? - Bardzo możliwe... zobaczymy. W każdym razie trzeba jej dać szansę, a można być pewnym, że zrobi wszystko, co będzie w jej mocy. - A czy pan tego pragnie? - Oczywiście - rzekł Strether. - Chcę grać uczciwie. Ale jej na chwilę wymknął się wątek: - Jeśli sprawa przechodzi w ręce Pococków, dlaczego pan zostaje? - Właśnie po to, żeby się upewnić co do uczciwości własnej gry... a trochę także co do lojalności Pococków. - Strether widział problem jaśniej niż kiedykolwiek. - Ja po przybyciu tutaj znalazłem się wobec nieoczekiwanych faktów, a te fakty - jak od razu zauważyłem, jak nadal i coraz wyraźniej widzę - nie potwierdzają naszego rozumowania. Sprawa jest bardzo prosta. Trzeba argumentów równie nowych, jak nowe są fakty; rodzina Chada w Woollett została o tym uprzedzona możliwie najwcześniej. Jeśli więc istnieją takie argumenty, pani Pocock wytoczy je z pewnością. Przybędzie uzbrojona w cały arsenał. To, jak przewiduję - dodał uśmiechając się w zamyśleniu - dostarczy elementów tej zabawy, o której pani wspomniała. Panna Gostrey trafiła już w nurt i płynęła u boku Strethera. - Sądząc z tego, co mi pan o niej mówił, głównym ich atutem będzie Mamie! - A że milcząca zaduma Strethera nie miała wymowy zaprzeczenia, dodała z naciskiem: - Mnie jej żal. - Mnie także! - Strether zerwał się z fotela i zaczął spacerować po salonie. Panna Gostrey wodziła za nim oczyma. - Ale na to nie ma rady. - Nie można zapobiec jej przyjazdowi? Raz jeszcze przemierzył salon, nim wyjaśnił: -Jedyny sposób byłby ten, żebym ja wrócił do kraju... na miejscu umiałbym przeszkodzić temu. Ale tu cała trudność, bo jeśli ja pojadę... - Rozumiem, rozumiem - pojęła w lot. - Pan Newsome zrobi to samo, a o tym - zaśmiała się - nie ma mowy! Strether nie śmiał się jednak, przybrał tylko minę spokojną, w miarę pogodną, która miała świadczyć, że nie boi się śmieszności. - Dziwne, prawda? Dotarli tak daleko w głąb problemu, tak bardzo dla obojga interesującego, nie wymieniając ani razu pewnego nazwiska, a przecież cisza, która zapadła w tej chwili, wypełniona była po brzegi świadomością tego przemilczenia. Pytanie rzucone przez Strethera dowodziło niezbicie, jak wielkiej wagi nabrało dla niego to nazwisko przez czas nieobecności sojuszniczki; toteż najlżejszy bodaj gest Marii Gostrey wydałby mu się dostateczną odpowiedzią. Ona jednak odpowiedziała jeszcze wyraźniej, gdy po krótkiej pauzie spytała: - Czy pan Newsome zapozna swoją siostrę?... - Z panią de Vionnet? - Strether w końcu wymówił to nazwisko. - Bardzo bym się zdziwił, gdyby tego nie zrobił. Panna Gostrey zastanowiła się nad tą możliwością. - To znaczy, że myślał pan o tym i jest pan na to przygotowany? - Myślałem i jestem przygotowany. Teraz poświęciła całą uwagę swemu gościowi: - Bon! Pan jest wspaniały. - No cóż - odparł po chwili z odrobiną znużenia w głosie, lecz wciąż stojąc przed nią - no cóż, chociaż raz w całym swoim szarym życiu chciałbym być wspaniały. W dwa dni później Chad zawiadomił go, że w odpowiedzi na ich znamienny telegram nadeszła z Woollett depesza, zaadresowana bezpośrednio do Chada, zapowiadająca niezwłoczny wyjazd do Francji Sary, Jima i Mamie Pocock. Strether tymczasem ze swej strony również wysłał telegram, jednakże dopiero po wizycie u panny Gostrey, bo po rozmowie z nią, jak nieraz już przedtem bywało, jaśniej i dokładniej umiał sformułować swoje poglądy. Telegram do pani Newsome odpowiadał na jej wezwanie tymi słowy: „Uważam za wskazane zostać jeszcze miesiąc, przyjmę wdzięcznie wszelkie posiłki”. Dodał, że napisze obszerniej, ale pisywał przecież regularnie; rzecz dziwna, czynność ta w dalszym ciągu przynosiła mu pewną ulgę i bardziej niż każda inna uspokajała sumienie przekonując go, że jednak coś robi dla swojej misji, do tego stopnia, że nieraz zastanawiał się, czy pod naciskiem okoliczności nie nauczył się przypadkiem bałamutnej sztuczki, szczególnej umiejętności mydlenia oczu. Czy te kartki, tak hojnie wysyłane pocztą do Ameryki, nie były godne pióra któregoś z głośnych dziennikarzy, mistrzów wielkiej nowej sztuki wyjaławiania słów z treści? Czy nie pisał ich tylko, by zyskać na czasie, a przede wszystkim, by dowieść swej dobrej woli? Oswoił się przecież z tym, że wcale nie lubi odczytywać własnej prozy. Z tym zastrzeżeniem mógł wciąż jeszcze szafować hojnie piórem, w najlepszym jednak razie było to jakby pogwizdywanie w ciemnościach. Co więcej, im dotkliwiej czuł, że otaczają go ciemności, tym natrętniej narzucała mu się potrzeba coraz głośniejszego i weselszego gwizdania. Toteż gwizdnął długo i przenikliwie, wyprawiwszy odpowiedź do Woollett, gwizdnął znów raz i drugi na cześć nowiny, otrzymanej za pośrednictwem Chada; w ciągu dwutygodniowego antraktu uciekał się często i z najlepszym skutkiem do tego sposobu. Nie miał pojęcia, co będzie miała na wstępie do powiedzenia Sara Pocock, niejasno tylko przeczuwał; bądź co bądź nie przyznawał jej - ani też nikomu innemu - prawa do twierdzenia, jakoby zaniedbywał panią Newsome. Wprawdzie w poprzednim okresie listy jego były może mniej wymuszone, ale nigdy nie były tak częste i obszerne jak teraz; szczerze też wyjaśnił swej przyjaciółce z Woollett, że pragnie w ten sposób wypełnić pustkę, powstałą wskutek wyjazdu Sary. Jeśli mimo to mroki wokół niego gęstniały i musiał - jak to sobie określiliśmy - gwizdać coraz głośniej, powodem był zupełny niemal brak wieści z Woollett. Od pewnego czasu zauważył, że dostaje ich coraz mniej, teraz zaś widział już jasno, że zgodnie z logiką sytuacji nie może w ogóle oczekiwać listów od pani Newsome. Od wielu dni nie otrzymał od niej ani słowa i nie potrzebował dowodów - jakkolwiek przyszłość miała mu ich dostarczyć mnóstwo - aby się upewnić, że pani Newsome nie weźmie pióra do ręki po otrzymaniu informacji, która ją skłoniła do telegraficznego apelu. Nie napisze ponownie, dopó- lei Sara nie zobaczy się ze Stretherem i nie prześle matce raportu. Było to może dziwne, nie tak dziwne jednak jak w oczach Woollett jego zachowanie. Sytuacja bądź co bądź osobliwa, najosobliwszy zaś w niej wydawał się fakt, że charakter i maniery pani Newsome wyraziściej niż kiedykolwiek rysowały się w jego umyśle, odkąd ustały wszelkie z jej strony znaki życia. Czuł, że nigdy nie współżył z nią równie blisko jak w tym okresie jej milczenia; jak gdyby w nabożnej ciszy, w czystszej i jaśniejszej atmosferze wszystkie osobliwości charakteru pani Newsome występowały tym dobitniej. Towarzyszyła mu w przechadzkach, siadała obok niego, jeździła z nim fiakrem, widział ją naprzeciw siebie przy stole podczas obiadu - rzadkie święto w jego szarym życiu, jak nie omieszkałby pewnie powiedzieć; nigdy nie widział jej tak milczącej, ale też nigdy nie była tak bardzo, tak wyniośle, niemal surowo - sobą: czysta i „zimna”, jak by ocenił ją profan - ale naprawdę tajemnicza, szlachetna, delikatna i wrażliwa. W tych niezwykłych warunkach wyrazistość, z jaką mu stawała w oczach, przeradzała się niemal w obsesję. Pod wpływem tej wizji krew pulsowała w żyłach mocniej, a życie nabierało ostrzejszego smaku, mimo to Strether niekiedy czuł potrzebę odprężenia i szukał zapomnienia. Zdawał sobie sprawę z dziwaczności tej przygody - komuż prócz Lamberta Strethera mogło się zdarzyć coś podobnego! - że musiał zawędrować aż do Paryża, by widmo przyjaciółki z Woollett ukazało mu się bardziej natrętne niż wszelka żywa obecność. Odwiedzając Marię Gostrey szukał odmiany; ale w rezultacie znajdował jej niewiele, ponieważ mówił w tym okresie swojej sojuszniczce więcej niż kiedykolwiek o pani Newsome. Dotychczas przestrzegał na ten temat dyskrecji i pewnych reguł, teraz jednak odrzucił wszystkie względy, jak gdyby stosunki zmieniły się zasadniczo. A przecież nie było tak naprawdę -mówił sobie; zdarzyło się tylko to, że pani Newsome przestała mu na razie ufać, nic wszakże nie stało na przeszkodzie, by nie miał jej zaufania na nowo odzyskać. Zdecydowany był poruszyć niebo i ziemię, żeby tego dokonać; jeśli opowiadał teraz Marii Gostrey o pani Newsome szczegóły, o których dawniej nie wspominał, to robił to w pewnej mierze właśnie dlatego, żeby tym dobitniej uprzytomnić sobie, jak wielkim zaszczytem było posiadanie szacunku tej osoby. Jego stosunek do Marii Gostrey - rzecz dziwna - także się nieco zmienił; wznawiając wspólne narady uświadamiali sobie, bez większego zakłopotania zresztą, tę prawdę. Wyraziła się ona w słowach, które Maria niemal na wstępie już wypowiedziała, zawarta była w uwadze, którą zrobiła po dziesięciu zaledwie minutach rozmowy i której Strether nie uznał za stosowne zaprzeczyć. Nauczył się maszerować naprzód o własnych siłach - to samo już rozstrzygało o zasadniczej zmianie. Dalszy tok rozmowy potwierdził rzeczywistość tej metamorfozy, a większa pewność siebie w stosunku do pani Newsome dokonała reszty; odległe wydawały się czasy, gdy zbliżał się do Marii Gostrey jak spragniony wędrowiec z pustym kubkiem do tryskającej wody. Teraz ledwie sięgał po jej bogactwa, znalazł sobie inne strumienie, a panna Gostrey zajęła odtąd skromne miejsce jednego z wielu źródeł: wzruszała go niezwykła słodycz, melancholijna uległość, z jaką godziła się na tę zmianę swojej roli. Dla niego było to miarą upływającego czasu czy też -jak lubił nie bez ironii i żalu określać - lawiny doświadczeń; przecież zaledwie kilka dni temu siedział u jej stóp, trzymał się fałd jej sukni, jadał z jej ręki. Zmieniły się proporcje, a proporcje zawsze - stwierdzał filozoficznie - determinują postrzeżenia i sądy. Można by powiedzieć, że panna Gostrey wraz ze swym małym, doskonale urządzonym entresol, rozległymi znajomościami, działalnością, urozmaiconymi i rozbieżnymi kontaktami, obowiązkami i poświęceniem, które zabierały dziewięć dziesiątych jej czasu i o których skraj ledwie się Strether ocierał... można by powiedzieć, że panna Gostrey wraz z tym wszystkim odsunięta została na drugi plan i, zgodnie ze swym niezawodnym taktem, bez protestu przyjęła to poślednie miejsce. Bo takt jej nigdy nie zawodził; od początku wykazywała go więcej, niż Strether wówczas zdolny był ocenić; dlatego pozostawiała Strethera za nawiasem swoich rozlicznych stosunków, swego „sklepiku”, jak to nazywała, dlatego ich przyjaźń miała charakter tak spokojny, tak wyłącznie - w przeciwieństwie do „sklepiku” - domowy, jak gdyby inni „klienci” panny Gostrey nie istnieli w ogóle. Od pierwszego dnia była dla niego nadzwyczajnie łaskawa; zapamiętał mały entresol, którego obraz ukazywał mu się w tamtym okresie niemal co dzień, gdy otwierał rano oczy; dziś panna Gostrey stała się dla niego już tylko jednym z wielu elementów złożonej całości, jakkolwiek oczywiście była wciąż osobą, której dłużnikiem miał się czuć na wieki. Nigdy już nie otrzyma od nikogo innego tylu dowodów dobroci. Wyposażyła go dla innych, a nie zanosiło się wcale, przynajmniej na razie, na to, by miała czegokolwiek w zamian od niego zażądać. Poprzestawała na dziwieniu się, zadawaniu pytań, słuchaniu, i z odrobiną melancholii snując domysły - składała mu hołd. Powtórzyła kilkakrotnie, że już ją przerósł i że jest przygotowana na to, iż go utraci. Została jej tylko jedna jedyna maleńka szansa. Ilekroć to mówiła, Strether - któremu było miło słyszeć te słowa - zadawał to samo zawsze pytanie: - Jeżeli przydarzy mi się nieszczęście? - Tak, wtedy mogłabym się przydać do sklejania skorupek. - Och, jeśli dojdzie do katastrofy, nie będzie już nawet co sklejać. - Nie chce pan chyba przez to powiedzieć, że klęska pana zabije? - Gorzej: zrobi ze mnie starca. - Nie, to niemożliwe. Najcudowniejsza i najbardziej zdumiewająca jest przecież młodość, uosobiona w panu w tym wieku. -I dodawała zawsze jakąś uwagę, teraz już nie usiłując jej złagodzić wahaniem czy zastrzeżeniami, uwagę, która obecnie mimo swej bezpośredniości nie zawstydzała wcale Strethera. Panna Gostrey wzbudzała w nim taką wiarę, że przyjmował jej słowa, jakby nie dotyczyły jego osobiście, lecz wyrażały abstrakcyjną prawdę: - Na tym polega cały pana urok. Na to również miał zawsze tę samą odpowiedź: - Oczywiście, jestem młodzieńcem... młodzieńcem na czas wizyty w Europie. Zacząłem być młody, a przynajmniej zacząłem korzystać z przywilejów młodego wieku w chwili, kiedy spotkałem panią w Chester, i odtąd trwa moja młodość. Nie wykorzystałem tego przywileju we właściwym czasie, a to znaczy, że nie byłem młody nigdy. Teraz z niego korzystam, skorzystałem z niego, kiedy powiedziałem Chadowi: zaczekajmy, i skorzystam znowu, kiedy Sara Pocock przyjedzie. Taki użytek przywileju wielu ludziom wydałby się z pewnością niezbyt chwalebny. Szczerze mówiąc, wątpię, czy ktokolwiek prócz pani i mnie zrozumiałby, w czym znajduję satysfakcję. Nie upijam się, nie uwodzę kobiet, nie wydaję pieniędzy, nie piszę nawet sonetów. A jednak wetuję sobie poniewczasie to, co mnie ominęło przed laty. Na swój sposób wykorzystuję przywilej. Bawi mnie to bardziej niż wszystko, co przeżyłem dotychczas. Niech ludzie mówią o tym, co chcą... to moja kapitulacja, danina spłacona młodości. Każdy z nas tę swoją część wyciąga z życia jak się da; choćby za pośrednictwem cudzych przeżyć, cudzych sytuacji i cudzych uczuć. Mnie użycza tego Chad, mimo swych siwych włosów, które tyle tylko, że nadają jego młodości trwałość, bezpieczeństwo i spokój. Użycza mi tego również ona, chociaż jest od Chada starsza, ma córkę na wydaniu, męża w separacji i burzliwą przeszłość. Ta para, jakkolwiek jeszcze młoda, nie jest, jak się to mówi, wiośniana, nie jest w pełni młodzieńcza; to jednak nic nie znaczy. Pozostaje fakt, że tych dwoje - to moja pierwsza młodość. Tak, moja młodość, skoro we właściwym czasie nic innego nie dało mi odczuć młodości. Dlatego mówiłem przed chwilą, że jeśli nastąpi katastrofa, wszystko przepadnie... przepadnie, zanim spełni swoją funkcję... a stanie się to, jeżeli tych dwoje mnie zawiedzie. W tym momencie panna Gostrey swoim niepoprawnym zwyczajem zaczęła stawiać pytania: - A jaką pan im przeznacza, ściśle mówiąc, rolę? - No, cóż, żeby mi pomogli wziąć ten zakręt. - Cóż to za zakręt? - nalegała o wyjaśnienie. - Na drodze tej przygody - odparł Strether i nic więcej nie zdołała z niego wyciągnąć. Mimo to ostatnie słowo należało do niej. - Nie pamięta pan już, że w odległych czasach, pierwszego dnia naszej znajomości, umówiliśmy się, że to ja panu w tym pomogę? - Czy pamiętam? Z najgłębszym wzruszeniem... - To wspomnienie zawsze go ożywiało. - Pani spełnia swoją rolę, wysłuchując łaskawie wszystkiego, co tu plotę. - Och, proszę nie umniejszać mojej roli, bo chociażby wszyscy inni pana zawiedli... - Pani nie zawiedzie nigdy, nigdy, nigdy! - przerwał jej Strether. - Przepraszam, ale pani też mnie opuści, to nieuniknione. Pani warunek... o tym właśnie mówię... nie pozwoli mi pani nigdy nic dla siebie zrobić. -Choćby dlatego... owszem, zrozumiałam pana dobrze... że jestem okropnie, straszliwie stara. To prawda. Jest jednak pewna przysługa... wiem, że pan mógłby mi ją oddać... o której z pewnością mimo wszystko będę myślała. - Mianowicie? Ale tego za nic nie chciała mu powiedzieć. -Dowie się pan dopiero wtedy, kiedy nastąpi katastrofa. A że nie nastąpi nigdy, nie zdradzę się... nie powiem. Strether miał własne powody, by nie nalegać dłużej. Dał się - przynajmniej pozornie - przekonać, że do katastrofy nigdy nie dojdzie - najwygodniej było w to uwierzyć - a wobec tego wszelka dyskusja o tym, co mogłoby się stać po katastrofie, nie miała sensu. W miarę jak dni płynęły, coraz większą wagę przywiązywał do przyjazdu Pococków; z zawstydzeniem stwierdzał nawet, że trochę nieszczerze i niewłaściwie ustosunkowuje się do tego oczekiwanego zdarzenia. Oskarżał się, że obłudnie sam sobie usiłuje wmówić, jakoby obecność Sary, jej wrażenie i opinia mogły uprościć i załagodzić sytuację; oskarżał się, że ze strachu przed ewentualnymi posunięciami Pococków ucieka w bezpłodną złość, byle wymigać się od zgłębiania problemu. Znał ich dość dobrze, by wiedzieć, do czego są zazwyczaj zdolni, teraz więc nie miał pretekstu do wątpliwości. Sprawa wyjaśniła mu się trochę, gdy doszedł do wniosku, że niczego nie pragnie tak, jak wiadomości o nastroju i zamiarach pani Newsome, wiadomości pełniejszych i szczerszych, niż miał prawo od niej bezpośrednio obecnie oczekiwać; wniosek ten przynajmniej godził się ze świadomym poszukiwaniem dowodu, iż nie boi się odpowiedzialności za swoje postępki. Jeśli nieuchronna logika faktów wymagała, aby za nie zapłacił, chciał dowiedzieć się co prędzej, ile jest winien, i gotów był zacząć spłaty. Pierwszą ratę miało stanowić właśnie zabawianie Sary; obiecywał sobie zresztą za tę cenę zorientować się lepiej we własnej sytuacji. 19. Strether w ciągu tych kilku dni wałęsał się samotnie; incydent z poprzedniego tygodnia wpłynął na znaczne uproszczenie zawiłych stosunków z Waymarshem. Żaden z nich nie wspomniał o telegramie pani Newsome, Strether powiedział co prawda przyjacielowi, że zza oceanu wyruszyła nowa deputacja, dając mu w ten sposób okazję do ujawnienia tajemnej interwencji, o którą go podejrzewał. Waymarsh jednak nie skorzystał ze sposobności i nic nie wyznał; nie sprawdziły się więc w tej mierze przewidywania Strethera, ale nasz bohater, trochę ubawiony, widział w tym dowód czystego sumienia, z którego głębin zacny człowiek zaczerpnął pomysł swojej impertynencji. Okazywał więc Waymarshowi wyrozumiałość i z przyjemnością stwierdził, że zacny ten człowiek niewątpliwie przytył; jemu samemu spędzane na wolności wakacje tak dobrze służyły, że pełen był pobłażania i współczucia dla zamkniętych i skrępowanych bliźnich; instynkt kazał mu obchodzić z daleka i na palcach ducha tak spętanego jak Waymarsh, by nie obudzić go przypadkiem i nie uświadomić o wszystkim, co bezpowrotnie utracił. Było to bardzo zabawne; rozumiał, że chodzi o różnicę ledwie dostrzegalną, emancypację tak ograniczoną w efektach jak przesuwanie się słomianki przy wycieraniu nóg; mimo to obecny kryzys mógł dzięki temu znaleźć szczęśliwe rozwiązanie, a pielgrzym z Milrose potwierdzenie, że obrał słuszną drogę. Strether wyczuł, że na wieść o zbliżaniu się Pococków dwa odruchy: litości i tryumfu - starły się w duszy Waymarsha. Dlatego właśnie Waymarsh spojrzał nań oczyma, w których płomień sprawiedliwości palił się dość umiarkowanym i przyćmionym blaskiem. Spojrzał bardzo uważnie, jakby bolejąc życzliwie nad przyjacielem - pięćdziesięciopięciolatkiem - którego przyłapano na lekkomyślności; poprzestał jednak na niejasnych ogólnikach, pozostawiając Stretherowi trud sformułowania zarzutu. Na tę pozycję wycofywał się stale w ostatnich czasach; rezygnując z dyskusji, obaj trzymali się uroczystych i niewesołych banałów; Strether miał przed sobą zatopionego w ponurych rozmyślaniach Waymarsha, figurę, której panna Barrace - jak opowiadała z humorem - przydzieliła specjalny kąt w swoim salonie. Waymarsh chyba wiedział, że jego inicjatywa wyszła na jaw, i zapewne czekał tylko sposobności, by wykazać czystość swoich intencji; ale brak takiej okazji miał właśnie być dla niego karą, toteż Strether wcale nie współczuł przyjacielowi w tym kłopocie. Gdyby go zaczepił, oskarżył i skarcił za mieszanie się do cudzych spraw czy też w jakikolwiek sposób zaatakował - Waymarsh prawdopodobnie rozwinąłby linię obronną, udowodnił wyższość swojej niezachwianej postawy i głębię dobrej woli. Dając wyraz swojej urazie z powodu jego manewru, Strether zmusiłby go do wygarnięcia wszystkich argumentów, do uderzenia pięścią w stół w obronie niezłomnej cnoty. Może więc strach przed tą pięścią, strach, że nie zdoła opanować bolesnego odruchu w obliczu tak złośliwych oskarżeń, skłonił Strethera do przemilczenia? Jakkolwiek było, niewątpliwie Waymarsh obecnie przejawiał mniejsze napięcie i jakby chcąc wynagrodzić przyjacielowi cios, który mu zadał podejmując rolę opatrzności, demonstracyjnie teraz ignorował wszelkie sprawy Strethera, nie rościł sobie praw do dzielenia jego przeżyć, stłumił urazę z powodu zaniedbywania go przez Strethera; splatając swoje duże, puste ręce i kołysząc nerwowo dużą stopą, wyraźnie dawał do zrozumienia, że oczekuje pomocy z innej strony. Strether zyskiwał dzięki temu niezależność, toteż nigdy nie poruszał się bardziej swobodnie niż w tym okresie. Wczesne lato zmieniło obraz Paryża zamazując wszystko poza pierwszym planem; w ciepłej, pachnącej przestrzeni poszczególne elementy płynęły lekko, w najlepszej z sobą zgodzie, nagroda była namacalna i bliska, a rozrachunki odsuwały się w przyszłość. Chad znów opuścił miasto, po raz pierwszy od spotkania ze Stretherem; wyjaśnił konieczność tego wyjazdu bez zakłopotania, lecz nie wdając się w szczegóły; był to jeden więcej dowód różnorodności więzów, które młodzieniec zadzierzgnął w tym kraju. Incydent interesował Strethera wyłącznie jako nowy rys w obrazie, którego wzbogacanie sprawiało mu przyjemność. Znajdował też pociechę w myśli, że wahadło woli Chada wróciło do poprzedniej pozycji po gwałtownym skoku w stronę Woollett, po tym rozmachu, który on własną ręką zahamował. Z satysfakcją stwierdzał, że wstrzymując wówczas na moment wahadło, pobudził je do tym żywszego przeciwnego ruchu w następnej minucie. Pozwolił też sobie w tym okresie na więcej niż dotychczas: na parę dni wagarów, niezależnie od dwóch czy trzech dni poświęconych pannie Gostrey i dwóch czy trzech dni spędzonych w towarzystwie małego Bilhama. Pojechał do Chartres i zaznał, kontemplując fasadę katedry, chwil łatwego i powszechnego zachwytu; pojechał do Fontainebleau wyobrażając sobie, że jest w drodze do Włoch; uzbrojony w torbę podróżną pojechał do Rouen i wbrew zasadom przenocował tam nawet. Pewnego popołudnia zrobił coś zupełnie innego: znalazłszy się w pobliżu pięknego, starego domu za rzeką, przeszedł pod wyniosłym sklepieniem bramy i zapytał portiera o panią de Vionnet. Nieraz już kusiła go ta myśl, przyczajona na zakrętach ulic, gdy przechadzał się pozornie bez celu. Ale wskutek dziwnej przewrotności po owym poranku w katedrze Notre- Dame postanowił wrócić do tego, co nazywał, co chciał uczynić swoją konsekwentną linią; toteż mówił sobie, że pamiętny epizod zdarzył się bez udziału jego woli, i czepiał się z wszystkich sił obronnej pozycji, która polegała na przekonaniu, że nie wykorzystał tamtej sytuacji dla własnej przyjemności. Z chwilą gdyby sam zaczął poszukiwać uroczej towarzyszki przygody, osłabiłby swoją pozycję, bo działałby interesownie. W ostatnich dniach dopiero zakreślił sobie granicę: postanowił, że zerwie z tą żelazną logiką w momencie przyjazdu Sary Pocock. Wnioskował słusznie, że jej przyjazd rozwiąże mu ręce. Skoro nie zostawiono mu samodzielności, byłby durniem bawiąc się w skrupuły. Skoro mu nie ufano, użyje przynajmniej swobody. Narzucono mu kontrolę, a więc miał prawo rozejrzeć się, czy w nowym położeniu nie znajdzie dla siebie jakiejś rekompensaty. Najściślejsza dyscyplina nakazywała może poczekać z tym, dopóki Pocockowie nie odkryją swoich kart; Strether postanowił zastosować się do najściślejszej dyscypliny. Tego wszakże dnia ogarnął go nagle strach tak wielki, że wszystkie postanowienia runęły. Rozumiał, że boi się samego siebie, ale nie znaczyło to, że boi się poddać własną wrażliwość próbie nowej godziny w towarzystwie pani de Vionnet. Bał się efektu jednej bodaj godziny z Sarą Pocock, której obraz straszył go w ciągu bezsennych nocy fantastycznymi snami na jawie. Ukazywała mu się, nadnaturalnie wielka, i zbliżając się rosła jeszcze, wyobraźnia raz puszczona w ruch nie dawała się powstrzymać i Strether czuł, jak zjawa przytłacza go, jak pod jej karcącym wzrokiem czerwieni się niby winowajca, przyjmuje pokutę - wyrzeka się w jednej chwili wszystkiego. Widział już, jak Sara odsyła go do Woollett, niczym młodocianego przestępcę do domu poprawczego. Woollett oczywiście nie było miejscem kaźni, ale Strether przeczuwał, że stanie się nim dla niego salon pani Pocock w paryskim hotelu. W każdym razie te paniczne nastroje przypominały Stretherowi o niebezpieczeństwie, że może ulec i że idąc na pewne ustępstwa będzie musiał zerwać z obecnym trybem życia; jeżeli więc odwlecze zamierzony krok, kto wie, czy nie straci raz na zawsze szansy. A tę szansę widział, i to bardzo żywo, w osobie pani de Vionnet, dlatego też, krótko mówiąc, nie czekał dłużej. W przebłysku jasnowidzenia zrozumiał, że musi ubiec panią Pocock. Toteż bardzo był zawiedziony, gdy usłyszał od portiera, że pani de Vionnet nie ma w Paryżu. Wyjechała na kilka dni na wieś. Nic naturalniejszego, lecz ten zbieg okoliczności zadał cios nadziejom Strethera. Wydało mu się, że nigdy więcej nie zobaczy pani de Vionnet i że to jest kara, którą ściągnął na siebie, ponieważ nie był dla niej dość dobry. Wyładowanie fantazji w tak ponurych nastrojach miało jednak tę dobrą stronę, że - przez reakcję - perspektywy na przyszłość nagle się rozjaśniły z chwilą, gdy deputacja z Woollett stanęła na peronie paryskiego dworca. Pocockowie przybywali z Hawru, dokąd ich dowiózł statek z Nowego Jorku, i dzięki pomyślnej żegludze wysiedli na ląd wcześniej, niż przewidywano, tak że Chad Newsome nie zdążył -jak zamierzał - powitać ich w porcie. Telegram zawiadamiający, że przybędą najbliższym pociągiem, nadszedł w momencie, gdy Chad miał wyruszać do Hawru, nie pozostało więc młodemu człowiekowi nic innego, jak oczekiwać gości w Paryżu. Pospieszył do hotelu po Strethera, a nawet zaproponował wesoło, by wziąć na dworzec również Waymarsha, który, gdy dorożka Chada zatrzymywała się przed hotelem, przechadzał się dostojnie po znanym dziedzińcu, ścigany zadumanym wzrokiem przyjaciela. Waymarsh wiedział już od Strethera, uprzedzonego bilecikiem przez Chada, o zapowiedzianym przyjeździe Pococków i skwitował tę wiadomość ponurym, nieco dwuznacznym, lecz jak zawsze pełnym wyrazu spojrzeniem; Strether, dość już biegły w odgadywaniu jego nastrojów, domyślił się, że Waymarsh nie jest pewien, w jaki ton uderzyć mu wypada. Lubił naprawdę tylko ton pełnego akordu, lecz trudno go było oczywiście osiągnąć bez pełnej znajomości faktów. Pocockowie reprezentowali wartość jak dotąd niewymierną, a Waymarsh, który, praktycznie rzecz biorąc, sprowadził ich tutaj, wziął tym samym na siebie pewną odpowiedzialność. Bardzo chciał mieć pewność, że postąpił słusznie, na razie jednak czuł się niewyraźnie. - Wiedz, że liczę niezawodnie - powiedział mu Strether - na twoją pomoc w zabawianiu tych gości. Strether dobrze zdawał sobie sprawę, jaki wpływ wywarła ta uwaga - podobnie jak inne, tego samego typu - na ponury hu mor przyjaciela. Z naciskiem powtarzał mu, że pani Pocock na pewno mu się spodoba, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości: podzieli jej punkt widzenia w każdej sprawie, ona zaś odwzajemni mu się niechybnie, słowem, panna Barrace dostanie po nosie. Czekając na Chada przed hotelem Strether w ten sposób starał się wytworzyć wesoły nastrój; siedział na ławce ćmiąc papierosy, by uśmierzyć nerwy, a przed nim współtowarzysz podróży biegał tam i z powrotem po dziedzińcu niczym lew w klatce. Kontrast między zachowaniem w tym momencie obu przyjaciół musiał chyba od pierwszego wejrzenia rzucić się w oczy Chadowi; musiał zapamiętać zwłaszcza minę Waymarsha, tęskną i markotną, gdy pielgrzym z Milrose, odprowadziwszy Chada i Strethera do dorożki, pozostał sam na chodniku. Mówili o nim po drodze i Strether zwierzył znaczną część swoich niespokojnych myśli. Parę dni przedtem napomknął mu już o podstępie, którego - wedle jego przekonania - użył wspólny przyjaciel, a Chad przyjął tę wiadomość z wielkim zainteresowaniem i bardzo się nią ubawił. Efekt tej rewelacji był, jak się Strether zorientował, naprawdę duży; nietrudno było zgadnąć, jak Chad osądza system wpływów, w których Waymarsh odegrał rozstrzygającą rolę; w tym momencie wrażenie ożyło z całą ostrością i poważnie zaciążyło na opinii młodego człowieka o własnej rodzinie. Zgodzili się obaj, że mają odtąd prawo uważać Waymarsha za czynnik kontroli rozciągniętej nad nimi przez Woollett, jednocześnie zaś Strether uświadomił sobie, że za pół godziny oczy Sary Pocock wyczytają z jego twarzy bez trudu, iż stoi po stronie Chada, zgodnie z tym, co zapewne doniósł tym paniom Waymarsh. Ale teraz już pozwalał sobie na swobodę; nie sposób się tego wypierać, może robił to z desperacji, a może z nadmiaru ufności; trudno, pokaże się przybywającemu gronu uzbrojony w jasną świadomość, którą sobie wyrobił. Powtórzył Chadowi to, co przedtem mówił na dziedzińcu hotelowym Waymarshowi: że niewątpliwie jego siostra znajdzie w pielgrzymie z Milrose bratnią duszę, że niewątpliwie para ta sprzymierzy się na zasadzie wspólnoty poglądów. Będą z sobą trzymać jak dwa łyse konie... Co więcej, ta przepowiednia stanowiła dalsze rozwinięcie tematu, który Strether poruszył -jak dobrze pamiętał - w jednej z pierwszych rozmów ze starym kolegą, uderzony już wówczas pewnymi powinowactwami między nim a panią Newsome. - Powiedziałem mu kiedyś, gdy mnie wypytywał o twoją matkę, że to jest typ kobiety, który - kiedy ją pozna - wzbudzi w nim niezwykły entuzjazm. To się kojarzy z przekonaniem, które dziś mamy, że pani Pocock z pewnością przeciągnie Waymarsha do swego obozu, to znaczy do obozu twojej matki, bo jest jej wysłanniczką. - Och - rzekł Chad - matka jest sto razy więcej warta niż Sally. - Nawet tysiąc... Mimo to staniemy za chwilę - i ty, i ja -przed nią jako przed reprezentantką matki. Czuję się doprawdy jak odwołany ambasador - powiedział Strether - witający świeżo mianowanego następcę. Ledwie wymówił pierwsze słowa, zląkł się, że mimo woli pomniejszył matkę w oczach syna; jak już wiadomo, Chad zareagował na to od razu żywym protestem, jakby utwierdzając obawy swego przyjaciela. Strether ostatnio niezbyt dobrze orientował się w postawie i nastroju Chada, zadowalała go w zasadzie świadomość, że nawet w najgorszym wypadku Chad nie marnował czasu na zmartwienia; w obecnym przełomowym momencie obserwował go jednak ze wznowioną ciekawością. Chad ściśle spełnił obietnicę złożoną przed dwoma tygodniami i bez dalszych pytań zgodził się na prośbę Strethera odwlec wyjazd. Czekał, zachowując dobry humor, zawsze ujmujący, a zarazem nieprzenikniony, może tylko jego nabyty świetny polor stwardniał nieco. Nie zdawał się ani podniecony, ani przybity; był swobodny, bystry, zdecydowany, nie spieszył się, nie gorączkował, nie martwił, co najwyżej można by myśleć, że bawił się trochę mniej dobrze niż zwykle. Strether znajdował w nim lep sze niż kiedykolwiek usprawiedliwienie dla dziwacznego procesu, który dokonał się w jego własnym nierozsądnym umyśle dziś w tej toczącej się dorożce zrozumiał tak jasno jak nigdy do> tąd, że Chad w obecnej postaci jest rezultatem swoich czynów i przeżyć. Cała przeszłość ukształtowała go tak, a nie miała łatwego zadania! Trzeba było długiego czasu, wielu starań, a przede wszystkim - musiało to drogo kosztować. W każdym razie za chwilę Sally zobaczy rezultat, a Strether cieszył się, że nie ominie go ta scena. Czy będzie umiała ten rezultat dostrzec i zrozumieć, a jeśli tak, czy zrobi to na niej wrażenie? Strether drapiąc brodę zastanawiał się, jak nazwie to zjawisko, jeżeli Sara zażąda - a był pewien, że tak będzie - wyjaśnienia. Niechże sama znajdzie właściwą definicję; skoro chciała przekonać się na własne oczy, niech patrzy, proszę bardzo. Przyjeżdża dumna ze swoich kompetencji, a przecież Stretherowi w głębi serca głos jakiś szeptał, że Sara w gruncie rzeczy na niczym się nie pozna. Następne słowa, które padły z ust Chada, dowodziły, że on w swej przenikliwości podejrzewa to samo. - To przecież dzieci! Dzieci, które bawią się w życie. Wykrzyknik znamienny i uspokajający. Świadczył bowiem, że Chad nie odniósł wrażenia, jakoby Strether zdradzał panią Newsome; zachęcony tym nasz bohater spytał, czy zdaniem Chada należy zapoznać panią Pocock z panią de Vionnet. Odpowiedź Chada znów zdumiała go trzeźwością: -Ależ ona po to przyjeżdża... po to, żeby zobaczyć towarzystwo, w którym się obracam. - Tak, obawiam się, że właśnie po to - z roztargnieniem powiedział Strether. Chad szybko podjął tę nieopatrzną uwagę. - Dlaczego mówisz: obawiam się? - No, po prostu dlatego, że czuję się w pewnym stopniu odpowiedzialny. Myślę, że źródłem ciekawości pani Pocock jest moje świadectwo. W listach pisałem szczerze - zdaje mi się, że od początku o tym wiedziałeś. Nie omieszkałem poświęcić paru słów pani de Vionnet. Wszystko to było dla Chada oczywiste. - Tak, ale mówiłeś o niej same dobre rzeczy, z całą galanterią. - Nie mógłbym lepiej mówić o żadnej w świecie osobie. Ale właśnie ten mój ton... - Ton ją tu ściągnął? - rzekł Chad. - Być może. Ale nie mam ci tego za złe, tym bardziej nie pogniewa się o to pani de Vionnet. Wiesz chyba, jak ona cię lubi? -Och! - jęknął Strether ze szczerą melancholią. - Za wszystko, co dla niej zrobiłem! - Zrobiłeś niemało. Uprzejmość Chada zawstydziła Strethera i ogarnęła go nagle niecierpliwość, żeby wreszcie zobaczyć, jaką minę zrobi Sara postawiona w obliczu potęgi, której z pewnością, mimo jego przestróg, nie docenia. - Doprowadziłem do tego! - Ależ to właśnie jest bardzo pomyślne! Ona lubi - stwierdził ze spokojem - żeby ją lubiano. Słowa te skłoniły Strethera do chwili namysłu. - Czy ona jest pewna, że pani Pocock...? - Ach, nie, mówiłem o tobie. Lubi, że ją lubisz. To przynajmniej się udało! - zaśmiał się Chad. - Nie rezygnuje wszakże z podboju Sary, gotowa jest ze swej strony posunąć się daleko. - W życzliwości oceny? - Oczywiście, a ponadto w ogóle będzie uprzejma, gościnna, rada z jej przyjazdu. Jest pod bronią - roześmiał się znowu Chad. - Gotowa. Strether zamyślił się, a potem, jakby echo panny Barrace unosiło się w powietrzu, rzekł: - Jest zadziwiająca. - Nawet sobie nie wyobrażasz, do jakiego stopnia zadziwiająca! Ucho Strethera rozróżniło w tym okrzyku głęboki ton zadowolenia, niemal jakąś bezwiedną przechwałkę posiadacza. Lecz ten przebłysk prawdy na razie nie skłonił naszego bohatera do dalszych dociekań, tak przekonująca była urocza i wspaniała pewność młodzieńca. Przyjął te słowa jak jedno więcej wezwanie i nim upłynęło parę minut, wyciągnął z niego nowy wniosek. - A więc postaram się ją odtąd częściej widywać. Będę z nią się widywał, ile dusza zapragnie, oczywiście za twoim pozwoleniem; dotychczas było inaczej. - To już wyłącznie twoja wina - rzekł Chad, bez wyrzutu jednak. - Usiłowałem was z sobą zbliżyć, a co do niej... mój drogi, nigdy, o ile wiem, w stosunku do nikogo innego nie była równie czarująca jak dla ciebie. Ale ty trzymałeś się swoich dziwacznych teorii. -Owszem, trzymałem się... w czasie przeszłym - szepnął Strether, bo zdawał sobie już sprawę zarówno z tego, że był swojej teorii dotychczas posłuszny, jak i z tego, że teraz straciła nad nim władzę. Nie umiał prześledzić tej ewolucji aż do źródła, lecz przyczyniła się do niej pani Pocock. Może z kolei za panią Pocock stała pani Newsome, to jednak należało dopiero udowodnić. Ogarnęło go takie uczucie, jak gdyby przez głupotę przegrał grę o niezmiernie cenną stawkę. Od niego samego zależało częste widywanie pani de Vionnet, a on, zamiast korzystać z pięknych dni, pozwolił im marnie przeminąć. Niemal namiętnie przysięgał sobie, że odtąd nie zmarnuje ani dnia; gdy u boku Chada jechał fiakrem ku wiadomemu celowi, rozważał z ironią, że w gruncie rzeczy właśnie dzięki Sarze Pocock odzyska szansę. Trudno było przewidzieć, jakie poza tym wyniki da inkwizytorska misja Sary, ale to bądź co bądź zdawało się jasne, że przyczyni się do zbliżenia między dwojgiem szczerych ludzi. Wystarczało słuchać w tej chwili Chada, aby się co do tego upewnić, Chad bowiem mówił właśnie, że oboje - on i druga zainteresowana osoba - liczą na pomoc Strethera i oczekują od niego otuchy. Jak wyzwanie brzmiały w uszach Strethera słowa Chada, świadczące, że dwoje spiskowców obrało taktykę oczarowania Pococków. Nie, jeśli pani de Vionnet potrafi to osiągnąć - sprawi cud. Piękny plan, gdyby się udał! Wszystko zależało od tego, czy Sara jest osobą, którą można za jakąkolwiek cenę kupić. Istniał wprawdzie precedens -jego własna historia ,. ale nie mogło to skłonić Strethera do uwierzenia, że próba z Sarą powiedzie się tak samo; charakter pani Pocock pozwalał rokować coś zupełnie innego. Fakt, że sam okazał się przekupny, stawiał go w szczególnej pozycji, co więcej, w jego przypadku był ponad wszelką wątpliwość dowiedziony. Kiedy chodziło o Lamberta Strethera, wolał wiedzieć najgorsze, a teraz wiedział nie tylko, że jest przekupny, ale że go rzeczywiście przekupiono. Pozostawała jedna jedyna trudność: nie umiałby powiedzieć - czym. Jak gdyby zaprzedał się, lecz z niejasnych powodów nie dostał zapłaty. Tego rodzaju przygoda tylko jemu mogła się zdarzyć. Typowa transakcja Lamberta Strethera! Wśród tych rozważań nie omieszkał jednak przypomnieć Chadowi pewnej prawdy, której nie należało tracić z oczu: że Sara, choćby nawet była skłonna zapalić się do innych interesujących spraw, przyjeżdża w ściśle określonych, wzniosłych i stanowczych zamiarach. -Nie wybrała się tutaj po to, żeby się dać zbałamucić, to chyba wiesz. Możemy być czarujący, nie przyjdzie nam to z trudnością. Ale ona nie wybrała się tutaj, żeby ulegać czarom. Przyjeżdża po prostu, żeby zabrać cię z powrotem do domu. - No więc pojadę z nią - odparł Chad wesoło. - Mam nadzieję, że mi tego nie wzbronisz? - A gdy Strether zrazu nie odpowiedział, Chad dodał: - A może myślisz, że stracę chęć do powrotu, jak się przyjrzę Sarze? - Przyjaciel i to pytanie przemilczał, więc młody człowiek ciągnął dalej: - Boja myślę, że w każdym razie nie pozwolę im się nudzić w Paryżu. Wreszcie Strether zabrał głos: - No, widzisz! Gdybyś szczerze chciał wracać... - To co? - naciskał Chad. - To nie troszczyłbyś się o rozrywki dla nas. Byłoby ci obojętne, czy się bawimy, czy nudzimy. Chad umiał zawsze z największą swobodą podchwytywać każdą trafną myśl. - Rozumiem. Ale cóż na to poradzę? Jestem za dobry. - O, tak, jesteś za dobry! - westchnął ciężko Strether i wydało mu się, że w tym momencie dotarł do niedorzecznego kresu swojej misji. Na razie nie otrzymał jednak potwierdzenia z ust Chada, który nie zareplikował ani słowem. Dopiero w ostatniej chwili, tuż przed dworcem, młody człowiek przemówił znowu: - Czy masz zamiar przedstawić ją pannie Gostrey? Strether bez namysłu odparł: -Nie. - Wspominałeś przecież, że Woollett wie o jej istnieniu. - Mówiłem, że wie twoja matka. - Czyżby nie podzieliła się tą wiadomością z Sally? - To jeden z punktów, który chciałbym wyjaśnić. - A jeżeli okaże się, że Sally wie? - Pytasz, czy w takim razie zapoznam z sobą te panie? - Tak - z uprzejmą żywością potwierdził Chad. - Żeby przekonać Sally, że to nic groźnego. Strether zawahał się. - Nie jestem pewien, czy mnie obchodzi opinia Sally. - Nawet jeśli wyraża to, co myśli matka? - A cóż myśli twoja matka? - Ton tego pytania zdradzał trochę przerażenia. W tej samej wszakże chwili zajechali przed dworzec; kto wie, może jakiś ratunek był mimo wszystko bliski. - Mój drogi, właśnie tego zaraz się dowiemy. 20. W pół godziny później Strether opuszczał dworzec w innej kompanii. Chad wziął pod opiekę Sarę, Mamie, pokojówkę oraz bagaże, dbając, by na drogę do hotelu umieścić wszystkich jak najwygodniej. Dopiero po wyprawieniu tej czwórki nasz bohater wsiadł do fiakra w towarzystwie Jima. Dziwny, nowy nastrój ogarnął Strethera, toteż humor znacznie mu się poprawił; jak gdyby powitanie gości na peronie odbyło się zupełnie inaczej, niż się obawiał, a przecież nie obawiał się nigdy, że rozegra się od razu jakaś gwałtowna scena. Wrażenie było takie, jakie być musiało - stwierdził w duchu; mimo to zalała go łagodna fala ulgi i spokoju. Najdziwniejsze, że uczucie to zawdzięczał widokowi twarzy i brzmieniu głosów, których napatrzył się i nasłuchał - można by rzec - do syta w ciągu wielu lat; teraz dopiero zrozumiał, jak bardzo był przedtem zdenerwowany; doznawane obecnie uczucie ulgi uświadomiło mu to w pełni. A w dodatku stało się to w okamgnieniu; Sara, którą powitali entuzjastycznie z peronu, gdy ją ujrzeli w oknie wagonu, w chwilę później z szumem jedwabi wybiegła z pociągu - świeża i piękna po podróży przez uroczy kraj w czerwcowej zieleni - i uśmiechnęła się, a ten uśmiech wystarczył Stretherowi. Był to sygnał tylko, ale wymowny: Sara będzie łaskawa i dyskretna, rozegra tę partię wspaniałomyślnie; jeszcze wyraźniej dała to do zrozumienia, gdy, uwalniając się z objęć Chada, przywitała serdecznie starego, cenionego przyjaciela rodziny. A więc Strether był nadal cenionym przyjacielem jej rodziny; to już stanowiło pewne pokrzepienie na dalszą drogę, a radość, jaką mu dała ta świadomość, dowiodła - nawet jemu samemu - że wcale nie miał ochoty wyrzec się tej roli. Zawsze dotąd widywał Sarę łaskawą, bardzo rzadko - onieśmieloną lub oschłą; charakterystyczny uśmiech jasny, lecz bez blasku, rozbłyskujący na wąskich wargach nagle jak potarta zapałka; wydatna, trochę za długa dolna szczęka, która w tym przypadku wyrażała raczej uprzejmość i zachętę niż wojownicze wyzwanie - jak bywa u innych osób; donośny głos; postawa zachęcająca i pełna jakby gotowości do zgody - wszystkie te cechy, dobrze znajome od wielu lat, dziś uderzyły go tak, jak gdyby zobaczył Sarę po raz pierwszy w życiu. Przelotne, ale silne wrażenie zrobiło na nim przede wszystkim podobieństwo Sary do matki: omal nie wziął jej za panią Newsome, gdy ujrzał ją w oknie wtaczającego się na stację pociągu. Wrażenie zresztą mignęło i zgasło natychmiast. Pani Newsome była o wiele piękniejsza; Sara miała skłonność do zbytniej tuszy, podczas gdy jej matka mimo wieku zachowała dziewczęcą figurę; pani Newsome miała brodę krótką, a uśmiech na szczęście bardziej, o wiele bardziej łagodny. Strether widywał panią Newsome w humorze powściągliwym, miewał uszy dosłownie wypełnione jej milczeniem, nigdy jednak nie spotkał się u niej z opryskliwością. Co do pani Pocock natomiast trzeba przyznać, że bywała opryskliwa, chociaż nie posuwała się do arogancji. Umiała jednak również być uprzejma i to w formie jak najbardziej stanowczej: trudno o lepszy przykład niż jej uprzejmość dla Jima. Najwymowniejsze jednak wydało mu się w oknie wagonu wysokie, odsłonięte czoło - z niejasnych powodów przyjaciele pani Pocock nazywali je zawsze „czołem szlachetnym”; wymowne też były dalekowzroczne oczy, tak w tym momencie przenikliwe, że Stretherowi - rzecz dziwna - przypomniał się nagle Waymarsh; niezwykły połysk ciemnych włosów, uczesanie i kapelusz, wzorem matki, bardzo wykwintne, lecz pozbawione bodaj cienia ekstrawagancji, dzięki czemu w Woollett mówiono z uznaniem o „indywidualnym stylu” tych pań. Podobieństwo rozwiało się wprawdzie z chwilą, gdy Sara stanęła na peronie, ale wrażenie trwało dość długo, by Strether mógł docenić pełną wartość doznanej ulgi. Obraz przyjaciółki z Woollett, kobiety, do której był przywiązany, zjawił mu się przed oczyma, i to wystarczyło, że Strether zmierzył raz jeszcze głąb smutku - by nie powiedzieć: wstydu - tej sytuacji, zmuszającej oboje do stwierdzenia, iż na ich przyjaźni tworzy się groźna rysa. Zmierzył już tę głębinę w samotności i rozmyślaniu, ale na widok zbliżającej się w oknie pociągu Sary katastrofa ukazała mu się na kilka sekund w całej nie znanej dotychczas okropności, czy raczej - mówiąc ściślej - odrzucił bodaj myśl o możliwości takiej katastrofy; dlatego też spotykając uśmiech swobodny i znajomy odpowiedział natychmiast uczuciem odrodzonej wierności w sercu. W jednym momencie sięgnął myślą dna otchłani i zrozumiał z przerażeniem, co mógł był stracić. Tak, mógł teraz, przez kwadrans, który jeszcze spędzili na dworcu, krzątać się około gości tak pogodnie, jak gdyby mu przynosili bezpośrednią wieść, że nie stracił niczego. Nie dopuści, by Sara tego jeszcze wieczora napisała do matki, że on zmienił się dziwnie. W ciągu ostatniego miesiąca nieraz sam myślał, że stało się z nim coś dziwnego, że zmienił się pod wielu względami; ale to wyłącznie jego własna sprawa; w każdym razie wiedział, czyją sprawą nie może się to stać; zjawiska tego rodzaju z pewnością nie przeniknie o własnych siłach Sara, jeśli jej ktoś w tym nie dopomoże. Nawet gdyby jej oczy otworzyły się szerzej, niż przewidywał, nie dostrzeże nic poza murem ochronnym zwykłej uprzejmości. Miał nadzieję, że do końca pozostanie najzwyczajniej uprzejmy, choćby dlatego, że nie umiałby znaleźć innego dla siebie określenia. Nie umiałby nawet na własny użytek zdefiniować jaśniej swojej dziwnej metamorfozy; cały proces dokonał się gdzieś w głębi jego istoty. Maria Gostrey dostrzegła pewne przebłyski, ale - choćby chciał - nie mógłby dobyć na jaw całej prawdy, żeby ją pokazać pani Pocock. W takim więc nastroju krzątał się po dworcu, a spokoj niejsze tętno zawdzięczał w dużej mierze również wrażeniu, jakie zrobiła na nim Mamie, okazując się od pierwszego rzutu oka godna swojej sławy ślicznej dziewczyny. Zadawał sobie przedtem w rozterce myśli między innymi i to pytanie, czy Mamie jest rzeczywiście taka ładna, jak głosi Woollett. Kiedy ją tu ponownie zobaczył, prysnęły wszelkie wątpliwości: Woollett miało rację w tej kwestii, a to stwierdzenie pociągnęło za sobą lawinę dalszych. W ciągu następnych pięciu minut niezaprzeczenie ostatnie słowo należało do Woollett reprezentowanego przez Mamie. Któż jak Woollett odkryłby tę prawdę! Rodzinne miasto wysłało Mamie z całym zaufaniem, wprowadzało ją tryumfalnie, stawiało na nią, pewne wygranej, świadome, że Mamie zadowoli wszystkie wymagania, odpowie na każde pytanie. Tak, to była prawda. Strether pozwolił się kołysać tej pocieszającej myśli; jeśli w ogóle dwudziestodwuletnia panienka mogła reprezentować miasto, to Mamie grała tę rolę doskonale, jakby do niej od dawna przywykła i przystosowała wygląd, mowę oraz strój. Zastanawiał się jednak, czy w jasnym świetle Paryża, w zimnym świetle pracowni malarskiej, korzystnym, ale zdradzieckim, Mamie nie wyda się zbyt dobrze świadoma tego, co reprezentuje; ale wkrótce przekonał się, że świadomość Mamie jest w gruncie rzeczy dość skąpo - w stosunku do pojemności - umeblowana, raczej zbyt prosta niż zbyt skomplikowana, i że przysługę odda jej nie ten, kto coś z tego ujmie, lecz ten, kto jak najwięcej doda. Mamie była dobrze zbudowaną, w miarę wysoką blondynką, tak jasną, że aż trochę może bezkrwistą, ale promieniowała od niej miła, jawna i niewątpliwa siła żywotna. Można by pomyśleć, że „przyjmowała” w imieniu Woollett, gdziekolwiek się znalazła, a w jej zachowaniu, ruchach, w ładnych niebieskich oczach, w ładnych, nieskazitelnych zębach i bardzo - zanadto - małym nosku było coś, co sprawiało, że wyobraźnia wyznaczała jej miejsce między oknami dobrze ogrzanego i jasno oświetlonego pokoju, wśród gwaru licznych głosów - w tym punkcie, do którego w salonie prowadzi się gości, żeby ich zaprezentować. Te wyczarowane wyobraźnią oso by składały powinszowania i Strether, wzbogacając tym porównaniem swoją wizję, uzupełnił obraz: Mamie wyglądała jak szczęśliwa panna młoda po powrocie od ołtarza, a przed opuszczeniem rodzinnego domu. Nie była już dziewczątkiem, ale z mężatkami miała tylko tyle wspólnego. Znalazła się na tym świetnym, tryumfalnym, uroczystym etapie życia. Ach, niechże taka zostanie jak najdłużej! Strether cieszył się tym wszystkim ze względu na Chada, który serdecznie roztaczał opiekę nad podróżnymi, a nawet sprowadził własnego służącego do pomocy; obie panie bez wątpienia były ładne, a taką panną, jak Mamie, można było z przyjemnością pochwalić się zawsze i wszędzie. Będzie wyglądała oczywiście jak jego młoda małżonka w podróży poślubnej, jeśli Chad zacznie ją tu oprowadzać, ale to już rzecz Chada... może też jej rzecz... chociaż ona nic na to nie mogła poradzić. Strether przypomniał sobie chwilę, gdy zobaczył Chada idącego przez ogród Glorianiego z Jeanne de Vionnet, przypomniał sobie wrażenie, jakie to na nim zrobiło, wrażenie dziś już zatarte, przesłonięte grubą warstwą późniejszych obrazów; wspomnienie to na kilka minut stało się jedyną chmurką zamącającą mu spokój. Nieraz mimo woli zastanawiał się, czy Chad nie jest przedmiotem cichej i ukrytej miłości Jeanne. Byłoby przecież bardzo naturalne, gdyby to dziecko zakochało się w nim szalenie; myśl o tym znów odżyła, mimo że Strether starał sieją odepchnąć, mimo że do skomplikowanej i tak sytuacji wprowadzała dodatkowe powikłanie; mimo że w postaci Mamie było coś nieuchwytnego, coś, co wyobraźnia Strethera związała z nią od pierwszego momentu, a co nadawało jej wartość, wymowę i sens uosobionej antytezy. Mała Jeanne doprawdy nie wchodziła wcale w grę, bo jakżeby mogła?... A jednak z chwilą, gdy Panna Pocock stanęła na peronie, otrząsnęła spódnicę, sprawdziła dotknięciem dłoni olbrzymie kokardy na swym kapeluszu poprawiła na ramieniu rzemień podróżnej safianowej torebki ze złoceniami - z tą chwilą jasne się stało, że mała Jeanne znalazła swoją antytezę. Dopiero jednak w dorożce u boku Jima doznał Strether prawdziwego natłoku wrażeń i ze zdumieniem zmierzył odległość dzielącą go od ludzi, wśród których przeżył tyle lat. Przybyli tu za nim, a zdawało mu się, że to on wrócił między nich; zabawna żywość reakcji Jima uprzytamniała mu, do jak dalekiej praprzeszłości należy jego własne wtajemniczenie. Jeśli komuś z tego towarzystwa mogła być nie w smak cała sytuacja, to na pewno nie Jimowi; słysząc pochopne, szczere i pełne humoru wyznanie, czym jest dla niego ta przygoda - Strether zarumienił się z radości. - Słowo daję, to coś w sam raz dla mnie! Pomyśleć, że gdyby nie ty... - wybuchnął Jim rozglądając się wśród uroczych ulic, których widok pobudzał jego zdrowy apetyt; szturchnął Strethera porozumiewawczo łokciem w bok, klepnął go po kolanie i dokończył znacząco: - Och, ty... ty się umiałeś wziąć do rzeczy! Strether wyczuł w tych słowach pochlebną dla siebie intencję, ale - zaprzątnięty czym innym - odłożył odpowiedź na później. Na razie stawiał sobie pytanie, jaki sąd wydała Sara Pocock o swoim bracie na podstawie pierwszego wrażenia; gdy się rozstawali przed dworcem, wsiadając każdy do innego pojazdu. Chad rzucił Stretherowi spojrzenie, w którym można było wyczytać niejedno. Jakikolwiek będzie sąd Sary o bracie - opinii Chada o siostrze, jej mężu i szwagierce z pewnością nie zabraknie jasności, Strether był o tym przeświadczony, lecz również zdawał sobie sprawę, że sam odpowiedział na apel oczu młodzieńca bardzo niejasno. Z porównaniem swoich i Chada wrażeń mógł jednak poczekać, na razie wszystko zależało od wrażenia, jakie zrobił Chad. Ani Sara, ani Mamie nie powiedziały na ten temat bodaj jednego słowa, chociaż na dworcu było na to dość czasu; toteż nasz bohater spodziewał się, że Jim skorzysta z pierwszej chwili rozmowy sam na sam, by mu powetować milczenie pań. Strether zdumiewał się, że między nim a Chadem mogło dojść do tej bezgłośnej wymiany zdań o krewnych młodzieńca, do milczącego, a nabrzmiałego ironią porozumienia w ich obecności, niejako ich kosztem; widział w tym jakby kamień milowy znaczący nowy etap przebytej drogi; wprawdzie minął ich już wiele, lecz ten ostatni doprawdy osiągnął w błyskawicznym tempie. Niejednokrotnie już zastanawiał się, czy nie zmienił się w tym samym stopniu co Chad. Z tą jednak różnicą, że w przypadku Chada niewątpliwie dokonała się zmiana na lepsze, a dla własnej metamorfozy Strether nie umiał znaleźć określenia, nie wiedział, jaki mianowicie wpływ wywarła na jego organizm skromniejsza doza lekarstwa. Przede wszystkim powinien więc to sobie uświadomić. Co zaś do ukradkowego i spontanicznego porozumienia z Chadem, nie było ono w gruncie rzeczy dziwniejsze niż fakt, że młody człowiek tak pięknie rozegrał scenę powitania z trojgiem podróżnych. Strether polubił go za to jeszcze serdeczniej niż dotychczas; patrząc na tę scenę wzruszył się, jakby na widok mistrzowskiej gry, doskonałej w swej niewymuszoności, do tego stopnia, że zadał sobie pytanie, czy tamci są godni tego arcydzieła, czyje rozumieją i oceniają należycie; do tego stopnia, że nie zdziwiłby się wcale i nie byłby zaskoczony, gdyby Sara tam, na dworcu, podczas oczekiwania na bagaże, chwyciła go za rękaw i odciągnęła na bok, by szepnąć: „Miałeś słuszność. Nie rozumiałyśmy obie z matką, o czym mówisz w listach, ale teraz wiem wszystko. Chad jest wspaniały: czegóż więcej można sobie życzyć? Jeśli tak przedstawia się sprawa...” Po czym padliby sobie z Sarą w objęcia i odtąd działaliby już zgodnie. Ach, w jakiej mierze w tym stanie rzeczy będą mogli uzgodnić działalność z Sarą, której niecierpliwa inteligencja, zdolna wyłącznie do uogólnień, nie chwytała żadnych szczegółów? Strether zdawał sobie sprawę, że jest nierozsądny, ale składał to na karb zdenerwowania: od nikogo nie można oczekiwać, żeby dostrzegł wszystko i wszystko powiedział w ciągu kwadransa. Być może przesadnie też ocenił popis Chada. Niemniej, gdy po Pięciu minutach jazdy fiakrem Jim również nic nie powiedział - to znaczy, nie powiedział tego, czego oczekiwał Strether, bo po za tym mówił bardzo dużo - cała rozterka streściła się w pytaniu: czy to ze strony Pococków tępota, czy też zła wola? Bardziej prawdopodobna zdawała się tępota, nieodłączna wada niecierpliwej inteligencji. Tacy są: niecierpliwią się i popisują inteligencją, wyciągną wszystko, co się da, z nadarzającej się okazji, ale zawiedzie ich zmysł obserwacji; nie zobaczą tego, co ich przerasta, nie zrozumieją po prostu. Po cóż w takim razie przyjechali, jeśli nie starcza im na tyle inteligencji? A może to on dał się omamić i wprowadzić w błąd? Może on w ocenie tej przemiany Chada puścił wodze fantazji i rozminął się z prawdą? Może to on żyje w sfałszowanym świecie, który sobie stworzył wedle własnych życzeń, może irytacja, która go ogarnia, szczególnie wobec milczenia Jima, to krzyk trwogi tego urojonego świata zagrożonego zetknięciem z rzeczywistością? Czyżby właśnie na wprowadzeniu elementu rzeczywistości polegała misja Pococków? Czy przyjechali, by podważyć i obalić jego dzieło, wynik obserwacji, które na swój sposób przeprowadzał, i ściągnąć Chada do poziomu pospolitości, gdzie zdrowe umysły będą mogły się z nim rozprawić? Słowem, czy przybyli, by złożyć dowód rozsądku, a Strethera zmusić, by zrozumiał swoją w tej sprawie głupotę? Przez krótką chwilę rozważał tę hipotezę, lecz nie wytrzymała próby, gdy pomyślał, że jeśliby siebie miał uznać za głupca, znaczyłoby to, iż był głupi w sądzie o Marii Gostrey i małym Bilhamie, pani de Vionnet i małej Jeanne, o Lambercie Stretherze wreszcie, a nade wszystko - o Chadzie Newsome. Ale czyż nie okazałoby się w rezultacie, że głupie obcowanie z tamtymi ludźmi bardziej go zbliżyło do rzeczywistości niż rozsądne z Sarą i Jimem? Jima, co prawda, należy wyłączyć; Jima nic z tego nie obchodzi. Jim nie przyjechał tu dla Chada ani dla Strethera; Jim, krótko mówiąc, pozostawiał moralną misję Sarze; po prostu, by zażywać w spokoju przyjemności, zdawał wszystko na Sarę. W porównaniu z Sally był niczym, nie dlatego nawet, że górowała nad nim charakterem i wolą, ale że należała do grupy istot na wyższym etapie rozwoju i lepiej znała świat. Szczerze i z całym spokojem oświadczył siedząc w dorożce obok Strethera, że czuje się o wiele niższym typem niż żona i że jeszcze większy dystans - o ile to możliwe - dzieli go od siostry. One obie reprezentują typy uznane i wysoko cenione, podczas gdy najwybitniejszy nawet businessman w Woollett może w najlepszym przypadku osiągnąć w hierarchii towarzyskiej, a tym samym i przemysłowej, prawo udziału we wspólnym blasku. Wrażenie, jakie zrobił na nim Jim, stanowiło dla Strethera jeden więcej kamień znaczący jego własną drogę. Wrażenie dziwne, tym dziwniejsze, że ofiarowane od razu na wstępie; epizod trwał zaledwie dwadzieścia minut, ale Strethera uderzył fakt, że stanowisko Jima tylko w drobnej mierze można złożyć na karb długich lat przeżytych w Woollett. Pocock z reguły i bez sprzeciwu ze swej strony - choć może także bez świadomości - bywał z tego rodzaju spraw wykluczany; mimo że był normalny, mimo że był pełen humoru, mimo że był wybitnym businessmanem w Woollett; wyznaczona mu rola była czymś zupełnie zwykłym - jak zresztą wszystko w jego losie, według własnego przekonania Jima. Całą swoją postawą zdawał się niejako mówić, że zwykłą i słuszną rzeczą dla wybitnego businessmana z Woollett jest trzymanie się z dala od pewnych dziedzin życia. Nie wyciągał z tego żadnych dalszych wniosków, a Strether o tyle, o ile dotyczyło to Jima, chętnie na tym poprzestał. Ale wyobraźnia Strethera swoim zwyczajem pracowała i postawił sobie pytanie, czy owe dziedziny życia nie były w jakiś sposób związane - dla tych, którzy się temu zwyczajowi poddawali - z faktem małżeństwa? Czy gdyby się był ożenił dziesięć lat temu, znalazłby się w końcu w tej samej sytuacji, co Pocock? Czy znajdzie się w tym położeniu, jeśli ożeni się, powiedzmy, za kilka miesięcy? Czy będzie sobie uświadamiał, że pani Newsome odsuwa go od pewnych spraw, tak jak Jim - choć niejasno - rozumie, że jest za nawiasem pewnych zagadnień pani Pocock? Przyjrzenie się problemowi pod tym kątem uspokoiło go co do własnego losu; różnił się bardzo od Pococka, zdobył sobie pozycję innego rodzaju i był mimo wszystko bardziej szanowany. Niemniej w tym momencie jasno sobie uprzytomnił, że społeczeństwo tam, w kraju, społeczeństwo reprezentowane przez Sarę i Mamie - a w większym jeszcze stopniu przez panią Newsome - to w zasadzie królestwo kobiet, w którym dla biednego Jima nie ma miejsca. On sam, Lambert Strether, jak dotąd w pewnej mierze do tego grona należał - sytuacja trochę dziwna dla mężczyzny. Ale uparcie narzucała mu się wciąż fantastyczna myśl, że może jednak będzie musiał okupić ożenek utratą tego swego przywileju. Cokolwiek kryło się za tą fantazją, trzeba stwierdzić, że Jim nie odczuwał boleśnie swego wykluczenia, przynajmniej w tym przypadku, reagował bowiem jak najżyczliwiej na wszystkie uroki przygody. Mały, gruby, nałogowy dowcipniś, blondyn o włosach koloru słomy, pozbawiony wszelkich znamion szczególnych, Jim nie wyróżniałby się właściwie niczym, gdyby wytrwałe upodobanie do jasnopopielatych ubrań, białych kapeluszy, bardzo długich cygar i bardzo krótkich anegdotek nie zapewniło mu w pewnym stopniu indywidualności. Miał pewne cechy człowieka, który - nie użalając się zresztą - płaci stale za innych; przede wszystkim tę cechę, że nie był zdolny stworzyć własnego typu. Ta nieudolność, a nie zmęczenie lub zużycie sił, stanowiła cenę; płacił również niewątpliwie humorem, trochę wymuszonym, zawsze czerpiącym natchnienie z warunków i stosunków rodzimego środowiska. Rechotał z radości, jadąc przez wesołe ulice, oznajmiał, że ta podróż spadła mu jak z nieba, podkreślał z naciskiem, że nie zamierza sobie niczego odmawiać; nie wie dokładnie, po co przyjechała Sally, on natomiast z pewnością jest tutaj po to, żeby się zabawić. Strether słuchał go pobłażliwie i zadawał sobie w duchu pytanie, czy Sally sprowadzając swego brata do kraju pragnie, żeby się upodobnił do jej męża. Nie wątpił, że w programie nie zabraknie dla nikogo z nich rozrywek, i wielkodusznie zgodził się na propozycję Jima, by przedłużyć spacer po mieście przed powrotem do hotelu, skoro nie obarczono ich ani bagażem - załadowanym do omnibusu - ani odpowiedzialnością - jeśli jego obowiązkiem było teraz atakowanie Chada, to rzecz jego żony, a znając ją Jim wiedział, że otworzy ogień natychmiast, i wobec tego mogli bez uchybienia trzymać się na razie z dala zostawiając Sally czas na akcję. Strether ze swej strony chętnie użyczał jej czasu, pojechał więc wraz ze swym towarzyszem dalej przez bulwary i aleje, usiłując ze skąpego materiału, jakim rozporządzał, wycisnąć pewne dane o czyhającej nań katastrofie. Prędko zorientował się, że Jim Pocock uchyla się od wypowiedzenia swej opinii, przemyka skrajem dyskusji i omija niepokojące głębie, zdając na kobiety analizę problemu, sam torując sobie po omacku drogę ku jakiemuś żartobliwemu lekkiemu cynizmowi. Cynizm ten błysnął już parę razy poprzez jego słowa, aż wreszcie wybuchnął okrzykiem, niezbyt widać skutecznie dotychczas hamowanym: - Niech to diabli, ja bym się na jego miejscu nie zgodził! - Nie zgodziłbyś się na miejscu Chada? - Rzucić to wszystko i objąć kierownictwo reklamy? - Biedny Jim, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i z krótkimi nogami wyciągniętymi w otwartej dorożce, pił urok musującego paryskiego południa wodząc oczyma to po jednej, to po drugiej stronie ulicy. - Słowo daję, sam chciałbym tu posiedzieć i użyć życia. I użyję, póki tu będę. Jestem tego zdania co ty... och, byłeś wspaniały, od razu cię rozgryzłem... Nie trzeba dokuczać Chadowi. Toteż ja nie zamierzam go prześladować, sumienie mi na to nie pozwala. Bądź co bądź tobie zawdzięczam, że się tutaj znalazłem, czuję się szczerze zobowiązany. Miła z was dwóch para! Strether wolał na razie pominąć pewne akcenty tej przemowy. - Nie sądzisz - spytał - że to ważna rzecz ujęcie spraw reklamy mocno w garść? Chad, jeśli chodzi o zdolności - ciągnął -nada się do tej roboty doskonale. - Gdzie nabył tych zdolności? - zapytał Jim. - Tutaj? - Nie, raczej należy się dziwić, że ich tutaj nie stracił bezpowrotnie. Chad ma wrodzony talent do interesów, to tęga gło wa. Zresztą - wyjaśnił Strether - doszedł do tego prostą drogą - jest pod tym względem nieodrodnym synem własnego ojca a także - własnej matki, która na swój sposób również jest nie-pospolita. Chad ma inne skłonności i upodobania, ale pani Newsome i twoja żona nie mylą się twierdząc, że ma te zdolności. To niezwykły młody człowiek. - Nie wątpię - westchnął niedbale Jim Pocock. - Jeśli byłeś od początku przekonany, że on się nadaje do businessu, czemu tak przedłużałeś dyskusję? Czy wiesz, że bardzo się o ciebie niepokoiliśmy? Ton tych zapytań nie brzmiał wcale surowo, Strether jednak zrozumiał, że musi już teraz wybrać linię obrony. - Bo, widzisz, bardzo mi się tu spodobało. Polubiłem Paryż. Śmiem wyznać, że polubiłem go wręcz zanadto. - He, he, stary hulako! - wykrzyknął wesoło Jim. - Ależ nic jeszcze nie zostało rozstrzygnięte - powiedział Strether. - Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje z Woollett. - No, z Woollett też dość marnie wygląda - oświadczył Jim. - Nawet po tym wszystkim, co pisałem? Jim zastanowił się chwilę. - Przecież właśnie to, co pisałeś, skłoniło panią Newsome do wyprawienia nas tutaj. A przynajmniej to plus fakt, że Chad nie wrócił dotychczas. Z kolei zamyślił się Strether. - Rozumiem. Jakieś kroki musiała podjąć, to było nieuniknione, wobec tego twoja żona przyjechała oczywiście, żeby przeprowadzić akcję na miejscu. - Tak, tak - potwierdził Jim - ale Sally zawsze przeprowadza jakąś akcję - dodał ze świadomością rzeczy - ilekroć wychodzi z domu. Nie trudzi się nigdy bez celu. Co więcej, teraz działa w imieniu matki, a to coś mówi. - I Jim zakończył chłonąc znowu wszystkimi zmysłami uroki Paryża: - Bądź co bądź nic podobnego nie ma w naszym Woollett! Strether jednak snuł dalej rozważania: - Muszę przyznać, że wszyscy zrobiliście na mnie takie wrażenie, jakbyście przybyli w bardzo łagodnym i rozsądnym usposobieniu. Nie pokazaliście na wstępie pazurów. Nie wyczułem w Sarze żadnych groźnych zamiarów. Nie jest wojownicza -dodał - a taki ze mnie nerwowy głupiec, że się tego właśnie obawiałem. - Och, czy nie znasz jej na tyle - powiedział Jim - by wiedzieć, że nigdy się nie zdradza? Tak samo zresztą jak jej matka. Te panie nie wyglądają wojowniczo, pozwalają ci podejść jak najbliżej. Z wierzchu skóra gładka jak aksamit, podszewka za to przypieka. Wiesz, jak z nimi jest naprawdę? - spytał Jim rozglądając się ciekawie i ledwie pół uwagi -jak zgadywał Strether -poświęcając rozmowie. - Wiesz? Zawsze są w napięciu. - Tak - potwierdził Strether z jakąś niezwykłą skwapliwością - zawsze w napięciu. - Nie biją na oślep, nie potrząsają klatką - rzekł Jim, niewątpliwie bawiąc się swoją przenośnią - a najspokojniej zachowują się w porze karmienia. Ale zawsze dopną swego. - Tak, zawsze, to prawda! - zawołał Strether i roześmiał się w sposób świadczący, że nie kłamał przyznając się do zdenerwowania. Było mu niemiło, że tak szczerze rozmawia z Pocockiem o pani Newsome; wolałby tej szczerości uniknąć. Ale bardzo chciał się dowiedzieć pewnej rzeczy; ciekawość ta zbudziła się w nim w ostatnich dniach wskutek milczenia przyjaciółki, gdy sam od początku ofiarowywał jej tak wiele - dziś bardziej niż kiedykolwiek był o tym przekonany - a w zamian otrzymywał tak mało. Teraz dziwaczna metafora Jima uderzyła go jak obuchem. To prawda, pani Newsome zachowywała się najspokojniej, gdy jej dostarczano paszy; syciła się, a wraz z nią Sara, z pełnej miski jego obfitej korespondencji, syciła się żywymi, malowniczymi listami, ich pomysłowością, a nawet stylem, a tymczasem źródło jej odpowiedzi wysychało stopniowo. Ale Jima już znowu ogarniała lekkomyślność, jak zawsze, gdy temat nie dotyczył jego małżeńskich doświadczeń. - Chad oczywiście ma teraz szansę bezpośredniego wpływu. Jeżeli jej nie wykorzysta... - westchnął, litując się z góry nad szwagrem na wypadek, gdyby okazał się tak niedołężny. - Z tobą mu się nieźle udało, co? -1 po krótkiej chwili spytał, czy są jakieś nowości w Varietes, wymawiając to słowo z amerykańska. Zaczęli więc rozmawiać o Varietes; Strether wykazał dość dobrą znajomość rzeczy, co pobudziło Jima do dowcipnych aluzji, niedorzecznych jak dziecinne wierszyki, ale dosadnych jak szturchnięcia łokciem pod żebro, toteż przejażdżka skończyła się pod osłoną lekkiej pogawędki. Strether przez cały czas czekał - wciąż daremnie - na jakikolwiek dowód, że Jim zauważył metamorfozę Chada; sam nie umiałby wytłumaczyć, dlaczego brak tych dowodów tak bardzo go zniechęcał. Na fakcie tej metamorfozy oparł przecież całe swoje stanowisko - przyjmując, że je w ogóle zajął; otóż jeśli wszyscy Pocockowie nic z niej nie dostrzegą - stracił na próżno czas. Liczył na Jima do ostatka, do chwili, gdy ukazał się ich oczom hotel; nieszczęsny Jim jednak w dalszym ciągu żartował, wyrażał zazdrość, dowcipkował, aż wreszcie Strether poczuł do niego silną niechęć: wydał mu się nad wyraz wulgarny. Jeżeli wszyscy nie zauważą niczego... I zastanawiając się znów nad tą możliwością Strether uświadomił sobie, że dopuścił myśl, iż tego, czego nie rozumie Jim Pocock, nie pojmie również pani Newsome. Wobec ordynarności Jima wstrętna mu była rozmowa z nim o tej osobie; mimo to, gdy dorożka już podjeżdżała przed hotel, zwyciężyła chęć poznania wyroków Woollett: - Czy pani Newsome nie załamała się ani trochę? - Czy się nie załamała? - powtórzył Jim z szyderstwem, wywodzącym się z wieloletniego doświadczenia. - Myślałem, że pod naciskiem zawiedzionych nadziei, rozczarowań wielokrotnych, i przez to tym bardziej gorzkich... - Pytasz, czy jest przybita? - Jim znał na pamięć właściwe określenia. - Oczywiście i ona, i Sally. Ale one nigdy nie tryskają energią tak, jak wtedy, kiedy są przybite. - Aha, więc Sara jest przybita? - z roztargnieniem szepnął Strether. - Sally im bardziej przybita, tym jest czujniejsza. -1 pani Newsome czuwa? - W dzień i w nocy, mój stary, gotowa czuwać nad tobą! -fo mówiąc Jim parsknął głupim śmiechem i dał Stretherowi sójkę w bok, dla podkreślenia aluzji. Strether wszakże dowiedział się, czego chciał. Nie wątpił ani chwili, że usłyszał wyrok Woollett. - Radzę ci, nie myśl nawet o powrocie! - dodał Jim wyskakując z fiakra; Strether pozwolił mu hojnie zapłacić dorożkarza, sam w zadumie pozostał chwilę na swym miejscu. Zastanawiał się w duchu, czy to także jest wyrok Woollett. 21. Kiedy nazajutrz na długo przed południem otwarły się przed nim drzwi salonu pani Pocock, dobiegł jego uszu czarujący głos, którego brzmienie przykuło go na krótki moment rozterki do progu. A więc pani de Vionnet była już na scenie, a dramat rozgrywał się w tempie, jakiego mimo całej swej niecierpliwości Strether nie umiałby mu nadać z własnej inicjatywy. Poprzedni wieczór spędził w towarzystwie przyjaciół z Woollett, ale w dalszym ciągu tonął w mrokach niepewności - tak to sam określał - i nie mógł przewidzieć, jaki wpływ wywrą nowo przybyli na jego sytuację. Niemniej dziwne było, że zastając niespodzianie u pani Pocock panią de Vionnet uczuł, iż jego osoba związana jest z tą sytuacją ściślej niż kiedykolwiek. Wydało mu się, że pani de Vionnet jest sama z Sarą i że ich rozmowa w jakiś niezależny od jego woli sposób wpłynie na jego własny los. A przecież pani de Vionnet mówiła o czymś innym, przedstawiała jakieś uprzejme propozycje, które jako serdeczna przyjaciółka Chada przyszła zrobić jego siostrze. - A więc nic? Na pewno? Byłoby mi tak miło! Od pierwszego rzutu oka zrozumiał, jakiego przyjęcia doznaje pani de Vionnet. Jeszcze wyraźniej pojął to, kiedy Sara wstała, żeby go przywitać, i zobaczył lekkie wypieki na jej twarzy. Stwierdził, że mylił się przypuszczając na wstępie, iż te panie są same; bez trudu poznał szerokie, wyniosłe plecy tkwią- ce we wnęce okna naprzeciw drzwi wejściowych. Waymarsh -z którym nie widział się dziś jeszcze, wiedząc jednak, że pielgrzym z Milrose opuścił hotel wczesnym rankiem - zaproszony grzecznie za pośrednictwem Chada wziął udział w prostym i serdecznym przyjęciu, które nie tracąc czasu pani Pocock zorganizowała poprzedniego wieczora - a więc Waymarsh uprzedził Strethera podobnie jak pani de Vionnet i stał oto z rękoma w kieszeniach, nie drgnąwszy nawet, gdy przyjaciel wszedł do salonu, z ostentacyjną obojętnością zapatrzony w widok rue de Rivoli. Strether z postawy jego odgadł - zadziwiające, jak wspaniale ten człowiek dawał pewne rzeczy bez słowa do zrozumienia! - że Waymarsh odciął się stanowczo od grzeczności, którymi pani de Vionnet obsypywała jego rodaczkę. Waymarsh niewątpliwie na domiar nieugiętych poglądów posiadał takt, toteż pozostawiał pani Pocock honor samotnej walki. Będzie tu czekał, dopóki gość nie odejdzie, wytrwa bez wątpienia, czyż od wielu miesięcy nie skazywano go wyłącznie na czekanie? Dzięki temu pani Pocock mogła być pewna, że w jego osobie rozporządza odwodami. Jaką z tej świadomości zaczerpnie siłę, to się dopiero okaże, na razie bowiem Sara, chociaż błyszcząca żywą inteligencją, plątała się trochę gorączkowo w labiryncie dwuznacznych formułek. Zmuszono ją do rozrachunku wcześniej, niż się spodziewała, ale przede wszystkim zależało jej na tym, by dowieść, że nie należy do osób, które można zaskoczyć bezbronne. Strether zjawił się w chwili, gdy właśnie miała okazję to zamanifestować. - Och, pani jest doprawdy zbyt uprzejma, ale nie czuję się tutaj tak zupełnie bezradna. Mam brata... a także przyjaciół Amerykanów. Poza tym, proszę pani, byłam już kiedyś w Paryżu. Znam Paryż - mówiła Sally Pocock tonem, od którego lekki dreszcz chłodu przeszył serce Strethera. - Ale w tym nieznośnym mieście, gdzie wszystko się wciąż zmienia - odparła pani de Vionnet - kobieta dobrej woli może zawsze przysłużyć się drugiej kobiecie. Z pewnością pani zna Paryż, ale, kto wie, może każda z nas zna w nim co innego. Pani de Vionnet najwyraźniej również wystrzegała się ęd nych posunięć, łecz jej strach miał inny charakter i lepiej go ukrywała. Uśmiechnęła się na widok Strethera, przywitała g0 bardziej poufale niż pani Pocock, podała mu rękę nie ruszając się z miejsca i na przeciąg jednej minuty opanowała naszego przyjaciela dziwaczna myśl, że... ależ tak!... że pani de Vionnet wydaje go na zgubę. Łagodna i swobodna, nie może jednak zrobić nic innego; sam fakt, że jest tak urocza, pociąga za sobą istną lawinę wniosków, które w umyśle Sary wyjaśnią wszelkie wahania Strethera. Jakże pani de Vionnet mogłaby zgadnąć, że wyrządza mu tyle złego? Chciała przedstawić się jako osoba prosta i skromna - o tyle, o ile trzeba było, żeby skutecznie czarować - ale jednocześnie przedstawiała niejako Strethera jako swojego sojusznika. Jej strój i cały wygląd wydał mu się specjalnie przystosowany i przygotowany do dzieła pojednania -istna poezja dobrego smaku, zgodna z wyobrażeniem, jakie sobie pani de Vionnet wytworzyła o warunkach tej porannej wizyty. Chciała służyć radą w wyborze krawców i sklepów, była gotowa oddać się do dyspozycji rodzinie Chada. Strether zauważył na stole bilet wizytowy z koroną i hrabiowskim tytułem i żywo wyobraził sobie poprawki, które Sara musiała nieuchronnie wprowadzić w skrytości ducha do swych pojęć. Nigdy dotychczas - był tego pewien - nie prowadziła salonowej rozmowy z hrabiną; zademonstrował więc, żeby ją zaskoczyć, doskonały okaz tej klasy. Po to właśnie przybyła zza oceanu, żeby się przyjrzeć tej kobiecie; Strether jednak czytał w oczach pani de Vionnet, że ciekawość Sary nie została zaspokojona tak pomyślnie, by odtąd hrabina mogła obejść się bez jego pomocy, przeciwnie, będzie go tym bardziej potrzebowała. Wyglądała podobnie jak tamtego ranka w katedrze Notre-Dame; stwierdził nawet wiele mówiący fakt, że włożyła tę samą dyskretną, subtelną suknię. Strój ten jakby ilustrował - trochę przedwcześnie i może zbyt delikatnie - ofertę pomocy w zakupach. Przyjęcie, jakiego pani de Vionnet doznała od Sary, pozwoliło mu tym lepiej zrozumieć, od czego ich wspólna mądrość uchroniła Marię Gostrey. Wzdrygnął się na myśl, że gdyby nie wstrzymała go błogosławiona przezorność, wprowadziłby tu pannę Gostrey roli przewodniczki i wzoru do naśladowania. Jednakże zdecydowanie Sary, o ile mógł je w tak krótkim czasie zaobserwować, przynosiło mu chwilowo pewną ulgę. Znała Paryż. Pani de Vionnet właśnie odpowiadała na to jej oświadczenie swobodnym tonem: - O, pani ma widocznie dar, dar rodzinny, bo brat pani - chociaż przyznaję, że to inny przypadek, on miał wiele czasu na zdobycie doświadczenia - stał się po prostu, jakby cudem, prawdziwym paryżaninem. I zwróciła się do Strethera, zręcznie, jak umieją kobiety tego typu, zmieniając temat. Czyż jego nie zadziwiła także swoboda, z jaką pan Newsome obraca się w Paryżu? Czyż nie skorzystał wiele z niezwykłego doświadczenia młodego człowieka? Strether docenił brawurę pani de Vionnet, która bez dłuższych wstępów wprowadziła do rozmowy tę nutę, ale musiał stwierdzić w duchu, że w gruncie rzeczy, skoro zdecydowała się na wizytę u Sary, nie miała wyboru: mogła porozumiewać się z panią Pocock jedynie w obrębie oczywistych faktów, a w sytuacji Chada nieodparcie rzucał się w oczy fakt, że młody człowiek stworzył tu sobie cały zespół nowych warunków egzystencji. Pani de Vionnet miała do wyboru albo zniknąć całkowicie, albo przedstawić się jako element tego zespołu, jeden z powodów zadomowionej i utrwalonej pozycji Chada w Paryżu. W jej uroczym spojrzeniu wyrażała się tak jasno i subtelnie pełna świadomość tych prawd, że wciągając Strethera jawnie na pokład swojej łodzi obudziła w nim głuchy niepokój, którego potem nie wahał się nazwać małodusznością. „Ach, nie bądź tak czarująco uprzejma dla mnie, bo to wygląda, jakbyśmy byli w zażyłych stosunkach, a przecież nic nas nie łączy, wystrzegałem się tak bardzo wszelkich nieostrożnych kroków, widzieliśmy się zaledwie kilka razy!” Znowu natknął się na przewrotne Prawo uparcie rządzące jego skromnym losem: ten stały pech gotów sprawić, że pani Pocock i Waymarsh posądzą go o zaangażowanie się w przyjaźń, podczas kiedy w rzeczywistości nigdy o tym nawet mowy nie było. Już w tej chwili z pewnością to nieuniknione! - przypisują mu tę niedyskrecję tylko dlatego że pani de Vionnet zwracała się do niego tak poufale. A przecież nie pozwolił sobie na nic, trzymał się kurczowo brzegu, nie zamoczył nawet palców w tych głębinach. Trzeba jednak od razu powiedzieć, że płomień strachu, który tego ranka w nim wybuchnął, nigdy już później nie miał się powtórzyć, rozbłysnął tylko na krótki moment i zgasł na zawsze. Nie zbyć milczeniem apelu pani de Vionnet i pod ogniem bystrych spojrzeń Sary odpowiedzieć - znaczyło tyle, co wsiąść do łodzi hrabiny. Do końca wizyty zachował świadomość, że wykonuje wszystkie właściwe ruchy, by pomóc pani de Vionnet w utrzymaniu jej zuchwałej barki na powierzchni fal. Łódź chwiała się niebezpiecznie, ale Strether usadowił się w niej na dobre. Chwycił za wiosło, a ponieważ był pewien, że i tak świadkowie są przekonani, iż wiosłuje - zaczął wiosłować naprawdę. - Tym bardziej miło będzie spotkać się z panią na wspólnym terenie - powiedziała pani de Vionnet nawiązując jeszcze do oświadczenia Sary, że należy do wtajemniczonych; dodała natychmiast, że z pewnością pani Pocock nie zabraknie pomocy, skoro ma pod ręką pana Strethera. - Pan Strether przecież, jak sądzę, poznał i pokochał Paryż tak, jak nikt inny by w równie krótkim czasie nie potrafił. W towarzystwie brata i pana Strethera nie będzie pani potrzebowała szukać przewodników. A co najważniejsze - uśmiechnęła się - pan Strether powie pani, że wystarczy po prostu dać się unosić fali. - No, ja nie dałem się unieść bardzo daleko - odparł Strether z uczuciem, że wezwano go, aby dyskretnie pouczył panią Pocock, jak prowadzą konwersację paryżanie. - Obawiam się, że mój przykład mógłby tylko zaświadczyć, jak niedaleko dopływają niektórzy. Miałem dużo czasu, ale z pewnością wyglądam tak, jakbym się nie ruszył z miejsca. - Patrzał na Sarę z wyrazem, który - w jego przekonaniu - mógł jej się wydać ujmujący i pod osłoną pani de Vionnet zaryzykował pierwszy własny sZtych: - W gruncie rzeczy przez cały czas zajmowałem się sprawą, dla której tu przyjechałem. Ale te słowa dały tylko pani de Vionnet okazję do podchwycenia natychmiast wątku. -Odnowił pan znajomość ze swym przyjacielem... poznał go pan na nowo. Pospieszyła mu z tą życzliwą pomocą tak ochoczo, jak gdyby byli związani wspólnym celem, składali tę wizytę wspólnie i przysięgli sobie wzajemne poparcie... W tym momencie Waymarsh, uważając zapewne, że go zaczepiono, odwrócił się nagle od okna. - A tak, pani hrabino, odnowił znajomość ze mną i sądzę, że coś niecoś o mnie dowiedział się nowego, chociaż nie wiem, czy mu to było wszystko do smaku. To już mógłby sam Strether tylko powiedzieć, czy w jego przekonaniu opłacił mu się trud podróży. - Ależ nie o panu mowa! - wesoło zawołała hrabina. - Nie dla pana tu przyjechał, cóż znowu! Wcale nie pana miałam na myśli, lecz pana Newsome, którego tak bardzo wszyscy cenimy. Pani Pocock zechciała podjąć tę podróż, by z nim nawiązać znów kontakt. Jakaż to radość dla obojga państwa! - zakończyła pani de Vionnet, odważnie patrząc w oczy Sarze. Pani Pocock słuchała uprzejmie, ale Strether szybko zorientował się, że Sara ani myśli przyjmować jakiejkolwiek cudzej wersji swoich planów i postępków. Nie potrzebowała opieki ani poparcia, co byłoby równoznaczne z fałszywym położeniem; objawi ze swych planów tyle, ile zechce, i na swój sposób; dała temu wyraz suchym i metalicznym błyskiem oczu, który naszemu bohaterowi przypomniał piękne zimowe poranki w Woollett. - Nigdy nie musiałam wyszukiwać okazji, żeby widywać się z bratem. Mamy u siebie w domu wiele na głowie, poważną odpowiedzialność i zajęcia, nasze rodzinne miasto nie jest wcale nudne. Cokolwiek podejmujemy - mówiła trochę krzykliwym tonem - nigdy nie robimy nic bez powodu. - Słowem, nie chciała uchylić bodaj rąbka swoich sekretów. Jako dama zawsze pełna słodyczy, którą stać było na pewne ustępstwa, dorzuciła jednak: - Przyjechałam, bo... no, cóż, bo mamy zwyczaj przyjeżdżąc tu niekiedy... - Ach, na szczęście, tak! - szepnęła pani de Vionnet. W pięć minut później zaczęła się żegnać i wszyscy wstali, zgodnym odruchem uprzejmości, która przetrwała próbę końcowej wymiany zdań; tylko Waymarsh zdradzał wyraźną ochotę wycofania się z powrotem na punkt obserwacyjny pod otwarte okno, sunąc - może instynktownie, a może przez ostrożność - krokiem lżejszym niż zwykle. Salon hotelowy, lakierowany i złocony, pełen czerwonych adamaszków, złoconych brązów, luster i zegarów, zwrócony był na południe, toteż żaluzje spuszczono w ten letni ranek; przez szpary jednak widać było ogród Tuilerii i perspektywę miasta otwierającą się za nim z wysokości hotelu; czuło się obecność ogromnego miasta, świeżą, przymgloną, wabiącą przestrzeń Paryża, połyskującą złoceniami sztachet; dochodziło uszu skrzypienie żwiru pod nogami, tętent kopyt, trzask batów - odgłosy nasuwające wyobraźni obraz jakiejś defilady w cyrku. - Zapewne - powiedziała Sara Pocock - będę miała sposobność odwiedzić mojego brata w jego mieszkaniu. Nie wątpię, że jest rzeczywiście ślicznie urządzone. Zwracała się pozornie do Strethera, ale patrzała przy tym na panią de Vionnet z twarzą niezwykle ożywioną i takim wyrazem, że nasz bohater przez chwilę spodziewał się dalszego ciągu: „Dziękuję pani, że zechciała mnie tam zaprosić”. Czuł, że przez parę sekund słowa te drżały na wargach pani Pocock, słyszał je tak wyraźnie, jakby zostały rzeczywiście wymówione, lecz natychmiast odetchnął, bo szybkie, bystre spojrzenie pani de Vionnet powiedziało mu, że ona też wyczuła to zdanie wiszące w powietrzu i że na szczęście nie przybrało ono formy, która by wymagała jakiejś reakcji. Dzięki temu mogła odpowiedzieć tylko na to, co Sara głośno powiedziała. - Jeżeli dom przy Boulevard Malesherbes może się stać dla jias obu terenem wspólnym, cieszę się rym większą nadzieją, że będę miała przyjemność spotkać się znowu z panią. - Och, pozwolę sobie odwiedzić panią, skoro pani była tak łaskawa... - spoglądając prosto w oczy pani de Vionnet odparła Sara Pocock. Rumieńce na jej policzkach zdążyły już ostatecznie utrwalić się w postaci dwóch małych szkarłatnych plam, nie pozbawionych własnej wojowniczej wymowy; trzymała głowę wysoko i Stretherowi przyszło na myśl, że w tej chwili z nich dwóch Sara lepiej gra rolę hrabiny. Mimo wszystko przypuszczał, że naprawdę zrewizytuje swego gościa; nie mogłaby wrócić do Woollert bez tak efektownego materiału dowodowego w zanadrzu. - Bardzo bym pragnęła przedstawić pani moją córkę - powiedziała pani de Vionnet. - Miałam ochotę już dziś wziąć ją z sobą, ale nie śmiałam zrobić tego bez upoważnienia z pani strony. Miałam nadzieję, że może zobaczę tu pannę Pocock, bo pan Newsome mówił mi, że przyjechała wraz z panią, cieszyłabym się niezmiernie, gdyby moja mała mogła ją poznać. Jeśli będę miała przyjemność spotkać ją - a pani uzna to za stosowne - spróbuję prosić pannę Mamie o względy dla mojej Jeanne. Pan Strether z pewnością zechce pani powiedzieć - dodała gładko - jak miła i dobra jest moja biedna córeczka, i jak samotna. Bo pan Strether zaprzyjaźnił się z nią, ku mojej radości, i nie sądzi jej -jak myślę - zbyt surowo. Jeśli zaś chodzi o Jeanne, to pan Strether podbił ją, jak zresztą wszystkich, z kimkolwiek się tutaj zetknął. Mówiła to miękko, pogodnie, ze swobodą, którą daje zażyłość, tak jakby prosiła Strethera o pozwolenie, a raczej jakby była z góry pewna, że on pozwoli jej to wyjawić: Strether doskonale rozumiał, że gdyby teraz ze swej strony nie wyciągnął do niej ręki, zdradziłby ją haniebnie i nikczemnie. Tak, stał po jej stronie, stawiał czoło, chociaż w sposób zamaskowany i częściowo ubezpieczony, tym, którzy byli przeciw niej, i czuł - ze zdziwieniem, lecz również z przejęciem i wzruszeniem - jak bardzo, jak głęboko się zaangażował. Niemal czekał w napięciu na jakieś słowo z ust pani de Vionnet, które by go zobowiązało jeszcze głębiej i dało sposobność do okazania, że nie braknie mu odwagi. Stało się tak rzeczywiście, gdy przedłużając nieco pożegnanie powiedziała: -Jestem pewna, że pan Strether sam ani by wspomniał o tych swoich podbojach, dlatego zdradzam je bez wielkich skrupułów. Mówiąc nawiasem, robię to tylko z dobrego serca -dodała zwracając się teraz do niego - bo osobiście mało doprawdy korzystam z pańskiego zwycięstwa nade mną. Nie widuje się pana wcale! Na próżno siedzę w domu i czekam z utęsknieniem. Odda mi pani wielką przysługę - zwróciła się znów do pani Pocock - jeśli dzięki pani będę miała -jakże rzadką! -okazję oglądania tego pana. - Z pewnością nie zechcę pozbawić pani niczego, co - jak z pani słów wynika - z prawa się pani należy. Pan Strether jest moim przyjacielem od wielu lat - łaskawie powiedziała Sara -ale nie będę się z nikim sprzeczała o przywilej jego towarzystwa. - A jednak muszę to stwierdzić, kochana Saro - swobodnie wmieszał się do dialogu Strether - niezupełnie doceniasz ważki fakt, że tak jak ja w stosunku do ciebie, tak i ty do mnie masz z natury rzeczy prawo. Wolałbym - rzekł ze śmiechem - żebyś o mnie walczyła. Pani Pocock zaniemówiła z wrażenia, zabrakło jej tchu -jak sobie Strether wyobraził - wobec nieoczekiwanej swobody jego słów. Pozwolił sobie na nie w odruchu złości - mimo że z zimną krwią postanowił zaostrzyć sytuację - ponieważ chciał otrząsnąć się ze strachu przed Sarą, a także wyzbyć się strachu przed panią de Vionnet. Nigdy oczywiście tam, w kraju, nie zwracał się do niej inaczej niż po imieniu, jakkolwiek nigdy też nie mówił do niej „kochana Saro”, może zresztą dlatego, że nigdy okoliczności nie zastawiły tak zdradzieckiej jak dziś pułapki. Ledwie to powiedział, wewnętrzny głos skarcił go, że wyrwał się za późno czy może przedwcześnie - w każdym razie wiedział, że to mu nie zyska większej sympatii pani Pocock. - Ależ, proszę pana! - szepnęła Sara niepewnie, a jednak Ostro, i plamy na jej twarzy stały się o cień bardziej jeszcze szkarłatne; Strether zrozumiał, że do tego na razie ograniczy się jej replika. Lecz pani de Vionnet już spieszyła mu z odsieczą, a Waymarsh, jakby wezwany do współudziału, odszedł znowu spod okna. Co prawda pomoc udzielona przez panią de Vionnet mogła budzić pewne wątpliwości; ponieważ - na przekór wszystkiemu, co mówił Strether, i na przekór jej skargom, jakoby za mało korzystała z jego towarzystwa - hrabina zdradzała, że z rozmów z nim nagromadziła niebezpiecznie bogaty zasób informacji. - A cała prawda wygląda tak, że pan nas wszystkich bezlitośnie zaniedbuje dla tej kochanej starej Marii! To ona nie zostawia w pańskim życiu miejsca dla nikogo innego. Czy pani słyszała - zwróciła się do pani Pocock - o tej kochanej starej Marii? Co najgorsze, panna Gostrey jest rzeczywiście niepospolitą osobą. - Ależ tak, oczywiście - odpowiedział za Sarę Strether - pani Pocock słyszała o pannie Gostrey. Saro, twoja matka musiała ci o niej mówić, bo twoja matka wie wszystko - ciągnął odważnie. - Chętnie poświadczę - dodał, rozweselony świadomością swojej odwagi - wszystko, cokolwiek dobrego spodoba się komuś o niej powiedzieć. - Ależ mnie na pewno nie spodoba się w ogóle mówić cokolwiek na ten temat! - żywo zaprotestowała Sara. - Ani od matki, ani od nikogo innego nie słyszałam o tej osobie, nie mam pojęcia, o kim państwo mówią. - No, on jej pani nie pokaże - wtrąciła się współczująco pani de Vionnet. - Nawet mnie, starej przyjaciółce... to znaczy: przyjaciółce Marii... nie pozwala jej widywać. Zachowuje ją dla siebie, poświęca jej najmilsze godziny, rezerwuje ją sobie na Wyłączny użytek, a nam ofiarowuje ledwie okruchy tych biesiad. - Co do mnie, pani hrabino, dostałem swoją garstkę okruchów - z naciskiem rzekł Waymarsh ogarniając panią de Vion net szerokim spojrzeniem, pod wpływem którego szybko, nie dopuszczając go do głosu, krzyknęła z udanym zdumieniem: - Comment donc! A więc dzieli się nią z panem! Niech się pan strzeże, jak tak dalej pójdzie, będzie pan miał tyle dam wokół siebie, że się pan nie wypłacze! Waymarsh jednak mówił dalej swoim rzeczowym stylem: - Mogę pani Pocock o tej damie powiedzieć wszystko, co zechce. Widziałem ją wiele razy, byłem niemal przy tym, jak Strether zawarł z nią znajomość. Przyjrzałem jej się dobrze i nie sądzę, żeby była niebezpieczna. - Niebezpieczna! - powtórzyła żywo pani de Vionnet. - Ależ to najmilsza, najrozumniej sza z wszystkich miłych i rozumnych kobiet. - Owszem, trafnie ją pani określiła, pani hrabino - z zapałem odparł Waymarsh. - Niewątpliwie jednak dobrze zna życie. Czuje się wszędzie w Europie jak u siebie w domu. Nade wszystko nie ulega wątpliwości, że kocha Strethera. - Ach, jak my wszyscy, wszyscy go kochamy, w tym nie ma zasługi! - roześmiała się pani de Vionnet trzymając się raz obranej taktyki najwidoczniej bez wyrzutów sumienia, co zdumiewało naszego bohatera, jakkolwiek spotykając spojrzenie jej ślicznych i wymownych oczu nabrał ufności, że wkrótce ta zagadka zostanie mu wyjaśniona. Na razie jednak ton, który przyjęła, dał mu tylko odczuć tę prawdę - prawdę odzwierciedloną w smutnym i ironicznym wyrazie oczu, gdy odwzajemniał jej porozumiewawcze spojrzenie - że takich rzeczy nie mówi kobieta publicznie mężczyźnie, jeśli go nie traktuje jak dziewięćdziesięcioletniego starca. Zdawał sobie sprawę, że na wzmiankę o pannie Gostrey zaczerwienił się niezręcznie, jak winowajca. Było to nieuniknione w obecności Sary Pocock, zwłaszcza że ta obecność miała tak szczególny sens, a im bardziej go złościło, że zdradził coś ze swych uczuć, tym goręcej się rumienił. Wiedział, że zdradził wiele, gdy w zakłopotaniu, niemal z bólem, stał zaczerwieniony przed Waymarshem, który - rzecz dość dziwna - spoglądał na niego, jak by się chciał usprawiedliwić. Z głębi, od podstaw ich dawnej, bardzo dawnej przyjaźni, wypłynęło coś i powiało między nimi w tym momencie, musnęło Strethera tchnieniem wierności, ukrytej pod dziwaczną powierzchnią aktualnej sytuacji. Humor Waymarsha - humor silący się na oschłość i nagość - wychylił się z mroków, by się upomnieć o sprawiedliwość. „Cóż, jeśli wspomnisz o pannie Barrace, będę i ja miał pewne szansę” -mówiło jego sztywne skinienie głowy i przyznawało się do zdrady wobec Strethera, ale próbowało wytłumaczyć, że to było konieczne dla ratowania przyjaciela. Ponure spojrzenie tkwiło uparcie w oczach Strethera tak, że niemal słyszał słowa: „Dla twojego dobra, kochany biedaku, dla twojego dobra. Żeby cię ocalić wbrew tobie”. Lecz w tych zapewnieniach Strether tym jaśniej dostrzegał swoją zgubę. Ukazywały mu one coś więcej jeszcze i to tak dobitnie, jak nigdy przedtem: że między jego starym przyjacielem a interesami reprezentowanymi przez Sarę istnieje już pewna wspólnota. Tak, to już nie ulegało wątpliwości: Waymarsh był w tajemnym porozumieniu z panią Newsome, miał to wypisane na twarzy, w ściągniętych z wysiłku rysach. Jak gdyby mówił: „Tak, moja w tym ręka, ale tyle przynajmniej skorzystam z poznania tego przeklętego Starego Świata, że jeśli on cię rozbije, ja pozbieram okruchy”. Słowem, stało się, że Strether w krótkiej chwili nie tylko odebrał od Waymarsha ten sygnał, lecz także uznał, że w tym zakresie atmosfera została oczyszczona. Nasz bohater zrozumiał i zaaprobował, przeczuwając, że nie będzie już więcej o tym mowy między nimi. To już wszystko, i to będzie znak pewnej inteligentnej wspaniałomyślności. A więc wraz z zawziętą Sarą - bo Sara jest zawzięta mimo całej swojej łaskawości - Waymarsh rozpoczął o dziesiątej rano dzieło zbawiania przyjaciela. A no, niech tam... jeśli jest do tego zdolny z tą swoją ciężką i ciasną dobrocią! Rezultat tylu nagromadzonych spostrzeżeń był ten, że Strether ze swej strony nadal starał się nie okazywać po sobie nic Ponad to, co nieuchronnie musiał ujawnić. Zdradził możliwie najmniej, gdy po pauzie - krótszej niż ten nasz opis sceny, któ- ra się w jego świadomości odzwierciedliła - powiedział do pani Pocock: -To wszystko prawda, święta prawda. Panna Gostrey nie istnieje dla świata, nikt jej nawet z daleka nie zobaczy. Rezerwuję ją wyłącznie dla siebie. - Bardzo dziękuję, że mnie pan o tym uprzedza - odparła Sara nie patrząc na niego; skierowała wzrok na panią de Vionnet, jakby to odtrącenie stworzyło jakąś trochę desperacką więź między nimi dwiema. - Mam jednak nadzieję, że nie odczuję bardzo dotkliwie braku tej osoby. Pani de Vionnet natychmiast przyłączyła się do ataku: -To nie znaczy, proszę pani... bo można by tak przypuszczać. .. że pan Strether jej się wstydzi. Ona doprawdy... W swoim rodzaju... jest bardzo przystojna. - Bardzo! - zaśmiał się Strether, nie mogąc się nadziwić niezwykłej roli, którą mu narzucono. Trwało to dalej, podsycane każdym słowem pani de Vionnet. - Co do mnie, jak już mówiłam, żałuję, że pan mnie także nie zarezerwował choć trochę dla siebie. Czy nie mógłby pan któregoś dnia poświęcić mi godzinki? Oczywiście, im wcześniej, tym lepiej. Będę dla pana w domu zawsze, kiedy panu dogadza. Widzi pan, jak szczerze stawiam sprawę! Strether namyślał się chwilę; miał wrażenie, że Waymarsh i pani Pocock zastygli w oczekiwaniu. -Złożyłem pani niedawno wizytę. W zeszłym tygodniu... Kiedy Chada nie było w Paryżu. - Ach, tak, przypadkiem mnie również nie było w mieście. Dobrze pan wybrał moment. Niech pan jednak nie czeka do mojego następnego wyjazdu, bo nigdzie się nie wybieram - oznajmiła pani de Vionnet - póki pani Pocock bawi w Paryżu. - Ten ślub nie na długo panią zwiąże, na szczęście - stwierdziła Sara odzyskując na nowo całą słodycz. - Tym razem krótko pozostanę w Paryżu. Mam plany podróży po innych krajach. Wyznaczyłam sobie spotkanie z wielu czarującymi przyjaciółmi... - Głos Sary zdawał się pieścić tym określeniem. - W takim razie - tym bardziej! - wesoło odparła pani de Vionnet. - Jutro? Pojutrze? - spytała Strethera. - Mnie odpowiadałby wspaniale na przykład wtorek. - A więc we wtorek, z przyjemnością. - Pół do szóstej? Szósta? To było śmieszne, ale Stretherowi zdawało się, że pani Pocock i Waymarsh czekają w napięciu na jego odpowiedź. Wyglądało to tak, jakby zgromadzili się i ustawili, żeby zobaczyć widowisko - popis „Europy” - z nim i jego sojuszniczką w rolach głównych. A więc, trudno: trzeba grać dalej! - Powiedzmy, trzy na szóstą. -Trzy na szóstą... doskonale. - Wreszcie pani de Vionnet musiała zdecydować się na wyjście, ale dorzuciła jeszcze małą scenkę do spektaklu: - Miałam nadzieję, że zobaczę tu pannę Pocock. Czy to niemożliwe? Sara zawahała się, ale stanęła na wysokości zadania. -Panna Pocock razem ze mną zrewizytuje panią. W tej chwili jest na mieście w towarzystwie mego męża i brata. - Ach, tak, rozumiem, pan Newsome oczywiście chce im wszystko tu pokazać. Mówił mi o niej tak wiele! Tak pragnę, żeby moja córeczka miała sposobność ją poznać. Zawsze dla mojej małej szukam tego rodzaju okazji. Jeśli dziś nie wzięłam córki z sobą, to tylko dlatego, że chciałam się upewnić, czy pani nic nie ma przeciw temu. - Po czym urocza pani de Vionnet zaryzykowała bardziej natarczywe pytanie: - Czy nie zechciałaby pani również wyznaczyć któregoś dnia w najbliższym czasie? Wolałabym wiedzieć, żeby na pewno nie stracić przyjemności widzenia pań. Teraz z kolei Strether czekał, bo Sara musiała wreszcie odegrać swoją scenę; myśli jego zaprzątnął fakt, przed chwilą wspomniany: Sara została w hotelu, i to pierwszego ranka pobytu w Paryżu, podczas gdy Chad wyprowadził resztę Pococków na miasto. A więc pogrążyła się po same uszy! Jeśli została w hotelu, to zrobiła to z pewnością dlatego, że poprzedniego wieczora umówiła się z Waymarshem i obiecała mu, że zastanie ją rano samą. Niezły początek jak na pierwszy dzień Sary w Paryżu; zabawa dopiero się zaczynała. Tymczasem jednak pani de Vionnet była wspaniała w swej powadze. - Może pani wydam się niedyskretna, ale tak bardzo pragnę, żeby moja Jeanne poznała młodą Amerykankę najmilszego typu. Widzi pani, odwołuję się do pani serca. W tonie tego przemówienia Strether wyczuł nie podejrzewane dotąd głębie tajemnic, ukrytych pod tymi słowami i za ich osłoną, i niemal przeraził się odgadując niejasno motywy prośby pani de Vionnet; Sara mimo wszystko wahała się chwilę, co dało naszemu bohaterowi czas, by zamanifestować współczucie dla petentki. - Niech mi pani pozwoli powiedzieć na poparcie pani życzenia, że panna Mamie rzeczywiście jest najmilszą przedstawicielką swego typu: to najbardziej urocza z wszystkich uroczych dziewcząt. Nawet Waymarsh, chociaż miałby coś więcej do powiedzenia w tej sprawie, zdołał w porę wpaść w rozmowę: - Tak, pani hrabino, pani kraj musi nam przyznać w każdym razie ten przywilej: amerykańskie dziewczę możemy z dumą pokazywać światu. Ale piękność ta w pełni rozkwita jedynie dla tych, którzy ją umieją ocenić. - Ależ tego właśnie - uśmiechnęła się pani de Vionnet - pragnę! Jestem pewna, że możemy się od niej wiele nauczyć. Słowa zdumiewające, lecz jeszcze bardziej zdumiewający był ich wpływ na Strethera, który nagle zrobił gwałtowny zwrot w przeciwnym kierunku. -Och, to możliwe; ale niech pani nie zapomina, że pani śliczna córka jest uosobieniem doskonałości. Panna de Vionnet - wyjaśnił w miarę ceremonialnie zwracając się do pani Pocock - jest uosobieniem doskonałości. Panna de Vionnet jest prześliczna. Brzmiało to może trochę złowieszczo, ale z ust Sary padło tylko metaliczne: „Aa?” I znów nawet Waymarsh uznał widać w obliczu tych faktów konieczność oddania pełniejszej sprawiedliwości, bo skłaniając się w stronę Sary rzekł: - Panna Jane jest wybitnie ładna... w tradycyjnym stylu francuskim. Ta uwaga wywołała zgodny wybuch śmiechu pani de Vionnet i Strethera, jakkolwiek w tym momencie Strether pochwycił w oczach Sary zwróconych na Waymarsha błysk, który mówił niepewnie, lecz niedwuznacznie: „Ty także?” Waymarsh pod wpływem tego spojrzenia wbił zawstydzony wzrok w przestrzeń ponad głową pani Pocock. Ale pani de Vionnet już podjęła temat na swój sposób: - Doprawdy, bardzo bym była rada, gdyby moja biedna mała mogła stanowić dla pani olśniewające zjawisko; to by uprościło mi sprawę. Zapewne moja córeczka ma wiele zalet, ale to jasne - jest inna, i dziś zadaję sobie pytanie, widząc, jak się toczą wypadki, czy nie jest mimo wszystko zanadto inna, to znaczy zbyt różna od wspaniałego typu młodej dziewczyny, który wychowuje wasz cudowny kraj -jak to wszyscy jednogłośnie przyznają. A jednak pan Newsome, który tak dobrze zna te sprawy, jako wierny przyjaciel i dobry, kochany człowiek - chcąc nam oszczędzić błędów ignorancji - zrobił wszystko, co się dało, dla mojego nieśmiałego biedactwa. A więc tak - zakończyła, gdy pani Pocock trochę jeszcze wciąż oschłym tonem szepnęła, że pomówi na ten temat ze swoją młodą pupilka - będziemy obie z moją małą czekały w domu, będziemy czekały i wypatrywały wizyty pań! - Ostatni jednak subtelny zwrot był przeznaczony dla Strethera: - Niechże pan przemówi za nami w taki sposób... - Żeby z tego coś wynikło? O, coś wyniknie z pewnością! Mnie to też leży na sercu - oświadczył i na dowód tych słów odprowadził panią de Vionnet na dół do powozu. 22. - Oto największa trudność - rzekł Strether do pani de Vionnet w parę dni później. - Nie mogę ich zmusić do przyznania bodaj słowem czy gestem, że to nie ten sam Chad, któremu przez trzy lata przyglądali się gniewnie zza oceanu. Nie chcą po prostu ani okiem mrugnąć i trzeba przyznać, że jako polityka, wie pani... wy to nazywacie partipris... tajna dyplomacja - to doprawdy nadzwyczajne. Było to tak nadzwyczajne, że nasz bohater zapatrzony w swoją wizję przystanął przed panią domu; po dziesięciu minutach wizyty wstał z krzesła i szukając ucieczki od trosk zaczął spacerować po salonie tak, jak to zwykł robić rozmawiając z Marią Gostrey. Dotrzymał pani de Vionnet obietnicy z punktualnością co do minuty, czekał tej umówionej godziny niecierpliwie, co prawda w rozterce, nie wiedząc, czy ma do powiedzenia pani de Vionnet bardzo dużo, czy też nie ma jej nic do zakomunikowania. W ciągu krótkiej pauzy, rozmyślając o komplikacjach położenia, wzbogacił się o mnóstwo wrażeń, a przede wszystkim należy stwierdzić, że w tym czasie zaczął już zupełnie otwarcie, niemal publicznie uznawać te komplikacje za wspólny kłopot - swój i pani de Vionnet. Pani de Vionnet na oczach Sary wciągnęła go do swej łódki, ale niewątpliwie od teJ pory zadomowił się w niej i o każdej godzinie uświadamiał sobie ruch barki na falach. W tym momencie żeglowali razem, bardziej niż kiedykolwiek połączeni wspólnym losem, a Strether dotychczas nie wymówił słów ostrzeżenia czy wymówki które wówczas, w hotelowym salonie pani Pocock, zamarły mu na ustach. Były do powiedzenia rzeczy ważniejsze niż wyrzuty że postawiła go w kłopotliwej sytuacji, bo zdążył dojść do wniosku, że ta sytuacja, podniecająca i zawiła, była czymś nieuniknionym. Z tego punktu widzenia miał sobie jednak za obowiązek od razu na wstępie przestrzec panią de Vionnet, że perspektywy nie rozjaśniły się wcale tak, jak oczekiwał. Odpowiedziała pobłażliwie, że nie powinien się tak śpieszyć, i łagodnie zauważyła, że skoro ona umie być cierpliwa, on może zdobyć się na to tym bardziej. Strether od pierwszej chwili czuł, że jej obecność, jej ton i cała atmosfera otoczenia pomagają mu w opanowaniu niecierpliwości; jeden z dowodów, że pomoc ta była skuteczna, to fakt, iż mógł tę rozmowę prowadzić tak swobodnie. Gdy skończył tłumaczyć, dlaczego nowe wrażenia, choć tak bogate, nic mu nadal nie wyjaśniły - miał uczucie, że gawędzi z panią de Vionnet poufale od wielu godzin. Nic się nie wyjaśniło, ponieważ Sara... no, Sara była niezgłębiona, tak niezgłębiona, jak nigdy nie miała sposobności okazać się dotychczas. Wynikało to stąd - czego jednak Strether nie powiedział - że zapewne ta otchłań prowadzi jakby stromą przepaścią wprost do jej matki, ale - zważywszy na głębie pani Newsome - można sądzić, że przebity w ten sposób szyb ma jednak swoje dno. Niemniej czuł pełną rezygnacji obawę, że - jeśli zaufanie będzie tak dawkowane jak obecnie - wkrótce zdradzi się, iż już teraz, w pewnych momentach, postępuje tak, jakby miał do czynienia nie z Sarą, lecz z panią Newsome we własnej osobie. Sara na pewno już to w nim zwęszyła i oczywiście uzyskała władzę, by go tym bardziej dręczyć. Z chwilą gdy zrozumiała, że on nadaje się do dręczenia... - Ale dlaczego? - pani de Vionnet zdziwiła się, że użył tego słowa. - Dlatego, że taki już jestem... myślę o wszystkim. - Ach, niech pan tego nigdy nie robi! - powiedziała z uśmie” chem. - Człowiek powinien myśleć o jak najmniejszej możliwie ilości spraw. - W takim razie - odparł - musi je trafnie wybierać. Chciałem tylko przez to powiedzieć, choć wyraziłem się zbyt dosadnie - że Sara może mnie śledzić. Sytuacja zawiera elementy ostrego niepokoju dla mnie, Sara widzi, że ja się wiję w niepewności. Mniejsza zresztą o to - ciągnął - mogę to wytrzymać. Co więcej, właśnie wijąc się, w końcu się wywinę. Ten obraz bądź co bądź wywołał z ust pani de Vionnet uwagę, której szczerość Strether wyczuł od razu. - Nie wyobrażam sobie, aby mężczyzna mógł okazać więcej dobroci, niż pan mnie okazuje. Tak, chciał być dla niej dobry, lecz w chwili, gdy jej śliczne oczy wyrażały mu tę prawdę, zdobył się mimo wszystko na szczery odruch. - Mówiąc o dręczącej niepewności, proszę pani - rzekł ze śmiechem - miałem na myśli również swoją osobistą sprawę. - Ach, tak... swoją osobistą także... - To oczywiście ujmowało mu wielkoduszności, pani de Vionnet jednak spojrzała na niego jeszcze tkliwiej. - Co nie znaczy - dodał Strether - bym chciał pani o tym mówić. To moja własna drobna sprawa, a wspomniałem o niej po prostu dlatego, że pani Pocock wykorzystuje ją na swoją przewagę. Nie, nie! mimo że czuł w tym momencie dziwną pokusę, mimo że udręka niepewności była tak rzeczywista, iż w tym kręceniu się w kółko znajdował ulgę, nie chciał tutaj mówić o pani Newsome, nie chciał przyznać się przed panią de Vionnet do trwogi, jaką w nim budziły wyrachowane przemilczenia Sary. Sara umiała wywołać wrażenie, że reprezentuje matkę, nie wymieniając nawet jej imienia, i to właśnie stanowiło niezwykłość, niesamowitość sytuacji; nie przywiozła żadnego zlecenia, nie zrobiła bodaj aluzji na ten temat, odpowiadała tylko na jego pytania z beznadziejną, ściśle odmierzoną uprzejmością. Znalazła i sposób przyjmowania jego pytań - jak gdyby był grzecznym, pospolitym ubogim krewnym, i to bardzo dalekim - że stawały się w jego ustach niemal śmieszne. W dodatku nie mógł ze swej strony pytać zbyt natarczywie, bo to byłoby publiczne przyznanie się, że ostatnio dostawał bardzo skąpe wiadomości, a tymczasem dyplomacja nakazywała Sarze udawać, że nic o tym nie wie. Mimo wszystko nic z tego nie chciał zdradzić pani de Vionnet, jakkolwiek w zdenerwowaniu biegał tam i z powrotem po jej salonie. Lecz to, co przemilczał, zarówno jak to, co ona przemilczała - bo z pewnością ona także miała w najwyższym stopniu poczucie przyzwoitości - nie przeszkodziło, że po dziesięciu minutach czuł się do niej bardziej niż kiedykolwiek zbliżony i gotowy spieszyć jej na ratunek. A nawet w ostatecznym efekcie wszystkie te rzeczy, które świadomie, manifestacyjnie pominęli w rozmowie, nadały ich spotkaniu szczególną szlachetność. Strether miałby może ochotę usłyszeć jej krytyczną opinię o pani Pocock, ale trzymał się wytrwale raz obranej linii i uznał za punkt honoru i warunek taktu powstrzymać się od pytania o jej osobiste wrażenie. Co prawda nie potrzebował trudzić pani de Vionnet, by wiedzieć, że zdumiewała się, jak Sara to robi, by mimo tylu przymiotów nie posiadać wdzięku; wśród wszystkich uwag, które zachowała pani de Vionnet dla siebie, ta zajmowała z pewnością pierwsze miejsce. Strether byłby też ciekaw, jak hrabina ocenia przymioty Sary -bo niewątpliwie miała pewne zalety, które można by zależnie od gustu różnie szacować - odmówił sobie jednak i tej przyjemności. Patrząc dziś na panią de Vionnet, stwierdził, że mogła służyć za wzór, jak powinno się najlepiej pożytkować dary natury. Czyż mogła dopatrzyć się w Sarze wdzięku kobieta, która go sama najwidoczniej osiągała tak bardzo odmiennymi sposobami? Skądinąd trzeba przyznać, że Sara nie miała obowiązku czarować wdziękiem. Panią de Vionnet natomiast -jak Strether z niejasnych powodów sądził - wdzięk obowiązywał. Na razie wszakże nasuwało się zasadnicze pytanie: co myśli Chad o swojej siostrze? Wyłoniło się ono w sposób naturalny z poprzednio poruszonej kwestii - opinii Sary o bracie. O tych sprawach mogli rozmawiać, i to z całą swobodą, właśnie dzięki dyskrecji na jnne tematy. Trudność polegała jedynie na tym, że musieli na razie ograniczać się do hipotez. Chad w ciągu ostatnich paru dni dostarczał im równie mało danych jak Sara, a pani de Vionnet wspomniała, że nie widziała się z nim od chwili przyjazdu jego siostry. - I to wydaje się pani całym wiekiem, czy tak? Odpowiedziała zupełnie otwarcie: - Nie będę udawała, że nie odczuwam braku jego towarzystwa. Zwykle widuję go co dzień. Taka jest nasza przyjaźń. Niech pan o tym myśli, co chce! - rzuciła z kapryśnym uśmiechem; te przebłyski, które zdarzały jej się od czasu do czasu, zmuszały Strethera do rozważania, co właściwie ma myśleć... o niej. - Ale Chad jest najzupełniej w porządku - dodała szybko - i za nic w świecie nie chciałabym, żeby teraz coś zaniedbał. Wolałabym raczej wyrzec się jego widoku bodaj na trzy miesiące. Błagałam go, żeby był dla nich czarujący, on sam zresztą doskonale rozumie, że tak trzeba. Strether odwrócił się olśniony nagłym spostrzeżeniem: jakże dziwnie łączyła przejrzystość z tajemniczością! Chwilami wszystko zgadzało się z jego teoretycznym wyobrażeniem o niej, które najchętniej pieścił w myślach, a chwilami jednym dmuchnięciem unicestwiała ten obraz. Mówiła czasem tak, jakby całą jej sztuką była niewinność, a czasem tak, jakby jej niewinność była tylko sztuką. - Och, Chad poświęca się im całkowicie i wytrwa w tym do końca. Czegóż może w tej chwili pragnąć bardziej niż wyrobienia sobie osobistego, dokładnego sądu, skoro ma teraz po temu łatwą okazję? A jego własny sąd jest przecież o wiele ważniejszy niż pani czy mój. Ale on po prostu nasiąka wrażeniami - powiedział Strether wracając z drugiego końca salonu - świadomie chłonie je aż do sytości. Śmiem twierdzić, że zachowuje się doskonale. - Ach - odparła ze spokojem - komu pan to mówi? -1 jeszcze łagodniej dodała: - Jest zdolny do wszystkiego. Strether nie poprzestał na samym tylko potwierdzeniu: - Jest wspaniały. Z każdym dniem bardziej mi się podoba kiedy go widzę w ich towarzystwie. W miarę jednak jak płynęła ta rozmowa, coraz jaśniej uświadamiał sobie dziwaczność tonu, w który wpadli oboje. Mówili o młodym człowieku jako o rezultacie zainteresowania pani de Vionnet i dziele jej talentu, przyznawali tym samym jej rolę w niezwykłym zjawisku i nadawali temu zjawisku cechę osobliwości tak wielkiej, że Strether bardziej niż kiedykolwiek miał ochotę zażądać szczegółowego raportu z przebiegu procesu, o którym tak mało dotąd wiedział. Nastrój chwili narzucał mu niemal pytanie, jak właściwie pani de Vionnet dokonała przemiany i jak wygląda ten cud z bliska, z punktu widzenia jej tylko dostępnego. Chwila jednak przeminęła, pytanie usunęło się w cień wobec bardziej aktualnych zagadnień, a Strether zadowolił się po prostu nową pochwałą szczęśliwego faktu: - To prawdziwa pociecha, że można Chadowi całkowicie zaufać. - A gdy pani de Vionnet przez minutę nie odzywała się, jakby jej ufność miała pewne określone granice, dodał: - To znaczy, można zaufać, że się przed nimi popisze świetnie. - Tak - odpowiedziała z namysłem. - Ale jeśli będą w dalszym ciągu zamykali na to oczy? Z kolei zamyślił się na chwilę Strether. - Może i to nie będzie miało znaczenia? -Pan chce powiedzieć, że... cokolwiek by zrobili... i tak mu się nie spodobają? -Och, cokolwiek by zrobili! Nie zrobią nic wielkiego, zwłaszcza jeżeli Sara nie ma do ofiarowania nic więcej... nic ponad to, co już odkryliśmy. Pani de Vionnet rozważała tę możliwość. -No, ma jeszcze swoją łaskawość! - Oświadczenie to pozwoliło im spojrzeć sobie przelotnie w oczy dość szczerze, a chociaż nie wywołało z ust Strethera protestu, efekt był taki, jak gdyby nasz bohater potraktował je jako żart. - Może spróbować perswazji i pieszczot, może błysnąć niezwykłą wymową, by go zjednać sobie tak - zakończyła - jak ani pan, ani ja nie umieliśmy. - Może - uśmiechnął się Strether - ale Chad spędza całe dni z Jimem. Wciąż jeszcze pokazuje Jimowi Paryż. To najwidoczniej zastanowiło panią de Vionnet. - A cóż pan powie o Jimie? Strether obszedł w krąg salon, nim odpowiedział: - Chad nie przedstawił pani Jima? To znaczy, nie odmalował go pani zawczasu? - Strether był trochę zakłopotany. - Nic pani nie mówił? Zawahała się. - Nie... - Oczy ich znów wymieniły sygnały. - Nie tak, jak pan. Kiedy pana słucham, widzę ich... a przynajmniej, wyczuwam. Nie zadawałam zresztą wielu pytań - dodała. - Ostatnimi czasy starałam się go niczym nie męczyć. - Ja także - przyznał się tonem pełnym otuchy; i ta krótka przyjazna wymiana zdań wyczerpała całą kwestię, jakby pani de Vionnet na wszystko już dała odpowiedź. Strether wobec tego wrócił do poprzednich myśli, a pod ich wpływem znów obiegł salon wkoło; nagle jednak przystanął, by nie bez zapału powiedzieć: - Widzi pani, Jim jest rzeczywiście nieprawdopodobny. Zdaje mi się, że to Jim rozstrzygnie sprawę. Zdziwiła się. - Jim go przekona? - Nie, wprost przeciwnie. Jim odczaruje uroki Sary. -1 Strether odsłonił wszystko, co wykrył: - Jim jest niesłychanie cyniczny. - Och, ten kochany Jim! - uśmiechnęła się słabo pani de Vionnet. - Właśnie! Kochany Jim... Jim jest obrzydliwy. A wie pani, co on sobie postanowił? Niech go Pan Bóg ma w swej opiece! Chce nam pomóc! - To znaczy... mnie chce pomóc? - spytała z ożywieniem. - No, przede wszystkim Chadowi i mnie. Ale gotów panią także dorzucić do kompletu, jakkolwiek dotychczas prawie nic o pani nie wie. Tylko że nie wiedząc wiele... pani daruje!.., wyobraża sobie panią jako... okropną kobietę. - Okropną? - domagała się całej prawdy. - No, kobietę upadłą... chociaż oczywiście najwyższej kategorii. Niebezpieczną, rozkoszną, niezwyciężoną. - Ach, kochany Jim! Chciałabym go poznać. Muszę go poznać! - Oczywiście. Ale czy to pomoże? Widzi pani - podsunął swoją hipotezę - on się zapewne rozczaruje. Przyjęła to z zabawną pokorą. - Warto jednak spróbować. Ale w takim razie, czy w jego oczach moje zepsucie jest zaletą? - Zepsucie i uroki, które przypisuje zepsuciu... w tej postaci, w jakiej panią sobie wyobraża. Jim myśli, że i Chad, i ja nade wszystko szukaliśmy tu zabawy, a na zabawę ma pogląd prosty i jednoznaczny. Jest przekonany - wobec tego, co wie o moim zachowaniu - że zwlekałem z powrotem do kraju, podobnie jak Chad, ponieważ chciałem użyć życia, póki jeszcze czas. Co prawda nie spodziewał się tego po mnie, ale w Woollett mężczyźni mojego wieku - i to właśnie ci, których najmniej można by o to podejrzewać - miewają nagłe fantazje, dziwne, spóźnione wybryki w pogoni za ideałem. Zaobserwowano nieraz takie skutki wieloletniego życia w Woollett. Przedstawiam pani, rozumie się, poglądy Jima, nie wdając się w ich ocenę. Otóż jego żona i teściowa - tłumaczył Strether - z natury rzeczy nie mogą mieć wyrozumiałości dla tego rodzaju fantazji, czy to przedwczesnych, czy też spóźnionych, Jim natomiast - w przeciwieństwie do reszty rodziny - reprezentuje drugi obóz. Ponadto -dodał Strether - nie sądzę, by szczerze pragnął powrotu Chada. Jeżeli Chad nie wróci... - Jim będzie miał - odgadła natychmiast pani de Vionnet -rozwiązane ręce. - A no, Chad jest człowiekiem większej miary niż on. - Więc Jim będzie pracował en dessous, żeby go tu zatrzymać? - Nie, pracować nie będzie w ogóle, a tym bardziej en dessous. Jest przyzwoitym człowiekiem, nie zdradzi swego obozu. Ale będzie się bawił własnym konceptem o naszej rzekomej obłudzie, będzie od rana do wieczora węszył to, co w jego pojęciu jest atmosferą Paryża, a poza tym będzie dla Chada... a no: właśnie tym, czym jest. Pomyślała chwilkę. - Ostrzeżeniem? Omal nie zaśmiał się z radości. - Pani naprawdę jest nadzwyczajna, słusznie to wszyscy mówią! - Potem wyjaśnił swoją myśl pełniej: - Obwoziłem go po mieście przez pierwszą godzinę i wie pani, co mi wówczas objawił ze wspaniałą nieświadomością? Otóż, że takiego mniej więcej jak on człowieka chcą zrobić z naszego młodzieńca - sądząc, że jeszcze na to nie jest za późno, i w przekonaniu, że to byłby w stosunku do obecnego stanu rzeczy wielki postęp, nawet odkupienie! - A gdy pani de Vionnet rozważała tę rewelację i na nowo zaniepokojona, odważnie mimo to patrzała prawdzie w oczy, Strether dodał: - Ale już za późno. Za późno - dzięki pani! Słowa te wywołały niedopowiedzianą refleksję, jedną z tych refleksji, które często wyrywały się pani de Vionnet: - Och, dzięki mnie... Mimo wszystko! Strether stał przed nią tak zadowolony ze swojego wywodu, że podjął prawie żartobliwie: - Wszystko jest względne. Pani jest lepsza niż tamta perspektywa. - A pan - mogła tylko tyle odpowiedzieć -jest ze wszystkiego najlepszy. - Lecz już zaprzątała ją nowa myśl. - Czy pani Pocock mnie zrewizytuje? - O, tak! Z pewnością. To znaczy, jeśli mój - a obecnie jej -Przyjaciel Waymarsh zostawi jej trochę wolnego czasu. Pani de Vionnet okazała zainteresowanie. - A więc stał się tak serdecznym jej przyjacielem? - Czy pani wtedy, w hotelu, nie rzuciło się to wszystko w oczy? - Och! - odparła, wyraźnie rozbawiona. - Wszystko, to by łoby za wiele powiedziane. Nie wiem... zapominam. Nie widziałam nic prócz niej. - Była pani wspaniała - rzekł Strether. - Ale „wszystko” to wcale niewiele, to nawet bardzo mało. Bądź co bądź jednak rzecz urocza. Sara po prostu chce mieć jakiegoś mężczyznę wyłącznie dla siebie. - Czyż nie ma pana? -Myśli pani, że patrzy na mnie... a nawet na panią... tak jakby mnie uważała za swoją własność? - odparował tę ironię bez trudu. - Widzi pani, jej się zdaje, że każdy tu ma parę. Pani ma Chada, a Chad ma panią. - Rozumiem - powiedziała pani de Vionnet wyciągając nieuchronne wnioski: - A pan ma Marię. Z kolei Strether nie mógł się uchylić od potwierdzenia. - Ja mam Marię, a Maria mnie. Tak to jest. - Ale Jim? Kogo ma Jim? - Och, Jim ma... albo tak mu się wydaje... całe miasto. - Dla Waymarsha chyba jednak pierwszą osobą jest panna Barrace? - przypomniała. Strether potrząsnął głową. - Panna Barrace to une raffinee, pani Pocock nie zepsuje jej zabawy. Przeciwnie, raczej ją jeszcze okrasi, zwłaszcza gdyby pannie Barrace udało się być świadkiem tryumfu Sary... o ile Sara zatryumfuje. - Jak świetnie pan nas zna! - powiedziała pani de Vionnet ze szczerym westchnieniem. - Nie... Zdaje się, że to raczej nas znam. Znam Sarę, to może jedyna solidna podstawa, na której się wspieram. Waymarsh będzie ją tu wszędzie oprowadzał, podczas gdy Chad zajmie się Jimem... a ja będę się cieszył ze względu na nich oboje. Sara znajdzie, czego szuka, złoży swój hołd ideałom; Jim także. Te rzeczy są w paryskim powietrzu... nie można się od nich wymigać tańszym kosztem. Sara przede wszystkim chce podkreślić, że nie przyjechała tu manifestować ciasnoty poglądów. Tyle w każdym razie da nam do zrozumienia. - Och! - westchnęła pani de Vionnet. - Ileż to rzeczy będziemy musieli, jak widzę, zrozumieć! Ale co w tych warunkach stanie się z panną Pocock? - Z Mamie? Co się z nią stanie, skoro my wszyscy już jesteśmy zajęci? No, co do tego - rzekł Strether - można zaufać Chadowi. - Że będzie wobec niej w porządku, czy tak? -Że zajmie się nią najtroskliwiej, gdy skończy z Jimem. Chce najpierw wyciągnąć od Jima informacje, których Jim mógłby mu dostarczyć, ale których mu nie wyjawi... Co prawda słyszał już ode mnie wszystko, a nawet więcej jeszcze... Ale Chad, krótko mówiąc, pragnie sobie wyrobić zdanie na podstawie osobistych wrażeń. No, użyje wrażeń, i to dość silnych. Kiedy się nimi nasyci, nie pozwoli biednej Mamie cierpieć dłużej. - Och, Mamie nie powinna cierpieć! - łagodnie, ale z naciskiem powiedziała pani de Vionnet. Strether mógł ją co do tego uspokoić. - Nie ma obawy. Niech tylko Chad skończy z Jimem, Jim przypadnie mnie w udziale. A wtedy zobaczy pani! Zdawało się, że pani de Vionnet już to widzi w tej chwili, ale czekała na dalszy ciąg. Wreszcie spytała: - Czy ona jest naprawdę taka czarująca? Strether po swych poprzednich słowach wstał i wziął do ręki kapelusz oraz rękawiczki. -Nie wiem. Przyglądam się, studiuję ten problem... sądzę, że wkrótce będę mógł pani coś o tym powiedzieć. Zdziwiła się: - A więc to „problem”? - Tak, moim zdaniem. Zresztą - zobaczymy. - Przecież pan ją znał przedtem? -Tak - uśmiechnął się Strether. - W kraju wszakże nie Przedstawiała jakoś szczególnego problemu. Stała się nim z czasem - mówił, jakby sam odkrył dopiero teraz tę prawdę. - Stała się problemem tutaj. - Tak bardzo, bardzo szybko? Zawahał się i roześmiał. - No, nie szybciej niż ja. - A pan stał się problemem? - Bardzo prędko. Od pierwszego dnia. - Porozumiewawcze spojrzenie zdradzało, co pani de Vionnet o tym myśli. - Pan przecież pierwszego dnia spotkał Marię. Kogo spotkała panna Pocock? Milczał chwilę, nim odpowiedział: - Czy nie spotkała Chada? - Oczywiście. Ale nie po raz pierwszy w życiu. To dawny znajomy! - a gdy Strether z wolna, znacząco pokiwał na te słowa głową, dodała: - Pan sądzi, że dla niej przynajmniej Chad jest kimś nowym? Że ona zauważyła zmianę? - Mamie widzi go teraz inaczej. -Jak? Strether skapitulował: - Któż zgadnie, jak tajemnicze młode dziewczątko widzi tajemniczego młodego człowieka? - Czyż wszyscy są tacy tajemniczy? Ona także? -Takie na mnie zrobiła wrażenie: bardziej tajemniczej, niż się spodziewałem. Ale poczekajmy trochę, wspólnymi siłami odkryjemy sekret. Osądzi pani sama. Pani de Vionnet, jak się zdawało, już była gotowa próbować szczęścia. - A więc przyjdą razem? Mam na myśli Mamie i panią Pocock. - Z pewnością. Jeśli nie co innego, to ciekawość sprowadzi ją do pani. Zresztą, zostawmy to Chadowi. -Ach! - jęknęła pani de Vionnet odwracając się jakby ze znużeniem. - Ileż spraw zostawiam Chadowi! Słysząc ten ton, Strether spojrzał na nią z dobrocią, która świadczyła, że dobrze rozumie jej niepokój. Ale powtórzył swoją radę: - Tak, niech mu pani zaufa. Niech mu pani ufa we wszyst kim! - Ledwie zdążył wymówić te słowa, sam ich dźwięk uświadomił mu znowu dobitnie, jak wielka zmiana zaszła w jego poglądach, i parsknął śmiechem; natychmiast jednak opanował się i dodał, podkreślając swoją rolę doradcy: - Kiedy tu będą, niech pani pozwoli im jak najwięcej nacieszyć się małą Jeanne. Niech jej się Mamie dokładnie przyjrzy. Pani de Vionnet jak gdyby już widziała spotkanie obu panienek. - Niech Mamie jej się przyjrzy... żeby znienawidzić? Znów potrząsnął głową i zaprotestował: - Mamie jej nie znienawidzi. Niech pani im zaufa. Popatrzyła na niego uważnie, ale musiała widać wracać zawsze do tego samego punktu wyjścia: - To panu ufam. Jednakże wtedy, u pani Pocock - powiedziała - byłam szczera. Naprawdę chciałam, chcę, żeby moja maleńka... - Tak? - Strether czekał grzecznie, gdy pani de Vionnet najwyraźniej wahała się, jak wyrazić swoją myśl. - No, żeby przyczyniła się w mojej sprawie. Strether spojrzał jej w oczy, potem wyrwało mu się z ust słowo, zapewne zupełnie dla pani de Vionnet nieoczekiwane: - Biedactwo! Z kolei jego zaskoczyła reakcja pani de Vionnet, która powtórzyła jak echo: - Biedactwo. -1 dodała: - Ależ ona ma ogromną ochotę poznać kuzynkę naszego przyjaciela. - Uważają za kuzynkę Chada? - Tak ją nazywamy. Strether zamyślił się, potem ze śmiechem rzekł: - Doprawdy, córka pani dopomoże! W końcu pożegnał się, jak już od pięciu minut zamierzał. Pani de Vionnet jednak odprowadziła go, wyszła z nim z salonu, minęła jeden i drugi pokój. W pięknym starym mieszkaniu ciągnęły się amfiladą trzy salony, dwa pierwsze znacznie mniejsze niż trzeci, lecz one także miały spłowiałą, uroczystą atmosferę i przedłużając przedpokój wywierały na wchodzącym gościu wrażenie dostojeństwa. Stretherowi podobały się bardzo, a teraz, gdy szedł tędy wolniej, odczuwał ich nastrój tym silniej. Przystanął, obejrzał się; otwarta w głąb mieszkania perspektywa wydała mu się wzniosła, melancholijna i słodka; ujrzał w niej znowu niewyraźne cienie historii, usłyszał stłumiony, daleki grzmot dział wielkiego Cesarstwa. Zapewne, w znacznej mierze polegało to jedynie na grze jego wyobraźni, lecz wśród tych starych wywoskowanych posadzek, spełzłych barw, różowych i zielonych, wśród pseudo- klasycznych świeczników, nie mógł się nigdy oprzeć jej sile. To otoczenie skłaniało go do nierzeczowych myśli. Osobliwość, niepospolitość, poezja - sam nie wiedział, jak to nazwać - stosunków Chada raz jeszcze narzuciła mu się w całej aureoli romantyzmu. - Powinni to zobaczyć, proszę pani. Koniecznie. - Pocockowie? - Pani de Vionnet rozejrzała się, jakby przepraszając za wszystkie braki, których Strether nie widział. - Mamie i Sara. A zwłaszcza - Mamie. - To moje biedne mieszkanie? Ależ oni mają takie rzeczy... - Och, te ich rzeczy! Pani mówiła przed chwilą o tym, co mogłoby pani pomóc... -1 panu się wydaje - przerwała mu - że ten mój skromny dom mógłby pomóc? Och! - westchnęła smutnie. - To już byłaby ostateczność! - Nie zgadnie pani, o czym marzę - powiedział Strether. - O tym, żeby pani Newsome mogła ten dom zobaczyć. - Pani de Vionnet wpatrywała się w niego nie mogąc pojąć tej logiki... - Czy to by coś zmieniło? Pytanie zabrzmiało tak poważnie, że Strether, wciąż wodząc wzrokiem dokoła, roześmiał się głośno. - To by mogło coś zmienić! - Ależ pan mówił mi, że pisał jej... - Wszystko o pani? Tak, opowiadałem jej cuda. Są jednak rzeczy, których nie sposób opisać, które trzeba samemu zobaczyć. - Dziękuję panu - powiedziała ze ślicznym, smutnym uśmiechem. -To wszystko, co jest tutaj, wkoło nas - swobodnie dodał Strether - pani Newsome umie wyczuć takie rzeczy. Ale pani de Vionnet, jak gdyby sądzone jej było powracać wciąż do swoich wątpliwości, powiedziała: - Nikt nie umie tak się wczuwać jak pan. Nikt. - Tym gorzej dla innych, bo to przecież bardzo łatwe. Tymczasem znaleźli się w przedpokoju, sami, ponieważ pani de Vionnet nie zadzwoniła na służbę. Przedpokój był wysoki, kwadratowy, poważny i równie jak salony pobudzający wyobraźnię, trochę zimny i śliski nawet latem, ozdobiony paru starymi sztychami, bardzo -jak zgadywał Strether - cennymi. Stał pośrodku, nieco się ociągając, wodząc okularami dokoła, podczas gdy pani domu, oparta o odrzwia pokoju, lekko przyciskała policzek do framugi. - Jakimże pan byłby przyjacielem! - Ja? - zdziwił się trochę Strether. - Właśnie dlatego, co pan przed chwilą mówił. Pan nie jest tępy. - I nagle, jakby decydując się pod wpływem tego stwierdzenia, powiedziała: - Wydajemy Jeanne za mąż. Zareagował od razu jak na posunięcie pionka na szachownicy, ale jednocześnie przemknęła mu myśl, że mała Jeanne nie powinna być wydawana w ten sposób. Szybko jednak okazał zainteresowanie, chociaż - jak równie szybko natychmiast stwierdził - zmieszał się przy tym niedorzecznie: - Wydajemy? Pani i... chyba nie Chad? Oczywiście, „my” w tym wypadku musiało oznaczać ojca młodej dziewczyny; ale wzmianka o tym ojcu nie chciała przejść Stretherowi przez usta. Lecz w następnej minucie okazało się, że mimo wszystko nie chodziło wcale o pana de Vionnet, hrabina bowiem oświadczyła, że miała rzeczywiście na myśli Chada, który w tej sprawie zachował się z niezwykłą dobrocią. - Skoro pan chce wiedzieć całą prawdę, a więc tak, to Chad Wszystkim pokierował, to znaczy znalazł pewną możliwość, odpowiadającą - jak mi się na razie przynajmniej wydaje - wszelkim moim najśmielszym marzeniom. Co do pana de Vionnet, nie, on sobie nie zadaje wiele trudu... - Pierwszy raz wspomniała mu o swoim mężu i Strether doznał nagle niewysłowionego uczucia zbliżenia; to wprawdzie był tylko błahy szczegół, inne momenty w tej rozmowie można by uznać za znacznie doniosłej, sze, wydało mu się jednak - gdy tak stali we dwoje swobodnie w chłodnym przedpokoju, pełnym wspomnień przeszłości - że właśnie tych kilka słów dało mu miarę jej zaufania. - Czy nasz przyjaciel - spytała pani de Vionnet - nic panu o tym nie mówił? - Nic mi nie mówił. -Widzi pan, stało się to dość nagle... w ciągu paru dni, a zresztą sprawa ta nie jest załatwiona formalnie tak, by można ją podać do wiadomości publicznej. Zwierzam się panu, wyłącznie panu, ponieważ bardzo mi zależy, żeby pan o tym wiedział! - Intuicja mówiła Stretherowi w tym momencie, podobnie jak tylekroć, odkąd postawił stopy na lądzie europejskim, że pogrąża się coraz głębiej, i poczuł ucisk w sercu; ale wdzięk, z jakim pani de Vionnet wciągała go w głąb, unicestwiał wszystkie wyrzuty sumienia. - Pan de Vionnet zgodzi się, bo nie może odmówić. Wysuwał sam kilka propozycji, jedną bardziej niemożliwą od drugiej; tego, co teraz mamy na widoku, nie znalazłby, choćby szukał przez sto lat. Chad natomiast - ciągnęła z twarzą zarumienioną i rozjaśnioną wyrazem świadomej ufności - znalazł, i to najspokojniej w świecie. A raczej ta możliwość znalazła jego, bo jemu wszystko samo idzie w ręce czy też - on zawsze jest tam, gdzie są możliwości. Panu się pewnie wyda dziwny sposób, w jaki my te sprawy załatwiamy... w moim wieku jednak - uśmiechnęła się pani de Vionnet - trzeba się godzić z warunkami. Rodzice tego młodego człowieka widzieli Jeanne, jedna z jego sióstr, przemiła osoba - bo wiemy wszystko o całej rodzinie - zwróciła na nią uwagę, kiedy byłyśmy gdzieś w towarzystwie. Wspomniała o tym bratu... zasugerowała mu tę myśl, byłyśmy pod obserwacją, moja biedna Jeanne i ja, wcale się tego nie domyślając. Działo się to w początkach zimy, trwa zatem od dość dawna, nie rozwiało się podczas naszej nieobecności w Paryżu i zaczęło na nowo po powrocie. Szczęściem, wszystko, jak się zdaje, jest w porządku. Młody cZłowiek poznał Chada, za pośrednictwem wspólnego przyjaciela dał mu do zrozumienia swoje poważne zamiary. Pan Newsome dobrze całą rzecz zbadał, nim się na coś zdecydował, zachował zimną krew i zebrał dokładne informacje. Dopiero vvtedy powiedział mi o tym projekcie. Właśnie ta sprawa bardzo nas ostatnio zaprzątała. Wygląda to na odpowiednią partię, doprawdy, jak najbardziej pożądaną. Pozostało do uzgodnienia ledwie parę szczegółów... które zależą od ojca Jeanne. Ale myślę, że tym razem nic nam już nie grozi. Strether zdawał sobie sprawę, że wytrzeszcza trochę oczy i w napięciu chłonie każde słowo z ust pani de Vionnet. - Życzę tego paniom z całego serca - powiedział i pozwolił sobie zapytać: - Czy od niej nic nie zależy? - Ależ oczywiście, wszystko! Jeanne jest uszczęśliwiona. Zostawiłam jej całkowitą swobodę. Młody człowiek doprawdy przedstawia świetną okazję. Co do mnie, jestem nim oczarowana. Strether wolał się upewnić. - Mówi pani o swoim przyszłym zięciu? - O zięciu... jeśli uda nam się sfinalizować sprawę. - A więc - rzekł grzecznie Strether - mam szczerą nadzieję, że się uda. - Nie mógł nic innego powiedzieć, jakkolwiek nowina zrobiła na nim bardzo dziwne wrażenie. Zaniepokoiła go z jakichś niejasnych i różnorodnych powodów; czuł się tak, jakby sam wmieszał się w jakąś zagadkową i ciemną sprawę. Był przygotowany na tajemnice, ale ta wydawała mu się zbyt już głęboka; można by rzec, iż gnębiło go niedorzeczne poczucie odpowiedzialności za fakt, który teraz wypłynął z otchłani na powierzchnię; było w nim coś staroświeckiego i zimnego, powiedziałby: nieodpartego. Słowem, zwierzenie pani de Vionnet wstrząsnęło nim - choć nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego tak że zgnębiony i przytłoczony pragnął w jaki bądź sposób zrzucić ten ciężar z siebie. Zbyt wielu ogniw brakowało w łańcuchu, by Strether mógł zdobyć się na jakąkolwiek inną reakcję, gotów cierpieć - przed własnym wewnętrznym trybunałem - za Chada; był gotów cierpieć nawet za panią de Vionnet; nie był jednak gotów cierpieć za to dziewczątko. Teraz więc, po, wiedziawszy, co wypadało, chciał odejść. Ale pani de Vionnet zatrzymała go na chwilę, zwracając się z nowym apelem: - Czy wydaję się panu bardzo wstrętna? - Wstrętna? Co znowu! - Mówiąc to jednak wiedział, że nigdy nie posunął się do gorszej nieszczerości. - Nasze zwyczaje są tak odmienne! - Od moich? - Ten argument mógł odeprzeć bez namysłu. -Ja w tych sprawach nie mam żadnych doświadczeń. - A więc musi pan przyjąć moje, tym bardziej że są niezawodne; u podstaw naszych zwyczajów leży une vieille sagesse. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, usłyszy pan jeszcze niejedno i niejednego się dowie, a - niech mi pan wierzy! - wszystko będzie po pańskiej myśli. Niech się pan nie obawia, będzie pan z pewnością zadowolony. A więc mogła w ten sposób mówić mu o naj intymniej szych swoich sprawach - bo to niewątpliwie były najintymniejsze sprawy - jakby on musiał wyrazić na nie zgodę, mogła mówić tak, jakby w tej sprawie ważne było jego zadowolenie. Wszystko to było zdumiewające, a cały problem rozszerzał się wskutek tego szczególnie. Wtedy, w hotelu, w obecności Sary i Waymarsha, miał przeświadczenie, że wszedł na pokład łodzi pani de Vionnet; gdzie, u diaska, znalazł się w tej chwili? To pytanie zawisło w powietrzu, lecz pani de Vionnet usunęła je pytając: - Czy pan przypuszcza, że on... który ją tak uwielbia... byłby zdolny do nierozważnego lub okrutnego kroku? Strether sam nie wiedział, co przypuszcza. - Pani mówi o tym młodym człowieku? -Nie! O pańskim młodym człowieku. O panu Newsome. -Te słowa olśniły Strethera, rzucając na zagadnienie lepsze światło, rozbłyskujące tym jaśniej, gdy pani de Vionnet dodała: Dzięki Bogu, Chad ma dla niej najtkliwsze, najserdeczniejsze uczucie. Światło rozbłysło naprawdę. - Och, tego jestem pewien! - Mówił pan - powiedziała - że powinnam mu zaufać. Widzi pan, jak bardzo mu ufam. Wystarczył krótki moment, by wszystko zrozumiał. - Widzę, widzę. Zdawało mu się, że widzi naprawdę. - Za nic w świecie nie zrobiłby jej krzywdy ani też - gdyby to małżeństwo doszło do skutku - nie zaryzykowałby nic, co by mogło zagrozić jej szczęściu. Zresztą, mnie także nie skrzywdziłby... przynajmniej nie skrzywdziłby umyślnie. Wyraz jej twarzy, na domiar wszystkiego, co odgadł przed chwilą, powiedział mu więcej niż słowa; może coś nowego przybyło w jej rysach, a może po prostu nauczył się w nich czytać lepiej, dość że zobaczył teraz odzwierciedloną na twarzy pani de Vionnet całą jej historię, a przynajmniej to, co za całą jej historię w tym momencie uznał. Wobec tej inicjatywy, którą przypisywała Chadowi, cała rzecz nabierała sensu, i ten sens niby latarnię wśród nocy Strether ujrzał nagle przed sobą. Znów zapragnął co prędzej odejść, odejść ze zdobyczą; tym razem pretekstu dostarczyło mu pojawienie się służącego, który usłyszał głosy w przedpokoju i śpieszył usłużyć gościowi. Wszystko, co Strether odkrył, streściło się w kilku ostatnich słowach rzuconych, gdy służący otworzył już drzwi i stał przy nich w sztywnej postawie: - Myślę, że Chad nic mi o tym nie powie. - Nie powie... Nie teraz może... -1 ja też na razie mu o tym nie wspomnę. - Zrobi pan, jak pan uzna za stosowne. Musi pan sam rozstrzygnąć. - Podała mu wreszcie rękę, Strether zatrzymał ją na chwilę w swojej dłoni. - O iluż sprawach muszę rozstrzygać? - O wszystkim - powiedziała pani de Vionnet. Tę odpowiedź i wspomnienie subtelnej, zamaskowanej, stłumionej namiętności w wyrazie twarzy pani de Vionnet wyniósł Strether ze swej wizyty. 23. Jeśli chodzi o próby bezpośredniego zbliżenia, Sara przez cały tydzień, dobiegający właśnie końca, zaniedbywała Strethera, trwając w grzecznym, lecz upartym chłodzie, i który mu dał lepsze pojęcie o jej sztuce towarzyskiej i nasunął ogólną refleksję, że kobiety zawsze są pełne niespodzianek. Było też pewną pociechą przeświadczenie, że Sara w ciągu tego okresu nie zaspokoiła również ciekawości Chada; co prawda Chad miał przynajmniej tę osobistą satysfakcję, że wolno mu było dbać o rozrywki dla siostry, co też spełniał mnożąc gorliwie liczne i rozmaite propozycje. Nie istniała wszakże żadna propozycja, z którą biedny Strether ośmieliłby się wystąpić w obecności pani Pocock, toteż nie pozostawało mu nic innego jak spędzanie wszystkich wolnych godzin po drugiej stronie rzeki na pogawędkach z Marią. Bywał tam oczywiście rzadziej niż zwykle, znalazł jednak szczególną rekompensatę w pewnej półgodzinnej rozmowie, kiedy to pod koniec nużącego, jałowego i kosztownego dnia stwierdził, że reszta towarzystwa ma program na wieczór dość wypełniony, by zwolnić go z obowiązków grzeczności. Spędził z nimi cały ranek, zjawił się też po południu u Pococków, lecz dowiedział się, że rodzina rozpierzchła się, i to w taki sposób, iż spodziewał się zabawić pannę Gostrey swoim sprawozdaniem na ten temat. Żałował, jakkolwiek winszował sobie również faktu, że panna Gostrey - która jego popchnęła w wir - sama nie brała w tym wszystkim udziału. Na szczęście Maria nie straciła swego stałego apetytu na wszelkie nowiny. Czysty płomień bezinteresownej ciekawości płonął zawsze w jej jaskini skarbów, niby lampa pod bizantyjską kopułą. A właśnie teraz bezpośrednia obserwacja mogłaby dostarczyć wiele danych osobie tak wrażliwej jak panna Gostrey. W ciągu ostatnich trzech dni sytuacja, którą zamierzał odmalować przyjaciółce, osiągnęła - jak świadczyły pewne oznaki - równowagę; przelotna wizyta w hotelu utwierdziła jeszcze Strethera w tym przekonaniu. Oby równowaga okazała się trwała! Sara wyszła z Waymarshem, Mamie z Chadem, Jim - samotnie. Późniejszym wieczorem Strether miał mu dotrzymać towarzystwa i zaprowadzić do Varietes - którą to nazwę nasz bohater umyślnie wymawiał z amerykańska jak Jim. Panna Gostrey chciwie słuchała tych informacji. - Jak zatem spędzają wieczór tamte pary? - A no, według programu, Waymarsh zaprosił Sarę na obiad do Bignona. Marii to nie zadowoliło. - A potem? Nie wrócą chyba prosto z obiadu do hotelu? - Nie, nie wrócą do hotelu, Sara w każdym razie tego by nie zniosła. Dalszy ciąg - to ich sekret, ale zdaje się, że go odgadłem! - A że panna Gostrey czekała milcząc na rewelację, Strether powiedział: - Cyrk! Panna Gostrey jeszcze szerzej otworzyła oczy, a potem zaniosła się śmiechem. - Jesteście niezrównani! - Czyja też? - Strether chciał dobrze zrozumieć. - Wszyscy, wy, my: Woollett, Milrose i ich wychowankowie. Jesteśmy niezgłębioną otchłanią... oby się nigdy nie wypełniła! A więc pan Newsome wziął tymczasem pod opiekę Pannę Pocock? - Tak jest. Do Teatru Francuskiego, na ten sam spektakl, na który pani zaprowadziła mnie i Waymarsha. Słowem, program r°dzinny. - Życzę panu Chadowi, żeby się bawił równie dobrze jak ja wówczas! - Lecz swoim zwyczajem panna Gostrey dostrzegł i w tym coś więcej: - A więc młode pary tak spędzają u was wieczory, we dwoje tylko? - Proszę pani, ta młoda para to starzy znajomi. - Rozumiem, rozumiem. Zapewne zjedzą obiad dla odmiany u Brebanta? - To znowu ich sekret. Mnie się jednak wydaje, że zjedzą obiad skromnie w mieszkaniu Chada. - Mamie gotowa tam iść? Sama? Popatrzyli sobie przez chwilę w oczy. - On ją przecież zna od dziecka. Zresztą - rzekł Strether z emfazą - Mamie to jest ktoś! Mamie jest wspaniała. Panna Gostrey wahała się. - Czy pan myśli, że ona spodziewa się go zdobyć? - Zdobyć Chada? Nie, nie sądzę. - Nie dość mocno tego pragnie? Czy też nie dość ufa swoim siłom? - A gdy Strether nie odpowiedział na te pytania, dodała nowe: - A może stwierdziła, że jej na nim nie zależy? - Nie, myślę, że wprost przeciwnie. Ale właśnie dlatego oceniłem ją tak wysoko. Jeśli zdaje sobie sprawę, że jej na nim zależy -jest wspaniała. Zobaczymy zresztą - zakończył Strether -jak z tego wybrnie. - Na razie dowiedziałam się od pana, dokąd zabrnęła - roześmiała się panna Gostrey. - Ale co będzie, jeżeli przyjaciel z lat dziecinnych pozwoli sobie na zuchwały flirt? - To się nie zdarzy. Chad także jest wspaniały. Ach, wszyscy są wspaniali! - oznajmił Strether niespodzianym tonem żalu i zazdrości. - A przynajmniej - są szczęśliwi. - Szczęśliwi? To określenie, użyte w stosunku do osób tak zaplątanych w kłopoty, zdumiało pannę Gostrey. - Doprawdy, z całego towarzystwa tylko ja jeden chyba nie jestem szczęśliwy. Zastanowiła się przez chwilę. - Mimo wytrwałości w składaniu hołdu ideałom? Musiał roześmiać się z tego „hołdu ideałom”, potem jednak wytłumaczył swoje uczucia: - Oni żyją. Dokądś pędzą. A mnie się już nigdzie nie spieszy, ja już tylko czekam. - Ale - powiedziała jak na pociechę - czyż nie czeka pan w moim towarzystwie? Spojrzał na nią z wielką dobrocią. - Tak. Gdyby nie to... -1 pomaga pan mnie - rzekła panna Gostrey. - Mam jednak coś w rezerwie - dodała - co z pewnością osłodzi panu oczekiwanie i co zaraz panu wyjawię. Ale przedtem chcę się jeszcze od pana czegoś dowiedzieć. Nie mogę się dość nacieszyć Sarą. - Ja także. Gdyby nie to... - westchnął zabawnie Strether. - Nie spotkałam jeszcze człowieka, który by równie dużo zawdzięczał kobietom. To my trzymamy pana przy życiu! Co do Sary, to -jakją sobie wyobrażam -jest naprawdę wzniosła. - Jest wzniosła - przyznał Strether. - Cokolwiek się zdarzy, będzie miała po tych pamiętnych dniach przeświadczenie, że nie żyła na próżno. Panna Gostrey milczała chwilę. - Czy to znaczy, że się zakochała? - To znaczy, że zadaje sobie pytanie, czy się nie zakochała, i to jej wystarcza. - Bo też to - zaśmiała się Maria - wystarczyło już niejednej kobiecie. - Tak, wystarczyło, by ulec. Wątpię jednak, czy sama ta myśl komukolwiek posłużyła równie skutecznie, by się oprzeć. To jest jej hołd dla ideałów, bo każdy ma swój. To jej wielka przygoda, a śmiem sądzić, że w rezultacie wspanialsza niźli moja. W dodatku przeżyć ją w Paryżu - tłumaczył Strether - w klasycznej ojczyźnie romansów, w tej naładowanej, zaraźliwej atmosferze, tok niespodzianie i tak intensywnie - to więcej, niż Sara mogła niarzyć. Słowem, musiała odkryć pokrewieństwo dusz... i to w okolicznościach potęgujących dramatyczne napięcie. Panna Gostrey słuchała uważnie. - Na przykład - Jim? - Jim. Jim to element dramatu. Stworzony po prostu do tej roli. A poza tym - pani Waymarsh. To wręcz ostatnie pociągniecie pędzla, dające koloryt. Waymarsh żyje w separacji. - Pani Pocock niestety - nie. To również wzbogaca koloryt! - Panna Gostrey wczuwała się w sytuację. Mimo wszystko... - A on, czy jest zakochany? Strether popatrzył przeciągle na nią, potem rozejrzał się po pokoju, wreszcie przysunął się bliżej. - Nie zdradzi pani sekretu, póki życia, nikomu w świecie? - Przysięgam! Zabawa była urocza. - On myśli, że Sara naprawdę jest zakochana. Lecz wcale się nie boi - szybko dodał Strether. - Nie boi się, że jej to zaszkodzi? -Nie boi się o siebie. Przygoda go bawi, ale wie, że Sara wytrwa w oporze. Pomaga jej w tej przeprawie z dobroci serca. Maria skomentowała to dość zabawnie: - Pomaga jej przepłynąć na fali szampana? Z dobroci serca zjada z nią sam na sam kolację o godzinie, gdy cały Paryż ciśnie się do źródeł zakazanych uciech, i w dodatku prowadzi ją do najsławniejszego -jak mówią - przybytku rozkoszy. - Tak właśnie to oboje odczuwają - stwierdził Strether - a wszystko jak najniewinniej w świecie. Paryski lokal, gorączkowa pora, ofiarowane Sarze dania i trunki za sto franków - jakkolwiek oboje ledwie dotkną jadła - to wielka przygoda w stylu kochanego Waymarsha, przygoda kosztowna, ale tylko we frankach i centymach, których mu nie brak. Potem cyrk, rozrywka tańsza, on jednak znajdzie sposób, żeby i za nią zapłacić jak najdrożej: to jest jego hołd ideałom. Nic więcej nie chce. Przeprawi Sarę bezpiecznie. Najbardziej gorszącym tematem w rozmowie tej pary będziemy my - pani i ja. - No cóż, chwała Bogu jesteśmy może dostatecznie gorszący - roześmiała się panna Gostrey - żeby im głowy zamącić. W każdym razie pan Waymarsh jest szkaradną starą kokietką. -po czym rozstając się ostatecznie z tym tematem przeszła do zupełnie innego: - Pan zdaje się nic nie wie, że Jeanne de Vionnet jest zaręczona. Wychodzi za młodego pana de Montbron, to już rzecz załatwiona. Strether trochę się zarumienił. - Pani już wie? A więc podano zaręczyny do publicznej wiadomości? - Nie zauważył pan, że ja często wiem rzeczy nie podane do publicznej wiadomości? Prawdę mówiąc - odparła panna Gostrey - zaręczyny będą ogłoszone jutro... Widzę, że się omyliłam licząc na pańską nieświadomość. Wyprzedził mnie pan, nie zaskoczyłam pana tą nowiną. Jej przenikliwość zdumiała Strethera. - Nigdy się pani nie myli. Owszem, byłem zaskoczony, ale wtedy, kiedy ją po raz pierwszy usłyszałem. - Skoro pan wiedział, czemuż pan zaraz mi o tym nie wspomniał? - Bo powiedziała mi to, zastrzegając sekret. Panna Gostrey zdziwiła się: - Pani de Vionnet sama panu to powiedziała? -Jako o rzeczy prawdopodobnej, ale jeszcze niezupełnie pewnej, jako o szlachetnym dziele Chada. Czekałem więc. - Może już pan nie czekać dłużej - odparła. - Wiadomość doszła do moich uszu wczoraj, okrężną drogą i przypadkiem, ale od osoby, która słyszała to od rodziny narzeczonego w formie zupełnie zdecydowanej. Zachowywałam tę nowinę tylko dla pana. - Nie myślała pani, że Chad mi powie? Zawahała się. - No cóż, jeśli nie powiedział... - Nie powiedział. Mimo że to zdaje się naprawdę jego robota. Tak wygląda sytuacja. - Tak wygląda - powtórzyła Maria niewinnym tonem. - Dlatego mnie to zaskoczyło. Oznacza to przecież - tłuma czył dalej - rozporządzenie losem córki tak, by na placu nie został nikt prócz niego i matki. - A jednak to upraszcza sprawę. - Upraszcza rzeczywiście - zgodził się Strether - ale dlatego powiedziałem: tak wygląda sytuacja. Weszliśmy w nowy etap w stosunkach Chada i pani de Vionnet. Ten krok to jego replika na demonstrację pani Newsome. -1 pana zdaniem dowodzi najgorszego? - spytała panna Gostrey. -Tak. - Ale czy Chad chce, żeby Sara dowiedziała się najgorszego? - On sobie kpi z Sary. Panna Gostrey podniosła brwi. - Myśli pan, że ona już się dała wywieść w pole? Strether okrążył pokój; rozważał już to pytanie niejednokrotnie na wszystkie sposoby, ale w miarę jak się wpatrywał w perspektywę, wydawała mu się coraz odleglejsza. - Chad chciał, żeby jego przyjaciółka dowiedziała się najlepszego. To znaczy, żeby zmierzyła ogrom jego przywiązania. Żądała dowodu, Chad wymyślił ten dowód, no i proszę! - Ustępstwo wobec jej zazdrości? Strether przystanął. - Tak, wolno pani tak to nazwać. Niech pani sięgnie po najczarniejsze farby, to wzbogaca mój problem. - Dobrze, malujmy czarny obraz, zgadzam się z panem, nie życzymy sobie ubogich problemów. Ale patrzmy jasno. Czy możliwe, żeby Chad, zajęty kimś innym czy też tak świeżo po innym przeżyciu, myślał poważnie o Jeanne? Żeby się nią zajął tak, jak mógłby sobie pozwolić człowiek zupełnie wolny? - Sądzę, że mógł pomyśleć, iż byłoby pięknie, gdyby potrafił nią się zająć. Mógł pomyśleć, że to byłoby piękniejsze. - Niż związanie się z Marie? - Niż kłopoty w związku z osobą, której nie ma nadziei poślubić, chyba żeby nastąpiła katastrofa. I myślał tak słusznie -rzekł Strether. - To byłoby rzeczywiście piękniejsze. Nawet gdy cOś jest naprawdę piękne, można znaleźć rzecz jeszcze lepszą albo przynajmniej zadawać sobie pytanie, czy inna nie byłaby piękniejsza. Ale to było mimo wszystko tylko marzenie. Chad nie mógł zdobyć się na takie uczucie. Jest naprawdę związany z matką. Związek ma zbyt szczególny charakter i Chad zaangażował się zbyt głęboko. To prawda podstawowa; gorliwość, z jaką postarał się o ustalenie losu Jeanne, stanowi ostateczny i jednoznaczny dowód dla pani de Vionnet, że Chad w końcu złożył broń. Wątpię - dodał Strether - czy Sara dotychczas atakowała go bezpośrednio. Panna Gostrey namyślała się chwilę. - Czy on, dla własnej satysfakcji, nie zechce się przed nią usprawiedliwić? - Nie, pozostawi to mnie, wszystko zda na mnie. Przeczuwam -wyznał Strether - że cały ciężar spadnie na moje barki. Tak, nie ominie mnie ani okruch, ani łut brzemienia. Posłużą się mną w tym celu... - Strether przerwał, zabłąkany w swej wizji, potem dokończył z fantazją: - Wytoczą moją krew aż do ostatniej kropli. Maria jednak zaprotestowała żywo: - Och, bardzo proszę zachować kropelkę dla mnie. Mnie się ona przyda! - Nie wyjaśniła tych słów bliżej, wracając do innych problemów: - Czy pani Pocock w stosunkach z bratem liczy jedynie na swój osobisty urok? - Tak się zdaje. - A tymczasem urok nie działa? Nie, Strether inaczej się na to zapatrywał. - Sara uderza w nutę rodzinną, a to najlepsze, co mogłaby zrobić. - Najlepsze dla pani de Vionnet? - Najlepsze dla rodziny. Wybrała nutę naturalną, najtrafniejszą. -Najtrafniejszą? - spytała Maria. - Nawet jeśli zawiedzie w skutkach? Strether chwilę milczał. - Cała bieda z Jimem. Jim jest też nutą rodzinną. Maria rozważyła sprawę. - Ale to z pewnością nie jest ton pani Newsome. Strether jednak wiedział, o czym mówi: -To jest nuta rodziny, do której pani Newsome pragnie wciągnąć Chada, w krąg jej interesów. Jim na swoich krótkich, szeroko rozstawionych nogach strzeże wejścia do tego namiotu. A Jim, mówiąc bez ogródek, jest nieprawdopodobnie wstrętny. Maria popatrzyła na niego wielkimi oczyma. -1 pan, biedaku, musi z nim spędzić dzisiejszy wieczór! - Och, dla mnie Jim jest dobrym towarzystwem! - zaśmiał się Strether. - Dla mnie każdy jest dobry! Ale Sara doprawdy nie powinna była go brać z sobą. Sara nie docenia Jima. Sposób, w jaki Strether przedstawił problem, ubawił jego przyjaciółkę. - To znaczy, że Sara nie zdaje sobie sprawy, jak okropny jest Jim? Strether potrząsnął głową zdecydowanie. - Nie w całej pełni. Panna Gostrey zawahała się. - Pani Newsome także? Szczerość kazała mu znów potrząsnąć głową. - Skoro pani pyta, muszę stwierdzić, że ona także. Maria nalegała dalej: - Także nie zdaje sobie w pełni sprawy? -W ogóle nie widzi tego. Szacuje go dość wysoko. - Ale rzekłszy to, Strether natychmiast się poprawił: - No, cóż, na swój sposób Jim ma pewne zalety. Zależy, czego się od niego wymaga. Panna Gostrey nie godziła się jednak na żadne względy, nie przyjmowała usprawiedliwień, nie chciała Jima za żadną cenę. - Do mojej koncepcji pasuje - oświadczyła - żeby Jim był niemożliwy. Tym bardziej mi pasuje - dodała puszczając wodze wyobraźni - żeby pani Newsome tego nie dostrzegała. Strether musiał zatem jej ustąpić, ale odbił to sobie w następnym posunięciu: - Chce pani wiedzieć, kto naprawdę w pełni to rozumie? - Pan Waymarsh? Niemożliwe! -Niemożliwe, ma pani rację. Nie myślę wyłącznie i stale o Waymarshu, a nawet zdaje mi się, że nie myślę o nim nigdy. - W końcu wymienił osobę, którą miał na myśli, mówiąc tonem bardzo znaczącym: - Mamie. - Jego rodzona siostra? - Dziwna rzecz, ta rewelacja jakby zgasiła zapał panny Gostrey. - Cóż nam to pomoże? - Nic zapewne. Ale - powtarzam raz jeszcze - tak się przedstawia sytuacja. 24. Sytuacja przedstawiała się nadal tak samo w dwa dni później, gdy Strether, wchodząc do hotelowego salonu pani Pocock, zatrzymał się myśląc w pierwszej chwili, że służący, i który go wprowadził i zaraz się wycofał, musiał popełnić omyłkę. Mieszkańcy widać nie wrócili z miasta, salon bowiem wydawał się tak pusty, jak pusty może być tylko salon paryski w pogodne popołudnie, kiedy stłumiony gwar potężnego zbiorowego życia, płynącego za oknami, błąka się wśród rozrzuconych przedmiotów niby letni powiew w bezludnym ogrodzie. Nasz bohater rozejrzał się niepewnie; stwierdził, że na widocznym miejscu pośród różnych sprawunków i drobiazgów nagromadzonych na stoliku leży w swej łososioworóżowej oprawie ostatni numer „Revue”, który dostał się do rąk Sary bez jego pośrednictwa; zauważył ponadto, że Mamie otrzymała tom „Mistrzów dawnych” Fromentina w prezencie od Chada, z jego dedykacją na okładce; przystanął spostrzegając gruby list zaadresowany dobrze znanym pismem. List, przekazany z banku, doręczony w nieobecności pani Pocock, położony na widoku i jeszcze nie otwarty, nabierał dzięki temu nieoczekiwanej, dziwnej wymowy, jako dowód sięgającej aż tutaj władzy autorki. Ten list uświadomił jasno Stretherowi, jakie rozmiary przybrała korespondencja między panią Newsome - która tym razem rzeczywiście nie pożałowała pióra - a córką, podczas gdy jego trzymano wciąż na pokucie; wrażenie było tak silne, że Strether przez parę minut stał jak wryty, ledwie ośmielając się oddychać. W swoim własnym hotelowym pokoju miał kilkanaście kopert, grubo wypchanych, zaadresowanych tym samym charakterem; w tym piśmie, po długiej przerwie zjawiającym się znów przed jego oczyma, było coś, co natychmiast skojarzyło się z nurtującym Strethera tak często pytaniem, czy rzeczywiście i bezapelacyjnie został już wydziedziczony. Nigdy jeszcze pióro pani Newsome kreśląc ostre, pionowe linie nie zdradziło mu tak wielkiej stanowczości; w tym krytycznym momencie jednak charakter pisma nasunął mu myśl, że wszelkie wyroki tej kobiety są zapewne nieodwołalne. Patrzał na imię, nazwisko i adres Sary Pocock, jakby wpatrywał się w twarz jej matki, i odwrócił oczy, jakby ta twarz odmówiła mu łaski. Ponieważ jednak zdawało mu się, że pani Newsome jest dzięki temu nie mniej, lecz bardziej obecna w tym salonie, że wie o nim wszystko, że sądzi go surowo i z bólem -Strether czuł się przykuty do miejsca, oniemiały, wezwany do pozostania i przyjęcia kary. Zostając przyjął karę i błądził w pokorze, z wolna, cicho po salonie, czekając na powrót pani Pocock; wiedział, że doczeka się jej z pewnością, jeśli wytrwa dość długo, i wyraźniej niż kiedykolwiek rozumiał, że Sara go zwycięża porzucając na pastwę niepewności. Nie można było zaprzeczyć, że instynkt podyktował Sarze słuszną - z punktu widzenia Woollett - taktykę, która zdawała go na łaskę inicjatywy z jej strony. Na próżno sobie wmawiał, że go to nie obchodzi, że jest mu wszystko jedno, kiedy Sara zechce rozpocząć akcję, a nawet czy w ogóle do niej kiedykolwiek przystąpi; próżno powtarzał, że nie ma jej nic do wyznania: dzień po dniu oddychał atmosferą, która diabelnie domagała się oczyszczenia, i chwilami aż do bólu rozpierała go chęć przyspieszenia tego procesu. Nie wątpił, że gdyby go zechciała łaskawie w tym momencie i w tym nastroju zaskoczyć, musiałaby ze starcia ich dwojga wyniknąć jakaś scena wyjaśniająca sytuację. W takim stanie ducha krążył pokornie po salonie, gdy nagle znowu przystanął. Oba okna były otwarte na balkon, lecz dopie ro w tej chwili w szybie jednego z nich, odchylonego do wnętrza pokoju, mignął mu odbity obraz kolorowej kobiecej sukni. A więc ktoś był przez cały ten czas na balkonie i ten ktoś stał pomiędzy oknami tak, że skrył się przed jego wzrokiem; nawzajem, zgiełk uliczny stłumił dla uszu tej osoby odgłos otwieranych drzwi, kroków i ruchów Strethera w salonie. Jeśli to była Sara, miał sposobność spełnienia niezwłocznie swoich poprzednich życzeń. Może zdoła takim czy innym posunięciem skłonić ją, by wreszcie rozładowała napięcie daremnej niepewności; a gdyby nie udało mu się osiągnąć nic innego, znajdzie przynajmniej ulgę, gdy cały gmach zwali się na ich głowy. Szczęściem nie było świadka, który mógłby mu zwrócić uwagę - oceniając jego męstwo - że mimo tak zdecydowanej konkluzji nadal zwleka z rozpoczęciem bitwy. Czekał na panią Pocock i na głos wyroczni, lecz musiał teraz uzbroić się na nowo i czynił to właśnie stojąc we framudze drzwi balkonowych, nie robiąc kroku ani naprzód, ani wstecz, gotując się do stawienia czoła rewelacji. To Sara powinna pierwsza poruszyć się i ukazać w polu jego widzenia, on jest do jej usług. Rzeczywiście po chwili przesunęła się bliżej, ale wówczas, w ostatnim momencie, błysnęło mu szczęście: to nie była Sara. Na balkonie stała inna osoba, a gdy trochę zmieniła pozę, Strether przyjrzał się lepiej uroczym plecom i poznał śliczną, wspaniałą, nieświadomą Mamie - Mamie osamotnioną w hotelu, Mamie spędzającą czas na swój własny niewinny sposób, Mamie - słowem - dość lekceważąco potraktowaną, ale zajętą, pełną zainteresowań i interesującą. Z ramionami wspartymi na balustradzie, z uwagą skupioną na widoku ulicy, nie odwracała głowy pozwalając Stretherowi obserwować i rozważać wiele zagadnień. Najdziwniejsze jednak było, że popatrzywszy i pomyślawszy chwilę, cofnął się w głąb salonu, rezygnując z wykorzystania sytuacji. Przez kilka minut spacerował po pokoju, jakby zaprzątnęły go nowe problemy i jakby możliwości, otwierające się przed nim, gdyby na balkonie była Sara, zbladły wobec innych. Szczerze mówiąc, spotkanie z Mamie, samotnie władają- cą tym miejscem, mogło znaczyć wiele. W tym fakcie tkwiło coś, co go wzruszyło bardziej, niżby mógł oczekiwać, coś, co cicho, lecz natrętnie przemawiało wymowniej za każdym razem, ilekroć zatrzymywał się w progu balkonu i patrzał na dziewczynę, wciąż nieświadomą jego obecności. Reszta towarzystwa rozpierzchła się widocznie. Sara zapewne poszła gdzieś z Waymarshem, a Chad - z Jimem, bo Strether nie podejrzewał w duchu Chada o przebywanie w towarzystwie wiernej przyjaciółki; wspaniałomyślnie wyobrażał sobie, że Chad uwikłany jest w sieci pozorów, które - opisując je na przykład Marii -nasz bohater określiłby dogodnym przymiotnikiem, jako bardziej subtelne. Natychmiast jednak przyszło mu na myśl, że może zbyt już wyrafinowana była subtelność, która Chadowi kazała zostawić Mamie samiutką w hotelu, i to przy tak pięknej pogodzie; może zresztą Mamie, urzeczona czarem rue de Rivoli, zaimprowizowała sobie jakąś namiastkę Paryża, wspaniałą i fantastyczną. Bądź co bądź nasz bohater uświadomił sobie - a wskutek tej refleksji obraz pani Newsome, dotychczas tak uparty i intensywny, nagle, z dosłyszalnym wręcz, głębokim westchnieniem skurczył się i zbladł - że od wielu dni wyczuwał w tej młodej dziewczynie jakiś element niezwykły i dwuznaczny, którego istotę wreszcie teraz pojął. Jeśli nawet dręczyła go ta zagadka, była to miła udręka, teraz zaś jakby za naciśnięciem sprężynki wszystkie części łamigłówki ułożyły się na właściwym miejscu. Zagadka reprezentowała możliwość jakiegoś między nimi porozumienia, do którego dotąd nie dopuścił zbieg przypadków, możliwość nawet jakiegoś związku, dotychczas nie ujawnioną. Łączyła ich oczywiście dawna zażyłość, owoc wielu lat w Woollett, lecz to - o dziwo - nie miało nic wspólnego z możliwością, którą w tej chwili Strether czuł w powietrzu. Jako dziecko, jako podlotek, jako rozwijający się pączek, Mamie rozkwitała jawnie na jego oczach w rodzinnym domu, którego drzwi były niemal stale przed Stretherem otwarte; pamiętał ją, najpierw jako istotę nad wiek rozwiniętą, potem opóźnioną w rozwoju - bo w pewnym okresie - ach, te przeróżne fazy pani Newsome i jego własne! - prowadził w salonach pani Newsome kurs literatury angielskiej, okraszony egzaminami i herbatkami - a wreszcie znowu wysuwającą się wyraźnie na czoło. Ale nie zachował wspomnienia jakiegoś żywszego kontaktu; z natury rzeczy w Woollett nie było zwyczaju mieszania we wspólnym koszyku najświeższych pączków z najbardziej zwiędłymi zimowymi jabłkami. To dziewczątko dawało mu nade wszystko dotkliwie odczuć bieg czasu, czyż nie wczoraj nieledwie potykał się o jej drewniane kółko? Lecz znał w życiu niepospolite kobiety, przeznaczone, rzec by można, do niepospolitego rozwoju, i to doświadczenie przygotowało go na zaliczenie tego popołudnia Mamie w poczet owych wybranych. Ostatecznie Mamie mogła mu powiedzieć więcej, niżby wolno było się spodziewać po tej piękności sezonu; najlepszy dowód, że oczywiście, niewątpliwie, nie mogła tego wyjawić nikomu poza nim: ani bratu, ani bratowej, ani Chadowi. Strether wyobrażał sobie jednak, że mogłaby - gdyby działo się to w kraju - zwierzyć się pani Newsome, oddając najwyższy hołd jej latom, autorytetowi i postawie. Chodziło o coś, co interesowało ich wszystkich, ale właśnie napięcie tego powszechnego zainteresowania skłaniało Mamie do przezorności. Tę prawdę uświadomił sobie żywo Strether w ciągu pięciu minut, stwierdzając przy tym, że biedna Mamie nie ma tymczasem do zabawy nic prócz własnej przezorności. Dla ładnej, młodej dziewczyny w Paryżu był to doprawdy smutny stan rzeczy; toteż poruszony tą myślą Strether wyszedł na balkon krokiem obłudnie żwawym - zrobił to świadomie - jak gdyby dopiero co przekroczył próg salonu. Mamie wzdrygnęła się na dźwięk jego głosu, odwróciła się i zdziwiła, odrobinę jakby rozczarowana: - Och, myślałam, że to pan Bilham! Okrzyk w pierwszym momencie zdumiał Strethera i zmroził chwilowo jego skryte marzenia, mamy jednak prawo stwierdzić, że nasz bohater natychmiast odzyskał wewnętrzny głos i że wkrótce w tym samym nastroju wyhodował nowe kwiaty bujnej wyobraźni. Mały Bilham - skoro, jak się niespodzianie okazało, oczekiwano tu małego Bilhama - widocznie był niepunktualny, a Strether miał na tym skorzystać. Po krótkiej chwili para z balkonu wróciła do pokoju i tu, wśród wytwornych szkarłatów i złoceń, wobec przedłużającej się nieobecności reszty towarzystwa, Strether spędził czterdzieści minut, które natychmiast ocenił i na tle całego niezwykłego epizodu wyróżnił jako wcale nie bezowocne. Doprawdy, pamiętając, że przed paru dniami wraz z Marią postanowił czerpać natchnienie z ponurych barw obrazu, można powiedzieć, że znalazł obecnie nowe dane, które nie zubożały problemu i które wtargnęły do jego świadomości gwałtownym strumieniem. Dopiero później, rozważając ten epizod, miał się przekonać, z jak wielu różnych elementów składało się doznane wrażenie; lecz już teraz, siedząc w salonie z uroczą Mamie, czuł wyraźnie, jak rośnie w jego sercu ufność. Bo Mamie rzeczywiście - biorąc wszystko pod uwagę - była urocza i nie ujmował jej uroku rzucający się w oczy nawyk elokwencji oraz wprawa w towarzyskiej swobodzie. Strether stwierdził, że Mamie jest urocza, jakkolwiek zdawał sobie sprawę, że gdyby jej nie uznał za uroczą, groziłoby może niebezpieczeństwo, że wyda mu się trochę zabawna. Tak, ta wspaniała Mamie była zabawna, wcale się tego nie domyślając; była słodka, wyglądała jak panna młoda, lecz - o ile doraźnie mógł sprawdzić Strether - bez pana młodego na usprawiedliwienie tego wyglądu; była ładna, postawna, swobodna i rozmowna, łagodna i miła, i niemal kłopotliwie pogodna. Ubrana była, jeśli wolno wdawać się w te szczegóły, nie jak młoda panna, lecz raczej jak starsza dama - oczywiście, gdyby Strether umiał sobie wyobrazić starszą damę tak bardzo zalotną w stroju; co więcej, misternie ułożonym włosom brakowało również swobody młodości. Mamie na sposób dojrzałych matron trzymała się trochę Pochylona naprzód, jakby starała się ośmielić rozmówców, czy rozdawała im nagrody, i splatała wdzięcznie na piersi dłonie, bardzo starannie wypielęgnowane. Wszystko to razem stwarzało złudzenie, że Mamie w chwale przyjmuje gości, i ukazywało wyobraźni jej postać nieodmiennie tkwiącą między dwoma oknami salonu, otoczoną brzękiem talerzyków z lodami, szmerem wymawianych nazwisk, przeróżnych prezentowanych panów Brooks czy Snooks; licznych przedstawicieli wiecznie tego samego typu, których Mamie „miło było poznać”. Wskutek tych swoich cech Mamie była zabawna, a ze wszystkiego najzabawniejszy był kontrast między wspaniałą protekcyjną łaskawością - Mamie już dziś przejawiała skłonność do zbytniej wymowy, w latach dojrzałych mogła stać się trochę nudna - a dość monotonnym głosikiem, naturalnym, jeszcze nie urobionym sztucznie głosikiem piętnastolatki; lecz mimo to po dziesięciu minutach rozmowy Strether wyczuł w niej spokojną godność, mężnie zespalającą wszystkie szczegóły w harmonijną całość. Jeżeli spokojna godność, w stylu co najmniej matrony, godność o wiele, wiele za obficie okryta szatami, stanowiła zamierzony efekt, można było upodobać sobie taki ideał w osobie Mamie, raz nawiązawszy z nią właściwy kontakt. Strether w danej chwili wielką wagę przywiązywał do faktu, że mu się to właśnie udało; dzięki temu ta krótka, naładowana treścią godzina dostarczyła mu dziwnej mieszaniny wrażeń. Za widomy znak kontaktu między nimi poczytał szybko powzięte przeświadczenie, że kto jak kto, ale Mamie na pewno stoi po stronie pierwotnego ambasadora pani Newsome i należy do jego stronnictwa. Popierała jego, nie Sarę; przeczucia, niepokojące go ostatnimi dniami, zapowiadały, że Mamie lada chwila da temu jakiś wyraz. Znalazłszy się w końcu w Paryżu w samym ośrodku sytuacji i w bezpośredniej obecności jej bohatera - Strether nie umiałby za bohatera sytuacji uznać kogokolwiek prócz Chada - Mamie w sposób dla samej siebie niespodziewany uległa głębokiej przemianie; tajemny, milczący proces odbył się w jej podświadomości, a kiedy Mamie zdała sobie z tego sprawę, wtedy i Strether spostrzegł rozgrywający się cichy dramat. Słowem, kiedy wreszcie Mamie zrozumiała, co się w niej dokonało - Strether również wykrył to ostatecznie, teraz zas uświadomił sobie jeszcze jaśniej, chociaż nie padło między nim ani jedno słowo, które by bezpośrednio dotyczyło jego osobistych kłopotów. Na początku tego sam na sam Strether przez chwilę zastanawiał się, czy Mamie nie zamierza poruszyć sprawy jego zasadniczej misji. Te drzwi były stale dziwnym sposobem uchylone i Strether prawie był przygotowany, że nagle ujrzy, jak Mamie lub ktokolwiek inny wsuwa się przez nie do wnętrza. Ale Mamie, przyjazna, swojska, delikatna w aluzjach i szczęśliwie stosująca takt, z wdziękiem zatrzymała się za progiem: można by myśleć, że chciała wszystkim udowodnić, iż poradzi sobie ze Stretherem, nie narażając się na... na nic właściwie. Okazało się więc jasno, gdy tak gawędzili o wszystkim, byle nie o Chadzie, że Mamie - w odróżnieniu od Sary i Jima - doskonale zdaje sobie sprawę z metamorfozy Chada. Okazało się jasno, że oceniła z dokładnością do ułamka cala rozmiary przemiany i że pragnie, aby Strether wiedział, iż zamierza to zachować w tajemnicy. Rozmawiali oczywiście o Woollett, tak jakby dotychczas nie mieli po temu okazji, a temat ten pomógł im tym ściślej dotrzymać sekretu. Stopniowo wizyta nabierała dla Strethera coraz wyraźniej smaku dziwacznego, słodkiego smutku: ocknęła się w nim nowa sympatia dla Mamie i szacunek dla jej rangi towarzyskiej, wstrząs uczuciowy, jakby wywołany wyrzutami sumienia z powodu jakiejś poprzedniej niesprawiedliwości. Jakby go owiało lekkie tchnienie zachodniego wiatru, budziła się w Stretherze tęsknota za krajem i ogarniał go na nowo niepokój; niemal wyobrażał sobie w tym momencie, że znalazł się wraz z Mamie, zespolony z nią losem rozbitka, na jakimś odległym brzegu, w złowrogiej ciszy przed burzą. Ta pogawędka przypominała piknik na koralowej rafie: podawali sobie wzajem z melancholijnym uśmiechem i wymownym spojrzeniem ostatnią zaoszczędzoną szklankę wody. A przez cały czas Strether ze szczególną jasnością zdawał sobie sprawę, że jego towarzyszka dobrze wie - jak to już wspomnieliśmy - dokąd zaszła. Zaszła do ściśle określonego punktu, ale jaki to jest punkt - nigdy mu nie powie; pozostawi mu tę właśnie zagadkę do rozwiązania. Miał nadzieję, że zdołają rozwiązać, bez tego bowiem jego zainteresowanie dla Mamie nie osiągnęłoby nigdy pełni, podobnie jak należny jej szacunek - tak był pewny, że im lepiej pozna wewnętrzne procesy dokonujące się w świadomości tej dziewczyny, tym więcej znajdzie w niej dumy. Sama Mamie widziała wszystko, ale wiedziała, czego nie chce, i to było jej wielką pomocą. Czego nie chciała? Brak odpowiedzi na to pytanie pozbawiał jej starego przyjaciela pewnej przyjemności, lecz niewątpliwie czeka go rozkoszny dreszcz, jeśli kiedyś zdoła uchylić rąbka tajemnicy. Na razie Mamie łagodnie i uprzejmie spuszczała nad nią zasłonę, ale kojąco i czarująco wynagradzała niejako Strethera w innej dziedzinie. Opowiedziała mu wrażenia odniesione z wizyty u pani de Vionnet, o której „słyszała tak wiele”; opowiedziała o wrażeniu, jakie na niej zrobiła Jeanne, o której poznaniu „marzyła od dawna”; opowiedziała z wdziękiem, który szczerze wzruszył słuchacza, że właśnie tego popołudnia - z opóźnieniem, wywołanym głównie przez wieczne kłopoty ze sprawianiem toalet, niestety, wcale nie wiecznych! - złożyła wraz z Sarą wizytę w domu przy rue de Bellechasse. Na dźwięk tych nazwisk Strether omal się nie zaczerwienił, myśląc, że nie zdobyłby się pierwszy na wymienienie ich, jakkolwiek nie umiałby również usprawiedliwić tej zbytniej drażliwości. Mamie wymawiała je swobodnie, tak jak on nigdy by nie potrafił, a przecież ją kosztowało to zapewne stokroć więcej niż jego. Mówiła o tych paniach jako o przyjaciółkach Chada, przyjaciółkach niezwykłych, dystyngowanych, pożądanych, godnych zazdrości; oświadczyła odważnie, że jakkolwiek tyle o nich słyszała - nie powiedziała jednak gdzie i od kogo, nadając tym słowom własny, charakterystyczny ton - rzeczywistość przewyższała jej oczekiwania. Hojnie szafowała pochwałami w stylu Woollett - dzięki czemu styl Woollett wydał się znów Stretherowi uroczy. Nigdy też nie wniknął tak w jego istotę jak wówczas, gdy śliczna Mamie oznajmiła, że starsza z dwóch pan domu przy rue de Bellechasse jest nad wszelki wyraz fascynująca, a młodsza - uosobieniem ideału, wręcz potworem wdzięku - Wolałabym - powiedziała mówiąc o Jeanne - żeby się z nią nic już więcej nie działo. Taka, jaka jest, jest doskonałością. Najmniejsza bodaj zmiana mogłaby tylko ją zepsuć, nie trzeba jej dotykać. - Ale w Paryżu - zauważył Strether - małym dziewczynkom zdarzają się różne rzeczy! -1 dla dowcipu, skoro trafiła się okazja, spytał: - Pani tego nie doświadczyła na sobie? -Że zdarzają się różne rzeczy? Och, ja nie jestem małą dziewczynką. Jestem dużą, skołataną, zahartowaną dziewczyną. Jeśli o mnie chodzi - odparła ze śmiechem Mamie - może się zdarzyć, co chce. Strether umilkł na chwilę zadając sobie pytanie, czy może się zdarzyć na przykład, że zrobi jej przyjemność wyznając, iż okazała się milsza, niż śmiał marzyć. Ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że Mamie z pewnością - o ile do tego w ogóle przywiązywała jakąś wagę - sama to już spostrzegła. Zaryzykował więc inne słowa, chociaż zorientował się, nim jeszcze przebrzmiały, że można je zrozumieć jako aluzję do poprzedniej wypowiedzi Mamie: - Ale słyszała pani zapewne, że panna de Vionnet wychodzi za mąż? Natychmiast zrozumiał, że lękał się niepotrzebnie. - Słyszałam, oczywiście. Ten pan, pan de Montbron, był tam właśnie. Pani de Vionnet przedstawiła go nam. - Sympatyczny? Mamie rozkwitła pełnią swego salonowego stylu: - Każdy mężczyzna jest sympatyczny, kiedy jest zakochany. Aforyzm rozśmieszył Strethera. - A pan de Montbron zakochał się... czyżby tak od razu... w pani? -Nie, to niepotrzebne, o wiele lepiej, że się kocha w niej, a to dzięki Bogu mogłam stwierdzić od pierwszej chwili. Po prostu ginie za Jeanne... nie ścierpiałabym, żeby było inaczej... ze względu na nią. Jeanne jest taka miła. Strether zawahał się. - Czy także dlatego, że zakochana? Ale na to Mamie, z uśmiechem, który wydał mu się bardzo uroczy, dała zadziwiającą odpowiedź: - Ona sama jeszcze tego nie wie. Strether musiał znów się roześmiać. - Ale pani wie, prawda? Nie myślała protestować. - Owszem, wiem wszystko. Gdy tak siedziała zacierając swoje wypielęgnowane ręce i starając się jak najlepiej wywiązać z zadania - trochę tylko zanadto może wystawiając łokcie - patrzącemu na nią Stretherowi przemknęła myśl, że wszystkie pozostałe postacie tego dramatu są w porównaniu z nią głupie. -1 pani wie, że biedna mała Jeanne nie wie, co naprawdę czuje? Nie pozwolili sobie na wyraźniejszą aluzję do przypuszczalnej miłości Jeanne dla Chada, lecz to, co powiedzieli, wystarczało, by Strether osiągnął cel; chciał utwierdzić się w przeświadczeniu, że mała Jeanne - zakochana czy niezakochana -budzi wielką i szczodrą sympatię w siedzącej przed nim młodej dziewczynie. Mamie dochodząc do trzydziestki zapewne się roztyje, lecz pozostanie zawsze kobietą, która w tym przełomowym momencie zdobyła się na bezinteresowną tkliwość serca. - Jeżeli będę miała sposobność widywać ją częściej - a mam nadzieję, że tak się stanie - może Jeanne polubi mnie na tyle... bo wydaje mi się, że jej się dziś spodobałam... że zechce, abym jej to powiedziała. -1 powie jej pani wtedy? - Z pewnością. Powiem, że to, co czuje, jest tylko zbyt gorliwym pragnieniem, żeby spełnić, co do niej należy. A w jej pojęciu, oczywiście - powiedziała Mamie - znaczy to: sprawić innym przyjemność. - Matce, czy tak? - Przede wszystkim matce. Strether czekał. - A poza tym? - No, poza tym panu Newsome. Musiał uznać wielkoduszność spokoju, z jakim Mamie wymówiła nazwisko Chada. - A dopiero na ostatnim miejscu - panu de Montbron? - Na ostatnim! - powtórzyła z humorem. Strether zastanawiał się chwilę. - Tak że w rezultacie wszyscy będą zadowoleni? Mamie zawahała się, co bardzo rzadko jej się zdarzało, lecz i tym razem nie trwało dłużej niż sekundę; po raz pierwszy i ostatni uchyliła bodaj odrobinę rąbka sekretu, który ich dzielił: - Mogę, jak sądzę, odpowiedzieć za siebie: ja będę zadowolona. Tych kilka słów mówiło tak wiele, tak jasno wyrażało gotowość pomocy, słowem, powierzało Stretherowi tę prawdę i upoważniało do skorzystania z niej wedle woli dla własnych jego celów, do których Mamie, cierpliwa i ufna, nie chciała się mieszać... tych kilka słów tak dobrze spełniło swoje zadanie, że Strether mógł, odpowiadając w tym samym duchu, jedynie okazać najszczerzej swój podziw. Podziw ten w swej istocie bliski był niemal oskarżenia, lecz Strether nic innego nie mógł powiedzieć, żeby dowieść Mamie, jak dobrzeją zrozumiał. Wyciągnął rękę na pożegnanie, powtarzając: - Wspaniale, wspaniale, wspaniale! I z tą wspaniałością pozostawił Mamie samą, w dalszym ciągu oczekującą małego Bilhama. 25. W trzy dni po rozmowie z Mamie Pocock, wieczorem, Strether zajmował obok małego Bilhama tę samą szeroką kanapę, z której korzystali obaj w dniu pierwszego spotkania naszego bohatera z panią de Vionnet i jej córką w mieszkaniu przy bulwarze Malesherbes, a miejsce okazało się przy tej okazji jak i poprzednio bardzo odpowiednie do swobodnej wymiany wrażeń. Przyjęcie miało tego wieczora inny charakter, towarzystwo było znacznie liczniejsze, a co za tym idzie, więcej myśli cisnęło się do głowy. Z drugiej jednak strony dwaj przyjaciele niewątpliwie poruszali się w rozmowie w granicach wyznaczonego kręgu bezpieczeństwa. W każdym razie wiedzieli, co ich tego wieczora naprawdę interesuje, i Strether od początku nie pozwolił swemu towarzyszowi odbiegać od właściwego tematu. Spośród gości Chada jedynie drobna część brała udział w obiedzie - piętnaście czy dwadzieścia osób, garstka ledwie w porównaniu z licznym towarzystwem, zgromadzonym około jedenastej godziny. Liczebność i ciężar gatunkowy, ilość i jakość, światła, zapachy, gwar, szeroki strumień gościnności płynący na spotkanie wezbranej fali zaproszonych - wszystko to od pierwszej chwili narzuciło się świadomości Strethera, który poczuł się jakby nieodłączną cząstką naj świetniej szej sceny, w jakiej dane mu było kiedykolwiek uczestniczyć. Widywał może podczas uroczystości 4 lipca albo w dobrych dawnych czasach, w dni zakończenia roku akademickiego, zebrania bardziej jeszcze tłumne, lecz nigdy tyle osób zgromadzonych na tak niewielkiej przestrzeni, a już na pewno nigdy nie obserwował tak różnorodnej mieszaniny, która by zarazem świadczyła o tak przemyślanym doborze. Towarzystwo, chociaż tak liczne, przesiano starannie, a dla Strethera dodatkową i wyjątkową wagę miała okoliczność, że - mimo woli zresztą - był wtajemniczony w zasadę selekcji. Nie próbował się dowiedzieć, odwracał głowę, ale Chad zadał mu kilka pytań, które ułatwiły zrozumienie wszystkiego. Strether nie odpowiedział na pytania, odparł, że to sprawa wyłącznie Chada; przy tej sposobności stwierdził niezbicie, że młody człowiek ma już gotowy plan. Chad zwrócił się do niego o radę tylko po to, żeby dać mu do zrozumienia, że dobrze wie, co robić. Wiedział to jaśniej niż kiedykolwiek tego wieczora, przedstawiając siostrze krąg swoich stosunków towarzyskich w komplecie. Działał konsekwentnie w tym samym wciąż duchu, trzymając się tonu, który obrał od pierwszej chwili przyjazdu pani Pocock; witając ją na dworcu wytyczył linię, po której szedł odtąd prosto do celu; dzięki temu doprowadził Pococków - trochę wprawdzie oszołomionych, niewątpliwie zdyszanych i zbitych z tropu - aż do końca drogi, którą radzi nieradzi musieli uznać za przyjemną. Postarał się, żeby przyjemności były brutalne i nielitościwie obfite; osiągnął - jak sądził Strether - ten skutek, że Pocockowie przebyli całą drogę nie spostrzegając, że nie jest to wcale arteria wylotowa, lecz ślepa uliczka bez wyjścia, w której albo utkną na dobre, albo będą musieli na oczach świata dokonać odwrotu - co zawsze jest zawstydzające. Tego wieczora mieli właśnie dojść do kresu; świetna scena stanowiła ślepą ścianę zaułka. Tak mogły potoczyć się sprawy, ponieważ znalazła się ręka, nadająca im logiczny bieg i pociągająca za sznurki, ręka, której zręczność z każdym dniem bardziej imponowała starszemu panu. Starszy pan czuł się odpowiedzialny, ale czuł się też zwycięski, bo to, co się stało, było po prostu owocem jego wysiłków sprzed sze ściu tygodni, kiedy tłumaczył Chadowi, że należy czekać, by przekonać się, co delegacja ma naprawdę do powiedzenia. Za jego namową Chad czekał i badał grunt, Strether nie mógł więc narzekać na stratę czasu poświęconego tej sprawie. Po upływie dwóch tygodni jaśniej niż kiedykolwiek widział sytuację, w którą zapędzono Sarę, bez protestu z jej strony; Sara musiała w końcu dostosować się do stylu swojej przygody, a może nawet zbyt ochoczo uległa gwałtownej i zawrotnej lawinie rozrywek. Jeśli mogła cokolwiek zarzucić bratu, to chyba tylko to, że zbyt mocne przyprawia trunki, zbyt pełne nalewa kielichy. Jawnie traktując przyjazd krewnych jako pretekst do zabawy, pozostawiał niewątpliwie bardzo wąski margines na wszelkie inne problemy. Podsuwał projekty, sypał hojnie pomysłami, lecz ani razu nie ściągnął mocniej cugli. Strether, który przez kilka samotnych tygodni nabrał przekonania, że zna Paryż, oglądał teraz to miasto na nowo, z nowym wzruszeniem uczestniczył w lekcjach, udzielanych drugiemu ambasadorowi Woollett. Tysiące niewypowiedzianych myśli wirowało mu w mózgu wśród tych obserwacji, a wcale nie najrzadszą z nich była myśl, że Sara może w gruncie rzeczy nie wie dokładnie, dokąd ją niesie nurt. Nic nie upoważniało pani Pocock do okazania, że mogła ze strony Chada oczekiwać innego przyjęcia niż ta hojna gościnność; lecz Strether miał wrażenie, że Sara sztywnieje wewnętrznie za każdym razem, gdy omija ją sposobność podkreślenia zasadniczej nuance. Zasadnicza nuance polegała, mówiąc krótko, na tym, że brat musi oczywiście podejmować ją gościnnie - niechby spróbował zachować się inaczej! Ale gościnne przyjęcie to wcale jeszcze nie wszystko; gościnne przyjęcie nie zamydli jej oczu, słowem, bywały momenty, gdy Sara czuła uporczywy niby świder wbijający się w plecy wzrok swojej nieobecnej, wspaniałej matki. Strether, swoim zwyczajem obserwując i notując w myśli spostrzeżenia, miewał również chwile, gdy robiło mu się żal Sary. Chwile, kiedy widział Sarę w powozie ponoszoną przez rozpędzone konie i zastanawiającą się, czy nie należy wyskoczyć w biegu. Czy skoczy? Czy zdobędzie się na to? Czy miejsce jest bezpieczne do skoku? Te pytania czytał w tych chwilach z pobladłej twarzy, z zaciętych warg, z zakłopotanych spojrzeń. Wszystko to streszczało się w zasadniczej kwestii: czy Sara w końcu da się wyprowadzić w pole. Strether rozważając całość problemu wierzył, że Sara jednak skoczy, ale pewien tego nie był i niepewność podsycała w nim niepokój. Jedno wszakże nie ulegało wątpliwości, a nawet pod wpływem wrażeń tego wieczoru narzucało się coraz bardziej nieodparcie: jeśli Sara w pewnym momencie zgarnie fałdy sukni, zamknie oczy i wyskoczy w pędzie z powozu - Strether natychmiast się o tym dowie. Sara bowiem, spadając na oślep, zakończy impetyczny skok bardziej lub mniej bezpośrednio na jego głowie; nie kto inny, lecz właśnie on będzie musiał znieść zderzenie i przyjąć cały ciężar na siebie. Znaki wróżebne zapowiadające, że czeka go niechybnie to doświadczenie, mnożyły się wciąż, przenikając nawet poprzez blask wieczoru u Chada. Toteż niepokojąca świadomość tej perspektywy przyczyniła się między innymi do tego, że Strether, pozostawiając całe niemal towarzystwo skupione w dwóch innych salonach, porzucając zarówno tych gości, których już znał, jak wielojęzyczny tłum świetnych nieznajomych obu płci, zapragnął paru minut spokojnej pogawędki z małym Bilhamem: młody człowiek zawsze bowiem działał na Strethera kojąco, a nawet pobudzająco, a przy tym w danej chwili nasz bohater miał mu coś ważnego do powiedzenia. Ongi - bo wydawało mu się to już bardzo odległą przeszłością - czuł się trochę upokorzony stwierdzając, że rozmowy z osobnikiem o tyle młodszym są dla niego lekcją pewnej swobody moralnej; teraz jednak już się z tym oswoił, może dlatego, że to szczególne upokorzenie zatarło się wśród wielu innych, a może pod mniej lub bardziej bezpośrednim wpływem Bilhama, który dawał mu przykład, z całym spokojem i prostotą zadowalając się tym, że był sobą - nie znanym światu, inteligentnym małym Bilhamem. Młodzieńcowi to wystarczało, o ile Strether mógł wywnioskować, toteż nasz bohater w godzinach samotno ści uśmiechał się melancholijnie na myśl, że sam po wiele dłuższych latach poszukiwań nie znalazł jeszcze nic równie zadowalającego. W każdym razie, jak już wspomnieliśmy, w danym momencie obaj byli zadowoleni, że znaleźli tu dość odosobniony kącik. Do odosobnienia przyczyniła się szczególnie ta okoliczność, że w salonie tymczasem słuchano doskonałego koncertu, z udziałem śpiewaków takiej klasy, jaką rzadko spotyka się na prywatnych występach. Ich obecność dodawała blasku przyjęciu u Chada, a pytanie, jaki efekt wywrze ono na Sarze, dręczyło Strethera nieomal boleśnie. Niewątpliwie Sara stanowiła główny motyw obrazu; robiła na nim wrażenie, jakby w swej wspaniałej szkarłatnej toalecie spadła tu z innej planety i z pewnością siedząc w tej chwili w pierwszym rzędzie słuchaczy czuła się wskutek tego po uszy wciągnięta w całą tę atmosferę. Podczas wytwornego obiadu Strether ani razu nie napotkał jej spojrzenia, ponieważ z własnej inicjatywy - trochę może małodusznie - wyjednał u Chada miejsce po tej samej co pani Pocock stronie stołu. Lecz zmarnowałby osiągnięty wreszcie stopień poufałości, gdyby nie zdecydował się mówić z Bilhamem bez ogródek: - Pan siedział przy stole tak, że mógł ją obserwować. Co ona o tym wszystkim myśli? Inaczej mówiąc, jakie zajmuje stanowisko? - Zdaje mi się, że widzi w tym jeden więcej dowód słuszności żądań rodzinnych. - A więc nie podoba jej się to, co Chad jej zaprezentował? -Przeciwnie, bardzo jej się podoba, a zwłaszcza podoba jej się, że Chad jest zdolny do tego rodzaju rzeczy... Od dawna nic jej nie zachwyciło tak jak to. Ale chciałaby, żeby on to zaprezentował w kraju. Chad nie ma prawa trwonić swoich talentów dla ludzi naszego pokroju. Strether był zdziwiony. - Chciałaby, żeby przeniósł to wszystko za ocean? - Wszystko... z jednym jedynym, ale doniosłym wyjątkiem. Wszystko, co tu zdobył, i sztukę dobrych manier. Jej się to wydaje proste. Chętnie sama by wyreżyserowała widowisko i gotowa jest nawet wspaniałomyślnie przyznać, że Woollett bądź co bądź zyskałoby na tym w pewnej mierze. Oczywiście spektakl również by zyskał na przeniesieniu do Woollett. Ludzie tam nie są mniej warci od tutejszych. - Tyleż warci co pan i te wszystkie osoby tutaj? No, może. Ale na taki wieczór jak ten - co tu mówić! - rzekł Strether -składają się nie sami tylko ludzie, lecz to wszystko, co umożliwiło istnienie takich ludzi. - W każdym razie - odparł jego młody przyjaciel - tak się rzecz przedstawia. Chciał pan znać moje wrażenia - proszę! Pani Pocock przejrzała, i to właśnie dzisiaj, siedząc w tym salonie. Gdyby pan zobaczył wyraz jej twarzy, zrozumiałby mnie pan. Pani Pocock powzięła decyzję przy dźwiękach kosztownej muzyki zafundowanej przez Chada. Strether pojął bez trudu. - Ach, jeśli tak, wkrótce od niej coś o tym usłyszę. -Nie chciałbym pana straszyć, ale to rzeczywiście bardzo prawdopodobne. Cokolwiek się stanie - powiedział mały Bilham -jeśli moja pomoc może się panu choć trochę przydać... - Ani trochę! - odparł Strether kładąc z wdzięcznością rękę na jego ramieniu. - Nikt mi nie może pomóc! -1 na dowód, że wesołym sercem wita niebezpieczeństwo, Strether trzepnął młodzieńca po kolanie. - Muszę stawić czoło losowi samotnie, i zrobię to... przekona się pan!... A jednak - dodał po chwili - pan może mi pomóc. Powiedział pan kiedyś - ciągnął - że, pana zdaniem, Chad powinien się ożenić. Nie rozumiałem wówczas tak jasno, jak dziś rozumiem, że miał pan na myśli jego małżeństwo z panną Pocock. Czy pan dotychczas nie zmienił zdania? Jeśli nie, to chciałbym, żeby je pan natychmiast zmienił. W ten sposób może mi pan pomóc. - Pomogę panu, jeśli dojdę do przekonania, że Chad nie powinien się żenić. - W każdym razie nie z Mamie. - A z kim? - Ach! - odparł Strether - tego nie jestem obowiązany mówić. Ale na przykład z panią de Vionnet... gdy stanie się to możliwe. - Ooo! - powiedział mały Bilham dość ostrym tonem. - Właśnie: ooo! Ale może się w ogóle nie żenić, a przynajmniej nie moja rzecz swatać Chada. Co do pana, inna sprawa, mam pewne obowiązki. Mały Bilham zdawał się ubawiony. - Ma pan obowiązek mnie wyswatać? - Tak... Wobec wszystkiego, co panu wyrządziłem... Młody człowiek ważył chwilę te słowa: - Czyż zrobił pan aż tak wiele? - No cóż - odparł Strether przyjmując wyzwanie - pamiętam oczywiście o tym, co pan mnie wyrządził. Powiedzmy, że się skwitowaliśmy. Mimo to - dodał - bardzo bym pragnął, żeby się pan ożenił z Mamie Pocock. Mały Bilham wybuchnął śmiechem. - Jak to? Przecież na tym samym miejscu tamtego wieczora proponował mi pan zupełnie inny mariaż! - Z panną de Vionnet? - Strether nie zamierzał się wypierać. -Przyznaję, to było złudzenie. To, co dziś proponuję, jest dobrą praktyczną polityką. Chciałbym coś zrobić dla was obojga... obojgu życzę jak najlepiej, a chyba pan rozumie, ile kłopotu oszczędziłbym sobie, gdybym za jednym zamachem oboje was uszczęśliwił. Ona pana lubi, pan ją pociesza. To wspaniała dziewczyna. Mały Bilham miał wyraz twarzy człowieka o skromnym apetycie, któremu podano zbyt obfity półmisek. - Po czymże ja ją pocieszam? Pytanie trochę zniecierpliwiło Strethera. - Przecież pan to dobrze wie! - Jaki pan ma dowód, że się jej podobam? - Choćby fakt, że trzy dni temu zastałem ją samą w hotelu. Przesiedziała tak słoneczne popołudnie tylko dlatego, że trochę Uczyła na pana wizytę i z balkonu wypatrywała, czy nie zajeżdża pan fiakrem. Czegóż panu więcej trzeba? Mały Bilham po krótkim namyśle powiedział, czego mu cej trzeba: - Tylko jeszcze dowodu, że ja ją lubię. - No, jeśli to, co powiedziałem, nie wystarcza, aby ją pan polubił, jest pan łotrzykiem o kamiennym sercu. Zresztą - Strether puścił wodze fantazji - zdradził pan swoje skłonności każąc jej na siebie czekać, zrobił pan to umyślnie, żeby się przekonać, czy jest panem zajęta. Mały Bilham chwilą milczenia uczcił jego pomysłowość. - Wcale jej nie dałem na siebie czekać. Przyszedłem punktualnie. Za nic w świecie nie pozwoliłbym jej czekać! - zaprotestował młodzieniec w imię honoru. - A więc tym bardziej! Sam pan widzi! -1 Strether, zachwycony, przycisnął go do muru: - Nawet jeśli pan jej dotychczas nie ocenił jak należy, domagam się, żeby pan natychmiast to zrobił. Nie ma pan pojęcia, jak mi zależy na tym projekcie. Zależy mi - powtórzył z naciskiem i zupełnie już teraz poważnie -żeby przynajmniej tyle zdziałać. - Ożenić mnie? Przecież ja nie mam ani grosza! - Proszę pana, ja nie będę żył wiecznie, a daję panu słowo, tu, w tej chwili, że zostawię panu wszystko, co posiadam. Niestety, nie jest to dużo, ale wszystko, co mam, będzie do pana należało. Panna Pocock, jak sądzę, także ma trochę pieniędzy. Chciałbym - ciągnął Strether - przynajmniej w tej mierze czegoś dokonać... może jako ekspiacji. Tyle poświęciłem dla obcych bogów, że koniecznie chcę złożyć trwały dowód wierności - mimo wszystko nie zmienionej w zasadzie - dla naszych własnych bóstw. Mam takie uczucie, jak gdybym splamił ręce krwią składając ofiary na obcych, potwornych ołtarzach, na ołtarzach zgoła odmiennej wiary. Tak... a więc stało się! - I wyjaśnił: - Przywiązuję wagę do tego projektu, bo gdybym usunął Mamie raz na za' wsze z drogi Chada, miałbym oczyszczone pole działania. Na te słowa młodzieniec aż podskoczył i znaleźli się twarzą w twarz, obaj jawnie rozśmieszeni. - A więc pan chce mnie ożenić dla wygody Chada? - Nie - zaprzeczył Strether - jego wcale nie obchodzi, czy pan się ożeni, czy nie. To potrzebne po prostu dla urzeczywistnienia moich własnych planów w stosunku do Chada. - „Po prostu!” - Ton tego wykrzyknika starczał za komentarz. - Dziękuję panu. Ale zdawało mi się - dodał mały Bilham - że pan nie ma żadnych własnych planów dla Chada. -Niech więc pan nazwie to moim własnym planem... dla mnie! To mniej więcej znaczy, że, jak pan powiedział, nie mam żadnych. Sytuacja Chada - czyż pan tego nie widzi? - sprowadza się dziś do nagich faktów, z którymi musimy się liczyć. Mamie go nie chce, a on nie chce Mamie. Tyle w każdym razie dowiedzieliśmy się ostatnimi dniami. Ten wątek możemy już zwinąć i zakończyć. Mały Bilham miał jeszcze pewne wątpliwości. - Pan może, skoro ma pan tak wyraźną ochotę. Ale ja? Dlaczego ja miałbym to robić? Biedny Strether zastanowił się chwilę, musiał jednak przyznać, że jego wywód, pozornie przynajmniej, nie był dość przekonujący. - Rzeczywiście, nie ma powodu. To moja sprawa i sam muszę ją załatwić. Ale czuję fantastyczną potrzebę wzmocnienia swojej dozy. Mały Bilham zdziwił się. - Co pan nazywa swoją dozą? - A no to, co będę musiał przełknąć. Nie chcę żadnych okoliczności łagodzących. Mówił tonem niedbałym, jakby chodziło tylko o podtrzymanie rozmowy, lecz zarazem tak, jak gdyby w fałdach luźnej szaty krył nie wypowiedzianą prawdę; nie pozostało to bez wpływu na młodego słuchacza. Oczy małego Bilhama zatrzymały się w skupieniu na twarzy Strethera, potem, jakby nagle pojmując Wszystko, młodzieniec zaśmiał się wesoło. Ten śmiech, jak można było się domyślić, oznajmiał, że jeśli to Stretherowi potrzebne, Bilham gotów jest do usług, będzie udawał, będzie się starał, „Cdzie nawet miał nadzieję zainteresować się panną Pocock. - Dla pana zrobię wszystko w świecie! - Wszystko w świecie - uśmiechnął się Strether - doprawdy mi wystarczy. Najbardziej podobał mi się sposób - dodał -w jaki Mamie, kiedy zastałem ją samą wpadając niespodzianie i współczując serdecznie, że tak ją wykluczono z zabawy, natychmiast zdmuchnęła mój strzelisty domek z kart wesołą aluzją do drugiego z rzędu młodego człowieka. Tego mi właśnie było potrzeba do pełni nastroju: żeby czekała na drugiego młodzieńca. -Drugi młodzieniec... mówiąc nawiasem podoba mi się to określenie mojej osoby... - rzekł mały Bilham - miał się zjawić oczywiście na prośbę Chada. - Tak przypuszczałem... Wszystko to, chwała Bogu, wypływa z naszej niewinności i prostoty obyczajów. Ale czy pan myśli - spytał Strether - że Chad wie...? - Ponieważ Bilham zdawał się zdezorientowany, Strether dodał: - No, jakże? Czy wie, dokąd zaszła? Mały Bilham spojrzał mu w twarz przenikliwie, jakby ta aluzja przejęła go głębiej niż wszystko, co sobie powiedzieli dotychczas. - A pan to wie? Strether lekko potrząsnął głową. - Na tym utknąłem. Och, może to się panu wyda dziwne, ale są rzeczy, których nie wiem. Miałem tylko wrażenie czegoś bardzo żywego, bardzo głęboko ukrytego, co Mamie zachowuje w ścisłym sekrecie. A raczej, początkowo sądziłem, że to jej sekret, później jednak, patrząc jej w oczy, odkryłem, że jest ktoś, komu chętnie by się zwierzyła. Przyszło mi nawet do głowy, że może chciałaby się zwierzyć właśnie mnie, ale wkrótce stwierdziłem, że mam ledwie połowę jej zaufania. Kiedy się odwróciła, żeby mnie przywitać... bo była na balkonie, a ja wszedłem do pokoju bez jej wiedzy... kiedy zdradziła się, że oczekuje pana i że jest trochę rozczarowana, uchwyciłem właściwy wątek. W pół godziny później rozumiałem już wszystko. Pan wie, co się zdarzyło! - Strether popatrzył uważnie na młodzieńca i utwierdził się ostatecznie w swoim przeświadczeniu. - Cokolwiek by pan mówił, wiem: wpadł pan po uszy. A więc tak! Mały Bilham po chwili przyznał się tylko do połowy. - Zapewniam pana, że nic mi nie powiedziała. - Oczywiście, że nie. Nie przypuszcza pan chyba, abym sobie to wyobrażał; za kogóż by musiała pana brać! Ale przebywał pan z nią dzień po dniu, widywał ją pan stale, podoba się panu bardzo... bo przy tym będę obstawał... skorzystał pan coś z tego. Wie pan, co przeżyła, wie pan również, że była tu dziś na obiedzie... co musiało, nawiasem mówiąc, stanowić dla niej ciężką próbę. Młody człowiek zniósł mężnie atak, po czym przyznał się do końca. - Nie wypieram się przecież wcale, że była dla mnie miła. Ale jest dumna. -1 słusznie! Nie za dumna jednak na to. - Właśnie duma kazała jej być tak miłą. Chad - dodał lojalnie mały Bilham - okazał jej w granicach możliwości jak najwięcej dobroci. Dla mężczyzny to bardzo kłopotliwe, kiedy dziewczyna w nim się kocha. - Ach, już teraz się w nim nie kocha. Mały Bilham siedział z oczyma wbitymi w przestrzeń; nagle podskoczył, jakby przenikliwość starszego przyjaciela, uporczywa i natrętna, wreszcie go zdenerwowała. - Nie, już się nie kocha. Nie ma w tym jednak ani trochę -powiedział - winy Chada. Chad jest w porządku. To znaczy, miał jak najlepszą wolę. Ale ona przyjechała z pewnym gotowym poglądem. Z poglądem, który jej wpojono tam, w kraju, i który ją skłonił, zachęcił do towarzyszenia w podróży bratowej i bratu. Miała ocalić naszego przyjaciela. - Biedactwo! Zupełnie jak ja... - rzekł Strether wstając również. -Zupełnie tak samo... i przeżyła przykry moment. Prędko zorientowała się - i to od razu zahamowało jej rozpęd - że Chad, niestety, już jest ocalony. Nie zostało jej nic do zrobienia. - Nawet, powiedzmy, pokochać go? - Zakochałaby się w nim goręcej, gdyby się okazał taki, jak przewidywała. Strether zamyślił się. - Oczywiście, trudno zgadnąć, jakie pojęcia wytwarza sobie młodziutka dziewczyna, gdy wchodzi w grę młody człowiek z taką przeszłością i w takiej sytuacji. - Tak, ta dziewczyna wyobrażała sobie to wszystko jako zagadkę i wyobrażała sobie coś złego. Zło dla niej stanowiło zagadkę. Chad objawił jej się w każdym razie przyzwoity i dobry, a to ją zbiło z tropu, bo przygotowała się, uzbroiła, nastawiła na spotkanie z zupełnie innym przeciwnikiem. - Ale czyż dla niej nie było rzeczą główną - rozważał Strether - że Chad musi i może stać się lepszy, okupić winy? Mały Bilham przez chwilę studiował zagadnienie, potem potrząsnął głową lekkim ruchem, pełnym tkliwości. - Spóźniła się. Za późno już na cud. - Tak. - Strether zrozumiał go bez trudu. - Jeśli jednak najgorszą wadą sytuacji jest tylko to, że wszystko dobre już się stało i czeka gotowe, by Mamie wyciągnęła z tego własną korzyść... - Och, ona nie chce tak trywialnej korzyści! Nie chce korzystać z dzieła innej kobiety. Pragnęła cudu zdziałanego własnymi czarami. I z tym się spóźniła. Strether wyczuwał spoistość tej konstrukcji logicznej, mimo to wypatrzył w niej pewien luz. -Muszę zauważyć, proszę pana, że ona mi się wydaje w pewnym sensie trochę wybredna... jak wy tu mówicie: difficile. Mały Bilham wojowniczo wysunął brodę. - Oczywiście, jest difficile... w każdym sensie! Czyż mogą być inne nasze Mamie, te prawdziwe, najlepsze? - Rozumiem, rozumiem - powtórzył dwukrotnie nasz bohater, zachwycony tą mądrą pochwałą, tak hojną, choć z trudem sprowokowaną. - Mamie reprezentuje swój gatunek najprawdziwiej i najlepiej. - Idealnie. - A z tego wynika - ciągnął Strether - że ten biedak, ten okropny Chad jest po prostu dla niej za dobry. - Miał się dopiero stać za dobry, ale dzięki niej i tylko dzięki niej; ona go zamierzała sama udoskonalić. Gmach trzymał się doskonale, znalazła się w nim wszakże jeszcze jedna szczelina: - Ale czyby się mimo wszystko nie nadał dla Mamie, gdyby jednak się wyrwał... - Spod obecnego wpływu? - Ach, mały Bilham na to pytanie miał gotowy najostrzejszy sprzeciw. - Jakże mógłby się nadać... z jakiegokolwiek punktu widzenia... skoro jest tak oczywiście zepsuty? Strether mógł zareagować tylko biernym, uległym wyrazem satysfakcji: - Dzięki Bogu, pan nie jest zepsuty. Pan jej został do ocalenia. Wracam więc po tak pięknie i w pełni przeprowadzonym dowodzie do poprzedniego twierdzenia, że w panu już dostrzegam wyraźne objawy, iż Mamie rozpoczęła swoje zbawienne dzieło. A gdy młodzieniec odszedł, Strether mógł co najwyżej uzupełnić dowód w duchu, stwierdzając, że bądź co bądź nie spotkał się z ponownym zaprzeczeniem. Mały Bilham kierując się w stronę, skąd dochodziła muzyka, poprzestał na dobrotliwym otrząśnięciu się, niby terier wychodzący z wody; Strether tymczasem poddał się znów uczuciu, z którego w ostatnich dniach czerpał najwięcej otuchy, że wolno mu wierzyć we wszystko, co pomaga wytrwać z godziny na godzinę. Miewał wręcz ataki, palpitacje świadomości „z godziny na godzinę” - jeśli można się tak wyrazić - ulegał przelotnie pokusom ironii i fantazji, często instynktownie sięgał po różę obserwacji, której kolor i zapach wyczuwał coraz silniej, w miarę jak rozkwitała, i w której płatkach mógłby zanurzyć nos aż do upojenia. Właśnie nadarzyła mu się tego rodzaju sposobność w postaci jasnego obrazu, który ujrzał w następnej minucie, gdy w drzwiach, wychodzący z saloniku mały Bilham spotkał się z wchodzącą w całym blasku panną Barrace. Najwidoczniej zadała mu jakieś pytanie, na które odpowiedział odwracając się i wskazując partnera ukończonej dopiero co rozmowy; po dodatkowym zbadaniu terenu za pomocą optycznego instrumentu - niezwykłego i archaicznego jak wszystkie rekwizyty jej stroju - wesoła panna Barrace, bardziej niż kiedykolwiek podobna w oczach Strethera do staroświeckiego francuskiego sztychu, do jakiegoś historycznego portretu, skierowała się ku naszemu bohaterowi, który natychmiast odgadł jej zamiary. Z góry wiedział, w jaki ton uderzy panna Barrace, i patrząc na zbliżającą się pojął, co ją do tego skłoniło. Nigdy jeszcze nie znaleźli się oboje w sytuacji równie zadziwiającej; panna Barrace, wiedziona swoim szczególnym talentem do wyczuwania tej właśnie cechy we wszystkich sytuacjach, przyszła szukać tutaj - podobnie jak szukała wszędzie -pożywki wrażeń. Znalazła jej tak wiele w tym otoczeniu, że, nasycona, opuściła sąsiedni salon, porzuciła muzykę, wyłączyła się z gry, słowem, zeszła ze sceny, aby zatrzymać się przez chwilę za kulisami i wraz ze Stretherem odegrać rolę jednego z tych sławetnych augurów, którzy za plecami wyroczni mrugają do siebie porozumiewawczo. Toteż zasiadłszy obok Strethera na miejscu zajmowanym poprzednio przez małego Bilhama, porozumiała się z nim właściwie w wielu punktach, przystępując do rzeczy natychmiast, gdy Strether zagaił rozmowę tonem - jak miał nadzieję - wolnym od zbytniej przechwałki: - Wszystkie piękne panie są niezwykle dla mnie łaskawe. Panna Barrace podniosła swoje lorgnon na długiej rączce i powiodła uważnym wzrokiem dokoła, stwierdzając nieobecność osób, które by mogły krępować ich swobodę. - Jakże mogłoby być inaczej? Czyż nie na tym polega pana pech? Och, my, piękne panie, jesteśmy bardzo łaskawe, a pan z pewnością ma nas już dość! Jako jedna z pięknych pań muszę wyznać, że przynależność do tego grona wcale mnie nie zachwyca. Ale panna Gostrey przynajmniej zostawiła pana na dzisiejszy wieczór w spokoju, prawda? Przy tych słowach panna Barrace znowu się rozejrzała, jakby oczekując, że Maria Gostrey mimo wszystko wychynie z któregoś kąta. - Tak - odparł Strether. - Panna Gostrey jedynie z domu czuwa nade mną. - A gdy to oświadczenie wywołało wesoły okrzyk: „Oho, ho, ho!” z ust partnerki, Strether wyjaśnił, że panna Gostrey trwa w niepokoju i na modlitwie. - Uznaliśmy, że biorąc wszystko w rachubę, lepiej będzie, jeśli ona się tu nie zjawi. Tak czy inaczej, bardzo się oczywiście martwi. - Umyślnie podkreślał, że ucieka się do pomocy pięknych pań, pozostawiając słuchaczce do rozstrzygnięcia, czy robi to przez pokorę, czy też przez pychę. - Ale skłonna jest wierzyć, że w końcu z tego wybrnę. - Ja także jestem skłonna w to wierzyć - powiedziała ze śmiechem panna Barrace, nie dając się przelicytować. - Pytanie tylko, gdzie się pan wtedy znajdzie. W każdym razie - ciągnęła wesoło - skoro już pan ruszy z miejsca, warto by zajść jak najdalej, prawda? Trzeba oddać sprawiedliwość nam wszystkim -roześmiała się znowu - że pragniemy, aby pan zaszedł daleko. Tak, tak - powtórzyła swoim zwyczajem szybko i zabawnie -pragniemy, żeby pan zaszedł bardzo, bardzo daleko! Po czym zaczęła się dopytywać, dlaczego sądził, że Maria lepiej zrobi nie biorąc udziału w tym przyjęciu. - Ach - odparł Strether - właściwie to ona sama była tego zdania. Ja bym ją rad tu widział. Ale ona lęka się odpowiedzialności. - To coś u niej nowego. -Ten lęk? Bez wątpienia... bez wątpienia... Załamała się nerwowo. Panna Barrace przyjrzała mu się uważnie. - Za dużo postawiła na kartę! - Potem mniej serio dodała: -Moje nerwy, na szczęście dla mnie, wytrzymują. - Na szczęście również dla mnie - podchwycił Strether. -°° moje nerwy nie są dość silne, a mój głód odpowiedzialności nie dość wielki, bym nie odczuł, że dzisiejszy wieczór opiera się na zasadzie: im nas więcej, tym weselej. Jeśli nam tak wesoło, to dlatego, że Chad dobrze to wszystko rozumie. - Zrozumiał doskonale - powiedziała panna Barrace. - Jest zadziwiający - uprzedził jej ocenę Strether. - Zadziwiający! - potwierdziła z emfazą i spojrzawszy sobie w oczy, po prostu i beztrosko wybuchnęli śmiechem. Potem jednak panna Barrace dodała: - Rozumiem tę zasadę. Kto jej nie odgadnie, nie będzie wiedział, co o tym myśleć. Ale raz uchwyciwszy tę myśl przewodnią... - Jasne, jak dwa a dwa cztery! Skoro musiał coś urządzić... - Tłum - poddała panna Barrace - był jedynym rozwiązaniem. Słusznie, słusznie: ogłuszający zgiełk - roześmiała się - albo nic. Pani Pocock chroniona czy też odgrodzona murem -jak pan woli. Tak otoczona, że drgnąć nie może. W dumnym odosobnieniu -dorzuciła panna Barrace fantazjując dalej na obrany temat. Strether dotrzymywał jej kroku, ale skrupulatnie przestrzegał sprawiedliwości: - Wszyscy jednak zostali jej kolejno przedstawieni. -Nadzwyczajne! Ale to właśnie stworzyło mur dokoła niej. Zamurowana, żywcem pochowana! Strether przez chwilę jakby wpatrywał się w ten obraz, w końcu wszakże westchnął: - Och, żyje jednak! Nie tak łatwo ją uśmiercić! Panna Barrace milczała czas jakiś, kto wie, czy nie z litości. -Nie, nie mogę twierdzić, że już uważam ją za uśmierconą. .. albo że została unieszkodliwiona na dłużej niż na jeden dzisiejszy wieczór. - Zamyśliła się, jakby również dręczona skrupułami. - Mur sięga jej ledwie do brody! - I dla dowcipu uzupełniła: - Jeszcze może oddychać! -Może oddychać! - powtórzył Strether tym samym tonem. - A czy pani wie - spytał - co się przez cały ten czas dzieje ze mną? Co słyszę poprzez dźwięki pięknej muzyki, wesołe głosy, słowem - poprzez gwar zabawy i rozkosze pani dowcipu? Otóż przysięgam pani, że szmer oddechu pani Pocock zagłusza mi wszystkie inne dźwięki. Dosłownie nic prócz niego nie słyszę. Odwróciła się ku niemu z brzękiem łańcuszków i bransolet. - Och! - szepnęła niezwykle łagodnie. - Co ma znaczyć to „och”? - Od brody w górę jest wolna - powiedziała panna Barrace -a to jej wystarczy. - Mnie też! - niewesoło zaśmiał się Strether. - Czy Waymarsh rzeczywiście zaprowadził ją do pani? - Tak, ale to właśnie najgorsze! Nie mogłam nic dla pana zrobić. Chociaż dokładałam wszelkich starań. Strether zdziwił się. - Jakich na przykład? - No, wcale o panu nie mówiłam. - Rozumiem. Istotnie, lepiej było nie mówić. - A cóż w takim razie byłoby gorzej? Mówiąc czy milcząc -powiedziała trochę żałośnie - zawsze jakimś sposobem potrafię skompromitować. A kogóż miałam do skompromitowania jak nie pana właśnie? - To dowodzi - oświadczył wspaniałomyślnie - że wina nie jest po pani stronie, lecz po mojej. To ja zawiniłem. Panna Barrace milczała przez chwilę. - Nie, to wina Waymarsha. Bo on ją do mnie przyprowadził. - Po cóż - spytał dobrodusznie Strether - to zrobił? - Nie mógł z tego zrezygnować. - Ach, tak! Pani reprezentuje trofea, jest pani jego łupem wojennym. Dlaczego jednak, skoro pani „kompromituje”... -Dlaczego nie kompromituję również Waymarsha? Owszem, jego także kompromituję - odparła z uśmiechem panna Barrace -jak tylko mogę. Ale dla Waymarsha to nie jest groźne. Przeciwnie, jeśli chodzi o jego nadzwyczajną przyjaźń z panią Pocock, to mu właśnie pomaga. - A że Strether wydawał się zdezorientowany, wyjaśniła: - Nie rozumie pan? Mężczyzna, który mnie zdobył... Dla pani Pocock to dodatkowa podnieta, 2e odbija go mnie. Strether zrozumiał, ale miał wrażenie, że ścieżka przed nim Pełna jest jeszcze niespodzianek: - A więc Sara odbiła go pani? Jego zdziwienie ubawiło pannę Barrace. - Może pan sobie wyobrazić, jak walczyłam! Ona wierzy, że mnie zwyciężyła. Myślę, że to stanowi lwią część jej radości. - Och, radość Sary! - szepnął sceptycznie Strether. -No, cóż, jej się zdaje, że postawiła na swoim. A dzisiejszy wieczór jest przecież dla niej czymś w rodzaju apoteozy. Ma zresztą naprawdę piękną suknię. - Dość piękną, żeby w niej wstąpić w niebiosa? Bo dalszy ciąg prawdziwej apoteozy - powiedział Strether - to nic innego jak wniebowstąpienie. Ale Sarę czeka tylko dzień jutrzejszy. -1 sądzi pan, że to jutro nie okaże się wcale niebiańskie? - Widzi pani, wczuwając się w jej punkt widzenia, myślę, że dzisiejszy wieczór wydaje się Sarze zbyt piękny, aby był prawdziwy. Dostała swoją porcję tortu, właśnie teraz ją pochłania, łyka jak największe, jak najsłodsze kąski. Nic już nie zostanie dla niej na później. Z pewnością ja nie poczęstuję Sary słodyczami. Chyba żeby to zrobił Chad... - Strether snuł dalej przenośnię zarówno dla własnej przyjemności, jak i dla zabawienia panny Barrace. - Może Chad kryje jeszcze w zanadrzu jakieś przysmaki, ale coś mi się zdaje, że gdyby tak było... - Nie zadałby sobie dziś tyle trudu - zrozumiała w lot panna Barrace. - Z pewnością. A jeśli pozwoli mi pan być szczerą i wstrętną, przyznam się: mam nadzieję, że Chad na tym poprzestanie. Oczywiście nie chcę udawać - dodała - że nie wiem, o co w gruncie rzeczy chodzi. - Och, wszyscy to już teraz wiedzą - przyznał w zamyśleniu biedny Strether. - Dosyć to dziwne i zabawne uczucie, że każdy z tutejszych gości w tej chwili wie wszystko, obserwuje i czeka. - Tak... Czyż to nie zabawne? - Panna Barrace znalazła się na wysokości zadania. - Oto, jacy jesteśmy my, paryżanie! - Zawsze z satysfakcją podkreślała osobliwość tego miasta, i Nadzwyczajni! Ale czy pan zdaje sobie sprawę, że wszystko zależy od pana? Nie chciałabym rozdrapywać pańskich ran, ale z pewnością miał pan to sam na myśli, mówiąc, że my wszystkie tak się do pana garniemy. Widzimy w panu bohatera dramatu i ciśniemy się, żeby zobaczyć, co pan zrobi. Strether spojrzał na nią i na chwilę jakby przygasł. - Dlatego pewnie bohater chroni się w kąt. Boi się własnego bohaterstwa, wzdraga się przed odegraniem swojej roli. - Ach, mimo to wierzymy, że ją odegra. To właśnie przyczyna - mówiła łagodnie panna Barrace - tak wielkiego zainteresowania pańską osobą. Jesteśmy przeświadczone, że pan stanie do walki. - A gdy Strether wciąż nie objawiał wielkiego zapału, dodała: - Niech mu pan na to nie pozwoli! - Mam Chadowi wzbronić wyjazdu? - Tak, niech pan go zatrzyma. Ofiarowując jej to wszystko -gestem wskazała całą scenę - zrobił dość. My go tu kochamy... jest taki uroczy! - Podziwiam - rzekł Strether - jak wy umiecie upraszczać zagadnienie, kiedy wam na tym zależy. Odparowała cios natychmiast. - To drobnostka w porównaniu, jak pan je uprości, kiedy pan będzie do tego zmuszony. Wzdrygnął się, jakby usłyszał głos proroczy, i chwilę milczał. Ale zatrzymał pannę Barrace, kiedy chciała go opuścić, pozostawiając samego w zimnej pustce, którą otwarła przed nim ta rozmowa. - Stanowczo, wieczór dzisiejszy nie ma bohatera, bohater wykręca się i cofa, bohater ma tremę. Toteż sądzę, że powinniście raczej zająć się bohaterką. Panna Barrace namyślała się minutę. - Bohaterką? - Tak, heroiną dramatu - rzekł Strether. - Nie potraktowałem jej tak, jak na bohatera przystało. Och! - westchnął. - Nie umiem tego zrobić, jak należy. Starała się go pocieszyć: - Robi pan, co może. - A po chwili wahania dodała: - Zdaje mi się, że ona jest zadowolona. Ale Strether nadal się kajał: - Nie zbliżyłem się nawet do niej. Nie spojrzałem na nią. - Ach, stracił pan w takim razie dużo! Przyznał, że zdaje sobie z tego sprawę. - Jest jeszcze bardziej urocza niż zwykle? - Tak. Dla pana Pococka. Strether zdumiał się. - Pani de Vionnet? Dla Jima? - Pani de Vionnet! Dla Jima! - Panna Barrace stwierdziła fakt historyczny. - A cóż ona z nim robi? - O to musi pan jego zapytać. Stretherowi twarz rozjaśniła się na tę myśl. - To będzie zabawne! - Ale nie ochłonął jeszcze ze zdumienia. - Ona ma w tym z pewnością jakąś ukrytą myśl. - Oczywiście, niejedną, ale dwadzieścia. Po pierwsze - rzekła panna Barrace kołysząc szylkretowe lorgnon na łańcuszku -chce odegrać swoją rolę. A jej rolą jest pomóc panu. Problem zarysował się jaśniej niż kiedykolwiek; brakowało wprawdzie wciąż ogniw w łańcuchu, niektóre spojenia wymykały się oczom, lecz mimo to trafili wreszcie w sedno sprawy. - Tak. O ileż więcej ona robi dla mnie - poważnie przyznał Strether - niż ja dla niej! - Ogarnęło go nagle wrażenie bliskiej obecności piękna, wdzięku, intensywnej, choć tajonej siły, z którą -jak sam wyznał - unikał dotąd kontaktu. - Ona ma odwagę! - O tak! - powiedziała panna Barrace i przez chwilę patrzyli sobie w oczy, jakby mierząc wielkość tej odwagi. Wszystko teraz stało się zrozumiałe. - A więc tak bardzo jej na nim zależy! - Ma pan rację. Bardzo. Ale pan chyba - spytała z namysłem panna Barrace - nie miał co do tego nigdy wątpliwości? Strether nagle zapragnął, żeby to była prawda, iż nie wątpił o tym ani przez chwilę. - Oczywiście! Na tym przecież wszystko się opiera. - Voila! - powiedziała z uśmiechem panna Barrace. - Dlatego tu przyjechałem - ciągnął Strether. - Dlatego siedzę tak długo. I dlatego również - dokończył - wrócę do kraju. Tak, dlatego, dlatego... - Dlatego dzieje się wszystko, co się dzieje - uzupełniła panna Barrace. - Dlatego dziś - sądząc z jej wyglądu i zachowania, a także z reakcji Jima - ona ma nie więcej niż dwadzieścia lat. To także jeden z jej pomysłów: stać się dla niego, swobodnie i uroczo, młodym dziewczątkiem. - Dla niego? Dla Chada? - W pewnym sensie wszystko zawsze jest dla Chada. Ale dziś w szczególności - dla pana Pococka! - Strether wlepiał w pannę Barrace oszołomiony wzrok, więc wyjaśniła: - Tak, to jest odwaga. Ale przede wszystkim - jej niezwykłe poczucie obowiązku. - Sytuacja rysowała się aż nadto wyraźnie. -W chwili gdy pan Newsome ma ręce związane przez siostrę... - Ona przynajmniej - dopełnił Strether - bierze na siebie męża tej siostry. Oczywiście, co najmniej tyle. Toteż zajęła się nim sumiennie. - Tak jest! - Panna Barrace nic innego nie miała na myśli. To jednak wystarczało. - Musi to być zabawne. - Och, jest zabawne z pewnością! - Rzecz zdawała się zupełnie oczywista. To stwierdzenie jednak cofnęło rozmowę na poprzedni etap: - A więc naprawdę bardzo jej na nim zależy! W odpowiedzi partnerka Strethera rzuciła wieloznaczne: „Ach!” - co może wyrażało odrobinę zniecierpliwienia, że tak wiele czasu mu potrzeba na oswojenie się z tą prawdą. Jeśli bowiem chodziło o pannę Barrace, to oswoiła się z nią już od dawna. 26. Gdy pewnego ranka w następnym tygodniu Strether zrozumiał, że ciężar całej sprawy wreszcie naprawdę spada na jego barki, doznał w pierwszym momencie ulgi. Od samego rana wiedział, że tego dnia coś się wydarzy, odgadł to z miny Waymarsha, który zjawił się, kiedy Strether jadł skromne śniadanie - kawę i bułkę - w małej, śliskiej salle a manger, kojarzącej się z tylu chwilami płodnych rozważań. Strether ostatnimi czasy spożywał tu samotnie i w roztargnieniu niejeden posiłek, wdychając wraz z podejrzanym chłodem - mimo że był koniec czerwca - atmosferę dawnych dreszczów i dawnych przypraw, atmosferę, w której wiele jego wrażeń osiągnęło perwersyjną dojrzałość; salka ta dzisiaj znów działała na niego w ten sposób, choćby dlatego, że znalazł się znowu samotny. Przesiadywał tu najczęściej wzdychając z cicha i bawiąc się w roztargnieniu karafką, wywołując wizję Waymarsha, który o tyle przyjemniej spędzał czas. Mierząc zwykłą ludzką miarą, mógłby uznać to za wielki swój sukces, że umiał tego towarzysza ciągnąć wciąż dalej za sobą. Wspominał pierwsze dni, kiedy musiał podstępem wywabiać przyjaciela z wszystkich nadarzających się po drodze kątów, w które Waymarsh zapadał, by spocząć; teraz równie trudno byłoby go powstrzymać w rozpędzie. Ten pośpiech -jak sobie Strether żywo i zabawnie wyobrażał -miał na celu dotrzymanie kroku Sarze i stanowił może klucz za gadki: chłoszcząc ubijał na musującą i wonną pianę zasadę, którą Strether, szczęśliwie czy też nieszczęśliwie, obrał za podstawę swojego poglądu. Może w rezultacie, mimo wszystko, tamtych dwoje sprzymierzyło się jedynie po to, by go uratować; co do Waymarsha, to nie mógł on mieć innych motywów działania. Strether, myśląc o tym, w każdym razie cieszył się, że ratunek nie okazał się łatwiejszy; z pewnego bowiem punktu widzenia obserwowanie sceny z ukrycia, z dala od blasku rampy, było niewątpliwą rozkoszą. Chwilami zupełnie poważnie zastanawiał się, czy Waymarsh przez wzgląd na dawną przyjaźń i może przez pewną pobłażliwość, nie zechce mu wyjednać warunków nie gorszych od tych, które by sam sobie chciał zapewnić. Będą to oczywiście inne warunki, lecz i tak na nich zyska, bo sam zapewne nie byłby zdolny podyktować żadnych. Strether nigdy rano nie schodził do jadalni zbyt późno, tego dnia jednak Waymarsh zdążył już widać być na mieście, bo rzuciwszy okiem w głąb mrocznej salki wszedł, o wiele mniej zaniedbany niż zazwyczaj. Upewnił się poprzez ogromną szybę odgradzającą salle a manger od dziedzińca, że będą tu sami, i wkroczył tak, jakby rzeczywiście obejmował cały lokal w posiadanie. Włożył dziś letnie ubranie, a jeśli pominąć zbytnią obfitość i wypukłość białej kamizelki, było mu do twarzy w tym stroju, podkreślającym jego charakterystyczny wyraz. Miał słomkowy kapelusz, jakiego Strether dotychczas nie widział w Paryżu, i w butonierce wspaniałą, dopiero co zapewne wpiętą różę. Strether natychmiast odgadł całą historię: Waymarsh był podniecony duchem przygody; zerwał się przed godziną w świeżości zaczynającego się dnia, tak uroczej o tej porze roku w Paryżu, i udał się - tak, niewątpliwie! - w towarzystwie pani Pocock na Marche aux Fleurs. Patrząc na niego Strether doznawał radości niemal zazdrosnej, stwierdzał bowiem - gdy Waymarsh stał tak przed nim - że role ich zostały odwrócone; brutalny obrót koła losu sprawił, że dziś w tym zestawieniu żałośnie wyglądał pielgrzym z Woollett. I pielgrzym ten zadał sobie w duchu pytanie, czy on sam wydawał się kiedykolwiek Waymarshowi tak świetny i mężny, tak dobrze wprowadzony w świat paryski, czy ukazał się w takim chwalebnym blasku, w jakim mu się dziś objawił jego stary przyjaciel. Przypomniał sobie, jak w Chester, kiedy zwierzył się, że jest przygnębiony, Waymarsh powiedział mu, że jego wygląd przeczy słowom; z pewnością jednak obecny wygląd Waymarsha nie dawał powodów do najlżejszych bodaj obaw o jego zdrowie. Strether bądź co bądź nigdy nie był podobny do plantatora z naj świetniej szej epoki Południa, a takie właśnie malownicze skojarzenie budziła w wyobraźni smagła twarz Waymarsha pod szerokim rondem słomkowego kapelusza. Ten typ - pomyślał Strether bawiąc się swoją domyślnością - na pewno życzyła sobie podkreślić w Waymarshu Sara; jej upodobania rozstrzygnęły o pomyśle i o nabyciu tego kapelusza, tak samo jak jej subtelne paluszki zawiniły obdarowując go różą. Wśród tych myśli, jak często bywa, dziwnym skojarzeniem pojęć nawinęła mu się refleksja, że on nigdy w życiu nie zerwał się o świcie, by towarzyszyć pięknej pani na targ kwiatów, że nie można by sobie wyobrazić go w takiej roli ani u boku panny Gostrey, ani pani de Vionnet; nie można by go w żaden sposób pomówić o zwyczaj zrywania się o świcie w pogoni za przygodą. Uświadomił sobie, że to właśnie było dla niego charakterystyczne: zawsze marnował wszelkie szansę, miał po prostu talent do marnowania ich, podczas gdy inni ludzie nieomylnie je chwytali dzięki wręcz przeciwnym zdolnościom. I ci inni z pozoru wydawali się powściągliwi, a właśnie on miał minę żarłoka; i on w końcu płacił, a tamci tylko mieli udział w uczcie. Tak, będzie musiał wstąpić na szafot, sam nie wiedząc właściwie, za czyje winy. Doprawdy, czuł się teraz niemal tak, jakby już stanął na szafocie, i znajdował w tym szczerą przyjemność. A wszystko jak gdyby właśnie dlatego, że się niepokoił, wszystko dlatego, że Waymarsh wyglądał kwitnąco. Teraz okazało się, że to Waymarshowi posłużyła na zdrowie ta podróż, którą Strether, tak wysilając się i tyle planując, chciał wykorzystać dla podreperowania własnych sił. Tę prawdę miał Waymarsh wypisaną na ustach tchnących dobrotliwością, jakby rozgrzany po spacerze, a trochę także zdyszany z pośpiechu. - Pani Pocock, którą przed kwadransem odprowadziłem do jej hotelu, poleciła mi powtórzyć, że chciałaby zastać cię tu mniej więcej za godzinę. Życzy sobie rozmowy z tobą. Ma ci coś do powiedzenia... czy może raczej przypuszcza - tak mi się zdaje - że ty masz jej coś do zakomunikowania. Wobec tego spytałem ją, czyby nie chciała przyjść do naszego hotelu. Dotychczas nie była tutaj... niechby więc raz zobaczyła naszą kwaterę. Pozwoliłem sobie zaręczyć, że przyjmiesz ją z radością. W związku z tym myślę, że najlepiej będzie poczekać na nią, nie ruszając się stąd. Waymarsh oznajmił to wszystko tonem uprzejmym, jakkolwiek - zgodnie ze swoim zwyczajem - dość uroczyście; Strether jednak zaraz wyczuł coś więcej, co kryło się pod lekkimi pozorami. To był wstęp do znamiennych wydarzeń; serce zabiło mu żywiej, znaczyło to bowiem, że jeśli teraz wreszcie nie zorientuje się we własnej sytuacji, sam będzie temu winien. Skończył śniadanie, odsunął pustą filiżankę i wstał od stolika. Nie brakowało elementów niespodzianki, lecz wątpliwość pozostała już tylko jedna. - Czy będzie najlepiej, jeśli ty również się stąd nie ruszysz? Waymarsh dość dwuznacznie sformułował swoją radę. Na pytanie odpowiedział wszakże jednoznacznie, a umysł Strethera nigdy chyba nie chłonął informacji tak chciwie i z tak dobrym skutkiem jak przez następne pięć minut. Wyjaśniło się, że przyjaciel nie życzył sobie uczestniczyć w podejmowaniu pani Pocock; rozumiał dobrze intencje tej wizyty, lecz swój udział ograniczył do... powiedzmy: do zasugerowania w pewnym sensie tego kroku. Myślał- i powiedział to pani Pocock - że Strether może przypuszcza, iż odwiedzała już kiedyś ich siedzibę. W każdym razie wyszło na jaw, że od dość dawna miała ochotę przyjść. - Powiedziałem jej - rzekł Waymarsh - że pomysł wydaje mi się znakomity, i szkoda, że go wcześniej nie wprowadziła w życie. Strether przyznał, że świetność pomysłu wręcz go olśniła. - Ale dlaczego nie zrobiła tego wcześniej? Widywała mnie co dzień, wystarczyłoby, gdyby wyznaczyła godzinę. Czekałem, wciąż czekałem. - Cóż, mówiłem jej, że czekasz. Ona także czekała. Najdziwniejszym w świecie sposobem w tonie tej odpowiedzi objawił się nowy Waymarsh, serdeczny, przekonujący, przymilny; Waymarsh świadomy świadomością innego rodzaju niż wszelkie odmiany, jakie dotychczas zdradzał, i wskutek tego prawie przypochlebny. Brakowało mu jedynie czasu, by dopełnić perswazji - Strether wkrótce miał dowiedzieć się dlaczego. Na razie rozumiał tylko, że Waymarsh zwiastuje wspaniałomyślną wizytę pani Pocock i jednocześnie stara się uniknąć zbyt wnikliwej indagacji. Najwidoczniej postawił sobie za cel złagodzenie i uśpienie dociekliwości Strethera. Patrzył staremu przyjacielowi prosto w oczy: nigdy jeszcze nie wyraził mu bez słowa tak wielkiego, łagodnego zaufania, nie udzielił tylu dobrych rad. Cała przyjaźń, która ich kiedyś łączyła, odmalowała się teraz znów na jego twarzy, ale dojrzalsza, odsunięta na właściwe miejsce, ostatecznie zamknięta. - W każdym razie - dodał - teraz przychodzi. Uwzględniając wielką ilość szczegółów, które należało do siebie dopasować, trzeba przyznać, że wszystko ułożyło się w umyśle Strethera bardzo szybko, we właściwym porządku. Natychmiast objął myślą to, co już się stało, i to, co się prawdopodobnie jeszcze stanie, a całość wydała mu się dość zabawna. I właśnie ta swobodna ocena, na jaką sobie pozwolił, ożywiła go i wprawiła w dobry humor. - Po cóż ona przychodzi? Żeby mnie zabić? - Przychodzi okazać ci wiele, wiele dobroci i muszę ci powiedzieć, że pokładam w tobie gorącą nadzieję, że jej się odwzajemnisz. Waymarsh wymówił te słowa z powagą, jak ostrzeżenie; Strether stojąc przed nim uświadomił sobie, że gdyby teraz zrobił najlżejszy ruch, wyglądałby na człowieka przyjmującego z wdzięcznością cenny dar. Tym darem miała być ofiarowana sposobność; zacny Waymarsh pochlebiał sobie, że odgadł jego tajemne cierpienie z powodu niepełnego po dziś dzień wykorzystania okazji, więc podawał mu tę szansę niejako na srebrnej tacy wraz ze śniadaniem, gestem poufałym, lecz delikatnym, bez onieśmielających ceremonii; Stretherowi wypadało ukłonić się, uśmiechnąć, wyrazić uznanie, przyjąć dar, spożytkować go i być wdzięcznym. Nie żądano od niego - i to nadawało wystąpieniu Waymarsha wzniosły charakter - by rezygnował z godności osobistej. Nic więc dziwnego, że zacny Waymarsh rozkwitał w atmosferze słodyczy, którą wydestylował z własnej duszy. Strether miał w tym momencie wrażenie, że Sara już przechadza się tam i z powrotem wzdłuż fasady hotelu. Może czeka u bramy, podczas gdy jej sojusznik spiesznie przygotowuje dla niej drogę? Strether miał przyjąć ją i to, co chciała mu powiedzieć - nic więcej - a wszystko skończy się jak najlepiej na tym najlepszym ze światów. Nigdy jeszcze nie odgadł niczyich intencji równie jasno, jak w świetle tej sceny odgadł zamierzenie pani Newsome. Waymarsh dowiedział się o nich od Sary, Sara - od matki; nie brakowało ogniw w tym łańcuchu kończącym się na jego osobie. - Czy stało się coś szczególnego - spytał po minucie namysłu - że Sara zdecydowała się tak nagle? Czy otrzymała jakieś niespodziewane wiadomości z domu? Waymarsh -jak się zdawało Stretherowi - spojrzał na niego uważniej niż kiedykolwiek. - Niespodziewane? - zawahał się, ale trwało to krótko, potem bardzo stanowczo odpowiedział: - Wyjeżdżamy z Paryża. - Wyjeżdżacie? To nieoczekiwana nowina! Waymarsh był innego zdania: - Mniej nieoczekiwana, niżby się mogło zdawać. Pani Pocock przychodzi, żeby ci to wyjaśnić. Strether nie miał wcale pewności, czy rzeczywiście zyskał jakąś przewagę... choćby coś do przewagi zbliżonego... lecz w tej chwili cieszył się, jak jeszcze nigdy w życiu, poczuciem zwycięstwa. Przyszło mu na myśl - i ta myśl ubawiła go - że może to uczucie jest po prostu bezwstydem. - Zapewniam cię, że przyjmę jak najchętniej wszelkie wyjaśnienia. Będę szczęśliwy witając tu Sarę. Ponury błysk zjawił się w oczach Waymarsha, lecz Strether zdumiał się szybkością, z jaką ten płomień zgasł; zbyt był roztopiony w innych uczuciach, stłumiony - można by rzec - pod naręczem kwiatów. Strether w tym momencie niemal z żalem pożegnał ów kochany, z dawna znajomy, posępny błysk spojrzenia. Jakiś element uczciwości i prostoty, ciężki a pusty, zginął wraz z tym płomieniem, element, dzięki któremu najlepiej rozpoznawał starego przyjaciela. Waymarsh nie mógł być jego przyjacielem bez ozdoby tych przebłysków świętego szału, a oto okazywało się, że prawo do tego świętego szału - prawo niezmiernie cenne dla serca Strethera - utracił w obcowaniu z panią Pocock. Strether pamiętał chwilę w pierwszych dniach pobytu w Paryżu, gdy Waymarsh - tu, na tym samym miejscu - dał mu z powagą złowróżbną radę: „Rzuć to wszystko” -i pod wpływem tego wspomnienia doznał niemal pokusy, by tym samym ostrzeżeniem odwzajemnić się przyjacielowi. Waymarsh bawił się doskonale - oto żenująca prawda - bawił się o tym czasie, na tym miejscu, w Europie, korzystając z okoliczności, których wcale nie pochwalał; znalazł się więc w pozycji fałszywej, bez wyjścia, a w każdym razie bez wyjścia w wielkim stylu. Toteż zmuszony do stylu pospolitych graczy, do stylu biednego Strethera, zamiast uderzyć z góry, po prostu ratował się jak mógł, uznając konieczność usprawiedliwienia. -Nie wyjeżdżam zaraz do Stanów Zjednoczonych. Państwo Pocock i panna Mamie planują przed opuszczeniem Europy małą wyprawę turystyczną i od pewnego czasu była już o tym mowa, żeby połączyć nasze projekty. Na tym też stanęło i zamierzamy razem w końcu przyszłego miesiąca wsiąść na statek. Jutro ruszamy do Szwajcarii. Pani Pocock chce jak najwięcej zobaczyć. A jak dotąd niewiele widziała. Waymarsh na swój sposób był mężny, nic nie zataił, wyznał wszystko, pozostawiając domyślności Strethera jedynie pewne związki logiczne. - Czy depesza pani Newsome do córki zawierała rozkaz natychmiastowego spakowania walizek? Wobec tego pytania wielki styl ocknął się na chwilę w Waymarshu. - Nic mi nie wiadomo o depeszach pani Newsome. Oczy ich spotkały się w dość napiętym spojrzeniu i w ciągu tych paru sekund zdarzyło się coś nieproporcjonalnie ważnego w stosunku do krótkości czasu: oto Strether patrząc w oczy przyjaciela nie uwierzył w prawdziwość jego odpowiedzi, a z tego znów wynikły dalsze konsekwencje. Tak, Waymarsh wiedział niemało o depeszach pani Newsome: po cóż, jeśli nie po to, zaprosił Sarę na kolację do Bignona? Strether miał w tym momencie wrażenie, że Waymarsh samą panią Newsome podejmował wówczas kolacją; był też przeświadczony, że pani Newsome wiedziała o tej eskapadzie, a nawet miał prawo przypuszczać, że ją pochwalała i błogosławiła. W błyskawicznej, chaotycznej wizji mignęły mu codzienne telegramy, pytania, odpowiedzi, sygnały; wiedział dobrze, do jak szczodrych wydatków zdolna była w momentach egzaltacji przyjaciółka z Woollett. Niemniej dobrze pamiętał, po tylu latach obserwacji, ile kosztowały ją niektóre porywy. Bez wątpienia teraz znów dała się ponieść egzaltacji, a Waymarsh, wyobrażając sobie, że stoi na własnych nogach, w rzeczywistości bujał w powietrzu, w atmosferze przez nią wytworzonej. Rozważając misję Waymarsha. Strether teraz ujrzał tę kobietę tak, jakby dobrowolnie zniżyła się do niego, i nic nie mogło brutalniej zedrzeć z niej w jego oczach zasłony szacunku. - Nie wiesz - spytał - czy Sara dostała z domu polecenie, żeby wybadać, czybym ja nie zgodził się pojechać do Szwajcarii? - Nie wiem nic - odparł Waymarsh zdobywając się na ton Jak najbardziej męski - o jej prywatnych sprawach. Myślę jednak, że kieruje się motywami, które godne są mojego najwyższego szacunku. Ton był w miarę możności męski, ale styl wciąż daleki od wielkości; nie mógł być inny, gdy trzeba było wygłosić tak ubogi argument. Waymarsh wiedział wszystko, od czego się odżegnywał - Strether z każdą chwilą wyczuwał to wyraźniej - pewną karę dla niego stanowiła właśnie ta konieczność ponownego kłamstwa. Czyż najbardziej bodaj mściwy przeciwnik mógłby obmyślić gorszą sytuację dla człowieka tego pokroju? W końcu Waymarsh zdołał wyśliznąć się przez szczelinę, w której jeszcze trzy miesiące temu z pewnością by utknął: - Pani Pocock zapewne gotowa będzie odpowiedzieć na wszelkie pytania, jakie jej zechcesz zadać. Ale - dodał - ale... Na tym „ale” jednak się załamał. - Ale co? Nie stawiaj zbyt wielu pytań, czy tak? Waymarsh przybrał wzniosłą minę, lecz błąd był nie do naprawienia; mimo wszystko nie mógł ukryć rumieńców. - Nie rób nic takiego, czego byś musiał później żałować. Strether odgadł, że była to złagodzona formuła innego zdania, które Waymarsh miał na końcu języka; wracając nagle do prostoty, dopuścił do głosu szczerość. Zniżył się do tonu prośby i dzięki temu nasz bohater od razu spojrzał na niego inaczej i odnalazł dawnego Waymarsha. Nawiązała się między nimi ta sama nić, która połączyła ich pierwszego poranka w salonie Sary, w obecności jej i pani de Vionnet, i znów mimo wszystko możliwa stała się wiara w dobrą wolę przyjaciela. Lecz tym razem odpowiedź na apel, która wówczas Waymarshowi wydawała się z natury rzeczy niewątpliwa, okazała się dwu-, a nawet dziesięciokrotnie żywsza. Wyszło to na jaw, gdy powiedział: - Oczywiście, nie potrzebuję cię zapewniać, że jeśli o mnie chodzi, to ufam, że z nami pojedziesz. Wtedy bowiem wszystkie aluzje i nadzieje zawarte w słowach Waymarsha wydały się Stretherowi niemal wzruszające w swej niezgrabności. Poklepał Waymarsha po ramieniu i podziękował mu, omijając wszakże z daleka sprawę swego udziału w podróży rodziny Pococków; wyraził radość, że widzi przyjaciela znów kroczące go naprzód tak dzielnie i niezależnie, i z tymi słowami niemal natychmiast zaczął go żegnać. - Zobaczymy się jeszcze oczywiście przed twoim wyjazdem, tymczasem bardzo ci jestem wdzięczny za tak zręczne pokierowanie sprawami, o których mówiliśmy. Pójdę przejść się po dziedzińcu, który obaj tyle razy w ostatnich miesiącach przemierzaliśmy w rytmie naszych wzlotów i upadków, wahań i decyzji. Będę tam oczekiwał niecierpliwie na łaskawe zjawienie się Sary, proszę cię, powiedz jej to. Możesz mnie z nią zostawić sam na sam bez obawy - dodał ze śmiechem - ręczę ci, że jej nie skrzywdzę. Nie sądzę też, żeby ona mnie miała skrzywdzić: już od dość dawna znalazłem się w sytuacji, w której nic złego nie może mnie zaskoczyć. Zresztą, nie to jest przedmiotem twojej troski... ale proszę cię, bez wyjaśnień! Dzisiaj i ty, i ja jesteśmy w porządku: tyle, jak się zdaje, sukcesu mogliśmy się właśnie obaj spodziewać po tej przygodzie. Nie byliśmy całkowicie w porządku dawniej, ale dość szybko - biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności - przebrnęliśmy przez ten etap. Życzę ci dobrej zabawy w Alpach. Waymarsh podniósł na niego oczy, jakby już stał u podnóży Alp. -Nie jestem pewien, czy powinienem jechać naprawdę. Sumienie Milrose przemówiło głosem wcielonego Milrose, lecz - ach! jakże słabym, jakże wątłym! Strether, nagle zawstydzony za przyjaciela, zdobył się na większą niż on śmiałość: - Ależ jedź! Pozwól sobie, pozwól sobie na wszelkie przyjemności. To są bezcenne godziny, w naszym wieku może już jedyne i bezpowrotne. Żyj tak, żebyś sobie zimą w Milrose nie musiał wyrzucać, że nie starczyło ci odwagi na skorzystanie z tej szansy. - A gdy Waymarsh wlepiał w niego oczy z dziwnym wyrazem, dodał: - Dorównaj kroku pani Pocock. - Mam jej dorównać?... - Jesteś dla niej podporą. Waymarsh zadumał się nad tym zdaniem, jak nad prawdą dość niewygodną, której nie sposób traktować inaczej niż z ironią. - O tobie trudno by to samo powiedzieć. - Na tym właśnie polega twoja szansa i przewaga. Zresztą -rzekł Strether - ja na swój sposób też ją wspieram. Wiem, co robię. Waymarsh miał wciąż na głowie swoją ogromną panamę; stał teraz bliżej drzwi i ostatnie jego spojrzenie spod cienia kapelusza nabrało znów wymowy posępnego ostrzeżenia. - Ja także. Słuchaj, Strether... - Wiem, co chcesz powiedzieć: „Rzuć to wszystko”. Czy tak? - Rzuć to wszystko! Lecz tym razem rada nie miała dawnej siły przekonania, nic z niej nie pozostało i słowa przebrzmiały w pustce jadalni, gdy Waymarsh wyszedł. 27. Rzecz dość dziwna: Strether przyłapał się na tym, że w pierwszych niemal zdaniach, jakie w godzinę mniej więcej później wypowiedział postawiony przed obliczem Sary, stwierdził bez ogródek, iż wspólny ich przyjaciel stracił tę jedyną cechę, która - pozornie - szczególnie go wyróżniała. Strether miał oczywiście na myśli wielki styl; zacny Waymarsh jak gdyby go złożył w ofierze w zamian za jakieś inne wartości, które - to jasne - sam tylko zdolny był właściwie ocenić. Może zresztą wynikało to jedynie z kondycji fizycznej o tyle lepszej niż w pierwszym okresie po przyjeździe do Europy i było zjawiskiem prozaicznym, dość pomyślnym i zupełnie banalnym. Skoro zaś mowa o zdrowiu, poprawa wydawała się tak znaczna, że warta na pewno każdej ceny, jaką za nią Waymarsh zapłacił. - Ty sama, droga Saro - ośmielił się rzec Strether -- w ciągu ostatnich trzech tygodni przyczyniłaś się do tej poprawy, o ile zauważyłem, bardziej niż wszystko inne od początku jego pobytu tutaj. Słowa śmiałe, bo zawarta w nich aluzja w jakiś sposób zatrącała o śmieszność, podkreśloną jeszcze wyraźniej przez postawę Sary, przez charakter, jaki wchodząc od razu nadała całej scenie. Najśmieszniejsze ze wszystkiego było wejście Sary, a to z powodu nastroju, który wniosła i który Strether wyczuł od Pierwszej chwili, z powodu cienia tajemniczości, rozproszonego natychmiast, gdy usiedli oboje w małym salon de lecture (pokój ten był w ciągu kilku tygodni najczęstszą widownią gorących początkowo, stygnących z czasem dyskusji z Waymarshem). Dla Sary fakt, że się zdobyła na tę wizytę, był wielkim, wstrząsającym wydarzeniem - prawda ta objawiła się teraz Stretherowi na nowo, jakkolwiek sam już przedtem dość jasno ją sobie uświadamiał. Spełnił ściśle obietnicę daną Waymarshowi: spacerował tam i z powrotem po dziedzińcu w oczekiwaniu na Sarę, osiągając dzięki tej przechadzce taką jasność wizji, że wreszcie cała scena wydawała mu się zalana światłem. Sara zdecydowała się na ten krok, żeby mu ofiarować ostatnią szansę i móc oświadczyć matce, że aż do granic poniżenia starała się ułatwić mu wyjście z sytuacji. Nie miała bowiem pewności, czy Strether jest przeświadczony, że mu to ułatwiała; może ta wątpliwość zrodziła się w bardziej bezstronnym umyśle Waymarsha. Waymarsh w każdym razie rzucił swoje zdanie na szalę i on to przekonał Sarę, że nie należy pozostawiać Stretherowi jakiegokolwiek pretekstu do urazy. Sara uznała słuszność tych argumentów i w imię najwznioślejszych ideałów przybyła, aby zasiąść przed Stretherem w majestacie. Można było odgadnąć jej rachuby z nieruchomości pozy, z gestu wyciągniętej na całą długość ręki trzymającej parasolkę tak, jakby zatykała sztandar na podbitym terytorium, z licznych zabiegów, przedsięwziętych, by nie zdradzić zdenerwowania, z agresywnego spokoju, w jakim bez drgnienia czekała na jego inicjatywę. Wszelkie wątpliwości rozwiały się, gdy Strether zrozumiał, że Sara nie przynosi żadnych propozycji, że celem jej odwiedzin jest wyłącznie zamanifestowanie, czego się po nim spodziewa. Zjawiła się, żeby przyjąć jego kapitulację; Waymarsh miał mu dać z góry do zrozumienia, że pani Pocock niczego innego nie oczekuje. Nasz bohater z wygodnego punktu obserwacyjnego dostrzegał mnóstwo rzeczy, ale przede wszystkim fakt, że ich wspólny troskliwy przyjaciel niezupełnie nadawał się do poleconego mu zadania. Co prawda Waymarsh wezwał Strethera do zgotowania Sarze życzliwego przyjęcia, toteż spacerując po dziedzińcu przed jej przybyciem nasz bohater gorliwie obmyślał rozmaite sposoby spełnienia tej prośby. Trudność polegała na tym, że jakkolwiek życzliwy, nie był -jeśli chodziło ojej wymagania -dostatecznie świadomy. Skoro tego sobie życzyła - bo wszystko w jej postawie i zachowaniu jaskrawię o tym świadczyło - musiała wziąć na siebie trud uświadomienia go. Strether był wprawdzie w duchu świadomy aż nazbyt wielu rzeczy, ona jednak powinna spośród nich wybrać te, które dla niej były pożądane. Właściwie jednak przedmiot jej życzeń został wreszcie wyraźnie sprecyzowany, a gdy to się dokonało, trafili natychmiast w sedno sprawy. W gruncie rzeczy każdy zresztą temat do tego prowadził. Kiedy Strether wspomniał, że Waymarsh go opuszcza, nieuchronnie musiał również napomknąć o projekcie wyjazdu pani Pocock, a wówczas już tylko jeden krok wystarczył, by osiągnąć całkowite wyjaśnienie. Potem już światło rozbłysło tak jaskrawo, że olśniony Strether z pewnością nie umiałby rozstrzygnąć, kto z nich dwojga właściwie przyśpieszył rozwiązanie. Znalazło się ono nagle w ciasnej przestrzeni saloniku u ich stóp, jakby ktoś z łoskotem rozbryznął je znienacka na podłodze! Wyrazem kapitulacji Strethera miało być przyrzeczenie, że w ciągu dwudziestu czterech godzin dopełni swego obowiązku. - Chad wyjedzie natychmiast, na jedno słowo z pańskich ust. Zaręczył mi to honorem. Oświadczenie Chada zostało ujawnione w toku i chaosie rozmowy, która wywiązała się po wybuchu. Zdanie to zostało powtórzone raz i drugi, podczas gdy Strether zwlekał z odpowiedzią, uświadamiając sobie, że głębiej niż przypuszczał ugrzązł w oporze, i gdy starał się małodusznie zyskać na czasie mówiąc, że takie postawienie sprawy przez Chada bardzo go zdumiewa. Teraz już Sara nie była wcale śmieszna, była wręcz wspaniała, i Strether bez trudu odgadł, skąd przeciwniczka czerpie siłę, jaka siła ją wspiera. Zrozumiał, jak nigdy dotąd, że pani Pocock w swej niedyskrecji działała jednak szlachetnie i pełnomocnie. Broniła interesów wyższych i czystszych niż jej osobista, jej biedna, mała, paryska równowaga; Strether, świadomy już moralnego nacisku wywieranego przez panią Newsome, skorzystał z tego dowodu, by wzbogacić swoją wiedzę o jej opiekuńczej potędze. Sara będzie wspierana i krzepiona można o nią być spokojnym. Gdyby zechciał sformułować to wyraźnie, mógłby stwierdzić, że skoro pani Newsome objawiała się zasadniczo w postaci nacisku moralnego, obecność tego elementu równała się właściwie jej rzeczywistej obecności. Nie miał wprawdzie wrażenia, że z nią samą bezpośrednio pertraktuje, lecz wszystko odbywało się tak, jakby ona rozprawiała się z nim osobiście. Dosięgała go niejako przedłużonym ramieniem ducha, i w tym sensie musiał się z nią liczyć; ze swej strony jednak nie mógł jej dosięgnąć, zmusić, by nawzajem liczyła się z nim; dosięgał tylko Sary, która najwidoczniej nie miała dla niego wielu względów. - Widzę, że coś zaszło między tobą a Chadem - powiedział - i sądzę, że powinienem o tym nieco więcej wiedzieć. Czy on -spytał z uśmiechem - wszystko składa na moje barki? - Czy po to pan przyjechał tutaj - odpowiedziała pytaniem -żeby złożyć wszystko na niego? Lecz Strether, nie replikując i nie nalegając, rzekł po chwili: - Och, w porządku! To znaczy, że Chad był w porządku mówiąc ci... no, cokolwiek ci zechciał powiedzieć. Biorę na siebie wszystko, co Chad na mnie składa. Muszę jednak porozumieć się z nim przed następną rozmową z tobą. Zawahała się, ale w końcu zdecydowała się spytać: - Czy to konieczne, byśmy raz jeszcze rozmawiali? - Konieczne, jeśli chcesz znać moje ostatnie słowo w tej czy innej sprawie. - A więc panu się zdaje - odparła - że będę ponawiała spotkanie z panem po to tylko, żeby się narażać na nowe upokorzenia? Tym razem zatrzymał na niej dłużej spojrzenie. - Czy instrukcje, które otrzymałaś od pani Newsome, wymagają, żebyś - w najgorszym przypadku - zerwała ze mn? bezwarunkowo i nieodwołalnie? - Pozwoli sobie pan powiedzieć, że instrukcje, które otrzymuję od mojej matki, są wyłącznie moją sprawą. Wie pan dobrze, jakie instrukcje pan otrzymał, może pan więc sam osądzić, na co pan zasłużył wykonując je tak, jak to pan zrobił. W każdym razie - tyle jeszcze powiem - dobrze pan wie, że jeśli nie chcę narażać siebie, tym bardziej nie narażę swojej matki. Powiedziała już więcej, niż zamierzała, ale - chociaż urwała - rumieńce bijące jej na twarz świadczyły, że Strether lada chwila usłyszy zapewne całą resztę. Prawdę mówiąc czuł w tym momencie, jak bardzo ważne jest, by mu niczego nie oszczędzono. - Czymże jest pańskie postępowanie - wybuchła znów Sara, jakby mu chciała wytłumaczyć sytuację -jeśli nie obelgą dla takich kobiet jak my? Przecież pan zachowuje się tak, jakby mogła istnieć wątpliwość, wobec kogo Chad ma obowiązki... wobec nas czy wobec tej osoby. Strether myślał chwilę. Trochę tego było za wiele naraz: nie tylko pytanie Sary, lecz również wszystkie bolesne tajemnice, które to pytanie odsłoniło. - Są to oczywiście obowiązki całkowicie odmiennej natury. – I pan twierdzi, że on ma jakieś obowiązki w stosunku do... do tej osoby? - Masz na myśli panią de Vionnet? - Wymówił to nazwisko nie dlatego, że chciał Sarę obrazić, lecz że chciał zyskać raz jeszcze na czasie; potrzebował tego czasu, żeby przeniknąć jakąś prawdę inną i szerszą niż treść pytania, które mu Sara właśnie zadała. Nie od razu zdołał objąć umysłem wszystko, co się mieściło w rzuconym wyzwaniu, lecz kiedy wreszcie zrozumiał, musiał zdławić w gardle dźwięk, jakiego nigdy jeszcze nie wydały jego struny głosowe, głuchy, nieartykułowany dźwięk podobny do warknięcia. Jak gdyby wszystko to, co pani Pocock Przeszkodziło słowem czy gestem uznać niezwykłą metamorfozę Chada - wszystko też, co w tej nieumiejętności zdradzało szczególną intencję - zebrane w luźny, niedbały kłąb cisnęła mu teraz w twarz. Odczuł ten pocisk tak namacalnie, że niemal zabrakło mu tchu, lecz natychmiast się opanował. - Jak to? Jeśli kobieta jest tak urocza i wywiera tak dobroczynny wpływ... - Wolno dla niej poświęcić bez skrupułów matkę i siostrę, wolno zmusić je do podróży przez ocean, żeby tym dotkliwiej odczuły nauczkę i tym lepiej od was dowiedziały się, jak się to robi... Czy tak? Przerwała mu żywo i brutalnie, Strether jednak starał się nie ugiąć pod naciskiem. - Nie wydaje mi się, żeby w moim postępowaniu była ta premedytacja, o którą mnie pomawiasz. Wszystko rozwinęło się kolejno jedno z drugiego jak ogniwa nierozerwalnego łańcucha. Twój przyjazd wiąże się ściśle z moją wcześniejszą podróżą; a moja podróż wynikła z naszego wspólnego nastawienia, które znowu było skutkiem naszej dziwnej ignorancji, dziwnych, fałszywych pojęć i omyłek... Tymczasem bezlitosna fala światła oderwała nas od wszystkiego i uniosła na morze jeszcze dziwniejszej niż poprzednia niewiedza - wiedzy. Czy nie podoba ci się twój brat taki, jaki jest teraz? - spytał. - Czy nie poinformowałaś swojej matki w taki sposób, żeby zrozumiała, jak jest naprawdę? Ton tego przemówienia mógł niewątpliwie przytłoczyć Sarę i stałoby się tak, gdyby nie pomogły jej dwa ostatnie bezpośrednie pytania. Na tym etapie, który teraz osiągnęli, wszystko było dla niej bezpośrednią pomocą, bo zdradzało, że u podstaw działalności Strethera tkwiła określona intencja. Zrozumiał -jakże niezwykłymi drogami prawda wychodzi na jaw! - że wydawałby się Sarze mniej strasznym potworem, gdyby był bodaj trochę mniej powściągliwy. Na zgubę narażał go właśnie nieszczęsny nawyk dociekania - w cichości ducha - sedna wszelkich spraw; gubiło go, że grzeszył tylko myślą. A jednak nie pragnął umyślnie jej drażnić, jak podejrzewała Sara, i w tym położeniu, wobec irytacji Sary nie pozostało mu nic prócz gry na zwłokę. Była bardziej wzburzona, niż mógł oczekiwać, a zrozumiałby to zapewne lepiej, gdyby wiedział, co zaszło między nią a Chadem. Póki tego nie wiedział, surowy sąd Sary o nim jako o czarnym charakterze, jej jawne zdumienie, że nie chwycił skwapliwie deski ratunku, którą mu podała - wszystko to musiał uznać za przesadę. - Może pan się chlubić - odparła Sara - że to, o czym pan mówi, sam pan zrobił po mistrzowsku. Skoro portret został już odmalowany w tak uroczych barwach... - Na tym poprzestała, ale skomentowała jego dzieło dostatecznie jasno. - Czy panu się wydaje, że to brzmiało jak obrona uczciwej kobiety? Nareszcie! Strether - skrępowany zawiłymi osobistymi względami - nigdy dotychczas nie musiał tak dosadnie formułować zagadnienia, jak to zrobiła teraz Sara, w zasadzie jednak chodziło im o to samo. Ileż to mówiło!... Chociaż biednej Sarze zdawało się niczym... Strether uświadomił sobie, zgodnie z nabytą skłonnością, że ma na ustach dziwny uśmiech, a po chwili również i to, że mówi zupełnie jak panna Barrace: - Od pierwszego wejrzenia wydała mi się nadzwyczajna. Co więcej, myślałem, że mimo wszystko ty także znajdziesz w niej coś nowego i dość dobrego. Ale tym odezwaniem się dał tylko pani Pocock doskonałą okazję do drwiny: - Nowego? Spodziewam się, że to dla mnie nowe! - Chciałem przez to powiedzieć - wyjaśnił - że mogła zrobić na tobie wrażenie swoją uroczą uprzejmością, która dla mnie była istną rewelacją, a także niepospolitością, dystynkcją niezwykłą z każdego punktu widzenia. Użył słów trochę przesadnych, ale nie mógł inaczej w tym wypadku wyrazić całej prawdy; zresztą już mu teraz było wszystko jedno. W każdym razie nie przysłużył się własnej sprawie, bo Sara natychmiast zaatakowała słaby punkt przeciwnika: - Rewelacją? Dla mnie? Czyżbym miała szukać dla siebie °bjawień w kobietach tego pokroju? Pan w niej widzi dystynkcję! Pan, który szczycił się tak wyjątkowym przywilejem! I to, §dy najbardziej dystyngowana osoba, jaką i pan, i ja spotkaliby na świecie, samotnie czeka w kraju, rzuca jej pan zniewagę tego niewiarygodnego porównania! Strether z wysiłkiem opanował chęć ucieczki; rozejrzał się tylko dokoła. - Czy to twoja matka sama określiła tak swoją sytuację, że znosi zniewagi? Odpowiedź padła błyskawicznie i z takim wydźwiękiem, że Strether natychmiast poznał jej źródło: - Matka zaufała mojemu rozsądkowi i mojemu przywiązaniu, że potrafię dać wyraz jej osobistym poglądom i obronić jej godność. To były niewątpliwie własne słowa przyjaciółki z Woollett, poznałby je wśród tysiąca: mandat udzielony córce w chwili pożegnania. Toteż pani Pocock przemawiała w tym zakresie pełnomocnie, i to przejęło Strethera do głębi. - Jeśli ona naprawdę odczuwa sytuację tak, jak mówisz, to rzecz jest oczywiście bardzo, bardzo przykra. Można by sądzić, że dałem dość dowodów - powiedział - najgłębszego podziwu dla pani Newsome. - A jakiż to, proszę, dowód można uznać, w pańskim mniemaniu, za dostateczny? Czy może fakt, że pan tę osobę o tyle wyżej od niej stawia? Namyślał się chwilę, czekał. - Droga Saro, proszę cię, zostaw mi tę osobę. Pragnąc uniknąć wszelkich ordynarnych argumentów, pragnąc jej dowieść, jak stanowczo, może nawet przewrotnie, obstaje przy strzępkach własnej logiki - Strether prawie jęknął z cicha wymawiając tę prośbę. Wiedział jednak, że nigdy w życiu nie złożył bardziej zdecydowanego oświadczenia, a sposób, w jaki pani Pocock je przyjęła, nadał mu tym większą wagę. - Zostawię ją panu z całą przyjemnością. Bóg widzi, my jej nie potrzebujemy. Ale pan dokłada wszelkich starań - stwierdziła podnosząc głos o ton wyżej - żeby nie odpowiedzieć na moje pytanie o ich tryb życia. Jeśli pan uważa, że o tych rzeczach bodaj mówić wypada, to muszę panu powinszować dobrego smaku! Miała oczywiście na myśli życie Chada i pani de Vionnet, i W czyła tych dwoje bezceremonialnym tonem, od którego Strether aż się wzdrygnął; nie miał wyboru, musiał zrozumieć aluzję w tym sensie, który jej nadała pani Pocock. Mimo to, nie mogąc zdobyć się na konsekwencję, cierpiał, gdy cudze usta formułowały sąd o tym stosunku, który on obserwował przez wiele tygodni, podziwiając szczególny wpływ niezwykłej kobiety na Chada. - Mam dla niej wiele podziwu, a zarazem uważam, że jej życie nie powinno mnie wcale obchodzić. Obchodzi mnie tylko o tyle, o ile wpływa na życie Chada. A przecież... czyż tego nie widzisz?... Życie Chada tak pięknie dzięki niej się wzbogaciło. O smaku potrawy świadczy ten, kto ją zjadł - spróbował - bez powodzenia - wykręcić się żartem. Sara milczała pozwalając mu pogrążać się coraz głębiej. Mówił jednak dalej, radził sobie jak mógł, zdany wyłącznie na własne siły; czuł, że nie powinien okopywać się na żadnej trwałej pozycji, dopóki nie nawiąże znów kontaktu z Chadem. Wolno mu było wszakże zawsze bronić kobiety, której tak niedwuznacznie przyrzekł ratunek. Nie było co prawda w tych okolicznościach wielkiej nadziei ocalenia pani de Vionnet, lodowata atmosfera przypomniała jednak Stretherowi, że w najgorszym wypadku może przynajmniej zginąć z nią razem. To było dość proste, wręcz podstawowe: za żadną cenę nie chciał zdradzić pani de Vionnet. - Odkryłem w niej tyle zalet, że nie miałabyś zapewne cierpliwości wysłuchać do końca, gdybym je zaczął wyliczać. Czy wiesz - spytał -jakie robisz na mnie wrażenie, kiedy o niej mówisz tym tonem? Wydawać by się mogło, że masz jakieś ukryte powody, żeby nie dostrzegać jej dobrego wpływu na swego brata, i że zamykasz oczy na obie strony medalu, by móc odrzucić zawsze tę drugą, gdy ci pokazują pierwszą, którąkolwiek. Wybacz, ale nie rozumiem, jak możesz twierdzić, że masz dobrą wolę, jeśli odrzucasz ten aspekt sprawy, który powinien ci być najbliższy. - Miałaby mi być bliska historia tego rodzaju? I Sara ostrym szarpnięciem głowy odtrąciła daleko wszelką Możliwość zbliżenia. Ten gest zmusił naszego bohatera do cofnięcia się również; przez długą chwilę przestrzegał narzuconego dystansu, potem raz jeszcze spróbował przerzucić most nad przepaścią: - Czy możesz mi dać słowo, że nie widzisz, jak pięknie rozwinął się Chad? - Pięknie? - powtórzyła pytanie, ale odpowiedź miała już gotową. - Ja bym powiedziała: wstrętnie! Od paru już minut zbierała się do odejścia i stała teraz w drzwiach otwartych na dziedziniec; od progu więc rzuciła ten ostateczny wyrok. Zabrzmiał tak głośno, że na chwilę jakby wszystko wkoło zagłuszył. Strether pod tym ciosem stracił pełnię oddechu; zdobył się wprawdzie na odpowiedź, lecz dość słabą: - Och, jeśli tak o tym myślisz... -W takim razie wszystko skończone? Tym lepiej. Myślę właśnie tak. Z tymi słowami wyszła spiesząc przez dziedziniec i głębokie sklepienie bramy prosto do oczekującego tam niskiego powozu, który ją tu przywiózł z jej hotelu. Szła krokiem zdecydowanym, a stanowczość zerwania i ostatniej repliki miała taką wymowę, że Strether czas jakiś stał jak wryty. Sara wypuściła swoją strzałę z napiętego łuku i minęła długa chwila, nim opanował uczucie przeszywającego bólu. Nie był to ból niespodzianki, lecz niezbitej pewności: ukazano mu jego osobistą sytuację tak, jak dotychczas sam tylko w duchu ją widział. Sara odeszła, to był fakt; wyprzedziła go skokiem, który mimo wszystko miał wielki styl, świadczył o dumie i swobodzie ruchów, wsiadła do powozu i nim zdołał ją dogonić - konie ruszyły z miejsca. Strether zatrzymał się w pół drogi; stał pośrodku dziedzińca patrząc, jak Sara odjeżdża, i stwierdzając, że nie raczyła nawet spojrzeć w jego stronę. Liczył się z tą możliwością, że wszystko się dla niego skończy; każdy gest Sary, podczas tej sceny gwałtownego zerwania, potwierdzał, podkreślał słuszność przewidywań. Sara zniknęła w perspektywie słonecznej ulicy, a Strether wciąż jeszcze stał na środku dziedzińca, szarego w porównaniu z miastem za bramą, i patrzał tylko przed siebie. To był chyba koniec wszystkiego. 28. Najważniejszym wydarzeniem niespokojnego popołudnia, które Strether przeżył po wizycie pani Pocock, była godzina tuż przed obiadem spędzona z Marią Gostrey; mimo że zaprzątnięty ostatnio tylu innymi sprawami, nie zaniedbywał sojuszniczki. Nie zaniedbywał jej również teraz, czego najlepszym dowodem, że nazajutrz znowu o tej samej godzinie znalazł się w jej towarzystwie, i to z pełnym przeświadczeniem, że Maria zawsze gotowa jest słuchać go z niesłabnącą uwagą. Uparcie bowiem i nieuchronnie, ilekroć wracał z dalszej wyprawy, zastawał ją na miejscu, oczekującą wiernie. Żaden z dotychczasowych wypadów nie dał mu żywszych wrażeń niż dwa incydenty, które zdarzyły się w krótkim czasie dzielącym go od poprzednich odwiedzin u panny Gostrey i które dziś chciał jej opowiedzieć. Wczoraj późnym wieczorem widział się z Chadem Newsome, a tego ranka, nawiązując do rozmowy z Chadem, po raz drugi rokował z Sarą. - Ale wreszcie już wszyscy wyjeżdżają - rzekł. Panna Gostrey zrazu była zaintrygowana. - Wszyscy? Pan Newsome także? - Nie, on jeszcze nie. Ale Sara, Jim i Mamie. No i Waymarsh z nimi - ze względu na Sarę. Jakież to piękne! - mówił Strether. - Nie mogę się tym dość nacieszyć, znajduję w tym coraz to nową radość. A naprawdę nowy powód do radości - dodał - to... jak się pani to podoba?... otóż mały Bilham jedzie również! Oczywiście ze względu na Mamie. Panna Gostrey zdziwiła się. - Ze względu na nią? Czyżby już byli zaręczeni? - No, powiedzmy - rzekł Strether - że ze względu na mnie. Mały Bilham jest dla mnie gotów na wszystko, tak samo zresztą jak ja - w miarę moich możliwości - dla niego. Albo dla Mamie. Ona też zrobi wszystko dla mnie. Panna Gostrey westchnęła znacząco. - Ależ pan umie ludzi ujarzmiać! - To rzeczywiście wspaniała sztuka, co prawda zrównoważona tym, że się równie często nie udaje. Nie ujarzmiłem Sary od wczoraj, chociaż uzyskałem ponowną audiencję, jak pani zaraz opowiem. Co do innych, ma pani jednak rację. Mamie, na mocy powszechnego świętego prawa, musi mieć jakiegoś młodego człowieka dla siebie. - A kogo musi mieć biedny pan Bilham? Czy pan myśli, że oni się pobiorą dla pańskiej satysfakcji? - Myślę, że na mocy tego samego świętego prawa nie stanie się nic wielkiego, jeśli się nie pobiorą. W każdym razie ja się tym nie będę wcale martwił. Jak zwykle panna Gostrey doskonale go rozumiała. - A pan Jim? Kto pojedzie do pary z Jimem? - Och! - musiał przyznać Strether -jego nie mogłem zaopatrzyć. Jim, jak zawsze, sam niech sobie radzi na świecie, który zresztą -jeśli wierzyć temu, co Jim opowiada o swoich niezwykłych przygodach -jest bardzo dla niego łaskawy. Szczęściem, Jim po tej stronie wody - jak powiada - wszędzie odnajduje świat. Najświetniejszą przygodę przeżył oczywiście dopiero w ostatnich dniach. Panna Gostrey, która już o tym słyszała, natychmiast powiązała fakty. - Widział się znowu z panią de Vionnet? Poszedł sam! Nazajutrz po przyjęciu u Chada... czyja pani tego nie mówiłem?. •• do niej na herbatkę. Zaprosiła Jima, i to jego samego tylko. - Zupełnie jak kiedyś pana - z uśmiechem zauważyła Maria. - Och, Jim mówi o niej z jeszcze większym podziwem niż ja! - A gdy przyjaciółka dała mu do zrozumienia, że chętnie w to wierzy, rozwijając tę myśl i zestawiając ją z argumentami i dawnymi wspomnieniami o tej niezwykłej pani de Vionnet, Strether powiedział: - Dużo bym dał, gdybym mógł ją namówić, żeby też pojechała! - Do Szwajcarii, z tym całym towarzystwem? - Dla Jima i dla symetrii. Zresztą gdyby to było możliwe, pojechałaby na dwa tygodnie. Gotowa jest - rzekł, jakby odświeżając w wyobraźni portret pani de Vionnet - na wszystko. Panna Gostrey wraz z nim wpatrzyła się w tę wizję. - Doprawdy, jest niezrównana. - Myślę - ciągnął Strether - że przyjdzie dziś wieczorem na dworzec. - Pożegnać Jima? - Przyjdzie razem z Chadem, uroczo, zgodnie z programem stałej uprzejmości. A wykonuje program - mówił mając jej obraz żywy przed oczyma - lekko, promiennie, z wdziękiem, ze swobodą, wesoło, słowem tak, że powinno by to pana Pococka wprawić w słodkie oszołomienie. Tak jawnie wpatrywał się z zachwytem w wizję pani de Vionnet, że wywołał dobrotliwy komentarz przyjaciółki: - Słowem, wprawiło to pana w słodkie oszołomienie. Czy pan się naprawdę w niej zakochał? - spytała żywo. - Po cóż bym miał się nad tym zastanawiać? - odparł. - To takie nieważne... tak nie ma w praktyce znaczenia dla żadnego z nas. - Mimo wszystko - Maria nie przestała się uśmiechać - tamtych pięcioro wyjeżdża, a pan zostaje, jeśli dobrze zrozumiałam, i Marie de Vionnet także. - Zostaje też Chad! - Po czym Strether dodał: -1 pani! - Och, ja! - westchnęła niecierpliwie i w tym westchnieniu zabrzmiała niespodzianie jakby skarga nie pogodzonej ze swym losem istoty. - Co do mnie, to nie wydaje mi się, żebym zosta jąc mogła coś na tym wygrać. Wobec tego wszystkiego, co pan mi opowiada, czuję się jakby wydziedziczona. Strether zawahał się. -Ale... przecież pani sama wybrała... sama się wyrzekła udziału, odsunęła od wszystkiego... prawda? - Tak. Było to konieczne... to znaczy, że tak było lepiej dla pana. Chciałam po prostu powiedzieć, że już chyba nie jestem teraz panu potrzebna. - Jakże pani może mówić takie rzeczy? - spytał. - Nawet pani nie wie, jak bardzo mi jest potrzebna. Jeśli kiedyś przestanie pani być... - To co wtedy? - spytała, gdy urwał. - Wtedy sam pani to powiem. Póki nie mówię, może pani być zupełnie spokojna. Namyślała się chwilę. - Pan naprawdę życzy sobie, żebym została? - Czy pani tego nie widzi z całego mojego zachowania? - Jest pan z pewnością bardzo dla mnie miły. Ale to - rzekła Maria - tylko moja sprawa. Lato w pełni, w Paryżu zaczynają się upały i ludzie się rozjeżdżają, przyjaciele dopominają się o mnie z różnych stron. Jeżeli pan jednak pragnie mieć mnie tutaj... Mówiła tak, jakby gotowa była ustąpić na jedno jego słowo, ale Strether nagle uświadomił sobie, że goręcej, niżby sam przypuszczał, pragnie jej nie utracić. - Jest mi pani tutaj potrzebna. Przyjęła to oświadczenie, jakby spełniało jej własne życzenia, jakby jej przynosiło w darze zadośćuczynienie za wszystkie krzywdy losu. - Dziękuję panu - odpowiedziała z prostotą, a gdy patrzał na nią uporczywie, powtórzyła: - Bardzo panu dziękuję. Ten epizod jakby zatamował na czas jakiś potok rozmowy i skłonił Strethera do chwili namysłu. - Dlaczego przed dwoma miesiącami... bo to było mniej więcej dwa miesiące temu, prawda?... uciekła mi pani tak znienaćka? Później wyjaśniła mi pani powód tej trzytygodniowej nieobecności, ale nie powiedziała pani prawdy. Panna Gostrey pamiętała. - Wcale nie spodziewałam się, że pan mi uwierzy. A jednak - dodała - to właśnie panu dopomogło, że się pan nie domyślił. Strether odwrócił od niej oczy i o tyle, o ile pozwalały rozmiary pokoju, oddalił się z wolna swoim zwyczajem. - Często się nad tym zastanawiałem, ale czułem, że nigdy nie zgadnę. Niech pani oceni dowód szacunku, jaki pani złożyłem, nie pytając o to aż po dziś dzień. - A dlaczego dziś pan spytał? - Żeby dowieść, jak bardzo mi pani brak, kiedy nie ma pani w pobliżu, i czym dla mnie jest pani obecność. - Jak się zdaje, nie tym jednak, czym mogłaby być! - roześmiała się panna Gostrey. - Bądź co bądź - dodała -jeżeli pan rzeczywiście nie zgadł prawdy, powiem panu. - Nie zgadłem - oświadczył Strether. - Wcale? - Wcale. - A więc uciekłam -jak pan to określił - żeby nie znaleźć się w kłopocie, w wypadku gdyby Marie de Vionnet powiedziała panu o mnie coś niepochlebnego. Strether przyglądał jej się wszakże nadal z pewnym powątpiewaniem. - Przecież po powrocie i tak musiałaby pani stawić czoło sytuacji? - O, gdybym miała powody przypuszczać, że dowie się pan o mnie naprawdę bardzo brzydkich rzeczy, opuściłabym pana raz na zawsze. - A więc - rzekł Strether - odważyła się pani wrócić tylko na Podstawie przekonania, że Marie de Vionnet potraktowała panią w sumie dość miłosiernie? Maria Gostrey nie zmieszała się wcale. - Powinnam jej być wdzięczna. Jakiekolwiek mogła mieć pokusy, nie rozdzieliła nas. To jedna z przyczyn mojego uwielbienia dla niej. - Niechże więc to będzie również nową przyczyną mojego podziwu - rzekł Strether. - Ale co mogło ją kusić? - Co zawsze kusi kobiety? Zamyślił się, ale nie potrzebował, rzecz prosta, głowić się długo. - Mężczyźni? - W ten sposób zagarnęłaby pana tym bardziej dla siebie. Ale zrozumiała, że i bez tego zrobi z panem, co zechce. - Och, cóż można zrobić ze mną! - westchnął trochę dwuznacznie Strether. - W każdym razie - dodał rycersko - pani mogłaby mną rozporządzać nawet wtedy, gdyby ona użyła tego sposobu. - Och, rozporządzać panem! - powiedziała naśladując jego ton. - Gotowa jestem panem rozporządzić - dodała już bez ironii - byle pan wyraził życzenie. Stanął przed nią, pełen zapału. - Wyrażam pięćdziesiąt życzeń. Ale trochę wbrew logice słowa te znów wywołały z jej ust jakby skargę: - O, jaki pan jest zawsze... Wobec tego był taki w dalszym ciągu, a jak gdyby chcąc ją przekonać, że bardzo jej pomocy nadal potrzebuje, przedstawił, wracając do sprawy wyjazdu Pococków, zdarzenia tego ranka w barwach bardzo malowniczych, których tu niestety nie możemy w pełni odtworzyć. Uzyskał dziesięciominutową rozmowę z Sarą w jej hotelu, zwycięskim atakiem wywalczył te dziesięć minut z obszaru czasu, który -jak to już przedtem opowiedział pannie Gostrey - Sara podczas spotkania w jego własnej kwaterze starła brutalnym pociągnięciem gąbki, przekreślając całą przyszłość. Zaskoczył Sarę w jej salonie, wszedł nie zapowiadając się, kiedy mniej czy bardziej hojnie regulowała rachunki krawca i bieliźniarki; dostawcy ci wycofali się zresztą natychmiast, a wówczas Strether oznajmił pani Pocock, że zgodnie z obietnicą zdołał, poprzedniego dnia późnym wieczorem, rozmówić się z Chadem. - Powiedziałem jej, że wezmę wszystko na siebie. - Pan bierze na siebie...? - No, konsekwencje, gdyby Chad nie wyjechał. Maria czekała chwilę. - A kto weźmie na siebie konsekwencje, jeśli Chad wyjedzie? - spytała z jakimś trochę ponurym humorem. - Myślę - odparł Strether -że w każdym przypadku wszystko spadnie na mnie. - O ile dobrze zrozumiałam - odezwała się po chwili panna Gostrey - doszedł pan ostatecznie do przekonania, że przegrywa na wszystkich polach. Strether znowu stanął przed nią. - Mniej więcej to miałem na myśli. Ale Chad, teraz, kiedy zobaczył całą rzecz z bliska, zniechęcił się. Uwierzyła bez trudu, swoim zwyczajem chciała jednak jasno stawiać sprawę. - Cóż on właściwie z bliska zobaczył? - To, czego oni chcą od niego. I to wystarczyło. - Kontrast z tym, czego chce pani de Vionnet, jest aż tak niekorzystny dla Woollett? - W każdym razie kontrast istnieje, i to pod każdym względem jaskrawy. - Może przede wszystkim istnieje kontrast w stosunku do tego, czego pan sobie życzy? - Och, tego, czego ja sobie życzę, już nie chcę określać ani nawet rozumieć - powiedział Strether. Powiernica jednak pytała dalej: - Życzy pan sobie pani Newsome, mimo sposobu, w jaki pana potraktowała? Dotknęli tematu pani Newsome tak obcesowo, jak nigdy dotychczas sobie nie pozwolili - takie bowiem zachowywali formy - lecz nie tylko chyba dlatego Strether dość długo zwlekał z odpowiedzią. - Zdaje mi się, że był to jedyny sposób, na jaki mogła się zdobyć jej wyobraźnia. - Czy przez to stała się bardziej jeszcze pożądana? - Zawiodłem ją straszliwie - uznał za stosowne przypomnieć Strether. - Oczywiście, to wiadomo. Od dawna już to stwierdziliśmy. Ale czy nie jest nieomal równie oczywiste - powiedziała Maria - że pan ma nawet dziś jeszcze proste wyjście z sytuacji? Niech pan wyrwie Chada z Paryża, bo wierzę, że to jest wciąż jeszcze w pana mocy, a jednym zamachem uwolni się pan od perspektywy rozczarowania pani Newsome. - Wtedy jednak - roześmiał się Strether - muszę się liczyć z perspektywą rozczarowania pani. Lecz te słowa nie zbiły z tropu panny Gostrey. - Cóż pan w tym przypadku nazywa „liczeniem się”? Doprowadził pan do obecnego stanu rzeczy, o ile wiem, nie po to, żeby mi zrobić przyjemność. - Pani wie dobrze - nie ustępował Strether - że to również wchodziło w grę. Nie mogę tych rzeczy rozgraniczać, to niepodzielna całość. I dlatego może właśnie -jak już powiedziałem -nie rozumiem. - Był wszakże gotów znowu powtórzyć, że to nie ma większego znaczenia, tym bardziej że - jak stwierdził - nie doprowadził jeszcze do końca. - Bądź co bądź w ostatniej instancji Sara zawiesiła mi wyrok, zostawiła jeszcze jedną szansę. Widzi pani, Pocockowie odpłyną do kraju dopiero za jakieś pięć, sześć tygodni. Sara przyznała, że nie spodziewała się namówić brata na udział w podróży do Szwajcarii. Chad może przyłączyć się do nich w ostatniej chwili w porcie, w Liverpoolu. Maria Gostrey zamyśliła się. - Czy może, jeśli pan mu tego nie umożliwi? Jakże będzie mógł przyłączyć się do nich w Liverpoolu, skoro grzęźnie coraz głębiej w swoich tutejszych sprawach? - Dał jej - mówiłem to pani wczoraj powtarzając, co mi Sara oznajmiła - słowo honoru, że zrobi to, co ja mu polecę. Maria otwierała szeroko oczy. - A jeśli pan mu nic nie powie? Strether swoim zwyczajem zaczął chodzić po pokoju. -Powiedziałem coś dzisiaj rano. Dałem Sarze odpowiedź, którą jej obiecałem, gdy mi oznajmiła o przyrzeczeniu Chada. Wczoraj żądała... pamięta pani?... żebym niezwłocznie skłonił jej brata do spełnienia obietnicy. - Czy więc - spytała panna Gostrey - poszedł pan do niej znowu tylko po to, żeby odmówić? - Nie. Jakkolwiek to panią pewnie zdziwi, poszedłem po to, żeby prosić o dalszą zwłokę. - Ależ to słabość! - Tak jest. - Panna Gostrey zareagowała niecierpliwie, lecz Strether, przynajmniej w tych granicach, był dość pewien swojego stanowiska. - Jeżeli jestem słaby, chcę to wykryć. Jeżeli nie wykryję, znajdę pociechę, nawet pewną chlubę, w przeświadczeniu, że jestem silny. - Zdaje mi się, że to cała pociecha, na jaką pan może liczyć -odparła. - W każdym razie - rzekł Strether - zyskałem znów miesiąc. Paryż, jak pani zapowiada, będzie upalny i zakurzony, ale goręcej i duszniej mogłoby mi być gdzie indziej. Nie boję się zostać, lato może tu być zabawne - trochę dzikie, jeśli nie swojskie. Nigdy chyba to miasto nie bywa bardziej malownicze. Myślę, że mi będzie dobrze. A przy tym - uśmiechnął się mile do panny Gostrey - pani będzie ze mną. - Och, moja obecność nie doda malowniczości - odparła. -Stanę się dla pana elementem powszedniości. W każdym razie -ciągnęła dalej - może się zdarzyć, że nie będzie pan widywał nikogo innego. Pani de Vionnet może wyjechać, czyż nie? Pan Newsome również. Chyba że panu przyrzekli coś wręcz przeciwnego? Jeżeli zatem pan chce zostać ze względu na nich -czuła się w obowiązku przestrzec Strethera - może pan osiąść na lodzie. Rzecz prosta, że jeśli zostaną - dodała - przyczynią sic do malowniczości. Zresztą może pan wybrać się gdzieś razem z nimi. Stretherowi, jak się zdawało, ta myśl przypadła zrazu do smaku, lecz po chwili wysunął zastrzeżenia: - Pani sądzi, że wyjadą może we dwoje? Zastanowiła się nad tym pytaniem. - Sądzę, że to byłoby zbyt bezceremonialne w stosunku do pana. Co prawda - dodała - nie sposób teraz określić, ile ceremonii obowiązuje w tym przypadku. -Rzeczywiście - przyznał Strether - moje stanowisko wobec nich jest szczególne. - Właśnie. Dlatego też trudno stwierdzić, jakie zachowanie z ich strony byłoby najwłaściwsze. Muszą dopiero opracować własną postawę, która by nie zbladła w blasku pańskiego stylu. Może najładniej postąpiliby - dodała żywo - gdyby schronili się w jakieś dyskretniejsze zacisze i zaprosili tam również pana. -Strether popatrzył na nią, jakby dostrzegł, że do tych słów skłoniła ją wspaniałomyślność, której on był wyłącznym przedmiotem; następne zdanie częściowo to zresztą wyjaśniło: - Niech się pan nie boi przyznać, jeśli naprawdę zatrzymuje tu pana perspektywa pustego miasta, wolnych miejsc w cieniu do wyboru, napoi chłodzących, bezludnych muzeów, wieczornych przejażdżek po Lasku i nie dzielony z nikim przywilej towarzystwa naszej uroczej damy! - Po czym panna Gostrey posunęła się jeszcze dalej: - W gruncie rzeczy najpiękniej postąpiłby Chad, gdyby na pewien czas wyjechał sam. Z tego punktu widzenia - ciągnęła dalej - wielka szkoda, że nie wybiera się odwiedzić matki. To by panu dostarczyło zajęcia na czas wakacji. - Pomysł zaprzątnął widać jej wyobraźnię. -Dlaczego właściwie Chad nie odwiedza matki? Nawet krótka tygodniowa wizyta zrobiłaby swoje w tym sprzyjającym momencie. - Droga pani - odparł Strether i sam zdziwił się znajdując tak prędko gotową odpowiedź - droga pani, to matka przecież złożyła wizytę Chadowi. Pani Newsome była przez ostatni miesiąc przy nim, obecna tak intensywnie, że z pewnością musiał to odczuć dobrze. Podejmował ją gościnnie, usłyszał od niej podziękowanie. Czy pani proponuje, żeby wrócił do kraju po dodatkowe objawy wdzięczności? Panna Gostrey zgodziła się po krótkim namyśle zrezygnować z projektu. - Rozumiem. Pan tego nie proponuje i nigdy nie proponował. A pan wie lepiej. - Pani by wiedziała to samo - odpowiedział łagodnie - gdyby ją pani chociaż raz w życiu zobaczyła. - Panią Newsome? - Nie. Sarę... Zarówno mnie, jak i Chadowi wystarczył w tej mierze widok Sary. -1 wywołał tak niezwykły efekt! - powiedziała w zamyśleniu i z całym zrozumieniem. - Widzi pani - wytłumaczył częściowo to zjawisko - rzecz polega na tym, że ona rozumuje chłodno. Dzięki temu Sara mogła nam przekazać na zimno jej opinie, które nic przez to nie straciły ze swej istoty. Toteż wiemy już, co pani Newsome o nas myśli. Maria nadążała za jego wywodem, zatrzymała się jednak na pewnej przeszkodzie. - Skoro o tym mówimy, wyznam panu, że nigdy nie mogłam zgadnąć, co pan myśli... pan osobiście... o niej. Czy... biorąc wszystko pod uwagę... panu na niej choć trochę zależy? - O to samo - odparł bardzo szybko Strether - spytał mnie Chad wczoraj wieczorem. Spytał, czy nie martwi mnie strata... no, tak... strata dostatniej przyszłości. Zresztą - dodał żywo -pytanie wydaje się bardzo naturalne. - Mimo wszystko muszę zwrócić panu uwagę - rzekła panna Gostrey - że ja spytałam o coś innego. Ośmieliłam się zapytać, czy osoba pani Newsome jest panu zupełnie obojętna. - Nie była mi obojętna - powiedział z całą pewnością siebie. - Przeciwnie. Od pierwszej chwili myślałem tylko o tym, jakie wrażenie wszystko to zrobiłoby na niej... Ta myśl nie odstępowała mnie, prześladowała, dręczyła. Chciałem wyłącznie jedne-8°: żeby ona zobaczyła to, co ja widzę. Rozczarowała mnie zamykając na to wszystko uparcie oczy, tak samo jak ja ją rozczarowałem tym, co poczytała za moją przewrotność i upór. -Pan chce przez to powiedzieć, że doznał nie mniejszego wstrząsu niż ona? Strether zawahał się. - Z pewnością jestem od niej mniej podatny na wstrząsy. Z drugiej wszakże strony, posunąłem się dalej niż na pół drogi szukając porozumienia. Ona ze swej strony nie drgnęła bodaj z miejsca. - Tak że wreszcie - wyciągnęła morał panna Gostrey - osiągnał pan smutny etap wzajemnych oskarżeń. - Nie, bo nikomu prócz pani nie wyznałem moich uraz. Wobec Sary zachowałem się łagodnie jak baranek. Tyle tylko, że niewzruszenie obstawałem przy swoim. To naturalna pozycja człowieka, którego gwałtem przyparto do muru. Przyglądała mu się przez chwilę. - Człowieka, którego przerzucono na drugą stronę muru? - No, rzeczywiście czuję się tak, jakbym wylądował w nowym miejscu, może więc naprawdę mnie przerzucono. Rozważała to wyznanie, lecz zdawało się, że raczej pragnie je wyjaśnić, niż zaakceptować. - Rzecz polega, jak sądzę, na tym, że pan zawiódł jej oczekiwania... - Od początku, od pierwszych kroków w Europie? Chyba tak. Przyznaję, że sam byłem swoją reakcją zaskoczony. - Oczywiście - powiedziała Maria -ja też przyczyniłam się do tego niemało. - Do tego, że sam siebie zadziwiłem? - Można to tak określić - roześmiała się panna Gostrey -jeśli pan przez delikatność nie chce mówić, że to ja pana zadziwiłam. Jasne - dodała - że pan jadąc tu był przygotowany na mniejsze lub większe niespodzianki. - Jasne! - Strether docenił tę uwagę. - Ale wszystkie niespodzianki przypadły panu - ciągnęła panna Gostrey porządkując dalej wszystkie dane -jej się żadna nie zdarzyła. Strether znowu zatrzymał się przed panną Gostrey, jakby tym stwierdzeniem trafiła w sedno. - Właśnie tu tkwi cała trudność: ona nie uznaje niespodzianek. Ten fakt najlepiej ją określa i charakteryzuje. Zgadza się to zresztą z tym, co przedtem pani mówiłem, że ona jest uosobieniem chłodnego rozumowania. Wszystko z góry ułożyła w głowie zarówno dla siebie, jak i dla mnie. A gdy raz to zrobiła, nie zostało już miejsca na nic, nie przewidziano, by tak rzec, marginesu na poprawki: wypełniona jest po brzegi, upakowana ciasno, do granic pojemności, jeśli więc chciałby ktoś ująć lub dodać cokolwiek... - Musiałby całą tę kobietę przerobić od stóp do głów? - Musiałby właściwie - odparł Strether - moralnie i intelektualnie jej się pozbyć. - Co, jak się zdaje - powiedziała Maria - zrobił pan rzeczywiście. Lecz Strether szarpnął wstecz głową. - Nie próbowałem nawet. Ona by do tego nie dopuściła. Widzę to dziś jasno jak nigdy. Ona stanowi harmonijną całość, jedyną w swoim rodzaju doskonałość - powiedział - która narzuca przeświadczenie, że każda zmiana, wprowadzona do tej kompozycji, zepsułaby ją. W każdym razie - podsumował Strether- taką kobietę, jak ją określiliśmy, istotę moralnie i umysłowo utworzoną z jednej bryły, przedstawiła mi Sara - do przyjęcia lub do odrzucenia w całości. Pobudziło to Marię Gostrey do głębszej refleksji. - Dziwna sytuacja: przyjąć na ostrzu bagnetu istotę z jednej bryły - moralnie i umysłowo. - Ale to właśnie zrobiłem w Woollett - stwierdził Strether. -Jakoś z tamtej strony oceanu nie dostrzegałem tego wszystkiego. - Myślę - poparła go panna Gostrey - że nikt z góry nie uświadamia sobie w tego rodzaju przypadkach rozmiarów, jak Pan mówi, bryły. Rośnie ona w oczach po trochu, stopniowo. Rosła tak w pańskich oczach, aż wreszcie zobaczył ją pan w całej okazałości. - Widzę ją w całej okazałości - powtórzył z roztargnieniem, ze wzrokiem jak gdyby utkwionym w wizji jakiejś niezwykle wielkiej góry lodowej wyłaniającej się z chłodnych błękitów północnego morza. - Jest wspaniała! - wykrzyknął nieoczekiwanie. Panna Gostrey, oswojona z podobnymi niekonsekwencjami przyjaciela, nie wypuściła z rąk wątku rozmowy. -Nie ma lepszej recepty na wspaniałość... na narzucenie własnej wspaniałości wrażliwemu bliźniemu... niż brak wyobraźni. Ta uwaga ściągnęła Strethera natychmiast na ziemię. - Otóż to! To samo powiedziałem wczoraj Chadowi: że nie ma wyobraźni. - Okazuje się więc - zauważyła Maria - że jednak ma coś wspólnego z matką. - Ma to wspólnego, że - jak pani mówi - narzuca swoją wspaniałość wrażliwości bliźnich. A jednak - dodał, jakby spostrzegając interesujące zjawisko - inni ludzie oddziałują podobnie, chociaż mają wiele wyobraźni. Panna Gostrey domyślnie podpowiedziała: - Pani de Vionnet, na przykład? - Jej nie brak wyobraźni. - Z pewnością miała jej wiele za dawnych lat. Ale istnieją inne sposoby objawiania indywidualności. - Z pewnością! Pani na przykład... Miał coś życzliwego do powiedzenia, ale Maria nie chciała tego słuchać. - Och, ja nie objawiam indywidualności, nie ma więc potrzeby określania rozmiarów mojej wyobraźni. Pan natomiast -ciągnęła - ma wyobraźnię potwornie bogatą. Nie spotkałam jeszcze człowieka tak obdarzonego. Zrobiło to na nim wrażenie. - Chad powiedział mi to samo. - A więc miał rację, jakkolwiek właśnie on nie powinien by się na to uskarżać. - Och, nie uskarża się wcale - rzekł Strether. - Tego by jeszcze brakowało! Ale przy jakiej okazji - spytała Maria - zgadało się o tym? - Kiedy mnie zapytał, co ja zyskuję na tej sprawie. Panna Gostrey chwilę milczała. - Ponieważ ja o to samo spytałam pana, problem jest - jeśli o mnie chodzi - wyczerpany. O, tak, pan ma bogactwo wyobraźni. Myśli Strethera odbiegły jednak już od tego tematu i kiedy się odezwał, poruszył inny: - A jednak, pamiętajmy, że pani Newsome wyobrażała sobie, a nawet i dziś zapewne jeszcze sobie wyobraża, okropności, które ja tu miałem wykryć. Zgodnie z jej wyobrażeniem... wyobrażeniem bardzo żywym!... byłem obowiązany te okropności dostrzec; nie dostrzegłem, nie mogłem, a w jej mniemaniu nie chciałem ich zobaczyć - a więc nie wywiązałem się, jak się to mówi, z zadania. Tego nie mogła ścierpieć. Na tym polega jej rozczarowanie. - To znaczy, że miał pan znaleźć okropności w charakterze Chada? - Miałem znaleźć kobietę. - Okropną? - Taką, jaką sobie pani Newsome wyobraziła. Strether umilkł, jakby niezdolny nic więcej dodać do tego obrazu. Panna Gostrey zastanawiała się tymczasem. - Wyobraziła sobie głupio... do tego się rzecz sprowadza. - Głupio? Och! - zaprotestował Strether. - Małostkowo - nie ustępowała panna Gostrey. Zaproponował lepszą formułę: - Po prostu: bez znajomości faktów. - Siła przekonania połączona z nieznajomością faktów. Cóż może być gorszego? Pytanie mogłoby zainteresować Strethera, lecz pominął je. - Sara, która zna fakty, upiera się jednak przy teorii okropności. - Bo ma siłę przekonania, a to niekiedy samo już wystarcza. Jeśli nie wystarcza w tym przypadku, żeby odmówić pani de Vionnet wdzięku, wystarcza bądź co bądź, żeby jej odmówić dobroci. - Ja tylko twierdzę, że ona jest dobra dla Chada. - Nie twierdzi pan - uściślała wedle swego zwyczaju panna Gostrey - że jest dobra dla pana. Strether jednak mówił dalej nie zważając na to zastrzeżenie. - Chciałem właśnie, żeby oni sami doszli do tego wniosku, żeby sami się przekonali, czy ona wyrządza mu krzywdę. - Oni jednak, przyjrzawszy się z bliska, nie chcą w ogóle przyznać jej żadnych zalet? - Myślą - przyznał Strether - że zgubnie wpływa także na mnie. Ale oczywiście są konsekwentni w granicach własnego pojęcia o tym, co jest dla nas obu zbawienne. - Dla pana przede wszystkim - Maria, przejęta sympatią, ograniczyła problem do jego osoby - byłoby zbawienne usunięcie z życia, a jeśli to możliwe, również z pamięci, okropnej kreatury, której ponure widmo ja reprezentuję zapewne w ich oczach; to jeszcze ważniejsze niż wykorzenienie drugiego, wyraźniej określonego, a więc mniej groźnego zła uosobionego w kobiecie, z którą pozwolił pan sobie zawrzeć sojusz. Ale rada jest w gruncie rzeczy zupełnie prosta. W najgorszym przypadku może pan się mnie wyprzeć. - W najgorszym przypadku mogę ostatecznie wyprzeć się pani! - powiedział to z tak jawną ironią, że nie mogła się czuć urażona. - Mogę ostatecznie nawet o pani zapomnieć. - Przypuśćmy więc, że to możliwe. Pan Newsome jednak miałby o wiele więcej do wymazania z pamięci. Jakżeby to mógł zrobić? -Właśnie, właśnie! To ja miałem go do tego skłonić, nad tym właśnie miałem pracować i dopomóc Chadowi. Przyjęła to oświadczenie w milczeniu, nie próbując nic łagodzić, może dlatego, że tak dobrze znała sytuację; dokonała w myśli pewnych skojarzeń przemilczając pośrednie ogniwa: - Pamięta pan, jak mówiliśmy nieraz w Chester, a później w Londynie, że ja panu dopomogę w przeprawie? Wspominała to jakby rzecz bardzo odległą i tak, jak gdyby w tych miastach spędzili wspólnie całe tygodnie. -1 naprawdę pomaga mi pani. - Ach, najgorsze... skoro pan zostawił ten pusty margines... jest jeszcze przed nami. Jeszcze może się pan rozbić o rafę. - Tak, mogę się rozbić. Ale pani mnie nie opuści... Urwał, a panna Gostrey czekała. - Nie opuszczę pana? - Dopóki będę się trzymał. Z kolei zawahała się Maria. - Pan Newsome i pani de Vionnet zapewne, jak już mówiłam, wyjadą z Paryża. Czy myśli pan, że długo zdoła się pan trzymać bez ich pomocy? Strether zamiast odpowiedzieć zadał najpierw nowe pytanie: - Pani sądzi, że wyjadą, by uciec przede mną? Odpowiedź zabrzmiała dość szorstko: - Niech mi pan nie ma za złe, jeśli powiem, że moim zdaniem mają na to ochotę. Popatrzył na nią uważnie, z takim napięciem, że niemal zmienił się na twarzy. Ale uśmiechnął się w końcu. - Po tym wszystkim, co mi zrobili? - Po tym, co ona panu zrobiła. Na te słowa jednak roześmiał się i odzyskał pewność siebie. - No, nie! Jeszcze nic nie zrobiła! 29. Poszedł na Boulevard Malesherbes dopiero późnym wie czorem, miał bowiem wrażenie, że wcześniej chodziłby tam na próżno, zgodnie zresztą z informacjami otrzymanymi w ciągu dnia od konsjerżki. Chad jeszcze nie wrócił i nie zostawił żadnych wiadomości; był w tym okresie bardzo zajęty różnymi sprawami, które - jak wydało się Stretherowi prawdopodobne - mogły go zatrzymać dłuższy czas poza domem. Nasz bohater zapytał o niego w hotelu przy rue de Rivoli, lecz nie dowiedział się nic prócz tego, że wszyscy wyszli. Strether udał się na górę, do mieszkania Chada, licząc, że młody człowiek musi wrócić na noc; dotychczas świecił nieobecnością, chociaż wychodząc na balkon, gość jego usłyszał zegar bijący już godzinę jedenastą. Służący Chada tym razem zaręczył, że pan z pewnością przyjdzie; okazało się, że wpadł na chwilę, żeby się przebrać przed obiadem, i znowu zniknął. Strether oczekując go spędził godzinę wypełnioną przypuszczeniami, perswazją i wspomnieniami, jedną z tych godzin, które miał u kresu swej przygody odnaleźć w pamięci jako szczególnie doniosłe. Baptiste, najsprytniejszy z lokai, oddał do dyspozycji gościa najładniej ocienioną lampę i najwygodniejszy fotel, podsunął książkę - nierozcięty tom w miękkiej cytrynowożółtej okładce, z kościanym nożem wetkniętym między kartki niby sztylet we włosy contadiny - w krąg światła, który, z niejasnych powodów, wydał się Stretherowi jeszcze przytulniejszy, gdy sam Baptiste stwierdziwszy, że nie jest mu więcej potrzebny, poszedł spać. Noc była gorąca i duszna, jedna jedyna lampa wystarczała; łuna rozjarzonego światłami miasta rozlewała się po niebie wysoko i szeroko, płynąc znad bulwaru do wnętrza i migocąc w amfiladzie pokoi wydobywała z mroku to ten, to ów sprzęt i podkreślała jego szlachetny kształt. Strether objął to miejsce w posiadanie, jak nigdy dotąd; bywał tu już sam, przeglądał nieraz książki i sztychy, wywoływał w nieobecności Chada duchy tego domu, nigdy jednak nie znalazł się tutaj o tak czarodziejskiej porze i nigdy nie zaznał tak wielkiej, niemal bolesnej rozkoszy. Długi czas spędził na balkonie; oparł się o balustradę w pozie, w jakiej widział małego Bilhama w dniu swego pierwszego wywiadu, w pozie, w jakiej Mamie wychylała się z hotelowego balkonu innego dnia, kiedy z kolei mały Bilham mógł ją obserwować z trotuaru; potem wrócił do mieszkania, przeszedł przez trzy frontowe pokoje, łączące się z sobą wielkimi drzwiami; to kręcąc się, to przystając usiłował wskrzesić wrażenie sprzed trzech miesięcy, dosłyszeć znów głos, którym do niego wówczas przemawiało to wnętrze. Ale musiał stwierdzić, że ten głos umilkł, i uznał to za dowód głębokich zmian, które się dokonały w nim samym. Wtedy słyszał to, co był w owym czasie zdolny usłyszeć; dziś umiał natomiast cofnąć się myślą o trzy miesiące wstecz, jak do momentu bardzo odległej przeszłości. Wszystkie głosy pogłębiły się i wzbogaciły w treść, tłumnie cisnęły mu się do uszu, gdy przechadzał się po mieszkaniu Chada, a ich zmieszany chór niepokoił go i pędził z miejsca na miejsce. Rzecz dziwna: Strether czuł się smutny, jakby przyszedł tu po jakąś złą wiadomość, a zarazem podniecony, jakby przyszedł po trochę wolności. Ale w tym domu, o tej godzinie znajdował Przede wszystkim wolność, a wolność przede wszystkim przenosiła go z powrotem w młodość, w tę młodość, którą tak dawno temu zmarnował. Teraz trudno mu było wytłumaczyć sobie, zarówno dlaczego ją ongi zmarnował, jak i dlaczego po tylu la tach odczuł tę stratę; dziś to otoczenie przemawiało do niego objawiając najdonioślejszą prawdę: że wszystko tu reprezentuje istotę jego straty i ukazuje mu ją bliską, w zasięgu ręki, namacalną, w nie znanym dotychczas stopniu wyczuwalną zmysłami. W tym szczególnym momencie młodość, od dawna stracona, przeistoczyła się dla niego dziwnym sposobem w konkretną rzeczywistość, tajemniczą, a mimo to realną, tak że mógł jej dotykać, mógł ją smakować, czuł wyraźnie jej zapach i głębokie tchnienie. Istniała zarówno w powietrzu za oknami, jak i w atmosferze mieszkania, w chwilach długiego czuwania na balkonie wśród letniej nocy, kiedy patrzał z góry na bujne nocne życie Paryża, słuchał niemilknącego, stłumionego i spiesznego turkotu małych świecących latarniami powozików i obserwował ich gęsty tłum, przypominający mu zawsze graczy, których kiedyś widział cisnących się do stołów gry w Monte Carlo. Ten obraz miał przed oczyma, gdy wreszcie uświadomił sobie, że za nim stoi Chad. - Powiedziała mi, że zdajesz wszystko na mnie. W chwilę potem, dość szybko, Strether udzielił Chadowi tej informacji określającej aktualny stan sprawy, zdawało się jednak, że młody człowiek na razie woli na tym poprzestać. Inne natomiast zagadnienia - dzięki pomyślnej okoliczności, że mieli właściwie całą noc przed sobą - wypłynęły w rozmowie, co miało ten nieoczekiwany skutek, że spotkanie, zamiast odbyć się w pośpiechu i gorączce, stało się jednym z najbogatszych i najswobodniejszych epizodów, którymi obdarzyła Strethera cała paryska przygoda. Szukał Chada od wczesnego ranka i dopiero późnym wieczorem zdołał go przyłapać, lecz wyjątkowy charakter tej rozmowy sam na sam całkowicie wynagrodził mu zwłokę. Spotykali się oczywiście wiele razy i niejednokrotnie od pierwszego wieczoru w teatrze rozważali we dwóch wspólny problem; nigdy jednak nie znaleźli się tak zupełnie odosobnieni jak dziś, nigdy nie wypowiadali się tak wyłącznie dla siebie wzajem. A chociaż poruszyli różne tematy, najdobitniej utkwiła w umyśle Strethera po tej rozmowie prawda, którą tak często miał sposobność formułować obserwując Chada: że wszystko, co o tym młodym człowieku można powiedzieć, streszcza się najszczęśliwiej w stwierdzeniu, iż on umie żyć. Ta prawda wypisana była w jego miłym uśmiechu - miłym ściśle w tym stopniu, w jakim być powinien - w chwili gdy na balkonie Strether odwrócił się, by go przywitać; gość natychmiast zrozumiał, że to ich spotkanie nade wszystko udowodni umiejętność życiową Chada. Toteż skapitulował z góry przed tym wypróbowanym mistrzostwem; jakiż bowiem byłby sens sztuki życia, gdyby nie zmuszała innych do kapitulacji? Szczęściem Strether wcale nie pragnął przeszkodzić młodemu człowiekowi żyć, czuł jednak, że gdyby nawet chciał, rozbiłby się o opór Chada. Naprawdę bowiem trzymał się jedynie dzięki temu, że swoje osobiste życie podporządkował jako funkcję pomocniczą życiu Chada. A najbardziej znamiennym dowodem, że Chad w najwyższym stopniu posiadł swoją sztukę, był fakt, że partner nie tylko z należną pogodą, ale wręcz z żywiołową radością zgadzał się na swoją rolę, rolę zaledwie dopływu wzbogacającego tę rzekę. Dlatego też, nim upłynęły trzy minuty, Strether uświadomił sobie, że nie bez powodu czuł gorączkowe podniecenie czekając na Chada. Fala wezbrała tym bardziej i rozlała się szerzej, gdy stwierdził, jak mało gorączki i podniecenia zdradza młody przyjaciel. Na tym właśnie polegał szczęśliwy dar Chada: otrząsał się z podniecenia czy wszelkich innych emocji, jak gdyby zrzucał z siebie brudną bieliznę - zwyczaj niezrównany, jeśli chodzi o zapewnienie porządku w życiu domowym. Strether wobec tego musiał sam siebie porównać do praczki przynoszącej do domu zdobycze z magla. Kiedy zdał sprawę z wizyty Sary - co zrobił bardzo skrupulatnie - Chad odpowiedział na jego pytanie z całą szczerością: -Rzeczywiście odesłałem ją do ciebie... powiedziałem, że koniecznie powinna się z tobą zobaczyć. Rozmowa odbyła się wczoraj wieczorem i trwała ledwie dziesięć minut. Pierwsza otwarta wymiana zdań między nami, pierwszy bezpośredni atak S. Wiedziała, że jej taktyka w stosunku do ciebie nie jest dla mnie tajemnicą, a - co więcej - że wiem, jak starałeś się nie utrudniać jej zadania. Toteż otwarcie stanąłem w twojej obronie, zapewniłem ją, że jesteś całkowicie gotów do jej usług. Zapewniłem ją również o własnej gotowości - mówił Chad. -Zwróciłem jej uwagę, że mogła łatwo, o każdej porze, porozumieć się ze mną. Trudność polegała jedynie na tym, że nigdy żaden moment nie wydał jej się dość wygodny. - Trudność polega na tym - odparł Strether - że ona się po prostu ciebie boi. Mnie się nie boi ani trochę. A ponieważ widziała, jak się umiem dręczyć myślami, liczyła - i nie myliła się wcale - że zyska przewagę, jeśli mnie jak najdłużej pozostawi w niepewności. Myślę, że w głębi duszy nie mniej od ciebie cieszy się, iż złożyłeś całą odpowiedzialność na mnie. - Ależ, mój drogi, co ja takiego zrobiłem, żeby Sara się mnie bała? - spytał Chad protestując przeciw temu naświetleniu sytuacji. - Byłeś zadziwiający, zadziwiający, jak mówimy my, prości ludzie, obserwujący spektakl z widowni. Ten cud ją przeraził. Efekt był tym większy, iż musiała zrozumieć, że nie działasz celowo, to znaczy, że nie robisz tego wszystkiego po to, żeby w niej wzbudzić strach. Chad z zadowoleniem zerknął w przeszłość na prawdopodobne motywy swego postępowania. - Chciałem tylko być miły i życzliwy, uprzejmy i usłużny... Taki też chcę być nadal. Strether uśmiechnął się z tak wygodnego i jasnego postawienia sprawy. - No, tak, nie ma na to lepszego sposobu niż przejęcie całego brzemienia przeze mnie. Dzięki temu dla ciebie wszelkie tarcia i przykrości osobiste zredukują się niemal do zera. Ale Chad, mając o wiele pełniejszą koncepcję przyjaźni, nie chciał tego słuchać. Zostali na balkonie, bo po dniu ciężkiego, przedwczesnego upału o północy powietrze było rozkoszne; to jeden, to drugi opierał się plecami o balustradę, ciesząc się harmonią foteli, kwiatów w doniczkach, papierosów i blasku gwiazd. - To nie jest naprawdę twoje brzemię... przecież obaj zgodziliśmy się razem czekać i wspólnie rozstrzygnąć. Tyle tylko powiedziałem Sarze - mówił Chad - że decydowaliśmy i decydujemy w dalszym ciągu wspólnie. - Nie boję się brzemienia odpowiedzialności - wyjaśnił Strether. - Nie po to dzisiaj do ciebie przyszedłem, żebyś je ze mnie zdjął. Przyszedłem, jak mi się wydaje, głównie po to, żeby przygiąć kolana, jak wielbłąd, który klęka, kiedy nadstawia grzbiet pod juki. Myślałem jednak, że przez cały ten czas ty sam formułowałeś wiele specjalnych i osobistych opinii, do których nie chciałem się mieszać. Mam jedno tylko życzenie: dowiedzieć się nie skądinąd, lecz najpierw od ciebie, do jakich doszedłeś wniosków. Więcej o nic nie proszę i gotów jestem przyjąć wszystko, co się nadarzy. Chad podniósł twarz ku niebu i z wolna wypuścił z ust kłąb dymu. - No, cóż, zobaczyłem. Strether czekał chwilę. - Zostawiłem cię w spokoju. Śmiem twierdzić, że od pierwszych godzin - kiedy to nakłaniałem cię tylko do cierpliwości -nie naprzykrzałem ci się ani słówkiem. - O, byłeś bardzo dla mnie dobry! - Powiedzmy, że obaj byliśmy bardzo dobrzy, graliśmy tę grę lojalnie. Daliśmy tamtym warunki wręcz wspaniałomyślne. - Ach, wspaniałomyślne! - rzekł Chad. - Mogły były... mogły... - Z oczyma utkwionymi w gwiazdach, z papierosem w ustach Chad zdawał się szukać dalszego ciągu. Wyglądał tak, jakby zabawiał się odczytywaniem horoskopu. Strether usiłował odgadnąć, co mogły były zrobić, lecz ostatecznie pozwolił się wyręczyć Chadowi. - Mogły były po prostu zostawić mnie w spokoju; mogły były dojść do wniosku, gdy przyjrzały mi się na własne oczy, że nie stanie się nic złego, jeśli dalej pójdę swoją drogą. Strether przytaknął temu zdaniu z pełnym zrozumieniem; liczba mnoga, którą Chad objął panią Newsome oraz jej córkę, nie budziła w nim żadnych wątpliwości. To, że Chad nie włączył ani Mamie, ani Jima, utwierdziło Strethera w przekonaniu, że młody człowiek zna jego własną opinię. - Ale doszły do przeciwnego wniosku, że nie możesz iść dalej tą drogą. - Nie chcą dopuścić nawet tej myśli - powiedział Chad nie zmieniając pozy. Strether również palił papierosa w zamyśleniu. Mogłoby się zdawać, że wzniesiony nad ulicą balkon symbolizuje wyżyny moralne, z których spoglądają na swoją niedawną przeszłość. - Nigdy nie było najmniejszej bodaj szansy, by zechciały dopuścić tę możliwość. - Oczywiście, nie było naprawdę szansy. Ale gdyby zgodziły się uznać chociaż na chwilę, że istnieje ta szansa... -Nie chciały się zgodzić na to. - Strether już widział jasno całą sytuację. - Przyjechały tutaj ze względu na mnie, bardziej niż na ciebie, żeby sprawdzić, co ja tu robię - nie, co robisz ty. Pierwsza gałąź ciekawości musiała pod ciężarem mojego przestępczego maruderstwa ugiąć się i ustąpić miejsca drugiej. Na tej drugiej wyłącznie -jeśli pozwolisz mi pozostać przy tej metaforze i przebaczysz jej niemiłą wymowę - siedzą uczepione przez wszystkie ostatnie tygodnie. Innymi słowy, Sara wyruszyła przez ocean w pościg za mną. Chad przyjął te słowa inteligentnie i wyrozumiale. - W takim razie... wpakowałem cię w ładną historię! Strether znów chwilę milczał, w końcu odpowiedział tak, żeby raz na zawsze uspokoić wszelkie skrupuły młodego człowieka. Chad powinien tę odpowiedź tak zrozumieć, przynajmniej w tej mierze, w jakiej łączył ich obu wspólny front. - Już tkwiłem w tej historii po uszy, kiedy mnie tutaj odnalazłeś. - Ależ to ty mnie odnalazłeś! - zauważył ze śmiechem Chad. - Ja cię odnalazłem poza kręgiem tych kłopotów, ty mnie -w samym jego ośrodku. Tak czy owak, dla nich najprostszym posunięciem był przyjazd do Europy. I sprawiło im to niemałą przyjemność - oznajmił Strether. - Postarałem się o to - rzekł Chad. Strether oddał sobie także sprawiedliwość mówiąc: - Ja też zrobiłem, co mogłem. Nawet dziś rano, kiedy odwiedziła mnie pani Pocock, dołożyłem starań, żeby ją zabawić. Ona lubi na przykład, nie mniej od innych rozrywek, świadomość, że się mnie nie boi. Zdaje się, że jej pomogłem upewnić się o tym. Chad zainteresował się żywo: - Czy była bardzo nieprzyjemna? Strether zastanowił się, nim rzekł: - No, była zwłaszcza bardzo kategoryczna. Nareszcie przezroczysta jak kryształ. A ja nie czułem wyrzutów sumienia. Zrozumiałem, że ich przyjazd był nieuchronny. - Ach, ja sam pragnąłem się z nimi zobaczyć. I gdyby tylko o to chodziło... - Chad najwidoczniej również niewiele sobie miał do wyrzucenia. Strether jakby właśnie na te słowa czekał. - Czyż istotnym i najważniejszym rezultatem ich wizyty nie jest właśnie to, że się z nimi zobaczyłeś? Chad zrobił taką minę, jak gdyby interpretację uznał za dowód dobroci przyjaciela. -Nie wydaje ci się więc najważniejsze to, że sam znalazłeś się w tarapatach? Jeśli jesteś w tarapatach? Powiedz, mój drogi, jesteś? Pytał takim tonem, jakby chodziło o katar czy skaleczenie nogi, a Strether przez minutę milczał zaciągając się papierosem. - Chciałbym się z nią raz jeszcze zobaczyć. Muszę się z nią zobaczyć. - Oczywiście, musisz. - Po czym Chad się zawahał. - Masz na myśli matkę, prawda? - Och, co do twojej matki, będzie zależało... Tymi słowami odsunął niejako panią Newsome na bardzo odległy plan. Mimo to Chad usiłował dosięgnąć jej w oddali. - Od czego będzie to zależało? Za całą odpowiedź Strether rzucił mu przeciągłe spojrzenie. - Miałem na myśli Sarę. Chociaż mnie stanowczo odtrąciła muszę koniecznie zobaczyć się z nią jeszcze. Nie mogę się tak z nią rozstać. - A więc była bardzo nieprzyjemna? Strether znowu dmuchnął dymem. - Była taka, jaka być musiała. To znaczy, że jeśli nie są zachwycone, mogą być tylko... no, takie, jaką, przyznaję, była dla mnie Sara. Ofiarowaliśmy im - ciągnął Strether - okazję do zachwytu, podeszły do niej blisko, obejrzały ze wszystkich stron, ale nie przyjęły daru. -Można konia podprowadzić do wodopoju... - zacytował Chad. -Właśnie. Melodia, która nie zachwyciła dziś rano Sary, przy której dźwiękach Sara - by uzupełnić twoje przysłowie -nie chciała pić - nie pozwala nam spodziewać się niczego dobrego w tym zakresie. Chad chwilę milczał, potem jakby na pocieszenie rzekł: - Nigdy przecież nie liczyliśmy na to, że je oczarujemy. - Czyja wiem... Mimo wszystko... - w zadumie powiedzia Strether. - Przecież ja przebyłem także długą drogę. Jednakże otrząsnął się nagle - bez wątpienia, to ja odegrałem swoją rolę niedorzecznie. - Chwilami - rzekł Chad - wydajesz mi się zbyt dobry, abyś mógł być prawdziwy. Jeżeli wszakże jesteś prawdziwy - dodał - nic więcej, jak się zdaje, nie powinno mnie obchodzić. - Jestem prawdziwy, ale nieprawdopodobny. Wręcz fantastyczny i śmieszny... sam siebie nie pojmuję. Jakże więc mogłyby one mnie zrozumieć? - spytał Strether. - Toteż nie mam do nich pretensji. - Widzę. Za to one mają do nas pretensje - powiedział dość swobodnie Chad. Strether znów zanotował lekki ton, lecz młody człowiek ciągnął już dalej: - Mimo wszystko bardzo bym się czuł winny, gdybym ci raz jeszcze nie zwrócił uwagi, że powi nieneś bądź co bądź dobrze się namyślić. Namyśl się, nim zrezygnujesz nieodwołalnie... Więcej nie nalegał, jak gdyby powodowany delikatnością. Strether jednak chciał usłyszeć resztę. - Powiedz, powiedz wszystko. - No, widzisz, w twoim wieku... biorąc w rachubę wszystko, co matka mogłaby dla ciebie zrobić, czym mogłaby się stać dla ciebie... Chad, ulegając dość naturalnym skrupułom, powiedział tylko tyle, Strether więc po chwili sam dopełnił obrazu: - Fakt, że nie mam zabezpieczonej przyszłości. Nieudolność, jaką wykazałem, jeśli chodzi o pilnowanie własnych interesów. Cudowna opieka, którą ona by z pewnością umiała nade mną roztoczyć. Jej majątek, jej dobroć, niepojęta wytrwałość, która skłoniła ją do posunięcia się aż tak daleko... Oczywiście, oczywiście - podsumował. - To są niezbite fakty. Chad tymczasem przypomniał sobie coś jeszcze: - Czy ty poza tym naprawdę nie masz sentymentu... Strether z wolna obrócił się ku niemu. - Chcesz wracać? - Wrócę, jeśli ty powiesz, że teraz uważasz to za wskazane. Wiesz - powiedział Chad - że byłem gotów wyjechać sześć tygodni temu. - Ach! - rzekł Strether. - Wtedy nie wiedziałeś, że ja nie jestem gotów. Teraz jesteś gotów, bo wiesz. - Być może - odparł Chad - ale mimo to jestem szczery. Mówisz, że bierzesz wszystko na swoje barki, w jakim więc świetle widzisz mnie, jeżeli sądzisz, że zdolny jestem pozwolić, byś ty sam zapłacił całą cenę? - Stali obok siebie, oparci o balustradę, i Strether poklepał go po ramieniu, jakby chcąc rozwiać skrupuły młodego człowieka i zapewnić, że rozporządza pewnymi środkami; ale uczciwość kazała myślom Chada trzymać się nadal w kręgu problemów zapłaty i ceny. - Wybacz, że tak stawiam sprawę, ale w gruncie rzeczy dla ciebie oznacza to wyrzeczenie się majątku. Może wielkiego majątku... - Och! - roześmiał się Strether. - Miałbyś prawo stawiać sprawę w ten sposób, nawet gdyby chodziło tylko o minimum życiowe. Ale pozwolę sobie przypomnieć ci, że ty także rezygnujesz z majątku i że dla ciebie wchodzi w grę nie „może”, lecz na pewno duży majątek. - Prawda. Ja wszakże i tak mam pewne pieniądze - odparł Chad. - Podczas gdy ty, mój drogi, ty... -O mnie rzeczywiście trudno powiedzieć - wyręczył go Strether - żebym miał jakiekolwiek pewne czy niepewne pieniądze. Bardzo słusznie. Mimo to nie zginę z głodu. - Och, nie możesz umrzeć z głodu - z przekonaniem powiedział Chad. Rozmawiali dalej w miłym nastroju, chociaż zdarzyła się chwila milczenia, podczas której młodszy z dwóch partnerów, jak się zdawało, rozważał, czy byłoby taktownie, gdyby ofiarował natychmiast starszemu jakąś gwarancję przeciw niebezpieczeństwu, wspomnianemu przez niego. Widocznie jednak Chad doszedł do wniosku, że lepiej tego nie robić, bo nim upłynęła minuta, zaczęli mówić o czym innym. Przerwał ciszę Strether wracając do ataku Sary na Chada i pytając, czy doszło między nimi przy tej okazji do czegoś w rodzaju „sceny rodzinnej”. Chad odpowiedział, że - przeciwnie, wszystko odbyło się w tonie nadzwyczajnej grzeczności; dodał też, że Sally nie jest mimo wszystko osobą zdolną do popełnienia takiego błędu. -Widzisz, ona ma jednak związane ręce. Bo od początku -stwierdził rzeczowo - wziąłem nad nią górę. - Chcesz przez to powiedzieć, że za wiele od ciebie doznała uprzejmości? - No, oczywiście, nie wypadało mi w żaden sposób ofiarować jej mniej, ale Sally nie spodziewała się, jak myślę, że obdarzę ją tak hojnie. I nim się spostrzegła, już przyjęła moje dary. -1 ledwie je przyjęła - rzekł Strether - już zdążyła polubić. - Polubiła je także bardziej, niż z góry przewidywała! - P° czym Chad dodał: - Ale mnie nie lubi. Mnie wręcz nienawidzi. Strether zainteresował się żywiej: - Dlaczego więc chce cię sprowadzić do domu? - Bo kto nienawidzi, ten chce tryumfować, a jeśli mnie uwiąże w domu, będzie mogła tryumfować. Strether podążał za jego myślą, ale rozglądał się pilnie na boki. - Z pewnością... w pewnym sensie tak. Tryumf jednak niewiele byłby wart, gdybyś, znalazłszy się na uwięzi i wydany na łup niechęci Sary, z czasem uświadomił sobie, że stać cię na wzajemność, i zaczął jej dokuczać. - O! - rzekł Chad - Sally może mnie znieść... przynajmniej na miejscu, w domu. Sama moja obecność tam stanowiłaby dla niej tryumf. Nienawidzi mnie w Paryżu. - Innymi słowy, nienawidzi... - Otóż to! - Chad w lot zrozumiał domyślność Strethera; żaden z nich dotychczas nie pozwolił sobie na wyrazniejszą aluzję do osoby pani de Vionnet. Lecz mimo tego ograniczenia, które sobie narzucili, by nie wspomnieć o niej bardziej przejrzyście, jasne było, kogo to przede wszystkim nienawidzi Sara Pocock. Co więcej, podkreślony przez to został tym wyraziściej fakt, że obaj przyjmują za pewnik intymność przyjaźni Chada z hrabiną. Chad nigdy jeszcze nie zerwał ostatniej zasłony okrywającej niezwykłe zjawisko, tak jak to zrobił w tej chwili, gdy zdradził zmieszanie i przejęcie mówiąc o uczuciach, które ta kobieta wzbudziła w Woollett. - Powiem ci, kto jeszcze mnie nienawidzi prócz Sary - dodał szybko. Strether równie szybko zorientował się, o kim myśli Chad, lecz zaprotestował żywo: - A, nie! Mamie nie nienawidzi... - urwał i w ostatnim momencie poprawił się: - ...nikogo. Mamie jest wspaniała. Chad potrząsnął głową. - Tym bardziej mi przykro z tego powodu. Mamie z pewnością mnie nie lubi. - Do jakiego stopnia jest ci to przykre? Co gotów byś dla niej zrobić? -A no polubiłbym ją, gdyby mnie lubiła. Doprawdy! - oświadczył Chad. Strether namyślał się chwilę. - Pytałeś mnie dopiero co, czy nie mam, jak się wyraziłeś, sentymentu do pewnej osoby. Skusiłeś mnie więc, żebym ci się odwzajemnił teraz tym samym pytaniem. Czy nie masz sentymentu dla pewnej innej osoby? Chad przyjrzał mu się uważnie w świetle lampy padającym przez okno. - Różnica polega na tym, że ja nie chcę. Strether zdziwił się. - Nie chcesz? - Staram się, a raczej: starałem się... Robiłem, co mogłem. Nie powinieneś być tym zaskoczony - młody człowiek mówił z całą swobodą - bo przecież sam mnie do tego nakłaniałeś. Prawdę mówiąc - dodał - byłem już sam trochę skłonny... ale ty mnie w tym umocniłeś. Sześć tygodni temu zdawało mi się, że już się otrząsnąłem. Strether rozważył to oświadczenie. - Ale się nie otrząsnąłeś naprawdę? - Nie wiem... a właśnie to chciałbym wiedzieć - rzekł Chad. - Gdybym tam chciał wrócić... Gdybym się był zdobył... samodzielnie. .. na decyzję wyjazdu, sądzę, żebym się przekonał. - Może - przyznał Strether. - Ale w rezultacie zdobyłeś się tylko na tyle, że chciałeś chcieć. A i to - ciągnął dalej - trwało jedynie dopóty, póki nie zjawili się nasi przyjaciele stamtąd. Czy dzisiaj wciąż jeszcze chcesz chcieć? - A gdy Chad z okrzykiem na pół bolesnym, a na pół żartobliwym, całkowicie zaś niewyraźnym i dwuznacznym, ukrył twarz w dłoniach i zaczął ją trzeć kapryśnym gestem, zdradzającym chęć ucieczki, Strether powtórzył z naciskiem: - Czy chcesz? Chad wytrwał przez czas jakiś, w końcu jednak podniósł wzrok i nagle oznajmił: - Jim to pigułka nie do przełknięcia. - No, nie żądam od ciebie, żebyś lżył, charakteryzował czy w jakikolwiek sposób osądzał swoich krewnych. Pytam po prostu raz jeszcze, czy naprawdę jesteś teraz gotów wracać. Mówisz, że zobaczyłeś wszystko z bliska. Czy tego, co zobaczyłeś, nie możesz znieść? Chad zwrócił się do niego z dziwnym uśmiechem; nigdy jeszcze żaden uśmiech Chada nie był tak podobny do wyrazu rozterki. - Czy nie mógłbyś na to poradzić? - Słowem - ciągnął Strether bardzo poważnie i tak, jakby nie słyszał ostatniego pytania - w życiu nie widziałem, by ktokolwiek dla drugiego człowieka zrobił tyle, ile zrobiono dla ciebie. Inni może próbowali, nigdy jednak z tak pomyślnym wynikiem. - Och, doznałem wiele, wiele dobroci! - Chad w pełni oddał sprawiedliwość swoim dobroczyńcom. - A ty ze swej strony jeszcze więcej dokładasz. Nie zważając na te słowa nasz bohater mówił dalej: - Ale nasi przyjaciele z kraju nie chcą tego uznać. - Nie chcą, po prostu nie chcą. - Wzywając cię do powrotu żądają niejako od ciebie apostazji i niewdzięczności. Ja natomiast - powiedział Strether - nie mogłem zgodzić się na współdziałanie z tobą w apostazji. Chad przyjął chętnie to określenie. -1 nie mogąc zgodzić się na to sam, rozumiesz, że ja tego nie mogę zrobić. Otóż to! - Po czym dość niespodzianie Chad zapytał: - A więc zaprzeczasz, że ona mnie nienawidzi? Strether zawahał się: -Ona? - Tak, matka. Mówiliśmy o Sarze, ale to na jedno wychodzi. - Nie - zaprotestował Strether -jeśli mowa o nienawiści do ciebie, to nie wychodzi na jedno. Na to Chad zareplikował świetnie, chociaż zawahał się chwilę, nim powiedział: - Jeśli nienawidzą mojej najlepszej przyjaciółki, to tak, jakby nienawidziły mnie. W tonie tych słów zabrzmiała tak nieodparta prawda, że Strether, przekonany, gotów był na tym poprzestać. Młody człowiek stanął w obronie swojej najlepszej przyjaciółki tak otwarcie, jak jeszcze nigdy dotąd, przyznał się do tak głębokiej z nią wspólnoty, że chociaż wspomniał o chęci wyzwolenia się, na pewno w odpowiednim momencie uczucie porwie go znów niby wir. Tymczasem Chad dodał: - A poza tym fakt, że ciebie nienawidzą, też nie jest bez znaczenia dla mnie. - O! - rzekł Strether - twoja matka mnie nie nienawidzi. Chad wszakże upierał się, przez lojalność w stosunku do starego przyjaciela. - Na tym się skończy, jeżeli nie będziesz ostrożny. -Ależ ja jestem ostrożny! Jak najbardziej! Właśnie dlategowyjaśnił Strether - chcę się z nią raz jeszcze zobaczyć. To oświadczenie wywołało znowu to samo pytanie Chada: - Z moją matką? - Na razie z Sarą. -Znowu! Nie mogę w żaden sposób pojąć - rzekł Chad z pełnym rezygnacji zakłopotaniem - co na tym spodziewasz się zyskać. Wyjaśnienie zajęłoby Stretherowi zbyt wiele czasu. - Nie możesz pojąć, bo, jak mi się zdaje, nie masz doprawdy wyobraźni. Posiadasz inne zalety, ale co do wyobraźni... czyż nie wiesz tego?... nie masz jej ani trochę. -Możliwe. Rozumiem. - Uwaga zainteresowała jednak Chada. - Czy ty aby nie masz jej za wiele? - Może racja! I pod ciężarem tego zarzutu, jakby natknąwszy się w końcu na fakt, od którego należy koniecznie uciec, Strether po chwili pożegnał się z Chadem. 30. W parę dni później wsiadł w pociąg na dworcu, wybranym na chybił trafił, z biletem do stacji również niemal na oślep wybranej; takie dni, cokolwiek miała mu przynieść przyszłość, były policzone, zdecydował się więc - pod wpływem dość niewinnej zapewne ochoty - poświęcić jeden z nich wsi francuskiej, jej szczególnej, świeżej zieleni, którą dotychczas oglądał jedynie poprzez małe prostokątne szyby w ramach malowanych pejzaży. Pozostała dla niego wciąż jeszcze i przede wszystkim krainą fantazji, tłem powieści, elementem sztuki, wylęgarnią literatury, czymś równie odległym jak Grecja i jak ona - niemal świętością. Wrażliwości Strethera nie trzeba było silnych bodźców, by wywołać romantyczny nastrój; nawet teraz, po ostatnich przeżyciach, nie mógł bez lekkiego dreszczu rozkoszy myśleć, że może uda mu się zobaczyć pejzaż, który mu przypomni pewne małe płótno Lambineta, oglądane przed laty z zachwytem u bostońskiego handlarza obrazów i wbrew rozsądkowi po dziś dzień niezapomniane. Pamiętał, że kupiec żądał ceny, jak na dzieło Lambineta, niezwykle niskiej - dano mu to wyraźnie do zrozumienia - pamiętał, że odczuł boleśniej niż kiedykolwiek swoje ubóstwo, gdy mimo to musiał przyznać, iż nie stać go w danej chwili na kupno; była to jedyna w całym jego życiu przygoda związana z zakupem dzieła sztuki. Przygoda - jak widać - skromna, lecz niepojętym sposobem, jakimś dziwnym przypadkiem skojarzeń zostawiła mu słodkie wspomnienie. Małe płótno Lambineta żyło w jego pamięci jako obraz, który kiedyś zapragnął nabyć, jako szczególny przedmiot, który skłonił go bodaj na chwilę do przezwyciężenia wrodzonej nieśmiałości. Zdawał sobie sprawę, że gdyby miał ten obrazek zobaczyć znowu, może doznałby zawodu i wstrząsu; nigdy nie wyzbywał się jednak swoich marzeń. Marzył, krążył, kluczył wokół tej myśli, by zawrócić koło czasu i ujrzeć raz jeszcze ten obraz tak, jak widział go wówczas w brunatnym, oświetlonym od góry wnętrzu przybytku przy Tremont Street. Wrażenie musiałoby wszakże być zupełnie inne, gdyby wspomnienie, tak złożone w pamięci, rozpadło się z powrotem na elementy składowe, które pomogłyby wskrzesić minioną dawno godzinę w całej pełni: ten dzień w zakurzonym Bostonie, na dalszym planie Dworzec Fitchburski, brunatne sanktuarium, osobliwa zieleń pejzażu, śmiesznie niska cena, topole, wierzby, trzciny, rzeka, niebo słoneczne i srebrzyste, cienisty las na horyzoncie. Od pociągu nie wymagał nic prawie, byle minął kilka stacji po wydostaniu się za krąg przedmieść; zaufał uprzejmości tego pięknego dnia, że podszepnie mu, gdzie należy wysiąść. Plan wycieczki przewidywał opuszczenie wagonu gdziekolwiek, nie wcześniej jednak niż w godzinę po wydostaniu się z Paryża - na pierwszy sygnał objawiający pożądany krajobraz. Sygnał ukazał się wkrótce - przy sprzyjającej pogodzie, widoku, świetle, kolorach i nastroju - po osiemdziesięciu minutach podróży; pociąg stanął w jak najwłaściwszym miejscu, a Strether wysiadł z taką pewnością siebie, jakby szedł na umówione spotkanie. Można by pomyśleć, że jak na swój wiek niewiele potrzebował do zabawy, skoro pamiętamy, że umówił się tylko z namiastką bostońskiego wrażenia. Nie potrzebował iść daleko, by się upewnić, że obiecane spotkanie dojdzie do skutku. Podłużne, złocone ramy objęły widok; w ich granicach topole i wierzby, sitowie i rzeka - której nazwy nie znał i znać wcale nie pragnął - skomponowały piękna, całość; niebo było srebrne, turkusowe i powleczone werniksem, wioska z lewej strony - biała, a kościół z prawej - szary; słowem, niczego nie brakowało, wszystko było tak, jak sobie wymarzył: miał przed oczyma Tremont Street, Francję, obraz Lambineta. Na domiar szczęścia mógł w jego ramach przechadzać się swobodnie. Toteż przechadzał się długą godzinę, ile serce zapragnęło, kierując się na ciemny, zalesiony widnokrąg i dążąc w głąb własnych wrażeń i poczucia beztroski tak, że niemal przenikał je na wylot i dosięgał znów brunatnej ściany. Cudem niewątpliwie smak bezczynności nabrał dla niego tak szybko słodyczy; lecz dokonywało się to stopniowo już od kilku dni, od wyjazdu Pococków. Szedł i szedł przed siebie, jakby chcąc się utwierdzić w przekonaniu, że nie ma teraz już wiele do roboty, nic właściwie, prócz wyszukania stoku wzgórza, gdzie by mógł się wyciągnąć i posłuchać szelestu topoli, skąd w ciągu popołudnia spędzonego w ten sposób, a wzbogaconego jeszcze świadomością, że w kieszeni ma książkę - obejmie widok dość szeroki, by wypatrzyć małą wiejską gospodę najlepiej nadającą się do ukoronowania przygody obiadem. Pociąg do Paryża odchodził o dziewiątej dwadzieścia, Strether więc wyobrażał sobie, że u kresu tego dnia zasiądzie do stołu nakrytego szorstkim płóciennym obrusem, ustawionego na chrzęszczącym piasku, i przekąsi doskonałą smażoną rybę, popije ją miejscowym winem, po czym do woli - albo w zmierzchu pójdzie pieszo na stację, albo wynajmie tutejszą carriole i pogawędzi z woźnicą, który oczywiście będzie się odznaczał czystą, wykrochmaloną bluzą, włóczkową czapką i ochotą do rozmowy, słowem, który odwracając się z kozła opowie mu, co myślą prości ludzie we Francji, i roztoczy -jak zresztą cały ten epizod - atmosferę godną noweli Maupassanta. I Strether tak wyraziście ujrzał tę wizję, że usta jego zaczęły szeptać francuskie wyrazy, po raz pierwszy, odkąd stanął na ziemi francuskiej, bez strachu przed przyjaciółmi. Bał się Chada, Marii, bał się też pani de Vionnet, a najbardziej ze wszystkich - Waymarsha, w którego obecności, gdy razem włączali się w pełne blasku życie Paryża, nie śmiał nigdy zaufać swoim zasobom językowym i akcentowi; zwykle bowiem przypłacał takie zuchwalstwo spotykając natychmiast utkwiony w siebie wzrok Waymarsha. Taką swobodną grą wyobraźni bawił się Strether skręcając na stok wzgórza, które rzeczywiście i jak najżyczliwiej czekało nań pod topolami i które pozwoliło mu w ciągu kilku rozszeptanych godzin cieszyć się tym szczęśliwym pomysłem. Miał uczucie, że udało mu się nadzwyczajnie, że jest w harmonii ze światem zewnętrznym: wszystko jak dotąd okazało się zgodne z jego planem. Przede wszystkim uświadomił sobie, leżąc na wznak w trawie, że Sara naprawdę wyjechała, że odprężył się po minionym napięciu; spokój promieniejący z tej myśli był może zwodniczy, mimo to na razie ogarniał go całego, a nawet niemal dosłownie uśpił na pół godziny; naciągnąwszy na oczy słomkowy kapelusz - kupiony w przeddzień, na cześć Waymarsha - zatonął znów w kontemplacji Lambineta. Poczuł się jak gdyby znużony, nie odbytym marszem jednak, lecz wewnętrznym wysiłkiem, od którego w ciągu trzech miesięcy nie zaznał prawie wytchnienia. Tak było właśnie: ledwie tamci wyjechali, on załamał się; zapadł w to obecne znużenie, sięgał teraz jego dna. Leżał rozkoszując się bezruchem, ukojony i ubawiony stwierdzeniem, że to, a nie co innego znalazł na dnie swego upadku. W znacznej mierze dlatego właśnie, jak zwierzył Marii Gostrey, pragnął zostać wśród obfitości darów, jakie ofiarowywał latem Paryż, na przemian to olśniewający, to mroczny, uwolniony teraz w jego oczach od ciężaru, przytłaczającego kolumnady i gzymsy gmachów, pełen cienia i powietrza pod trzepocącymi markizami, rozpiętymi na całą szerokość ulic. Uświadamiał sobie jasno, bez pobłażliwości, że nazajutrz po tym oświadczeniu szukając sposobu, by udowodnić własną wolność, poszedł po południu do pani de Vionnet. W dwa dni potem znów ją odwiedził, a po obu wizytach, po kilku godzinach spędzonych w jej towarzystwie zachował wrażenie prawie całkowitej pełni i częstotliwości tych spotkań. Śmiały zamiar częstego obcowania z panią de Vionnet, powzięty tak żarliwie w momencie, gdy odkrył niesprawiedliwość podejrzeń Woollett w stosunku do swej osoby, pozostawał dotąd w strefie teorii raczej; wśród tematów rozmyślań pod topolami znalazło się więc pytanie, co było źródłem tego szczególnego onieśmielenia, które mimo wszystko narzucało mu powściągliwość, i co się z nim stało. Oczywiście otrząsnął je z siebie w ciągu ostatniego tygodnia. W tej chwili wydawało mu się dość jasne, że jeśli był ostrożny, to miał po temu powody. Szczerze bał się w swym zachowaniu odstępstwa od dobrej wiary; jeżeli groziło niebezpieczeństwo, że zbyt polubi tę kobietę, najlepszą obroną było przeczekanie aż do czasu, gdy przynajmniej będzie miał do tego prawo. W świetle ostatnich kilku dni niebezpieczeństwo wystąpiło jaskrawo; toteż stosunkowo szczęśliwy zdawał się fakt, że prawo zostało w tym samym czasie udzielone. Nasz bohater miał wrażenie, że przy obu okazjach wykorzystał to prawo w całej pełni; w każdym razie pytał sam siebie, jak mógłby wykorzystać je lepiej, skoro od początku dał pani de Vionnet do zrozumienia, że - jeśli ona nie ma nic przeciw temu - woli nie poruszać żadnych męczących tematów. Nigdy w życiu nie poświęcił w ten sposób tylu wyższych interesów za jednym zamachem, jak w tym właśnie oświadczeniu; nigdy nie utorował tak dobrze drogi pewnej lekkomyślności, jak w tym apelu do inteligencji pani de Vionnet. Dopiero później miał sobie zupełnie wyraźnie uświadomić, że z góry wykluczając z rozmowy wszystko, co mogłoby być niemiłe, wykluczył w gruncie rzeczy wszystkie niemal sprawy dotychczas z nią omawiane; później to dopiero stwierdził, że uderzając w tak nowy ton, nie wspomnieli nawet imienia Chada. Spośród innych szczególnie go zajęła podczas dumania na wzgórzu myśl, że z kobietą tego pokroju zmiana tonu była rozkosznie łatwa do osiągnięcia; leżąc na wznak w trawie rozważał przeróżne odcienie melodii, jakie zdolna byłaby wydobyć w rozmowie pani de Vionnet, gdyby poddał ją tej próbie, i stwierdzał, że w każdym razie można by jej zaufać, iż zawsze uderzy w ton stosowny do okoliczności. Chciał, by odczuła, że skoro on już teraz działa bezinteresownie, ona również winna zdobyć się na bezinteresowność - i pani de Vionnet dowiodła, że go zrozumiała, on zaś okazał jej za to wdzięczność; toteż wszystko odbyło się tak, jakby składał jej wizytę po raz pierwszy. Inne, poprzednie spotkania, nie miały związku z tym; można by dojść do wniosku, że gdyby wcześniej wiedzieli, jak wiele istotnie mają z sobą wspólnego, mogliby byli uniknąć wielu stosunkowo nudnych tematów. No i unikali ich obecnie, włącznie z uprzejmymi wyrazami podziękowań i z grzecznym „ależ proszę bardzo”; zdumiewające, jak dużo mieli sobie do powiedzenia, mimo że nie napomknęli nawet o tym, co przez cały miniony okres rozgrywało się między nimi. Gdyby zanalizować ściślej tę rozmowę, może by się okazało, że mówili tylko o Szekspirze i muzyce kieliszków; lecz to wystarczyło, by wytworzyć taki nastrój, jakby Strether powiedział pani de Vionnet: „Niech pani nie darzy mnie sympatią - jeśli w ogóle może być mowa o sympatii - za to, co na swój niezgrabny i niedyskretny sposób rzekomo »zrobiłem dla pani«. Niech mnie pani polubi... ależ, tak! niech mnie pani polubi za coś innego, za co pani zechce. I na mocy tej samej umowy niech pani dla mnie nie będzie tylko osobą, którą poznałem na skutek mojej kłopotliwej misji w stosunku do Chada... skoro o tym mowa, czy słyszał kto o czymś równie kłopotliwym? Proszę, niech pani, ze swoim cudownym taktem, ze swoją ufnością, stanie się dla mnie taka, jaką podoba mi się - przecież tego nie ukrywam - w tej chwili panią widzieć”. Było to zapewne żądanie dość trudne do zaspokojenia. Lecz choć pani de Vionnet nie odpowiedziała wyraźnie na ten niemy apel, umiała sprawić, że czas upłynął im razem tak gładko, tak łagodnie, jakkolwiek wcale nie powolnie, rozpraszając się, roztapiając w radosne złudzenie odpoczynku po trudach. Z drugiej jednak strony Strether musiał przyznać, że nie bez przyczyny poprzednio, póki zachowywał powściągliwość, czuwał, by nie popaść w złą wiarę. Resztę dnia poświęconego włóczędze spędził nadal w ramach tego samego wciąż obrazu - tak sobie sam określił swoją sytuację; toteż urok działał nadal, może nawet jeszcze spotęgowany, gdy około godziny szóstej wdał się z tęgą kobietą, w białym czepku i obdarzoną doniosłym głosem, w przyjacielską rozmowę na progu oberży w największej okolicznej wsi, która ukazała mu się jak kompozycja bieli, błękitu i nieregularnych brył w oprawie miedzianej zieleni; wieś stała nad - czy może za - rzeką (trudno to było rozstrzygnąć), w każdym razie rzeka opływała stok ogródka przy gospodzie. Strether miał za sobą różne przygody: otrząsnąwszy się z senności, przeszedł grzbietem wzdłuż wzgórza, zachwycał się niemal pożądliwie drugim z kolei starym kościółkiem, jego stromym dachem i matowym kolorem łupkowych dachówek z zewnątrz, a bielonymi ścianami i papierowymi kwiatami wewnątrz; zabłądził i odnalazł znów drogę, gawędził z chłopami, którzy zaskoczyli go swoim towarzyskim wyrobieniem, zdobył niespodzianą odwagę i biegłość w konwersacji po francusku, napił się późnym popołudniem wodnistego, bladego paryskiego piwa w kafejce wioski, bardzo odległej, lecz nie bardzo dużej; a przez cały ten czas ani na krok nie wyszedł poza wydłużone złocone ramy. Ramy bowiem rozciągały się wedle jego woli - takie miał szczęście. W końcu zbiegł znów w dolinę, by nie oddalać się od stacji i linii kolejowej, i skierował w stronę, z której wyruszył początkowo; w ten sposób znalazł się przed obliczem gospodyni oberży „Cheval Blanc”, ona zaś z prostą skwapliwością, przypominającą klekot drewnianych sabotów na kamiennej podłodze, zgodziła się przygotować dla niego une cótelette de veau a l'oiseille i wystarać potem o podwodę. Strether przewędrował wiele mil, nie czuł wszakże zmęczenia; czuł za to, że się dobrze bawi i że - chociaż cały dzień spędził samotnie - nawiązał bliższy niż kiedykolwiek kontakt z ludźmi i zanurzył się w główny nurt osobistego swego dramatu. Można by ów dramat uznać za zakończony, skoro tak mało już brakowało do ostatecznej katastrofy; jednakże dla Strethera odżył w całym napięciu, gdy nasz bohater dał mu okazję po temu. Rzecz dziwna: wystarczyło, że w końcu wydostał się tak zdecydowanie poza scenę, by odczuł, że dramat toczy się dalej. Na tym bowiem w gruncie rzeczy polegał w ciągu całego dnia główny urok obrazu: że był przede wszystkim dekoracją i sceną, że atmosfera dramatu wypełniała szelest wierzb i barwy nieba. Sztuka i jej postacie zaludniły mu całą przestrzeń - czego się wcale z góry nie spodziewał - i wydawało się to szczególnie pomyślnym zdarzeniem, że musiały pojawić się w tych okolicznościach niejako nieuchronnie. Otoczenie nie tylko nadawało ich pojawieniu się charakter nieuniknionej konieczności, lecz zbliżało te osoby dramatu do natury i prawdy, tak że obcowanie z nimi stało się łatwiejsze i milsze. Nigdy też żadne otoczenie nie wydało się Stretherowi bardziej różne od Woollett niż mały dziedziniec oberży „Chevał Blanc”, gdy omawiał z gospodynią szczegóły kolacji, która miała ukoronować ten dzień. Dekoracje były nieliczne i proste, ubogie i skromne, lecz w swoim rodzaju doskonałe - jakby to Strether określił - w większym jeszcze stopniu niż stary, wyniosły salon pani de Vionnet, po którym błąkały się widma Cesarstwa. Dla Strethera pojęcie doskonałości oznaczało skupienie możliwie wielu elementów pośród wszystkich, z jakimi dotychczas miał do czynienia; lecz - jakkolwiek to wydawało się dziwne - tutaj dopiero pojęcie doskonałości nabierało pełnej wagi. Najbłahsze nawet spostrzeżenie znajdowało odpowiednie miejsce w całości obrazu; najlżejszy bodaj powiew świeżego wieczoru w jakiś sposób dodawał nową zgłoskę do tekstu. A zwięzły tekst był jasny i mówił, że w takim oto miejscu wszystko musi być takie, nie inne, jeśli zaś z własnej woli tu zaszedłeś, musisz zadowolić się tym, co tu znajdziesz. Tymczasem bądź co bądź wystarczało, że wszystko tu -jeśli chodzi o widok wsi - uderzało bielą, nieregularnością kształtów i błękitem w oprawie miedzianej zieleni; jedna ściana gospody „Cheval Blanc” reprezentowała szczególnie niewiarygodny wręcz odcień tego koloru. Stanowiło to składnik zabawy - jakby potwierdzenie jej niewinności. Wystarczało również, że później obraz i dramat jakby się ze sobą wspaniale stopiły w obszernym przemówieniu zacnej kobieciny, wyjaśniającej Stretherowi, co może mu ofiarować dla zaspokojenia apetytu. Słowem, nasz bohater pełen był obejmującej wszystko wkoło ufności i nie pragnął wcale innych uczuć. Ufność ta nie zachwiała się w nim, kiedy gospodyni wspomniała, że właśnie nakryła stół dla dwóch osób, które nie przyszły, jak monsieur, drogą, ale przypłynęły rzeką, we własnej łodzi; ci państwo przed półgodziną pytali, co można dostać na kolację, potem odpłynęli, żeby obejrzeć dalszą okolicę, ale mają wkrótce wrócić z tej wycieczki. Monsieur mógłby tymczasem, jeśli ma ochotę, wyjść do ogrodu, a ona, gdyby zechciał, poda mu tam chętnie przed kolacją un bitter, bo w ogródku są ławki i stół. Odnajdzie go też w ogródku, by zawiadomić o możliwości podwody na stację, a w każdym razie monsieur znajdzie tam agrement w widoku na rzekę. Trzeba nie zwlekając stwierdzić, że monsieur znajdował agrement we wszystkim, a w ciągu następnych dwudziestu minut szczególnie w małej, prymitywnej altanie w kącie ogrodu, która pochylała się nieomal tuż nad wodą i której zniszczenie świadczyło, że jest miejscem chętnie i licznie uczęszczanym. Nie było tu właściwie nic prócz wzniesionego nieco nad ziemię pomostu, paru ławek, stołu, ochronnej żelaznej poręczy i wystającego dachu; lecz widok rozciągał się stąd na szarobłękitny szlak rzeki, która nieco powyżej zwinięta w pętlę znikała, by pojawić się trochę dalej znowu. Łatwo było zgadnąć, jakim powodzeniem cieszyła się altana w niedziele i święta. Strether zasiadł tu, głodny, lecz pełen spokoju; ufność, nagromadzona w jego sercu, rosła jeszcze pod wpływem plusku wody, drobnych zmarszczek na jej powierzchni, szelestu trzcin u przeciwległego brzegu, nikłego chłodnego powiewu i lekkiego kołysania się kilku łodzi uwiązanych w pobliskiej prymitywnej przystani. Na drugim brzegu dolina ciągnęła się miedziano-zieloną równiną pod szklistym perłowym niebem, tu i ówdzie przeciętym zasłoną drzew, jakby strzyżonych i płasko rozpiętych espaliers. Chociaż wieś rozsypała domy w najbliższym sąsiedztwie, krajobraz zdawał się pusty, toteż łodzie nęciły do wyprawy. Rzeka uniosłaby łódź, nim wioślarz zdążyłby dotknąć wioseł, a zresztą leniwy ich plusk dopełniłby nastroju. Pod tym wrażeniem Strether zerwał się na nogi, lecz ruch ten uprzytomnił mu, jak bardzo jest jednak zmęczony; oparł się więc o słup i znowu zapatrzył w dal, gdy nagle zobaczył coś, co przykuło jego oczy. 31. Zobaczył to, co powinno było ukazać się w tym miejscu: łódź wypływającą zza zakrętu, a w niej mężczyznę u wioseł i panią z różową parasolką u steru. Nagle wydało mu się, że właśnie tych postaci czy też innych do nich podobnych brakowało w obrazie, że przez cały dzień mniej lub bardziej odczuwał ich brak i że ukazały się, niesione powolnym nurtem, specjalnie po to, by dopełnić harmonii. Zbliżali się z wolna z biegiem rzeki, wyraźnie kierując się do przystani znajdującej się tuż obok punktu obserwacyjnego naszego bohatera i było dla niego oczywiste, że są to te same dwie osoby, dla których gospodyni przygotowywała kolację. Od pierwszego wejrzenia Strether powiedział sobie, że ten młody mężczyzna bez marynarki i młoda kobieta, jasnowłosa i swobodna, to para ludzi szczęśliwych, którzy dla rozrywki wybrali się tutaj z jakiejś innej miejscowości, znając tę okolicę i wiedząc dobrze, co im ten zakątek może ofiarować. W miarę jak się zbliżali, atmosfera gęstniała od nowych spostrzeżeń: a więc wydawało się, że byli świadomi rzeczy, oswojeni z tym miejscem, że zapewne odwiedzali je często, a na pewno nie przybywali po raz pierwszy. Umieli się zachować - Strether wyczuwał to z ich ruchów -ale tym bardziej wydali mu się bohaterami idylli; co prawda w momencie, gdy to pomyślał, łódź jakby znoszona prądem zmieniła nagle kierunek, wioślarz poniechał na chwilę wioseł, tymczasem jednak podpłynęli już blisko, tak blisko, że Stretherowi przyszło do głowy, iż kobieta u steru zauważyła jego obecność i zwrócony na łódź wzrok. Rzuciła jakieś słówko swemu towarzyszowi, on wszakże nie odwrócił głowy; wyglądało to wręcz tak, jakby go ostrzegła, żeby nie zmieniał pozy. Musiała spostrzec nagle coś, co sprawiło, że zawahali się i zatrzymali niezdecydowanie w pewnej odległości od brzegu. Wszystko to odbyło się niespodzianie i trwało tak krótko, że Strether niemal jednocześnie spostrzegł zmieszanie tych dwojga i wzdrygnął się, sam zmieszany, w tym bowiem momencie zauważył coś i zrozumiał, kim jest młoda pani usiłująca zasłonić twarz parasolką, która tworzyła piękną różową plamę na jasnym tle krajobrazu. To było niesłychane, spełniła się jedyna spośród milionów możliwości! Lecz jeżeli znał młodą panią, w takim razie młodym gentlemanem, odwróconym uparcie plecami, młodym gentlemanem bez marynarki, bohaterem idylli, który w ten sposób zareagował na uwagę pasterki, nie mógł być - dla dopełnienia cudu - nikt inny, jak Chad. A więc Chad i pani de Vionnet podobnie jak Strether wybrali się na wieś tego dnia i dziwnym przypadkiem, jak w powieści, jak w farsie, trafili do tej samej wsi co on. Młoda kobieta pierwsza poznała Strethera, pierwsza wzdrygnęła się tam, pośród rzeki, od wstrząsu - bo nie sposób tego inaczej nazwać - niezwykłego spotkania. Strether uświadamiał sobie, co się dzieje w łodzi, rozumiał, że niespodzianka była dla jej pasażerów bardziej jeszcze wstrząsająca niż dla niego, że w pierwszym odruchu pani de Vionnet zmusiła się do opanowania i w pośpiechu, w napięciu zaczęła naradzać się z Chadem w obliczu grożącego niebezpieczeństwa. Rozumiał, że gdyby byli pewni, iż nie zostali poznani, nie pokazaliby się bliżej; toteż w ciągu kilku sekund musiał rozprawić się z własną rozterką. Moment ostrego, nieprawdopodobnego kryzysu zaskoczył go jak we śnie; wystarczyło tych paru sekund, by pojął całą okropność sytuacji. Oto czaili się naprzeciw siebie - tych dwoje i on - z jakiejś niepojętej przyczyny wprowadzając do harmonii ostry, niczym nie spowodowany dysonans. W tych okolicznościach wydało się Stretherowi, że nie ma wyboru: musi rozstrzygnąć wątpliwości obu stron jakimś sygnałem zdziwienia i radości. Natychmiast więc dobitnie dał wyraz tym uczuciom, powiewając kapeluszem, wywijając laską, nawołując głośno i odetchnął z wielką ulgą, gdy z łodzi odpowiedziano na tę demonstrację. Łódka, znoszona przez prąd, jeszcze się jakby wahała - to było zupełnie naturalne - ale Chad odwrócił się niemal podskokiem, a jego miła przyjaciółka najpierw otworzyła oczy ze zdumienia, potem zaś zaczęła wesoło wymachiwać parasolką. Chad z powrotem chwycił za wiosła i łódź zbliżyła się do brzegu w atmosferze niespodzianki, uciechy, a także -jak w dalszym ciągu poskramiając gniew wyczuwał Strether - ulgi. Nasz bohater zszedł nad rzekę pod dziwnym wrażeniem, jakby udało się zażegnać gwałtowny wybuch - oburzający fakt, że tamci chcieli uniknąć spotkania z nim, wyprzeć się go tu, wobec całej przyrody, w nadziei, że on nigdy się o tym nie dowie. Czekał na nich u brzegu, świadomy, iż wyrazem twarzy zdradza, wbrew wysiłkom, cc myśli: że gdyby on sam nie rozstrzygnął inaczej, popłynęliby dalej nie patrząc w jego stronę, wyrzekliby się kolacji, zrobilib zawód gospodyni; ta myśl rzuciła przelotnie ponury cień na sy tuację. Później, gdy tamci dobili do przystani i pomagał im wy dostać się na ląd, cudowność spotkania zatarła wszelkie inn wrażenia. Dla obu stron ostatecznie najlepszym wyjściem było potraktowanie całego przypadku jak dziwacznej bajki, bo na skute mnóstwa niezbędnych wyjaśnień sytuacja stała się bardziej elastyczna. Dlaczego właściwie ta sytuacja - niezależnie od swej niezwykłości - miałaby być napięta? Tego pytania oczywiście nikt z nich na razie nie mógł postawić, o tyle jednak, o ile nas ono interesuje, Strether zastanawiał się nad nim później i w skrytości ducha. Stwierdził mianowicie później i w skrytości ducha, że to on przede wszystkim się tłumaczył i że przychodziło mu to bez większego trudu. Bądź co bądź nękała go od początku myśl, iż tamci zapewne podejrzewają go tajemnie o to, że uknuł to spotkanie i chytrze postarał się nadać mu złudne pozory przypadku. Hipoteza - w tym sensie, w jakim ją im przypisywał - nie wytrzymywała oczywiście krytyki. Mimo to zbieg okoliczności - jakkolwiek by go komentować - był tak niesłychanie kłopotliwy, że Strether nie mógł stłumić cisnących mu się na usta usprawiedliwień własnej obecności w tym miejscu. Zapewnienia o braku premedytacji byłyby nietaktem równie ordynarnym jak sama jego obecność. Jeśli zarówno jedna, jak druga strona uniknęła grubiaństw, stało się to jedynie dzięki temu, że Strether na szczęście powstrzymał się od tych wyjaśnień. Nic z tego nie ujawniło się na powierzchni, w słowach. Na powierzchni, w słowach, roiło się od wykrzykników nad śmiesznością tak pomyślnej niespodzianki, nad całkowitym nieprawdopodobieństwem sytuacji, nad wyjątkowo szczęśliwym pomysłem załogi łodzi, że zamówiła przepływając tędy kolację, nad dodatkowym szczęśliwym przypadkiem, że Strether nie zdążył jeszcze nic zjeść, nad niebywałym szczęściem, że ich i jego plany tak się z sobą zgadzały, że pociąg o tak dogodnej dla wszystkich porze zabierze ich ze stacji la-bas, słowem, że razem wrócą do Paryża. A już najbardziej urocza była wśród wszystkich wyjątkowych okoliczności ta, która z ust pani de Vionnet wyrwała radosny okrzyk: „Comme cela se trouve!” Oto gdy siedli do stołu, gospodyni zawiadomiła Strethera, że może liczyć na wózek, który go odwiezie na stację. Dogadzało to również jego przyjaciołom, wózek mógł - ach, jak się wszystko świetnie składa! - pomieścić ich także; cieszono się też bardzo, że nasz bohater umiał ściśle podać godzinę odjazdu pociągu, bo młodzi państwo - jeśli sądzić z wypowiedzi pani de Vionnet - mieli co do tego dziwnie niejasne informacje, pozostawili ów drobiazg do ustalenia w ostatniej chwili. Strether co prawda uprzytomnił sobie później, że Chad skwapliwie zabrał głos w tym momencie, żeby rozproszyć złudzenie, i śmiejąc się z lekkomyślności swojej partnerki zapewnił, iż - mimo olśnienia szczęściem wycieczki w jej towarzystwie - wiedział dobrze, jak się sprawa przedstawia. Strether miał też przypomnieć sobie później, że to wystąpienie stanowiło właściwie jedyną interwencję ze strony Chada; miał sobie przypomnieć w dalszym ciągu wiele szczegółów, które niejako ściśle pasowały do całej łamigłówki. Na przykład, że pani de Vionnet dawała wyraz nadmiarowi zdumienia i radości wyłącznie w języku francuskim; uderzyło przy tym Strethera, że dowiodła niesłychanej biegłości w wyrażeniach idiomatycznych i tym sposobem stworzyła jakby wielki dystans między sobą a starszym panem, który nie mógł nadążyć za biegiem jej myśli, pędzącej drobnymi, efektownymi skokami naprzód. Sprawy jego francuszczyzny nigdy dotąd nie poruszano; pani de Vionnet nie byłaby do tego dopuściła: jako osoba, która niejedno na świecie widziała, uważała tego rodzaju kwestie za zbyt błahe. Lecz w tej chwili jej własna płynna francuszczyzna zrobiła na nim dziwne wrażenie, jakby maskując jej tożsamość i spychając ją do innej klasy społecznej czy może rasy bardziej gadatliwej, z której wymową ucho Strethera zdążyło się już oswoić. Gdy używała swej uroczej, trochę obcej angielszczyzny, która najbardziej kojarzyła mu się z jej osobą, wydawała mu się istotą jedyną spośród miliona posiadającą własny język, istny monopol na szczególny odcień mowy, którą władała swobodnie, lecz nadając jej barwę i rytm niedościgłe, a zarazem jakby przypadkowe. Wróciła do tego języka, gdy w gospodzie ochłonęli wreszcie i zorientowali się ostatecznie w swoim położeniu; głośne okrzyki zdumienia musiały oczywiście kiedyś się wyczerpać. I wówczas właśnie w umyśle Strethera przybrało konkretny kształt wrażenie, które miało następnie jeszcze się pogłębić i rozrosnąć, wrażenie, że tamci chcą coś zamaskować, coś przezwyciężyć, wybrnąć jak się da najlepiej z sytuacji i że właśnie pani de Vionnet, w sposób godny podziwu, wzięła na siebie ten obowiązek. Strether oczywiście już przywykł do myśli, że ci dwoje muszą coś maskować; ich przyjaźń, ich związek wymagały wielu wyjaśnień - gdyby tego nie wiedział wcześniej, pouczyłby go kwadrans rozmowy z panią Pocock. Ale Strether - jak wiemy - stworzył sobie wspaniałomyślną teorię, wedle której te fakty nie należały na skutek swego charakteru do jego kompetencji, a w dodatku -jeśli już musiał zajmować się nimi - były w swojej istocie piękne; teoria ta miała go przygotować na wszystko, zarazem uzbrajając przeciw wszelkiej mistyfikacji. Kiedy jednak tego wieczora znalazł się u siebie w hotelu, zrozumiał, że w gruncie rzeczy nie był ani przygotowany, ani uzbrojony jak należy; skoro zaś wspomnieliśmy o szczegółach, które miał sobie po powrocie z wycieczki przypominać i komentować, od razu powiedzmy, że w późniejszej nocnej wizji -bo Strether poszedł tego dnia spać dopiero o świcie - przeżyta rzeczywistość tych kilku godzin nabrała kształtu bardzo dla naszych celów użytecznego. Wówczas dopiero uświadomił sobie mniej więcej swoje wrażenie, z którego na razie ledwie połowicznie zdawał sobie sprawę. Niemało szczegółów uderzyło go w sytuacji, nawet wtedy, gdy już - jak mówiliśmy - wszyscy troje opanowali pierwszy wstrząs; mimo pewnego oszołomienia miał kilka niezwykle jasnych przebłysków świadomości podczas tego spotkania, gdy wpadł nagle w świat niewinnej, miłej cyganerii. Z łokciami opartymi o stół, ubolewali nad przedwczesnym opustoszeniem paru półmisków i starali się to sobie powetować dodatkową butelką wina, a Chad gorączkowo, trochę nawet przesadnie żartował z gospodynią. Wobec tego wszystkiego nastrój fantazji i bajki był nieuchronny i to nie tylko w przenośni, lecz dosłownie, w treści całej rozmowy. Uporczywie zamykali oczy na tę prawdę, mimo że nic ich do tego nie zmuszało; cóż jednak mogli innego zrobić? Strether nie umiał na to pytanie odpowiedzieć. Nie umiał w dalszym ciągu nawet o pierwszej, o drugiej po północy, kiedy w swoim pokoju, nie zapalając światła i nie rozbierając się, zapadłszy w głąb kanapy, siedział długo, wpatrzony w ciemność. Z tego korzystnego punktu obserwacyjnego, mając wszystkie dane w ręku, mógł ocenić przeżyty epizod. Lecz w dalszym ciągu w uroczej scenie widział po prostu kłamstwo, kłamstwo, które teraz, patrząc beznamiętnie i trzeźwo, mógł niemal wskazać palcem. Kłamstwo zasiadło z nimi do sto łu, kiedy jedli i pili, gawędzili i śmiali się, kłamstwo towarzyszyło im, gdy trochę niecierpliwie czekali na zamówioną carnole, gdy do niej wsiadali, gdy potem, wyraźnie uspokojeni, jechali kilka mil wśród zapadającej letniej nocy. Jedzenie i picie było wybiegiem dla zabicia czasu i dobrze do tego posłużyło; pogawędka i śmiech spełniły także swoje zadanie; dopiero podczas nieco nudnej jazdy na stację, podczas oczekiwania na peronie i zwłoki, podczas gdy ulegając znużeniu milczeli w mrocznym przedziale wlokącego się od przystanku do przystanku pociągu - Strether przygotowywał się do późniejszych rozmyślań. Pani de Vionnet odegrała swoją rolę wspaniale, a chociaż pod koniec zachwiała się nieco, jak gdyby tracąc wiarę, jak gdyby sama sobie postawiła pytanie - lub może Chad zdołał je skrycie jej podszepnąć - na co się zda ta komedia - grała mężnie dalej, ostatecznie bowiem przeważyć musiał argument, że mimo wszystko łatwiej było brnąć naprzód, niźli się nagle wycofać. Godna podziwu była doprawdy jej przytomność umysłu, godna podziwu szybkość orientacji, wspaniała pewność siebie, błyskawiczna decyzja powzięta bez możliwości uzgodnienia z Chadem, bez chwili czasu na rozwagę. Jedyną okazję do narady mieli w krótkim momencie jeszcze w łodzi, nim zdradzili, że poznali obserwatora na brzegu, odtąd bowiem nie znaleźli się ani przez sekundę sam na sam i musieli porozumiewać się bez słów. Stretherowi wydało się bardzo znamienne i interesujące, że umieli się w ten sposób porozumieć, a zwłaszcza że Chad zdołał dać pani de Vionnet do zrozumienia, iż w jej ręce oddaje całą sprawę. Chad zazwyczaj składał brzemię na innych - o tym Strether dobrze wiedział; rozmyślając teraz, nasz bohater stwierdził, że nigdy jeszcze nie miał przed oczyma równie jaskrawego przykładu owej sztuki życia, z której słynął młody człowiek. Wszystko odbyło się tak, jakby ulegając kaprysowi pani de Vionnet zostawił jej swobodę nieograniczoną, nie prostując nawet kłamstw; można by sądzić, że zamierza nazajutrz rano wpaść do Strethera i wtedy dopiero w cztery oczy powiedzieć mu prawdę. Oczywiście, nie mógłby tego zrobić; w tego rodzaju sytuacjach mężczyzna obowiązany jest przyjąć wersję kobiety, choćby fantastyczną. Jeśli pani de Vionnet, bardziej zakłopotana, niż pozwalała sobie okazać, wybrała wersję, jakoby opuścili Paryż rankiem z zamiarem powrotu tego samego dnia wieczorem, jeśli tę wersję uznała - jak by powiedziano w Woollett - za stosowną, to oczywiście dlatego, że lepiej niż ktokolwiek inny znała swoje możliwości. Mimo to trudno było nie zauważyć pewnych szczegółów, które w dziwnym trochę świetle ukazywały owe możliwości; trudno było na przykład nie dostrzec rzucającego się w oczy faktu, że nie mogła się przecież wybrać na całodniową wycieczkę w tej sukni, pantofelkach, kapeluszu, a w dodatku z różową parasolką - słowem tak, jak ją Strether ujrzał u steru w łodzi. Dlaczego traciła stopniowo pewność siebie, dlaczego coraz wyraźniej denerwowała się, dlaczego siliła się w zakłopotaniu na liczne pomysły -jeśli nie dlatego, że była zażenowana nie mając o wieczornym chłodzie bodaj szala do okrycia ramion, nic, co by przydawało jej bajce pozorów prawdopodobieństwa. Przyznawała, że jest jej trochę chłodno, ale zżymała się przy tym na własną nieprzezorność, a Chad słuchał tego bez protestu. Jej szal, podobnie jak marynarka Chada, jak reszta ubrań obojga, stroje, w których wczoraj wyjechali z Paryża, zostały w miejscu dobrze im znanym, w jakimś zacisznym z pewnością schronieniu, gdzie spędzili ostatnią dobę, gdzie zamierzali tego wieczora bez przeszkód powrócić, skąd tak niespodzianie nurt rzeki przyniósł ich przed Strethera; cała komedia miała w istocie na celu zatajenie tego właśnie faktu. Strether odgadł, że pani de Vionnet błyskawicznie zrozumiała niemożliwość powrotu - na oczach Strethera - do owego zacisza; prawdę mówiąc, gdy się głębiej nad tym zastanowił, trochę go dziwił ten jej nagły skrupuł, który Chada pewnie także zaskoczył. Domyślał się nawet, że powzięła go raczej przez wzgląd na Chada niż na swoją osobę, a potem, ponieważ Chad nie miał sposobności doradzić jej inaczej, musiała konsekwentnie grać komedię, podczas gdy jej partner zapewne fałszywie interpretował motywy jej postępowania. Mimo wszystko Strether był raczej zadowolony, że nie rozstali się w gospodzie „Cheval Blanc” i że nie musiał błogosławić ich na sielankową żeglugę z powrotem w dół rzeki. W sytuacji, jaka się wytworzyła, zmuszono go do udawania - czego nie lubił - rozumiał jednak, że ta komedia była drobnostką w porównaniu z tym, czego wymagałaby od niego tamta alternatywa. Czy w ogóle umiałby z niej wybrnąć? Czy zdobyłby się wobec tych dwojga na dobrą minę do tak złej gry? Teraz właśnie starał się to osiągnąć, lecz jeśli czas do namysłu, którym swobodniej obecnie rozporządzał, ułatwiał to zadanie, z drugiej strony pogłębiała się świadomość wszystkiego, co - oprócz zasadniczego faktu - trzeba będzie przełknąć. Przede wszystkim duchowy żołądek Strethera wzdragał się przed ilością nieuniknionych kłamstw, których przykłady miał tak żywo w pamięci. Porzucając te rachunki oraz wyrzuty sumienia - zatruwające wyżej wspomniany organ - Strether wrócił do rozważania innych aspektów sprawy, do głębokiej, bardzo głębokiej prawdy objawionej mu w tym epizodzie: do zażyłości między Chadem a panią de Vionnet. Do tej prawdy najczęściej wracała myśl naszego bohatera podczas jałowych bezsennych godzin; a więc tak wyglądała posunięta do tego stopnia przyjaźń... Ale cóż on sobie wyobrażał, jakże inaczej, u licha, miała wyglądać? Nic nie pomoże ubolewać, że tyle w tym było kłamstwa; Strether w ciemności niemal oblał się rumieńcem uświadamiając sobie, jak mglistą zasłoną otulał w wyobraźni tę możliwość, niby dziecko, co stroi lalkę. Nie było winą tamtych dwojga, że musieli nagle odrzeć to wyobrażenie z mgły w jego oczach. Czy nie powinien zatem przyjąć prawdy tak po prostu, jak oni zmuszeni ją byli mu przedstawić, wraz ze wszystkimi okolicznościami łagodzącymi? To pytanie wystarczyło, by go przejąć dreszczem chłodu i samotności. Wszyscy troje znaleźli się w kłopotliwej sytuacji, lecz Chad i pani de Vionnet przynajmniej mieli tę pociechę, że mogli się nad nią wspólnie naradzić. Z kim jednak on mógłby o tym pomówić, jeśli nie z Marią Gostrey, jak zawsze, jak na każdym etapie przygody? Wiedział już, że nazajutrz od rana będzie musiał uciec się do panny Gostrey o pomoc, lecz nie da się zataić, że z góry bał się jej okrzyku: „A cóż innego pan przypuszczał, chciałabym wiedzieć!” Musiał w końcu stwierdzić, że właściwie przez cały ten czas usiłował nic nie przypuszczać. Zaprawdę, zaprawdę, na marne poszły wszystkie jego trudy! I Strether zaczął przypuszczać - wszystko. 32. Strether nie umiałby powiedzieć, czy rzeczywiście w ciągu wcześniejszych godzin tego oczekiwał, lecz później - nie później wszakże niż o dziesiątej - kiedy wyszedł ze swego pokoju tego ranka i zobaczył, że portier na jego widok wyciąga un petit bleu, doręczony zapewne już po odesłaniu mu rannej poczty do numeru, uznał to za pierwszy znak, zwiastujący cały ciąg logicznych następstw. Wtedy też uświadomił sobie, że od początku bardziej prawdopodobny wydawał mu się ze strony Chada jakiś pospieszny krok niż przemilczenie; otóż więc Chad pospieszył się i wystąpił. Strether uznał to za tak niewątpliwe, że otwierając le petit bleu natychmiast, w miłym chłodzie przewiewnej porte cochere, był ciekaw tylko tego, w jaki sposób młody człowiek zechce zażegnać kryzys. Lecz ciekawość jego została zaspokojona nadspodziewanie hojnie. Liścik, którego zaklejony brzeg oderwał nie zwracając uwagi na adres, nie był wcale od Chada, lecz od osoby, która w tym przypadku o wiele bardziej jeszcze zasługiwała na zainteresowanie. Na cokolwiek zresztą zasługiwała, to pewne, że Strether udał się prosto do najbliższego urzędu pocztowego na bulwarze, i to z pośpiechem zdradzającym niemal strach przed niebezpieczeństwem, mogącym wyniknąć z opieszałości; jak gdyby podejrzewał, że jeśli nie pójdzie natychmiast, zanim się zdąży namyślić - gotów nie pójść wcale. W każdym razie trzymał rękę w dolnej kieszeni marynarki zaciśniętą stanowczo na zmiętym w kulkę niebieskim bileciku gestem raczej tkliwym niźli brutalnym. W biurze pocztowym przy bulwarze napisał odpowiedź, również na formularzu petit bleu; w atmosferze lokalu skłaniającej do pośpiechu uporał się z tym prędko, tym bardziej że - podobnie jak liścik pani de Vionnet - odpowiedź zawarła się w kilku zaledwie słowach. Pytała go, czy zechce wyświadczyć jej tę wielką uprzejmość i przyjść do niej tego wieczora o pół do dziesiątej; odpowiedział, jakby chodziło o rzecz najprostszą, że stawi się oczywiście o wyznaczonej porze. Pani de Vionnet w postscriptum dodała, że gdyby mu propozycja nie dogadzała, chętnie sama zjawi się w miejscu i o godzinie przez niego wskazanych; Strether jednak pominął ten dopisek milczeniem, myśląc, że jeśli w ogóle ma ją zobaczyć, spotkanie będzie miało podwójną wartość odbywając się w otoczeniu, w którym tylekroć widział ją w najlepszym świetle. Mógłby też więcej już się z nią nie spotykać - taka myśl powstała mu w głowie po zredagowaniu bileciku, a przed zaklejeniem i wrzuceniem go do skrzynki; mógłby już nigdy więcej nie zobaczyć się z nikim; mógłby z tym wszystkim skończyć równie dobrze w tej chwili, jak w każdej innej, mógł pozostawić sprawę w obecnym stanie, skoro nie było mu dane nic w niej poprawić; mógł ruszyć w powrotną drogę do domu... o ile wolno mu jeszcze liczyć na jakiś własny dom. Ta możliwość narzuciła mu się z taką siłą, że jeśli po kilku minutach wsunął jednak list do skrzynki, to zrobił to właściwie tylko pod naciskiem atmosfery lokalu pocztowego. Nie było w niej jednak nic szczególnego; zwykły stały pośpiech, który mu się zawsze kojarzył z nazwą Postes et Telegraphes, jakiś nieokreślony pierwiastek rozpylony w powietrzu tej instytucji; wir bujnego, niezrozumiałego życia wielkiego miasta, tłum typów ludzkich, osoby redagujące na oczach świadków teksty telegramów, drobne żywe paryżanki wypisujące Bóg wie jakie zlecenia czy wykręty za pomocą okropnych, ostrych niby szpilki urzędowych piór, na okropnych urzędowych stołach obsypanych piaskiem; te instrumenty zresztą sym bolizowały dla Strethera, skłonnego do naiwnej interpretacji, jakieś większe wyrafinowanie obyczajów, zepsucie moralne, roznamiętnienie życia narodowego. Wrzuciwszy swój bilecik, opowiedział się - jak sam trochę ubawiony pomyślał - po stronie wyrafinowania, demoralizacji i namiętności. Prowadził korespondencję z drugim krańcem wielkiego miasta w duchu instytucji Postes et Telegraphes; wyglądało na to, że pogodził się z tym faktem pod wpływem nastroju, który mu kazał dostosować się do postępków sąsiadów. Został wmieszany w typową paryską historię, podobnie jak ci biedacy dokoła; cóż mogli na to wszyscy razem poradzić? Słowem, nie byli gorsi od niego, on zaś nie był gorszy od nich... jeśli dziwnym sposobem nie był lepszy. W każdym razie rozstrzygnął swoją sprawę, od tej chwili zaczynał się dla niego dzień oczekiwania. Rozumiał, że główną rzeczą w tym rozstrzygnięciu był wybór miejsca spotkania z adresatką listu: wolał ją zobaczyć w najkorzystniejszych dla niej warunkach. To był element typowej paryskiej historii, a także element najbardziej znamienny dla niego osobiście. Lubił jej mieszkanie, lubił ten obraz, który za każdym razem na nowo otwierał swoje szerokie, wysokie, jasne ramy wokół niej; za każdym razem widok tych dekoracji wywoływał w nim inny odcień przyjemności. Lecz cóż miały wspólnego odcienie przyjemności z jego obecnym problemem? Dlaczego nie zmusił pani de Vionnet - jak nakazywałaby logika - do poddania się wszelkim niekorzystnym warunkom, wszelkim karom, wynikającym z sytuacji? Mógł był zaproponować rozmowę, jak z Sarą w zimnym salon de lecture swego hotelu, w tym pokoju, gdzie jeszcze dotąd czuł chłód pozostawiony przez panią Pocock i gdzie przyjemność miałaby odcień na pewno przytłumiony; mógł był zaproponować kamienną ławkę w zakurzonych ogrodach Tuilerii lub krzesło wynajęte za jednego sou w głębi Pól Elizejskich. W tym byłaby jakaś odrobina surowości, a tylko surowość w tych okolicznościach pozwalała uniknąć zguby. Instynkt jego domagał się narzucenia temu spotkaniu jakiejś formy dyscypliny, przykrego nastroju zażenowania, niebezpie czeństwa czy bodaj świadomości, że grożą im poważne troski. To by dało Stretherowi poczucie - którego żądała jego dusza, ?a którym tęskniła boleśnie - poczucie, że ktoś, gdzieś, jakoś, jednak zapłacił, że przynajmniej nie żeglują wszyscy razem na srebrnej fali bezkarności. Zadowolić się zamiast tego późną wieczorną wizytą w jej domu, jak gdyby... ależ tak! jak gdyby pływał chętnie w tym samym nurcie co inni ludzie - to nie miało nic wspólnego z dyscypliną w żadnej postaci. Nawet gdy ten skrupuł rozpłynął się i rozproszył, niewiele to odmieniło w praktyce; obszar czasu pozostały do wieczora nabrał nieuchronnie pewnego zabarwienia i Strether, oswajając się przez cały dzień z upadkiem, z każdą godziną bardziej przekonywał się, że jest łatwiejszy, niżby można oczekiwać. Wracał myślą do najdawniejszych tradycji, w których go wychowano i których nawet długie lata życia nie zdołały zatrzeć; wpojono mu przeświadczenie, że człowiek występny napotyka wielkie trudności, przynajmniej w osiągnięciu szczęścia. Dziś najbardziej uderzyła go właśnie łatwość występku: doprawdy, nic nie było od niego łatwiejsze. Tego uczucia łatwizny doznawał przez resztę dnia, kapitulując całkowicie, nie próbując nawet maskować kapitulacji pozorami walki; nie poszedł w końcu do Marii Gostrey, co zrobiłby z pewnością, gdyby zdecydował się na maskaradę; próżnował, rozmyślał, palił papierosy, przesiadywał w cieniu, pił lemoniadę i jadł lody. W ciągu dnia upał wzrósł i nadciągała burza. Strether od czasu do czasu zaglądał do hotelu, żeby stwierdzić, że Chad się tam nie pokazał. Odkąd wyjechał z Woollett, nie miał jeszcze nigdy wrażenia tak pełnego próżniactwa, chociaż nieraz już zdawało mu się, że sięga dna. Teraz zanurzył się głębiej, nie usiłując przewidzieć - nie troszcząc się wcale o to - co wyłowi. Przychodziło mu nawet do głowy, czy nie wygląda na podejrzaną, występną figurę; siedząc z papierosem w ustach wyobrażał sobie, że jakiś przypadek lub może określony cel sprowadził do miasta Pococków, którzy przechodząc bulwarem zobaczą go tutaj. Mieliby rzeczywiście wszelkie podstawy do zgorszenia na ten widok. Los jednak oszczędził Stretherowi nawet tej formy kary: Pocockowie nie zjawili się, a Chad nie dał znaku życia. Nasz bohater trzymał się przez cały dzień z dala od panny Gostrey, odkładając rozmowę z nią na nazajutrz, toteż, nim wieczór zapadł, nieodpowiedzialność, bezkarność, luksus sytuacji - nie ma na to innego określenia - osiągnęły szczyt. Wreszcie między dziewiątą a dziesiątą w ramach przestronnego, jasnego obrazu - Strether w owych dniach przechadzał się niejako po galerii wśród wymyślnych płócien - odetchnął głęboko; od pierwszego wejrzenia stwierdził, że nie będzie się musiał wyrzec uroczego nastroju luksusu. To znaczy, że nie będzie musiał przyjąć odpowiedzialności - z zachwytem to wyczuł w atmosferze; pani de Vionnet wezwała go właśnie po to, by się tego dowiedział; będzie więc mógł zachować błogą świadomość - świadomość, która zdążyła się już w nim utrwalić - że wolno mu patrzeć na tych kilka tygodni pobytu Sary i na końcowy kryzys jak na ciężką próbę już przebytą i należącą do niepowrotnej przeszłości. Czyż pani de Vionnet nie pragnie go zapewnić, że odtąd wszystko bierze na siebie i wszystko załatwi; że nie powinien się już niczym martwić, że może spocząć na laurach i tylko nadal ma wspaniałomyślnie jej pomagać? Światło w jej pięknym, oficjalnym salonie było przyćmione, lecz właśnie takie, jakie być powinno - jak wszystko, jak zawsze u niej; z powodu upału nie zapalono lamp, lecz dwa bukiety świec płonęły na kominku niby na ołtarzu. Okna otwarto na oścież, a sute zasłony drżały lekko; z pustego dziedzińca znów doszedł uszu Strethera cichy plusk fontanny, a prócz niego, jak gdyby z wielkiej dali -zza dziedzińca i zza frontowego corps de logis - podniecony i podniecający, zmieszany gwar Paryża. Strether jak zwykle skłonny był do nagłych wzlotów wyobraźni w tego rodzaju okolicznościach: zbudzony zmysł historyczny podsuwał mu przypuszczenia i domysły, za którymi nie przemawiało nic prócz ich natarczywości. Te same głosy, znaki wróżebne zwiastowały przecież wybuch w wigilię wielkich zdarzeń, zapowiadały dni i noce rewolucji. Był w nich zapach rewolucji, zapach gniewu powszechnego... a może tylko zapach krwi. Wydawało się rzeczą nad wszelki wyraz dziwną - Strether zaryzykowałby nazwać to: przesubtelnieniem - że scena nasuwała mu wciąż skojarzenia tego rodzaju; lecz był to niewątpliwie wpływ burzy wiszącej w powietrzu przez cały dzień i dotąd nie rozładowanej. Pani domu przystosowała strój do burzliwej pogody i do obrazów, które -jak właśnie powiedzieliśmy - snuła fantazja naszego bohatera, bo ukazała się w najprostszej, najlżejszej bieli, w sukni trochę staroświeckiej -jeśli Strether nie mylił się w ocenie; coś podobnego mogła mieć na sobie madame Roland wstępując na szafot. Wrażenie podkreślał jeszcze mały, czarny szalik czy chustka z czarnej krepy lub gazy, delikatnie przesłaniająca dekolt i dopełniająca jakimś mistycznym rysem patetycznego, wzniosłego podobieństwa. Właściwie biedny Strether sam nie wiedział, jakie obrazy przypominają się jego pamięci, gdy śliczna pani de Vionnet, witając go i dając do zrozumienia - tak jak ona tylko to umiała - zarazem serdecznie i poważnie, że cieszy się z jego wizyty, poruszała się lekko w wielkim salonie, ścigana przez własne odbicie w posadzce wywoskowanej i obnażonej na lato z dywanów. Wszystkie wrażenia skojarzone z tym miejscem odżyły naraz; rozsiane błyski, przyćmione światło, odbite w szkle, złoceniach i parkiecie, spokój postaci kobiecej, stanowiącej ośrodek całego obrazu - od pierwszej chwili wszystko to wydało mu się tak subtelne, że niemal widmowe, i w jednym momencie nabrał pewności, że jakikolwiek okaże się cel tej wizyty, nie przyszedł tu szukać czegoś, czego nie wykrył podczas poprzednich odwiedzin. Przeświadczenie to narzucając się na wstępie, dziwnie uprościło sytuację i kazało Stretherowi uwierzyć, że otaczające go przedmioty pomogą mu, pomogą im obojgu. Może nie zobaczy ich już nigdy więcej, aż nazbyt było prawdopodobne, że znalazł się tu po raz ostatni; na pewno zaś nie zobaczy nic, co by się dało z nimi porównać. Wkrótce będzie musiał wyjechać do kraju, gdzie takich rzeczy nie ma, i dla pamięci, dla wyobraźni pociechą stanie się to wspomnienie, odłożone do schowka jak kromka chleba. Z góry przeczuwał, że będzie wracał do tego wraże nia, tak w tej chwili żywego, do tej wizji dawnych, bardzo dawnych czasów, najstarszych rzeczy, jakie kiedykolwiek w życiu bezpośrednio, z bliska oglądał: wiedział też, patrząc na kobietę, która była w tym obrazie postacią najważniejszą, że jego pamięć i wyobraźnia nie wypowiedzą jej służby. Jakiekolwiek sama snuła zamiary, to było od nich niezależne; pamiątki dawnej epoki, wszechwładza historii, nieodłączne cechy pewnego typu, walory ekspresji -jak mówią malarze - wszystko to pracowało na nią, dawało jej największą szansę, przywilej nielicznych wybrańców obdarzonych prawdziwym luksusem: szansę swobody i prostoty w wielkich momentach życia. Nigdy w jego towarzystwie nie była swobodniejsza i prostsza, a jeśli nawet zawdzięczała to najwyższej sztuce - ocena musiała wypaść tak samo: nikt nie mógłby znaleźć skazy w arcydziele. Najcudowniejsze wydawało się, że umiała za każdym razem być zupełnie inna, nigdy nie tracąc prostoty. Strether był pewien, że dla niej kaprysy oznaczały przede wszystkim złe wychowanie, a ten jej pogląd sam w sobie przyczyniał się do zrównoważenia stosunków bardziej niż inne elementy, na których w dawnych swoich doświadczeniach musiał się opierać. Jeśli nawet objawiła mu się dziś tak bardzo inna niż poprzedniego wieczora, nie było nic jaskrawego w tej metamorfozie, nic prócz harmonii i rozsądku. Dziś ukazała mu się istota łagodna i głęboka, wczoraj - w okolicznościach, z którymi bezpośrednio wiązała się dzisiejsza wizyta - spotkał istotę podnieconą, zaprzątniętą pozorami, przesadzającą w jednym i w drugim; ale i wczoraj, i dziś celowała szczególnie w wypełnianiu wszystkich pauz, a ten talent zdawał się niezwykle przydatny, jeśli miała - jak Strether przewidywał - przejąć od niego brzemię. Jeśli jednak chciała wszystko wziąć na siebie, po co właściwie wezwała go dzisiaj? Z góry, lecz dość niejasno, odpowiedział sobie na to pytanie, sądząc, że pani de Vionnet pewnie chce coś sprostować, naprawić jakoś oszustwo, którego się dopuściła wczoraj, licząc na jego łatwowierność. Czy spróbuje udawać dalej, czy też zmaże winę? Czy ubarwi kłamstwo bardziej lub mniej trafnie wybranymi dodatkami, czy też pominie je milczeniem? Dość szybko zorientował się, że pani de Vionnet, chociaż tak rozsądna, nie zdradza wcale wulgarnego zakłopotania; i nasunęło mu refleksję, że w gruncie rzeczy zasadnicze kłamstwo Chada i pani de Vionnet było tylko nieuniknionym hołdem złożonym dobremu smakowi i że sam wcale by nie pragnął, abj się od owego hołdu uchylili. Z dala od nich, podczas bezsennej nocy, wzdragał się na myśl, ile obłudy wymaga sytuacja; teraz wszakże, z obecnego punktu widzenia, mógł jedynie zadać sobie pytanie, czy ucieszyłby się, gdyby pani de Vionnet przestała grać komedię. Nie, wcale by się nie ucieszył. Lecz raz jeszcze upewnił się, że może jej ufać. Może ufać, że pani de Vionnet usprawiedliwi obłudę. Kiedy ona przedstawiała pewne sprawy, ulatniała się nie wiedzieć jakim sposobem cała ich szpetota, mimo że przedstawiała je po swojemu, mistrzowsko, ledwie je muskając. Nie poruszyła zresztą sprawy z miejsca, w którym utknęła ona od dwudziestu czterech godzin; jak gdyby tylko krążyła wokół niej z szacunkiem, z tkliwością, niemal nabożnie, mówiąc o innych tematach. Wiedziała, że nie zamydliła mu naprawdę oczu; nim jeszcze rozstali się poprzedniego wieczora, rzecz ta została między nimi bez słowa wyjaśniona. Wezwała go, żeby stwierdzić, w jakim stopniu wpłynęło to na zmianę jego postawy, i po pięciu minutach uświadomił sobie, że został poddany próbie i zbadany. Po rozstaniu z nim pani de Vionnet oświadczyła zapewne Chadowi, że dla własnej satysfakcji chce się upewnić co do Strethera, a Chad jak zwykle pozwolił jej działać. Chad zawsze pozwalał innym działać, kiedy sądził, że będzie to woda na jego młyn; i zawsze jakoś wychodził na tym dobrze. Strether, rzecz dziwna, w obliczu tych faktów poddał się ulegle bierności; fakty bowiem znowu świadczyły dosadnie, że para, którą się interesował, jest doskonale zgrana, że jego interwencja przyczyniła się doskonale do zbliżenia ich ze sobą tym bardziej, słowem, że musi uznać wszystkie płynące z tego konsekwencje. On sam, ze swymi bystrymi spostrzeżeniami i pomyłkami, ustępstwami i oporami, z tą śmieszną - jak zapewne im się zdawało - mieszaniną odwagi i strachu, zagrał przed nimi swoją rolę chytrze a naiwnie i stał się może dodatkowym ogniwem łączącej ich więzi, a z pewnością dostarczył cennego wspólnego terenu, na którym spotykały się ich myśli. Niemal dosłownie słyszał ich głosy, gdy nagle pani de Vionnet rzuciła aluzję dość przejrzystą: - Czy pan wie, że ostatnie dwa razy przychodził pan do mnie bez namowy z mojej strony? - powiedziała niespodzianie, bo przedtem usiłowali rozmawiać po prostu o pięknej wczorajszej wycieczce i o urokach wiejskiego krajobrazu, który oglądali. Wysiłek daremny, nie dla takiej rozmowy zaprosiła go tutaj, toteż trochę niecierpliwie pani de Vionnet przypomniała mu tym pytaniem, że tego rodzaju pogawędki wyczerpali, gdy ją odwiedzał po wyjeździe Sary. Wtedy nie pytała go, co i jak myśli o niej, poprzestała na sprawozdaniu Chada z rozmowy nocnej na balkonie przy Boulevard Malesherbes. Przypominając mu tamte dwie wizyty, chciała podkreślić, że wtedy okazała się miłosierna i bezinteresowna nie męcząc go żadnymi pytaniami. Dziś jednak naprawdę zamierzała go pomęczyć i apelowała, by jej pozwolił na to ryzyko. Niechże jej nie weźmie za złe, jeśli nawet go znudzi, przecież dotychczas - musi jej to przyznać -była tak bardzo, tak bardzo poprawna! 33. - O tak, tak, pani jest w porządku - oświadczył trochę nie cierpliwie, lecz niecierpliwiły go raczej jej skrupuły niż naleganie. Coraz wyraźniej brzmiał mu w uszach ton jej głosu, jakir mówiła o tej sprawie z Chadem; coraz żywiej wyobrażał sobie niepokój, z jakim zastanawiała się, ile też Strether zdolny jest „wytrzymać”. Tak, powstało z pewnością pytanie, czy „wytrzymał” rewelację, którą była dla niego scena nad rzeką, a chock Chad niewątpliwie ocenił wysoko jego elastyczność, pani Vionnet zamknęła dyskusję oświadczeniem, że będzie co do tego spokojniejsza, jeśli przekona się osobiście. O to właśnie się postarała: teraz przekonywała się osobiście. Ważyła się zater w tej chwili na szali jego wytrzymałość i Strether, zdając sobie z tego w pełni sprawę, pomyślał, że trzeba zebrać wszystkie siły. Bardzo chciał pokazać, że może wytrzymać jak najwięcej; a już sama ta chęć niezdradzenia zamętu uczuć pozwalała mi w pewnym stopniu opanować sytuację. Pani de Vionnet była na wszystko gotowa, ale on ze swej strony również był dość dóbr przygotowany, a pod pewnym względem nawet lepiej od niej, bo ona - rzecz dziwna - nie mogła mimo całej swej zręczności wyjaśnić od razu, na wstępie, co ją skłoniło do napisania owego bileciku. Skorzystał z przewagi, jaką zyskał zapewniając ją, że jest „w porządku”, i powiedział: - Oczywiście jestem zachwycony, że mnie pani zaprosiła, jeśli jednak wolno, chciałbym zapytać, czy ma pani coś szczególnego do zakomunikowania mi dzisiaj? Powiedział to tak, jakby było dla niej oczywiste, że on na to wyjaśnienie czeka, bez zakłopotania, lecz ze zrozumiałą ciekawością. Ale wówczas zauważył, że ją zaskoczył i że wręcz zdziwiła się pojmując dopiero teraz, iż zaniedbała ten szczegół, po raz pierwszy coś zaniedbała; przeliczyła się sądząc, że Strether sam się domyśli, uzna bez słowa, pozostawi pewne rzeczy niedopowiedziane. Popatrzyła na niego, jakby mówiąc tym spojrzeniem, że jeśli koniecznie chce wszystko usłyszeć... - Pospolita egoistka! Taka się panu z pewnością wydaję. Pan dla mnie zrobił tyle, a ja - jak gdybym żądała jeszcze więcej! Ale nie dlatego - ciągnęła - że się boję... choć oczywiście boję się, kobieta w moim położeniu zawsze się boi. Chcę przez to powiedzieć, że nie z tego ustawicznego strachu rodzi się egoizm, nie! Jestem przecież gotowa przysiąc dzisiaj panu, że mi wszystko jedno, że nie dbam, co jeszcze może mi się zdarzyć i co mogę stracić. Nie proszę już pana bodaj o poruszenie palcem w mojej obronie ani chcę nawet wspomnieć o tym, o czym mówiliśmy dawniej, o niebezpieczeństwach, które mi grożą, czy o moim zabezpieczeniu, o jego matce, siostrze, tej pannie, z którą się może ożeni, o majątku, który mógłby zdobyć lub zmarnować, o dobrych czy złych uczynkach, jakie może popełnić. Jeżeli mimo całej pomocy z pana strony nie umiem sama sobie poradzić albo przynajmniej zmilczeć, nie mogę rościć praw do pańskiego zainteresowania. I tylko w imię tej jedynej rzeczy, na której mi jeszcze zależy, spróbowałam znowu wyciągnąć do pana rękę. Jakże mogłoby mnie nie obchodzić - spytała - co pan o mnie myśli? - A gdy Strether nie zdobył się natychmiast na odpowiedź, dodała: - Mój Boże, jeśli pan wyjeżdża... Czy to naprawdę nieuniknione? Czy nie byłoby możliwe, żeby pan został? Czy musimy pana stracić? - Czy możliwe, żebym zamieszkał tu razem z wami, zamiast wracać do kraju? -Nie z nami, jeżeli pan ma co do tego zastrzeżenia, gdzieś w pobliżu nas, tak żebyśmy mogli pana widywać, ile kroć... ilekroć... - znalazła wreszcie najlepsze wyrażenie: - ilekroć nie będziemy mogli bez pana się obejść! Czyż moglibyśmy się obejść bez pana? Często marzyłam o rozmowie z panem, kiedy to nie było możliwe - ciągnęła dalej - podczas ostatnich tygodni. Jakże byłoby mi pana brak teraz, gdybym musiała w dodatku powiedzieć sobie, że opuścił nas pan na zawsze! - Strether, nie przygotowany na tak bezpośredni apel, nie taił zdziwienia, więc nalegała: - Gdzież jest pański dom? A raczej: cóż zostało teraz z tego domu? To ja naruszyłam spokój pańskiego życia, wiem. Naruszyłam także spokój pana myśli, wstrząsnęłam pana pojęciem... jak by to nazwać?... pojęciem przyzwoitości, możliwości życiowych. Mogłabym niemal znienawidzić... Pani de Vionnet urwała. Strether jednak chciał usłyszeć wszystko: - Znienawidzić? Co? - Och, wszystko... Życie. - To za wiele! - roześmiał się. - Albo za mało. -Za mało raczej - potwierdziła żywo. - Przede wszystkim nienawidzę siebie... Kiedy myślę, ile trzeba innym ludziom z ich życia zabrać, żeby być szczęśliwą... i że mimo to, nawet wtedy nie jest się szczęśliwą. Człowiek robi to wszystko, żeby samego siebie oszukać, zamknąć sobie usta... a tymczasem, w najlepszym wypadku, zdobywa szczęście na krótko tylko. Nieszczęsne ,ja” wciąż tkwi w nas i dręczy coraz to nowym niepokojem. Okazuje się w rezultacie, że nigdy, nigdy nie znajduje się szczęścia biorąc. Jedyna pewna droga to dawać! To mniej zawodne niż wszystko inne! - Była interesująca, wzruszająca, niezwykle szczera w wyrażaniu swoich uczuć, a jednak intrygowała go i niepokoiła subtelność wibracji jej cichego głosu. Jak zawsze, gdy z nią rozmawiał, miał wrażenie, że ona więcej jeszcze zataja, niż wyznaje, i że wiele, wiele sekretów kryje się na dnie tych słów. - Wtedy przynajmniej człowiek wie, czego się trzymać - zakończyła. - A więc pani nade wszystko wie to dobrze. Czyż nie to właśnie, co pani ofiarowała, zbliżyło nas tak bardzo? Wyraźnie chyba dałem pani wielekroć do zrozumienia, że w moim przekonaniu - rzekł Strether - złożyła pani dar najcenniejszy w świecie i że jeśli pani nie może spocząć po tym zwycięstwie, to chyba tylko dlatego, że ma pani wrodzoną skłonność do dręczenia samej siebie. Ale powinna pani - dodał - odetchnąć spokojnie. -1 nie naprzykrzać się dłużej panu... zapewne... nie domagać się nawet od pana podziwu dla mojego pięknego, cudownego dzieła. Pozwolić raczej, żeby pan uznał całą sprawę za zakończoną raz na zawsze i odjechał w spokoju, w tym spokoju, który pan mnie zaleca. Pewnie, pewnie, pewnie - powtórzyła nerwowo. - Przecież wcale nie ośmieliłabym się wątpić, że pan był zdolny dokonać z własnej wewnętrznej potrzeby tego wszystkiego, czego pan dokonał. Nie ośmieliłabym się też przypuszczać, że pan się uważa za ofiarę w tej całej historii, bo to najoczywiściej wynika z pana linii życiowej, która -już się co do tego zgodziliśmy -jest lepsza niż jakakolwiek inna... Tak -podjęła po chwili - powinnam, jak pan mówi, odetchnąć spokojnie i spocząć na laurach. A no, cóż, właśnie to robię. Jestem spokojna. Niechże takie będzie pana ostatnie wrażenie. Kiedy pan zamierza wyjechać? - spytała niespodzianie. Zwlekał z odpowiedzią; ostatnie wrażenie wcale nie było proste, z każdą sekundą komplikowało się bardziej. Czuł niejasne rozczarowanie, jakby spadał z wysoka, jeszcze gwałtowniej niż poprzedniego wieczora, gdy załamała się fala uniesienia. To, co zdziałał dobrego, jeśli rzeczywiście dokonał tak wiele, nie wystarczało w tej chwili, by go wprawić w nastrój odpowiedni do potężnego, radosnego finału. Tak oto jest z kobietami: wieczny kłopot; wdać się w ich sprawy to jakby usiłować przejść pieszo przez morze. Pani de Vionnet mogła swoją historię upiększać, mogła się wypierać, ale na dnie wszystkiego istniał dla niej Chad i tylko Chad. O Chada w gruncie rzeczy bała się znowu; niezwykła siła jej namiętności była zarazem siłą jej strachu; lgnęła do niego, do Lamberta Strethera, jak do wypróbowanej ostoi bezpieczeństwa; szlachetna, miła, siląca się na szczerość, bez wysiłku urocza... tak... ale drżała z lęku przed ts chwilą, gdy już go nie będzie w zasięgu jej ręki. Lecz uświada miając to sobie z całą jasnością, jednocześnie wzdrygnął się jakby powiało na niego chłodem od tej myśli, niemal przeraża jącej, że istota tak delikatna może się stać, zdana na grę tajemni czych sił, istotą tak wyzyskiwaną. Bo siły działające tu wyda wały się w ostatecznym obrachunku tajemnicze: ona sama przecież zrobiła Chada tym, czym był; dlaczego więc myślała o nim jak o kimś nieskończenie wielkim? Dzięki niej stał się lepszy, wręcz doskonały, zyskał wszystkie możliwe zalety, ale w najprzedziwniejszy sposób narzuciła się Stretherowi uwaga że bądź co bądź Chad jest tylko Chadem. Miał zresztą prze świadczenie, że on sam także trochę go ukształtował; swoir najwyższym uznaniem uświęcił niejako dzieło pani de Vionnet Lecz dzieło to, chociaż cudowne, miało charakter oczywiście i wyłącznie ludzki; krótko mówiąc, Strether nie mógł pojąć, że towarzysz bądź co bądź ziemskich tylko radości, pociech czy obłędów - jakkolwiek spodoba się komu je zakwalifikować - nabiera we współżyciu tak transcendentalnej wartości. Myśl ta mogłaby wywołać rumieńce podniecenia lub wstydu na twarz Strethera, jak bywa zwykle, gdy odkrywamy tego rodzaju tajemnicę bliźnich; lecz oszołomił go w tej tajemnicy jakiś element tak surowy, że niemal groźny. Nie była to gwałtowna rozterka, jak poprzedniego wieczora, to już minęło - wczorajsze odkrycie dotyczyło tylko szczegółu; istotą rzeczy było to nieprawdopodobne uwielbienie mężczyzny. Otóż znowu: tylko kobiety zdolne są do czegoś podobnego. Jeśli wdawać się w ich sprawy znaczy tyle, co usiłować przejść przez morze, cóż dziwnego, że fala wzbiera tak gwałtownie? I nigdy, nigdy nie wezbrała wyżej niż wokół tej kobiety. Strether spostrzegł nagle, że pani de Vionnet patrzy na niego od dłuższej już chwili, i ocknął się słysząc swój własny głos wypowiadający najtajniejszą myśl: - Dla pani to jest sprawa życia i śmierci! Odwróciła wreszcie wzrok i dość szybko zrozumiał dlaczego: skurcz wykrzywił jej twarz, łzy, których nie mogła dłużej powstrzymać, napłynęły do oczu; zapłakała z początku cicho, potem nagle westchnęła głośno jak dziecko, nim wybuchnie płaczem, i zaszlochała. Siedziała kryjąc twarz w dłoniach, nie usiłując już teraz nic udawać. - A więc tak pan mnie sądzi, tak mnie pan sądzi! - szepnęła bez tchu. -1 taka jestem naprawdę, tak sama się powinnam widzieć. .. ale to już wszystko jedno! Była tak nieprzytomna w tym wzburzeniu, że Strether nie wiedział, co z sobą robić; wyrzucał sobie, że ją uraził, lecz przecież nie powiedział nic prócz prawdy. Mógł teraz jedynie słuchać w milczeniu, nie próbując zrazu pocieszać; wydawała mu się tym bardziej nieszczęśliwa, że otaczała ją dyskretna, przenikająca tutaj wszystko atmosfera wytworności; pogodził się z tym, jak z całą resztą, a nawet uświadomił sobie odruch lekkiej ironii wobec tej sceny, tak pięknej, tak rozległej, że mieściła razem szczęście i niedolę. Nie śmiałby odpowiedzieć jej, że to nie jest wszystko jedno: bo wiedział, że będzie jej mimo wszystko służył do końca, jak gdyby to, co o niej myślał, nie miało wcale znaczenia. Zresztą mogłoby się zdawać, że wcale teraz nie myśli o niej, lecz tylko i wyłącznie o namiętności, o dojrzałej, głębokiej jak otchłań, żałosnej namiętności, której stała się uosobieniem, o możliwościach, które się w niej objawiały. Wydała mu się tego wieczoru starsza, nie tak jak dawniej wyjęta spod praw czasu; lecz wciąż widział w niej najpiękniejszą, najsubtelniejszą istotę, zjawisko najbardziej urocze, jakie w całym długim życiu spotkał. A przecież na jego oczach dawała wulgarny wyraz zmartwieniu, doprawdy jak pokojówka płacząca z powodu swojego chłopca. Cała różnica tkwiła w tym, że osądzała siebie, jak nie umiałaby się osądzić pokojówka; bezsilność tej mądrości, wstyd tego sądu zdawały się spychać ją jeszcze niżej. Lecz wybuch trwał niewątpliwie też krócej i opanowała się jakoś, nim Strether zdecydował się na interwencję. - Oczywiście, to sprawa życia i śmierci. Ale to nieważne. Nie o to chodzi. Strether milczał jeszcze chwilę, jakby próbując zgadnąć, o co chodzi. - Przyszło mi na myśl coś, co jeszcze mogę zrobić. Pani de Vionnet ostrym, smutnym gestem głowy odtrąciła wreszcie to, co Strether mógł dla niej jeszcze zrobić, i otarła oczy. - Już mi wszystko jedno. Oczywiście, pan działa szlachetnie, zgodnie z tą swoją linią, o której mówiłam, z własnej wewnętrznej potrzeby. A to, co pan robi sam z siebie, nie jest bardziej moją sprawą... chociaż niezdarnie próbuję bezbożnymi rękami dosięgnąć tego... niż coś, co by się działo na przykład w Timbuktu. Ale właśnie dlatego, że pan mnie nie odtrącił, jakkolwiek miał pan sto razy okazję po temu, dlatego że okazał mi pan tyle wyrozumiałości... straciłam panowanie nad sobą. Mimo tej wyrozumiałości - ciągnęła dalej - wolałby pan wszystko, niż -zostać tutaj z nami, nawet gdyby to było możliwe. Zrobiłby pan dla nas wszystko, ale za nic nie połączyłby się pan z nami... Wiem, znajdzie pan na to łatwo odpowiedź, świadczącą jak najlepiej, że pan przynajmniej nie przestał nad sobą panować. Powie pan: „Nie ma sensu rozważać propozycji niemożliwych nawet w najlepszym przypadku do urzeczywistnienia!” Oczywiście, nie ma sensu. To tylko moje szaleństwo. Gdyby pan cierpiał męczarnie, mówiłby pan też rzeczy szalone. Nie o nim. Ach, co do niego... - Zdecydowanie, zdumiewająco, gorzko -jak się wydało Stretherowi - wyrzekła się na ten moment Jego”. - Pana to nie obchodzi, co ja o panu myślę, ale tak się składa, że mnie bardzo obchodzi, co pan myśli o mnie. I co pan mógłby myśleć - dodała - co pan, kto wie, naprawdę może myślał... Żeby zyskać na czasie, spytał: - Co myślałem? - Przedtem. Nim się to stało. Bo przecież pan myślał... Strether nie dał jej dokończyć. - Nic nie myślałem. Nigdy nie posuwam się w myślach ani o krok dalej, niż muszę. - Zdaje się, że to nieprawda - odparła. - Albo prawda o tyle tylko, że pan z pewnością zatrzymuje bieg myśli, gdy natrafi na coś zbyt brzydkiego... czy może - powiedzmy, żeby panu oszczędzić protestów - zbyt pięknego. W każdym razie, jeśli nawet tak jest, myśmy panu narzucili pewne pozory, które pan musiał dostrzec i które pana zobowiązały. Brzydkie czy piękne - mniejsza z tym, jak je nazwiemy - pan mógł się bez nich obejść; to było z naszej strony nikczemne. Nudzimy pana... oto, cośmy osiągnęli. I słusznie: za wiele pana kosztowaliśmy. Teraz w najlepszym razie może pan nic nie myśleć. A ja marzyłam, że panu wydam się... no, tak!... wzniosła! Strether po dłuższej chwili zdobył się tylko na zacytowanie panny Barrace: - Pani jest zadziwiająca! - Jestem stara, nikczemna, wstrętna! - mówiła, jakby nie słysząc jego wykrzyknika - nade wszystko: nikczemna. A może nade wszystko: stara. Bo to właśnie starzejąc się kobieta nikczemnieje. Nie dbam już, co się stanie... niech się dzieje, co chce. To wyrok losu, wiem. Nikt tego nie rozumie jaśniej ode mnie. Nieuchronny bieg rzeczy! - I pani de Vionnet wróciła do sprawy, o której już wiedziała, że jest przegrana: - Oczywiście, nawet gdyby to było możliwe, i niezależnie od wszystkiego, co się z panem może stać, pan nie chce zostać przy nas. Ale niech pan pomyśli o mnie... niech pan pomyśli! Ostatnie jej słowa rozpłynęły się w westchnieniu. Strether zamiast odpowiedzieć powtórzył zdanie, którego przedtem nie chciała przyjąć do wiadomości: - Przychodzi mi na myśl coś, co mógłbym jeszcze zrobić. Wyciągnął rękę, chcąc się pożegnać, ale pani de Vionnet i tym razem odtrąciła ofertę. Z uporem stwierdziła: - Już to panu nic nie pomoże. Nic już panu nie może pomóc. - Niechby więc pomogło pani - rzekł. Potrząsnęła głową. - Przede mną nie ma bodaj cienia bezpieczeństwa. Jedyne, co pewne w mojej przyszłości, to, że muszę w końcu przegrać. Nie podała mu ręki, ale poszła z nim razem ku drzwiom. - A to pocieszające - zaśmiał się Strether - dla pani dobre czyńcy. - Dla mnie za to jest pocieszające - odparła - że moglibyśmy być przyjaciółmi - pan i ja. Tak, tak... Widzi pan, mówiłam, że jestem zachłanna. Pana także chciałam podbić. -I podbiła mnie pani - powiedział już w progu, tak stanowczo, że nie było już na to odpowiedzi. 34. Chciał nazajutrz zobaczyć się z Chadem i wybierał się do niego wczesnym rankiem; na ogół nie przestrzegał zbytnich ceremonii w swych wizytach na Boulevard Malesherbes. Zwykle wydawało się bardziej naturalne, by Strether fatygował się do mieszkania Chada, zamiast ściągać młodego człowieka do swego hoteliku, nie obfitującego wcale w atrakcje; w tym jednak przełomowym momencie wolał pozostawić Chadowi ostatnią szansę. Był przekonany, że - zgodnie z nieuchronną logiką - Chad sam do niego „wpadnie” - jak mawiał Waymarsh... Waymarsh, który teraz należał jakby do bardzo odległej przeszłości: Chad nie zjawił się poprzedniego dnia, bo uradzili z panią de Vionnet, że ona rozmówi się ze Stretherem pierwsza; dziś jednak, skoro tamto spotkanie już się odbyło, przyjdzie na pewno, nie da na siebie długo czekać. Strether zauważył, że rozumując w ten sposób uznał za dowiedziony fakt, że dwie zainteresowane w tej sprawie osoby porozumiewały się w międzyczasie i że osoba bardziej zainteresowana - to jest oczywiście pani de Vionnet - opowiedziała partnerowi o wyniku swych zabiegów. Chad zatem dowiedział się natychmiast, że ambasador jego matki złożył wizytę przy rue de Bellechasse, a chociaż trudno było odgadnąć, jak pani de Vionnet oceniła przebieg tych rokowań, niewątpliwie upewniła młodego człowieka, że droga przed nim pozostała otwarta. Dzień jednak mi nął nie przynosząc ani rano, ani po południu znaku życia od Chada, z czego Strether wysnuł wniosek, że chyba coś się zmieniło w stosunkach między nimi. Wniosek może zbyt pochopny; mogłoby się przecież zdarzyć - kto wie? - że zdumiewająca para jego pupilów zapragnęła powtórzyć wycieczkę, którą im przypadek tak złośliwie zakłócił. Może wyjechali na wieś, tym razem pewni, że mogą już odetchnąć spokojnie; byłby to najlepszy dowód, że w przekonaniu Chada próba rokowań, podjęta przez panią de Vionnet, nie spotkała się z potępieniem. Upłynęła doba, potem druga - bez wieści od Chada; Strether zatem wypełniał wolny czas wypróbowanym tylekroć sposobem: nr wiedzając pannę Gostrey. To on teraz proponował jej różne rozrywki, stał się wręcs znawcą w tej dziedzinie; przez parę dni cieszył się zabawnyrr złudzeniem, że oprowadzają po Paryżu, obwozi po Lasku Bulońskim, zaznajamia ze stateczkami, z których pokładu za cenę jednego sou można najlepiej użyć świeżego tchnienia Sekwany słowem czuł się jak dobry wujaszek goszczący w stolicy inteligentną siostrzenicę z prowincji. Udało mu się nawet zwabić ją do sklepów, których nie znała, a przynajmniej zapewniała go, że nie zna; ona ze swej strony grała rolę wiejskiego dziewczęcia, bierna, skromna, za wszystko wdzięczna, a nawet prześcigała prowincjuszki w objawach zmęczenia i oszołomienia. Strether przedstawiał i sobie, i Marii te próżniacze zabawy jako miły antrakt; na dowód oboje w tym okresie ani słowem nie wspominali sprawy, o której nagadali się w przeszłości do syta. Strether na wstępie oświadczył, że ma tej sprawy dość, a panna Gostrey w lot zrozumiała wskazówkę i zastosowała się do niej -jak do wszystkich jego życzeń - z uległością godną inteligentnej, posłusznej siostrzenicy. Dotychczas nic jej nie powiedział o swojej ostatniej przygodzie - bo zaliczył w końcu ten incydent do przygód; odsunął na bok całą historię, poświęcając wyłącznie uwagę swojej zgodnej towarzyszce. Panna Gostrey nie zadawała żadnych pytań - ona, która przez tak długi czas była istnym znakiem zapytania! Poddała się Stretherowi z wyrozumiałością, której dostatecznym wyrazem była jej niema słodycz. Wiedziała, że w jego poglądzie na sytuację dokonał się nowy zwrot -Strether zdawał sobie sprawę, że Maria to zauważyła - ale dawała przyjacielowi do zrozumienia, że wszystko, cokolwiek mu się zdarzyło, blednie wobec jej obecnych przeżyć. One to były najważniejsze - choć postronny obserwator może by się zapatrywał inaczej - i panna Gostrey reagowała na nie ze świeżością i prostotą, mierząc bieg godzin uległym, skupionym milczeniem. Strether, którego od początku tylekroć wzruszała, czuł się teraz na nowo wzruszony, tym bardziej że - uświadamiając sobie oczywiście źródła własnego humoru - nie znał przyczyn jej nastroju. To znaczy, że z grubsza i z rezygnacją zdawał sobie sprawę, co sam przetrawia w sercu, ale mógł jedynie zgadywać rachuby - jak to określał - Marii. Nie chciał zresztą wiedzieć nic ponad to, że Maria lubi go dość, by spędzać z nim czas tak, jak go teraz spędzali, że lubi go dość, by zgodzić się nawet na przekroczenie granic dotychczasowych; istotna świeżość tak prostego obcowania działała niby kojący kompres na rany, odniesione w stosunkach z innymi ludźmi. Tamte inne stosunki wydawały mu się teraz straszliwie zawiłe, najeżone cieniutkimi kolcami, których z góry nie sposób było przewidzieć, a które kłuły do krwi; przez kontrast godziny w towarzystwie Marii na pokładzie bateau-mouche lub popołudnia w cieniu Pól Elizejskich miały przyjemną gładkość kuli utoczonej z kości słoniowej. Stosunki osobiste z Chadem - odkąd Strether obrał swój punkt widzenia - były bardzo proste; lecz po upływie trzech, czterech dni bez kontaktu z młodym człowiekiem nasz bohater nagle zauważył, że i te stosunki jeżą się od kolców. W końcu jednak przestał się nawet tymi objawami martwić; w piątym dniu milczenia zaniechał już wszelkich dociekań i rozmyślań na ten temat. Wyobrażał sobie teraz, że są wraz z panną Gostrey dwojgiem dzieci z bajki, zabłąkanych w lesie; mogli ufać łaskawym żywiołom, że im pozwolą dalej cieszyć się spokojem. Wypróbował już swój talent do przeczekiwania; wystarczyło poddać się znowu rytmowi czasu, by na nowo odczuć urok pauzy. Bawiła go myśl, że właściwie może stoi na progu śmierci i gotów jest umrzeć z rezygnacją; otaczała go smutnym urokiem głęboka cisza, jakby już spoczął na śmiertelnym łożu. Oznaczało to odroczenie wszystkich spraw - a więc równało się cichemu odpływowi życia; a w szczególności odroczony został dla Strethera dzień nieuniknionego obrachunku, co prawda tylko z tym zastrzeżeniem, że nieunikniony obrachunek i śmierć nie są dwiema nazwami tej samej rzeczy. Między nim a tym obrachunkier stoi jeszcze wiele nieuchronnych doświadczeń; lecz z pewne ścią we właściwym czasie dopłynie z nurtem poprzez kręte podziemne korytarze Kublaj-Chana do celu. U kresu wszystkiegc czekał prawdziwy obrachunek, który nie zamknął się w tyrr wszystkim, czego Strether dokonał; jego własny sąd o tym, cze go dokonał, sąd doraźny, rozstrzygnie o surowości ostatecznego wyroku. Miejscem, w którym ogniskowały się te myśli, byłe oczywiście Woollett; jeśli wszystko pójdzie dobrze, przekona się, jak wygląda Woollett zmienione dla niego tak zasadnicze Czy ta rewelacja będzie w praktyce równoznaczna z końcer kariery? To się okaże po upływie tego lata; tymczasem niepewność miała słodycz pozornego odroczenia; Strether zresztą - należy to stwierdzić - niecały czas spędzał w towarzystwie Marii” wiele rozmyślał samotnie, a do pełnej rozkoszy pauzy brakowa ło mu tylko jednego jedynego elementu. Odpoczywał w prz> stani, wzburzone morze miał już za sobą, teraz czekało go tylkc zejście na ląd. Pewna myśl jednak męczyła go natrętnie, gdj odpoczywał, wsparty o burtę statku, i przedłużając godziny spo tkań z Marią usiłował właśnie pozbyć się tej obsesji. Problem dotyczył osobiście Strethera, lecz rozstrzygnąć go nie mógł bez ponownej rozmowy z Chadem, i to było głównym powodem, że koniecznie chciał się z Chadem zobaczyć. Potem problem straci znaczenie - był z gatunku upiorów, które zaklęciem słów łatwo zapędzić z powrotem do grobu. Nie da się wszakże nic zrobić bez Chada, który musi słowa zaklęcia przyjąć. Gdy je przyjmie, Strether nie będzie już miał nic więcej do roboty, to znaczy: nic więcej w tej szczególnej sprawie. Wówczas przestanie być ważne nawet dla niego samego, że może zawinił zabierając głos przez wzgląd na to, co stracił wskutek swoich wykroczeń. To było wyrafinowanie ostatniego skrupułu; Strether nie chciał tego, co stracił, włączać do rachunku. Nie chciał nic robić dlatego, że coś innego mu się wymknęło, że ucierpiał, że czegoś żałował, że zbiedniał, że go źle potraktowano, że był zrozpaczony. Wszystko, co robił, chciał robić trzeźwo i spokojnie, z tych samych wewnętrznych pobudek, którymi się kierował zawsze w zasadniczych kwestiach. Toteż, czekając jak na szpilkach na zgłoszenie się Chada, powtarzał sobie w duchu: „Zostałeś na lodzie, mój przyjacielu, ale cóż to ma do rzeczy?” Brzydziłby się sam sobą, gdyby odkrył w sobie chęć zemsty. Ale wszystkie te odcienie uczuć były niewątpliwie tylko grą tęczowych barw próżniactwa i wkrótce przygasły w blasku nowego światła, które rzuciła na sprawę Maria. Nim minął tydzień, dorzuciła do sumy jego wiedzy nowy fakt, powitała go nowiną niemal od progu, gdy przyszedł do niej pewnego wieczora. Nie widział się z nią przez cały ten dzień; planował sobie, że zajdzie o stosownej porze, by ją zaprosić na kolację gdzieś pod gołym niebem, na tarasie którejś restauracji czy w jednym z ogródków, tak licznych latem w Paryżu. Tymczasem spadł deszcz i Strether zawiedziony musiał zmienić plan; zjadł kolację najgłupiej w świecie samotnie i dość ponuro w hotelu i dopiero potem poszedł do Marii, żeby wynagrodzić sobie jakoś zmarnowany wieczór. Od pierwszej chwili zorientował się, że zaszło coś ważnego, wyczuł to w powietrzu pełnego skarbów saloniku tak wyraźnie, że nie potrzebował nawet ubierać w słowa swoich myśli. W łagodnym oświetleniu cały koloryt pokoju, wszystkie walory jego półtonów stapiały się w świeżą harmonię, a ten efekt na chwilę przykuł olśnionego gościa do miejsca. I w tym samym momencie odgadł, kto tu był niedawno, a pani domu z kolei odgadła, że Strether już wie. Niemal zbędne było potwierdzenie, gdy powiedziała: - Tak, była tutaj, i tym razem przyjęłam ją. - Po minucie do piero dodała: - Ponieważ, o ile się nie mylę, nie mam już teraz powodu... - Żeby jej nie przyjmować? - Tak... jeżeli pan zrobił, co należało. - Zrobiłem wszystko - rzekł Strether - przynajmniej to, co należało zrobić, aby pani mogła się pozbyć obawy, że rzeczywiście czy bodaj pozornie stanie między nami. Nic już między nami nie ma prócz tego, co sami postawiliśmy, i nie ma ani cala miejsca na cokolwiek innego. Jest więc pani, na szczęście, w pełni wtajemniczona, jak zawsze, a nawet bardziej niż dotychczas. Bo oczywiście, skoro do pani przyszła - wyjaśnił - to chyba po to, żeby pani wszystko powiedzieć. - Tak, właśnie po to - przyznała Maria, a te słowa upewniły Strethera, że przyjaciółka już wie to, o czym sam dotąd jej nie powiedział. Był nawet pewien, że wie również więcej, niżby on jej mógł powiedzieć; pełna świadomość wypisana była w twarzy panny Gostrey, a świadomości towarzyszył cień smutku, wyraz znamionujący koniec wszelkich wątpliwości. Natrętniej niż kiedykolwiek opanowała go myśl, że niewątpliwie od początku wiedziała pewne rzeczy jemu - jak sądziła - nie znane, których nagłe odkrycie mogło wpłynąć ma zmianę jego poglądu. Nie było wykluczone, że ta zmiana oznaczałaby kres jego niezależności i przestawienie na inne tory - słowem, zwrot ku zasadom Woollett. Panna Gostrey rzeczywiście liczyła się z możliwością wstrząsu, który by go pchnął z powrotem w stronę pani Newsome. Co prawda w ciągu tylu tygodni nie zdradził niczym, że doznałby wstrząsu tego rodzaju, lecz możliwość wciąż wisiała w powietrzu. Teraz zatem Maria miała zrozumieć, że cios spadł na jego głowę, ale że mimo to Strether nie zachwiał się i nie cofnął. W nagłym olśnieniu zobaczył to, co ona widziała jasno od dawna, lecz nie wynikło z tego wcale ponowne zbliżenie do pani Newsome. Pani de Vionnet składając wizytę pannie Gostrey niejako oświetliła płonącą pochodnią te fakty, a na twarzy biednej Marii lśnił jeszcze trochę przydymiony odblask sceny, która się między dwiema kobietami rozegrała. Dla czego w tym odblasku nie było, jak już zauważyliśmy, żaru radości - Strether chyba dobrze rozumiał, mimo mgły, w którą tę prawdę kazała mu spowijać wrodzona skromność. Maria przez kilka miesięcy trzymała się mocno w ryzach; nie interweniowała, nie chwytała się żadnej szansy - a przecież tyle ich się narzucało! - by interweniować na swoją korzyść. Odwróciła się plecami od marzenia, które podszeptywało, że pani Newsome zrywając, a Strether odmawiając spełnienia zobowiązań burzą swój związek nieodwracalnie i że to może wyjść jej samej na pożytek; by nie przyłożyć ręki do takiego rozwoju sprawy, przestrzegała uczciwie reguł gry trzymając się własnej, trudnej, ale prostej linii. Nie mogła się więc oprzeć teraz myśli, że chociaż w końcu wszystkie przewidywania się potwierdziły, nie ma w dalszym ciągu wyraźnych powodów do osobistego, powiedzmy nawet interesownego, tryumfu. Strether bez trudu mógłby się domyślić, że w ciągu godzin samotnego oczekiwania na jego wizytę zadawała sobie pytanie, czy został dla niej choćby cień niepewności, czy nie. Pośpieszmy jednak zapewnić, że wnioski, które wysnuł na wstępie z tej sytuacji, zachował na razie wyłącznie dla siebie. Spytał tylko, czy wizyta pani de Vionnet miała jakiś szczególny cel. Na to pytanie panna Gostrey była przygotowana: - Chciała dowiedzieć się czegoś o panu Newsome, z którym, jak mówi, nie widziała się od kilku dni. - A więc nie wyjeżdżali znowu razem? - Ona, jak się zdaje, przypuszczała - odparła Maria - że wyjechał raczej z panem. - A pani jej powiedziała, że ja nic o nim nie wiem? Zaprzeczyła kręcąc głową pobłażliwie: - Nie wiedziałam, co pan wie, a czego nie wie. Mogłam tylko obiecać, że pana zapytam. - Otóż nie widziałem go od tygodnia... rozumie się, że mnie to trochę dziwiło. - Dziwił się w tym momencie jeszcze bardziej, lecz ciągnął dalej: - Sądzę jednak, że mógłbym go odnaleźć. Czy ona wydała się pani niespokojna? - spytał. - Zawsze jest niespokojna. - Mimo wszystkiego, co dla niej zrobiłem? - Łagodna wesołość, którą w nim budziła ta przygoda, raz jeszcze błysnęła w jego słowach: - Kiedy pomyślę, że odbyłem całą tę podróż tylko po to, by temu zapobiec! Panna Gostrey zamiast odpowiedzi spytała: - A więc pan sądzi, że nic mu nie grozi? - Chciałem właśnie zadać pani to samo pytanie na temat pani de Vionnet. Panna Gostrey przyglądała mu się chwilę: - Czy istnieje kobieta, której nic nie grozi? Opowiedziała mi - dodała, jakby kojarząc z sobą te sprawy - o niezwykłym spotkaniu z panem na wycieczce za miastem. Po tej przygodzie... a quoi sefwr? - To był najbardziej chyba nieprawdopodobny spośród wszystkich nieprawdopodobnych przypadków - stwierdził Strether - i rzeczywiście niesłychany. Mimo to... mimo to... - Mimo to, ona się nie przejęła? - Jej już jest wszystko obojętne. - Doskonale! Panu pewnie także, więc wszyscy razem możemy wreszcie odpocząć w spokoju. Strether gotów był się z tym zgodzić, z jednym wszakże zastrzeżeniem. - Nie jest mi obojętne, że Chad zniknął. - Och, odzyska go pan z pewnością. Ale teraz pan rozumie rzekła panna Gostrey - dlaczego wtedy wyjechałam do Mento ny. - Dał jej dostatecznie już do zrozumienia, że zdążył powiązać ze sobą logicznie pewne fakty, ale było naturalne, że chciała sprecyzować te związki jeszcze jaśniej: - Nie chciałam, aby pan mi zadał to pytanie. - Pytanie? Jakie? - To, na które wreszcie przed tygodniem znalazł pan sam odpowiedź. Nie chciałam być zmuszona do kłamstwa w jej obronie. Tego mi było za wiele. Oczywiście, od mężczyzny z reguły wymaga się kłamstwa... to znaczy kłamstwa w obronie kobiety: Ale kobieta nie jest do tego zobowiązana wobec drugiej kobiety, chyba że godzi się na to na zasadzie wzajemności, by w ten pośredni sposób ochronić samą siebie. Ja nie potrzebowałam takiego ubezpieczenia, więc mogłam umknąć przed panem... po prostu, żeby wymigać się od pańskich pytań. Odpowiedzialność wydawała mi się zbyt wielka. Zagrałam na zwłokę, a nim wróciłam, pan już przestał szukać dowodów prawdy. Strether wspomniał tamten etap z całą pogodą: - Tak, nim pani wróciła, mały Bilham pouczył mnie, czego wymaga się od gentlemana. Mały Bilham skłamał, jak gentlemanowi przystało. - A pan uwierzył mu, jak przystało gentlemanowi. -Widzi pani - rzekł Strether - mały Bilham dopuścił się właściwie kłamstwa tylko w sensie technicznym: określił ich związek jako uczciwy. Za takim poglądem przemawiało wiele argumentów, mnie na przykład ich prawość, ich cnota rzucała się w oczy. Nie brakowało dowodów. Zetknąłem się z prawdą twarzą w twarz i jeszcze nie ochłonąłem, jak pani widzi. - Widzę i widziałam przede wszystkim to - odparła Maria -że pan nawet cnotę umiał przystroić wspaniale. Był pan nadzwyczajny. .. godny podziwu -jak już to panu nieraz mówiłam. Jeśli pan jednak chce wszystko wiedzieć - wyznała ze smutkiem - nigdy nie rozumiałam dokładnie pana roli w tej całej historii. Chwilami - wyjaśniła - wydawał mi się pan bardzo cyniczny, a kiedy indziej znów bardzo naiwny. Strether zastanowił się nad tym. - Przeszedłem różne fazy. Miewałem wzloty. - Ale wszystko musi mieć jakąś podstawę. - Za podstawę brałem to, co przedstawiała jej piękność. - Piękność, to znaczy uroda? - Nie, piękność w ogóle. Wrażenie, które robi ta kobieta, tak wciąż inna, a zawsze harmonijna. Panna Gostrey popatrzyła na niego znów z głębi swej pobłażliwości; była to pobłażliwość nieproporcjonalnie głęboka w stosunku do zadrażnień, które zatapiała w swym nurcie. - Pan jest bez skazy. - A pani zawsze stosuje wycieczki osobiste! - odparł wesoło. - Ale ja naprawdę w tym duchu rzecz badałem i w tym duchu błądziłem. - Jeśli pan chce przez to powiedzieć - mówiła panna Gostrey - że ona się panu od pierwszego momentu wydała najczarowniejszą w świecie kobietą, to wszystko jest bardzo proste. Tylko że to dość dziwna podstawa. - Do tego, co na niej zbudowałem? - Do tego, czego pan nie zbudował. -No, cóż, nie przedstawiało to wszystko jakiejś ściśle określonej sumy. I znajdowałem w niej... znajduję wciąż jeszcze... pewne składniki niezrozumiałe. Fakt, że pani de Vionnet jest od Chada starsza, że należy do innego niż on świata, do kręgu innych tradycji i stosunków, że ma inne szansę, zobowiązania, miary wartości... Powiernica słuchała z szacunkiem tej długiej listy różnic, lecz przekreśliła je wszystkie jednym pociągnięciem: - Te rzeczy nic nie znaczą dla kobiety, jeśli jest zakochana. To straszne. Ona się naprawdę zakochała. Strether przyznał słuszność temu argumentowi. - Oczywiście, wiedziałem od początku, że jest zakochana. To było przecież w całej tej sprawie głównym przedmiotem naszej akcji, to stanowiło główny problem. Ale nie umiałem jakoś wyobrazić jej sobie leżącej w prochu. I to u stóp naszego małego Chada! - Przecież ten mały Chad jest w pana oczach cudem? Strether nie przeczył. - Tak, żyłem pośród cudów. Wszystko działo się jak w fantastycznej bajce. Co zaś najważniejsze, tyle w tej historii spotkałem rzeczy, które nie dotyczyły mojego zadania - tak jak je pojmowałem - i nie dotyczą po dziś dzień. Panna Gostrey odwróciła twarz; można by przypisać ten odruch ukłuciu trwogi na myśl, że ta filozofia przyjaciela niewiele jej daje osobistych szans. - Szkoda, że ona nie może pana słyszeć! - Pani Newsome? - Nie! Nie pani Newsome. Przecież -jeśli dobrze zrozumiałam - nie ma już znaczenia, co usłyszy jeszcze pani Newsome. Czyż ona nie wie już wszystkiego? -Właściwie wie wszystko. - Zamyślił się na chwilę, po czym rzekł: - Pani żałuje, że nie słyszy mnie pani de Vionnet? - Tak! - Panna Gostrey przysunęła się znów bliżej do niego. - Pani de Vionnet myśli coś wręcz przeciwnego, niż pan powiedział. Jest przekonana, że pan ją zdecydowanie osądził. Strether wczuwał się w scenę między dwiema kobietami tak, jakby rozegrała się przed jego oczyma. - Mogłaby się domyślić... - Że pan jej nie osądza? - spytała panna Gostrey, gdy urwał w pół zdania. - Z początku była tego pewna - ciągnęła, gdy milczał dalej - uznała to za niewątpliwe... tak myślałaby każda kobieta na jej miejscu. Potem jednak zmieniła pogląd. Ona wierzyła, że pan wierzy... - W co? - zainteresował się Strether. - W jej wzniosłość. W tej wierze trwała, o ile wiem, do owego dnia, gdy przypadek otworzył panu oczy. Bo - powiedziała Maria - że łuski spadły wtedy z pańskich oczu... - Co do tego - uzupełnił Strether - pani de Vionnet mimo wszystko nie może żywić wątpliwości, czy tak? Otóż nie. Zdaje mi się, że ona jeszcze wciąż o tym myśli. -A więc pańskie oczy były jednak zamknięte? Widzi pan! Ale skoro pan ją w dalszym ciągu uważa za najczarowniejszą spośród kobiet tego świata, nic się nie zmieniło. Jeśli pan sobie życzy, powiem jej, że pan jej nie przestał podziwiać. Słowem, panna Gostrey do końca gotowa była służyć wiernie. Mógł namyślać się chwilę nad tą ofertą, lecz potem rozstrzygnął: - Pani de Vionnet dobrze wie, co o niej myślę. - Niezbyt pochlebnie, jeśli -jak wspomniała - nie chce pan jej widzieć więcej. Powiedziała mi, że pożegnał się pan z nią ostatecznie. Mówiła, że pan z nią skończył. -Tak jest. Maria milczała dość długo, potem, jakby pod wpływem skrupułów sumienia, rzekła: - Ona jednak ze swej strony nie chciałaby z panem zerwać. Wie, że straciła pana... ale że mogłaby jeszcze panu wyświadczyć więcej. - Och, wyświadczyła już dosyć! - zaśmiał się Strether. - Ona myśli, że w każdym razie moglibyście zostać przyjaciółmi. -Moglibyśmy, z pewnością. I właśnie dlatego - odparł, wciąż ze śmiechem - wyjeżdżam. Po tej odpowiedzi Maria jakby uznała wreszcie, że zrobiła wszystko, co dla obojga zrobić mogła. Lecz przyszło jej na myśl coś jeszcze: - Czy powtórzyć to pani de Vionnet? - Nie, nic niech jej pani nie mówi. - Dobrze, nie powiem nic. - I zaraz dodała: - Biedactwo! Strether zdziwił się; podnosząc brwi spytał: -Ja? - Ach, nie! Marie de Vionnet. Przyjął to sprostowanie do wiadomości, lecz nie przestał się dziwić. - Pani tak bardzo jej żal? Zamyśliła się nad tym pytaniem, uśmiechnęła, lecz nie wycofała swoich słów. - Żal mi wszystkich, nas wszystkich! 35. Nie mógł dłużej zwlekać z nawiązaniem na nowo kontaktu z Chadem, powiedział to, jak wiemy, pannie Gostrey, gdy usłyszał od niej o zniknięciu młodego człowieka. Do pośpiechu skłaniał go zresztą nie tylko fakt, że zapowiedział ten swój krok przyjaciółce, lecz również konieczność przystosowania praktyki do deklaracji, w której wyjaśnił pannie Gostrey główny powód naglący go do wyjazdu. Jeżeli chciał wyjechać, aby uniknąć pewnych stosunków - nieuchronnych w razie gdyby został - nie mógł przeciągać sytuacji, bo wtedy oziębłość okazywana osobie zainteresowanej wyglądałaby na pedanterię. Miał więc dwa obowiązki: zobaczyć się z Chadem i wyjechać. Im więcej myślał o pierwszym, tym silniej odczuwał naglącą konieczność drugiego. Oba zaś na równi zaprzątały jego myśli, gdy siedział na tarasie małej, cichej kawiarenki po opuszczeniu mieszkania Marii. Deszcz, który mu zepsuł plany na wspólny z panną Gostrey wieczór, ustał teraz; wieczór nadal wydawał mu się nieudany, choć może nie tylko z winy niepogody. Dość późno, lecz nie za późno, wstał od kawiarnianego stolika; nie mógł jeszcze iść prosto do hotelu i do łóżka, poszedł więc okrężną drogą - nakładając sporo - przez Boulevard Malesherbes. Miał wciąż w pamięci błahy przypadek, który jak za naciśnięciem sprężyny odmienił cały tok sprawy: okoliczność, że mały Bilham ukazał się na balkonie mitycznego trzeciego piętra w momencie pierwszej jego wizyty, i wpływ, jaki ten przypadek wywarł na jeego wyobrażenie o oczekujących go przygodach. Pamiętał, jaki wtedy przyczaił się i czekał; pamiętał zaciekawione spojrzenisa nieznajomego otwarcie rzucane poprzez dzielącą ich przestrzeiń, spojrzenia, które go skłoniły do pójścia na górę: wszystko to wygładziło drogę jego pierwszym krokom do celu. Później zdanzało się, że mijał ten dom nie wchodząc do wnętrza, ilekroć jednsak przechodził tędy, musiał wspominać, jak wówczas ten widok do niego przemówił. Dziś znowu przystanął przed nim nsa chwilę; ostatni dzień, rzecz dziwna, jak gdyby kopiował pierwszy. Okna mieszkania Chada były otwarte na balkon, dwa z mich oświetlone; ktoś - Strether widział żarzący się koniec papieerosa - wyszedł i przystanął w tej samej pozie, jaką wtedy przybrał mały Bilham, oparł się o balustradę i spoglądał w dół na uliicę. Nie był to jednak młodszy z dwóch przyjaciół, postać na balkonie miała w zmroku tej jasnej nocy bardziej solidne zarysyv sylwetki Chada. I Chada właśnie uwagę zwrócił na siebie Stretther przysuwając się bliżej i dając znak ręką, Chada głos rozlegtt się w ciemnościach skwapliwie i, jak się zdawało, radośnie witając gościa i zapraszając go na górę. Widok rmłodego człowieka na tym miejscu i w tej właśnie pozie uświaadomił Stretherowi, że istotnie - tak jak to wynikało ze słów pamny Gostrey - Chad przez miniony tydzień podróżował i milczał; nasz bohater chwytając oddech na każdym piętrze - bo windai o tej późnej porze nie działała - rozważał zawartą w tym fakocie treść. Chada przez tydzień nie było w Paryżu, przebywał jgdzieś daleko, sam, teraz jednak wrócił, bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek, bo poza, w której go Strether zaskoczył, ozmaczała coś więcej niż powrót: świadome poddanie się. Przyjecchał zapewne ledwie przed godziną, z Londynu, Lucerny, Hormburga, wszystko jedno zresztą skąd - jakkolwiek wyobraźnija Strethera podczas wędrówki schodami zabawiała się wypełmianiem tej luki; po kąpieli i rozmowie ze służącym, po lekkiej:zimnej kolacji, złożonej z przemyślnych francuskich dań, których resztki, apetyczne i arcyparyskie, można było jesz cze ujrzeć w kręgu lampy - Chad wyszedł z papierosem na powietrze i w chwili gdy nasz bohater się zjawił, zajęty był tym, co można by określić jako podejmowanie na nowo wątku swego życia. Jego życie, jego życie! - Strether raz jeszcze przystanął na ostatnim piętrze; dech mu zaparła nagła myśl o tym, co życie Chada zrobiło z wysłannikiem matki Chada. Oto o najdziwniejszych porach włóczyło go po schodach bogaczy; nie pozwalało mu iść do łóżka po długim, upalnym dniu; przeobrażało nie do poznania proste, nikłe, wygodne w swej monotonii istnienie, które dawniej uważał za swoje własne życie. Cóż on z tym miał wspólnego, że Chad utwierdza się w miłych zwyczajach paląc papierosy na balkonie, jadając na kolacje sałaty, umacniając swoje szczególne i przyjemne stanowisko, upewniając się o swej słuszności przez porównania i kontrasty? Na to pytanie nie było innej odpowiedzi jak ta, że Strether był w dalszym ciągu zobowiązany swoją misją i uświadamiał to sobie w tej chwili wyraźniej niż kiedykolwiek. Poczuł się na tę myśl stary i wiedział, że nazajutrz kupując bilet kolejowy poczuje się niewątpliwie jeszcze starszy; tymczasem jednak przeszedł cztery piętra - wliczając w to wysoki parter - o północy, bez windy, a wszystko - przez wzgląd na życie Chada. Młody człowiek już usłyszał jego kroki, a ponieważ odesłał służącego do łóżka, sam otworzył drzwi, tak że Strether ujrzał przed sobą w całej okazałości przyczynę wszystkich swoich trudów, a nawet - po przebyciu schodów - lekkiej zadyszki. Chad powitał go jak zwykle tonem, w którym serdeczność i pewna ceremonialność - ceremonialność równoznaczna z szacunkiem - łączyły się harmonijnie. Wyraził nadzieję, że Strether zechce przyjąć gościnę na noc, po czym wręczył naszemu bohaterowi - można by rzec - klucz do zagadki ostatnich wydarzeń. Strether wprawdzie sam poczuł się przed chwilą dość stary, ale Chad, przyjrzawszy mu się, uznał go za jeszcze starszego; ofiarował mu nocleg właśnie dlatego, że gość był bardzo stary i znużony. Nikt nie będzie mógł nigdy powiedzieć, że gospodarz tej siedziby nie okazał Stretherowi serdeczności; go spodarz ten, gdyby zdołał teraz gościa zatrzymać, gotów był zapewne na więcej jeszcze. Nasz bohater miał doprawdy wrażenie, że jeśli ośmieli go bodaj słówkiem, Chad zaofiaruje mu gościnę na czas nieograniczony; w tym wrażeniu zawierała się może utajona pewna możliwość dla Strethera. Pani de Vionnet wyraziła życzenie, by został z nimi... Czyż nie byłoby to pomyślne rozwiązanie? Mógłby się zadomowić na resztę życia w chambre d'ami swego młodego przyjaciela i przetrwać do końca swych dni na koszt tegoż młodego przyjaciela: żadne inne wyjście nie narzucało się bardziej logicznie jako wniosek z jego postawy. W ciągu jednej minuty dosłownie - rzecz doprawdy dziwna - uświadomił sobie jasno, że postępując tak, jak postępuje, jak musi postępować, jest niekonsekwentny. Dałby dowód, że siły wewnętrzne, których usłuchał, stanowiły rzeczywiście harmonijną całość, gdyby - w braku oczywiście innej drogi - poparł dobrą sprawę stając na jej straży. Takie myśli przemykały mu przez głowę w pierwszych chwilach, ale pozbył się ich wszystkich, gdy wreszcie przemówił, by wyjaśnić cel swojej wizyty. Przyszedł się pożegnać, to jednak była tylko część zadania. Toteż gdy Chad przyjął do wiadomości jego decyzję wyjazdu, bardziej idealna deklaracja ustąpiła miejsca czemuś zupełnie innemu. Strether przystąpił do drugiej części swojego zadania. -Wiesz, byłbyś brutalem... zawiniłbyś haniebnie... gdybyś kiedykolwiek porzucił tę kobietę. Te słowa, wymówione w tak uroczystej godzinie, w tym mieszkaniu, pełnym dowodów jej wpływu - dopełniały misji Strethera; ledwie usłyszał swój głos wypowiadający je, zrozumiał, że teraz dopiero wykonał zadanie. Dzięki temu natychmiast jego wizyta zyskała solidny grunt, a nasz bohater mógł wreszcie naprawdę użyć otrzymanego od Chada klucza - jak to sobie nazwaliśmy. Chad nie zdradzał ani odrobiny zmieszania, lecz mimo to bardzo się martwił o Strethera po pamiętnym spotkaniu nad rzeką, obawiał się o spokój przyjaciela, miał pewne wątpliwości na ten temat. Troszczył się wyłącznie o niego, wyjechał z Paryża właśnie po to, by mu zostawić swobodę, by go odsunąć - czy, mówiąc ściślej: docisnąć śrubę - w sposób mniej bolesny. Teraz, kiedy go zobaczył dość już zmęczonego, wybiegł na jego spotkanie z charakterystyczną dobrodusznością, a Strether od razu świetnie zrozumiał, że młody człowiek do końca nie poskąpi mu sumiennych zapewnień. Tak wyglądały sprawy między nimi przez cały czas wizyty, Strether nie musiał wracać do użytych poprzednio argumentów, Chad gorliwie zgadzał się ze wszystkim. Nie trzeba było mu dobitniej tłumaczyć, że byłby brutalem. -Och, pewnie... gdybym zrobił coś podobnego. Mam nadzieję, że wierzysz w szczerość moich uczuć. - Chciałbym - rzekł Strether - żeby to było moje ostatnie słowo. Wiesz, że nie mogę powiedzieć nic więcej i nie widzę też możliwości ani sposobu zrobienia więcej, niż zrobiłem. Chad, niemal naiwnie, zrozumiał to oświadczenie jako bezpośrednią aluzję. - Widziałeś się z nią? - Tak... żeby się pożegnać. I gdybym miał wątpliwości, czy to, co ci powiedziałem, jest słuszne... - Ona by te wątpliwości rozwiała - domyślił się Chad. -Och, pewnie! - powtórzył znów. Umilkł nawet na chwilę. Zaraz jednak poprawił się: - Musiała być nadzwyczajna! - Była nadzwyczajna - szczerze przyznał Strether, a mówiąc to obaj w rzeczywistości myśleli o sytuacji wytworzonej przez przypadek poprzedniego tygodnia. Zdawało się, że przez chwilę obaj rozpamiętują ten incydent; aluzja nabrała tym większej przejrzystości, kiedy Chad powiedział: - Nie wiem, co naprawdę myślałeś przez cały czas. Nigdy nie wiedziałem... bo z tobą wszystko wydaje się możliwe. Oczywiście jednak... oczywiście... - Bez zażenowania, jak gdyby wyłącznie przez pobłażliwość, urwał i nie dokończył. -Bądź co bądź rozumiesz przecież. Od początku mówiłem ci tylko to, co musiałem. W tego rodzaju sprawach nie ma innej formy do wyboru, prawda? Jednakże - uśmiechnął się konkludując filozoficznie: - wszystko, jak widzę, jest w porządku. Strether spotykając jego spojrzenie miał w głowie wir różnorodnych myśli. Co sprawiło, że Chad o tej późnej nocnej godzinie, po podróży, odzyskał tak nową, tak istotną młodość? Strether zrozumiał błyskawicznie: oto Chad znowu był młodszy od pani de Vionnet. Nie wyjawił na razie nic z tych refleksji, powiedział coś zupełnie innego: - Czy rzeczywiście wyjeżdżałeś w dalszą podróż? - Byłem w Anglii - odparł Chad szybko i wesoło, nie udzielając wszakże bardziej szczegółowych wyjaśnień prócz uwagi: - Trzeba się czasem przewietrzyć. Strether nie pragnął bliższych informacji, chciał tylko usprawiedliwić własne pytanie. - Wolno ci robić, co chcesz. Ale mam nadzieję, że tym razem nie wyjeżdżałeś ze względu na mnie? - Ze wstydu po prostu, że tyle ci sprawiam kłopotu? Mój drogi! - roześmiał się Chad. - Czegóż bym nie zrobił dla ciebie! Na to Strether miał łatwą odpowiedź: oświadczył, że właśnie przyszedł skorzystać z tej gotowości Chada. - Ryzykując nawet, że ci to będzie nie na rękę, czekałem na rozmowę z tobą z pewnych ściśle określonych powodów. Chad był pojętny. - Ach, tak, chciałeś dać nam sposobność do poprawienia - o ile to jeszcze możliwe - wrażenia. -1 Chad jednym tchem radośnie wyznał swoją wszechwiedzę: - Cieszę się, że -jeśli się nie mylę - udało się nam to w twoim przekonaniu. W słowach tych zabrzmiała dobrotliwa ironia, lecz Strether, zaprzątnięty swoją myślą i nie chcąc odbiec od tematu, nie zwrócił na to uwagi. - Jeśli czułem, że potrzebna mi jest ta resztka czasu... póki jeszcze są po tej stronie oceanu... - wyjaśniał. - Teraz już wiem, dlaczego tak czułem. Mówił poważnie, wyraźnie, jak nauczyciel przy tablicy, a Chad słuchał wpatrzony w niego jak inteligentny uczeń. -Nie chciałeś sobie niczego oszczędzić. Strether znów przez chwilę nie odpowiadał, odwrócił wzrok i zatonął spojrzeniem w ciemnościach za otwartym oknem. - Dowiem się w banku, dokąd teraz przesyłają im korespondencję, tak by otrzymali bez zwłoki moje ostatnie słowo, które napiszę jutro rano i na które czekają jako na moje ultimatum. -Wymowa tej liczby mnogiej, której użył, odzwierciedliła się jasno na twarzy Chada, gdy Strether znów spojrzał na nią. Dokończył wywodu, jakby dla siebie samego: - Oczywiście przede wszystkim muszę usprawiedliwić to, co zamierzam zrobić. - Usprawiedliwiasz to wspaniale - oznajmił Chad. -Nie tylko radzę ci, żebyś stąd nie wyjeżdżał - rzekł Strether - ale chcę stanowczo i w miarę sił odwieść cię nawet od myśli o wyjeździe. Pozwól więc, że wezwę cię do tego w imię wszystkiego, co dla ciebie najświętsze. Chad okazał zdziwienie. - Czyżbyś podejrzewał, że jestem zdolny...? - Byłbyś wtedy nie tylko brutalem, jak przedtem powiedziałem, ale wręcz zbrodniarzem, i to najgorszego pokroju. Chad rzucił mu przenikliwe spojrzenie, jakby szukając w jego oczach nieufności. - Nie wiem, skąd przyszło ci do głowy, że mógłbym być nią znudzony. Strether również tego jasno nie wiedział, bo takie podejrzenia we wrażliwej wyobraźni rodzą się zbyt subtelne, zbyt mgliste i nie wymagają doraźnie rzeczowego dowodu. Mimo to wystarczał ton, jakim młody człowiek wymienił znudzenie jako pierwszą z możliwych pobudek działania, by nasz bohater odczuł złowieszczy powiew. - Widzę, jak wiele dobrego ona może jeszcze dla ciebie zrobić. Nie zrobiła dotychczas wszystkiego. Zostań z nią, przynajmniej dopóty, póki nie skończy swego dzieła. - Żeby ją wtedy porzucić? Chad zadał to pytanie z uśmiechem, ale Strether zareagował na nie oschle. -W każdym razie, nie porzucaj jej wcześniej. Kiedy weźmiesz od niej wszystko, co ma do ofiarowania... wtedy... no, cóż! - dorzucił trochę surowo. - To byłaby chwila odpowiednia. Ponieważ jednak kobieta taka jak ona nigdy nie wyczerpie swoich możliwości wobec takiego jak ty mężczyzny, nie krzywdzę jej dając ci tę radę. - Chad pozwalał mu mówić, czekał z należnym szacunkiem, a może nawet z jawną ciekawością, na ostrzejszy ton w głosie przyjaciela. - Pamiętam dobrze, jaki byłeś dawniej. - Byłem skończonym osłem, prawda? - Słowa padły błyskawicznie, jak za pociśnięciem guziczka, i tak dobitnie, że Strether wzdrygnął się i dopiero po dłuższej chwili odparł: - Z pewnością nie byłbyś wtedy wydał mi się wart tej ceny, którą mnie kosztujesz. Zyskałeś wiele. Twoja wartość wzrosła pięciokrotnie. - Może więc to już wystarczy? Chad zaryzykował tę uwagę żartem, Strether jednak nie dał się rozśmieszyć. - Wystarczy? - Gdyby ktoś na przykład wolał żyć z nagromadzonego kapitału? - Ale widząc, że przyjacielowi dowcip nie przypadł do smaku, Chad szybko zrezygnował. - Oczywiście w dzień i w nocy pamiętam, ile jej jestem winien. Zawdzięczam jej wszystko. Daję ci słowo honoru - głos młodego człowieka zabrzmiał szczerze - że ani trochę mi się nie sprzykrzyła. Strether tylko popatrzył na niego: nie mógł się oswoić z wyrażeniami, których używali młodzi. Chad nie miał złych intencji, jakkolwiek był z pewnością zdolny wyrządzić wiele złego, ale mówił o możliwości znudzenia się tą kobietą tak, jakby chodziło o uprzykrzenie sobie baraniej pieczeni w jadłospisie obiadu. - Nigdy dotychczas ani na chwilę mnie nie znudziła... nigdy nie popełniła najlżejszego nietaktu, chociaż to się zdarza najmądrzejszym spośród kobiet. Nigdy też nie mówi o swoim takcie -a tej przyjemności mało która kobieta sobie odmawia - ale zawsze go w porę okazuje. Nigdy nie dowiodła tego lepiej - pod kreślił zręcznie - niż w ostatnich dniach. -1 skrupulatnie doprowadził wywód do końca: - Nigdy nie była dla mnie czymś, co miałbym ochotę nazwać ciężarem. Strether milczał chwilę, wreszcie odezwał się z powagą, lecz odrobinę bardziej jeszcze oschle niż przedtem: - O, gdybyś nie ocenił jej sprawiedliwie... - Byłbym ostatnim chamem, co? Strether nie chciał tracić czasu na precyzowanie, czym by wówczas był młody człowiek, to zaprowadziłoby ich za daleko. Jeśli nawet nie miał w tych okolicznościach wyboru i musiał się powtarzać, doprawdy powtórzenie nie było błędem. - Zawdzięczasz jej wszystko... o wiele więcej niż ona tobie. Innymi słowy, masz wobec niej obowiązki, i to zupełnie wyraźnie określone. Nie widzę możliwości, by innym obowiązkom -przynajmniej wśród tych, które ci przedstawiono - można przyznać pierwszeństwo. Chad patrzył na niego z uśmiechem. - A znasz te inne obowiązki doskonale, co? Przecież to ty sam mi je przedstawiałeś. -Wiele z nich... tak... i robiłem to, jak umiałem najlepiej. Ale nie wszystkie... odkąd twoja siostra mnie w tym zastąpiła. - Nie - odparł Chad. - Sally zastępowała kogoś, to niewątpliwe, nigdy jednak nie zastępowała ciebie, ani na chwilę nie łudziłem się co do tego. Ciebie - wobec nas - nikt nie mógłby zastąpić. To niemożliwe! - Oczywiście - westchnął Strether - wiem. Sądzę, że masz słuszność. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek w świecie był równie uroczyście namaszczony. Taki już jestem - dodał z westchnieniem, jak gdyby dość znudzony tym faktem - taki się urodziłem. Chad przez chwilę jakby się zastanawiał nad tym, jaki urodził się Strether, można by rzec, iż mierzył go od stóp do głów w tym celu. Doszedł do pochlebnego wniosku. - Ciebie nikt nie potrzebował udoskonalać. Nikt do tego nie dorósł. Nikt nie umiałby ciebie poprawić - oświadczył. Strether zawahał się, wreszcie powiedział: - Bardzo cię przepraszam, ale znalazły się takie osoby. Chad, nie bez rozbawienia, wyraził wątpliwość. - Któż to taki? Strether uśmiechnął się, trochę jednak mgliście. -Kobiety... - W liczbie mnogiej? - roześmiał się zdziwiony Chad. - Nie wierzę, by do tego rodzaju dzieła nie wystarczyła jedna. Przesadzasz z pewnością. Ale w każdym razie - najgorsze - dodał - że cię tracimy. Strether już się zbierał do odejścia, te słowa wszakże go zatrzymały. - Boisz się? - Czego miałbym się bać? -Że zrobisz coś złego, skoro zabraknie ci mojej opieki... -Nim jednak Chad zdążył odpowiedzieć, Strether uzupełnił: -Och, jestem rzeczywiście cudowny! - rzekł ze śmiechem. - Tak, jesteś dla nas za dobry, mimo wszystkich głupstw... -Była to ze strony Chada uwaga w swej przesadnej emfazie niemal zbyt wylewna, ale oczywiście chciał przyjaciela pocieszyć, zapewnić, że nie ma powodu wątpić o jego szczerości, i ponowić przyrzeczenia. Chwycił po drodze w przedpokoju swój kapelusz i zszedł razem ze Stretherem po schodach, ujął go pod ramię serdecznie, jakby pragnąc wesprzeć i poprowadzić traktując go, jeśli nie jak starca i kalekę, to w każdym razie jak szlachetnego dziwaka, który wzbudza tkliwe uczucia; towarzyszył mu w ten sposób do najbliższego zakrętu ulicy, potem do następnego. -Nie trzeba mi nic mówić, nie trzeba mówić! - powtórzył, wyraźnie pragnąc wpoić to przekonanie w umysł przyjaciela. Znaczyło to, że teraz wreszcie, w chwili serdecznego pożegnania, Strether nie potrzebuje już mówić o tym, o czym Chad powinien wiedzieć. Chad bowiem wiedział wszystko aż za dobrze, uświadamiał sobie jasno, rozumiał, odczuwał, pamiętał swoją obietnicę; nieśpieszno im było rozstać się, podobnie jak pierwszej nocy po spotkaniu, gdy szli razem do hotelu Strethera. Nasz bohater wchłonął z tej godziny, ile mógł: dał z siebie wszystko, co miał do ofiarowania, czuł się wyzbyty z wszystkiego, jakby wydał ostatni grosz. Znalazł się wszakże jeszcze jeden punkt, co do którego Chad przed ostatecznym rozstaniem spróbował pewnych pertraktacji. Jak już zapewniał Strethera, nie trzeba mu było nic więcej mówić, lecz on sam chciał wspomnieć, że zdobył trochę wiadomości o sztuce reklamy. Wystąpił z tym oświadczeniem dość znienacka i Strether zastanowił się, czy właśnie ponownemu rozbudzeniu tych zainteresowań należy przypisać ową dziwną, niekonsekwentną podróż Chada do Londynu. W każdym razie okazało się, że młody człowiek badał zagadnienie i dokonał w tej dziedzinie odkryć. Reklama, oparta na zasadach naukowych, przedstawiała nową potęgę. - Wiesz, to rzeczywiście działa cuda. Stali twarzą w twarz pod latarnią uliczną -jak tamtej pierwszej nocy - i Strether niewątpliwie miał minę zaskoczoną. - Chcesz przez to powiedzieć, że reklama naprawdę wpływa na sprzedaż? - Tak, i to w niesłychanym stopniu, ponad wszelkie przewidywania. Oczywiście, jeśli jest stosowana w sposób, jakiego się domaga nasza burzliwa epoka. Odkryłem to i owo, jakkolwiek w sumie niewiele więcej od tego, co ty mi tak bardzo żywo przedstawiłeś na początku, niemal w jednej jedynej rozmowie pierwszego wieczora. To jest sztuka, jak każda inna, i jak wszystkie sztuki ma nieograniczone możliwości. - Ciągnął dalej jakby żartem, jakby go bawiła mina przyjaciela: - Rozumie się, w ręku mistrza. Musi tym kierować odpowiedni człowiek. Jeśli taki się tym zajmie - c'est un monde. Strether patrzył na niego z takim zdziwieniem, jakby Chad nagle, na chodniku ulicy, bez powodu zaczął podskakiwać w jakimś fantastycznym tańcu. - Czy masz na myśli w tym wypadku siebie jako najodpowiedniejszego człowieka? Chad, rozpiąwszy letnią marynarkę, wsunął za kamizelkę wielkie palce, a pozostałymi czterema bębnił o własną pierś. - A kogóż ty miałeś na myśli, kiedy pierwszego wieczora, jak wspomniałem, mówiłeś mi o tym? Stretherowi zrobiło się trochę słabo, ale skupił uwagę. - O, tak, ciebie. Z pewnością przy twoich wrodzonych talentach nadawałbyś się do tej roli. Reklama jest w naszych czasach dźwignią handlu, to oczywiste. Możliwe, że gdybyś poświęcił temu wszystkie swoje siły, stałbyś się duszą przedsiębiorstwa. Matka żąda właśnie wszystkich twoich sił, w tym tkwi potęga jej argumentu. Chad wciąż bębnił werbel palcami, lecz z nieco mniejszym już zapałem. - O argumentach matki powiedzieliśmy już sobie wszystko. - Tak i ja sądziłem. Po cóż więc wróciłeś do tej kwestii? - Tylko dlatego, że wchodziła w skład naszej pierwszej rozmowy. Żeby zakończyć tym, od czego zaczynaliśmy. Moje zainteresowanie ma charakter czysto platoniczny. Bądź co bądź fakt jest faktem, istnieją te możliwości. To znaczy możliwości pieniężne. - Do diabła z możliwościami pieniężnymi! - rzekł Strether. A ponieważ zastygły na ustach Chada uśmiech błysnął jakoś szczególnie, spytał: - Czy byłbyś gotów wyrzec się swojej przyjaciółki dla tych pieniędzy? Chad nie zmienił grymasu twarzy ani dzielnej postawy. - Przy całym twoim namaszczeniu jesteś trochę niepoczciwy. Czyż nie piłem chciwie twoich słów, czyż nie mówiłem ci, jak sobie cenię twoją przyjaźń? Cóż zrobiłem, cóż robię innego, jeśli nie wiążę się z nią aż do śmierci? Tyle tylko - dodał z humorem - że przed zaciśnięciem węzła nie może się człowiek oprzeć myśli, że kiedyś przecież nadejdzie śmierć. Ale niech cię to nie przeraża. Człowiekowi sprawia przyjemność - rozwinął swoją myśl szerzej - jeśli zmierzy całą wielkość niecnego okupu, nim go odtrąci kopniakiem. - No, jeżeli ci chodzi tylko o wielkość tego, co odtrącasz tym kopniakiem, to zapewniam cię, że niecny okup jest ogromny. - W porządku. Precz z nim! - I Chad kopnął z fantastycznym rozmachem niewidzialny przedmiot dyskusji. Jakby teraz ostatecznie pozbyli się tego problemu i mogli wrócić do innego, który ich naprawdę obchodził, Chad rzekł: - Oczywiście zobaczymy się jeszcze jutro. Strether jednak nie zauważył tej propozycji; pochłaniało go wrażenie, nie zatarte owym symbolicznym kopniakiem, że młody człowiek popisuje się tańcem marynarskim czy dżigiem niezupełnie w porę. - Jesteś podniecony. - Ach - odparł Chad na pożegnanie - bo też ty działasz podniecająco. 36. Strether miał jednak w ciągu najbliższych dwóch dni stawić czoło innemu jeszcze pożegnaniu. Nazajutrz wczesnym rankiem posłał bilecik do Marii Gostrey pytając, czy pozwoli mu przyjść na śniadanie. Zgodnie z tą prośbą, Maria oczekiwała go o dwunastej w małej, chłodnej, cienistej jadalni urządzonej w stylu holenderskim. Cicha ta przystań mieściła się na tyłach domu i miała widok na skrawek starego ogrodu, ocalonego od burzycielskiej pasji nowej epoki; nasz bohater nieraz już miał sposobność zasiadać tutaj, z nogami wsuniętymi pod gościnny, błyszczący, niezwykle wypolerowany stolik, ale nigdy tak jak dziś nie doceniał tego miejsca, poświęconego przyjemnej wiedzy, poufnemu urokowi, staroświeckiemu ładowi, miejsca niemal dostojnego w nieskalanej schludności. Nieraz już mówił pani tego domu, że siedząc tutaj widzi życie odzwierciedlone na moment w idealnie utrzymanych cynowych dzbanach; w tym odbiciu życie wydawało się piękniejsze, poprawione, toteż przykuwało i cieszyło oczy. W każdym razie Strether napawał się tego dnia - tym bardziej że to miał być ostatni raz - czarującymi efektami nie okrytego serwetą nagiego stolika, szczycącego się swoją doskonałą powierzchnią i zastawionego staroświecką ceramiką i starym srebrem, a wszystko doskonale harmonizowało z całym urządzeniem pokoju. Zwłaszcza kolorowe fajanse z Delft miały godność rodzinnych portretów; w tej dekoracji Strether zabrał wreszcie głos. Przemówił z rezygnacją i pewnym filozoficznym humorem. - Nie ma już na co czekać. Jak mi się zdaje, spędziłem dzień pracowicie. W ogóle nie szczędziłem nikogo. Rozmawiałem z Chadem, który wrócił z Londynu. On twierdzi, że działam na niego podniecająco, i rzeczywiście na to wygląda, że wsadziłem tu kij w mrowisko. W każdym razie poruszyłem Chada; jest niewątpliwie podniecony. - Mnie także pan poruszył - uśmiechnęła się panna Gostrey - czuję się niewątpliwie podniecona. - Pani taka już była, kiedy się poznaliśmy. Mam wrażenie, że panią raczej wyzwoliłem z niepokoju. Czyż ta jadalnia - spytał rozglądając się wkoło - nie jest przybytkiem staroświeckiej ciszy? - Z całego serca pragnęłabym - odparła żywo - by ją pan uważał za przystań pokoju. Przy tych słowach spojrzeli sobie ponad stołem w oczy, jakby w powietrzu między nimi zawisły niewymówione prawdy. Niektóre z nich wyraził niejako Strether mówiąc po chwili: -Niestety, nie będę mógł z tego miejsca zaczerpnąć tego wszystkiego, co pani z pewnością jeszcze tutaj znajdzie. Ja nie jestem - wyjaśnił odchylając się na oparciu krzesła, z oczyma utkwionymi w małą kulę dojrzałego melona - naprawdę w zgodzie z tym otoczeniem. Pani - tak. Ja traktuję wszystko zbyt poważnie. Pani - nie. W ostatecznym obrachunku wychodzę wskutek tego na głupca. - Zmieniając temat spytał: - Czego on mógł szukać w Londynie? - Ależ wolno każdemu jechać do Londynu! - zaśmiała się Maria. - Czy ja nie byłam także w Londynie? Tak. Strether dobrze pamiętał. -I przywiozła pani stamtąd mnie. - Siedział naprzeciw niej zadumany, lecz wcale nie ponuro. - Kogo przywiózł Chad? Kipi od pomysłów! Co do mnie, napisałem do Sary - dodał. - Od tego dzisiaj zacząłem dzień. A więc skwitowaliśmy się, czekam na nich w pełnym pogotowiu. Panna Gostrey pominęła milczeniem część tej przemowy, zainteresowała się tylko szczegółami. - Marie mówiła mi będąc wtedy u mnie, że jej zdaniem Chad ma wszelkie zadatki na wspaniałego businessmana. - Otóż to! Jest synem swojego ojca. - Takiego ojca! -Jak najodpowiedniejszego z tego punktu widzenia. Ale mnie - dodał Strether - niepokoi w nim coś innego niż ojcowskie dziedzictwo. - Co mianowicie? Strether zajął się śniadaniem i zabrał się do wspaniałego melona, który panna Gostrey pokroiła dla niego na szczodre porcje. Dopiero potem zareagował na pytanie panny Gostrey, ale i wówczas rzekł tylko, że odpowie za chwilę. Czekała więc, przyglądając mu się, usługując, zabawiając, i może właśnie dla zabawienia gościa przypomniała, że nigdy dotychczas nie nazwał po imieniu towaru produkowanego w Woollett. -Pamięta pan? Mówiliśmy o tym w Londynie... tego wieczora, kiedy byliśmy w teatrze. - Zanim zdążył potwierdzić, zasypała go innymi pytaniami: czy pamięta to... czy pamięta tamto... różne epizody z pierwszych dni ich znajomości. Strether pamiętał wszystko, a nawet z humorem dodawał szczegóły, które jej - jak twierdziła - umknęły z pamięci albo których się energicznie wypierała; szczególnie chętnie rozpamiętywał, jak bardzo interesujące były te początki, gdy oboje płonęli ciekawością, dokąd Strethera zawiodą dalsze wypadki. Nie wątpili, że znajdzie się w jakimś niezwykłym miejscu, wyląduje gdzieś bardzo daleko. Przewidywania sprawdziły się rzeczywiście, skoro Strether znalazł się w końcu w obecnej sytuacji. Wylądował daleko, doprawdy, nie można zajść dalej, teraz należało myśleć raczej o możliwości powrotu. Przyszło mu nagle do głowy porównanie, obrazujące całą przeżytą historię: wydał się sobie podobny do figurek ze starego zegara w Bemie. O pewnej godzinie figurki wychodziły z wnętrza zegara, okrążały go tanecznym krokiem na oczach świata, po czym wracały innym wej ściem do środka. On także odtańczył swoją drobną rolę i miał teraz skromnie zejść ze sceny. Gotów był -jeśliby tego życzyła sobie panna Gostrey - zdradzić rodzaj produkcji w Woollett. To by uzupełniło kartę historii znamiennym komentarzem. Panna Gostrey jednak nie pozwoliła mu dokończyć; nie tylko, że sobie nie życzyła, ale nie chciała za nic w świecie znać tego sekretu. Miała po uszy produktów Woollett... niewiele jej przyszło z nich wszystkich! Nie miała ochoty słyszeć o nich ani słowa więcej; dodała, że pani de Vionnet - o ile jej wiadomo -także obywa się bez informacji, którą Strether obecnie ofiarowuje swej powiernicy. Nie zgodziła się przyjąć jej do wiadomości, choć może byłaby ją przyjęła pod naciskiem sytuacji z ust pani Pocock. Lecz pani Pocock, jak się zdaje, nie miała na ten temat nic do powiedzenia, nie wspomniała o nim ani słówkiem, a teraz szczegół ten utracił do reszty znaczenie. Teraz - to było jasne - nic już dla panny Gostrey nie miało znaczenia prócz jednego szczególnego punktu, który też poruszyła we właściwym momencie. - Nie wiem, czy pan dostrzega możliwość, że Chad, pozostawiony własnym siłom, może jednak w końcu wrócić do kraju. Zdaje mi się z tego, co pan o nim mówił, że pan to - mniej lub bardziej poważnie - bierze jednak pod uwagę. Strether nie spuszczał z niej oczu łagodnych, lecz bardzo czujnych, jakby przeczuwał, co Maria powie dalej. - Nie sądzę, żeby zrobił to dla pieniędzy. - A że na twarzy Marii wyczytał wahanie, dodał: - Mam na myśli, że jej nie porzuci dla pieniędzy. - A więc jednak ją porzuci? Strether przeczekał chwilę, nie spiesząc się teraz, rozważając, przeciągając jeszcze trochę tę ostatnią delikatną fazę rozmowy, usiłując na różne sposoby - sugestią bez słów - zjednać sobie cierpliwość i wyrozumiałość panny Gostrey. - O co pani chciała mnie przed chwilą spytać? - Czy zostało jeszcze coś, co Chad mógłby zrobić, żeby pana skłonić do naprawienia... - Do pogodzenia się z panią Newsome? Potwierdziła jedynie wyrazem twarzy, jakby delikatność nie pozwalała jej wymówić tego nazwiska, ale zaraz dodała: - Albo coś, co mogłoby ją do tego skłonić. - Do zgody ze mną? - Odpowiedział wreszcie po długiej pauzie, zdecydowanym szarpnięciem głowy: - Nie. Nikt i nic nie może już na to wpłynąć. Skończone. Skończone dla nas obojga. Maria zamyśliła się; najwidoczniej miała jeszcze pewne wątpliwości. - Czy pan jest zupełnie pewien, jeśli chodzi o nią? - O, tak, jestem teraz pewien. Za wiele się wydarzyło. Nie jestem już w jej oczach tym samym człowiekiem. Tym razem uwierzyła i westchnęła głęboko. - Rozumiem. Tak samo jak ona nie jest już... - Ależ nie! - przerwał Strether. - Ona nie stała się inną osobą. - A że panna Gostrey patrzyła na niego zdumiona, wyjaśnił: - Została sobą. Bardziej sobą niż kiedykolwiek. Zmieniło się tylko to, że teraz ją widzę, a przedtem nie widziałem. Mówił poważnie, jakby, w poczuciu odpowiedzialności, skoro zmuszono go do tej wypowiedzi; zabrzmiało to dość uroczyście, więc panna Gostrey po prostu westchnęła: - Ach! Zadowolona, wdzięczna, w następnych słowach dała mu dowód, że wierzy w tę deklarację. - Cóż więc pana czeka po powrocie? Strether odsunął talerz, zamyślając się nad drugą stroną zagadnienia, szukając wręcz po tej drugiej stronie ucieczki, i tak wzruszony, że zerwał się z krzesła. Z góry był wstrząśnięty tym, co spodziewał się od przyjaciółki usłyszeć, zastanawiał się, jak by temu zapobiec i jak by najtkliwiej odpowiedzieć; lecz skoro rzecz była nieuchronna, jeszcze goręcej pragnął okazać się -chociaż z całą łagodnością - stanowczy i oporny. Na chwilę odroczył odpowiedź na pytanie Marii, zaczął mówić o Chadzie: -Kiedy mu wczoraj wieczorem powiedziałem, że okryłby się hańbą, gdyby porzucił tę kobietę, dał mi w najdobitniejszy sposób do zrozumienia, że podziela mój sąd. - Tak pan to nazwał? Hańbą? - Tak. Dokładnie opisałem nikczemnego łotra, jakim by się okazał w takim razie; a on zgodził się ze mną najzupełniej. - A więc rzeczywiście sytuacja przedstawia się tak, że pan go przygwoździł tutaj? - Rzeczywiście tak! Powiedziałem, że wykląłbym go. - Och! - uśmiechnęła się panna Gostrey. - Do tego się pan posunął? -1 po namyśle dodała: - Po tym wszystkim nie może pan się oświadczyć... - Uważnie jednak śledziła wyraz jego twarzy. - Nie mogę się ponownie oświadczyć pani Newsome? Panna Gostrey znów się zawahała, w końcu jednak zdecydowała się powiedzieć: - Nigdy nie wierzyłam, proszę pana, że pan się kiedykolwiek oświadczył. Zawsze byłam przekonana, że to ona - zresztą dobrze ją rozumiem - panu się oświadczyła. Chciałam tylko powiedzieć - wyjaśniła - że skoro wywołał pan nastrój... nastrój klątwy... zerwanie wydaje się rzeczywiście nieodwołalne. Jeżeli ona się dowie, co pan zrobił z jej synem, nie zechce dla pana bodaj ruszyć palcem. - Zrobiłem, co mogłem - rzekł Strether. - Więcej nikt by zrobić nie mógł. Chad zaklina się, że jego uczucia są szczere i że brzydzi się zdradą. Mimo to nie jestem pewien, czy go uratowałem. Za głośno przysięga. Pytał mnie, jak mogłem sobie wyobrazić, że zdolny byłby się znudzić tą kobietą. Ale przecież ma całe życie przed sobą. Maria zrozumiała myśl przyjaciela. - Jest stworzony, żeby się podobać. - A stworzyła go właśnie nasza wspólna znajoma! - Strether w pełni wyczuwał niezwykłą ironię sytuacji. - Zatem nie jest właściwie temu winien. - W każdym razie jest wskutek tego w niebezpieczeństwie. A raczej - rzekł Strether - ona jest tym niebezpieczeństwem zagrożona. Ona to zresztą wie. - Tak, ona to wie. A pan przypuszcza - spytała panna Gostrey - że tam, w Londynie, spotkał się z inną kobietą? - Tak... Nie... To znaczy, że już nic nie przypuszczam. Boję się wszelkich przypuszczeń. Skończyłem z hipotezami. -Strether wyciągnął rękę: - Żegnam panią! To jej przypomniało poprzednie pytanie. - Co pana czeka tam po powrocie? - Nie wiem. Coś zawsze będzie. - Wielka zmiana - powiedziała przytrzymując jego rękę. - Na pewno wielka zmiana. Ale zobaczę, co się da z niej wyciągnąć. - Czy da się wyciągnąć coś... co byłoby warte... Panna Gostrey urwała, jakby przypominając sobie wszystko, co zrobiła pani Newsome. Strether jednak zrozumiał z tego dość. - Co byłoby warte tego miejsca, tej chwili? Tego wszystkiego, co pani jednym skinieniem umie wyczarować? - Minuta upłynęła, nim odpowiedział, bo w tym wszystkim, co go otaczało, w tym, co mu Maria ofiarowywała - ofiarowując uroczą, inteligentną opiekę na resztę jego dni - zaiste tkwiła wielka pokusa. Jej dom spowijał go miękką atmosferą, chronił ciepłem sklepienia, urokiem niezachwianego wyboru. Zasadą wyboru było piękno i mądrość. Jakże niezdarny, jakże wręcz głupi był ktoś, kto nie umiał ocenić tych wartości. Ale mimo wszystko szansa, objawiona w tym otoczeniu, mignęła mu tylko przez minutę. Co więcej, Maria to zrozumie, Maria zawsze rozumie. Może rozumiała rzeczywiście, ale tymczasem mówiła: - Niech pan wie, że nie ma rzeczy, której bym dla pana nie zrobiła. - O, tak, wiem. - Nie ma w świecie rzeczy, której bym nie zrobiła - powiedziała raz jeszcze. -Wiem, wiem. I mimo to muszę odejść. - Nareszcie się na to zdobył. - Muszę, żeby być w porządku. - W porządku? Powtórzyła jak echo, trochę jakby tonem protestu, Strether jednak już wyczuł, że zrozumiała. - To jest, widzi pani, jedyna moja logika. Nic z całej tej historii nie wziąć dla siebie. Zamyśliła się. - Ale wziął pan bardzo dużo: tyle cudownych wrażeń. - Bardzo dużo - przyznał. - Nic wszakże, co by się mogło równać z panią. Pani ciążyłaby na moim sumieniu. Była zbyt uczciwa i subtelna, by udawać, że tego nie rozumie. A jednak trochę spróbowała udawać. - Czemuż pan musi być aż tak strasznie nieskazitelny? -Pani sama... skoro muszę wyjechać... pani pierwsza chciałaby, żebym taki właśnie był. I nie mogę postąpić inaczej. Musiała ulec, pozwoliła sobie jednak znów na protest przeciw tej porażce. - To nie tylko dlatego, że pan chce koniecznie być w porządku. To dlatego, że pan tak okropnie jasno wszystko widzi. - Pani pod tym względem nie jest lepsza ode mnie. Nie może pani mi się oprzeć, kiedy mówię prawdę. Rezygnując wreszcie, westchnęła na pół śmiesznie, na pół tragicznie. - Rzeczywiście, nie mogę się panu oprzeć. - No, widzi pani! - rzekł Strether.