Telefrenia W serii ukazały się: Jerzy Pilch Miasto utrapienia Mariusz Maślanka Bidul Eustachy Rylski Człowiek w cieniu Janusz Głowacki Z głowy Bronisław Wildstein Mistrz Henryk Grynberg Uchodźcy Piotr Czerwiński Pokalanie Rafał Ziemkiewicz Ciało obce Mariusz Cieślik Święto wniebowzięcia Eustachy Rylski Warunek Telefrenia EdWARd REdLiŃSKi Świat Książki Projekt okładki Małgorzata Karkowska Ilustraq'a na okładce Flash Press Media Redaktor serii Paweł Szwed Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Mirosław Grabowski Redakq'a techniczna Lidia Lamparska Korekta Elżbieta Jaroszuk Agnieszka Majewska Copyright © by Edward Redliński, 2006 Cópyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2006 Świat Książki Warszawa 2006 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Akces, Warszawa Druk i oprawa GGP Media GmbH, Póssneck ISBN 83-7391-524-9 Nr 4770 ŻuleńCe Och, Catherine, Catherine. Uzdrowicielko moja. Cudotwórczym. Czarodziejko. Rozpędziłaś chmury. Zapaliłaś słońce. Świat mi uratowałaś. Zmartwychpowstałem. Tak! W poniedziałek 14.02 brv godz. 17.35 - kiedy ujrzałem Cię w aptece. Wróciłem do domu wstrząśnięty, że jesteś, że istniejesz - natychmiast wyciągnąłem spod tapczana starą studencką walizkę, wydobyłem spomiędzy pożółkłych dokumentów pracę dyplomową, gdzie od lat wiernie czekała brązowa koperta. Otworzyłem ją, tę świętą skrytkę, to moje tabernakulum. I ostrożnie wysunąłem tygodnik „Film" -z Twoim portretem na okładce. Wpatrzyłem się w Twoje smutne, wszechwiedzące oczy - i rolka filmu „Moje spa-prane życie" odkręciła mi się o lat czterdzieści - do godziny, kiedy to pierwszy raz mnie olśniłaś i zaczarowałaś. Och, Catherine - moja Piękna, moja Święta, Tajemnicza, Nieznana, Dobra, Rozumiejąca. Moja Siostro, Przyjaciółko, Dziewczyno, Spowiedniczko! Zawsze gdy patrzyłem w niebo - z rękami pod głową, w trawie czy na piasku wczasowej plaży - zawsze wyłaniała mi się z chmur nie Matka Boska, me siwobrody Pan Bóg, nie anioły, ale Twoja twarz, Catherine. Jesteś, Catherine. Czterdzieści lat marzę o Tobie, czterdzieści lat przeżyłem z Twoją ikoną: wszystko w przestrzeni - budynki, drzewa, góry - jawiło mi się na tle Twojego ogromnego portretu. Tak, Catherine: że-tem Ciebie. Że-tem od technikum, od smarkatego szesnastego roku - od pierwszego zachłyśnięcia się Tobą w kinie „Pokój". Olśnienie, objawienie! Pewnie czegoś takiego doświadczył kiedyś Szaweł w drodze do Damaszku: świat się przede mną otworzył! Poezja, łaska na mnie spłynęły. Stacja benzynowa, kierowca zamawia: Proszę mi zatankować piętnaście litrów benzyny! Ale jak zamawia! Jak gość z innego, piękniejszego wymiaru! Śpiewa! Mechanik, tankując, odśpiewuje: Proszę bardzooo, szanowny panieee! Następny klient, też śpiewająco: Proszę mi sprawdzić poooziom ooolejuu! Niby zwyczajność - zwyczajna stacja, klienci, mechanicy - ale wszyscy i wszystko odczarowane ze zwykłości - natchnione muzyką, poezją, pięknem. Wieczór, uliczka, Nino czeka pod kawiarnią - Ty, Catherine, przybiegasz (pamiętam: cytrynowy sweterek na białej bluzce, czarna krótka spódniczka, Twoje rusałkowe oczy i te włosy, słonecznikowe Twoje włosy!), pocałunek, Nino śpiewnie, tkliwie, że Cię kocha, Ty śpiewnie, tkliwie, że kochasz. Wyszedłem z kina - przeistoczony! Stanąłem przy empiku i zobaczyłem, że milicjant na skrzyżowaniu jest dyrygentem, a samochody, ludzie, autobusy tańczą balet - warkoty, gwizdki, okrzyki, zgrzyty, stukoty układają się w koncert - kolory sukienek, aut, butów, marynarek igrają jak żywe malowidło - a także zobaczyłem, że między chłopcem i dwiema dziewczynkami, flirtującymi przy wystawie, migoczą świetliste promienie sympatii, wabienia, zazdrości. O Boże! Czyżbym dotąd żył półgłuchy? Slepawy? Widział przez zamglone szkło, słyszał przez watę, dotykał przez gumę? Świat był drewniany czy ja? Och, Catherine: zarusza-ło się, zalśniło, zapachniało wokół mnie - i we mnie. Rozwibrowały się w mym ciele mięśnie, neurony, krew! Śpiewać chciałem! Wzbiłem się w powietrze jak to orlątko chowane za długo wśród kur. Z naprzeciwka nadeszły dziewczyny z mojej klasy, ja śpiewnie: Ach, Aniuu! Ach, Zosiuu! Ach, Joluuu! Śliczne jesteście w tych letnich sukienkach! One odśpiewały: Wariat - wariat - wariat! A ja, śpiewająco: Postawiłbym wam lodyy, ale nie mam pieniędzyy! A Zosia: To ja postawięę -zapraszaam - przecież dziś moje imieninyy! Następnego dnia zabawa w śpiewanie ogarnęła całą klasę i zaraz całe technikum. Nawet ojciec, o dziwo, nie skarcił mnie w domu za śpiewane odpowiedzi - sam się rozśpiewał, fakt, ma słuch, śpiewa i gwiżdże ładnie. A mama: O, wypiękniałeś, Jędrek, zakochałeś się czy co? Catherine, Mą Szeri: od „Parasolek" wszystkie dziewczyny przyrównywałem do Ciebie. Liczyły się tylko te podobne do Genevieve z „Parasolek". I promieniować musiały podobnie. Delikatnie jak Ty, i tajemniczo. Mieć tę Twoją mgiełkę - jak ktoś wyłaniający się z innego, nieznanego świata. Święte obrazy to mają. Witraże - jeśli nie są zbyt kolorowe. Szczyty górskie - otulone chmurami. Ach, ta twoja nienatarczywość. Zachęta i - wstyd-liwość. Od dziecka podobały mi się dziewczynki wstydliwe. W podstawówce kochałem się w Liii - bo uciekała od wszystkich - w zarośla, za parkan - siedziała podparłszy piąstką podbródek i patrzyła w dal. Co robisz, Lilu, pytałem. Nie przeszkadzaj, myślę, odpowiadała. O czym myślisz? O wszystkim. I co wymyśliłaś? Jeszcze nie doszłam do końca. A jak dojdziesz, powiesz? Nie. A dlaczego? Bo takich rzeczy się nie mówi. A te odważne, zaczepne dziewczyny zawsze mnie drażniły- Zresztą odważni, zaczepni chłopcy też. Kto się narzuca -pozbawia się tajemniczości. Zabija moją ciekawość i dociekliwość. Dlaczego lubiłem kajakować wąskimi, krętymi rzeczkami? Łaźna Struga. Hańcza. Krutynia. Ciekawość napędzała. Co za zakrętem? Co za wzgórzem? Na plaży ubiłem, jak ktoś dopływa do brzegu - zaczyna brodzić i wynurzać się. y, Catherine, nawet jeśli się odsłaniasz, wiadomo, że ukażesz nie rozwiązanie, ale następną zagadkę. Potem następną, i następną — — A Twój głos. Mówisz wolniej. I ciszej. Nie dopowiadasz. Nie kończysz. W aptece poprosiłem o ulotkę deprimu -usiadłem przy stoliku, żeby się wczytać, czy mi pasuje. Pusto było - wy rozmawialiście niewidoczni za wysokimi matowymi szybami - mężczyzna i dwie kobiety. Coś o starości, o waszych rodzicach. Głos męski, że jego ojciec majsterkuje, głos kobiety (tej, która podała mi ulotkę), że jej starzy mają działkę, piękny sposób na emeryturę. Wtem głos nowy - delikatny, senny: A moja mama ugrzęzła w telewizji. Piętnaście godzin na dobę. Chyba uzależnienie. Rozmawia z telewizorem. Przyniosłam sałatkę rybną, a mama: Czy mi, córuś, nie zaszkodzi? Poczekaj, spytam Teleusza. Teleuszku! Chciałabym zjeść sałatkę. Rybną. Można? Kobieta: Teleuszku? Ten głos: Tak nazywa telewizor. Bo tacie było Tadeusz. Martwię się. Mężczyzna: Piętnaście godzin? Za dużo, pani Kasiu. Kobieta: Telemaniacy mają swoje mityngi, podobne do AA. Radzę zadzwonić. Pomyślałem: Powiem tej pani Kasi, gdzie i kiedy są te mityngi antytelewizyjne, bo przypadkowo wiem. Wstałem, kaszlnąłem znacząco. Podszedłem do okienka, wsunąłem ulotkę - i za szybą zobaczyłem CIEBIE. Wypisać panu? spytałaś tym swoim sennym, intymnym półszeptem. Osłupiałem. W obramowaniu szyby jaśniał mój święty Portret. Blada twarz okolona dwiema falami bujnych, opadających aż na ramiona anielskich włosów. Smutno-zdziwione oczy - patrzące we mnie i jakoś przeze mnie: tkliwie - smutno - wyrozumiale -boleśnie. I pytająco. Dlaczego, Andrzej? Co zrobiłeś ze swoim życiem? Czemu zdradziłeś? Dlaczego ożeniłeś się z inną? Oszukali cię? Poddałeś się? Przestałeś wierzyć, że istnieję? 10 Mruknąłem coś - nie pamiętam co - i uciekłem. Chyba zataczałem się - w windzie zobaczyłem w lustrze czyjąś twarz tak przerażoną, że musiałem dotknąć nosa, by sprawdzić, czy to ja. Wyjąłem walizkę. Znalazłem to zdjęcie. A myślałem, Catherine, że już po mnie. Po życiu. Ot, dociągnąć do emerytury, dodreptać do cmentarza. A tu masz. Ty istniejesz. Patrzysz mi w oczy i pytasz: Czemu, And? Dlaczego się poddałeś? Czym cię omamili? Co to było? Zagapiłeś się? A może spotkałeś - ładniejszą? Nie, Catherine, nie ładniejszą. Czyż można być od Ciebie piękniejszą? Podobna była do Romy Schneider, choć włosy robiła na Marinę Vlady, oczy też. Byłem wtedy na ostatnim roku Politechniki -prostolinijny, pogodny, średnio przystojny chłopak z prowincji - w stołecznej Warszawie. Bibliotekarka w akademickiej wypożyczalni zerknęła w moją kartę, zdumiała się. Cud, powiedziała. Wstała. Przyjrzała mi się. Masz ładne nazwisko. Historyczne. Czy to pewne? Czy nie ma jakiejś pomyłki? Ja: Okazać legitymację? Ona - postawna pani, włos platynowy, perłowe paznokcie, typ Simone Signoret - pyta, czy mieszkam w akademiku, z jakiego województwa, jak nazwisko panieńskie mamy (Rymarska), czy rodzice może mieli przed wojną jakiś majątek, a w końcu: Czyżbyś nie czytał „Potopu"? Ja, trochę ze wstydem, że nie, jestem po technikum, z Sienkiewicza przerabialiśmy tylko „Szkice węglem" i „Janka uzykanta". A „Potop", o ile sobie przypominam, to sześć czy osiem tomów? Brr! A „Krzyżacy"? Też nie czytaczytałem- Ale film widziałem. Sześć razy. Wspa- 11 A tata? Mama? Też nie czytali Trylogii? Ja: Starsza siostra czytała. Mówiła, że jest tam rycerz z naszym nazwiskiem. Ale cóż w tym dziwnego? Nazwiska się powtarzają. W naszej wsi jest kowal o nazwisku Kopernik. A na kolonii: Kościuszek, Tadeusz, maszynista. W sąsiedniej wsi - Kościuszko, Antoni Kościuszko. Sklepowy. I co z tego? Pamiętam, pożyczałem wtedy słowniki (ortograficzny i wyrazów obcych - pisałem pracę dyplomową). Ona dołożyła mi trzy tomy „Potopu". I kazała odnieść dokładnie za tydzień. Aha - koniecznie przyjdź w dżinsach (Nie masz? To pożycz od kolegi), a także w dżinsowej kurtce (też pożycz). Obwąchała mnie i napisała na karteczce nazwę wody toaletowej. I zmień uczesanie - zaczesz się do przodu. Ja: Czy pani żartuje? Ona: Poważnie radzę. Zrób tak, a nie pożałujesz. Poznam cię z niezwykłą dziewczyną. „Potop" przekartkowałem, dżinsy pożyczyłem, włosy przeczesałem - przyszedłem. W wypożyczalni siedziały przy stoliku ta Signoret i Marina Ylady („Czarownicę" widziałem, podobała mi się, płakałem). A Signoret: Poznajcie się. Andrzej Kmicic, Ola Billewiczówna. Jesteście dla siebie stworzeni. My staliśmy i patrzyliśmy na siebie. Ona nawet mi się spodobała. Stylowa. Na oko drugi - trzeci rok uniwerku. Ja jej? Chyba nie za bardzo. Pocałujcie się, poleciła pani Signoret. I zrobiliśmy to. W policzki. Cmok, cmok. A teraz, córeńko, powiesz panu Andrzejowi, co masz powiedzieć. Czekałam na waćpana całe życie, wyrecytowało dziewczę i dygnęło. A Signoret, do mnie: A ty jak Kmicic przyklęknij, powiedz to samo i ucałuj jej dłoń. 12 Upewniłem się: Że czekałem na nią całe życie? Poprawiła: Na waćpannę. Czekałem na waćpannę całe życie. Potem poszliśmy we troje na „Hubala" (Ryszard Filipski). ,W pustyni i w puszczy" oglądaliśmy już z Olą we dwoje. Na pierwszej części dała mi do trzymania dłoń, a na drugiej pocałowaliśmy się. Tymczasem od nowa zacząłem czytać „Potop". Solidnie. Pod koniec pierwszego tomu bardzo mnie Oleńka zainteresowała. Po drugim tomie byłem zakochany na zabój. Zacząłem bywać w ich domu, poznałem jej ojca. Motorniczy. Dlaczego jej matka, pani magister po bibliotekoznawstwie, wyszła za tramwajarza po szkole zasadniczej? Owszem, był przystojny, choć niższy od niej o pół głowy. Ale nie przystojność tu była najważniejsza. Po pierwsze, mój przyszły teść był warszawiakiem z dziada pradziada. A ona pochodziła z zabitej dechami wsi, aż z Polesia. Po drugie - i to było najważniejsze - moja przyszła teściowa nazywała się z domu Kulwiec. W „Potopie" po dwakroć występuje to nazwisko. Służka w domu Herakliusza Bil-lewicza, stara panna zwana przez Oleńkę „ciotunią", była z Kulwieców. I kompan Andrzeja Kmicica, Hippocentaurus, zmasakrowany potem przez szlachtę laudańską, też był Kuł- \\Tion-- wiec. Od ukazania się „Potopu" w latach osiemdziesiątych XIX wieku Kulwiece z Polesia żywili dla Billewiczów ze Żmudzi czołobitny szacunek. Kiedy studentka Krystyna Kulwiec natknęła się w Warszawie na kawalera Jana Bilewicza - uznała to za wyrok opatrzności. DO pełni szczęścia brakowało jej jednego „l" w nazwisku motorniczego. Ale P°grzebawszy w dokumentach, znalazła, kiedy i gdzie dziadek pana Jana zgubił to drugie „I". Napisała 13 Janowi wniosek do sądu o poprawienie nazwiska i zaraz po pozytywnym werdykcie zawarli małżeństwo. Gdy ukończyłem pracę magisterską, Oleńka i ja pobraliśmy się. Tuż przed wakacjami. W sierpniu przeprowadziłem się z akademika do M-4 teściów Billewiczów. A we wrześniu tegoż roku na ekrany wszedł „Potop". Wspaniały film, genialna kreacja Daniela Olbrychskiego w roli Andrzeja Kmicica oraz Małgorzaty Braunek w roli Oleńki Billewiczówny. Przed kinami kolejki, w kinach entuzjazm, w domach, w biurach, w autobusach, kolejkach: Kmicic, Oleńka, Wo-łodyjowski! Na ścianach, parkanach, w gazetach: Kmicic i Oleńka -jak bóg i bogini! A w M-4 u Jana i Krystyny Billewiczów: oni oboje, ich syn Longin Billewicz, nauczyciel historii, jego żona Helena (ze Skrzetuskich), ich dwoje dzieci (Barbara i Michał), moja żona Aleksandra Kmicic (z Billewiczów) w ciąży (z przyszłą Małgorzatą lub Danielem) i ja, Andrzej Kmicic, magister, stażysta w Mazowieckim Przedsiębiorstwie Budownictwa Mieszkaniowego. Moja Oleńka, oczywiście, wystylizowała się, mimo ciąży, na Małgorzatę B. Mnie zagnała do pompek, przysiadów. Kupiła i kazała zainstalować w futrynie drzwiowej drążek gimnastyczny. Wyczytała bowiem w wywiadach, że w słynnej scenie szpuntowania szwedzkiej kolubryny Daniel O. podciągnął się na jednej ręce - sam, autentycznie, bez sztuczek i duble-rów - i zażądała takiejż sprawności ode mnie. Maltretowała mnie tym swoim Danielem, ciągała po kinach i dekaefach bez litości, na wszystkie jego filmy, a było tego dużo: „Popioły" (3 razy), „Bokser", „Jowita", „Wszystko na sprzedaż" (2 razy), „Pan Wołodyjowski", „Polowanie na muchy" (4 razy, bo to z Małgorzatą B.), „Krajobraz po bitwie", „Wesele", „Brzezina". Na domiar złego zaraz wybuch- 14 ła „Ziemia obiecana" - film znakomity, Daniel O. znowu fantastyczny. Boże! Za co mnie tak pokarałeś? Syn zajrzał do mego pokoju - gdy patrzyłem za okno, w chmury. Odwróciłem się, a on: Co się stało? Blask od ciebie bije! Zakochałeś się, ojciec? Tak świecą tylko zakochani. A ja: Może? On: To gratuluję. A podobna do Catherine Deneuve? I wskazał Twoje zdjęcie na tapczanie. Zmieszałem się. A on: Matka opowiadała, że to przez nią (wskazał Ciebie) rozpadło się wasze małżeństwo. Ja: Bzdury! A on: Mówiła, że byłeś chory na jej punkcie. Nie mogła tego znieść. Kiedy urodziła się Małgosia, uparłeś się przy imieniu Kasia. Ja: Synu, było odwrotnie. On: Jak? Ja: Dajmy spokój starym zmorom. On: Nie takim starym. I co? (wskazał Ciebie) Będzie coś z tego? Ja: A co ma być? On: Spotykacie się? Ja: Nie. I nie będziemy. On: Dlaczego? Umów się, zabajeruj, przeleć. Ja: Uważaj na słowa. On: Mówię jak mężczyzna z mężczyzną. Ja: Może jest mężatką. On: A mężatki nie potrzebują? Ja: Do czego ty mnie, synu, namawiasz? da' °Jdec! Za młody Jesteś' żeby obumierać. Tel • ' a moy ese' ey oumera. wizor wyrzuciłeś. Internet i telefon zlikwidowałeś. Sa- Ta w SprZedałeś' To i zegarek wyrzuć. • Wyrzuciłbym, gdyby nie praca, punktualność. 15 On: Rodziców - nie odwiedzasz. Od córki się odciąłeś. Znajomych skreśliłeś. Tak nie można, ojciec. Dziczejesz! Ja: Mam ciebie, radio. Wystarczy (wskazałem półkę). I te książki. On: Brr! Zostaw tych, tych - metafizyków! Upij się, po-derwij, puść się! Ty całkiem przystojny facet jesteś. Tylko zadbaj o siebie. Ten płaszcz do wyrzucenia, trzeba ci kupić coś sportowego. I wyprostować się musisz. W piwnicy widziałem twoje hantle i ekspander. Rdzewieją. Przynieść? Daj spokój. O zęby byś zadbał. Dentysta w sąsiednim bloku. Byłem, przed wakacjami. Zbadali, wycenili. Cholernie drogo. Zafunduję! Nie chcę. To pożyczę. Oddasz na raty. Miłe, co mówisz. Ale wolałbym, żebyś się zajął sobą. Czy wiesz, że dla takich jak ty są mityngi? Odczep się - nie jestem uzależniony. Jesteś. I to wyjątkowo ciężko. Wyjątkowo ciężko to ja pracuję. Siedzisz w tych telewizorach dwadzieścia cztery godziny na dobę! Siedziałbym i pięćdziesiąt - gdyby doba miała pięćdziesiąt. Cześć! Poszedł. Mam z nim problem, Catherine. Poważny problem. To, że jest ciężko uzależniony od telewizji, to jedno. A drugie: usiłuje mnie zdemoralizować. Powiada: uratować. Żebym „dopędził świat". Tak, żebym dopędził świat - ale który? Ten jego świat. Zdemoralizowany. Musimy uważać, Catherine. Od czasu do czasu kupuje jakieś piguły - aspirynę albo coś na sen - i może się zdarzyć, że wstąpi do Twojej apteki na uboczu, jak ja wstąpiłem, 16 i może trafić na Ciebie. Co wtedy? Bystrzak jest, na pewno Cię rozpozna. A wtedy - nie daruje. Wymyśli coś takiego, co na pewno zepsuje tę piękną sprawę, która się między nami zaczęła. Jak zauważyłaś, nie jestem natarczywy. Zazwyczaj czynne są dwa okienka i zawsze podchodzę do tego drugiego, nawet jeśli przy nim dłuższa kolejka. Wystarczy mi, że zauważę Cię za szybą, że mignie mi Twoja twarz, że tam jesteś. A jeśli zdarzy się, że trafię do Ciebie, ograniczam spojrzenia i słowa do minimum, nie pozwalam sobie na żadne umizgi. Jednak Ty wyczuwasz. Nie jestem zawodowym psychologiem, mimo to zauważam szczegóły, dla kogoś nieznaczne. Też unikasz patrzenia mi w oczy - i podoba mi się to. Wyczuwam też tę nutkę zawodu, kiedy na Twoje zapytanie, czy to już wszystko, odpowiadam: Tak. A moje zakupy - aspargin, raphacholin, etopirynę - wkładasz do torebki staranniej niż innym klientom, zauważyłem, i torebkę wygładzasz nie bez czułości (masz dłoń smukłą, tzw. psychiczną, paznokcie wąskie, podłużne - oznaki idealizmu i wrażliwości). Poza tym wzruszyłaś mnie, ostrzegając przed zażywaniem etopiryny wieczorem, ponieważ znajdująca się w niej kofeina utrudnia zasypianie. Gdy to mówiłaś, w Twoim głosie pobrzmiewała osobista troska. Zresztą o swoich uczuciach wyraziłaś się dosłownymi słowami, a szczęśliwy traf sprawił, że słyszałem je na własne uszy. Właśnie dokonawszy zakupu, wychodziłem, gdy w przedsionku apteki przypomniałem sobie, że skończyła mi się witamina B-compositum. W tym momencie usłyszałem głos kasjerki: Jakiś lekoman. Pewnie stary kawaler. Typowy egoista. Zatrzymałem się. Czyżby o mnie? A wtedy rozległ się Twój słodki głos, Catherine: A mnie się podoba. Twarz Michela Piccoli. Kasjerka: Miszel Pikoli? Co za jeden? Ty: Nie oglądała pani „Piękności dnia"? Z Catherine De-neuve? ; 17 Kasjerka: Katryn Denew? Nie kojarzę. Dla mnie podobny do porucznika Kolombo. Ten płaszcz, to przygarbienie. A Ty: Columbo? Jedyny znośny serial amerykański. Ach, Peter Falk! Moi rodzice go kochali. Ja też uwielbiałam. Wymknąłem się z przedsionka, cicho jak myszka, szczęśliwy jak skowronek. Catherine! Zauważyłaś mnie! Pamiętasz! Akceptujesz! Między nami zawiązało się coś bardzo delikatnego. Uważajmy na mojego syna, Catherine. Rozpoznasz go w razie czego: dryblas, metr dziewięćdziesiąt, bardzo podobny do Daniela O., od którego się odcina, przyciemniając włosy i czesząc się do góry, przez co przypomina raczej Jamesa Deana (oczywiście stojącego na taborecie). Jeśli Cię znajdzie i zidentyfikuje, na pewno jakoś tak nas na siebie napuści, że nasz delikatny układ pryśnie. Tak twierdzę, bo już próbował, bardzo perfidnie. Na szczęście - nie daliśmy się. Wygraliśmy, Catherine. Ty i ja. Sobota była. Koło dwudziestej dzwonek do drzwi, natarczywy. Ja w piżamie - ale otwieram. Dziewczyna, ładna, z torebką- że ona do Czarla, umówiona. Zaglądam do jego pokoju - pusto. Komputery wyłączone. Mówię: Nie ma go. Ona: To zaczekam. Hm, co robić - w pokoju syna bałagan: rozwalone wyro, na podłodze kapcie, gazety, slipy, butelki, puszki, pełno kabli. Ona: Trudno, zaczekam w przedpokoju, poproszę krzesło. Oczywiście zaproponowałem jej swój pokój. Ona z torebki wyjmuje książkę - że odnosi, pożyczona, świetna, o sztuce montażu. Czy wiem, że reżyser taki a taki udowodnił, że ta sama scena - wstawiona między dwie sceny komiczne ma wymowę komiczną, a między tragicznymi -tragiczną. Ja komentuję, wtem ona wyjmuje z torebki płaską butelkę (whisky) - rzekomo aby skrócić czekanie - i prosi o kieliszki. Z oporami, ale postawiłem. Nalała. Nadpiliśmy. I co? Nie minęły dwie minuty, a mnie ogarnia to, co nazywają żądzą (dopiero potem wydedukowałem, że musieli 18 dosypać jakiejś wiagrzycy), i to w natężeniu przemożnym -i chyba to samo ogarnęło tę ślicznotkę, bo obejrzała się na drzwi, przekręciła klucz - podchodzi do mnie, siedzącego na tapczanie, przewraca i zabiera się: ręką do spodni, ustami do całowania. Ale ja panicznie się wykręcam (z uwagi na nieleczone zęby) i to ją zatrzymało. Co jest, spytała, nie podobam ci się? A mówią, że jestem podobna do Catherine Deneuve — — Zrozumiałem! Podstawiona! Syn! Oprzytomniałem natychmiast. Idź, dziewczyno!, wrzasnąłem, wypychając ją z pokoju, a potem z przedpokoju i generalnie z mieszkania, a w duchu myśląc: Gdzież tobie, banalna istoto, do mojej Catherine! Miałem ochotę ubrać się i pobiec za nią, sprawdzić, czy nie weszła do jakiejś kawiarni, aby zdać relację czekającemu tam synowi. Tak, Catherine, jestem pewien: syn to zaaranżował. Znalazł, wynajął, poinstruował. Żeby „wyrwać mnie z idealizmu". Czyli, mówiąc konkretniej: żeby zniszczyć to delikatne uczucie, jakie między mną i Tobą, Catherine, faluje. Jestem dumny, że obroniłem naszą miłość. Domyślam się, że i Ty jesteś dumna ze mnie. Oj, synu, synu - deprawujesz mnie. Świadomie. Celowo. Twoje triki, przynęty, podpuchy układają się w konsekwentny program: rozpieprzyć rzęcha, rozkruszyć starego. Tak, synu. Jesteś rozszyfrowany. Te twoje książki, filmy. A ten bezwstydny album? A ta książka o sekretach sławnych osobistości? Pijaństwa Ernestwaya, rozpusta Lwostoja, tragedie Marola Karksa (tfu, to twoje rozkręcanie i przekręcanie słów, imion, nazwisk). Nieznana młodość Cudusa Krysznusa. Żarty na temat naszego Dalajlamy. A twoje sarkastyczne wspomnienia o Dollarwood i Dolarymanach. A wciąganie mnie w te wasze pijane jungizmy, magizmy, postmodernizmy. 19 Obudź się, ojciec, za młody jesteś na obumieranie, otwórz się, szukaj, puść się, eksperymentuj! Aten twój tleniony przyjaciel, co wcałował mi się w usta - nie prowokaqa to? Brr! I teraz ta goła artystka! Przypadek? Najpierw wasze ochy-achy w środku nocy, jakbyście nie wiedzieli, że za ścianą leży, słyszy, żywy mężczyzna. Kiedy walnąłem pięścią w ścianę, zamilkliście. I znowu! Sapanie, jęki, cały blok słyszał, wielu pomyślało, że to mnie, staremu, odbiło na rencie - musiałem zastukać w twoje drzwi - ucichliście - pomyślałem: oprzytomnieli, ubiorą się, wyjdą. A wy? Obmyślaliście zaczepkę. Kiedyś mówiło się: happening, dziś mówicie: performans. Zapukałeś: Tato, chcieliśmy przeprosić. Weszliście - ty w piżamie, ale ona w prześcieradle, jak Arabka - od razu ją poznałem, a ona: Bardzo pana przepraszam, ale lubię w takich momentach popiszczeć - tak powiedziała, bez ceregieli i bez wstydu, choć musiała wiedzieć, że ją poznam, bo każdy by tę twarz poznał, kto miał telewizor. Zaraz wychodzimy, może zabrałby się pan z nami zobaczyć, jak miasto się bawi -gorączka sobotniej nocy - odeśpi pan w dzień, jutro niedziela. Ty: Wypijmy na zgodę, ojciec - postawiłeś na szafce szklankę i wyszedłeś, ona wymotała spod prześcieradła butelkę (płaską!) i gdy nalewała, prześcieradło obsunęło się na podłogę i zobaczyłem ją, synu, gołą, dosłownie gołą, z tymi damskimi szczegółami, ona: Przepraszam - i schyliła się po to prześcieradło, ale w postawie wypiętej i z biustem poddanym grawitacji zaprezentowała się tak bezwstydnie, że wyskoczyłem spod kołdry, aby chwycić ją pod pachy i wyrzucić z mego pokoju - czego jednak wskutek respektu dla jej sławy nie odważyłem się uczynić - jedynie ominąwszy ją łukiem, przemknąłem do łazienki i tam skupiłem się na opanowaniu wzburzenia, aby nie dopuścić się rękoczynów wobec ciebie i ewentualnie twojej damy, których bym potem żałował. Wzburzenie opanować. I zaskoczenie jej zgrabną i młodą sylwetką, z wywiadu w „Sekretach" wiadomo mi bowiem, że miała trzech mężów i urodziła troje dzieci, 20 z których jedno chodzi już do szkoły średniej. Zapamiętałem też, że marzy o czwartym dziecku, z czwartym mężem, i o życiu rodzinnym w domu za miastem, przy lesie plus staw. Dziwię się, synu, że sławna kobieta o takich poważnych planach przyjeżdża na przygodny seks do młodego mężczyzny, a co gorsza, wchodzi do pokoju ojca tego mężczyzny owinięta tylko w prześcieradło. Nie jestem jakimś pruderyjnym wątrobiarzem (po rozwodzie też miałem, synu, parę tygodni zagubienia i desperacji, z alkoholem i dwiema ostrymi przygodami erotycznymi, a gdyby doliczyć pewną obmacywankę w pociągu, to nawet trzema), ale na jej miejscu bardziej dbałbym o imidż. Przecież ktoś z sąsiadów mógł widzieć was, jak np. czekacie przed windą, a potem -słysząc wasze pojękiwania - zatelefonować do redakcji jakiegoś plepłota, żeby przysłali swego paparaca (oni podobno mają nocne dyżury, bo najwięcej skandali wydarza się nocą), który może już czeka pod drzwiami, żeby was olśnić fleszem i dać w najbliższym numerze sensacyjną fotografię z aluzyjnym podpisem: Kamila M. (43) odreagowuje stres po ostatnim rozwodzie. A może sama zadzwoniła? Uważaj, synu, świat, w którym się obracasz, jest zdradliwy, w „Sekretach" czytałem, że Peter Holm sam zadzwonił do paparaca jako „anonimowy czytelnik", że właśnie widział, jak Alexis Joan Collins weszła z przystojnym blondynem do danego hotelu przy danej ulicy. Nie jestem ciemny, synu, od dziesięciu lat siedzę wśród gazet, mam ich mnóstwo, wszystkie prześcigają się brudami z waszego rozrywkowego świata, nawet te poważne tygodniki polityczne mają rubryki towarzyskie. Ale co innego o sławnej Kamili M. czytać, a co innego zobaczyć ją przed sobą w pozycji wypiętej, pochyloną, z biustem uformowanym pionowo w dół, a przedtem słyszeć jej rozwiązłe po-kwikiwanie. Źle się bawisz, synu! I Pani źle się bawi, Pani Kamilo! Jeśli Pani marzy o szczęśliwym życiu rodzinnym w domu za miastem, nieopodal prawdziwego lasu - po- 21 winna Pani staranniej kształtować swoją osobowość oraz biografię. Przecież dzieci z trzech Pani małżeństw mogą, przeglądając prasę, trafić na ewentualną fotografię, jak np., czekając na windę, całuje się Pani z nieznanym dryblasem -i czy nie pozostanie to bez wpływu na wrażliwość tych dzieci, a nawet na ich moralność i przyszłość? Jaki wzór relacji męsko-damskich Pani im przekazuje takim postępowaniem? Czy córka Pani nie pójdzie w ślady swej sławnej matki? A synek nie pomyśli: nie chcę być ani nauczycielem, ani lekarzem, ani działaczem społecznym - chcę być playboyem jak ten pan, którego całują takie piękne damy jak moja mamusia?! To, że mój syn wylądował w tym rozrywkowym, zepsutym świecie, nie zdarzyło się bez przyczyny -ze stuprocentową pewnością twierdzę, szanowna Pani, że to wpływ jego matki, jej fascynaq'i środkami masowego przekazu, zwłaszcza kinem i telewizją. Moja wina w tym, Pani Kamilo, że przeciwstawiłem się mojej żonie a jego matce o wiele lat za późno, gdyż za późno przeczytałem, że przyszły charakter kształtuje się w pierwszych trzech latach życia. A pierwsze trzy lata życia mego syna przypadły na okres fascynacji jego matki Danielem O. i jego romansami. Niestety, wpłynęło to także na naszą córkę - która podobnie jak syn trafiła do tego rozrywkowego młyna, choć tylko jako charakteryzatorka. A syn? Pani nawet nie podejrzewa, Pani Kamilo, jak bardzo Czarl jest opętany telewizyjną manią. Właśnie namawiam go, aby zaczął uczęszczać na mityngi dla uzależnionych, dałem mu kartkę: adres, godzina, dojazd (autobusem, spod domu, i to bez przesiadki). Nalegałem, prosiłem - obiecał, że trudno, zrobi to dla mnie, pojedzie, posłucha - bylebym przestał marudzić. Obiecał - i co? Jest druga nad ranem, słyszę, że wychodzicie - pewnie do tego waszego „tartaku" - pewnie doprawicie się wódką, jeśli nie jakimiś drągami, i wylądujecie w łóżku, u znajomych albo w hotelu. Jeśli nawet, synu, wrócisz przed dwunastą, to nienadający się na mityng. Za- 22 śniesz - a przebudziwszy się, znowu włączysz te telewizory, ten komputer - zanurkujesz w ten wasz chory świat - nie zważając na pory dnia i nocy - tylko ekrany, piwo, jedzenie z mikrokuchenki - i tak aż do następnej histerycznej „wycieczki" do „tartaku" po „zwierzynę". Oj, synu, synu — — A jakże, wróciłeś, synu, po dziewiątej, przez ściany dolatywała radiowa msza ze św. Krzyża, walnąłeś się w wyro pół-rozebrany - jedna skarpetka na nodze, spodnie na podłodze. Chudy jesteś, za chudy, od piwa powinno być trochę sadła, a ty jak z krzyża zdjęty - na pewno jakimiś drągami się wspomagasz. Wy teraz znacie się na tych zachodnich busterach i wynalazkach, że niby pobudzają skojarzenia i twórcze myślenie. Telewizory wyłączone. Co robić? Obudzić, zawlec do łazienki, żebyś się oporządził? Zamówić taksówkę i zawieźć cię tam na siłę? Zero szans, szarpanina, wyrwiesz mi się, jesteś większy i silniejszy, sąsiedzi zobaczą, kompromitacja. Zresztą jaki pożytek z takiego przymusowego i półprzytomnego siedzenia na takim mityngu? Tylko byś się zniechęcił. A może ty wczoraj zabalowałeś właśnie dlatego, że zanadto napierałem, abyś pamiętał o niedzieli i mityngu? Wyszedłeś niby do apteki i skręciłeś na różowy szlak - staremu na złość? Żeby do mityngu się nie nadawać? Wrzeszczysz, że nie jesteś żaden uzależniony, naczytałeś się, ojciec, o telemanii i wmawiasz zdrowemu chorobę. Że trzy telewizory, że komputer, że nonstop oglądanie, porównywanie, zapisywanie? Bo to moja praca, ojciec! Powiedz mi, ojciec, że jestem pracoholi-kiem, wtedy możemy podyskutować. Ale teleholizm? To inny problem, całkiem inny, daj mi, ojciec, święty spokój! Nie dam, synu. Nie dam, bo oszukujesz - siebie i mnie. Zabrnąłeś, straciłeś kontrolę, udajesz, że opracowujesz „nowy format" - że to będzie żyła złota, rewelacja na miarę. //Big Brothera" - kupią tę bombę telewizje całego świata, będziemy, ojciec, żyć jak paniska, uwolnisz się, ojciec, ze swojej klatki z gazetami, garnitury ci kupię i auto, zwiedzisz 23 świat, Berlin, Wiedeń, Paryż, Rzym, Wenecja, Ateny, mnóstwo kobiet, różnej urody, jedne darmo, inne za pieniądze, smakołyki, widoki, striptizy, korridy - tato, kochany, za młody jesteś, żeby usychać! Doceniam to, synu, dużo widziałeś, ponętnie opowiadasz, wygadany jesteś. Ale, synu, spójrzmy prawdzie w oczy: od czterech lat mi to mówisz, synu, nie mam siły patrzeć na twoje szturmowe zrywy, straceńcze wypady - znajdź jakieś normalne zajęcie - systematyczna praca, systematyczne pobory -a ty wciąż i wciąż: cierpliwości, ojciec, cierpliwości i wiary, kiedyś też nie wierzyłeś, gdy pisałem im serial - zrzędziłeś, odradzałeś - i czyje na wierzchu? Starczyło na remont mieszkania, pralkę, lodówkę, niestarą hondę i na wyprawę dolarykańską, a i teraz co miesiąc spływa mi z Zaiksu - choć nic nie robię - trzy razy tyle co tobie za ślęczenie w dziupli z gazetami od ósmej do czwartej. Dużą forsę zdobywa się, ojciec, za ryzyko i pomysły - ze zwyczajnej pracowitości żyje się zwyczajnie, czyli skąpo, nudno, bez sensu. Ejże, synu! To, że raz ci się udało, nie oznacza, że uda się ponownie, gdybyś był szczery, sam byś wyznał to, co widzę: zakradła ci się do duszy niepewność, dostrzegasz, że twoi rówieśnicy osiągnęli więcej, nagrody międzynarodowe, większą oglądalność, większe tantiemy - nie gnieżdżą się przy rodzicach, bo kupili sobie luksusowe wille, jeżdżą drogimi samochodami, a także pokazują się ze sławniej-szymi niż twoje gwiazdami. Wiem, doceniam - ambitny jesteś, walczysz, chcesz ich przeskoczyć, ale, synu, czy nie straciłeś samooglądu? Zatrzymać się powinieneś, odsapnąć, odpocząć, zastanowić nad sobą - i może, jednak, skręcić z tej drogi, wyrwać się z tego wyścigu - bo może pędzisz ze swoim Plejbojewem ku przepaści? Właśnie po to są te mityngi. Żeby opamiętać się. Posłuchać innych, podobnych, zdziwić się albo przerazić - i nagle puknąć się w czoło: Boże jedyny, to o mnie! Cóż to dwie godziny mityngu, zrób to, synu, dla mnie, posłuchasz, sekretarka Anonimowych wyraźnie po- 24 wiedziała, że uczestnicy przedstawiają się tylko imieniem, żadnego przymusu wypowiadania się, posiedzisz, posłuchasz - nie zaskoczy ci, to nie przyjdziesz więcej, zaskoczy, będziesz przychodził, aż kiedyś, na trzecim czy piątym mityngu, dojrzejesz do wyznania, oczyścisz sumienie i ulżysz duszy. I nie mądrz się, że to dla telebaranów, tych, co obżerają się telewizją jak hamburgerami - a ty przecież inny, ty badasz, analizujesz, porównujesz, eksperymentujesz -i rzekomo zmierzasz do końca. Hm, synu, który raz ja to słyszę? Dwa lata temu miałeś skończyć na sylwestra. Potem: na Wielkanoc. Potem: na pewno do 30 czerwca. Potem: na pewno na „tego sylwestra". Teraz mówisz: na pewno przed Wielkanocą. A Wielkanoc, synu, już za trzy tygodnie. I co? Drżysz. Panika w oczach. Zarzekałeś się, że do „tartaku" nie zajrzysz, póki nie „zamkniesz koła". A zajrzałeś. I wróciłeś ze zwierzyną z trzeciej - czwartej dziesiątki - ona już spadła z ekranu, w gazetach nie widziałem jej od miesięcy. Wypłacz się, synu, z tego nałogu, z tej mieszanki ambicji -chciwości - nibysztuki - seksu - pieniędzy - wyścigu. Kiedy tę uprzejmą sekretarkę Anonimowych zapytałem, co uważać za uzależnienie, spytała krótko: Czy syn dopasowuje swoje życie osobiste, towarzyskie i zawodowe do nałogu. Pytanie proste, synu, a rozjaśniające problem bezlitośnie: dopasowujesz! Kiedy powiedziałem, że oglądasz naraz cztery telewizory, że ich nie wyłączasz - jesz oglądając, śpisz słuchając, po zakupy wychodzisz z walkmanem na uszach - zawahała się. Niech pan zacznie od psychiatry, doradziła. Ja: Nie pójdzie! Ona: Proszę sprowadzić doktora do domu. Ja: Przegada, ośmieszy, wypędzi. Ona: Współczuję panu. Ale najlepiej jakoś zwabić go na mityng, zobaczy takich jak on sam, puknie się w czoło. Oczywiście nie zmuszać, nie szantażować. Zaciekawić. Oho, wstałeś. Kroki, pomruki. Aha, do ubikacji. Pół do dwunastej. Gdybym zadzwonił po taksówkę, gdybyś prędko wziął prysznic — — 25 No, tak: wymiotujesz. Przepadło. Sprzęt nienadający się do użytku. Bee! Trudno. Poczytam. Nieznana młodość Cudusa Krysznusa. Zaraz spytasz, czy nie ma gdzieś przypadkiem jednego piwa. Wyjdę. Kupię ci alka-prim. Potem ugotuję obiad. Dla ciebie barszcz i jajka na miękko -żebyś prędzej wrócił do zdrowia. Wieczorem włączysz telewizory i znowu zapadniesz się w swoją telewizyjną dżunglę na parę tygodni. A ja? Wieczorem łóżko - ciemność - słuchawki i łączność z muzyką i głosami świata. I książki. Fizycy moi metafizyczni. Nie, synu: nie obumieram. Odciąłem się od tzw. świata, na ile to możliwe - żeby przetrawić pół wieku. Tyle się nadziało - we mnie, wokół mnie, w ojczyźnie, świecie - pamięć mam przeładowaną jak stary magazyn. Posprzątać muszę, poukładać. Decyzje, zdarzenia, marzenia, błędy, nieszczęścia - których nie rozumiem. Został mi jeszcze kawałek, a może kawał życia - ty mówisz: Włącz się, ojciec! Ale w co, synu? Jak? Dlaczego? Po co? Obserwuję panie i panów wyprowadzających psy do parków i na trawniki - i widzę nad miastem Wielkiego Szydercę, z milionem smyczy w ręku, który podobnie wyprowadza te panie i tych panów, i ich dzieci - do biur, szkół, fabryk, teatrów. Niektóre psy szarpią się na tych smyczach. Urywają się, upijają. Dziczeją. Napadają, gryzą - inne psy. Ale nie Szydercę. Nawet nie wiedzą, że On jest. Bo nie patrzą wyżej. A ja popatrzyłem. I chciałbym go rozszyfrować, tego Szydercę. Do północy - książki. O wpół do ósmej rano - dziupla w biurowcu i gazety. 26 Otwarcie dziupli, wniesienie gazet, rozłożenie. Gazety, okładki, kolory - przede mną, nade mną, za mną, z lewej, z prawej. Ul z gazetami. 7.45. Początek handlowego ping-ponga. Dzieńdobry - palce w okienku - Wyborczą proszę - dwa osiemdziesiąt - moneta - arytmetyka, sypnięcie reszty - podanie gazety - dziękuję, dziękuję - dzieńdobry, Sekrety proszę - czerwone paznokcie, moneta - dzieńdobry, złoty dwadzieścia - podanie gazety - dziękuję - Przegląd proszę i Trybunę - cztery dziewięćdziesiąt - banknot, arytmetyka -podanie gazet - dziękuję, dziękuję — — Tak do dziewiątej. Od dziewiątej zwolnienie tempa, biurowiec zapracowany -od czasu do czasu interesant - kroki - bilet poproszę, ulgowy -czy ma pani (nie widzą sprzedawcy) znaczki pocztowe? Aha, Kamila M. Gdzieś mi chyba mignęło jej zdjęcie. Przeszukać pleploty — „Kulisy Sławy": Pierce Brosnan: Kocham każdy kilogram mojej żony. Will Smith (36) zakłopotany zachowaniem swoich wielbicielek, które na ulicy obnażają przed nim piersi, aby złożył na nich autograf flamastrem. Mikę Tyson „Bestia" (38) na festiwalu w San Remo zaśpiewał słynny przebój Domenica Modugno „Yolare". Konin, w tym domku (zdjęcie) wychował się Jan Kaczmarek, tegoroczny laureat Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel", na zdjęciu: John Travolta wręcza artyście wymarzoną statuetkę. Marek Krukowski uczestniczył już w 60 teleturniejach, z czego 15 wygrał, mieszka w starym domu pod Warszawą, nagrody rozeszły się na książki, płyty i podróże po świecie, zamierza nadal żyć z teleturniejów. Olaf Lubaszenko: Dzięki teleturniejom także widzowie uczestniczą w rywalizacji, próbując odpowiedzieć przed swoimi telewizorami. Krem na rozstępy. Pogromca pryszczy. Nie daj się stresowi. Czy wysokość zasiłku dla bezrobotnych zależy od długości miesiąca, np. 30 czy 31 dni. Leksykon 27 krzyżówkowicza. Ido - sztuczny język, Trier - duński reżyser filmowy. Na gali rozdania Oscarów rewia kreacji. Filmowa Bridget Jones zdecydowała się na czerwoną suknię z trenem, Hilary Swank z przodu zasłonięta od stóp po szczęki, za to plecy szokują nagością. Życie to zbieg okoliczności, czasem szczęśliwych. BLIŹNIĘTA: Złe samopoczucie ustąpi w piątek i w doborowym towarzystwie zapomnisz o niepowodzeniach. Keanu Reeves nie zamierza przyjaźnić się z dupkami, tak, mój styl to dobrze uszyty garnitur i T-shirt. Tadeusz Pluciński, mimo że ma dziś 80 lat, tak jak dawniej wzbudza zachwyt kobiet. Emilian Kamiński i Justyna Sień-czyłło nareszcie wyszli z ukrycia. Babcine palce, drobne, babciny głos: Ulgowy tramwajowy proszę, jednoprzejazdowy — — Nie! To musiało być w „Życiu od Tyłu". Paul McCartney trzeci raz dziadkiem. Jolanta Kwaśniew-ska w Japonii podejmowana jak królowa. Piotr Najsztub chętnie pyta, ale czy sam chętnie odpowie, kim jest jego nowa dziewczyna. Państwo Winkowie z wężami za pan brat. Natalia Kukulska spodziewa się drugiego dziecka. Mel Gibson zamierza kupić sobie wyspę. Martin Scorsese (63) kolekcjonuje żony. Sean Connery pozwany do sądu jako uciążliwy sąsiad. Ziewanie jest zaraźliwe jako pozostałość instynktu stadnego. Kobiety, które powstrzymują wybuch złości na małżonka, są czterokrotnie bardziej zagrożone śmiercią. Ptaki łączą nas z niebem. Supermodna kolekq'a w stylu Jacąueline Kennedy. Popularna wróżka Aida Kosojan-Przybysz swój niezwykły dar jasnowidzenia odziedziczyła po babce - aby odświeżyć cerę, często okłada twarz plasterkami ogórka. Jak w kilka tygodni straciłam 21 kg dzięki niezwykłemu SMS-owi. Sąsiad się we mnie podkochuje, wynajduje tysiące powodów, żeby do mnie zapukać. Koleżanka z pracy zwala na mnie swoje obowiązki. Kawa-papierosy-stres-przemęczenie -uzupełnij magnez i potas. BLIŹNIĘTA: Ten tydzień należy do odważnych. Może przestaw meble w pokoju? Może 28 wielkanocne święta, które zbliżają się wielkimi krokami, spędź tym razem nietradycyjnie, np. na wycieczce do kraju niechrześcijańskiego? Dobra rada: ryż należy zalać zimnym mlekiem i gotować na małym ogniu — — Nie! To było w „Twoim Podglądaczu". Szukajmy — — Czy Magdalena Wójcik (1. 35, „Złotopolscy") rozwiedzie się z mężem? Dzielna sklepowa przepędziła bandytów. Całować w rękę czy nie? Pieczarki będą nadal białe, jeśli po umyciu i pokrojeniu skropisz je sokiem z cytryny. Bezrobocie to nie tragedia, założyliśmy antykwariat, książki dały nam chleb i radość życia. Krzyżówka - do wygrania 500 zł -część haseł pochodzi z serialu „Na Wspólnej". Okulary czy soczewki. Dziecko kocham, żony nie. Kawa-papierosy-stres-przemęczenie - uzupełnij magnez i potas. Krystyna Madej prosi byłego męża, by nie przyjeżdżał na ślub ich córki - bez ciebie jesteśmy szczęśliwe. BLIŹNIĘTA: Nie siedź sama w domu, zapisz się do jakiegoś klubu zainteresowań. W tym tygodniu w domu zapanuje przyjemna atmosfera. Praca: rzeczowa rozmowa z szefem przyniesie spodziewany rezultat — — Nie, nie ma. A w „Świecie Gwiazd"? Jennifer Lopez szczęśliwa! Wreszcie zostanie mamą. Książę Karol: Kto podstawił mu kochankę. Michał Wiśniewski sprawił sobie BMW 7 za 800 tysięcy złotych. Krzysztof Kraw-czyk wziął się ostro za siebie. Julia Roberts: Nareszcie mam biust! Zioła ojca Andrzeja Cz. Klimuszko. Schudnij do 30 kg w miesiąc. Objadała się, tyła, płakała - do czasu gdy — — zbawienne skutki pewnej terapii. BLIŹNIĘTA: Ujawni się jakiś Twój talent, dzięki czemu Twoja kariera nabierze tempa. Masz szansę podjąć teraz najważniejszą w Twoim życiu decyzję zawodową. A może soczewica? Krzyżówka kulinarna. Kreacje gwiazd wywołują zawsze tyle samo emoq'i, co oscarowe nominacje. Athina Onasis, najbogatsza nastolatka świata, zerwała stosunki z najbliższą rodziną, ponieważ matka i ojczym próbowali zniszczyć jej miłość. Demi Moore 29 i Ashton Kutcher wzięli ślub w świątyni kabalistycznej — — Zaraz! To było w „Ich Sekretach". Na pewno! Druga albo czwarta strona, dół. Tak! Jest! Ona-- Ona, Kamila M.! Fotografia na ćwierć strony - piękne oczy i usta, uwodzicielska, włosy odmładzające czupurne, dekolt: Kamila M. (43), pamiętna gwiazda TvX, od czasu gdy podjęła wykłady w Prywatnej Akademii Telewizyjnej, zaczęła bywać. Kilkakrotnie widziano ją z Czarlem K. (1.31, kaliber 28), początek trzeciej dziesiątki w rankingu czołowych drwali stolicy (patrz insert). Czyżby czwarte małżeństwo? Patrz insert, hm. Więc to ty, synu? Całe szczęście, że w ciemnych okularach, że z ukośnego profilu (podobnyś do Jamesa Deana). Trzecia dziesiątka? Drwali? Drwal - co to? Podrywacz? Rębajło? Kaliber 28? O co chodzi? Numer buta? Atrakcyjność auta? Punktacja fotogeniczności? Iloraz seksapilu? Głupie uczucie, synu. Zażenowanie. W rankingu czołowych drwali? Gdybyż to było: czołowych architektów stolicy, czołowych lekarzy. A nawet taksówkarzy, policjantów czy adwokatów. Ale „drwali"? Co to za jedni? Rozpustnicy? Playboye? Kurwiarze? Samcy? Żigolacy? Pani Kamilo! Mimo respektu, który żywię dla Pani z czasów, kiedy szanowałem telewizję i z niekłamaną przyjemnością gościłem Panią co wieczór w moim pokoju - nie mogę nie wyrazić swej aktualnej dezaprobaty. Wątpliwości mnie ogarniają, a nawet podejrzenia. Że mego syna traktuje Pani - elegancko ujmując -instrumentalnie. A pospolicie mówiąc: jako dupcyngiera. Obawiam się, szanowna Pani, że z tego mezaliansu syn mój może wyjść dotkliwie ośmieszony. Jak np. Peter Holm z romansu z Joan Collins. Uważaj, synu, żeby twoje środowisko nie zaszufladkowało cię do przydupasów. Czy nie stać cię na młodą śliczną dziewczynę? Czy musi być z tego wasze- 30 go rozpustnego środowiska? Idąc po pracy do przystanku, mam przyjemność oglądać na odcinku Krakowskiego Przedmieścia dziesiątki, a nawet setki ślicznych studentek, w fantazyjnych bluzkach, z różnorodnymi kosmykami i lokami, uzębienie ich olśniewające, nogi długie, serca młode, romantyczne. Tam podążaj, synu! Na piękne archipelagi, nie na bagna i grzęzawiska. A z mojej samotności nie kpij sobie. Wolę celibat wśród ideałów niż brudną zwierzęcą rozkosz, kończącą się kacem i obrzydzeniem. Nie zadowalaj się byle czym, przy brzegu. Wypłyń na głębię, przypomina nasz Dalajlama. Piękna metafora, prawda, Catherine? Wziąłem „Sekrety" do domu - pokazałem synowi. Zdenerwował się: W trzeciej dziesiątce? Jakaś rozgrywka! „Tartak" punktuje mnie na dwunastym miejscu, tuż za pierwszą dziesiątką. Ja: Co to za punktacja? On: Zabawowa. Ja: Coś z seksem? On: Po co ci wiedzieć, zgorszysz się, ojciec, zaczniesz moralizować. Ja: Co to za „Tartak"? Nie dostaję tego. On: Bo to w internecie. „Tartak" jest solidniejszy, weryfikuje, a „Sekrety" tylko mieszają. Ja: Co jest mieszane, co weryfikowane? On: To popatrz. Postukałna klawiaturze, za-ruszał myszką, pstryknął - jakaś tabela na ekranie - zaczernił dwunastkę. „12. CZARL. Karol K., 31. Kał. 28. Ef. 3-5". Ja: Co to „Kał", co to „Ef"? On: Rozmiar i wydajność. Ja, przestraszony: Rozmiar czego? On: No, długość, nie domyślasz się? W centymetrach. A wydajność? Ile razy w ciągu seansu. Ja, zbaraniały: Jak to mierzą? Kto? Po co? On: Cwane dziwy wymyśliły zabawę. Sposób na manipulowanie zwierzyńcem męskim. Rządził tym „Tartak", a, widzę, „Sekrety" się podłączyły i mieszają. Trzecia dziesiątka! Chcą mnie przy dołować. Ale stajnia wierzy tym z „Tartaku". Rzetelne. Ja: Jak to robią? Badają? Mierzą? Okazało się: sprawę wymyśliły trzy inteligentne dziewczyny z „Tartaku". Jedna wypróbowuje kandydata. Oczywiście incognito. Zapisuje dane. Za parę dni druga. Też „cechuje". Jeśli wyniki są zbliżone, wyliczają średnie. Jeśli rozbieżne, 31 weryfikuje trzecia. W środowisku mówi się o nich „suwmiarki" . Sęk w tym, że facetom trudno jednoznacznie ustalić, które są tymi suwmiarkami, bo cwaniary mylą tropy. Syn zadumał się: Fakt, miałem obsuwę, nie spisałem się z taką jedną. Czyżby ta skóra była suwmiarką „Sekretów"? Ja: Wiem, że teraz są różne burdele i półburdele, że prostytutki stoją przy szosach. Ale że wy, artyści, bawicie się w to samo? On: Nie, ojciec. To co innego. To nie za pieniądze. To gry. Rozumiesz? Towarzyskie gry i rozgrywki. Sport środowiskowy. Rozejrzałem się po tym jego pokoju - który kiedyś był naszym salonem rodzinnym. Wersalka - rozbebeszona. Trzy telewizory, wszystkie włączone - migające, jazgoczące - do tego monitor komputera -jakieś kamery. Książki, butelki. Ja: W niedzielę mityng, pamiętasz? On: Wykluczone! Za dwa miesiące Wielkanoc, a ja muszę zamknąć pewien etap! Ja: Trzeci rok zamykasz. On: I tak już będzie do końca. Mam pomysłów na dwieście lat! Na dwa życia! Ja: Idź - dowiesz się może, jak się z tego obłędu wyrwać. On: Kiedy ja nie chcę się z tego wyrwać! To (zatoczył dłonią półkole po swoim majdanie) jest fascynujące! Ty jedź! To ty się nudzisz. Tak, jedź! Posłuchasz, opowiesz, może się kiedyś wybiorę. Zgadnij, Catherine, co zrobiłem. Pojechałem. Żałuj, synu, wszystko to jest dużo prostsze, niż myślisz, i dużo ciekawsze, niż myślisz. Kościół widać z daleka, wchodzi się do podziemia, duży hol, przyjemny półmrok między filarami, sale ponumerowane, twoją znalazłem bez trudu, teleświry stały już przed drzwiami, czekały, powiedziałem, że pierwszy raz, czy jest jakiś szef - wskazano mi „Waldka" -podszedłem - miły facet podobny do Roberta De Niro („Taksówkarz") spytał, o co chodzi, ja, że syna mam uzależnionego, chciałbym zachęcić go do przychodzenia, czy mogę zobaczyć, posłuchać, „jak to działa" - De Niro powiedział „oczywiście" - zaraz wyszła grupa poprzednia („psiarze" -tzn. uzależnieni od psów, trzymający w mieszkaniu po pięć -dziesięć psów, ciekawe, co?). Waldek otworzył okna, żeby przewietrzyć (bo śmierdziało psami), grupa - koło dwudziestu osób, więcej mężczyzn, przeważnie po czterdziestce - rozsiadła się za stołami - stoły ustawione w podkowę, jej wierzchołek pod oknem - krzesła na zewnątrz podkowy, tak że uczestnicy zwróceni do siebie twarzami. W czwartym, wolnym boku drzwi, przy drzwiach stolik, na nim słoik kawy (rozpuszczalnej), kubki jednorazowe i elektryczny czajnik. Pięć po dwunastej De Niro zadzwonił dzwoneczkiem, powiedział: Zaczynamy! I dodał: Kto pierwszy raz, palce do góry. Podniosłem ja i jeszcze dwoje, chłopak i babsko. De Niro: Przypominam, zwracamy się do siebie per ty, 33 wypowiadamy się tylko o sobie, innych nie komentujemy, wstańmy do kręgu. Wstaliśmy, podano mi ręce z lewej (Bogumił Kobiela) i z prawej (Steffi Graf), dwie osoby wyszły zza stołów, żeby domknąć krąg od strony drzwi, De Niro: Skupmy się - dziesięć sekund ciszy - potem coś w rodzaju modlitwy (sens: Boże, pomóż mi poprawić to, co poprawić mogę, znosić to, czego zmienić nie mogę, oraz odróżniać jedno od drugiego). Usiedliśmy - wtedy asystent Waldka, duże nochate chłopisko w T-shircie (Gerard Depardieu), odczytał z książki jakąś sentencję na dzień dzisiejszy (coś o pokusie samotności) i zaprosił do wolnych wypowiedzi na ten temat. Chwila milczenia -myślałem, że nieśmiałość, a to było kurtuazyjne oddawanie pierwszeństwa, coś jak przepuszczanie się w drzwiach. I pierwszy zabrał głos facecik blisko tego Depardieu. To może ja, zaczął. Henryk, teleholik - przedstawił się. Wychyliłem się nieco, żeby go zobaczyć, wypisz, wymaluj doktorek z reklamy rutinoscorbinu. Żałuj, synu, wszystko to ciekawsze niż internet czy telewizyjna sieczka. W dzieciństwie czytałem książki podróżnicze, wyznał. A kiedy kupiliśmy telewizor, pożerałem wszystkie sceny zagraniczne -w dziennikach, reportażach, filmach. Uczyłem się języków. Ale czasy były nie do wyjazdów, bo trudno było o paszport, a przelicznik walutowy był morderczy. W latach 80-ych zwiedziłem kraje RWPG. Marzyłem o Włoszech, Francji, Skandynawii, USA, Meksyku. Może bym wyjechał, gdyby nie rozchorowała się matka. Mieszkałem z matką, miała tylko mnie. Cóż, podróżowałem poprzez telewizję. W dni wolne nie odchodziłem od telewizora. Matka: wyskoczyłbyś, poderwał dziewczynę, potańczył, ale on kupował parę piw -popijał, patrzył na dzikusów, zwierzęta, góry, pośpiesznie robił zakupy, niecierpliwie gotował matce i sobie, bo wszystko to odciągało od telewizora. Te wyobrażane podróże podlewał coraz mocniejszymi trunkami. Kiedy matka zmarła i mógłby już podróżować realnie, jak wielu jego przyjaciół to 34 robiło, pozostał przy telewizorze jako „podróżnik stacjonarny". Ba, wymyślił teorię wyższości „podróży stacjonarnych" nad „podróżami wędrownymi" - że taniej, prędzej, łatwiej, bez ryzyka, bez zmęczenia - że w ti-wi lepsze komentarze, że bardziej rozwijają wyobraźnię, inteligencję. A kiedy założono mu telewizję kablową - i wprowadzono kanały podróżnicze, ech, Boże, sama rozkosz! A w latach 90-tych programy się przedłużyły - już nie kończyły się o północy, ale kręciły się na okrągło: zasypiałem nad ranem - budzik zrywał mnie niewyspanego - do pracy szedłem nieprzytomny - tak męczyłem się do piątku - żeby wreszcie w piątek o 16-ej kupić torbę żarcia i worek piwa - i podróżować na wersalce, z elektronicznym pilotem w ręku. Raz zdarzyło się, że znajomy, kpiąc z mojej nieśmiałości do kobiet, zadzwonił do agencji i sprowadził dwie dziewczyny, młode i wesołe. Spodobała mi się ta rozrywka - i tak zacząłem stacjonarne podróże seksualne. Stolica, dużo agencji, a w agencjach mnóstwo dziewczyn z różnych krajów, od Bułgarii po Białoruś, od Ukrainy po Wietnam. Są też Afrykanki. Podróże egzotyczne i seks egzotyczny. Bardzo te dwie podróże się uzupełniały - telewizyjne i agencyjne. Oczywiście zdarzały się nieporozumienia, wpadki, pretensje. Dziewczyny próbowały oszukiwać - dajmy na to, Wietnamka udawała Japonkę. Raz, pijanego - pobito mnie w agenq'i i okradzione. I to był dzwonek alarmowy. Postanowiłem wyrwać się z tego nierealnego świata, z tych nierealnych podróży, zerwać z telewizją, z alkoholem, wrócić do rzeczywistej pracy, rzeczywistego życia. Kupiłem samochód. Telewizor wyniosłem do piwnicy: postanowiłem wedrzeć się i polubić rzeczywistość rzeczywistą. Poznać rzeczywistą kobietę, uprawiać rzeczywisty seks, mieć rzeczywiste dzieci. Poznałem fajną dziewczynę. Ale, jednak, niestety, rozmowy na trzeźwo, spacer na trzeźwo, seks na trzeźwo wydają mi się czymś przeraźliwie sztucznym. Absurdalnym. Komicznym. Obawiam się, że powrócę do telewizji. Przychodzę na spotkania, żeby nie 35 stracić czujności przed tym niebezpieczeństwem. Dziękuję za wysłuchanie — — Cisza. A ja wstrząśnięty, synu! Gały czas o tobie myślałem. Ciebie widziałem - i to w krzywym, karykaturalnym zwierciadle. Potem wypowiadali się inni. Miłośnik teleturniejów. Fanatyczka MTV. Także facet, który straszył. Lubił horrory. Lubił się bać. Ale jak się przeładował, to raz na parę tygodni musiał nocą wyjść i kogoś przestraszyć. Wtedy się rozładowywał. Potem spowiadał się facet typu Klaus Kinski. Szkoda, synu, że go nie słyszałeś. Gdybym wiedział, przemyciłbym magnetofon i nagrał potajemnie. Synu, to było o tobie! Zacząłeś podobnie, igrasz podobnie i podobnie jak on skończysz. Facet zmarnował życie przez telemanię. I ty zmarnujesz, Mówił, cały czas patrząc w długopis, który obracał w palcach. Ręce na stole. Może zacznę od końca. Gdzie jestem. Gdzie się znalazłem. Jestem sam, rodzina ode mnie uciekła. Mam dwa koty i dwa psy. Utrzymuję nas z mojej renty, niedużej, to trudne. Moim głównym majątkiem jest telekamera. Kiedyś byłem dwa lata w Nowym Jorku. Przy Piątej Alei, róg 45th Street był sklep, że jak stanąłeś przy wystawie, to widziałeś sam siebie - w telewizorze ustawionym za szybą. Ja godzinami tam wystawałem, robiłem miny i patrzyłem, jak to wychodzi w telewizorze. Nie rozumiałem i prawdę mówiąc, do dziś nie rozumiem tej siły, tego nałogu, który mnie tam przyciągał, wiem, że to było dziwne, nienormalne do tego stopnia, że właściciel postraszył mnie policją i musiałem trzymać się z daleka. Tak czy inaczej, zarobione dolary przeznaczyłem na kupienie takiego telewizora z kamerą, wtedy to było drogie, w Polsce nawet banki jeszcze tego nie miały, nie mówiąc o rezydencjach. Nawet na Dworcu Centralnym jeszcze nie było. On zamontował kamerę na balkonie, wycelował na plac i przystanek autobusowy przed restauraq'ą. Monitor, oczywiście, w domu. No i zaczęło się oglądanie. Powtórzył, że nie rozumie tego, że patrzenie 36 prawdziwe - na prawdziwy plac, prawdziwy przystanek, na ludzi wsiadających, wysiadających, wchodzących do restauracji i wychodzących - patrzenie z prawdziwego balkonu w ogóle go nie ciekawiło. A oglądanie tego samego w monitorze, na ekranie? Pasjonowało! Mógł patrzeć, nawet jeśli nie było nikogo, nic się nie działo, ot, wiatr przesunie papierek, nadleci liść, zapali się światło w restauracji albo rozbłyśnie latarnia. Potem umocował kamerę w mieszkaniu, w pokoju, z widokiem na stół i drzwi wejściowe, sam leżał na wersalce, głową do drzwi, i oglądał rodzinę - ale na monitorze. Żona, dwaj synowie i córka, jak zasiadają, jedzą, gadają, wychodzą, wchodzą. Zasiadał z nimi przy stole na tym krześle, z którego widać było monitor. Powtórzył: Nie rozumiem tej siły, tego nałogu, który mnie do tego ciągnął, może ktoś wytłumaczy. A ciągnęło się to latami, dzieci urosły i się wyprowadziły, został sam z żoną, ona nie wytrzymywała tego, że woli oglądać ją na monitorze, kupiła mu psa. No to nakierował kamerę na leżankę dla psa i oglądał psa. Żeby miał ciekawiej, kupiła mu drugiego psa, a sama wyprowadziła się do córki, bo ta urodziła bliźnięta, a zięć ma duży dom. Na koniec dokupiła mu dwa koty, żeby więcej się działo. Przybyło mu obowiązków, wiadomo, karma, sprzątanie, wyprowadzanie, ale wszystek czas, co mu pozostawał, szedł na oglądanie. Powtarzam, patrzenie oczami bezpośrednio na te psy i koty wcale mnie nie bawi. A na ekranie - bardzo. Jak wchodzą w ekran, wychodzą z ekranu, z której strony. Dziwne, czasem patrzą w kamerę, jakby coś rozumiały. Kinski przerwał, rozejrzał się jak przebudzony, spytał, czy nie za długo mówi, czy może opowiadać dalej. De Niro zachęcił, ośmielił. Na tym polegają te mityngi, że jeden opowiada, pozostali słuchają i zastanawiają się nad sobą. Ciągnij. Bezradna żona sprowadziła w końcu - psychiatrę. Żeby podłubał mu w życiorysie. I co sobie przypomnieli? Nie będę wszystkiego opowiadał, ale parę numerów trzeba. 37 Na przykład, że lubiłem wisieć na trzepaku głową do dołu, wiecie, drążek pod kolanami - i oglądać świat do góry nogami. Trzech nas takich zuchów było: który dłużej. Ale nie o rekordy wytrzymałości szło, tylko że świat robił się dziwny - może ktoś spróbuje stanąć na rękach czy na głowie? (Kinski rozejrzał się). Chcecie, stanę, o tu (odsunął krzesło), przy ścianie? Popatrzył, nie znalazł zachęty. I opowiedział o lusterku - że zawsze nosił w kieszeni lusterko. W parku, na dworcu, na moście. Zaproponował: Może panie mają luste-reczko? Możemy wypróbować. Najdziwniejsze, że poprzez lusterko możemy władać światem. Przechylasz lustereczko -i świat w lustereczku się przechyla - rzeka płynie z dołu do góry, wieżowce stoją poziomo albo ukośnie, autobusy jadą pionowo w dół i nie spadają, a przeciwne jadą pionowo w górę. Ileż ja się nadumałem: z czego jest ten świat w lusterku? Coś jest: przecież widać kolory, kształty, ruch - ale co to? Z czego? A przecież można trzymać dwa lusterka, inaczej przechylone i dwa światy pięknie widać. Ojciec jego kolegi miał lornetkę wojskową. Wychodzili z kolegą na dach i oglądali świat przez lornetkę. Świat w lornetce przybliża się i zagęszcza, widać to, czego oczy nie dojrzą. Albo latarka elektryczna. Taka z pokręcaną główką, skupiająca. Na wakacjach, na wsi. Wychodzisz z namiotu nocą. Ciemność, czarno, nic nie ma. Zapalasz latarkę i w ciemności robi się świat. Sto metrów białego tunelu. Zgasisz? Ciemno! Nic. Zero. Skierujesz latarkę w inną stronę - masz inny tunel. Potem wielkim jego oczarowaniem była fotografia. Za zdaną maturę rodzice zafundowali mu aparat fotograficzny. Zapisał się do klubu fotograficznego przy Domu Kultury. Do dziś pamięta ten cud, to zdumienie, kiedy wkładało się naświetloną odbitkę do wywoływacza i na czystym papierze pojawiał się dom, drzewo, osoba. To znaczy, jakby dusza tego domu, drzewa, osoby. Osobowość. Osobowość „wyjęta" z osoby. Cud jeszcze większy niż lusterko. Zrobił bardzo udany portret matce. Boże, ileż on napatrzył się na tę fotografię. Psychiatra powie- 38 dział mu, że Murzyni bali się fotografii i fotografowania -bo fotograf zabiera duszę. Coś w tym jest. Matka dawno nie żyje - a ja ją mam na fotografii. Co mam na fotografii? To samo co w lusterku i w monitorze. Duszę! Myślę, że mnie pasjonuje, że duszę człowieka, drzewa czy krajobrazu można od niego oddzielić. Ksiądz Klimuszko, patrząc na fotografię osoby, umiał powiedzieć, gdzie osoba jest - gdzie żyje, a jeśli nie żyje, gdzie znajduje się ciało. Jakby od fotografii do ciała osoby wiodła jakaś nić. Na podłodze, na leżance bawią się dwa koty i dwa psy, a patrząc w przeciwną stronę na monitor, widzę ich dusze - cztery metry od nich, na ekranie. Ta tajemnica, jak to się dzieje, męczy mnie - ale za mało wykształcony jestem, żeby to pojąć. Tyle że przez to uwierzyłem w zjawy i duchy z przeszłości - że mogą trwać, istnieć - jak w fotografii matki, jak w filmach z nieżyjącymi dawno aktorami czy politykami. Lekarz powiada: wróć do rzeczywistości, owszem, oglądaj sobie te twoje psy i koty, ale te żywe, na podłodze, których możesz dotknąć, pogłaskać. Szanuj rzeczywistość, mówi, bo zwariujesz. I powiedział, żebym poszedł na wasz mityng. To przyszedłem. Skończył - pauza - cisza - „przepuszczanie się w drzwiach" -spojrzenia w stół - wyczekiwanie. Zgłosiła się - (Kto? Ałła Pugaczowa? Tak, to ta z Sopotu): To może teraz ja. Justyna, teleholiczka. O dziwnej przygodzie, którą przeżyłam. Na Dworcu Centralnym. Wiedziałam, że z hali głównej pudła usunięto, ale czytałam w gazetach o specjalnej poczekalni, pomyślałam: na pewno tam szkło mają. Było, ale wstęp tylko za ważnymi biletami. A zaraz dzienniki. Stoję na balkoniku przy schodach ruchomych, patrzę w dół na perony, kombinuję, gdzie pójść. Jest salon z wiziorami czynny do dwudziestej drugiej, ale to daleko, w „Arkadii", osiem przystanków. Wtem staje przy mnie amator, typ pana Hulot, zerka. Wiadomo. Zaryzykowałam: Muszę obejrzeć dziennik, mówię, a zlikwidowano na dworcu telewizory. On, że mieszka dwa kroki stąd, 39 ma duży płaski ekran, zaprasza. Sam jest, właśnie odprowadził żonę, pojechała do sanatorium. Wszystko jasne -trudno - niech będzie, co być musi - bo strasznie ssało, wiecie, jak to jest! Poszliśmy. Faktycznie, blisko, kamienica zaraz przy Emilii, mieszkanie ekstra, kultura. Włączył mi telewizor, zrobił drinka z lodem, myślę: teraz się przykrochmali, a on: Proszę oglądać, ja popracuję, mam jutro referat. Na oko profesor, minister, może dyrektor czegoś, szpitala na przykład. Trzymam pilota, kicam sobie po kanałach, drink, on nie przymigdala się - jest ekstra. Aż za ekstra. Słucham, ciekawe - wiem, synu, że desperaci puszczają się za wódkę czy narkotyki, ale że za telewizję - o tym nie słyszałem. Spoglądam spod brwi na twarze: żadnego oburzenia. Wyrozumiałe słuchanie. A ona, że obudziła się w fotelu - a coś, ktoś, ssie jej środkowy palec lewej ręki. Śpi i posapując, ssie jak niemowlak. Zorientowała się, że to pan Hulot, na przystawionym do fotela polowym łóżku -że jej ręka obwiązana w przegubie sznurkiem, sznurek oplata mu szyję - aby ona nie mogła odsunąć dłoni i wyjąć palca. Dziwność - ale bardzo dziwna dziwność, zdarzyło jej się w życiu wiele dziwności, ale taka nigdy. Noc -półmrok - odgłosy dworca - ja w nieznanym mieszkaniu u jakiegoś cyborga, który ssie mój palec!!! Uczucie, jakbym była w kosmosie. Co robić? Rozwiązać ten sznurek i wyjść? Rozwiązałam, prawą ręką. Ale nie wyszłam. Zaciekawiło mnie. No i telewizja. Włączyłam - on obudził się, bez słowa wstał i poszedł do drugiego pokoju. Znowu zasnęłam. Rano, widzę, kartka: Poszedłem do pracy, proszę się rozgościć, wrócę o siedemnastej. Zaufał mi, że nie okradnę? Dziwne. Powinnam wrócić do domu, ale ten telewizor. Zadzwoniłam do domu, nagrałam, że jestem u przyjaciółki za miastem, wrócę wieczorem. Umyłam się, zjadłam, pokicałam po kanałach. Luksus! O siedemnastej wrócił. Zrobił sobie drinka i wytłumaczył sekret: od dziecka ssie palec. Najpierw palec matki, potem siostry - bo spał z siostrą - potem łapę psa - 40 potem znalazł kobietę, która się tego nie bała - i z którą się ożenił. Ale wyjechała, na trzy tygodnie, do sanatorium -czy nie zostałabym u niego na te trzy tygodnie? On to wynagrodzi. Cóż, musiałam wracać, mąż zacząłby raban, policja, poszukiwanie itepe. Przytuliłam biedaka, poszłam -rozpłakał się, wielki, sześćdziesięcioletni mężczyzna - że go zostawiam samego. To tyle. Dziękuję, że wysłuchaliście, chciałam opowiedzieć, bo nurtowało — — Cisza, milczenie życzliwe, wyrozumiałe. I wtedy ten, co lubił horrory i od czasu do czasu straszył -że poczuł się ośmielony, chciałby powiedzieć więcej. Gdy podniósł głowę i rozejrzał się po twarzach, zidentyfikowałem go od razu: Fernando Rey! („Mroczny przedmiot pożądania"). Choć głos miał raczej Bouryila („W kręgu zła"), pojękliwy, taki przez krzywy nos. Na imię mam Ryszard, jestem teleholik. W dzień pracowałem jako strażnik w pewnej instytucji, myślę, że mnie cenili, robiłem, co do mnie należało, uczciwie i dobrze. Wieczorem żona oglądała w swoim pokoju swoje seriale, a ja w moim pokoju - „trylery": Cyborgi, Nosferaty, Drakule, Godzille. Różnych zjadaczy mózgów, seryjnych morderców, egzorcystów, mścicieli. „Powiesisz się na własnych jelitach", „Dziecko jaszczura", „Sumienie diabła", „Milczenie owiec", wiadomo. Jest tego dużo, co noc, do rana. Czy się przejmowałem? Tak, ale w tym sensie, że im więcej strachu, zaskoczenia, tym przyjemniej. Nie idzie mi o ilość trupów czy krwi - mnie podniecał strach przestraszonych - te zdziczałe ze strachu oczy, zwłaszcza kobiet, ten pisk czy krzyk. Albo rrryms! Omdlenie. Spadanie z wieżowców też mnie bierze, mam trochę lęk wysokości. No i niektóre zwierzęta. Nietoperze, pająki - tak, ale węże, szczury - nie. Oglądałem, niestety, za długo, jechałem do pracy niedospany, ale, Bogu dzięki, zdrowie służyło. A teraz (zmieszał się), a teraz to najważniejsze. Idzie o to, że kiedy się naoglądałem, zwłaszcza w sobotę i niedzielę, to zdarzało mi się w nocy z niedzieli na poniedziałek, że musiałem, tak, 41 musiałem, wyjść z domu i (pauza) i musiałem kogoś - nastraszyć. Kiedy widziałem, jak ktoś się przestraszył i ucieka -z krzykiem, tupotem - doznawałem uspokojenia, czułem jak po nogach spływa ze mnie w ziemię niepotrzebny ciężar. Wracałem do domu rozładowany, zasypiałem natychmiastowo, spałem tak zdrowo, że budziłem się, jakbym wrócił z dwutygodniowych wczasów nad morzem. Jak straszyłem? Różnie. Najprostsze: czarna pończocha na głowie, pałka w łapie - i wyjrzeć nagle zza rogu. Bardzo działa też, w ciemnych miejscach, latarka zapalona w ustach. Liczy się małpia postawa, podskoki, jęki. Najbardziej polubiłem sposób na widmo. To w parkach. Robi się tak: w kupie liści schować białe prześcieradło. Do niego przywiązana nylonowa wędkarska linka, puszczona w górę przez gałąź i dalej do kryjówki w krzakach. Czekasz. Ktoś zbliża się, dochodzi do tych liści - wtedy ciągniesz linkę, wyrasta przed człowiekiem biały duch. Nie ma takiego, co by nie dał w długą. Nawet dwie, trzy osoby - uciekną. Raz zaryzykowałem - szło trzech chwatów, z butelkami, popijali, bluzgali. Wtem - duch! Jezu, jak wiali. Du-du-du-du! Co za przyjemność. Śmiech. Śmiechy. Szczere. Żadnego potępienia. Ja też rozbawiony. Co dalej? Spirala mi się nakręcała, im więcej horrorów, tym częstsze straszenie. Aż pewnego razu - stało się. W parku. Sztuczka z prześcieradłem. Szło dwóch. Skąd mogłem wiedzieć, że jeden z nich chory na serce. Nie uciekł. Nie wytrzymał przestrachu. Zawał. Znaleźli mnie. Sąd. Sześć lat krat, przesiedziałem połowę. Wyszedłem. Ale rodzina mi się rozleciała, żona przestraszyła się niewiadomego. Że może ukrywam coś jeszcze. Jakieś seksrajdy. W więzieniu, rzecz jasna, napatrzyłem się ja horrorów więziennych. Boże! Ile nieszczęść -same pomyłki, nieporozumienia, urojenia, błędy. Oj, biedny jest człowiek. Ale się pozbierałem. Wiziora nie mam, gazet nie kupuję - wszędzie drażnienie, podpowiadanie zboczeń -i zegarek, i człowieka łatwo zepsuć, trudno naprawić, po- 42 trzebna cenzura, przynajmniej dla dzieci i młodzieży, bo świat zwariuje. Teraz pracuję w piekarni, wypiekam chleby i bułki, mam czyste sumienie i święty spokój. Dziękuję, że mnie wysłuchaliście. Podniosłem wzrok - wtem moje spojrzenie zderzyło się ze spojrzeniem siedzącej naprzeciwko, na drugim boku „podkowy", sześćdziesięcioletniej przystojnej pani (Jeanne Moreau, „Moderato cantabile"), i tknęło mnie, że to może być Twoja mama, Catherine. Jak sprawdzić? Tymczasem głos zabrał staruszek z bródką, wypisz, wymaluj Kentucky Fried Chicken. Chicken jest różdżkarzem, wykorzystał swój talent i wahadełko do analizy programów TV. Ma specjalny zeszyt z tabelami, wyodrębnił tematy, ustalił punktację. Przez okrągły rok oceniał pięć głównych kanałów: filmy, seriale, dzienniki, teleturnieje i reklamy, a także wybrane gwiazdy i autorytety. Zrobił zestawienia, spisał wnioski, wyszło poważne opracowanie, sto pięćdziesiąt stron. Wykonał na swój koszt pięćdziesiąt kserokopii - wysłał je do posłów, ministrów, komitetów oraz redakcji i wydawnictw. Owszem, zainteresowało się aż dwanaście instancji - niestety, kiedy indagowany o metodologię swoich badań przyznawał się do wahadełka radiestezyjnego - zainteresowanie gasło. Ale on nie traci nadziei, że zdobędzie kiedyś sprzymierzeńca - rozumnego i wpływowego. Choć trudno będzie. Jego diagnozy uderzają bowiem w przemysł filmowo-telewizyjny, w interesy firm biznesowych - lokalnych i międzynarodowych — — Słuchałem wielce (z powodu mojej Tajemnicy) poruszony. Muszę zdobyć to jego opracowanie! Zaczepię go po mityngu i porozmawiam, postanowiłem. Palce podniosła Jeanne Moreau. Zadrżałem: Jeśli powie o Teleuszu, wszystko będzie jasne: to Twoja Mama, Catherine! Ale pani Moreau zapytała o Wielkanoc. Za dwa tygodnie Wielkanoc - czy w święta się spotykamy? 43 De Niro: Tak, ale drugiego dnia - w poniedziałek, godzina i sala te same. No to kończymy. Nie ma Szymona i gitary -„Dezyderaty" nie zaśpiewamy - kto odczyta? Może ktoś z nowych. I do mnie: Może ty? Ja, że nie jestem uzależniony, ja tylko w sprawie syna. On: Nie szkodzi. I podał, przez ręce drugich, kartkę. Wiersz. Zacząłem czytać, trema, kaszel ni stąd, ni zowąd, nie bardzo rozumiałem, o co chodzi. Wtem zorientowałem się, że to słowa pieśni śpiewanej przez Piwnicę pod Baranami. Pieśni, którą bardzo lubiłem, znałem prawie na pamięć (mam kasetę!), i od razu mi się czytanie ułożyło, śpiewnie. Są tam piękne zdania, synu, na przykład: Unikaj głośnych i napastliwych. Unikaj głośnych - są udręką. Albo - uważaj synu, to jakby speqalnie dla ciebie: Bądź ostrożny w interesach, •;•.•.• Na świecie bowiem ; pełno oszustwa. Albo to, synu: Bądź sobą. Zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości. Bo ona jest wieczna Jak trawa. Bo ona jest wieczna. I napisane chyba specjalnie dla mnie: 44 Przyjmuj spokojnie, co ci lata doradzają. Z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. I dla każdego: Jesteś dzieckiem Wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy. ; Masz prawo być tutaj! -- ł dla nas, Catherine, dla Ciebie i dla mróer Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Jest to piękny świat. Te ostatnie linijki Piwnica śpiewa dwa, a może trzy razy, przejmująco jak najpiękniejsze modlitwy. Wiersz kończy się objaśnieniem: Znalezione w starym kościele Świętego Pawła w Baltimore, Datowane: tysiąc sześćset dziewięćdziesiąty drugi rok. A niżej jeszcze dwa razy: Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Jest to piękny świat. 45 Skończyłem - cisza - podnoszę oczy - wszyscy patrzą na mnie - cisza - i nagle co? Oklaski! Jakieś miłe szepty. A Waldek De Niro: Brawo, pięknie to przeczytałeś, aż ciary poszły. Ale się nie przedstawiłeś. Jak ci na imię? Miałem przygotowany pseudonim („Jacek"), ale coś mnie powstrzymało przed kłamstwem i powiedziałem, jak jest: Andrzej. Spoglądam naprzeciwko - Jeanne Moreau patrzy na mnie z tak jawną sympatią, że od razu zrozumiałem: no tak, skojarzyła mnie z Columbo, a przecież ona z mężem go kochali. Teraz dodatkowo spodobało się jej moje czytanie. Tak, przeproszę i zapytam, czy córka pani nie jest aptekarką na Mokotowie. Waldek zarządził „kółko". Wstaliśmy, podaliśmy sobie ręce. Znowu ta sama modlitwa-zaklęcie co na początku. I być może od wzruszenia „Dezyderatą" - tym razem poczułem słynne, opisywane w różnych artykułach, promieniowanie przepływające przez koło ludzkich rąk. I było to, uwierz, synu, bardzo przyjemne. Waldek ogłosił: Do zobaczenia za tydzień - zrobił się gwar, rozmowy, szuranie krzeseł, wychodzenie. Spytałem Waldka, czy mógłbym wziąć (dla syna) „Dezyderatę", on, że proszę bardzo, mamy tego dużo, ale w tym czasie Jeanne Moreau podeszła do Fernanda Reya (horrorysta), i dobrze, bo miałem czas zastanowić się i rozmyślić z zamiaru zapytania o Ciebie, Catherine. Za tydzień czy dwa Jeanne zabierze głos i słowo „Teleusz" padnie. Wychodziłem więc w milczeniu - nawet przyśpieszyłem, żeby nie nawiązywać rozmów, nie lubię się spoufalać. Aha, Chicken! Analiza kanałów, ranking demoralizacji. Gdzie on? Przepadł! Zagęściło się: salę obok opuszczała inna grupa (z pojedynczych słów zorientowałem się, że uzależnieni od bezsenności), a wyszedłszy na powierzchnię, zmieszaliśmy się z tłumem wychodzącym z nabożeństwa. 46 Najważniejsze: działam! Coś mi się włączyło po tym mityngu. Jakby pewność. To sympatyczne spojrzenie pani Moreau. Te oklaski. I promieniowanie. Jednak ono jest, istnieje, magnetyzuje. I te wyznania. Ta Ałła, ten Rey! Że też ludziska potrafią tyle ryzykować? On - wychodził do parku straszyć. Ona - odważyła się pójść do nieznajomego zboczeńca! A ja? Hm. Jak myszka. Dom - dziupla - dom. Dom - sklep -dom. Dom - apteka - dom. Ryzykowniej trzeba! Masz rację, synu: za młody jestem, żeby obumierać. Ale coś długo nie wracasz z tych urodzin, synu. Czekam -rozpamiętując to niesamowite zebranie. Trwało dwie godziny -a rozmyślam o nim już osiem godzin! Co ci opowiedzieć? Co zataić? Nie wiem, Catherine, czy Twoja Mama zrelacjonowała Ci przebieg mityngu i wypowiedzi, a jeśli, to co Ciebie najbardziej zastanowiło. Przygoda Ałły Pugaczowej? „Podróże staqonarne" Rutinoscorbina? Bo mego synala najbardziej zaciekawiły, o dziwo - słowa! To, że teleświry mają swoje nazwy na telewizor (wizior, okno, szkło), zapping (kicanie!), uzależnienie (obłędka, spirala, zapętlenie, szklica). Przejrzał „Dezyderatę", mruknął coś, że „truizmy", wysłuchał mojego streszczenia (kto, co) prawie obojętnie, zainteresował się jedynie (właśnie tak jak przypuszczałem) różdżkarzem (Kentucky Fried Chicken). Chętnie bym przestudiował tabele tego Chickena - wyznał z respektem. Wyniki bardzo podobne do moich. A o horroryście (Fernando Rey, ten, co przestraszył w parku zawałowca i wylądował w więzieniu) powiedział krótko: lęk. Ja: Co „lęk"? Niespodziewanie - rozgadał się, i to nerwowo, jakby spuszczał ciśnienie nadmiaru lektur i przemyśleń. Że glebą prawie wszystkich chorych uczuć jest lęk. Nie ja to odkry- 47 łem. Chciwość, zazdrość, obżarstwo, gniew, okrucieństwo, pijaństwo - biorą się z lęku. Najczęściej jest to lęk nieświadomy. Nieuświadomiony. Szczęśliwym, zdolnym do miłości, może być tylko ten, kto pokonał lęk. Nielicznym się to udało. Chrystus. Sokrates. Giordano Bruno. Matka Teresa. Być może nasz Dalajlama. Święci, bohaterowie. Wielcy myśliciele. My, ludzie przeciętni, dążąc do szczęścia, boimy się, zabezpieczamy się, podejrzewamy, kręcimy. Nie potrafimy chodzić po wodzie, toniemy jak Piotr z Ewangelii. Sęk w tym, że im bardziej chcemy być szczęśliwi - tym bardziej się boimy. Media to odkryły. Że najgłębszym i podstawowym uczuciem nas wszystkich - którzy nie dorośliśmy do wyzwolenia - jest strach. Dlatego adresują swoje artykuły, informacje, filmy bezpośrednio do strachu w nas. Pierwsi odkryli to wydawcy amerykańscy: że Amerykanie żyją w strachu. W strachu przed Indianami, Murzynami, rabunkiem, bezrobociem, kryzysem, utratą majątku. Dlatego na czołówki gazet dawali morderstwa, oszustwa, nieszczęścia biznesowe. Afery miłosne, kompromitaqe. Przenieśli to do kina. A potem do telewizji i dzienników telewizyjnych. Kryminały, horrory, thrillery, atak czerwonych, inwazja z kosmosu. A wiesz, kto współpracuje z producentami strachu? Nie zgadniesz, ojciec. Producenci - czego? Producenci broni! Żaden naród na świecie nie trzyma w domu tyle karabinów, rewolwerów, paralizatorów i żaden nie zabezpiecza drzwi i bram tyloma zamkami, łańcuchami, szyframi - co Amerykanie. I żaden nie pożera tyle leków przeciwstrachowych, nasennych, prze-ciwdepresyjnych, żaden nie znieczula się aż tak narkotykami, obżarstwem - jak oni. Dlaczego? Bo to, jak mówią twoje Anonimy: spirala. Im bardziej się boisz, tym bardziej się zabezpieczasz. A im więcej masz w domu lekarstw przedwiekowych, karabinów, okutych drzwi, ochroniarzy, żelaznych bram - tym bardziej się boisz. Tak, ojciec, produkcja strachu i produkcja broni bardzo się wspierają, dwie żyły złota. Odkrywszy u siebie, że strach jest dochodowym towarem, 48 Amerykanie zaczęli go eksportować. Przez kina i telewizję są największym producentem i eksporterem strachu. I, oczywiście, największym producentem i eksporterem broni. I, podobnie: największym producentem rozpusty - żeby być największym producentem i eksporterem moralności. Ach, te ich przemówienia, misje pokojowe, dobroczynność! Brr! Kiedyś sądziłem, że ludzkość mądrzeje, dojrzewa, że wyrośnie z tych straszących gazet, filmów, reportaży. A guzik! Jesteśmy straszeni coraz bezczelniej. Od dziecka, od kołyski. A dzieci przecież są bezbronne. Ufają dorosłym. Uważają, że dorośli są mądrzy, że wiedzą, co robią. Dopiero gdzieś w czwartym - piątym roku życia zaczynają się orientować, że dorośli są głupi. Ale jest już za późno. Już zostały przestraszone i skrzywione na całe życie. Będą oglądać kryminały, horrory psychiatryczne i kosmiczne - i kupować poczwórne zamki, broń i lekarstwa przeciwlękowe. I znieczulać się wódą i drągami, otępiać się hamburgerami. Amen! Twój różdżkarz ma rację - za dużo się na strachu zarabia, żeby z takiej żyły złota zrezygnować. Kazań syna o Ameryce muszę, Catherine, słuchać bez sprzeciwu - on był tam pięć lat, ja wcale. Dwa wyjazdy służbowe kiedyś - do Francji i do RFN - ot, i cała moja własna wiedza o Zachodzie. Reszta z drugiej ręki: z gazet, kina i telewizji. On: Dziewięć lat temu zmarł pewien indyjski mędrzec całkowicie pozbawiony lęku. Ja: Jak to się przejawiało? On: Podchodził do dzikiego tygrysa, siadał obok i patrzyli sobie w dal, pomrukując zgodnie. Spojrzał na polującego pytona - pyton wypuścił z paszczy ptaka i odpełzł. Goryl wstrzymał cios i łapę podał mu do głaskania. Ja: Kto to? Czym oddziaływał? On: Spokojem. Absolutnym spokojem, czyli absolutnym brakiem lęku. Ja: Jak zwierzęta to wyczuwały? 49 On: Widać są w przyrodzie wzorce takiego bezlękowego zachowania. Ja: Co na przykład? On: Drzewa. Skały. Słonie. Nam, zwykłym ludziom, tylko zdarza się zapomnieć o lęku. Ja: Zdarzyło ci się? On: Samemu, nad spokojnym morzem, o zachodzie słońca. Także w górach. Te chwile zjednoczenia z przyrodą. Z kosmosem. A ten mędrzec prawdopodobnie miał to uczucie zawsze i wszędzie. Przypuszczam, że nawet w zgiełku. Kto to? Dam ci książki, rozmowy z nim i o nim. Ale jak wrócą. Bo pożyczyłem. Czy to, nad czym się mozolisz czwarty rok, to coś przeciw straszeniu i psuciu świata, odważyłem się spytać. Roześmiał się dziwacznie, jak przyłapany na zboczeniu. I wyznał, bezwstydnie, że projektuje taki reality show, że słynne słuchowisko Wellesa o lądowaniu Marsjan pod Nowym Jorkiem to przy jego pomyśle dobranocka dla grzecznych dzieci. Mój show pomnoży - stokrotnie - dwa uczucia: strach i nienawiść. Strach spotęguje nienawiść, nienawiść strach -wszędzie! W rodzinach, w fabrykach, w biurach, na drogach! Córka pchnie ojca w przepaść, matka zamorduje dziecko w kołysce, wicedyrektor przegryzie gardło dyrektorowi, kierowca walnie rozpędzonym autobusem w mur! Chrześcijanie rzucą się na muzułmanów, muzułmanie na Chińczyków, a Chińczycy na chrześcijan! Ja: Żartujesz, synu. Nie wierzę, że ślęczysz nad taką makabrą. On: A jeśli? Ja: A po co? On: Żeby przyśpieszyć nieuniknione. Rozumiesz, ojciec? Przyśpieszyć przesilenie. Ludzkość musi się odbić od dna. Ja: Bawisz się mną. Nie wiem: zwierzasz się czy kpisz. On: No dobra. Żartowałem. 50 Ja: Całe szczęście. " •; ń t. Aon: Żartowałem co do tego przesilenia. Nic się nie przesili, ludzkość nie odbije od dna, dna nie ma. Ale co do tej eskalacji strachu - nie żartowałem. W portki będziecie robić, przestaniecie zasypiać. Ja wyciągnę z tego miliardy. I dla odmiany wysmażę słodki show o miłości. Tak sugestywny, że każdy będzie obłapiał i całował każdego. Wyobraź sobie: autobus. Jak jest? Ludzie stoją obok siebie jak kołki. A jak będzie? Obmacywanie, całowanie, kopulowanie, cały autobus, każdy każdego. I tak wszędzie. W fabryce, szkole, kościele, samolocie. Ja: Znowu kpisz. On: Dlaczego? W komunizmie tak miało być (sięgnął, wziął, podał mi książkę). Przeczytaj: Prywatne życie Maro-la Karksa. Jako byłego budowniczego socjalizmu powinno cię zaciekawić. Ja: Synu, czy my kiedy porozmawiamy szczerze? On: Szczerze? Ojciec, wypluj to słowo. Szczere są tylko zwierzęta. No i może dzieci, do, powiedzmy, drugiego, trzeciego miesiąca. A potem - tylko gra i obłuda. Po chwili poprawił: I samoobłuda. Ja: Tak czy inaczej - idź na ten mityng. Nie pożałujesz. On: Daj spokój, ojciec. Udusiłbym się ze śmiechu. I innym tonem: A jak ci idzie z tą Catherine? Akcja się posuwa? Działasz, ojciec, czy - marzysz? Ja: Marzę. A on, nagle serio i smutno: Może masz rację, ojciec. Że lepiej marzyć. Bo prawie zawsze spełnia się nam tylko karykatura tego, o czym marzyliśmy. I innym tonem: No, dość tych rekolekcji. Do roboty! Odkręcił się na krześle, do komputera, ja wyszedłem, z tą książką. Mityng pobudził mnie jak przejażdżka karuzelą. Potrząsnęło mną. Ludziska działają! Bez sensu, na oślep - ale 51 próbują, ryzykują. Ałła zanocowała u nieznajomego, żeby zaspokoić głód telewizji. Fernando Rey wychodził nocami do parku straszyć prześcieradłem. Rutinoscorbin eksperymentował z zagranicznymi prostytutkami. A ja? Drepczę między domem, dziuplą i sklepami. Dość! Próbować trzeba. Anuż się wydarzy coś istotnego? Muszę zaryzykować! Jak mówią: dać Panu Bogu szansę. Zabawię się w detektywa: sprawdzę, gdzie mieszkasz, Catherine. Wstąpiłem do apteki upewnić się, czy pracujesz na zmianie popołudniowej. Kupiłem witaminę C, zerkając, czy jesteś przy drugim okienku. Byłaś! Od 20.50 spacerowałem na skwerze naprzeciwko Twojej apteki, obserwując, kiedy personel zgasi światła, pozamyka i wyjdzie. Wtedy ruszę za Tobą, w bezpiecznym oddaleniu -sprawdzę, do jakiego wsiadasz tramwaju czy autobusu, a jutro albo pojutrze - zmyłkowo przebrany - wsiądę niepostrzeżenie i pojadę za Tobą. A ty, synu, nie myśl, żem trąba i cykor. Jeśli w coś wierzę naprawdę, jeśli czegoś chcę szczerze i głęboko - działam sprawnie i odważnie. Kiedyś uprawiałem różne sporty, ryzykowałem, nieraz dostałem w skórę i zawsze oddawałem. Jeśli byłem nieśmiały, to tylko w sprawach męsko-damskich, bo ta sfera była w moim domu wstydliwa, nietykalna i szanowana, nigdy nie widziałem matki rozebranej, siostry też od małego chodziły zakryte, golizna była u nas zakazana, nie to co teraz. Udało się: niezauważony, ustaliłem, co trzeba. Wsiadłaś na przystanku róg Puławskiej i Dworkowej - do autobusu „138", środkowym wejściem, o 21.20. Nazajutrz wsiadłem do „138" jeden przystanek przed Puławską, czyli przy Wiśniowej - usadowiłem się w kąciku przy tylnej szybie, zasłoniłem twarz „Przeglądem Sportowym", mając dodatkowo nad czołem długi daszek bejsbo- 52 lówki. Autobus skręcił w Puławską, zaraz Twój przystanek, czy wsiądziesz, Catherine? Tak! Z parasolką!!! (Jak w Cherbourgu!) Złożyłaś parasolkę i - nie oglądając się, przeszłaś do przodu. Śliczna! Szczup-luśka w tym swoim wiosennym płaszczyku, przepasanym w talii, w fantazyjnym berecie na Twoich bujnych, falistych włosach. Usiadłaś - a ja, udając czytanie (trochę podejrzane w półmroku), napawałem się, bardzo wzruszony, Twoim francuskim berecikiem, Catherine, i Twoimi cudnymi włosami, widocznymi ponad oparciem. Autobus przejechał Wisłę, skręcił w lewo, na Saską Kępę. Aha, wysiądziesz przy Francuskiej? Nie! Już wstajesz, idziesz do przednich drzwi. Ja wysiądę tylnymi. Przede mną dwaj chłopcy. Wysiadłaś, otworzyłaś parasolkę (jak w naszym filmie!), idziesz chodnikiem do przodu, skręcasz w prawo, w Zwycięzców. Szedłem za Tobą jak za światłem. Owijał Cię świetlisty obłok. Naprawdę! Może świeciły Twoje francuskie perfumy? Nie jest przecież wykluczone, że dobre perfumy mogą w pewnych warunkach - na przykład w spalinowym miejskim powietrzu - promieniować swoją jakością. Za Tobą szli dwaj hałaśliwi chłopcy, typu licealiści, ja za wami bezpiecznie. Po prawej stado wieżowców. Jakieś osiedle, ogrodzenie z metalowych prętów. Brama dla samochodów. Furtka. Weszliście. Chłopcy skręcili do wieżowca w lewo, Ty poszłaś dalej i weszłaś do ostatniego wieżowca po prawej. Niedobrze. Dziesięciopiętrowy słup pokratkowany jasnymi prostokącikami okien. Gdzieniegdzie okna ciemne. Czy wypatrzę, które się zaświeci? Jak Cię odnajdę w tym pionowym labiryncie! Los mi sprzyjał. Podszedłem do drzwi. Nacisnąłem klamkę. 53 Drzwi się otworzyły. Przedsionek. Na ścianie gablota. I nazwiska lokatorów. Po pięć nazwisk na piętrze. Niektóre skasowane czarnym mazakiem (w moim bloku tak samo niektórzy lokatorzy zażyczyli utajnienie nazwisk). Czy jest jakaś Katarzyna? Jest! Nawet - dwie! I to na tym samym piętrze! Która moja? Jeśli numery mieszkań rosną od lewa w prawo, „moja" powinna być ta druga. Od strony Wału i Wisły. Ja bym wybrał okna z panoramą Warszawy, od Mokotowa po Stare Miasto. A Ty, Cathe-rine, masz przecież duszę podobną do mojej. Więc? Domofon. Sprawdzę. Nacisnę dwie cyfry numeru - Ty podniesiesz słuchawkę -co powiem? Powiem: Przepraszam, czy to mieszkanie pana Adama Kwiatkowskiego? Ty powiesz: Nie. Pomyłka. Ja powiem: To nie jest numer ten a ten? Ty powiesz: Ten a ten. Ale taki pan tu nie mieszka. Wtedy powiem: Czyżbym pomylił budynki? Czy nie jest to Zwycięzców cztery? Ty powiesz: Nie, proszę pana, cztery jest bliżej bramy. Najważniejsze: usłyszeć Twój głos. Poznam Cię po głosie. Przedwczoraj zabuczał mój domofon i młody głos zapytał, czy nie zamówiłbym siedmiotomowej encyklopedii. Jest późno - chyba za późno. Ale? Jeszcze nie ma dwudziestej drugiej. Raz kozie śmierć! Zaryzykuję. Aha, włożyć monetę do ust - tak w filmach zmieniają głos. Podszedłem do domofonu. I odszedłem. Podszedłem znowu. I znowu odszedłem. Wiem - ty, synu, nie miałbyś takich oporów. Zaraz dwudziesta druga! 54 Nacisnąłem. A tu dziecinny głosik: Kto tam? / Zbaraniałem. Córeczka? Dobry wieczór, wystękałem. Jestem dystrybutorem encyklopedii — — A w słuchawce głosik: Mama, jakiś pan od encyklopedii! I, z oddalenia, Twój - na pewno Twój - głos: Powiedz panu, że mamy już dwa komplety encyklopedii. I podziękuj. Głosik: Mama powiedziała, że mamy już dwa komplety encyklopedii i dziękujemy. Ja, znienacka: Mamy również książki dla dzieci. Lubisz czytać? Głosik: Lubię. I, z oddalenia, Twój głos: Aniu! Dlaczego tak długo rozmawiasz! Głosik: Bo ten pan ma też książki dla dzieci. Twój głos: Powiedz panu, że jest bardzo późno, podziękuj i odłóż słuchawkę! ; Głosik: Dziękuję! I trzaśniecie w domofonie. Udało się! Opatrzność mi sprzyja! Mam nazwisko, adres! Znajdę w książce numer telefonu! Zatelefonuję: Dzień dobry, czy to stacja benzynowa? I usłyszę Twój słodki głos: Nie, proszę pana, pomyłka. Niby niewiele - a dla kochającego tak wiele! Szczęśliwy, przeskoczyłem furtkę od strony Krynicznej, podziemnym przejściem przeszedłem na drugą stronę Wału na przystanek powrotny. Uff! Usiadłem. Zwycięski. Policzyłem piętra. Jeśli numeracja mieszkań rośnie w prawo, to narożne ciemne okno z prawej powinno być Twoje. Poczekam, aż się zaświeci. Może podejdziesz? Zaczekam. Przepuściłem autobus. Będą jeszcze dwa. 55 Podeszłaś! Zaświeciło się - uchyliłaś okno, wietrzenie. Ty, na pewno Ty. Jestem dalekowidz. Te włosy - teraz związane na karku! Pa, Catherine! Dobranoc! Jakże wzmocniony wracałem. Owszem, tliło mi się trochę zawstydzenia - że myszkowałem, że po ciemku, że skrycie, że zwodziłem. Ale niczym były te koszty wobec przypływu energii i zuchwałości, którego doznałem. Tak, muszę zreformować moje życie! Odseparować się od syna deprawatora. Uciec od gazet - czyli znaleźć inną pracę. Nareperować zęby. Tak, w sobotę do dentysty. I przynieść z piwnicy ekspander i hantle! Och, Catherine. Uzdrowicielko chorych. Pocieszycielko strapionych. Gwiazdo zaranna. Kim jesteś, Catherine? Masz córeczkę - ale czy jesteś mężatką? Na lewej ręce nosisz srebrny pierścionek z dużym szafirowym oczkiem -pamiętam go - dłonie i palce zapamiętuję - w mojej dziupli poznaję klientów po dłoniach kładących banknot albo monetę na spodek. Potwierdzeniem dłoni są głos i tytuł pisma. Należę do tych sprzedawców, co nie lubią kontaktu wzrokowego (na wysokości oczu ciemna szyba), a tym bardziej konwencjonalnych rozmówek przy zakupie. Zagajenia - obcinam. Nauczyłem się czytać z dłoni. Kiedyś trafiło mi się „ABC chiromancji", broszurka - przestudiowałem - o dziwo, znalazłem potwierdzenie większości moich własnych obserwa-q'i i wniosków. Dłoń łopatkowata - głos optymistyczny. Dłoń długa - głos marzycielski. Dłoń wielka, palce węzłowate -głos zdecydowany, mocny. Dłoń krótka, szeroka, grube palce -głos powolny, gapiowaty. Ty, Catherine, masz dłoń, palce i paznokcie znamionujące wyjątkową wrażliwość i romantyczność. Nie masz obrączki. Panna z dzieckiem? Rozwódka? 56 W Twoim oknie nie ukazał się mężczyzna - może ma oddzielny pokój? Może spał? Może wyjechał? Piątek. Dziupla. Jak przestać myśleć o Tobie, Catherine?! Zanurkować w gazety. Zamach w Moskwie - chcieli zabić Czubajsa. Tsunami znów się czai - Azji grozi kolejny kataklizm. Co trzeci nastolatek molestowany - coraz więcej przemocy seksualnej -kiepskie samopoczucie młodzieży - sporo używek - brak oparcia w szkole - kryzys rodziny. Z błogosławieństwem Papieża wyrośnie pod Gdańskiem największy w Polsce kompleks edukacyjny - od przedszkola po uniwersytet. Starcie Tusk - Giertych. Upadająca lewica gra Europą. Szansę Partii Demokratycznej. Do Londynu taniej niż do Lądka Zdroju. Lacetti z bogatym wyposażeniem już od 40 990 zł. Wałęsa chce wybaczyć Radiu Maryja. Czy wraca „prawo kałasznikowa"? Nowa śkoda przerosła oczekiwania. Moskwa skarży Bałtów. Stacja benzynowa Alaska. Moc nagród w Tesco! Od dziś w kinach „Maria łaski pełna" - historia dziewczyny, która przemyca narkotyki z Kolumbii do USA, przypowieść o świecie zbrukanych symboli. Co uczeń szóstej klasy umieć powinien. Sejsmolodzy ostrzegają przed nową falą tsunami w Indonezji. Czy mamy bać się Chin? Niektórzy ostrzegają, że Chiny tylko czekają, aż ich gospodarka stworzy podstawy pod hegemonię militarną. Idea rewolucji niemoralnej. Co ma Okrągły Stół do korupcji. Dywidendy za granicę. Wyraźne spowolnienie gospodarki. Prokuratura bada podrabianie „michałków" przez kilka firm cukierniczych. Pułapki: eutanazja i aborcja. Solidarni, ale z kim? Zostań globalnym inwestorem. W poszukiwaniu niższego VAT-u nie musisz jechać do Niemiec. Ceny akcji nadal spadają. Artyści zaprojektowali Drogę Krzyżową. Stare Miasto zamieniło się w darmowy parking. Pijani kierowcy do internetu. Sędzia się wykaraskał. 300 produktów po niezwykłych cenach na Wielkanoc! Ochota - podatkowe tarapaty niewinnych przedsiębiorców. Ostra gra o stadion. Dni Mody - 57 19 i 20 marca. Nowe meble w naszym mieście - nie widziałeś tego jeszcze. Wielkie sławy w towarzystwie medium - stoliki wirowały, słychać było stukania i rzężenia. Arkadia - święta w pełni. SATURN - żer dla skner! Pralka - 799. Electrolux -1799. Odkurzacz -149. Radioodtwarzacz - 369. Ostry dyżur. Służby miejskie. Szpitale. TELEFONY ZAUFANIA. Adopcyjny. AIDS, HIV. Amazonki. Anonimowi Narkomani. Antydepresyjny. Centrum Praw Kobiet. Dla dzieci i nastolatków zaniedbanych, seksualnie wykorzystywanych, których rodzice piją. Dla gejów, lesbijek i ich bliskich. Dla kobiet w ciąży i matek małych dzieci. Dla ofiar i świadków przemocy. Dla ojców i dzieci, których prawa nie są przestrzegane. Dla osób bezdomnych. Dla osób doświadczających depresji. Dla niepełnosprawnych. Dla rodzin i opiekunów dzieci z zespołem Downa. Dla osób zaginionych. Dla uzależnionych od jedzenia - anoreksja, bulimia, nadwaga. Dla zagrożonych przez sekty. Gdy Twoim problemem jest ciąża. La Strada - telefon Fundacji przeciw Handlowi Kobietami. Narodowa Koalicja do Walki z Rakiem. Pogotowie Antykoncepcyjne. Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego. Poradnia Pomocy Palącym. STOP - Centrum Praw Kobiet dotkniętych przemocą i dyskryminacją. Pomoc osobom z chorobą Alzheime-ra. Telefoniczna Poradnia Rodzinna. Towarzystwa Pomocy Młodzieży. Uzależnienia, Monar. Wenerologia i AIDS. Zespół Pomocy Ofiarom Przestępstw. Zielona linia. Telefon dla osób mających problemy z pochodzeniem. Giełda rzeczy używanych. Mieszkania. Mieszkania i apartamenty w Wilanowie od 3900 PLN/m2. Mieszkania od 40 m kw. Górczewska - dobre miejsce - dobra cena - funkcjonalne mieszkania od 30 m kw. -Promoq'a od 3290 PLN netto/m kw. Chłodziarko-zamrażarka 139. Zmywarka 159. Redakq'a nie ponosi odpowiedzialności za treść ogłoszeń. Uff. Co jeszcze? Anglojęzyczny dziennik „Jerusalem Post" wywiad z pre- 58 /ydentem Lechem Kaczyńskim ozdobił fotografią Teda Ka-czyńskiego, amerykańskiego „Unabombera". Uff! Pierestrojka ma już 20 lat! Z sondażu wynika, że 61 proc. Rosjan ma do niej stosunek negatywny. Tylko 14 proc. Rosjan akceptuje zlikwidowanie totalitaryzmu. Gorbaczowo-wi zgody na likwidację imperium Rosjanie nie są w stanie wybaczyć. A przecież właśnie za to Gorbaczow jest tak uwielbiany na świecie. Sam Gorbaczow mówi, że jego celem była demokratyzacja przy zachowaniu imperium. Tragedia przyćmiona Hiroszimą: w trwającym 3 godziny nalocie na Tokio w nocy z 9 na 10 marca 1945 zginęło sto tysięcy ludzi — — Brr! Co ja robię?! Odciąłem się od telewizora i telewizyjnego bombardowania głowy - ale przecież wciąż brodzę w tej ogłupiającej gazetowej brei. To jakby pijak odstawił wódkę - ale zachle-wał się piwem. A właściwie: jeszcze gorzej. Jakby pracował w browarze. A dokładniej: jakby sprzedawał piwo i podpijał je spod lady! Muszę wyrwać się z tego chorego świata! Ale - przecież - syn. Tak! Muszę także oddzielić się od syna! Niech się wyprowadzi. Ma pieniądze - niech sobie wynajmie kawalerkę. A jeszcze lepiej: niech zostanie, a kawalerkę niech wynajmie mnie. Muszę odciąć się od tego domu i tej dzielnicy. Wynajmę sobie kawalerkę na przykład na Saskiej Kępie. Gdzieś między Kryniczną i Francuską. Niedziela. Nie zauważyłeś, synu, mojej ofensywy. Że wczoraj zapisałem się na wtorek do dentysty, na rozpoczęcie „rekonstrukq'i" uzębienia - że jutro poproszę o urlop 59 (zaświadczenie od chirurga stomatologa) - że przyniosłem z piwnicy moje przybory gimnastyczne. Siedziałeś przed telewizorami zły i otępiały. Z piwskiem w łapie. Ja: Co się stało. A ty: Klapa. Jaka klapa? Dwa lata harówy - jakbym psu pod ogon wsadził. Gówno z tego będzie. Z czego? Z mojego reality show. Dlaczego? Właśnie dowiedziałem się, że już to wymyślili i robią Japończycy. Chyba się spiję. Za godzinę mityng, idź - nacisnąłem. Nie, dziś jadę do matki, na urodziny tatusia nr 2. Ty idź, ojciec. Opowiesz, tamten mityng zrelacjonowałeś doskonale! Pojechałem. Przed zejściem do podziemia stali Cyrano Depardieu i różdżkarz Kentucky Fried Chicken. Poznali mnie. Z kościoła wylewała się fala wiernych. Teoholicy, powiedział Chicken. Kto?, zdziwił się Cyrano. Teoholicy, powtórzył Chicken, dobitniej. Dobre!, pochwalił Cyrano. Religia jako teoholizm. A co? Nie jest to uzależnienie? Nie jest podobne do tele-holizmu? Przed południem msza tak samo jak po południu „Złotopolscy" czy „Rodzina zastępcza". Cyrano: Zgoda. Stadna modlitwa i stadna rozrywka zaspokajają nasze poczucie wspólnoty. Ludzkiej wspólnoty. Ale głęboka wiara i głęboka sztuka służą czemu innemu. Chicken: Czemu? Nawiązywaniu wspólnoty z (Cyrano palcem wskazał Chickenowi niebo) z Tamtym. Chicken: To pan jest wierzący? Cyrano: Oczywiście. Zna pan to: mała wiedza prowadzi od Boga. Duża - do Boga. 60 Pan ma „dużą wiedzę"? W porównaniu z okresem, kiedy byłem niewierzący: bardzo dużą. I wierzy pan w Ewangelię? W sprawach etyki, owszem. Ale co do kosmologii - wolę fizyków. A poza wszystkim - to znakomita poezja. I wtedy różdżkarz, do mnie: A pana zdanie? Zmieszałem się. Czekali taktownie. Wydukałem, że ja i moi znajomi omijamy takie „chrystusowe" tematy. A jeśli już mówimy, to bojaźliwie i nieszczerze. Syna mam ciężko uzależnionego. Jak go przekonać, żeby zaczął tu przychodzić, doradźcie, panowie. Jak? (Cyrano): Szczerością. Niech mu pan szczerze opowie. Ja: O mityngu? On: O sobie. Ale to trudne. Bardzo trudno być szczerym. Spojrzał na zegarek. Chodźmy do lochów, nasi już zaczynają. Zgasili papierosy, schowali niedopałki. Zeszliśmy. Błyskawicznie zlustrowałem „podkowę" - czy jest Jeanne Moreau. Nie było. Nie było też kamerzysty Kinskiego. Za to kilka nowych twarzy, których nie zidentyfikowałem, bo nie wypadało się przyglądać. Znowu przewodniczył Waldek De Niro, według takiego samego porządku: krąg, modlitwa, odczytanie sentencji (tym razem o pokusie sławy), wolne wypowiedzi. Znowu grzeczne przepuszczanie w drzwiach. Odkaszlnęła i przedstawiła się „Teresa, teleholiczka". Wychyliłem się do przodu, żeby ją zobaczyć. Rozpoznałem od razu: Meryl Streep. Sportsmenka. Lubiła i trenowała sport od dzieciństwa. Przed osiemnastką liczyła się już w kraju. W biegach średnich. Wygrywała różne zawody wojewódzkie, regionalne, ale na mityngach krajowych i międzynarodowych nie liczyła się. Oczywiście marzyła o podium. Och, ile wyrzeczeń. 61 Treningi, dieta, dyscyplina. Żadnego życia towarzyskiego. Nawet odstawiła chłopaka, zresztą słusznie - wyniki od razu podskoczyły jej o trzy sekundy, na tym dystansie dużo. Walka, walka, walka! Coraz trudniejsza, bo objawiały się dziewczyny młodsze, bardziej utalentowane - podium oddalało się, zamiast przybliżać. Miałam już 26 lat, szykowałam się do pożegnania, kiedy na pewnym międzynarodowym mityngu tknęło mnie, że „dziś". I rzeczywiście, biegło mi się lekko -na ostatnie okrążenie weszłam jako czwarta, ze stratą do prowadzącej Rumunki ze trzydzieści metrów, a do trzeciej dziesięć. Przyśpieszyłam, łatwo minęłam ją na prostej, widownia to zauważyła, zahuczała zachęcająco, ja poczułam, że ten doping jest dla mnie - dostałam skrzydeł. Na osiemdziesiątce wyprzedziłam Szwedkę i przy szalonej wrzawie -na ostatnich metrach - Rumunkę. Przebiegłam jeszcze parę metrów, rzuciłam się na trawę i, tak, i przeżyłam - nie, nie wypowiem tego słowa, domyślcie się, zaczyna się na „o". Ale przed „o" umieśćcie przedrostek „hyper". Bo było to uczucie wszechdojmujące - drżałam na tej trawie, bliska epilepsji. To było więcej niż rozkosz, błogostan, ekstaza. To było uderzenie pioruna. Kilkanaście sekund szczęścia, ale totalnego -wszystkie zmysły, wszystkie części ciała, stopy, ręce, uszy, włosy - rozwibrowały mi się na kilkanaście sekund. Podobno zemdlałam - tłumaczono, że z wysiłku. Nie jestem święta, próbowałam i seksu, i narkotyków, eksperymentowałam, ryzykowałam. Ale czegoś równie intensywnego nie przeżyłam. Orgazm nie z jednym partnerem, ale ze stadionem partnerów naraz! Kiedy zastanawia się, co ją do takiego superspazmu doprowadziło, myśli, że te dwadzieścia sekund wielotysięcznego dopingu. W zwykłych pieszczotach pobudza cię jeden napaleniec. A wtedy, na stadionie, gdy zaczęła prześcigać? Dwadzieścia tysięcy mężczyzn i kobiet zawyło z podniecenia - i przekazało jej swoje podniecenie -wszyscy, jednogłośnie, przez 20 sekund ładowali ją swoją energią i pożądaniem - przez uszy, skórę, prosto w mię- l śnie, w jej ciało. Pożądaniem zwycięstwa! Zwycięstwa, czyli szczytowania. Czy na trybunach ktoś także doznał szczytowania? Może. Ja musiałam. To doznanie zaważyło na jej życiu. Po czymś takim nie sposób zadowalać się byle czym. Ona myśli, że podobnie było ze świętymi - po objawieniu, po doznaniu boskości -nie mogli, nie chcieli żyć banalnie. Tak, jestem uzależniona od tego przeżycia. Oglądam programy sportowe -zdarzają się takie pojedynki i takie zwycięstwa, że stadion i zwycięzca wibrują ekstazą, która wzbudza posmak tamtego wniebowstąpienia. Jednak wspominanie (Teresa Streep zaśmiała się wyzywająco) to za mało. Siedząc przed telewizorem, kibicując na stadionie, zapragnęłam powtórzenia tamtego przeżycia - niech jeszcze raz kilkadziesiąt tysięcy oczu jak tysiące lusterek - skupi się na mnie, niech mnie podpali i mogę umrzeć. Ale jak to osiągnąć? Zwyciężyć sportowo? Nie te lata, nie dam rady. Zagrać porywająco jak Jimi Hendrbc w Woodstock, zaśpiewać jak Janis Joplin w Nowym Orleanie? Nie potrafię, nie mam talentu. Więc jak? Wskoczyło jej do głowy, gdy w dzienniku pokazano incydent z meczu w Anglii: na murawę wbiegł golas. Dobra nasza, tędy droga! Głos Meryl Streep zmienił się: z cichego na głośny, wyzywający. Marzę o takim występie. To mój bzik, hyź, świr, kuku na muniu. Oczywiście nie w kraju, nie chcę, żeby mnie rozpoznano - tym bardziej że jestem pracownicą sądu, a to instytucja dostojna. Zrobię to w Szweq'i albo na Ukrainie. Oczywiście przedtem pojadę na stadion, rozpoznać teren, zaplanować dojście i moment. Przygotowuję się: gimnastyka, solarium - żeby ładnie wyglądać. Oczywiście zamaskuję mój cel prawdziwy. Na murawie w Sztokholmie, zrzuciwszy sukienkę, rozwinę transparent „Help Chechens!". W Kijowie -transparent „We want God!". Och, jak chcę tego! Być na celowniku miliona widzów przed telewizorami i na stadionie -ach, te kilkanaście sekund zaskoczenia, wzburzenia, szoku! 62 63 Rozsądek mi odradza: powstrzymaj się, walcz z tym, opamiętaj się. Ale rozsądek przegra z tą pokusą. Zwłaszcza kusi mnie jeszcze jedno miejsce, nie powiem, w jakim kraju, co za impreza. Pewnie myślicie, że audienqa na placu św. Piotra w Rzymie? (pauza) Nie, tam za dużo rodaków. Powiesz, synu: Blefowała. Popisywała się. Nie, takiego roznamiętnienia nie umiałaby Meryl zagrać. Aż dygotała z przejęcia. Bardzo też nęci mnie korrida, ciągnęła. Żeby taki numer wyciąć na korridzie. Wyobraźcie sobie tylko: tysiące widzów wokół areny. Toreador i byk. Wtem między nich wbiega goluśka kobieta! Ach, te kilkanaście sekund! Kochani, przysięgłam sobie, że jeśli coś takiego przeżyję - ukorzę się i powrócę do skromnego, poczciwego życia. Dziękuję, że mnie wysłuchaliście. To ja ci dziękuję, kobieto, myślałem w duchu, zawstydzasz mnie i dopingujesz! Oto wyobraźnia, zuchwałość, odwaga! Tyś Lwica! A ja? Zajączek! Zajączek - kicający lękliwie wokół Twojej apteki, Catherine. Myszka - myszkująca wokół Twojego domu. Co mnie tak zakompleksiło? Przegrane z Olbromskim -Kmicicem - Borowieckim? Utrata zawodu? Bezrobocie? Ja chciałbym o sławie - zaczął blondynek z przeciwnego boku „podkowy", koło czterdziestki. Nastroszone włosy jak u Roda Stewarta, spiczasty nosek, niesympatyczna mordka. Kuba, przedstawił się. Teleholik. Egoista, dorzucił po chwili. Jestem egoistą. Skrajnym egoistą. Moim zdaniem, ciągnął, sława to rodzaj władzy. Bezpośrednia władza nad żywymi widzami na koncercie. I świadomość władzy, gdy ogląda cię, podziwia nie dziesięć tysięcy, ale parę milionów przed telewizorami. Taka sława, taki masowy odbiór - wielka to władza. Tak! Ja cesarzem, oni moim cesarstwem, moimi poddanymi. Rządzę ich duszami, ich uczuciami. 64 Ma raq'ę, pomyślałem. Daniel O. był potężnym władcą. Jako Azja, Kmicic, Borowiecki rządził milionami. Rządził moją rodziną. Odebrał mi żonę — — Blondynek zamilkł na chwilę - i kiedy tak patrzył w długopis, którym machinalnie bawił się na stole - rozpoznałem go: fotograf z „Powiększenia" Antonioniego! Tak, ta sama niesympatyczna, egoistyczna mordka. Zblazowany. Wypalony. I rozkwękał się. Że bezsens. Pustka. Pozory — Wtem zrywa się nowy: chłopisko wysokie, żylaste (Wasilij Szukszyn!) i bardzo zdenerwowane. Ludzie, dość, takie flaków wywlekanie brzydzi mnie! Ja nie mogę tego znieść! Co to?! Szpitalne zwierzenia o zaparciach i stolcach, kupkach, bólach reumatycznych!!! Przepraszam, nie chcę nikogo obrazić - wychodzę! I szast! prast! - odsunął krzesło, wyszedł. Nikt mu nie zaprzeczył, nikt za nim nie wybiegł, żeby go zawrócić. Cisza. Konsternacja. Przykro. Wróci, zawyrokował Waldek De Niro. Wróci czy nie wróci, jego problem, nie nasz - na to Cyrano Depardieu. I do Kuby Powiększenia: Tak, stary, zgadzam się. Sława to uzależnienie. Spirala, jak my tu dobrze wiemy, polega na tym, że przyzwyczajamy się do bodźca i dla podtrzymania haju potrzebujemy coraz większej dawki. Więcej alkoholu, mocniejszych drągów, ostrzejszego seksu itepe. Ale ja chciałbym wyczyścić niesmak po ostatniej wypowiedzi tego pana, co wyszedł. Żeby było jasne. Co go zirytowało? Szczerość. Jest przeciwko szczerości. A przecież szczerość (Cyrano znalazł mnie wzrokiem), szczerość jest najważniejszą i jedyną wartością naszych mityngów. I teraz już będę mówił tylko o sobie. Na imię mam Jan, jestem teleholikiem. Ale powinienem o sobie mówić: wszystkoholik. Panaholik. Bo prawie wszystkie uzależnienia przećwiczyłem. Nie, nie chwalę się (spoważniał). Nie ma czym. Cud, że żyję, że tu jestem, że słucham, że mówię. Wielu z tych, z którymi halsowałem, wypadło. Na zawsze. Bardzo mnie poruszyło 65 wyznanie Kuby. Dziękuję ci, Kuba. Dziękuję za szczerość. Za odwagę szczerości. Ja odważyłem się powiedzieć o sobie szczerze - dopiero na osiemnastym mityngu. Głównie słuchałem, lubiłem słuchać. Niektóre wypowiedzi przejmowały, jak się to mówi, do szpiku. Niby cisza, ale -jakaś inna cisza. W tej ciszy słychać potwierdzenie - uznanie - wdzięczność. Za co wdzięczność? Za prawdę. Że ktoś, mówiąc szczerze prawdę o sobie, mówi jakby za mnie. Za nas. Też od czasu do czasu się wypowiadałem, ale jakoś tej przychylnej ciszy nie słyszałem. Co gorsza, czułem, że z mojego gadania nie ma pożytku. Inteligentne ono, ale - jałowe. Dla mnie. I dla nich. Aż raz zdarzyła mi się ta dobra cisza. Pamiętam, po mityngu powiedziałem zaprzyjaźnionemu facetowi, że ten mityng był „udany". On na to: Bo nareszcie, hipokryto, byłeś trochę szczery. Pamiętam, w drodze do tramwaju rozmawialiśmy potem o spowiedzi. On wyznał, że przestał chodzić do spowiedzi, bo jak dorósł, to wstydził się mówić księdzu o swoich dorosłych grzechach. A fałszywa spowiedź nic nie daje. Nawet szkodzi. Zatruwa. Samoobłudą. Samoobrzydze-niem. Zrozumiałem, że podobnie było ze mną. Spowiadałem się, dopóki moje grzechy były dziecinne - nie zmówiłem pacierza, zabiłem muchę. Wiadomo. A jak zaczęły się sprawy dorosłe, zwłaszcza męsko-damskie, wolałem wyspowiadać się kumplom niż księdzu. Co obcemu facetowi do mego rozporka, nie? Cyrano popatrzył po twarzach, jakby spojrzeniem szukał potwierdzenia. Ja opuściłem wzrok na stół. Ale w duchu przyznałem ci raqę, Cyrano. Też przestałem się spowiadać koło dwudziestki. Kiedy zaczęły się te trudne sprawy. Cyrano: Zrozumiałem, że nie warto mi chodzić na mityngi, bo nigdy nie zdobędę się na całą prawdę, na szczerość do końca. Bo mój najważniejszy sekret jest zanadto wstydliwy i nigdy nie odważę się wyspowiadać z tego obrzydliwego wrzoda. Nieznajomym? Po co? Matka tłumaczyła zawsze: 66 Ludzie są wredni. Rozmawiaj tak, żeby nikt się nie domyślił, co myślisz naprawdę. Więc wydawało mi się, że nigdy nie wyjawię mojego strasznego sekretu. I przestałem chodzić na mityngi. Choć potrzeba wyspowiadania się zakiełkowała i narastała. Napierała. Dowiedziałem się, że będzie spotkanie specjalne - kilku grup - nad rzeką, przy ognisku. Przyjechałem. Zwierzenia. Noc. Niby słuchałem innych, ale słyszałem tylko mój głos w moim łbie: Teraz! Teraz albo nigdy! Przyznaj się! Powiedz! A potem, kiedy z obrzydzenia zaczną cię kopać i kamienować albo wrzucą do ognia - wyrwiesz się, skoczysz do rzeki, zanurkujesz, utopisz się! Bo sekret strasznie wstydliwy był - zamierzałem zabrać go ze sobą do grobu. Ktoś zakończył. Cisza. A w mojej głowie burza. Teraz! Przetnij wrzoda! Wstań! Żałuj, synu, że nie byłeś. Przejmująco opowiadał. Cisza taka, że słyszeliśmy, jak pół kilometra stąd dudni metro (a może to dudniły nam serca). Cyrano: I wstałem, desperacko zacząłem, nie wiem, ile mówiłem, kwadrans czy godzinę. Skończyłem, zamknąłem oczy - teraz zabijcie! Zawiesił głos. Ja, synu, nie patrzyłem, nie widziałem. Może otarł oczy? Może ścisnął głowę dłońmi. Cisza. Napięcie. Jakby ściany też wibrowały od napięcia. Cyrano: A tu zamiast kijów, zamiast oplucia - zachwyt -ludziska rzucają się na mnie, obściskują, dziękują, krzyczą, całują, głaskają! Mnie - ohydę. Grzesznika. Rozpustnika. Świnię — — Cyrano zamilkł. Cisza. Mocna cisza. Pewno każdy myśli o swoich świństwach. Cyrano: I tak zacząłem inne życie. Nowe. I znowu zamilkł. Dał ciszę, do namysłu. Odkaszlnął. Opowiedziałem o tamtej mojej przełomowej spowiedzi po to, żebyście prędzej niż ja zrozumieli, że najważniejszą wartością naszych spotkań jest szczerość. Poszukiwanie coraz głębiej prawdy o sobie samym - z pomocą słuchaczy. 67 Słuchacze oceniają tę prawdę rodzajem ciszy. Cisza, którą słyszę, oznacza, że udało mi się powiedzieć coś prawdziwego. Dziękuję za wysłuchanie i za tę ciszę. Tak, przejmujące to było. Szkoda, synu, że nie słyszałeś. Może byś pękł. A przynajmniej - zmiękł. Odpuściłbyś sobie trochę. Nauczyli cię pokpiwania ze wszystkiego. Ironii. Ironia jako coś lepszego. Wyższego. Jeśli ktoś robi coś serio, to wy od razu, że naiwniak, utopista. Frajer. Jeleń. Surowa. Wieś. Sami w nic nie wierzycie - i zatruwacie swoją niewiarą, swoim nihilizmem innych. Tak, synu! Wy - trzydziestoletni, czterdziestoletni - dzieci solidarnościowców, wnukowie komunistów. Tak - wy, trrendowaci! To przecież wy - trzydziesto-, czterdziestoletni - redagujecie te tabloje i pleploty, te gazety szokujące morderstwami, te filmy drażniące seksem, okrucieństwem, golizną- licytujecie się w ironii i cynizmie, ścigacie się w chciwości i rozpuście, rywalizujecie w rankingach drwali, kolekcjonerów, w sportach i rozpustach ekstremalnych. To wy żerujecie na dzieciach i podrostkach i mścicie się na nas -starszych - kompromitujecie nas, niszczycie, ośmieszacie! Z jaką rozkoszą demaskujecie nauczycieli-erotomanów, księ-ży-pedofilów, biznesmenów-komunistów, posłów-esbeków, psychiatrów-zboczeńców, artystów-alkoholików! Wdeptać w ziemię minione autorytety! Dlaczego? Skąd ta zajadłość? Za co się mścisz, synu? Co chcesz udowodnić? Że nasz świat był obłudny? Że ukrywaliśmy przed wami nasze słabości? My -zgredy, trepy, betony, komuchy, solidaruchy klechy, belfry! Jedyna nadzieja dla nas i pociecha, że wasze dzieci będą was wyszydzać i wdeptywać tak samo, jak wy nas. Tak, synu, za dwadzieścia pięć lat ty będziesz zgredem, belfrem, wapnia-kiem, betonem i twój syn będzie cię wdeptywał. Jeśli odważysz się go zrobić. Bo kiedy cię spytałem, czy planujesz się ożenić, czy zamierzasz mieć dzieci, odpowiedziałeś: Po co? Ja: Jak to „po co"? A ty: Właśnie. Wasze bezmyślne pokolenie nawet się nad 68 tym nie zastanawiało. Było dla was oczywiste, rodzina równa się dwa plus trzy, dwa plus dwa. Jak dla waszych rodziców było oczywiste, że baba ma rodzić i już. Jeśli pięć razy była w ciąży, rodziła pięcioro. Jeśli piętnaście - piętnaścioro. Dał Pan Bóg dzieci, da i na dzieci, hę, hę, hę! Streściłem ci mityng - ale słuchałeś, synu, lekceważąco. No to pokwękaliście sobie, podsumowałeś. Tak, kwękaliśmy, chłopcze. Było narzekanie na seriale -że pożerają za dużo czasu, ale też było chwalenie seriali: że pożerają tak dużo czasu, bo są cholernie ciekawe. „M jak miłość", „Samo życie", Na Wspólnej", „Klan", „Złotopolscy", „Plebania". Że są dużo mądrzejsze, „kul-turalniejsze" - od tych latynoskich i amerykańskich, jest nad czym się zastanowić, o czym podyskutować z dziećmi i znajomymi. Zastanowiła cię tylko Alicja Christie. Wypytywałeś. Przyznam Ci się, Catherine, że mnie to zdziwiło. Alicja bardzo przypomina Julie Christie - taką, jaka została uwieczniona w filmie „Darling". Ładna, mocna - ale i uczuciowa. Powiedziała, że była bardzo kochliwa, co rok zakochiwała się „na całe życie". Od dziecka trenowała tenis, sukcesów wyczynowych nie osiągnęła, ale towarzyskich dużo. A zakochiwała się łatwo: od pierwszego wejrzenia. Dopiero niedawno siostra jej uświadomiła, że ostatni „na całe życie" jest podobny do Marata Safina, a przedostatni do Patricka Raftera. Zastanowiła się. Wydobyła z szuflad fotografie swoich byłych „jedynych" -i co się okazało? Kiedy ułożyła ich zdjęcia chronologicznie, ustaliła, że byli jakoś podobni do kolejnych mistrzów tenisa: Borisa Beckera, Pata Casha, Michaela Sticha, Agassiego, Samprasa. I zrozumiała, że zakochiwała się w swoich jedynych nie od pierwszego, lecz od „drugiego wejrzenia". Bo najpierw zakochiwała się, przed telewizorem, w aktualnym idolu tenisa. A potem, jeśli jej oko trafiło w biurze, w dyskotece, w supermarkecie na kogoś podobnego do tego idola - zaczepiała go, z tym nie 69 miała problemu, na brak powodzenia u mężczyzn nie narzekała. Aktualnego - „Marata Safina" - poznała na nartach w Zakopanem. Jestem uzależniona od telewizji z powodu tenisa, jak inni z powodu seriali. Już nie gram, ale oglądałabym tenisowe transmisje dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery. Znam się na tym: pojedynki - zwłaszcza męskie -wciągają mnie. Jak kogoś karty. A tenisa teraz na kanałach sportowych dużo, przez okrągły rok. Syn wysłuchał i powiedział: Zastanów się, ojciec. To ty się zastanów, odparłem. Ja z telewizją zerwałem cztery lata temu. Wystarczają mi gazety i radio. To ty, synu, lecz się. Nie chcesz chodzić na mityngi - idź do psychiatry. Obserwować i wchłaniać naraz trzy filmy? Najzdrowszy by zbzikował! Kiedyś, ojciec, wytłumaczę, o co mi idzie. Jaki to ma sens. Co badam. I zapytał o Cyrana Depardieu. Ocenił, że ciekawy to okaz, chciałby go poznać. Tobie, Catherine, wyznam, że o Cyranie opowiedziałem synowi nie wszystko. Nie powiedziałem, że Depardieu zabrał głos ponownie, po wypowiedzi chłopaka - maniaka -samobójka. Chłopak (DiCaprio, „Co gryzie Gilberta Gra-pe'a?") przyznał się, że parę razy się targnął - i parę razy go odratowano. Ogląda filmy parapsychologiczne. Tysiąc razy słyszał relacje o przechodzeniu na „tamtą stronę" przez „świetlisty tunel". Ciekawi go i fascynuje ten styk życia ze śmiercią. Podobno przedtem widzi się całe dotychczasowe życie jak na przyśpieszonym filmie - i człowiek uświadamia sobie, o co chodzi. Kim był, a kim być powinien. Tacy, co przeżyli to - wracają do świata przemienieni. On nie chce umrzeć. On chce przeżyć to doświadczenie, żeby zrozumieć, kim jest, a kim być powinien. Szczerość chłopca była przejmująca, problem - przerażający. I wtedy długą - za długą - ciszę przerwał Depardieu. Znowu - obrzędowo - przedstawił się (Jan, teleholik). I za- 70 raz powtórzył, że nie tylko „tele", że on „wszystkoholik". Dopadło go wiele nałogów, chodził na mityngi różnych grup -dzięki czemu zrozumiał wspólny mianownik wszystkich uzależnień, z seksoholizmem, dewocją, utopizmem, praco-holizmem, alpinizmem, sportami ekstremalnymi, technoho-lizmem, kosmoholizmem, biblioholizmem - i wszystkimi fanatyzmami włącznie. Ja uciekałem - wyznał. Od czego? Od „ja rzeczywistego". Od mego „tu i teraz". Nie akceptowałem ojca, matki, rodzeństwa. Ale i rodzina, którą sam założyłem, nie podobała mi się. Nie lubiłem mego zawodu. Męczyło mnie moje miejsce pracy, irytowali współpracownicy i szef. I nie widziałem w społeczeństwie roli, która by mi się podobała. Ba, odkąd spróbowałem „pierwszego odlotu" z pomocą alkoholu - mając lat dwanaście - zacząłem „przeczuwać", że obok naszego są inne światy. Znacie bajkę o głupim Jasiu, którego zły książę zamknął w wieży, ale dobra księżniczka podrzuciła Jasiowi cudowny groszek - Jaś połknął - i cudownie przeniknął przez mury na wolność. Ja byłem takim głupim Jasiem, więzieniem moim - rzeczywistość, a cudownym groszkiem? Alkohol, kleje, mak, grzybki, bieluń, trawka, hasz, a potem medytacje, hipnoza, channeling, sekty, kontakty z kosmitami, zbiorowy seks i modły. Łaziłem po melinach i burdelach, sprowadzałem do domu żebraków, dziwki, złodziei - szukałem podobnych do mnie. O których pewien poeta napisał, cytuję z pamięci: „Byli tacy, co się rodzili - byli tacy, co żyli -byli tacy, co umierali - i byli tacy, którym to było mało". Oczywiście także „targnąłem się" - przeżyłem - trafiłem do czubków. Tam się przeraziłem: oto słuchałem i patrzyłem na nieszczęśników, którzy wyrywali się z rzeczywistości - ale „tam" nie dotarli, „tutaj" wrócić nie mogą - choć bardzo chcą, choć pomagają im dobrzy ludzie. Ci chorzy byli jak ostrzeżenie - jak podróżnicy odesłani z Nieznanego Lądu z poobcinanymi językami i rękami. Trafiłem do grupy anonimowych samobójców - tych, co 71 próbowali i za którymi „to" chodzi. Ach, te ich wyznania. Też uciekinierzy z rzeczywistości. Dokąd? Do przodu. Życiem byli tak znudzeni albo tak umęczeni, że zdecydowali się przyśpieszyć. Co? Skok. W co? Jedni w nicość. Inni - ufali - w lepszy świat. A byli i tacy, co wierzyli w piekło. A niech będzie i męczarnia - byleby inna. Dlaczego ja próbowałem? W piekło nie wierzyłem. Ryzykowałem inny, ciekawszy świat lub - nicość. Rzeczywistości miałem dość. Nudziła mnie i brzydziła. Patrzyłem - widziałem bezsens. Słuchałem - słyszałem bełkot. Dotykałem - czułem wstręt. Jak odzyskałem widzenie, czucie, smak, radość? Depardieu zaśmiał się i rozłożywszy ręce, zaczerpnął w płuca balon powietrza. Nie uwierzycie, odpowiedział. Na mityngach anonimowych - meteopatów. Ale najpierw krótko o dwóch zdarzeniach: Na piętrze, prawie naprzeciwko, miał sąsiada, banalnego do bólu. Zadbany, grzeczny. Czuły mąż, troskliwy ojciec pod-rastającej trójeczki. Spotykał go prawie codziennie, nieraz sam na sam w windzie, wymieniali grzeczności, że pogoda, że wygrali, że przegrali, że uchwalili -brrr! -ja obrzydliwie banalny i on obrzydliwie banalny. Aż tu: wstrząs! Aresztowany. Wampir! Zgwałcił, zamordował, zakopał siedem kobiet. Podczas rewizji znaleziono listę ofiar zaplanowanych. Wśród nich - moja żona. Tak, wstrząs! Ale wstrząs nie dlatego, że on wampir. Wstrząs, że byłem tak ślepy. Do tego zdarzyła mi się w pociągu rozmowa z inwalidą, o polityce. Człowieczek schorowany, okulary ze dwanaście plus, poglądy banalne, zdania mało składne. Pociągowy nudziarz. Wysiadając, przedstawił się. Ja na to, że był kiedyś słynny poeta o tym nazwisku, cała Polska go uwielbiała. On na to z uśmiechem: To ja. Więc drugi wstrząs. Że jestem tak głuchy. Zapewne mówił niezwykłe rzeczy, a ja słyszałem 72 i banały, bo z góry uznałem go za miernotę. Ale wróćmy do meteopatów. Catherine, w tej chwili tknęła mnie - zazdrość. Niepotrzebnie opowiadam Ci tyle o tym Depardieu. Fascynujący facet. Gdzie mi do niego. Szara mysz jestem. Jego byś wybrała. Trudno, dokończę. Trafił do meteopatów, kiedy uznał, że przyczyną jego fatalnego samopoczucia jest fatalny polski klimat. Kupił wówczas do domu barometr i zaraz zauważył prawidłowość: przypływ energii i optymizmu w dni wyżowe, nieuchronny pesymizm, napady depresji i oklapnięcie - w dni niżowe. Przypomniało mu się, jak wspaniale czuł się kiedyś na dwumiesięcznym stypendium pod słonecznym niebem Italii. Trzeba się ratować, pomyślał i zaczął namawiać żonę do przeprowadzki. Sprzedamy nasze mieszkanie w bloku i kupimy coś we Włoszech - choćby chatkę, choćby na pro-winq'i - byleby w cudownym śródziemnomorskim klimacie. Praca? Lepiej być robotnikiem u wyżowego Sycylijczyka niż nauczycielem czy urzędnikiem na niżowym Mazowszu. Ktoś podpowiedział mu tych meteopatów. Poszedł. Okazało się, że jest żółtodziobem. Początkującym. Słuchając weteranów tego uzależnienia, dowiedział się, ile atrakcji przed nim. Migreny, isjasze, reumatyzmy. Rozdrażnienie, senność i bezsenność. Kłopoty z widzeniem i słyszeniem. Szum w uszach, bóle zębów, pieczenie odcisków, poty zimne i poty gorące. Impotencje, obstrukcje, biegunki. Dowiedział się, jak oni walczą. Jedni przeprowadzali się do innych dzielnic, inni na wyższe piętra. Ci montowali klimatyzatory, wentylatory, tamci nawilżacze. Jedni izolowali podłogi karpetem, inni malowali ściany na energetyzujące kolory. Jedni zakładali odpromienniki, inni hodowali paprocie, a jeszcze inni trzymali koty, nawet po kilka. Oczywiście wszyscy mieli w domach barometry, termometry, wilgotnościomierze, wszyscy oglądali telewizyjne prognozy pogody, zarówno regionalne, jak i kontynentalne, zamartwiali się zanieczyszczeniem at- 73 mosfery, dziurą ozonową, topnieniem lodowców, skażeniem mórz i oceanów, prądem El Nino, przesuwami bieguna magnetycznego, pęknięciami skorupy ziemskiej, wstrząsami sejsmicznymi i nadlatującymi asteroidami. Terapia polegała na wzajemnym uświadamianiu sobie, które dolegliwości są urojone i jak się ich pozbyć, a które są rzeczywiste - i jak je złagodzić i znosić. A w ogóle jak uniezależnić pogodę wewnętrzną - od zewnętrznej. Nie złorzeczyć na klimat. Nie obrażać się na pogodę, ale ją polubić. Bo pogodę wewnętrzną możemy zmienić. Zewnętrznej nie. Innymi słowy, przyjaciele: jak nie złorzeczyć, nie obrażać się na pogodę, na ustrój, na ceny, na pociągi, na lekarzy, na poliq'ę. Szkoda nerwów, szkoda czasu. „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, i mądrości, abym odróżniałjedno od drugiego". Tak, właśnie tak -chwała ci, Marku Aureliuszu. Pogodę zewnętrzną, czyli społeczeństwo, ustrój - można zmienić - ale tylko zbiorowo i przez długie lata. Pogodę wewnętrzną - można samemu, i to prędko. Czasem - przez jedną noc. Przyjaciele! Po trzech mityngach - wyrzuciłem z domu termometry, barometry i przestałem oglądać prognozy pogody. Wyzdrowiałem. Czy niżowa ona, czy wyżowa, czuję się tak samo dobrze. Pogodziłem się z pogodą. I pogodziłem się z rzeczywistością. Polubiłem ją. I polubiłem - siebie. Ale co to znaczy: polubić rzeczywistość. Co to jest ta rzeczywistość? I co to znaczy: polubić siebie? Wszyscy wszędzie radzą: Bądź sobą. Ale co to znaczy: sobą? Ten „sobą", ten ja -co to? Kto to? Kim było to ja, kim jest, kim być powinno. I zwrócił się - najpierw do wszystkich, że już długo mówi, czy chcemy słuchać dalej. Szmer aprobaty. Teraz zwrócił się bezpośrednio do tego smarkacza. Serdecznie. Doszedłem do twego pytania, Piotrze. Ale nie będę cię 74 pouczał, co masz zrobić. Opowiem ci, jak ja szukałem swego ja. Co to jest, kto to. Znalazłem sposób. Niestety, sposób jest niezbyt przyjemny. Cierpienie. Zastanowiłem się - po raz pierwszy poważnie - dlaczego to różni mistycy i kiedyś, i obecnie - udają się na pustynię -i udręczają się myśleniem - głodując? Już pierwsza próba - wytrzymałem o chlebie i wodzie, bez otwierania lodówki, cztery dni - wykazała, że tędy droga. Przez ból ciała. Nie żadne zamroczenie się pigułami. Nie sekundowy ból wisielca. Czy półsekundowe roztrzaskanie mózgu kulą. To, zwłaszcza po alkoholu, czy innym znieczulaczu, łatwe. Idzie o dwa, a jeszcze lepiej trzy tygodnie zmagania się z głodem. Niech zawyją z głodu jelita, żołądek, podniebienie, mięśnie! Niech ciało zaatakuje duszę prawdziwym szczerym bólem - a dusza niech wysili się, niech przyparta bólem uczciwie szuka odpowiedzi na to najważniejsze pytanie: Kto ja? Kim jestem! Kim powinienem być! To trudne pytanie. Odpowiedzi na takie pytanie dusza musi szukać długo, coraz głębiej w sobie. Musi naradzić się z duszami zmarłych przodków i zmarłych mędrców. Musi też poradzić z szyderczymi podszeptami: zbzikowałeś, człeku? Sam siebie zadręczasz? Sadomaso jesteś? A otwórz lodówkę, chłopie, a nażryj się - po co ta męka! I tę pokusę dusza musi przetrzymać. Dzięki temu spoważnieje. I w dziesiątym -dwunastym dniu odważy się na rozmowę (Cyrano wskazał palcem sufit) z Nim. A po paru dniach i nocach rozmowy z Nim-Tam (wskazał sufit) dusza odkryje, że On jest tu (Cyrano popukał się w pierś). We mnie. Że ja i On nie jesteśmy oddzielni. Jesteśmy Jedno. On jest we mnie, ja w Nim. Kto to odkryje - jest ocalony. Kto to pojmie - będzie zbawiony. W „Dezyderacie" śpiewamy: Jestem dzieckiem Wszech- 75 świata - nie mniej niż drzewa i gwiazdy - mam prawo być tutaj. I do DiCaprio: Słyszysz, Piotr? Jesteś dzieckiem Wszechświata! I wyskandował: Masz-pra-wo-być-tu-taj! Kiedy to zrozumiałem - nie tylko mózgiem, ale całą duszą i całym ciałem - naprawdę poczułem się dzieckiem Wszechświata. A więc - uczestnikiem uroczystości zwanej Wszechświat. Tak! Poczułem się Wszechświatem. Zjednoczony z Nim. Nie oddzielony. Nie samotny. Ja we Wszechświecie -Wszechświat we mnie. Jestem i maleńki, i Wielki. Jedno. I uspokoiłem się. Polubiłem wszystko i wszystkich. Nawet tępych i nieświadomych. Którzy nie rozumieją tego co ja. Może zrozumieją w ostatniej godzinie życia. A może umrą-tępi i nieświadomi. Szkoda. Ale mówi się: trudno. Drzewa też nie rozumieją. A kocham drzewa. Mówiąc krótko: polubiłem siebie, ludzi, życie, jakie jest. Jak mówią Anglicy: polubiłem parzenie herbaty. Jestem szczęśliwy. I moje szczęście rozdaję. Do wszystkich: Wypowiadam moją prawdę jasno i spokojnie. Wysłuchuję innych. Nawet tępych i nieświadomych. Oni też mają swoją opowieść. I żartobliwie: Tyle mojej ewangelii na dzień dzisiejszy. Dziękuję za wysłuchanie. Cisza. Wdzięczne milczenie. Dlaczego nie wspomniałem ci, synu, o tej drugiej wypowiedzi Cyrana Depardieu? Bo szkoda mi było rzucać perły przed wieprza. Bo byś i mnie, i Cyrana, i wszystkich tych poszukujących sensu - wykpił, wyszydził, olał, oironizował, synu. 76 Ty snobie. Ty blagierze. Ty pozerze. Hochsztaplerku. Durniu ty! Ofiaro! Jak wyrwać cię z tych waszych rankingów? Jak odłączyć cię od zgrai twoich modnych szczurów? A urodziny?, spytałem. Byłeś na urodzinach matki. I jak było? A ty: Szkoda gadać. Koszmar. Idę spać. Poniedziałek. Dziupla. Na czołówkach gazet Jan Paweł II. Po raz pierwszy w historii swego pontyfikatu nie odprawił mszy w Niedzielę Palmową. Zastąpił go kardynał Camillo Ruini, wikariusz rzymskiej diecezji, Jan Paweł II oglądał mszę w telewizji. Kiedy ponad 50 tysięcy wiernych na placu św. Piotra straciło już nadzieję na spotkanie z Papieżem, niespodziewanie pojawił się w otwartym oknie. Siedział w nim kilkadziesiąt sekund. I bez słów pobłogosławił gałązką oliwną. Wcześniej arcybiskup Leonardo Sandri odczytał papieskie rozważania na Anioł Pański dotyczące m.in. nierozumienia sensu cierpienia. Prasa zastanawia się, czy Jan Paweł II weźmie udział w Drodze Krzyżowej w Koloseum w Wielki Piątek. Twardy facet. Oczywiście wyjdzie z tej choroby, jak wychodził tyle razy. Bezgraniczna „wiara w swoją wiarę". 300--procentowe poczucie misji. Wyrazista wizja przyszłości Ziemi i Człowieka - jak będzie, jak być powinno. Maksymalne skupienie, systematyczny wysiłek, nadludzka wydajność. A my, synu? Czego nam zabrakło? Czego brakuje? Czy my z tej samej co On gliny ulepieni - czy jednak z gorszej? Chyba z gorszej. Jakiegoś pierwiastka, jakiegoś minerału w naszej, synu, glinie, zabrakło. Wiary? Talentu? Szczęścia? Łaski? 77 Wieczorem doznałem dotkliwej tęsknoty, jątrzącego głodu, żeby Cię zobaczyć, Catherine. Ubrałem się. Do apteki? Nie, w poprzednim tygodniu pracowałaś na zmianie popołudniowej, więc w tym tygodniu pracujesz od rana i odjeżdżasz koło piętnastej. Dziewiętnasta. Miejski półmrok. Słońce zaszło godzinę temu. Nogi same zaniosły mnie na przystanek „138". Pół godziny później siedziałem już na przystanku „138", na Wale Miedzeszyńskim, ze wzrokiem wycelowanym - ponad jezdnią i nad bezlistnymi gałęziami drzew - w Twoje okno. Świeciło się. Nie było zasłonięte. Od czasu do czasu przesuwał się po szybie cień przechodzącej postaci. Twój cień, Catherine. Przystanek był pustawy. Domyśliłem się: dlatego, że niebezpieczny. Za plecami, za murkiem, w zaroślach między Wałem i Wisłą, kotłowały się nielegalne żywioły - jacyś bezdomni, pijacy, smarkacze - dolatywały stamtąd okrzyki, śmiechy, także młode, także babskie. I radiowy hip-hop, i przekleństwa. Ale szum przejeżdżających pod moim nosem samochodów i autobusów powoli ukołysał mi się i zrytmizował do naszej, Catherine, piosenki. Nie pamiętam słów oryginalnych, z filmu. Ale przypomniały mi się słowa pieśni, które wtedy do naszej melodii ułożyły mi się same i które w myślach wiele razy, w powracających przypływach zakochania, nuciłem -słowa nieporadne, przypadkowe, słowa-śmieci. Ale naładowane gorejącą czułością: Choćby kpiny, drwiny, będę kochał cię! Choćby jędza, nędza, nie opuszczę cię! 78 Choćby góry, mury, •••:,... będę bronił cię! f . I będziemy piękni, choćby zwaryjował cały świat! Od Wisły, a może zza Wisły, z Łazienek - doleciało rześkie, przedwiosenne powietrze. Wczoraj Niedziela Palmowa, za tydzień Wielkanoc. Powiało młodością. Wtem wspomnienie - pierwszy raz od czterdziestu lat: lekcja polskiego, młodziutka nauczycielka, na zastępstwie, wysoka, szczuplusieńka, czarnobrewa, egzotyczna - Wene-zuelka? Hawajka? - popatrzyła na naszą klasę - dwudziestu chłopców, ani jednej dziewczyny - wszyscy wpatrzeni, zachwyceni. A ona zajrzała do grubaśnej książki, zastanowiła się i podyktowała: Wypracowanie klasowe. Bohaterka ma 19 lat. Jest wiosna. Rozdział powieści zaczyna się tak: Beata wyszła z domu zakochana, nie wiedziała jeszcze w kim. Z nowego wiersza: „Co autor miał na myśli, pisząc to dziwne zdanie?". Powtarzam: Beata wyszła z domu zakochana, nie wiedziała jeszcze w kim. Podyktowawszy to, dziewczyna rozwaliła się w krześle, nogi położyła na stole (była w dżinsach i trampkach) i zagłębiła się w przyniesionym tomiszczu. Nas zamurowało -nawet Jurek Humeńczyk i Władek Nikiciuk - Bohunowie naszej klasy - nie odważyli się jej prowokować. Czy ktoś coś napisał? Coś chyba napisałem, parę zdań. Patrzyliśmy, zaczarowani, jak czyta. Wydymała usta, unosiła brwi, chichotała do siebie, jakby nas nie było. Przewracała kartki. Aż zadzwoniło na korytarzu. Wtedy oprzytomniała - zauważyła nas. Rzuciła: cześć! machnęła dłonią i wyszła, słówkiem nie wspomniawszy o wypracowaniu. Było tak, jakby kometa wpadła do naszej klasy - poświeciła trzy kwadranse -i odleciała. Kim była? Córką naszej polonistki? Która nie zdążyła wrócić z jakiejś wycieczki. Studentką na zastępstwie? 79 Nie pamiętam. „Beata wyszła z domu zakochana. Nie wiedziała jeszcze w kim". To - zapamiętałem. Co ja wtedy napisałem? Co mogłem napisać? Nie, nie przypomnę sobie. Niemożliwe. Wtorek, rano, kwadrans po siódmej - czekałem na „czwórkę", przystanek przy Rakowieckiej - gdy spojrzenie moje trafiło na szyld kwiaciarni na rogu. Impuls: Catherine, kwiaty, natychmiast! Masz mnie, synu, za niezdecydowańca, wahalnika, takiego z nogi na nogę, krok w przód, krok w tył. Otóż nie! Kwiaty. Tak, kwiaty! Dziesięć sekund - i byłem już w kwiaciarni. Wszedłem (i bez żadnej tremy, synu) wskazałem wiązankę. Ile kosztuje? I nie zająknąłem się, lecz wprost przeciwnie: elokwent-nie zabajerowałem, że to dla francuskiej aktorki, lat 25, jest w Polsce gościnnie - wiązanka powinna mieć francuski polot i polskie akcenty. Dziewczyna („Cześć, Tereska!") rozpogodziła się, zawołała szefową (Helena Vondraćkova - Sopot, „Malowany dzbanku"), naradziły się. Ja, wśród egzotycznych liści, pąków, bukietów, wdychając botaniczne zapachy, usiłowałem sobie przypomnieć, komu i kiedy ostatni raz kupowałem kwiaty. Rety! Dawno! Nie bywam, nie odwiedzam, nie świętuję. Odludek! Kwiaciarki, naradziwszy się, wskazały mi dwie wiązanki -że mogłyby ustroić coś pośredniego - około dwustu złotych -na kiedy? Jeśli dziś, to za pół godziny. Pan tymczasem zredagowałby bilet (wręczyły ozdobny blankiecik). Jest pół do ósmej. Trudno, otworzę dziuplę o dziewiątej - raz na parę lat wolno mi się spóźnić, przeboleją. Wpłaciłem zaliczkę, wyszedłem, pobrałem z bankomatu naprzeciwko brakującą kwotę i - krążąc po zapleczu Euro- 80 pleksu - obmyślałem, natchniony, treść dedykacji. Pisałem i kreśliłem kolejne wersje. Ostateczna brzmiała: „Dla Pięknej Catherine, z sympatią- wielbiciel kina francuskiego". I niżej, drobniejszymi cyferkami, numer telefonu, a w nawiasie: (po 17-tej). Zgrabnie, co? Nie spodziewałeś się, synu? Ale jeszcze zgrabniej rozegrałem, synu, doręczenie wiązanki. Na skwerku przy Madalińskiego zawsze, czy deszcz, czy słoneczna spiekota, dyżurują na ławkach mokotowscy kloszardzi. Upatrzyłem najschludniejszego, młodego, odwołałem na bok i spytałem, czy chce zarobić 10 złotych w trzy minuty. Chciał. Podeszliśmy w pobliże apteki. Wejdziesz i zapytasz o panią Kasię, pouczyłem. Zgłosi się blondynka, ładna, lat 25. Powiesz: To dla pani, w środku jest bilecik, od kogo. A gdyby spytała, jak gość wygląda, powiedz, że podobny (chciałem powiedzieć: do Michela Piccoli, ale skąd u lumpa takie skojarzenie?). Powiedz: Do porucznika Ko-lombo. Masz tu dychę - a jak ci pójdzie gładko, dostaniesz drugą, czekam tutaj, za rogiem. Poklepałem go. On wszedł do apteki, ja skręciłem za róg budynku. Wyszedł po 2 - 3 minutach - nim doszedł do rogu, wychyliłaś się z apteki Ty w białym fartuchu - spojrzałaś w lewo, w prawo - nie zdecydowałaś się pójść za chłopakiem -on skręcił do mnie. Przeczytała liścik, spytała kto to, on powiedział: Nieznajomy, podobny do Kolombo - od razu rumor, śmiechy, gratulacje. Dałem mu dychę. Zaśmiał się: Fajny interes, dwie dychy w pięć minut. Wyglądała na zadowoloną?, upewniłem się. Jakby wygrała mercedesa!, zapewnił. Już w tramwaju radość i duma z wyczynu trochę mi zrzed-ty. Lęk i wstyd mi się przyplątały. Hrabia się znalazł - kosze kwiatów funduje ponętnej ak-toreczce. t 81 Teraz nie ośmielę się wstąpić do tej apteki - będę omijał ją z daleka. A może to się rozniesie po innych aptekach? Wejdę - a tu za szybą szepty, śmichy: „To ten! Zakochany! Cha, cha, wielbiciel francuskiej miłości". Byle aspirynę będę musiał kupować w odległej dzielnicy. A najgorsze: co to było? Zaćmienie umysłu? Demencja? Początki alzheimera? Dlaczego aż tyle niepoczytalności? Absurd! Po co to było, stary pryku? Co chciałeś powiedzieć tej młodej, ślicznej dziewczynie? Szukasz upokorzenia? Przecież wiadomo, że cię odtrąci, wapniaku! Być może grzecznie, taktownie. Może nawet zrewanżuje się jakąś książką. A może, profilaktycznie, obrazi? Żeby sobie mitoman czegoś nie uroił, nie naprzykrzał się. Ciężki to był dzień, synu. Przeglądałem gazety (we wszystkich o chorobie JPII i o skazanej przez sąd na śmierć głodową Terry Schiavo w hospiq'um na Florydzie). A w pleplotach zdrady, miłości, rozwody, klęski, nagrody, diety-cud. Zoo ludzkie. Ofiary mody, chciwości, pychy. Czyżby i mnie wciągnęło to wasze wirowisko urojeń, synu? Na szczęście miłosna burza w mojej kałuży powoli się uspokoiła i do domu wracałem z przekonaniem: wieko efektownie zamknięte. Brązową kopertę z portretem C.D. przełożę z szuflady do walizki pod tapczanem, między mur-szejące papiery. Trudno. Tak trzeba. Aliści w drzwiach syn mnie wita słowami: Brawo, ojciec. Gratuluję! Nie zrozumiałem. Ona będzie czekała jutro o siedemnastej - pod „Moskwą", między Lwami. Kto? Ona! Jaka „ona"? 82 Ona. Na miłośnika kina francuskiego. Zdumiałem się: Zadzwoniła? Już? Przed pięcioma minutami. Spojrzałem na zegar - kwadrans po siedemnastej. Nie, tego nie przewidziałem, że zadzwonisz, Catherine, i to zaraz! Myślałem: nie zlekceważysz. Za delikatna jesteś na to. Zadzwonisz. Kurtuazyjnie. Podziękować. Ale pojutrze. Za tydzień. Odczekasz taktycznie. A tu masz! Syn pogroził mi palcem, jak łobuziakowi, i pochwalił. Że się przebudziłem. „Przebudziłem"? To nie było przebudzenie, Catherine - to było przerażenie, uderzenie pioruna, trzęsienie ziemi. Jutro o siedemnastej! Catherine, na Boga, dlaczego tak prędko?! Wyjeżdżasz na święta? Czemu nie dałaś mi trochę czasu - na ustawienie myśli! A fryzjer? A buty? A koszula? A płaszcz -płaszcz dałbym do pralni! Nie, nie pójdę! Wykręcić się. Zadzwonię do Informacji - niech podadzą Twój numer - nie, to podejrzane - skąd miałem Twoje nazwisko i adres? Wyda się, że śledziłem, fe! Zanieść do apteki kartkę: „Miłośnik kina francuskiego prosi o przełożenie spotkania"? Tak! To najmniej kompromitujące. Prawie honorowe. A syn: No to szykuj się, stary. Ja, panicznie: Nie pójdę. On: Oszalałeś? Fajny głos, dowcipna laska. Nie napinaj się, ojciec, prowadź rzecz na luzie. Radzę ci się nie upiększać -dziękowała za piękne i drogie kwiaty - idź, jak stoisz, niech cię ma za bogatego abnegata. Przyszykuj się raczej wewnętrznie! Głowę odśwież. A przed siedemnastą wypij szklankę koniaku. Albo nie - dam ci pigułę rozweselacza. Ale weź czyste majtki i skarpety, bo może zaprosić cię do siebie. A ja na wszelki wypadek zniknę z domu - bo może przyjdziecie tutaj? Nie wiem, Catherine: kpił czy radził? Czyżby w jego świecie znajomości prowadziły bezpośrednio i natychmiastowo do łóżka? 83 Zaraz wyszedłem - do Europleksu - spenetrować zaplecze - wypada zaprosić Cię do restauracji, a co najmniej do kawiarni. A może do kina? Na frontonie Silver Screenu widniał olbrzymi billboard z Clintem Eastwoodem. Brr! Hollywood. Ale powinni mieć w repertuarze „Bardzo długie zaręczyny" - francuski, z Au-drey Tautou („Amelia"!), widziałem, chętnie zobaczę drugi raz, reżyser też od „Amelii". Zresztą „Zaręczyny" mają wiele wspólnego z naszymi „Parasolkami": chłopak przepadł na wojnie, ale dziewczyna - inaczej niż w „Parasolkach" -nie wychodzi za mąż, szuka go, bo nie wierzy, że zginął. Nie śpiewają - ale muzyka śliczna, pełno poezji, słodkiego smutku, lirycznego humoru i nadziei - wśród wojennego bezsensu. Sprawdziłem w kinie, co mają na tablicy. Niestety, „Zaręczyn" nie było. (Zeszły, proszę pana, nie chwyciły). Były „Za wszelką cenę", „Hitch", „Kinsey" i tak dalej: dziewięć filmów amerykańskich, jeden irlandzki i, o dziwo, dwa polskie: „Trzeci" i „Tulipany". Czyli: żadnego filmu dla Ciebie, Catherine, i dla mnie, bo amerykańskie odpadają nam z definiq'i (jako profanacja kina francuskiego), ten irlandzki też - podobno czarna komedia, zalatująca „tarantinem" (do kina chodzę mało, recenzji czytam w dziupli dużo). „Trzeci"? Podobno słaba mutacja „Noża w wodzie". Hm. Może więc „Tulipany" - z Mala-nowiczem, Nowickim, Plucińskim i Małgorzatą Braunek -powrót gwiazd sprzed lat dwudziestu. Ale - zaraz - Braunek? Przecież ja nie chcę oglądać pani Braunek, a tfu. Kmi-cicowa Oleńka zrujnowała mi młodość, a właściwie całe życie! Jak nie chcę oglądać Daniela O. - choć podobno się ustatkował i zmądrzał, aktor wciąż z niego wybitny - ale ni „Pana Tadeusza", ni „Zemsty" nie zaliczyłem właśnie przez niego. Uwiodłeś mi żonę, gwiazdorze, zdewastowałeś rodzinę i życie! Wróciłem do domu. Syna nie było, za to w drzwiach kart- 84 ka: „Ojciec, tylko się nie nabzdyczaj! Bądź sobą! Spodobasz się jej - dobrze. Nie spodobasz się - machniesz ręką, świat się nie zawali, znajdziesz inną. Cześć!" Dobry sobie. „Nie nabzdyczaj się". To zrozumiałe. Ale: „Bądź sobą"? Co to znaczy? Czyli kim? Kto ja? Stanąłem przed dużym lustrem w łazience i przyglądałem się swojej postarzałej, smutnej twarzy zgorzknialca. Przyczesałem się, rozpiąłem kołnierzyk, wyprostowałem kark. Nos, usta, oczy, brwi, włosy. Biorąc wszystko oddzielnie, nawet nie najgorzej. Hm, w paru filmach romansujesz, Catherine, ze starszymi. Może, jako nad wiek inteligentna, gustowałaś w mężczyznach starszych, bo rówieśnicy byli dla Ciebie zbyt smarkaci i głupi? Boże, zamęt i rozgardiasz w głowie, nie do wytrzymania! Co robić? Wyspać się. Zawierzyć podświadomości. Tak! Usnąć, wyspać się - wstać z jasną głową, zadecydować. Wziąłem podwójnego nasenniaka, nastawiłem budzik i zanurkowałem w ciemność. O 14-tej zamknąłem dziuplę, przykleiłem kartkę („Nieczynne - wyszedłem do lekarza"). Wróciłem do domu. Ogoliłem się ponownie, przystrzygłem sobie włosy, wyczyściłem buty, odświeżyłem spodnie, wybrałem koszulę i marynarkę. Wszystko to niespiesznie, pobłażliwie. Nie nabzdyczaj się, doradził syn. Mądrze doradził. Nie stroję się do ślubu. Ani po Oscara. Opowiem jej o swojej miłości do Catherine Deneuve. Spodoba się jej - zaprzyjaźnimy się. Jak starszy stateczny pan z młodą sympatyczną sąsiadką. Ma faceta? Dobrze. Nie ma? Też dobrze. Nic mi do tego. Zaproponuję lampkę wina. Jeśli zechce kiedyś pójść do kina na dobry film - niech zatelefonuje, miło mi będzie towarzyszyć, potem podyskutować. Uczciwe i eleganckie postawienie sprawy. Jeśli z tego wyniknie coś więcej - dobrze. Jeśli nie wyniknie - też dobrze. * 85 L Syn wrócił z jakiejś swojej nocnej przygody koło trzeciej po południu. O, jesteś, ojciec? Idziesz tam? Pójdę, odmruknąłem spokojnie. Korona mi z głowy nie spadnie. Za piętnaście piąta byłem pod Silver Screenem. Od Rakowieckiej biło różowawe przedzachodnie światło, choć słońce zjechało już za budynki MSW. Eleganckie skrzyżowanie, wielkomiejski ruch, w miejscu, gdzie kiedyś stało socrealistyczne kino „Moskwa", dziś nowojorski biurowiec. Lustrzane szyby, aluminium, reklamy, neony, na frontonie ten irytujący billboard z Clintem Eastwoodem („Za wszelką cenę"). Szklane fotokomórkowe drzwi, marmurowe stoliki i kolorowe parasole, mozaikowe chodniki z ozdobnej kostki - a na nich różnojęzyczne światowe rojowisko. A przecież te dwa Lwy pamiętają, jak w tym miejscu stały czołgi stanu wojennego, a na frontonie socjalistycznego kina „Moskwa" symbolicznie straszył amerykański tytuł CZAS APOKALIPSY. Boże! Co tu się stało? Transformacja czy rewoluq'a? Czego - narodziny? Czego - zagłada? Choćby te dziewczyny. Co zmieniło się w ich głowach? Bo, na oko, wyższe są, szczuplejsze, bardziej kolorowe (a może te brzydkie już nie wychodzą, ukrywają się - dziś wstyd być biedną i brzydką). I samochody, samochody - jezdnie zatłoczone samochodami jak klockami! I zapachy! Nie wiosną, nie zbliżającym się kwitnieniem pachnie, ale wiosennymi perfumami! Stanąłem nieopodal Lwów, przy bankomacie. Poczekam, aż skądś nadejdziesz, Catherine, może od przystanku „138" za Lwami (jeśli przyjedziesz z apteki), może od przystanku po drugiej stronie Puławskiej (jeśli przyjedziesz z Saskiej Kępy). A może od przystanków tramwajowych? Czułem się spokojnie i prawie błogo (może przedłużony skutek nasennych piguł?). Uliczny szum ułożył mi się sym-fonicznie i falował naszą melodią, obcasy wystukiwały tamto uczniowskie libretto. Choćby kpiny, drwiny - będę kochał Cię! Choćby jędza, nędza, nie opuszczę Cię — — 86 Wtem między Lwami coś się stało: wybuch psiego jazgotu. Przechodnie zwrócili się, jak opiłki w stronę magnesu, podszedłem - dwa psy, na smyczach, rzucały się na siebie: mężczyzna odciągał fikuśnego pudla, a nastolatka czarnego, krępego buldoga. Ja bezwiednie pochwyciłem dłoń dziewczynki, pomogłem jej odciągnąć rozwścieczonego psa -wtem pies, nieoczekiwanie, odwrócił się - caps! mnie za nogawkę - rozerwał - cofnął się i, wyszczerzony, puścił ku mnie dwie - trzy krótkie serie szczęknięć. Cofnąłem się spiesznie - żeby uniknąć zainteresowania. Właściciele rozeszli się, ze swoimi psami - mężczyzna z pudlem w dół Puławskiej, dziewczynka z buldogiem, w górę Puławskiej, obok PKO, w kierunku Madalińskiego. Mój spokój prysł. Zabobonnie zapulsowało mi w głowie, że to zły znak. Wszystko wkoło sponurzało i nabrzmiało niepokojem. Minęła siedemnasta. Siedemnasta jeden, dwa, trzy — Siedemnasta pięć. Ciebie nie ma. Za to między Lwami zaczął krążyć kloszard: groteskowo garbaty drab, długowłosy, w oklapniętym kapelutku, w łachmaniastej jesionce do kostek. Niechlujna broda, ciemne okulary ślepca. Utykający. Quasimodo! Aha! Zażartowałaś ze mnie. Ja przysłałem Ci kwiaty przez lumpiaka, Ty przekażesz mi coś przez posłańca kloszarda. Rozgląda się, wypatruje mnie. Chyba nie dostrzegł. Powinienem podejść. Ciekawe, co mi przekażesz. Wtem wjechała na chodnik taksówka i - trzy metry ode mnie - wy siadłaś, Catherine, pośpiesznie, ja cofnąłem się, oszołomiony - Ty trzasnęłaś drzwiami i pobiegłaś między Lwy, stukając obcasikami, ja chwilę patrzyłem za tobą i - zanim się odwróciłaś - uciekłem, panicznym marszobiegiem, w stronę Chocimskiej, na zaplecze. Byłaś, Catherine, taka śliczna - zwiewna, wiosenna, młoda - 87 że serce mi się obsunęło do brzucha. Z żałości, rozpaczy, bezradności! W panice obiegłem cały Silver Screen i nieco uspokojony powróciłem od strony Goworka. Skryłem się za budką autobusową, wyglądałem. Chodziłaś za Lwami, równolegle do postumentów, zerkając na zegarek. Boże! Czemu taka śliczna?! Czemu - za śliczna?! Była już 17.10. Czekałaś -- Skądś, jakby zza moich pleców, wyszedł tamten kloszard. Pokuśtykał między Lwy. Podszedł do Ciebie. Chyba poprosił o pieniądze - widziałem, że sięgnęłaś do torebki - coś wyjęłaś -podałaś - on chyba dziękował - coś mu odpowiedziałaś -odkręciłaś się na pięcie - odeszłaś. Spojrzałaś na zegarek (ja też: 17.15) i zdecydowanym krokiem ruszyłaś w moją stronę (powrotny przystanek „138"). Ja, natychmiast, przygarbiwszy się i samozachowawczo maskując się chaplinowskim chodem, umknąłem za wieżowiec, w stronę Goworka. Do Chocimskiej. I Chocimską aż do Morskiego Oka i do Madalińskiego. Załamany. Rozbity. Przegrany. Och, gdybyś nie była taka śliczna, Catherine! A może - gdyby nie ten buldog? Dlaczego skoczył ku mnie? Dlaczego rozerwał mi nogawkę? Co to było, Catherine? Dlaczego? Po co??! O, jakże mi smutno, Catherine! Leżę - załamany - rozbity -chory - zrozpaczony! Za piękna jesteś, Catherine, czemu ubrałaś się tak dziewczęco, lekko, ślicznie, przecież nie chciałaś zaznaczyć wieku, tej przepaści między nami! Och, gdyby jakiś fizyk odkręcił z mego licznika 10 tysięcy dni! Pleploty rozpisują się lekkomyślnie o małżeństwach siedemdziesięcioletnich miliarderów z dwudziestolatkami, na fotografiach oni, starcy-młodzieńcy na milionerskim luzie, i one, roznegliżowane rusałki - zjednoczeni obłudnym szczęściem - 88 ale powiedzmy sobie brutalnie, Catherine: urodziłem się trzydzieści lat za wcześnie! Uch, ta nieodwracalność czasu. Nieodwracalność losu. Ta scena końcowa „Parasolek". Nino wyjechał do odległej mieściny, ma swoją stację benzynową, żyje z ładną, kochającą go żoną, mają trzyletniego synka. Pada śnieg, Nino stroi dzieciakowi choinkę. Zajeżdża auto przed dystrybutor, Nino wychodzi obsłużyć klienta -Ty uchylasz szybę - wasze spojrzenia spotykają się. On jest mężem innej. Ty jesteś żoną innego. W tylnym oknie widzimy buzię twojej (i jego) córeczki. Tylko cztery lata minęły - ale zdarzeń odkręcić się nie da. Jakże rozdziera serce powracająca melodia. Choćby góry, mury, będę kochał cię, choćby nędza, jędza, nie opuszczę cię. Melodia ta nie drwi, przeciwnie: płacze bólem straconych marzeń. Dlaczego nie urodziłaś się trzydzieści lat wcześniej, Catherine? Czemu nie dane mi było spotkać Cię kiedyś po wyjściu z kina? Czemu wsiadłem do przypadkowego pociągu, w głupią podróż z przypadkowymi pasażerami, czemu nie wyskoczyłem z tego pociągu? Kara, Jędrzeju. Za co kara? Za wiarołomstwo. Powinniśmy być wierni naszym ideałom. W głębi duszy przechowujemy ideały. Na przykład idealny krajobraz. I w takim krajobrazie powinniśmy zamieszkać. Idealny dom. I taki idealny dom powinniśmy sobie zbudować. Idealną kobietę. I tej idealnej kobiety powinniśmy szukać. One - te własne, te ukryte, intymne ideały się liczą. Anie te gazetowe, modne, reklamowane. Kto ustąpi, wybierze kompromisowy dom, kompromisową pracę, kompromisową żonę - na pewno nie będzie szczęśliwy. Ale wtedy - głupi, młody, ufający gazetom, filmom, magistrom - jeszcze tego nie wiedziałem. No i zapłaciłem frycowe. Oj, zapłaciłem. ..; 89 O ósmej pukanie, do moich drzwi. I wchodzi - kto? Och, Catherine, poznałem go od razu - ten kloszard, co kręcił się wokół Ciebie przy Lwach: garbaty, w ciemnych okularach, długim łachmanie. Co się dzieje? Posłaniec? Od Ciebie? Stchórzył pan, panie Casanovą, wychrypiał. Kaszlnął brzydko. Nieproszony, usiadł na brzegu mojego tapczana, zdjął but - z buta wyjął kanciasty kamyk. Jak kuśtykać, objaśnił innym głosem, to autentycznie. Patrzyłem zdumiony. Zdjął łachman - odwrócił - zobaczyłem poduszkę przypiętą agrafkami. Garb? Czyżby? Dopiero kiedy zdjął kapelusz i okulary, poznałem. Syn! Po co to było!, oburzyłem się, płonąc wstydem, że widział, jak krążyłem, jak uciekałem. Tak nie wolno! Tak się nie robi! Synowi - wolno. Jeśli chce uchronić ojca. Przed czym? Przed głupią, niepoczytalną wpadką. Bo zachowujesz się ostatnio jak ciężko zakochany. Niepoczytalnie. Kto tu niepoczytalny?, zauważyłem. Ja się nie przebieram. Za dziada się przebrałeś - a może ty z tych, co się przebierają za kobiety? Zgadłeś. Chciałbym przebrać się za starą kobietę. Ale brakuje mi odwagi. Ty? Za starą kobietę? Przeraziłem się. Oszalałeś! Nie. Wiem, co robię. Eksperymentuję, ojciec. Wsiadam do autobusu w takim stroju jak ten - zaczepiam ludzi pewnymi pytaniami. Potem wsiadam do autobusu w stroju biznesmena - zadaję podobnym ludziom te same pytania. Na przykład? Pożyczy mi pan-pani dwa złote na tabletki od bólu głowy? Albo: Nie wie pan-pani, gdzie tu jest najbliższe więzienie? Albo: Pani bardzo mi się podoba - czy zechciałaby pani umówić się ze mną na kawę? Jakże ciekawe różnice - wobec tej samej osoby - w różnych ubraniach. Po co ci to? 90 Do czegoś ważnego, nad czym trzeci rok ślęczę w telewizorach. ; O co spytałeś Catherine? Że zbieram na szampana. Czy pożyczy mi pięć złotych na szampana? I co? Pożyczyła. Dwa złote. Bez komentarza* « * O czym to świadczy? O odczepnym. v : Po co ci to było? ;s Chciałem zobaczyć ją z bliska. Ijakajest? < :v: ; Ładna. Bardzo ładna. ——- —~'J—:tr~*~* Podobna? Zastanowił się: I tak, i nie. Efektowna. Kto ona? Co robi? Bank? Lotnisko? Moda? Salon kosmetyczny, skłamałem. O! Jak Carol Ledoux we „Wstręcie". Manikiurzystka? Nie dopytywałem się. Raczej fryzjerka. Mężatka? Nie wiem. Ubrała się jak Anna de Clecy w „Beniaminie". Ja, z podziwem: Aż tyle wiesz o Deneuve? Jesteś jej fanem? Nie wiedziałem. Oglądałem wszystko, co u nas pokazywano, w kinach i dekaefach. Fantastyczna, nie? On: Oglądałem, bo chciałem wiedzieć, z kim mój ojciec zdradza moją matkę. To przenośnia? Nie. Matka była wściekle o nią zazdrosna. Kto ci powiedział? Sam pamiętam, jak latałeś na jej filmy. I jak matka się złościła. Zazdrościła jej, nie tyle urody, co tych - zboczeń. I odwagi. Tej w „Piękności dnia". I tej we „Wstręcie" też. 91 Ja, gorzko: Dziękuję. Teraz wiem, co się jej marzyło. On: Bardzo imponowała jej Anna de Clecy w „Beniaminie". Mnie też. Tak inteligentnie zagrać inteligentną dziewczynę może tylko aktorka wybitnie inteligentna (zamyślił się). Zresztą bez wybitnej inteligencji wybitną gwiazdą być się nie da. Samą urodą czy wdziękiem, owszem, można zabłysnąć, ale raz, w jednym filmie, cudem. Jak Liza Minelli na przykład. A Deneuve? Jest zawsze świetna - nawet w kiepskich filmach. I króluje, spryciula, prawie pół wieku. W kinie nie było drugiej takiej. Nawet Loren wysiadła. A twoja Kasieńka? Widziałeś „Tańcząc w ciemnościach"? Prawie sześćdziesięcioletnia, i proszę. A „Osiem kobiet"? Nie, nie widziałem. A „Indochiny"? „Plac Yendóme"? Nie. Zdziwił się, ożywił: O, coś zrozumiałem. To i „Tristany" nie oglądałeś? Nie. Ciekawe! Nie oglądałeś - choć to arcydzieło. Choć De-neuve miała wtedy tylko dwadzieścia siedem lat! Ha! (klasnął w dłonie z radości) No to mam cię, ojciec! Wiem, o co chodzi! O co? W drugiej połowie filmu Tristana wraca chora i amputują jej nogę. Wiem, czytałem recenzje, akcję znam. Właśnie! Kiedyś nie oglądałeś Tristany - bo okaleczona. Teraz nie oglądasz „Ośmiu kobiet" i „Tańcząc w ciemnościach" - bo Catherine postarzała. Ojciec! Sprawa jest prosta: ty chcesz ją pamiętać młodą i piękną. Nie odpowiedziałem, nie wiedziałem, do czego zmierza. A on stanął przy oknie, plecami do mnie (jakby chciał mi ułatwić kłamanie), i spytał, co dalej. Co zamierzasz, ojciec? Dziś wycofałeś się (delikatny - nie powiedział: „stchórzyłeś"). Kapitulujesz? Czy jeszcze będziesz próbował? 92 Nie wiem. Chyba nic z tego. Za młoda jest, i za ładna. Nie pytaj. Nie męcz. Rozbity jestem. Chciałem, żeby zabrał swoje manele i poszedł. Ale on dopiero się rozkręcał. Czemu się dopytuję? (odwrócił się, przysunął krzesło do tapczana, usiadł - i odtąd rozmawialiśmy twarzą w twarz) Bo chciałbym, żebyś mi, ojciec, powiedział, w kim się podko-chujesz. Słyszysz? W kim! W tej ładnej fryzjerce - która dziś była pod Lwami? Czy w tej śpiewającej dziewczynie z Cher-bourga - która zaszła w ciążę z mechanikiem samochodowym - ale wyszła za jubilera bo chłopak przestał pisać do niej listy z wojska. A może w tancerce z Rochefort? A może w tej zimnej i wyuzdanej mężatce z „Piękności dnia"? A może w tej cudownej białej dziewicy z „Pamiętnika cnotliwego młodzieńca"? A może w zalęknionej ślicznej morderczyni ze „Wstrętu"? Ja: Nie rozumiem tego - tych — On: Czego? Ja: Tych rozróżnień. Przecież wszystkie te role grała Ona. Ta sama. On: Więc tobie, ojciec, się wydaje, że wszystkie te dziwaczki i awanturnice zmieszczą się w jednej kobiecie zwanej Catherine Deneuve? Ja: Oczywiście. Musiały w niej być. Wydobyła je z siebie i przeniosła na ekran. Nie wzięła ich z niczego. On: To prawda. Ale - Ja: Co „ale"? On: Ale co wspólnego z tymi dziewczynami: z Genevieve z Cherbourga, z Dauphine z Rochefort, z Anną de Clecy i Severine z Paryża, i wreszcie z Carole Ledoux z Londynu -co z nimi wspólnego ma ta fryzjerka, z którą się dziś spotkałeś? Co, pytam? Może podobną buźkę. Włosy. Sylwetkę. Sukienkę. Ojciec! I to ci wystarczy? Ja: Nie rozumiem, o co pytasz. On: Ja pytam, w kim się, ojciec, zadurzyłeś! W urodzonej 93 L 22 października 1943 roku Francuzce o imieniu Catherine nazwisku Dorłeac, pseudonimie Deneuve - która czterdzieści lat temu miała lat dwadzieścia parę, a obecnie jest przystojną starszą panią, lat sześćdziesiąt parę? Czy w tych dziewczynach, wymyślonych przez scenarzystów i reżyserów, które nigdy nie żyły naprawdę, a istnieją jedynie na taśmach filmowych i fotografiach? Czy w tej fryzjerce z Mokotowa, którą spotkałeś dziś pod Lwami, w miejscu, gdzie kiedyś było kino „Moskwa"? Wciąż nie rozumiem problemu, przyznałem się. A on: Właśnie! Nie rozumiesz! Zadurzyłeś się, a nie wiesz w kim i dlaczego! I, nie uwierzysz, Catherine: syn się wściekł. Kopnął butem nieistniejącą puszkę. Prawym prostym dźgnął nieistniejącego boksera, a potem przyłożył do prawego ramienia „pepeszę" i „ta-ta-ta-ta!!!" - puścił serię za okno, w kierunku Śródmieścia. I spuentował słowami: Tak samo, matoły, kochacie Francję - a nie wiecie którą -tę z „Trzech muszkieterów" czy z Balzaca i Zoli? Tę piękną z „Deklaracji praw człowieka i obywatela" - czy tę bandycką od Napoleona? Bohaterską spod Yerdun czy tchórzliwą od Petaina! Ja: Co ma piernik do wiatraka, chłopcze? On: Podziwiacie Amerykę - a czy wiecie którą? Tę od Statui Wolności - czy tę od Indian, niewolnictwa, Wietnamu, Serbii, Iraku? Kochacie Rzeczpospolitą- ale którą? Szlachecką? Magnacką? Pańszczyźnianą? Klękacie przed Dalajlamą-ale co o nim wiecie? Ja: Nie mów do mnie w liczbie mnogiej! On: Przed telewizyjnym idolem - klękacie! Przed tryumfatorem kariery! Ilu z was czytało jego książki?! Co wiecie o jego wierze i jego rozpaczy? Ja: Nie mów „wy", „was"! Jestem jeden! Mów do mnie w liczbie pojedynczej! On: No dobrze. Od czterdziestu lat kochasz się w tej 94 blond bogini, a nawet nie pomyślisz, że ona blondynką nie jest! Zdumiałem się: Co ci, Karol? Rozum odjęło? A on: Blondynką nie jest i nie była! Nie wiedziałeś? Ja: Chrzanisz. On: Ależ tak! Roger Yadim w swoich pamiętnikach powtórzył kilka razy: kiedy ją poznał, była drobną, kruchą brunetką, słyszysz? Bru-net-ką! Miała długie ciemnobrązowe włosy i zielonkawe oczy. Potem się zrobiła na blond boginię. Zamilkłem, zatkało mnie. Tego sekretu, Catherine, nie znałem. Syn nie popuścił. A ta twoja fryzjerka - co? Blondynka? Ja: Oczywiście. On: A przyjrzałeś się odrostom? Przy samej skórze? Na pewno nie farbowana? Zawahałem się. A święta Solidarność?!, wrzasnął ni stąd, ni zowąd. A Trzecia Rzeczpospolita? Na pewno nie farbowane?! Opamiętaj się, Karol, poprosiłem. Skup się, nie skacz od gruszki do pietruszki. On: Ja pytam, w kim się zadurzyłeś! W tamtej drobnej paryżance o brązowych włosach? W widmach na celuloidowej taśmie? W dostojnej dziś milionerce, nazwiskiem Deneuve, lat sześćdziesiąt parę? Czy w tlenionej fryzjerce z Mokotowa? Lat, na moje fachowe oko, czterdzieści. Ja: Nie bądź złośliwy. On: Dziesięć, piętnaście lat od ciebie młodsza. Profesjonalnie zadbana, odmłodzona. Masaże, kremy itepe. Ja, zaskoczony: Czterdzieści? Oszalałeś? On: Czas na okulary, ojciec. Czterdziecha jak drut! I to z ogonem. Przestań!, warknąłem. Po co te wszystkie szczegóły i rozróżnienia! Wściekł się! Po co? Po to, żeby nie było tych wszystkich pomyłek! Samobójstw! Rozwodów! I - wojen! 95 Ejże, synu, zauważyłem spokojnie. Pomieszało ci się. A on: Skoro nie umiesz mi powiedzieć, w kim się zadurzyłeś, to ja ci powiem, ty daltonisto! Zadurzyłeś się, ojciec, w swoim wy-o-bra-że-niu! Słyszysz? Wy-o-bra-że-niu! Kochasz swoje wyobrażenie, swoje wyobrażenie pewnej idealnej dziewczyny, wyobrażenie poskładane z różnych migawek - rzeczywistych i fikcyjnych. Tej dziewczyny, którą, ojciec, pokochałeś - w świecie rzeczywistym nie ma! Jest tylko twoje wyobrażenie! U-ro-je-nie! Przecież, zacząłem, ale zagłuszył mnie: U-ro-je-nie! Wytwór twojej wyobraźni. Twoich pragnień i marzeń. I dlatego ci radzę — — nie, co mi do tego! Dokończ, zachęciłem. I dlatego ci radzę: daj spokój tej fryzjerce! Ja: Przestań mówić o niej tak lekceważąco. A dla ścisłości: jest lekarką, nie fryzjerką. Zresztą fryzjerstwo zawód też dziś szanowany. Modny i dochodowy. On: Nieważne, lekarka czy fryzjerką. Ojciec, radzę ci serdecznie: nie szukaj jej. Nie noś kwiatów. Nie telefonuj. Gdyby zadzwoniła, powiedz: Przepraszam. Miałem panią za kogo innego, a pani ma mnie za kogo innego. To nieporozumienie. Już mi przeszło. Przepraszam. I odłóż słuchawkę. Jak to?, zaprotestowałem. Niedawno sam mnie zachęcałeś, żebym sobie pobrykał. Pobrykać - tak. Ale ty się, ojciec, zadurzyłeś. Ty włączyłeś nie ten bieg. Zamiast biegu „zabawa" włączyłeś bieg „serio". I z tego wyniknie kolejny komediodramat. Znowu zmarnujesz życie - fryzjerce, sobie - i wielu innym ludziom, jak już raz zmarnowałeś. Uraził mnie. Zmarnowałem? Ja? Wielu ludziom? Komu mianowicie? On: Mnie! Małgosi! Matce! Jej rodzicom! Ja: Co ty pleciesz! On: A czym była nasza rodzina? Czym było twoje mał- 96 żeństwo z matką? Nieporozumieniem! Idiotycjaijrm, tragicznym: nie-po-ro-zu-mie-niem! Bo co? „Bo co"? Bo zakochałeś się w literackiej fikcji: w jaś-niepanience wymyślonej wybitnie przez wybitnego pisarza. A ożeniłeś się z moją matką, bo miała to samo imię i nazwisko co owa wymyślona jaśniepanna. Kto ci tak powiedział? Ona sama. Matka. W niedzielę. Przedwczoraj. Ojczym zabawiał gości, a my z matką poszliśmy do stajni, z butelką wina. I gadaliśmy ze trzy godziny. Tak szczera nie była ze mną nigdy w życiu. Uznałem, Catherine, że czas się bronić. Karol, synku, zacząłem serdecznie. To one - ona i jej matka - wciągnęły mnie w to małżeństwo. Bo nazywałem się Andrzej Kmicic. Owszem, imię i nazwisko mamie się podobało. Ale ty nie. Zabolało to. To dlaczego wyszła?!, warknąłem. Byłeś tak szaleńczo zakochany, że poddała się. Za miękka była, żeby odmówić. A potem cię polubiła. Opiekuńczy byłeś. I zacząłeś imponować. Kiedy ukazał się film o Kmicicu, bardzo starałeś się dorównać Olbrychskiemu. Nawet boks zacząłeś trenować - żeby wyzwać go na pojedynek. Synu! Odwrotnie było! Potem zacząłeś pić. Ale mama nie chciała cię opuścić w nieszczęściu. Czekała, aż się pozbierasz. Ja: Było odwrotnie! On: Dwie strony, dwie racje. Ja: Po pierwsze, wyszła za mnie, bo była zakochana. Obie były zakochane. Fakt - nie we mnie. W moim imieniu i nazwisku. A dowodem na to jest fakt, że kiedy się wydało -a raczej kiedy jej matka wytropiła w archiwach, że mój pradziadek nazywał się nie „Kmicic", ale „Kmiciś" - wniosły o rozwód! 97 Syn: Mylisz się, ojciec. Wtedy miałem już dwanaście lat i pamiętam po kolei, jak było. Owszem, najpierw babcia wyszperała tego pradziadka Kmicisia - Właśnie! przerwałem. I zaczęły się aluzje, docinki, że zataiłem przed nimi prawdziwe nazwisko. Że oszukałem. On: Nikt ci nie dokuczał. To ty niepotrzebnie uniosłeś się ambicją i wniosłeś do sądu o urzędową zmianę nazwiska na „Kmiciś". Ja: I tak bardzo ją ta degradaqa z Kmicicowej na Kmici-siową zabolała, że wolała się rozwieść! On: Nie, ojciec. Pamiętam. Zmieniłeś nazwisko. I rozpiłeś się znowu. Nie zaprzeczaj, pamiętam. Ostro piłeś. Ja: Wszyscy wtedy ostro pili. Czas był taki. Przesilenie. On: Matka znosiła to cierpliwie trzy lata. O rozwód wniosła dopiero w dziewięćdziesiątym. Pamiętam dobrze. Piętnaście lat miałem. A wiesz, dlaczego wniosła? Ja: Spotkała tego dilera z Anglii. On: Nie! Obejrzała pierwszą część „Dynastii". Ja: Co „Dynastia" ma do rozwodu?! On: Ma! Bo dzięki Alexis mama nabrała odwagi. Odwagi, żeby wysiąść z tej nudnej krypy jaką była nasza rodzina - i przesiąść się na żaglówkę. Dotąd nie znała nikogo tak odważnego i bezczelnego jak Alexis. Na kim miała się wzorować? Na Marusi z „Czterech pancernych"? Doktor Ewie? Na Jandzie z „Marmuru"? Wśród znajomych też nie było nikogo formatu Alexis - bo w tamtym ustroju być nie mogło. Alexis - to była dla niej rewolucja! Zabrała Małgosię i wyprowadziła się nie do faceta - jak podejrzewałeś -ale do pustego mieszkania koleżanki, która wyjechała na saksy do Szwecji. A ten diler to co? Diler? Poznała go w taksówce. Wrócił z gastarbajterki w Anglii, pieniędzy starczyło mu na kupno starego mercedesa, żeby stanąć na taxi. Wyczuł w pasażerce charakterek, zaproponował jej spółkę, bo dużo chorował. I mama odwa- 98 żyła się siąść za kierownicą taksówki. Kursy dorobiła. To mama przekształciła tę taksówkę - w salon samochodowy, a tego wspólnika - w międzynarodowego dilera (syn podał mi wizytówkę - zobaczyłem: „Billewicz & Cogutt Co. Ltd."). Ojciec, to, co oni mają teraz pod Jabłonną, to Carringtonia! Rezydencja, park, stajnia, kort, basen. Niestety, ojciec -z tobą by tego nie miała. Ty marnowałeś się przy niej. Ona - marnowała się przy tobie. Cóż takiego ma on, ten chorowitek - że przy nim tak rozkwitła - czego ja nie miałem? On: Przecież wiesz. Ja: Wyobraźnię? On: Nie, ojciec. Wyobraźni to ty masz, ojciec, dość. Tobie brakowało — — (zamilkł i dokończył dobitnie) chciwości. Rozumiem. Zakochała się w facecie, który miał zadatki na Carringtona? Ależ matka zakochała się nie w Carringtonie! Przecież mówiłeś: „Dynastia" — — Tak! „Dynastia"! Ale matka zakochała się w Alexis. Żartujesz sobie ze mnie. I z matki. Nie żartuję, ojciec. Ona zakochała się w Alexis. Jak ty w Catherine Deneuve. Ten diler to dla niej tylko ktoś taki jak dla ciebie ta fryzjerka. Lekarka, synu!, przypomniałem mu. Jak ta lekarka, powtórzył. On jest tylko podobny do Bla-ke'a Carringtona. Bo zakochana jest w Alexis. Ale nie wie tego. Nie rozróżnia. Ich córka nazywa się Aleksandra. Ola. Wiesz dlaczego? Po matce. Nie. Po „Dynastii"! On woła na nią Ala, a matka? „Lexi"! Denver, psiakrew! Kolorado! Rezydencje! Jeszcze nie skończyliście z Kmicicami, Radziwiłłami i różnymi Michorowskimi -a już brniecie w Pamele, Isaury, Forsyte'ów i Carringtonów! Koszmar! Co za naród. Barany! Małpy! Papugi! 99 Nie mów w liczbie mnogiej!, przypomniałem. No dobra - to kto ja jestem!, wrzasnął. Kmicic czy Kmiciś? A może: Olbrychski? Może: Deneuve? Spokojnie, chłopcze. Urodziłeś się jako Kmicic i w dokumentach masz „Kmicic". Ale twój pradziadek nazywał się Kmiciś. Wybieraj. Przywrócić tamto nazwisko będzie ci tym łatwiej, że ja, twój ojciec, już to zrobiłem. Ale możesz pozostać przy Kmicicu — — To trzeba przeciąć!, oznajmił. Zrobię jak Amerykanie. Oni, zaczynając karierę, wymyślają sobie, z fachowcami, nowe nazwisko. Ma być krótkie, oryginalne, zapadające w pamięć. Jak dobry tytuł czy dobry slogan. I sypnął przykładami. Okazało się: Tom Cruise, Woody Allen, Dean Martin, Kirk Douglas, Fred Astaire - a także Ringo Star, Elton John, Brenda Lee - wszystko to nazwiska wymyślone. Tak, oświadczył. Wymyślę coś atrakcyjnego. Odetnę się i od Kmicisiów, i od Kmiciców. W świecie Kmicic nic nie znaczy. Kopernik? Kościuszko?, podpowiedziałem kpiąco. Archeologia, skwitował. Wałęsa? Wajda? Polański? Masz ojciec nosa, pochwalił. Brzeziński, dorzuciłem. Za polityczne. Najlepsze by było „Dostojewski". Cały świat je zna. Przecież to Rosjanin! I co z tego?, odparł. Brzmienie polskie. Świat nie rozróżnia. Mają nas za Rosjan - wyznania katolickiego. Kiedyś buntowaliśmy się przeciw carom - bo prawosławni. Potem przeciw komunistom - bo ateiści. Ja: Europa rozróżnia. On: Właśnie! I też bardziej lubi Rosjan niż Polaków. To nic, może wybiorę nazwisko polskie. Nawet już wiem jakie. Jest bardzo polskie i bardzo znane. Chcesz wiedzieć? 100 No? -•;".i,"~.,v •;-.. •• -• : ; • • .;;. •.:•• Wojtyła. :••< ..-'•; Oszalałeś? Karol już jestem. Dołączę „Wojtyła". Ojciec, z takim imieniem i nazwiskiem można po świecie buszować jak na odrzutowcu. Nie, nie! Nie wypada podczepiać się pod kogoś tak dostojnego. A co robią ci wszyscy milionerzy, gwiazdorzy - co się z Nim fotografują? Nie podczepiają się? E, żartujesz, zbagatelizowałem. A on: Dlaczego? Będziesz, stary, ojcem Karola Wojtyły. Powiedziałem, że to niemożliwe. Sławne nazwiska są pod ochroną prawną. Nie możesz ot, tak sobie, zażyczyć w sądzie, że chcesz się nazywać Napoleon Bonaparte! Mam sposób. No? Wojtyła to na południu nazwisko częste. Jest w Polsce parę tysięcy Wojtyłów. Co z tego? Znam dziewczynę nazwiskiem Wojtyła. Wykształcona. Ładna. I co? Ożenię się. Na ślubie przyjmę nazwisko żony. Prawo zezwala. Chłopie, po co ci to? Taka przebieranka? Ojciec, nie rozumiesz? Nazwisko jest jak logo. Jak marka firmowa. Amerykańska coca-cola nie lepsza od naszego kwasu chlebowego, a kupują jej na świecie milion razy więcej. Skuteczniejszy będę jako Wojtyła. Nie rób tego! A może wolałbyś być ojcem Karola Marksa? Bo znam też Marksównę. Ponętna. Oszalałeś?! Facet wraca do łask. W ankietach na najważniejszego 101 człowieka Drugiego Tysiąclecia cały Zachód powtarzał trzy nazwiska: Einstein, Marks, Szekspir - różne narody w różnej kolejności. Tylko Niemcy wstawiali Lutra zamiast Szekspira. Komunizm upadł. Marks ważny jest za kapitalizm. Za analizę kapitalizmu. A kapitalizm jeszcze potrwa. Co ci z tymi nazwiskami, synu! Bo Karol. Imię Karol wpuszcza mnie w te koleiny. Gdybyście mi dali Józef, wpadłbym w koleiny któregoś Józefa. Piłsudskiego, Stalina. Może księcia Poniatowskiego. Wpadłbym na „pro" - naśladowałbym. Wpadłbym na „anty" - przeciwstawiałbym się. Koleiny, rozumiesz? To właśnie rozgryzam w telewizorach. Różnorakie koleiny. Płeć? Koleina. Imię? Koleina! Nazwisko? Koleina! Narodowość? Koleina. W Ameryce traktowano mnie inaczej, kiedy przedstawiałem się jako Szwed. Inaczej - jako Rosjanina, jeszcze inaczej jako Żyda! Spróbuj, w pociągu, w przedziale, jeśli wywiąże się rozmowa, odezwać się: „Ja, jako doświadczony hydraulik", a innym razem: „Ja, jako doświadczony ginekolog". Swojej Catherine przedstaw się jako sprzedawca z kiosku gazetowego - oleje cię. A przedstaw się jako, powiedzmy, recenzent filmowy? Z telefonu wyczułem, że ma ciebie za artystę. Chyba za malarza. Podobno bardzo piękne i bardzo drogie kwiaty jej przesłałeś - przez jakiegoś „gawrosza". Tak powiedziała. Przypuszczam, myśli tak: miłośnik kina francuskiego, reżyser albo operator, abnegat, ale bogaty. Wpadła w jakieś - jej - koleiny. Jak ty kiedyś wpadłeś - na filmie „Parasolki z Cherbourga" -w koleiny Catherine Deneuve. Kiedyś koleiny urabiała literatura. Babka Kulwiecówna wpadła w koleiny urobione przez Sienkiewicza. Potem koleiny urabiało kino. Ty wpadłeś w koleiny Jacques'a Demy'ego. Wiesz, kto to? Reżyser „Parasolek". Brawo. Teraz koleiny urabia telewizja. Głównie seriala- 102 mi. Matka wpadła w koleiny „Dynastii". A to bardzo głębokie, bardzo twarde koleiny. Uważa), powiem ci coś bardzo ważnego, co tylko ja wiem: Układ Warszawski, Związek Radziecki rozwalili nie „Solidarność", nie Jan Paweł II, nie Gorbaczow, nie Wałęsa, ani Balcerowicz. Naród odrzuciłby reformy Balcerowicza po pół roku. Odrzuciłby - gdyby nie wprowadzono go przedtem w amerykańskie koleiny. A czym wprowadzono? „Dynastią". Na czterdzieści milionów Polaków „Dynastię" oglądało trzydzieści pięć. Dzieci w kołyskach słyszały dialogi z telewizorów. Nie rozumiały słów, ale fascynację dorosłych wyczuwały. Dziś są za Ameryką i kapitalizmem - dlatego że już wtedy wpadły w koleiny. Argumentację - polityczną, ekonomiczną- dorabiają. W psychologii uzależnień takie samooszustwo nazywają racjonalizacja. Telewizja, ojciec, to niesamowita technika wytwarzania kolein. Dobrych i złych. Dlatego siedzę przed telewizorami. Bo ją rozgryzam. Bo chciałbym wyryć w sześciu miliardach łbów koleiny - ale lepsze niż „Dynastia" wyryła. Bo mi szkoda matki. W straszne koleiny wpadła. Zmarnuje życie. I ciebie chciałbym uratować. Zapamiętaj, ojciec: koleiny! Bo znowu popsujesz życie - nie tylko sobie. Przecież ona też ma jakąś rodzinę. Uważaj na koleiny! Wyleź z kolein! Żyjesz na Mokotowie, nie w Cherbourgu! Ja: Karol, chłopcze, świra dostałeś na punkcie tych kolein, czy co? On: Najważniejszy czynnik naszego życia - od osobistego po polityczne - a nie dostrzegamy go, podobnie, jak nie widzimy tlenu, choć od niego zależy nasze życie. Wyjedź za miasto - w pola. Czy będziesz szedł na przełaj? Przez uprawy? Nie! Dróżkami, miedzami, różnymi ścieżkami, które wydeptano przed tobą. Podobnie w życiu. Dlaczego się pobraliście? Bo wpadliście w koleiny Sienkiewicza! Na drodze Oleńki Billewiczówny pojawił się Andrzej Kmicic! „To nie przypadek! To przeznaczenie!" I siup - w koleiny. Najpierw babka Krysia, potem matka i ty. W koleiny! Wiesz, 103 co mi matka powiedziała? Uważaj, nie będzie to przyjemne. Boże, powiedziała, jaką ja wtedy głupią cipą byłam, że zakochałam się w takim matole. Boże, jakiż to musiał być matoł, że zakochał się w takiej głupiej cipie jak ja! Ja, z niedowierzaniem: Tak powiedziała? On: Tak powiedziała. I powiedziała: Romantyczność prysła, gdy zamieszkaliśmy razem - pasowaliśmy jak pies do kota. Rozwód? Może - gdyby nie ciąża. Wie matka, wie ojciec. Przerywać? Jak to zniosą? Oboje katolicy. Urodziła. I brnęliście, ojciec, tymi koleinami, które wam wyryła tak zwana tradycja. Szesnaście lat! Aż wasze koleiny przecie-j ły się z koleinami „Dynastii" i matka ci odjechała. I bardzo l dobrze, żyje tak, jak chciała: aktywnie, przedsiębiorcze.' A ty? Poczciwie drepczesz dalej - jaką koleiną? Rozwodnika niedorajdy. Starego kawalera. Samotnika. „Mizantrop"? Słyszałeś o takiej sztuce? To o tobie, ojciec. Koleina opisana trzy wieki temu. Ja: Rezonans! Rezonans poprzez czas, poprzez trzy wieki. Jest takie prawo - prawo Sheldrake'a, to biolog, fizyk, metafizyk: Wszystko, co już raz się zdarzyło, tym bardziej może się powtórzyć. „Tym bardziej" - bo jest już koleina w pamięci świata. Ale, synu, „może" się powtórzyć, a nie „musi". Właśnie chcę wyrwać się z koleiny rozwodnika samotnika. Zainteresowałem się pewną atrakcyjną kobietą. On: I wjeżdżasz w inne koleiny. I to śmieszno-żałosne. Ja: A może nie da się żyć bez kolein? Przecież „wszystko już było". On: Da się. Jeśli się widzi te koleiny. Ja: Ty widzisz? On: Widzę. Widzę na wylot, jakbym miał specjalny noktowizor w oczach - te wszystkie stereotypy, normy, przykazania, zakazy. Widzę - i żyję „na przełaj". Jestem człowiek wolny. Wol-ny! Przemyśl to. Późno już, idę spać. Dobranoc! Sam zostałem - a w głowie wirowisko. Z setek wypowiedzianych zdań, z tysięcy słów, wysnuwał się smutny wyrok. 104 Aż pamięci, a może zza ścian, z czyjegoś radia, przypłynęła do mnie nasza, Catherine, melodia - ale smutna i rozdzierająca jak w zakończeniu „Parasolek". Powtarzałem tamte smarkate słowa: Choćby góry, mury, będę kochał cię. *-Choćby nędza, jędza, nie opuszczę cię. Powtarzałem jakoś tak, jakbym szedł spod Twego bloku, przez Wał Miedzeszyński i chaszcze - do Wisły - utopić się. Nino puścił się z prostytutką i wyprowadził z Cherbourga. Co zrobię ja? , III „Bo znowu zmarnujesz życie wielu ludziom - jak już raz zmarnowałeś. Mnie, Małgosi, matce, jej rodzicom". Czy nie za pochopnie wypowiedziałeś, synku, takie straszne słowa? Ot, ulżyłeś sobie, spuściłeś nadciśnienie - nie pomyślałeś, że wbiją mi się w głowę, w neurony, jak kawałki szkła. Bolą! Nie, nie mogę pozostawić takiego oskarżenia bez obrony. Zajrzałem do twego pokoju. No tak! Kropnąłeś sobie piwsko na dobrą noc (pusta butelka przy łóżku) i śpisz beztrosko, a ja w mojej celi chodzę: od drzwi do okna, od okna do drzwi, i zmagam się z twoimi truciznami. Zmarnowałem wam życie! Ja! To wy wszyscy - Olka, jej matka, Małgosia i może ten Karyngton, i ty, synu - uważacie, że to przeze mnie?! Karol, dzieciaku, było inaczej, niż tobie opowiadają! Owszem, zacząłem ćwiczyć, gimnastykować się ale to ona kupiła mi te hantle, ekspandery, drążek drzwiowy. Krawiecką miarką mierzyła mi obwód bicepsów, klatki piersiowej na wdechu i wydechu - inny mężczyzna w takiej sytuacji wyrzuciłby te przyrządy przez balkon razem z nią! Dlaczego tego nie zrobiłem? Z łagodności, synu! Z dobroci serca! Zresztą, sport zawsze lubiłem, szybko poprawiłem muskulaturę, podciągnąć się na drążku jedną ręką wprawdzie nie dałem rady, ale w pompkach, przysiadach itepe myślę, że 106 niewiele Olbrychskiemu ustępowałem. A boks? Owszem, kiedy już tego porównywania znieść nie mogłem („A Daniel powiedział to", „A o Danielu napisali, że", „A Daniel na rękach wszedł na piętro takie", „A Daniel zaśpiewał w duecie z owaką", „A Francuzi zaproponowali Danielowi tyle a tyle"), musiała zakiełkować we mnie - obok irytacji na żonę - także zawiść wobec jej idola. A twoja matka nie miała umiaru. Czy wiesz, że miałeś nazywać się Daniel? Daniel Kmicic? Ale wtedy ja jeszcze z nią walczyłem. Jeśli chcesz uczcić znakomity film, dajmy chłopcu imię reżysera (Jerzy). Albo imię pisarza (Henryk). Jej ojciec mnie poparł -i poddała się. Wybraliśmy imię rozejmowe. Patrona dnia narodzin, i nazywasz się jak królowie. Przecież o tym, że człowiek o tym imieniu zostanie za trzy lata papieżem, nikt z nas nawet nie myślał. Ty: Czemu się nie rozwiodłeś? Trzeba było wziąć plecak, do plecaka ręcznik, szczoteczkę do zębów i wio! W świat! Ja: Człowieku, przecież przysięgałem! Przy jej rodzicach i przy moich. Głupi jeszcze byłem - ale skoro wszedłem w dorosłe buty, musiałem zachowywać się dorośle. Od początku nie znosiłeś teściowej! Ale twojego dziadka - motorniczego - uwielbiałem. I on mnie lubił. Przepadałem za jego tramwajarskimi przypowieściami. Praga. Targówek. Wiecha znał na pamięć, monologował jego dialogi lepiej niż sam Wiech. Tak, gdyby nie teść, chyba bym zrejterował. Jego wstydziłem się zawieść. Pewnie zapytasz, czy to on mnie rozpił. Owszem, popijaliśmy razem, odpowiem. Ale piłem nie przez niego. Ty przyłożysz: Wiem! Przez Olbrychskiego. Bo - stchórzyłeś. Nie stchórzyłem. Odgrażałeś się, że wyzwiesz go na pojedynek? Zacząłeś trenować boks? Tak, zacząłem trenować boks. Chciałem zaczepić go, pobić - 107 i po tej awanturze odejść z plecakiem i szczoteczką do zębów. Po takiej awanturze miałbym prawo odejść. Moralne. A dałbyś mu radę? Chyba nie. On był wtedy niesamowicie sprawny. Dlatego skapitulowałeś? Nie. Kumpel mnie uświadomił. Po tej awanturze żona cię nie znienawidzi. Odwrotnie: pokocha. Im bardziej cię Olbrychski stłucze, tym bardziej ona cię pokocha. Znam je, one takie są. Lubią, żebyśmy o nie walczyli. Chłopie, baby nie kochają. One lubią być kochane. To dla nich najważniejsze. One tylko niby kochają. Jeśli się wyprowadzisz, znajdzie cię. Siniaki twoje obcałowywać będzie. To trzeba inaczej. Ty zrób, jak ja zrobiłem. Rozpij się. Ale mądrze się rozpij. Okropnie. Awantury, zdrady, długi, przyprowadzanie pijaczków z parku. Żeby mogła cię porzucić bez wyrzutów sumienia. Moja rok wytrzymała. I znikła. I jestem wolny. Bujasz, ojciec. Nie, synu. Dwa lata się zatruwałem. Na darmo. Nie doceniłem geniuszu Sienkiewicza. Twoja matka chciała dorównać Billewiczównie z Wodoktów. Panna Aleksandra przecie gorsze despekta imć Andrzeja przetrzymała. Kiedy zorientowałem się, że prędzej wyciągnę kopyta, niż wyczerpię jej poświęcenie i bohaterstwo - poddałem się. Odstawiłem kieliszek. Tym chętniej, że alkoholu nie lubiłem, za każdą godzinę oszołomienia płaciłem wieloma godzinami koszmarnego kaca. Ona za cud to uznała, nawet zabrała mnie do Częstochowy - podziękować Jasnogórskiej Uzdrowicielce. I zaraz w drugą ciążę zaszła. A on? Daniel? Prześladował. Zewsząd. Z gazet, z radia, z telewizji. Wielka rola w „Ziemi obiecanej". Filmy zagraniczne! A ta bez przerwy: Daniel to, Daniel tamto. Myliła się, mówiła do mnie: Danielku. Czemu nie zabroniłeś? Zabroniłem, synu. Mówić zabroniłem, ale myślenia jak zabronić? Nawet w łóżku wyrywało się jej „Daniel". Zwie- 108 rzyłem się teściowi, że dłużej tego nie zniosę - że zastrzelę tamtego albo siebie! Oszalałeś, ojciec? Zastrzelić niewinnego człowieka? Nie tak bardzo niewinnego, synu. Na mityngu fotograf z „Powiększenia" powiedział, dlaczego dążymy do sławy. Bo sława to rodzaj władzy. Dlaczego pan Daniel O. chciał sławy? Czy jednym z jego celów nie były kobiety? Sam mi, synu, opowiedziałeś, dlaczego twój przyjaciel - brzydal i kurdupel - został reżyserem. Wyznał, że aby obsadzać w filmach - i pieprzyć - najpiękniejsze kobiety tego kraju i z kilkoma mu się udało. Parę lat temu zakochany mężczyzna zastrzelił sławnego piosenkarza. Bo mu przeleciał -ot tak sobie, po drodze - ukochaną dziewczynę. Siedzi. I podobno swego czynu nie żałuje. Co chcesz przez to powiedzieć, ojciec? Niewiele, synu. Tylko tyle, że niech sławni uważają. Co teść odpowiedział? Że porozmawia z córką? Utem-peruje? Nie. Cierpliwości, Jędrek, powiedział. Nie ty jeden masz to. A myślisz - moja inna? Okazało się: jego żona, czyli twoja babka, synu, dziesięć lat po ślubie zakochała się w Kenedim. Prezydencie Ameryki. I zaczęła się robić na Merlin Monroł. Matę nad łóżkiem bezwstydnie okleiła gazetowymi fotkami M.M. i J.F.K. Teść: A jak robiliśmy „to" i mocniej jej dogodziłem, to krzyczała: „Dżek, Dżek, och, Dżek!". Powiem ci jak mężczyzna mężczyźnie: Kiedy pierwszy raz tak się sypnęła, to się przejąłem, aż mi opadł. A potem? Potem pomyślałem: A co mi tam, ważne, że krzyczysz, bo ci dobrze. I waliłem ją jeszcze mocniej - tak jakbym walił ich troje: ją, Merlin i tego Kenediego. I tobie radzę to samo. Człowiek musi nauczyć się cierpliwości i ustępliwości - bo inaczej biłby się sto razy dziennie. Aha. I wtedy poddałeś się, ojciec? Tak, synu. Już nie protestowałem, kiedy twojej siostrzyczce wybrała imię od pani Braunek. Uparła się, żebym zapuścił 109 wąsy jak Krnicic w „Potopie". Zapuściłem. Zapisała nas na kurs jeździecki. Zgodziłem się, wzięliśmy parę lekcji, nawet przyjemne to było. I zamiast irytować się, kiedy przytrafiło się jej powiedzieć mi „Daniel", zacząłem mylić się ja. Mówiłem do niej „Catherine". Ciekawe. I co? Zaczęła podpytywać. Rozglądać się. Dziwić. Francuzka? Skąd Francuzka - skoro nigdy we Francji nie byłem, francuskiego nie znam. Ja udawałem tajemniczego. Że to stara znajomość, jeszcze ze szkoły średniej. Sypałem się celnie, boleśnie. Ona: „Jeszcze słówko, Daniel", ja: „Och, Catherine, już zasypiałem". Ona: „Ach, Daniel, dziś byłeś taki duży i twardy!", ja: „Bo bardzo podnieciłaś mnie dzisiaj, Catherine!". Oczywiście po każdej takiej mojej „wpadce" awantura „na cztery fajery" (jak mówił teść). Do czasu, aż zorientowała się, że to ktoś „z powietrza". No i nasze małżeństwo się ustabilizowało. Mieszkaliśmy, żyliśmy - we czworo. I spaliśmy w łóżku i seks uprawialiśmy we czworo: ona, Daniel, ja i Catherine. A jesteś, ojciec, pewny, że ona nigdy nie spotkała się z Ol-brychskim żywym? Prawdziwym? Coś sugerujesz? A pamiętasz pewne urodziny? Nie chciałeś iść - bo on tam miał być? Tak. Było coś takiego. Odmówiłem. Nie poszliśmy. Ona poszła. Widziała go. Skąd wiesz? Wiem. Mnie wzięła. Tobie skłamaliśmy, że byliśmy u wujka Longina. Podpuszczasz mnie. A jeśli nie? Jeśli nie? (tego znieść nie mogłem, Catherine) Nie ma „jeśli nie"? Rozmawiała z Olbrychskim czy nie? Nie powiem. Och, Catherine, poniosło mnie: otworzyłem szafę, wyszarpnąłem z dżinsów gruby rzemienny pas i wpadłem do 110 pokoju syna - spał na brzuchu, przy niezgaszonej lampce nocnej, jego wypięty tyłek w spodenkach aż prosił się o smagnięcie. Zaraz mi powiesz, smarkaczu, jak ci przyleję! Poszliście potem za kulisy? Czy sama poszła? No, powiedz prawdę -bo jak cię walnę, to podskoczysz do sufitu! Milczysz? Śpisz sobie? Posapujesz? Tak, gagatku, spiskowałeś z nią. Zawsze ją wolałeś niż mnie. Szeptaliście sobie - wchodziłem -milkliście zakłopotani - sztucznie zmienialiście temat. Też go podziwiałeś bardziej niż rodzonego ojca. Na podwórku Olbrychskim się chwaliłeś, nie mną. Jego fotografie trzymałeś w encyklopedii. Tak, wtedy, kiedy miałeś lat piętnaście, powinienem był złoić ci tyłek tym pasem i rozkazać: Mów, co wiesz! Bo coś ważnego istotnego, co było między matką a tym gwiazdorem - który podobno zaliczył parę tysięcy kobiet - wiedziałeś, na pewno wiedziałeś, gówniarzu, to się wyczuwa. A w ogóle: czemu nie zabrałeś się z nią, gdy uciekła? Niechby Małgosia ze mną została - zawsze bardziej lubiłem Małgosię niż ciebie, przemądrzalcu jeden! O, postękujesz. Pasem by cię! Cholera wie, co ci się śni pewnie coś rozpustnego. Trudno, śpij, nie przywalę ci, nie będę wypytywał ani o twoje, ani twojej matki sekrety i grzechy. Ot, stare śmieci! Czort z nimi. I tobie, Catherine, nie będę zawracał głowy przedpotopowymi śniegami. Zresztą: co mi tam Olbrychski. Jeszcze przed wyprowadzką miała następnych kochanków. Delon. Belmondo. Nicholson. New-man. Redford. Kiedyś przez sen wymamrotała: „Marczello". Wsłuchałem się - jeszcze ze dwa razy powtórzyła: „Marczello", „Marczello". Nie wiem jak, dlaczego, wytłumaczyłem i utrwaliłem sobie, że miała na myśli krem - jakiś słodki włoski krem marcepanowy. Dopiero oglądając „Ginger i Freda", dwa - trzy lata później, skojarzyłem, że mamrotała o Marcellu. Marcellu - Mastroiannim. Zresztą przestałem podsłuchiwać, kto jej się śni, bo zlikwidowaliśmy szerokie łóżko, ona zajęła pokój z Małgosią, ja drugi pokój z Karolem -„te sprawy" przestały się liczyć - jak w większości znanych 111 mi małżeństw - staliśmy się, synu, typową komórką społeczną, trwającą dzięki lenistwu, tradycji, kapitulacji. Trwaliśmy i przetrwalibyśmy, synu, jak tysiące, jak większość rodzin w takim niby-szczęściu - gdyby twoja babka Krystyna Bille-wiczowa z domu Kulwiecówna nie zoczyła w jakimś moim dokumencie, że twój dziadek, a mój ojciec Józef Kmicic urodził się we wsi Kmicisie. Kmicisie? Dlaczego „Kmicisie"? Zaścianek Kmiciców powinien nazywać się Kmicice, nie Kmicisie. Znała się na tym. Przepytała ojca. Kiedy okazało się, że w Kmicisiach są tylko trzy rodziny Kmiciców, pozostali są Kmicisie - sprawdziła nasz rodowód do czwartego pokolenia. Okazało się, że twój prapradziadek Franciszek Kmiciś wrócił z carskiego wojska z dokumentami na Kmicic. Twoja babka pojęła: Boże, wydałam córkę nie za Kmicica, ale za Kmicisia! I świat się jej zawalił. Jej dzieło, jakim było małżeństwo córki Oleńki Billewiczówny z Andrzejem Kmicicem, runęło. Na szczęście nie było lipne drugie dzieło: małżeństwo syna Longina Billewicza z Ludwiką Skrzetuską — — To nie wiedziałeś, ojciec, o tej zmyłce? Czy mnie, dwudziestopięcioletniego wtedy chłopca w Polsce Ludowej, obchodziły herby i rodowody? Ważne było, synku, że studiuję, że na słynnej Politechnice Warszawskiej. Ważniejszy był tytuł magistra inżyniera niż to, czy ja Kmiciś, Lubomirski, Radziwiłł czy Pawlak! Mnie nazwisko Kmicic ułatwiało życie. Tobie - nie? Ani ułatwiało, ani utrudniało. Pamiętam, że bardziej przejmowałem się imieniem: chciałem nazywać się Krzysztof. Ja chciałem nazywać się Jacek. Albo: Tomek. A wy daliście mi imię jak - kareta. Ciężkie. Tak, imię też zmienię. Stęknąłeś, przez sen odepchnąłeś coś-kogoś łokciem. Przewracasz się na wznak. Śpisz, oczy zamknięte, usta półotwarte. Mamroczesz. Co mamroczesz? Może: Twarz też zmienię, operacje coraz tańsze. 112 Okropna noc, Catherine. Obudziłem się chory. Bolała głowa, brzuch, serce, odezwał się ząb. Co robić? Nie wytrzymam ośmiu godzin w dziupli. Za piętnaście siódma zatelefonowałem do dystrybucji, żeby nie przywozili mi dziś prasy, za piętnaście ósma do portiera w biurowcu, żeby napisał i przykleił na mojej dziupli kartkę: „Z powodu choroby nieczynne do odwołania". Od internisty wezmę zwolnienie na parę dni. Da. Dentysta załatwi mi ząb. Aha, przy okazji zaplanuje całość. Co plombować, co usunąć, co pod koronkę. Tak, muszę zadbać o siebie. Ciało. Ubranie. Dyscyplina. Optymizm. Wiara. Nie załamywać się. Zrejterowałem - ale naprawię to. Spotkamy się. Choćby jeden raz. Jeśli Ci powiem, że byłaś za piękna - zrozumiesz. Może nawet sprawi Ci to przyjemność. Powiem uczciwie o moim zauroczeniu i przyznam się uczciwie, że się poddałem. Wycofuję. Bądź zdrowa, bądź szczęśliwa — — Pojaśniało mi w głowie, spisałem na kartce kolejność zadań i punkt po punkcie załatwiłem - choć z trudem, bez polotu - wszystkie punkty. Dentystę, internistę, zwolnienie, zakupy. Przechodząc koło księgarni, telepatycznie (z daleka!) zauważyłem na wystawie samouczek francuskiego -który nabyłem (plus l kaseta magnetofonowa). Oczyściłem hantle i naoliwiłem ekspander. Zjadłem kolację. Odkurzyłem mój pokój, poukładałem książki i zabierałem się do posłuchania kasety, kiedy, niestety, zajrzał syn. Przyjrzał mi się, dziwnie zmieszany (wyrzuty sumienia za nocną agresywność?), i oznajmił, że ma dla mnie „rozrywkę". Chodź, ojciec, do mnie, obejrzysz Carringtonów, na urodzinach matki byłem z kamerą (syn ma filmujące cacko, rozmiary aparatu fotograficznego), już zmontowałem. Zasiedliśmy. Włączyłeś. Myślę, Catherine, że syn pokazał mi film o wielkopańskiej posiadłości mojej byłej żony po to, żeby mnie przestraszyć. O, tak żyją teraz ludzie eleganccy i światowi. Rezydencja, ogród, 113 altana, stajnia, trzy konie, wybieg, garaż, samochody, basen, kort tenisowy. A ty nie masz nawet auta! Czym zawieziesz swoją Catherine do byle Konstancina? Taksówką? Przecież od razu się wyda, że dziadujesz jako sprzedawca w kiosku, a twój apartament niewiele większy od pokoju w akademiku. Widziałem ją, ojciec, z bliska - to luksusowa kobieta. A może, synu, chciałeś zachęcić mnie do aktywności? Spójrz na matkę, piętnaście lat temu klepała biedę razem z nami w tym M-4 na ósmym piętrze, o, w tym pokoju, z tego kąta, oglądała „Dynastię" na tamtym radzieckim telegra-cie - ale odważyła się przekręcić w mózgu jakiś duchowy przełącznik - wyprowadzić się, i to nie sama - do pożyczonego mieszkania - potem zasiąść za kierownicą taksówki -zrobić kursy - zaryzykować wożenie furgonetką handlarzy z Grodna i do Grodna, Wilna, a potem Leningradu, Moskwy, Kijowa, a potem do Brukseli, Hamburga, Wiednia, Mediolanu. Jej chorowity partner wytrenował przeliczanie forintów na korony, marek na lewy, złotówek na leje i ruble, kiedy krążył turystycznymi pociągami po RWPG - potem przeskoczył na przeliczanie franków, guldenów, lirów, funtów na ruble, używając jako cudownego mnożnika modnych bluzek, portek, aparacików, kremów, pigułek, płyt, porno-sów, a w przeciwną stronę ikon, babuszek, obrazów i czegoś tam jeszcze, ona znajdowała adresy ludzi, auta i ciężarówki, opłacała, rozliczała, smarowała, straszyła. Czy odżyły w niej talenty praprzodków gospodarujących na żmudzkich, litewskich, białoruskich majątkach, zarządzających dziesiątkami karbowych i tysiącami pańszczyźnianych dusz? Może? Na tęczowym zwieńczeniu bramy wjazdowej dała przecież swej rezydencji nazwę billewiczowską („Las Yodoctas"). Zapytujesz, czego mi zabrakło w tych latach, kiedy zaczęło się tasowanie. Dlaczego, po dwudziestu latach praktyki, ceniony budowlaniec i projektant, i kierownik tylu dużych budów zamyka się w budce z gazetami, sprzedaje piśmidła i papierosy jak babina na rogu? 114 Bo upadło przedsiębiorstwo, synu. Ty: Nie upadło. Zostało sprywatyzowane. Ja: Przez upadłość. Ty: Twoi kumple przejęli to przedsiębiorstwo i są dziś milionerami. Budują całe osiedla. Za granicą. Dochodowe. Dla bogaczy. Ja: Kumple mnie odstrzelili - bo byłem przeciw prywatyzacji. Ty: Dlaczego? Ja: Ogromny majątek - cztery budynki, dwa hektary gruntu, dziesiątki nowo zakupionych maszyn - wzięli za dziesięć procent wartości, i to na kredyt. Dobry deal. Złodziejstwo! Przecież to należało do całej załogi, ba: do całej Warszawy. Żeby nie powiedzieć: do całego narodu. Synu! Było nasz sześciu - kumple od studiów - od akademika. I paczka się rozpadła. Dwóch - fajni chłopcy - wahało się. Jednak przystali do tamtych. Dwóch nas odpadło. Co robi ten drugi niezłomny? Wyjechał. Do Grecji. Ty: Ojciec, to włącz się. Na całego! Taki fachowiec! Nie marnuj się! Mój kumpel, choć po polonistyce, buduje wille. Jest w Warszawie dużo bogatych ludzi, którzy chcieliby mieć oryginalne domy. Ja: Takie „Las Yodoctas"? Ty: Gustowniejsze. Chcesz? Skontaktuję cię z nim. Wprowadzi cię w ten biznes. Zrobi to dla mnie, coś mi zawdzięcza. Ja: Nie chcę. Ty: Tchórzysz? : Ja: Nie obrażaj. Ty: Widziałeś film. Ile matka dokonała przez lat piętnaście. Nie korci cię, żeby ją zakasować? Nie. „Las Yodoctas"? „Billewicz and Cogutt Corporation"? Rety! Smutno mi i śmieszne. 115 Nie zaimponował ci ten rozmach? Nie poczułeś zazdrości? Nie. Co to?! (złościsz się, ale współczująco) Lenistwo czy tchó-1 rzostwo?! Ja: Ni jedno, ni drugie. Ty: Brakuje ci chciwości. Ja: Jestem chciwy. Ale na coś innego. Ty: Na co? Ja: Powiem poważnie. Na — — sens. Daj mi sensowne zadanie - w które uwierzę - a zobaczysz, jaki będę odważny, ofiarny, pracowity. Ale wkoło nie widzę niczego, co miałoby sens. Niczego? Niczego, synu. Ty: A kiedyś - był sens? Ja: Tak, wtedy była nadzieja. Walczyło się właśnie o sens. Żeby sensu było więcej. A teraz? To zadanie zostało skasowane. Wyzerowane. Już tylko Kościół je podtrzymuje. Yy, Kościół, niknąłeś. Ja: Spotkałem kolegę, z technikum. Był wtedy świetnym sportowcem, rekordzistą kraju w juniorach. Potem zniknął. Zapomnieliśmy o nim. Atu, na dworcu, słyszę: Cześć, Jędrek. Ledwo go poznałem. Nie dlatego, że siwiuteńki, ale że -w habicie. Takim białym. Dominikanin. Bardzo pogodny. Pomyślałem wtedy: gdybym był naprawdę wierzący, poszedłbym do zakonu. Ty za głowę się chwytasz i (pamiętam twoje słowa co do przecinka): O Boże! Z bezsensu - w niby-sens! Ja: Poszukiwanie wiary jest sensem. Ty: A myślisz, ja nie poszukuję? Czy koniecznie trzeba to robić w habicie? (zaśmiałeś się) A co z twoją Catherine Deneuve? Będziesz spotykał się z nią - w habicie? Catherine, zdziwisz się - powiedziałem mu, że masz coś ze świętej. Że w Twoim wyrafinowaniu jest coś świętego. 116 On się zdenerwował. Ojciec, co jest?! Znowu mieszasz? Znowu nie rozróżniasz? Spomiędzy papierów wyszperał jakiś wydruk. Masz, wyciągnął ku mnie rękę, przeczytaj. Twoja święta umoczona jest w aferze, reklamowała jakąś francusko-algierską telewizję, która była tak zwaną pralnią. „Słynna francuska gwiazda (to przeczytał) spędza obecnie więcej czasu w prokuraturze na przesłuchaniach niż na planie filmowym". A zresztą (stanął przed ścianą książek) to było chytre ziółko od małego (znalazł). Masz, przeczytaj, wspomnienia Rogera Yadima: „Moje trzy żony", o Bardotce, De-neuve i Pondzie. Ojciec, twoja Catherine poszła z Yadimem do łóżka po pierwszej randce. Miała lat siedemnaście! Po co mi to mówisz?!, oburzyłem się. Żebyś rozróżniał! (wcisnąłeś mi książkę) No, weź, poczytaj, może przejrzysz na oczy! Nie chcę! Niepotrzebne mi to wiedzieć. Trzeba wiedzieć, odróżniać co jest co, kto jest kto! (sięgnął, wziął inną książkę, otworzył) Czy wiesz, że nasz piękny książę Józef Poniatowski był łysy jak kolano? Jego piękna czupryna i sławne bokobrody były sztuczne. A Napoleon? Kurdupel, metr pięćdziesiąt, brzuchaty, zęby zepsute i brudne. Stalin? Też kurdupel, metr sześćdziesiąt, twarz dziobata -choć na portretach gładki. A Michał Anioł? Wyobrażamy go jako pięknisia - „Anioł" przecież. A wyjątkowo szpetny był: niski, krótkonogi, ponura gęba ze złamanym w bójce nosem. Luter cierpiał na halucynacje, Newton - mściwy, Hugo - skąpy, Dostojewski - epileptyk. Zwariowali u końca życia: Pascal, Russo, Gogol, Nietzsche. A Newton, inżynierze, popadł w studiowanie proroctw, napisał kilka prac niby-naukowych, potwierdzających Biblię. Newton bał się podróży, Picasso fryzjerów, Piłsudski lekarzy, Prus burzy, Proust hałasów. Tacy mądrzy, a nie potrafili opanować swych obsesji. O! Russo zabawiał gości (przeczytał) głośnym puszczaniem gazów, i to w różnych tonacjach: raz to brzmiało donośnie jak gong, raz cieniutko jak głos trąbki, innym razem 117 chrypiało jak zepsuta harmonia. Wielu przymierzało się do samobójstwa, wielu popełniło. Wielu było obżartuchami, wielu pijakami, prawie wszyscy erotomanami! Einstein ukrywał nieślubne dziecko. Tak samo nasz zacny Bolesław Prus. Kochanek Elizy Orzeszkowej - damy wyjątkowo chu-tliwej i wyjątkowo nieurodziwej - wyzionął ducha na tej czcigodnej wychowawczyni narodu. Ja: Po co mi to wciskasz? On: Żebyś odróżniał ideały od rzeczywistości. I dalej swoje: Albo to (sięgnął po grubszą książkę). „Intelektualiści". Przeczytaj, ojciec. Jakim potworem był Tołstoj. Jak Hemingway kształtował sobie legendę. Jak Sartre oszukiwał kobiety. Aha: czy pomyślałbyś, że Marks, autentycznie kochający swoją piękną i mądrą żonę, miał nieślubne dziecko ze służącą, a na Engelsie wymusił, żeby wziął ten jego wybryk na siebie -żeby się z tą służącą ożenił, a dziecko zaadoptował? Ja: Po co mi to wiedzieć?! On: Żebyś widział świat i ludzi, jakimi są! Wiesz, dlaczego Zachód zawsze Polską manipulował? Od Napoleona, po Churchilla, Reagana, Busha? Ginęliśmy tysiącami w powstaniach i wojnach i nie mieliśmy z tego nic. Bo nasi politycy brali ich grzeczność za życzliwość, a dobre maniery za przyjaźń! Ojciec - odróżniajmy! Nawet najświętsze prawdy, najświętsi święci mogą być mitami. Poczytaj, inżynierze! W budownictwie byłeś profesjonalistą, a w życiu? Czy ktoś uczył cię życia? Egoizmu, altruizmu? Pokus, nałogów, kaca, manowców, pułapek? Idealizmu cię uczono, ojciec, i wylądowałeś, gdzie wylądowałeś! Na bocznicy. Z utopijnymi marzeniami. Zakochany w fantomie. Wziąłeś urlop, masz dużo czasu - poczytaj (podał książki), przemyśl. A potem weź prysznic, ale taki najzimniejszy. Oczywiście, zacząłem od Ciebie, Catherine. I od razu chcę Cię uspokoić: nie martw się, nie masz się czego wstydzić, wprost przeciwnie - podziwiam Cię jeszcze bardziej! Noc, 118 przeczytałem już rozdział o Tobie -łapczywie, pośpiesznie -teraz czytam po raz drugi, uważniej. Nie, nie jestem zazdrosny o Yadima. Fotografie na końcu obejrzałem. Przystojniak, to wiedziałem, na twarzy uwodzi-cielstwo i wdzięk, przy tym niewątpliwie inteligencja, bo tekst inteligentnie napisany: niby skromnie, ale z dyskretnie skrywaną, chytrą autoreklamą. Przyznam się, Catherine, że ja - miłośnik kina francuskiego - nie widziałem żadnego jego filmu, nawet słynnego „I Bóg stworzył kobietę". Catherine, Kochanie Moje! Od pierwszych opisów czuje się jego respekt do Ciebie, a właściwie kompleks letkiewicza i efekciarza wobec osoby poważnej, głębszej i - dla plejboja -nieodgadnionej. On chwali się, że poznał się na Tobie pierwszy, na długo przed Twoim rozbłyskiem. „Reporterzy nie mogli sobie wyobrazić, że ta cicha, nieśmiała, drobna brunetka, z którą mnie często widywano, ma jakąkolwiek szansę, by zostać następczynią moich dwóch olśniewających eks-żon" (czyli BB i Anette Jakiej śtam). Zastanowiło mnie - na plus - że jako osiemnastolatka postanowiłaś - wbrew modzie - tak młodo mieć dziecko. Zastanowiło mnie też (po opisie wyprzedzania, z prędkością 190 km na godzinę) stwierdzenie Yadima: „Catherine przepadała za czymś takim". Dlaczego zastanowiło? Ponieważ lekkomyślną śmierć na szosie uważam za jeden z najgłupszych sposobów zmarnowania życia. Czyżbyś po cichu marzyła o „odlocie" stąd, niby niechcący? Chyba tak, bo w innym miejscu Yadim powiada, że „miałaś pod sufitem pająka", który „najczęściej spał sobie spokojnie na strychu", ale czasami przychodził, jako „napady zazdrości, rozdrażnienia, melancholii, depresji". Parę razy przeczytałem opis, jak z „nieśmiałej brunetki" przeistoczyłaś się w blond piękność - że i on był zaskoczony, zobaczywszy Cię przeobrażoną (ładnie z jego strony, że nie przypisał sobie tej zasługi). „Właśnie wtedy ufarbowała sobie włosy na jasno i nosiła je rozpuszczone, opadające luźno na ramiona". 119 Catherine, nie martw się - tym „przefarbowaniem się" nic u mnie nie straciłaś, przeciwnie: zaimponowałaś mi. Osiemnastoletnia dziewczyna, obserwując Paryż, mężczyzn, kariery, pomyślała: Chcecie blond lalki? No to będziecie ją mieli! Ale ta lalka pokaże wam, co kobieta naprawdę ma w środku! I pokazałaś! Tęsknotę za miłością w „Parasolkach", tęsknotę za radością w „Panienkach", za rozpustą w „Piękności", za mądrym mężczyzną w „Beniaminie". I obrzydzenie do banalnej miłości, banalnej pracy, banalnego bogactwa we „Wstręcie". Jak „Parasolek" w młodości, tak potem właśnie „Wstrętu" szukałem w kinach najczęściej. A przed spowodowaniem pewnej strasznej światowej katastrofy (o której Ci może kiedyś opowiem) oglądałem trzy seanse jeden po drugim, nie wychodząc z kina — — Nie żałuj, Catherine, tego romansu z Rogerem - myślę, że dzięki latom z nim spędzonym, obserwując jego środowisko niczym filmowe zoo, rozszyfrowałaś blichtr i obłudę i skazana (jak ja) na poszukiwanie sensu, prędko przebijałaś się przez słoje fałszu ku rdzeniowi prawdy. Pisali recenzenci: melancholijna, tajemnicza, nieodgadniona, zamiast uczciwie: głębsza i mądrzejsza od nas, ludzi banalnych. Trudno mi wywnioskować z książki, kim był ten Twój zagadkowy mąż fotograf, czym Cię zdobył, dlaczego parę lat byliście małżeństwem i co to było za małżeństwo. Zmartwiłem się bardzo Twoim odejściem od Mastroianniego. Dlaczego? Wybacz, jeśli Cię urażę moim porównaniem, ale Mastroianni podobnie przewyższał Belmonda, Delona czy naszego Olbrychskie-go, nie mówiąc już o tych nieszczęsnych gwiazdorach hollywoodzkich, jak Ty przewyższasz Sophię Loren, Julie Christie, nie mówiąc już o tych biednych lalkach amerykańskich. I co? Okazało się: nawet genialny Marcello „to nie był ten". Z pleplotów wiem, że jesteś niezależna w sensie cywilnym, zawodowym, finansowym. Że reklamowałaś perfumy „Channel", że wciąż zaliczają Cię do najpiękniejszych kobiet świata, że bezapelacyjnie jesteś najpiękniejszą 60-latką, że 120 masz już wnuki, że lubisz się nimi zajmować. Jakże Cię podziwiam, Catherine! Wcześnie, bardzo młodo, ruszyłaś za instynktem sensu. Czy to zasługa Twoich kulturalnych i mądrych rodziców (nie spodobało mi się, jak Yadim próbuje ich ośmieszyć w opisie niedoszłej intercyzy). Wyssałaś tę swoją mądrość z mlekiem matki - a może „z mlekiem Francji"? Yadim pisze: „Mniej więcej w tym czasie Catherine postanowiła zostać aktorką filmową. Z odwagą i rozsądkiem zareagowała na konfrontację ze sławną B.B. i legendarną wprost pięknością Anette. Zamiast przyjąć wygodną i pochlebną (ale nie satysfakcjonującą) rolę kochanki Rogera Yadima, podjęła wyzwanie. Postawiła sobie wysoki cel: chciała zostać gwiazdą. Uważam, że urodziła się po to, by być aktorką. Kontakt ze mną przyśpieszył ten proces. Ja spełniłem tylko funkcję katalizatora". Zrozumiałeś, Jędrek? To ja postanowiłam zostać gwiazdą. Nie rodzice, nie nauczyciele, nie Yadim, ale - ja! Ale Andrzeju! Przecież ja przyjeżdżałam do ciebie! Rozumiem, że unikałeś mnie 10 maja 1997 roku, kiedy przyjechałam do Warszawy. Wiedziałeś z gazet, że moim cicerone warszawskim i partnerem na koncercie będzie właśnie Daniel Olbrychski. Twój rywal. Ale byłam w Warszawie także dwa lata temu. Przecież pamiętasz. 21 stycznia 2002 roku, wtorek. 016-ej przyjechałam do empiku przy Nowym Świecie rozdawać autografy. Wiedziałeś. Byłeś. Stałeś w kolejce. I wycofałeś się, zanim dotarłeś do drzwi, zanim ujrzałeś mnie na żywo. Dlaczego? Bo zbrzydzili cię wielbiciele, ich plotkowanie, podniecenie? Oj Andrzeju, Andrzeju! Ty ślamazaro polska! Miernoto soq'alistyczna! ' 121 Oto ja, twoja Matka Boska, objawiłam ci się w twojej aptece, pod samym twoim nosem, chłopie, niedaleko twojej nory, zaproponowałam ci spotkanie, pod Lwami, a ty co? Czarnego psa zabobonnie się przestraszyłeś? Uciekłeś! Och, Catherine, nie dobijaj mnie. Masz rację. Tak, stchórzyłem. Za młodo, za dziewczęco wyglądałaś. Ale, hm, jeśli syn się nie myli? Jeśli różnica wieku jest dużo mniejsza? Przybywa mi odwagi. Oby syn się nie mylił. Czwartek - zwany kiedyś Wielkim Czwartkiem. Zakupy do domu (proszek do prania, żarówki, papier higieniczny, bateryjki do radia), sandały. Napisanie i wysłanie życzeń świątecznych (tylko cztery adresy). Dentysta (przełożył zabieg na jutro). Wieczorem znowu Yadim. Epilog - kiedy cztery kobiety pochylają się w karetce pogotowia nad rannym Yadimem: Brigitte, Anette, Catherine i Jane. Spotkanie wg Yadima przypadkowe: „Nikt nie ośmieliłby się umieścić takiego zbiegu okoliczności ani w powieści, ani w scenariuszu - ale w prawdziwym życiu zdarzają się takie rzeczy". Tak, zdarzają się. Ale wasze spotkanie w pięcioro, Catherine, nie było przypadkowe. Kamerton wydał dźwięk, instrumenty zarezonowały. Kamerton duchowy rezonans duchowy. Wiem, jak to działa, wymyśliłem spójną teorię. Catherine, taki rezonans łączy Cię ze mną. Choć w innej tonacji niż z Yadimem. Syn zajrzał. Zobaczył mnie z książką Yadima. Chciałem zataić, wyznał, ale przegrałem z moją uczciwością. Ona telefonowała. Zdrętwiałem. I co? Uratowałem cię, ojciec. Ja: Jak? On: Wziąłem winę na siebie. Ja: To znaczy? 122 On: Skłamałem. Powiedziałem, że byłeś o siódmej między Lwami, czekałeś. Bardzo przeżywasz, że nie przyszła. Ja: O siódmej? On: Właśnie. Ona, że przecież umawiała się na siedemnastą, nie na siódmą, ja: O Boże, zapamiętała mi się siódma -przepraszam stokrotnie i panią, i jego! Co ona na to? On: Pomilczała chwilę. I powiedziała: Szkoda. Spytałem, czy mogłaby zostawić swój numer. Powiedziała: Nie mogę. Czy zadzwoni pani? Ona: Nie wiem. Dziękuję panu. I wyłączyła się. Ja: Uwierzyła? On: Nie wiem. Raczej tak. Jak już kłamię, to z przekonaniem. Ja, ożywiony nadzieją: Jednak zadzwoniła. On: A teraz nagroda dla mnie. Pójdziesz ze mną do kina. Ja: Na co? On: Na Oscara. Clint Eastwood: „Za wszelką cenę". W Sil-ver Screenie, za piętnaście minut. Chodź. Ja: Wiesz, że na amerykańskie nie chodzę. On: Ten jest wyjątkowy. Może zmienisz zdanie. Chodźmy, przewietrzysz sobie głowę. Ja: Znam recenzje. Bokserka, trzydziestoletnia kobieta, obija twarze innym kobietom. Ohyda! On: A twoja Catherine we „Wstręcie"? Nie straszna? Nie zamordowała dwóch ludzi? Jednego lichtarzem, drugiego brzytwą? Ja: Broniła się! A on: Eastwood zrobił film-ostrzeżenie. Głównie dla Amerykanów. Jak brutalizuje się walka o sukces. A Polański? Też zrobił film-ostrzeżenie, dla takich jak ty. Do czego prowadzi wycofywanie się z rzeczywistości. Do obrzydzenia światem i ludźmi. A w końcu do wstrętu - i do panicznej agresji. De-neuve wspaniale to zagrała. Chodź, zobaczymy, jak tę bok- 123 serkę zagrała (tu wymienił kobiece nazwisko). Dostała za to Oscara. Zobaczmy, będzie o czym pogadać. Kino blisko, pięć minut pieszo, seans zaraz. Uległem. Poszliśmy. Ja: Ostatnim amerykańskim filmem, jaki oglądałem w kinie, byli „Urodzeni mordercy". Bardzo mi zaszkodził, amerykańskie filmy zatruwają. A syn: A Jarmush? Amerykanin przecież. Odpowiedziałem, że to Antyamerykanin. Antyholływood. Wyjątek potwierdzający regułę. Przed nami, przecinając nam drogę, przeszła dziewczyna z tamtym czarnym psem. Ja: Stop! On: Co się stało? Ja: Co to za rasa? Bokser? Dziewczyna i pies poszli w dół w kierunku Goworka, odcinając nas od kina. On: Taki był w filmie „Omen". Rottweiler. Ja: A rzeczywiście! Olśniło mnie: to stamtąd, z tamtego filmu mój odruchowy lęk przed takimi krępymi czarnymi psami! Po filmie „Omen" wychodziłem z kina chory. Kiedy ten czarny szatański pies, przemykając się ciemnym korytarzem, popatrzył, nam, widowni, w oczy - za moimi plecami zawyła ze strachu kobieta. Zemdlała, wynoszono ją z sali. On: Przestraszyłeś się? (wziął mnie pod pachę) Bo czarny kot przeszedł ci drogę? Ja: Wrócę do domu. Idź sam. On, żartobliwie: Pluń za siebie przez lewe ramię, trzy razy - i po uroku! Odepchnąłem go, za nerwowo: Nie dręcz! Straciłem nastrój, męczyłbym się w kinie. Idź! Syn pomilczał, patrząc w chodnik. I zgodził się. Nie chcę, trudno, sam obejrzy. Poszedł - ja zaczekałem na zielone światło i przeszedłem 124 Puławską z powrotem. Pod kwiaciarnię. Potem w poprzek Racławickiej na Puławską, vis-a-vis Europleksu, aby tu stanąć i patrząc na szklano-neonową wieżę Babel, pozbierać myśli. Zaraz - a może nie pies, ale to miejsce jest pechowe? Kiedyś było tu kino „Moskwa". Do wybudowania „Skarpy" i „Warsu" - najelegantsze kino Warszawy. Ile razy w nim byłem? Dwadzieścia? Trzydzieści? Pamiętam. Widzę. Schody. Kilkanaście stopni. Podest. Te dwa Lwy stały na krańcach podestu - po lewej i prawej stronie. Płaski dach nad podestem. Wejście. Hol. Kilkuschodkowe zejście do parterowej części widowni. Z sześćset miejsc. Do połowy - nawis balkonu. Tak, środkowe miejsca w pierwszych rzędach balkonu, to były nasze - moje i Oli - najulubieńsze. Elitarne. Czuliśmy się tam eleganccy i światowi (nie, wtedy się mówiło: nowocześni). Tam oglądaliśmy - co? Chyba „Szczęki". „Czyż nie dobija się koni?". „Taksówkarza". „Gorączkę sobotniej nocy". „Czas apokalipsy". Dziwne -kino nazywało się „Moskwa", a dawało filmy przeważnie zachodnie - choć Lwy, patrzące na zachód, miały strzec widownię przed wpływami kapitalizmu. Mówiło się: Polska Ludowa jest jak ulica Rakowiecka. Zaczyna się na Moskwie, wiedzie między MSW i więzieniem, przecina Aleję (nadzieję) Niepodległości i kończy się pętlą (pętla tramwajowa za gmachem SGGW). Zaraz po zmianie ustroju dyskusje: co zrobić z Pałacem Kultury i Nauki? I co z kinem „Moskwa"? Zmienić szyld? Może na „Cannes"? Może „Wenecja"? Może „Las Yegas"? Może zasłonić jakimś pawilonem? Czy wyrwać z miasta i z pamięci - z korzeniami? Niedowierzanie, gdy zaczęła się rozbiórka. Pyszałkowate zapowiedzi w prasie o supernowoczesnym wieżowcu handlowo-kulturalnym. Nieustające spory, na pobliskich przystankach, w sklepach, w dzielnicy. Jedni: Szkoda. Inni: Bardzo dobrze! Tak, wyrwać z korzeniami! 125 Zawalenie się dźwigu - obsunięcie ziemi - pękanie ścian w pobliskich blokach. Jedni: kara boska. Inni: ostatnie drgawki czerwonego szatana. A potem - otwarcie! Podniecenie - co za sklepy, jakie banki? Mnie interesowały kina. Sześć sal małych, jedna duża. Osiem - dziewięć filmów w repertuarze. Wszystkie - amerykańskie. Stop! Wiem. To nie pies zawinił, Catherine. To miejsce wybrałaś nieszczęsne. Dla mnie - niefortunne. To nie czarny pies mnie wtedy speszył, ale miejsce! Trzeba poprosić o spotkanie w innym miejscu. Do dzieła. List! Kwiaty. I do apteki! Czynna do 21-ej. „Catherine! Wybacz nieporozumienie. Błagam o spotkanie poprawkowe". Długo walczyłem ze słowami „ale w innym miejscu", lecz zaświtało mi, że sam zaproponuję, i to zaraz. Napisałem: „Czekam od 21°° pod pocztą przy Dworkowej lub proszę podać posłańcowi kartkę z innym miejscem i godziną". Jak zakończyć? Jak się określić? „Uwielbiający"? Nie! „Zafascynowany"? Nie. „Zakochany"? Podpisałem: „Niezłomny M.F.F." I z najpiękniejszą (i najdroższą w kwiaciarni) czerwoną różą udałem się na skwer przy Madalińskiego. Tamtego gawrosza nie zastałem, znalazł się inny, na tych samych warunkach. Posłaniec wszedł do apteki. Czekałem za rogiem. Niestety, krótko. Wrócił z moim kwiatem i listem. Poinformował: Wczoraj wzięła urlop i już tu nie wróci. Tak powiedziała kasjerka. Zapłaciłem facetowi, podziękowałem - co teraz? Co z tym kwiatem? Do kosza? Nie! Na przystanek „138". Na pewno dzwoniła z domu! 126 Przystanek. Autobus. Puławska, Polna, Trasa Łazienkowska, Wisła, zjazd. Dziesięć minut nadziei. Kryniczna. Wysiąść. Okna. Czy Twoje się świeci? Policzyć piętra. To! Ciemne. Czekać? Nie, najpierw sprawdzę domofonem. Do przodu. Do bramy. I w głąb osiedla. Ten wieżowiec. Schody. Przedsionek. Gablota. I pulpit domofonu. Może zgasiłaś światło, bo śpisz? Naciskam guziki, czekam. Cisza. Jeszcze raz. Cisza. Cisza. Cisza. Wracać? Wracam - po pasach - w poprzek Wału do przystanku powrotnego. Stąd z odległości 200 metrów jeszcze raz sprawdzam okno. Ciemne. Na ławce pod daszkiem śpi bezdomniak. Obserwuję wysiadających na przeciwległym przystanku. I na moim. A nuż wrócisz z miasta? Czyżbyś wyjechała gdzieś na święta? Zatelefonowałaś przed wyjściem z domu? Może z dworca? Bezdomniak wstaje. Otrzepuje się. Podciąga spodnie, zaciska pasek. Coś mamrocze do siebie. Wyjął grzebyk. Czesze włosy. Zaczepi? Poprosi? Zażąda? Staje na krawężniku. Nieruchomieje. Wznosi pięść - wygraża któremuś oknu. I do mnie: Przyjdzie na psa mróz! Wcześniej czy później wygram! Głos mocny, męski. Nie odpowiadam. Odchodzi w prawo, do przejścia podziemnego. Kawał chłopa. Przystojny. Na pewno młodszy ode mnie. Gdyby go oczyścić i ubrać - i gdybyśmy stanęli przed Tobą, Catherine, może wybrałabyś jego? Bo niby dlaczego mnie? Za co? 127 Oj, zagalopowałem się, jak głuptak. W subtelnym porozumieniu zwanym miłością nie ma „za co". Facet ominął schody podziemne, skręcił w prawo, ku Wiśle i zniknął w nabrzeżnych zaroślach. A Twoje okna wciąż ciemne. Co zrobić z kwiatem? Pójść nad Wisłę - rzucić na wodę? Niech płynie, do morza? Przyjadę jutro, postanowiłem. Wróciłem do domu. Schowałem kwiat. Zajrzałem do ciebie, synu, czy jesteś. Byłeś. Spytałem o film. Ty: Yy, Dollarwood. Trochę ambitniejszy. Jeszcze jeden „Rocky". Albo „Wściekły Byk 2". Też boks, też mordobi-cie. Co nowego? Że kobiety obijają sobie mordy, nie mężczyźni. Ja: Co teraz? Co wymyślą? Boks starców? A może - przedszkolaków? W przedszkolu bokserskim? Ty: Tak, pogoń za nowością. Z pracy w telewizji zapamiętałem dwie prawdy. Pierwsza: nie jest ważne jak było - ważne, jak to pokazała telewizja. I druga: nie jest informacją, że pies pogryzł człowieka, ale że człowiek pogryzł psa. Ja: A gdyby zagryzł? Ty: O, wtedy pokazałyby go wszystkie telewizje. Murowana sława i pieniądze. Ja: Mądrzy Czesi wykreślili za komunizmu boks ze sportu i postawili na hokej i tenis. I choć ich tylko dziesięć milionów, są mocarstwem. Ty: Ale teraz, po zmianie ustroju i wejściu do NATO, przywrócą. A może już przywrócili. Bo u nas były mistrz olimpijski organizuje już wrestling damski. W błocie. Ja: W którymś z tygodników widziałem fotoreportaż z Moskwy. Że już światowa. Bardzo popularne są tam walki mężczyzn w klatce zoologicznej. Kolejka zawodni- 128 ków, tłumy widzów - choć bilety nietanie. Wszystkie ciosy i chwyty dozwolone. Po godzinie walczą ze sobą dwa krwawe monstra. Ale nagroda za zwycięstwo jest tak wielka, że przegrywający nie podda się, choć ma już powybijane zęby, powyrywane oczy i uszy, a krew leje się z niego wszystkimi otworami i ranami. Ty: Nadrabiają Ruscy zacofanie. Ja: Kiedyś Rzymianie dla zabawy rzucali lwom chrześcijan. Ty: Teraz chrześcijanie rzucają się lwom sami. Ale za dolary. Nie za wiarę. Ja: Za wiarę! W sukces i pieniądze. Ty: Tamci ginęli za Chrystusa. Z Chrystusem. Wierząc, że „jeszcze dziś będą z nim w raju". Wielkanoc idzie, dwa miliardy chrześcijan obchodzi święta. Ciekawe: ilu z nich naprawdę wierzy w Zmartwychwstanie? Ja: Co drugi, trzeci. Ty: Ale tak naprawdę? Żeby oddać za to życie? Jak ci muzułmanie samobójcy? Ja: Za ojczyznę oddawało wielu. Tysiące. Dziesiątki tysięcy. Myślę o tych, co mogli ocalić życie, gdyby zdradzili. Gdyby sypali. W więzieniach, w śledztwie. Ty: Ojczyzna to coś dotykalnego. Jest! Jest ziemia, są granice, jest naród, język. Rodzina. Przodkowie. Czujesz się cząstką tej ojczyzny. A wiara? W zbawienie? Całe chrześcijaństwo stoi na dogmacie Zmartwychwstania po Ukrzyżowaniu. A jeśli -jeśli -jeśli Jezus nie zmartwychwstał? (sięgnąłeś po książkę) Ksiądz napisał, irlandzki, katolik. Bardzo wiarygodny. Zostawił sutannę, żeby nie mieszać Kościołowi. Fenomenalna wiedza, fenomenalna analiza ewangelii i wszelkich dokumentów pochrystusowych. Ja: I co? Ty: Podważa dogmat. Owszem, Jezus żył, nauczał, ewangelie i chrześcijaństwo wzięły się z niego. I był ukrzyżowany. Czy umarł, czy przeżył-nie wiadomo. Ale zmartwychwsta- 129 nie jest według niego legendą. Półświadomym wymysłem uczniów i apostołów, a potem skutecznym chwytem promocyjnym nowej, szlachetnej religii. Ja: Widzę, jesteś tą książką bardzo przejęty. Ty: Przejęty? (milczenie, powaga) Wstrząśnięty! Uświadomiłem sobie, że żyjąc już trzydzieści lat - wśród czter-dziestomilionowego katolickiego narodu - nie spotkałem ani jednego człowieka, co do którego miałbym pewność, stuprocentową pewność, że wierzy stuprocentowo w Zmartwychwstanie. Obserwuję biskupów, kardynałów i — — i też mam wątpliwości. ADalajlama? On chyba tak. Hm, „chyba"! Ja: Ale tego, że Jezus był, żył, nauczał ten ksiądz nie podważa? Ty: Potwierdza. Zaciekawiło mnie, co usłyszałem. Pasowało do mojej wiary. Daj mi to na święta, poprosiłem. Dałeś i pociągnąłeś swoje, żarliwie: Jeśli nie było zmar-twychpowstania, to czym są wielkanocne nabożeństwa w tysiącach kościołów? Teatrem? A miliony wiernych w kościołach, śpiewające „Wesoły nam dzień dziś nastał"? Kto oni? Palanty? A Boże Ciało, Zielone Światki, Wniebowzięcie, Wniebowstąpienie? Co to? Bajki? Wierzymy w to, czy nie? Naprawdę, czy na niby? Rety, jak męczy mnie to stadne świętowanie - te wigilie, zaduszki, Wielkanoce - i te rocznicowe akademie - to stadne czczenie, klękanie, nadymanie, hymny, patos, kolędy! Wyjedźmy, ojciec, na parę dni. Choćby do Moskwy - oni, zdaje się, Wielkanoc mają później. Ja: Wspomniałeś, że w niedzielę pójdziesz na śniadanie świąteczne do matki? Ty: Racja, obiecałem. Brrr! Już wychodziłem, kiedy przypomniał ci się incydent z psem. Aha, ojciec, czyżbyś wierzył w czarne koty, psy, feralne trzynastki i temu podobne? (sięgnąłeś, zdjąłeś z półki grubą księgę w czarnej oprawie) Poszukajmy (kartkujesz). Pies! Mamy! I to dużo. O! Ze Słowackiego: 130 Szło dwóch w nocy z wielką trwogą, Aż pies czarny bieży drogą. Czy to pies? , ,. ... •'? -::•. Czy to bies? Ja: Bies to diabeł? i-,. ;„ !«„;,:„, ,i, Ty: Oczywiście (podałeś mi księgę). Przejrzyj, ojciec. Słownik mitów i tradyq'i - po mojemu: encyklopedia kolein. Edyp, Prometeusz, Judasz. Koleiny światowe i narodowe. Historyczne i wymyślone. Zawisza Czarny, liberum veto, Emilia Plater, Janko Muzykant, doktor Judym, szklane domy. Czerwoni, biali, czarni, brunatni. Ludziska nie mają pojęcia, że myślą w koleinach, działają w koleinach. Uch, ta magiczna siła kolein! Początek dwudziestego pierwszego wieku, środek europejskiej stolicy - i magister inżynier cofa się - średniowiecznie - przed czarnym psem! Nie skomentowałem. Powinienem odpowiedzieć: Te wzorce to nie są bierne, martwe koleiny - to są żywe, aktywne duchy, synu! Ale odłożyłem odpowiedź na później. Piątek. Wielki Piątek. Poczekalnia u dentysty. Czekanie się przedłuża - dentysta wychodzi z gabinetu, przeprasza, zabieg na poprzedniku nieco trudniejszy, niż przewidywano. Wchodzi ktoś nowy, zdejmuje kurtkę, czekamy we dwóch. Wyjmuje gazetę. Pan wie (do mnie), że na Filipinach ukrzyżowanie odprawiają dosłownie? Nie oglądał pan wczoraj dziennika? Do krzyża przybijają naprawdę! Prawdziwymi gwoździami, przez dłoń, na wylot, do belki! Boże! A ja tu boję się wyrwania zęba, na znieczuleniu! Są podobno ludzie, co nie boją się dentysty. Pan się nie boi? Ze znieczuleniem - nie. Dolne zęby, owszem, kończą się na szczęce, bezpieczniej. Ale górne? Przecież nerwy tych górnych dochodzą do mó- 131 zgu, nie? Przecież on może z zębem wyrwać strzępek mózgu, nie uważa pan? Chyba nie, pocieszam. A ci Filipińczycy? Jak oni to wytrzymują. Widziałem. Nie zemdlał. Ja bym zemdlał! A pan? Nie wiem. Co ja mówię! wzburzył się. Zemdlałbym? Ja, zobaczywszy gwoździe i młotek, rozerwałbym sznury i uciekł! Ale to nic (puka w gazetę). Tu piszą, że za czasów rzymskich -siedemdziesiąt lat przed Chrystusem - po klęsce Sparta-kusa, ukrzyżowano wzdłuż drogi do Rzymu sześć tysięcy powstańców. Słyszy pan? Sześć tysięcy! I nikt tej ich męki nie świętuje! Sześć tysięcy! Boże, cóż to były za męczarnie i jęki! Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, poprosiłem. A może pan chce mnie wystraszyć, żebym uciekł, to skróci się panu czekanie?, zażartowałem. Żeby pan uciekł? Olśniło go. Dobra myśl! Wstał, pośpiesznie włożył kurtkę. W razie czego to nikogo tu nie było] Nacisnął klamkę, wymknął się. Zwiał. Byłem wieczorem na Saskiej Kępie. Twoje okna ciemne. Wyjechałaś? Sobota - przedwielkanocna sobota, zwana kiedyś Wielką Sobotą - świąteczne podniecenie w radiu, w sklepie - czuję, Catherine, że gdziekolwiek jesteś (w domu wczasowym? u rodziców poza Warszawą?), Tobie tak samo udzieliło się to wiosenno-wielkanocne podwibrowanie. W sklepach tłoczno. Zakupy (ja: wędliny, chrzan, jajka, chleb, masło, napoje). W kątku, gdzie gazety - przypływ pokusy na pleploty. A co mi tam! Kupiłem (resztkowe). Chodnikami drepczą ojcowie z dziećmi - dzieci nadęte, ważne, bo niosą wiklinowe koszyki. Koszyki ze święconką, jak w zamierzchłych Kmicisiach -na tle europejskich witryn, na tramwajowych przystankach. Pomieszanie epok? 132 Mieszkanie. Radio. Mieszanina: albo niezrozumiałe angielskie przeboje, albo ludowe bełkotanie wiejskich babin przeplatane ględzeniem uczonych etnograf ów. Pralka. Potem rozwieszanie upranych koszul i prześcieradeł na sznurowi-sku w łazience. Odkurzacz. Jest syn? Nie ma! No to prędkie, ukradkowe odkurzenie jego bałaganu, bez dotykania książek i rzeczy. Teraz przedpokój. I mój pokój. Zwinąć, zapakować maszynę. I do kuchni. Poukładać. Przetrzeć. A teraz - brr! - prasowanie. Nie lubię. Prześcieradła — — Prześcieradła suszyły się na sznurze między jabłoniami w wielkosobotnim słońcu. W Kmicisiach krzątała się przy nich matka. Potem wygładzała je na wielkim stole - wałkiem. Wałek toczyła, przesuwając po nim deską, rębowaną od dołu. Jak się nazywał ten przyrząd? Wysłużony, z rączką na końcu? Magiownica? Nie. Jakoś inaczej. Nie pamiętam — — W Wielką Sobotę roztwierało się na oścież, pierwszy raz po zimie, wszystkie okna - i do izby wlatywało ze świeżym powietrzem świergotanie wróbli, gwizdanie szpaków, roz-gwar kur i gęsi, przeplatany międzysąsiedzką szczekaniną wszystkich psów. Zmienić pościel sobie. Rzucić świeży komplet na tapczan synowi. Aha, szyby. Przetrzeć. Gdzie go poniosło? Czytelnia dziś nieczynna. Dobrze jest być samemu. Nie czuje się nacisku. Prysznic. Krem. Czysta piżama. Przypływ apetytu. Zjadłbym tej wędzonej wiejskiej kiełbasy, z chrzanem. Ale Wielka Sobota. Nie wolno. Jednak -jem. Smaczna. Jem, ale słyszę brzęczyk w głowie. Że naruszam - przekraczam - psuję. Że zakłócenie. Dysonans. Co naruszam? Co psuję? Ten delikatny, świąteczny rezonans. Odkładam kiełbasę i chrzan. Do jutra. Do wielkanocnego śniadania. Zjem ze wszystkimi. Współzjem — — -i 133 A teraz odprężyć się. Na łóżko. Włączyć radio - znaleźć neutralne plumkanie. Relaksujące. Coś z Radia Classic. Mam. Skrzypce. Corelli. I - nareszcie - pleploty! Nie! Pleploty -jutro. Kiedy Karol pójdzie na śniadanie do matki. A teraz zajrzę do tej synowej księgi o koleinach - Władysław Kopaliński: „Słownik mitów i tradycji kultury". Grubaśne to. Tysiąc czterysta stron. Przeglądam. Na chybił trafił. Oszołomienie! Rzeczywiście przewodnik po kulturze - dawnej i współczesnej. Przewodnik czy - jak mówi syn - spis kolein. Co hasło, to zdumienie! Abrakadabra. Akademia. „Andrzej", dosłownie „męski", imię szczególnie ulubione w Polsce od „Potopu" Sienkiewicza (1886 r.). Armageddon. Arsen Łupin. Aurora. Babilon. Baran. Cyrano de Bergerac. Don Juan. Don Kichote. Faust. Heloiza i Abelard. Idol. Jabłko. Komuna. Lajkonik. Liberum veto. Nazwy miesięcy. Niedziela. Odyseusz. Pies. Na psa urok! - to ludowa formułka na odczynienie czyjegoś „złego spojrzenia" (niech urok przejdzie na psa?). Pies Alkibiadesa, pies andaluzyjski (Bunuela!), pies Basker-ville'ów, pies ogrodnika, pies z Montargis. O! „Przyjdzie na psa mróz" - powiedzenie mojej matki! O złoczyńcy, że nie ominie go kara. Niedziela, długo spałem. Ścieląc łóżko, odczuwam jakiś żal, jakąś nostalgię za czymś utraconym. Zastanawiam się. A może źle robimy, synu, ignorując Wielkanoc? Wyłączając się z tego świątecznego wibrowania? Zajrzałem: syn już siedział przed komputerem - na ekranie tabele, liczby. Ja: wesołych świąt! (ironicznie, ale gorzko ironicznie) On (ironicznie): Chrystos waskres! Ja: Zaiste zmartwychwstał! A może zjedzmy razem śniadanie? On: O! Masz święcone? Ja: Nie. Ale jest sernik i kawa. On: No dobrze. Zrób, zaraz przyjdę. Przyszedł z gazetą. Trzepnął w papier: dziewięćdziesiąt pięć procent polskich domów obchodzi Wielkanoc ze świę- 134 conką, pisankami i palmą, w tym większość niewierzących także. Oto siła kolein! Ja: Wysłałem cztery kartki i cztery dostałem. A ty? On: Wysłałem ze dwadzieścia i ze dwadzieścia dostałem. Ja: Jednak - koleiny? On: Chytrość. Podtrzymywanie kontaktów pod pretekstem świąt. Niech mają mój adres. A nuż ktoś co zaoferuje. Ja: Na pewno nie tęskno ci za tamtymi świętami, kiedy byliśmy razem? Matka, ja, ty, Małgosia? Nastroju? Dzielenia się jajkiem? Nawet śpiewaliśmy razem „Wesoły nam dzień dziś nastał". Ty brzdąkałeś na gitarze — — Co jest, ojciec? Zaniepokoił się. Czyżbyś żałował? Ja nie. A ty? To rozpadło się, bo (zastanowił się) - bo musiało się rozpaść. To nie miało (szukał słowa) kleju. A klej to co? Wspólność dążeń. Brnęliśmy razem koleiną zwaną życie rodzinne - ale miotaliśmy się na boki. Ja chciałem zwiać do filmowców. Małgośka - do buddystów. Matka - do elegancji dolarowej. A ty, socjalistyczny budowniczy, nadzorowałeś nas jak jakiś cenzor czy sekretarz partii! Nie przesadzaj. Dogmatyk byłeś, ojciec! Doktryner! Klapy na oczach! I jak koń, do przodu, tą samą koleiną, ani metra w bok. Robisz ze mnie strażnika więziennego. Bo byłeś. Gdybyś był luzak, nie uciekalibyśmy z domu, ni ja, ni Małgosia. Na szczęście, matka to rozwaliła. Na szczęście? Oczywiście! Dziękuję. Zwalniasz mnie z poczucia winy. Z naszą rodziną stało się dokładnie to samo co z Polską. Odzyskaliśmy wolność. Wolność szczęścia nie daje, ale pozwala go szukać samodzielnie. Ta nasza rodzina była niewolą. Teraz jestem z tobą, bo chcę, a nie muszę. Jasne? 135 Miło mi. Co będziesz robił? W kinach jest parę filmów nieame-rykańskich. Aha: w „Muranowie" ma być „Czasem słońce, czasem deszcz". Indyjski. Bollywoodzki. Zobacz, czy dziś puszczają i o której. Upewniłem się: Do matki pójdziesz? Ty: Tak, na dwunastą. On zaprosił. Ma mnie za psychote-rapeutę. Bidula popadła w manię przemeblowywania. Zaczekałem - nie wypadało mi się dopytywać. Choć zaciekawiło. Sam uzupełniłeś: Urządzi pokój. Kupi meble, dywan, obrazy. Dobierze szczegóły. Kotary, oświetlenie. Ale rok nie minie - zobaczy w miesięczniku salon jakiegoś smakosza -sprzedaje komisowi rzeczy za ćwierć ceny i urządza pokój na nowo. Sypialnię przemeblowała sześć razy w ciągu czterech lat. Ja: Rozrzutność? Ty: To też. Ale jako skutek. Czego? Niepokoju. Potwierdza się moja teoria: dziś wszystko wyrasta z lęku. A jaki lęk nęka matkę? Ty: Marzyła o bogactwie. Osiągnęła je. I dopada ją lęk, że „to nie to". Zamyśliłem się - nad rodzajem mojego lęku. Syn wycofał się w żartobliwość: Ależ rozmowa! Prawie jak nabożeństwo, co? No to (wstał) skoro zaliczyliśmy już mszę, pójdę na wielkanocne obrzędowe obżarstwo (położył gazetę przede mną). A ty, ojciec, wyjdź, porozglądaj się -odpocznij od czterech ścian. Klepnął mnie w ramię: Hosanna, ojciec, alleluja i do przodu! Poszedł. A ja zjadłem kiełbasę z chrzanem (bez poczucia winy!), zrobiłem sobie herbatę (angielską, odświętną), wyciągnąłem pleploty i wziąłem się do obżarstwa, gazetowego. 136 Edyta Górniak złamała obietnicę, wraca na scenę. Weronika Rosati ma zamiar zamieszkać w Nowym Jorku z dziennikarzem TYP Maksem Kolonko. Skandal w rodzinie olimpijczyków, to była miłość jak z bajki, teraz Jagna i Sebastian oskarżają się o zdradę i toczą wojnę o córkę (zdjęcie: chłodna kobieta, dwulatka z rozpaczliwą miną, cyniczny mężczyzna). Piotr Krasko i Dominika Czwartosz krążą wokół siebie niby dwa księżyce. Dlaczego Angelina Jolie nie potrafi całkowicie oddać się mężczyźnie (zdjęcie: trzydziestolatka, łobuzerskie spojrzenie spod brwi). W moim życiu kochałam wiele kobiet i sypiałam z nimi. Zdobywczyni Oscara (29) znów zaskoczyła wielbicieli. Angelina jest kobietą samotnie wychowującą adoptowanego syna. Zdecydowała się nie wychodzić po raz trzeci za mąż. Piosenkarz Billy Joel leczy w szpitalu alkoholizm. Reklama: Wróżka jasnowidz Dagmara. NękająCię problemy? Uczucia -samotność - partnerstwo - finanse - zdrowie. Zadzwoń! Jennifer Lopez (35) podchodzi z wielką nabożnością do swej nadzwyczaj kształtnej pupy. Żeby pupie nie stała się żadna krzywda, gwiazda ubezpieczyła ją na milion dolarów. Monitor, procesor i - różdżka. Na wiedzę tajemną zapotrzebowanie nie maleje od wieków. Z tej wiedzy korzystali kiedyś i królowie, i ich poddani, a dziś politycy i biznesmeni. Na brak pracy nie narzekają nie tylko wróżki czy astrologowie, ale także różdżkarze. Każda firma ma duszę, na którą składa się dusza szefa i pracowników - mówi Halina Szejak. Opinia psychologa: Oni zawsze mówią klientom to, co ci chcą usłyszeć. Zdaniem astrologa: Im mocniej wierzysz, tym większa szansa na spełnienie wróżby. Nasze info: Coraz więcej firm korzysta z usług specjalistów od wiedzy tajemnej. W Polsce wróżką może zostać każdy. Trzeba tylko zarejestrować działalność gospodarczą, jako przedmiot podaje się usługi astrologiczne i spirytystyczne. Teraz wystarczy już tylko kupić kryształową kulę i czekać na klientów. Wróżka, jak doradca podatkowy, udzieli konsultacji i wystawi fak- 137 turę. Na przykład postawienie tarota kosztuje 80-300 zł. Najczęściej z ich usług korzystają firmy farmaceutyczne, lekarskie i prawnicze, a nawet firmy ubezpieczeniowe. Ilona Wrońska (w ogrodniczkach, czarny biustonosz, bosa, ręce w kieszeniach, frywolna) ma dość opinii, że jest modliszką, która uwodzi kolegów aktorów, a potem łamie im serca! Paweł Stasiak, lider Papa Dance (zdjęcie: blondas z gitarą), stracił żonę, zyskał fanki — — Mariusz Janak (53) z Łodzi jest mistrzem Polski w robieniu pompek i piątym w Europie (zdjęcie: robi pompkę na jednej, lewej, ręce, nagi tors, łysina). Ćwiczę co dzień od rana. W ciągu godziny robię ponad 600 pompek. Jaki jest sekret jego kondycji? Co dzień wypija choć litr mleka. Kartony stoją w jego pokoju przy ścianach i za wersalką. A w segmencie ma klasykę, poezję, powieści historyczne. Książki i historia to kolejne jego pasje. Wszystko to przydaje mi się do uwodzenia pań, wyjaśnia z uśmiechem. Marzy o rekordzie świata w pompkach i o tym, żeby trafić do Księgi Guinnessa. Horoskop. Bliźnięta. MIŁOŚĆ. Ukochana osoba będzie teraz bardzo się starać o twoją przychylność. PRACA. Zaczniesz działać bardziej planowo, dzięki czemu zrobisz więcej niż zazwyczaj. W przypadkowej rozmowie usłyszysz coś, co pozwoli Ci osiągnąć całkiem szybki sukces. PIENIĄDZE. Przed Tobą czas ważnych decyzji finansowych. Wyjątkowo dużo osiągniesz w interesach ze znajomymi. Ze znajomymi? Czyli z kim? Przecież nie z Olchą. Z Karolem? Z Małgosią? Kto jeszcze? Kartki przysłali Małgosia, Stefan z Grecji, Jurek z technikum i mama. Wielkanocna uczta. Co podać na świąteczny stół? Rolad-ki z jajkiem? Rostbef z zielonym sosem? Półmisek mięs na fasolce? Cokolwiek podamy, niechaj wielkanocne frykasy wprawią nas w błogi nastrój. To naprawdę proste! Steki wołowe ze strudlem z porami (ok. 8 zł). Łosoś zapiekany na szpinaku (ok. 6 zł). 138 Pieczeń z jagnięciny z pomidorami (ok. 8 zł). Półmisek mięs na fasolce szparagowej (ok. 6 zł). Rostbef z zielonym sosem (ok. 9 zł). Ja: Co mają na stole Coguttowie? Kto za stołem? Krystyna Janowa Billewicz z Kulwieców (wdowa!)? Na pewno. Karol (Kmicic). Małgorzata (jeszcze Kmicicówna). Jacyś „jego" bracia? Siostry? Ciotki? Może zaufany pracownik firmy? Z żoną? A co w Kmicisiach? Matka i ojciec - sami? Może przyjechała któraś z córek? Kasia? Bo Hanka (odcięła się!) na pewno, jak co roku - w Alpach. Narty. Jak zawsze zaczęli na zimno: od święconki. Święcone jajka. Zimna poświęcona kiełbasa. Poświęcony chrzan. Poświęcony chleb. Potem gorąca kiełbasa - z bigosu. Z ziemniakami i ćwikłą z chrzanem. Potem bigos - bigos - bigos! Aż do bólu brzucha, aż do bekania, do wytrzeszczu oczu z przejedzenia! Rety, jak czekało się na ten bigos! Od wigilijnego przejedzenia się, od wykończenia bożonarodzeniowych makowców i pierogów. Tłusty czwartek - a potem siedem tygodni marzeń. Ale nie o zmartwychwstaniu ani o zbawieniu, tylko o tym wielkośniadaniowym obżarstwie! Ten zimny wstęp i potem rozkosz drażnienia przełyku słodko-pieprzno-tłusto-brązo-wą małmazją! I to narastanie sytości w zapełniających się i przepełniających kichach. Kiedy -jak - dlaczego stępiła się, przeminęła ta najszczersza radość jedzenia? A oto moje śniadanie wielkanocne: „Życie od Tyłu", „Ich Sekrety", „Twój Podglądacz", „Intymnik", „Świat Idoli", „Za-mulacz Tygodniowy", „Intrygantka Poranna", „Manipulator Codzienny", „Panorama Afer" — — ' Micha bigosu. Miednica! Wanna! Tak, koryto bigosu. No to żreć. 139 Tulipanowa rewolucja. Kirgiska opozycja obaliła wczoraj rząd, prezydent uciekł z kraju. Premier Belka: Ja się nie obrażę i nie wyjadę na Marsa. Komisja śledcza do spraw Orlenu otrzymała informacje wskazujące na związek mafii paliwowej ze światem mediów. Biblioteki mogą stać się płatne. Whitney Houston znów leczy się z uzależnienia od alkoholu, marihuany, kokainy i leków. Amerykański Sąd Najwyższy odrzucił wniosek rodziców Terri Schiavo o ponowne podłączenie ich córki do aparatury podtrzymującej życie. Londyn. Radni z dzielnicy Fulham w Londynie zakazali wywieszać ogłoszenia o pracę w witrynie koło Polskiego Ośrodka Pomocy Społeczno-Kulturalnej, zwanej przez Polaków ścianą płaczu. Jan Paweł II po raz pierwszy w historii swego pontyfikatu nie wziął udziału w uroczystościach Wielkiego Czwartku. Papież obejrzał nabożeństwo w telewizji. Komentując chorobę papieża, kardynał Joseph Ratzinger oznajmił, że Jan Paweł II działa z jasnością umysłu i chociaż zmienił rozkład zajęć, nadal podejmuje najważniejsze dla Kościoła decyzje. Węgrzy skarżą się, że ceny biletów na koncerty zagranicznych artystów w stosunku do przeciętnych zarobków są zbyt wysokie. Ultimatum Moskwy dla Warszawy. W związku z uchwałą Rady Warszawy o nazwanie ronda przy AL Jerozolimskich imieniem Dżochara Dudajewa, moskiewska Duma Miejska zagroziła, że ulicę, przy której mieści się ambasada Polski, nazwie imieniem Michaiła Murawjowa, który przeszedł do historii Polski jako kat powstania styczniowego, z przydomkiem „Wieszatiel". Na święta - zamiast ślęczeć przed telewizorem - proponujemy trzydniowy maraton lekturowy. „Biała lwica", „Pamięć 140 i tożsamość", „Stateczna i postrzelona", „Rodzinna historia lęku", „Rzecz o mych smutnych dziwkach", „Domofon", „Stygmatycy". Właśnie, co w telewizorze - gdybym oglądał? TVP2? „Ostatni zachód słońca", western USA, „Familia-da", teleturniej, „Złotopolscy", serial polski. TVP1? Transmisja mszy św., „Gamoń", komedia Francja, „Pamiętnik księżniczki", komedia USA. TVN? „Wielka heca Bowfingera", komedia USA, „Dudley doskonały", komedia USA, „Shrek", komedia animowana USA. POLSAT? „Pogromcy duchów", komedia USA, „Casper", komedia USA, „Beethoven 2", komedia USA. Brr! Ameryka, Ameryka, Ameryka! Zmiana talerza. Dziennik sobotnio-niedzielno-poniedział-kowy: Mój krzyż doniosę do końca. Ja także ofiarowuję me cierpienia, by wypełnił się plan Boży - takie słowa przekazał wczoraj Papież uczestnikom rzymskiej Drogi Krzyżowej, w której nie mógł wziąć udziału. Wielki Piątek w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tysiące wiernych z Polski i zagranicy uczestniczyło w wielkopiątkowych obrzędach w Kalwarii Zebrzydowskiej. Jak co roku aktorzy -bernardyni z kalwaryjskiego klasztoru oraz osoby świeckie - odtworzyli na Dróżkach Męki Pańskiej historię sprzed dwóch tysięcy lat. Procesja wyruszyła o szóstej rano spod Domu Kajfasza. Które praktyki religijne i zwyczaje wielkopostne zachowujesz? Dane w proc., marzec 2005. Poświęcenie pokarmu - 96 proc. Dzielenie się świątecznym jajkiem - 95. Post w Wielki Piątek - 94. Post w środę popielcową - 90. Poświęcenie palemki w Niedzielę Palmową- 86. Śmigus-dyngus - 82. Spowiedź wielkanocna - 80. Odwiedzenie Grobu Pańskiego - 79. Wysyłanie kartek świątecznych - 79. Domowy wypiek ciast wielkanocnych- 78. Posypywanie głowy popiołem w środę popielcową - 77. Malowanie pisanek - 76. "t 141 Arabia Saudyjska zamierza utworzyć w Polsce centrum dialogu chrześcijańsko-muzułmańskiego - mówi Lech Wałęsa po powrocie z wizyty w Arabii Saudyjskiej. Byłoby to największe dzieło mego życia, gdyby dwie wiary - islam i chrześcijaństwo - nawiązały stosunki dyplomatyczne. Pakistan kupi myśliwce F-16 w USA. Starcia w Mińsku. Przez 2 godziny białoruskie ZOMO | walczyło wczoraj z 2 tyś. demonstrantów. Sodano kontra Dziwisz? Ignacy Gogolewski prezesem ZASP! Jacąues Chirac znów na wirażu. Jeśli 29 maja w referendum Francuzi powiedzą konstytucji europejskiej „nie", to wpędzi siebie, Franq'ę i Europę w kłopoty, które dziś trudno sobie wyobrazić. Kardynał Ratzinger: Panie, często Kościół Twój zdaje się tonącą łodzią, do której ze wszystkich stron wdziera się woda. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż pszenicy. Podniosłeś się i zmartwychwstałeś i możesz podnieść l nas także. Ocal i uświęć Twój Kościół. Ocal i uświęć nas [ wszystkich. Tomasz Zawadzki: Tydzień w Iraku. Bakcyl nienawiści. Precz z Jordanią! Precz z królem Abdullahem! - krzyczą co-1 dziennie Irakijczycy przed ambasadą Jordanii w Bagdadzie. W zeszły piątek przyszło ich kilka tysięcy. Na budynek posy-1 pały się kamienie. Spłonął też portret młodego króla Jordanii, który na tle bliskowschodnich dyktatorów wydaje się władcą l oświeconym, a nawet względnym demokratą i reformatorem. Skąd w Iraku tyle desperaq'i i wściekłości? Rekordowe przychody Fiata Auto Poland. Wypychanie Jukosu z Litwy. Szara strefa wchodzi oknem. Zmiana talerza: Czy Jacek (Robert Gonera) wróci do Marty (Dominika l Ostałowska)? Kogo w „Pierwszej miłości" zagrają Emilia | Krakowska i Marta Klubowicz? 142 Większy biust Ashley Olsen. Osiemnastoletnia aktorka, zastanawia się nad operacją powiększenia biustu: Chcę by dostrzeżono, że jestem już kobietą, a nie dziewczynką. Co sądzisz o gwiazdorstwie? Monika Jarosińska: Zauważyłam, że najbardziej gwiaz-dują ci, którzy mają kompleksy. Elżbieta Jędrzejewska: Na sukces trzeba zapracować, a nie zadzierać nosa z powodu jednej rólki. Prawdziwe gwiazdy mają w sobie klasę, pokorę i skromność. Legendy TV. „Przystanek Alaska". Od dziesięciu lat co roku w lipcu tysiące fanów opowieści o Joelu Fleischma-nie i mieszkańcach Cicely przyjeżdża do Roslyn w stanie Washington, by spotkać się z twórcami kultowego serialu. Studia CBS oraz urząd pocztowy w Roslyn zostały wręcz zasypane listami do aktorów. Otrzymywałam tysiące listów tygodniowo. Ponad połowa zawierała propozyq'ę małżeństwa - zwierza się Janinę Turner (Maggie O'Connell). Idolem milionów (i symbolem seksu) stał się John Corbett (Chris). Dowód? 5 tysięcy listów tygodniowo. „Klan". Daniel prosi Ewę o rękę. Doktor Czerska uważa, że mogą mieć zdrowe dzieci. „Moda na sukces". Po sukcesie kolekcji Forresterów dochodzi do bójki Sally ze Stephanie. „Na Wspólnej". Marta czuje się urażona reakcją Filipa na wieść o tym, że nie jest w ciąży. „Złotopolscy". Eleonora i Emil dają wreszcie na zapowiedzi. „M jak miłość". Witaj w domu. Madzia i Sasza zawierają rozejm. „Klan". Niedotrzymana obietnica. Czesia i Darek rezygnują z rozwodu. „Na dobre i na złe". Przerażająca diagnoza. Lekarze wykrywają u Zosi ciężką chorobę. „Plebania". Mocne wejście. Karolina traci zaufanie do Marcina. 143 „Złotopolscy". Projekt domu dla Magdaleny. Marek zaczyna interesować się Iloną. „Pensjonat Pod Różą". Jacek zmienia obiekt uczuć. „Egzamin z życia". Mucha spotyka się z Kopczyńskim. „Moda na sukces". James i Sheila biorą ślub. Trwają poszukiwania Erica i Lauren. „Tajemnice Madeline". Madeline ma pretensje do szefa, że ukrywał prawdę o jej mężu. „Soledad". Miguel Angel wychodzi z więzienia. Gonzalo Ferrari kupuje Beauty Corp. Marek Włodarczyk. I twardziele malują pisanki. Zamiast kupować jajka z czekolady, wolę wraz z synami malować pisanki w domu. Portret na całą rozkładówkę: Jason Behr (kto to?). I druga rozkładówka: Elisa di Rivombrosa (kto to?). I trzecia: Ivan Komarenko (kto to?). Na ulicach Los Angeles aż roi się od tworów chirurgii plastycznej. Japonka upodobniona do Pameli Andersen, Chińczyk do Michaela Jacksona, Afroamerykanka do Marilyn Monroe. Najbardziej przerażające jest, że ci biedacy zapłacili ciężkie pieniądze za spełnienie swoich marzeń i nawet do głowy im nie przyjdzie, jak bardzo są żałosni - mówi Ryan Murphy w wywiadzie dla „TV Guide". Nasz redakcyjny prawnik radzi. Przyprawy dla smaku i zdrowia. Zaszczep się na ospę wietrzną. Odchudzająca kampania. Seria Air Lift na świeży oddech. Glony na kamień nazębny. Tak samo skutecznie likwiduje łupież, a kosztuje połowę. Napiszcie o Alanie Rickmanie. Czy ma rodzinę? Gdzie mieszka? Czym się interesuje? Czy to prawda, że Michael J. Fox jest poważnie chory? Marta. Jak rozpoczęła się kariera Yadhiry Carillo? Czy jest mężatką? Majka spod Rzeszowa. Z kim obecnie spotyka się Erica Gonzalez? Mała. Ile lat ma Gael Garcia Bernal? Kim są jego rodzice? Magdalena z Dębicy. 144 Za 2 tygodnie: druga część spotkań z aktorami włoskiego serialu „Elisa z Rivombrosy". www.thalia.art.pl. W Polsce rozpoczął swoją działalność Mundo de Cristal Polonia - oficjalny fanklub Thalii - gwiazdy telenoweli „Rosalinda". Twoje zdziwienie, synu, na widok tych moich piśmideł: Dałem ci świetne książki, a ty ogłupiasz się tymi śmieciami? Ach, rozumiem: tydzień nie chodziłeś do swojej czytelni. Brakuje ci twojej karmy. Lekceważąco zajrzałeś do jednego tygodnika, drugiego. Co?! Zdumiałeś się. „Świat Idoli"? Przecież nie oglądasz telewizji. A może — — może jednak gdzieś? Skrycie? Poczułem się niefajnie, jak dziecko przyłapane na podjadaniu czekoladek. Spytałeś, czy wiem, co to „suchy alkoholizm". Nie wiedziałem. Objaśniłeś. Przykład najprostszy: mąż niepijący po przysiędze. Na prośbę żony przysiągł w kościele, że pięć lat nie weźmie do ust alkoholu. I rzeczywiście: ma silną wolę, zaparł się, dotrzymuje słowa. Wytrzymał rok. Dwa lata. Trzy. Żona cieszy się: przestanie! Wyleczy się. Tylko bidula nie wie, że dzielny abstynent liczy miesiące do końca zakazu. Nie wie, że głód alkoholu nie zmniejsza się, ale odwrotnie: narasta, potęguje się z miesiąca na miesiąc. Nie wie, że zaraz po terminie, tego samego dnia, już pięć minut po wymarzonej godzinie, mąż wyjdzie po mleko (gazetę, papierosy, chleb) - i popłynie w dal na dwa tygodnie. Jaki to ma związek ze mną?, odciąłem się. Podałeś mi inny przykład. Znasz kogoś, kto przysiągł matce „nie pić". I rzeczywiście: nie pije. Ale wciera sobie alkohol do mózgu przez łysinę. Ojciec, jesteś do niego podobny. Nie rozumiałem, jakie uzależnienie mi przypisuje. Ty: Kiedyś opijałeś się, ojciec, telewizją, teraz gazetami. Zamieniłeś wódę na piwo! Alkohol pozostał! Ja: Alkohol, czyli co? 145 Ty: Ple-ple-informacja! Obiecanki-cacanki! Cudowne lekarstwo - na zdrowie, na szczęście! Na nieumieranie! Cudowna rewolucja! Cudowna wygrana! Nowinki! Sensacyjki! Jarmark próżności! Zoo ludzkie! Kibicujesz temu jak różni tępole swoim drużynom! Usiadłeś, zwiesiłeś ręce, oklapnięty. Ja: Czemu się tak przejmujesz? Co cię to obchodzi? Ty: Co? Czemu? Ojciec, przecież to trwa latami! Ja dłużej tego nie wytrzymam! Chciałem ci pomóc, ale, widzę, to tylko marnowanie czasu. Chyba się poddam. Nie ma dla ciebie ratunku. Ja, zdumiony: Ty, mnie, pomóc? Nie ma dla mnie ratunku? Od czego? Ty: Od tego nałogu! Zbaraniałem. On - mnie - ratuje? Przecież jest odwrotnie! To ja czuwam, pilnuję, zaglądam, ostrzegam - żeby nie utonął w telewizorach. I żeby nie obsunął się w rozpustę i nihilizmy. Nagle wyszedłeś i wróciłeś z kolejną książką. Co mam ci tłumaczyć, ojciec! Umiesz czytać - wczytaj się. Chemia! Chemia niezaspokojenia. Czy alkohol, czy obżarstwo, zakupy, lekomania, onanizm czy wspinaczka wysokogórska -zawsze ten sam głód. Mózgowy! Nierównowaga pobudzenia i hamowania - nadmiar dopaminy, niedobór serotoniny. Nauka już to rozszyfrowała - uczeni syntetyzują nowe lekarstwa, coraz skuteczniejsze. Przeczytaj! A to (schylił się, capnął „Ich Sekrety") do śmieci! Zgniótł czasopismo w kulę i kopnął jak piłkę w drzwi do przedpokoju, capnął następnego pleplota - zgniótł - wy-kopnął. Przeczytaj, wczytaj się, zrozum - żeby jutro na mityngu lepiej rozumieć, co mówią inni, i lepiej rozumieć - siebie! Oburzyłem się: Ja?! Byłem już dwa razy za ciebie, dla ciebie. Jutro pójdziesz ty! Ty: Ojciec, przecież to ty jesteś uzależniony. 146 Ja: Synu! Ja od czterech lat nie spojrzałem w telewizor, a ty ślęczysz codziennie po kilkanaście godzin! I to w trzy telewizory! Plus komputer! Karol, odbiło ci? Ty, ciężko chory, wmawiasz lekarzowi chorobę, a siebie uważasz za zdrowego? Ty: Jeśli jestem uzależniony, to inaczej. Jak rolnik - od rolnictwa. Malarz - od malarstwa. Telewizja - to mój zawód. Żyję z tego! Badam tę chorobę dwudziestego wieku. Jestem jak lekarz, który rozszyfrowuje choroby, żeby pomóc nieszczęśnikom. Takim jak ty! Osłupiałem. To po cholerę ja tam byłem dwa razy? Dla kogo, jak nie dla ciebie? Ty: Jeszcze się nie zorientowałeś? Że cię podpuściłem? Dla siebie tam byłeś, ojciec. I dla siebie pójdziesz jutro. Aż, słuchając innych, zaczniesz rozumieć swoją chorobę. I któregoś dnia wyspowiadasz się. Jak Depardieu! Jak Fernando Rey. Ja takich mityngów zaliczyłem już kilkadziesiąt, ojciec! Chodziłem na żarłoków, na hazardzistów, psiarzy, sportowców, narkomanów, różdżkarzy. Wszędzie ten sam mechanizm, (rzucił mi książkę na łóżko) Ale z tobą jest gorzej. Uzależniłeś się jeszcze głębiej niż w sposób tu opisany. Podpuścił mnie? Żebym poszedł - niby dla jego dobra? Wysłuchiwał moich relacji - nie żeby się dowiedzieć o tamtych nieszczęśnikach - ale o mnie? Co ja, stary, zrozumiałem? To ty znasz tę grupę? Upewniłem się. Ałłę Pugaczową? Waldka De Niro? Cyrana Depardieu? On: No, proszę! Choćby te przydomki. Ojciec, ciebie wychowały filmy! Nie czytałeś powieści, nie oglądałeś malarstwa! Patrzeć na świat nauczyłeś się w kinie. Czy może być dobitniejszy dowód niż to twoje natręctwo? Ty żywych ludzi mylisz z aktorami! Ty posłuchaj swoich porównań! Ludzi, krajobrazy, sytuacje - objaśniasz filmami. Rozpłakał się jak Zampano! Poczciwy jak Jean Gąbin. Subtelna jak Jeanne Mo-reau. Wiesz, co ty matce wmówiłeś? Że, cha, cha, że jestem 147 podobny do — — Daniela Olbrychskiego! Że podczas ciąży „zapatrzyła się" w Kmicica z „Potopu"! Nie potwierdziłem. Nie zaprzeczyłem. Catherine! Sam w te ludowe przesądy nie wierzę - nie wiem, jak to działa -ale koło dziesiątego roku życia zaczął być do O. bardzo podobny. Zwłaszcza kiedy zobaczyłem w gazecie zdjęcia O. z dzieciństwa i z młodości. Co gorsza (kontynuował syn), matkę zaraziłeś swoją chorobą! Ona jest przekonana - i to do dziś - że Małgosia jest podobna wiesz do kogo. A nie jest? Oszalałeś? Przecież jest. Masz ten film z urodzin? Ja się przyglądałem. A ta mała - Ola - podobna do kogo? Nie do Alexis? A przyjrzałeś się tatusiowi? Włącz film. Przyjrzyjmy się, co za faceta i dlaczego wybrała twoja matka na drugiego męża? Ja przyjrzałem się. Wybrała go, bo jest podobny do, tak, do - Alexis. Synem aż zakręciło na krześle. Ojciec, jesteś naprawdę chorrry! Poważniej chory, niż myślałem! To już paranoja! Muszę rozejrzeć się nie za mityngami dla ciebie, ale za dobrym psychiatrą! Synku, trochę taktu wobec ojca. Tak, do psychiatry. Ale póki co, masz chodzić na te mityngi. Jutro też! Słuchaj i przygotowuj się do swojej spowiedzi. Już dziś w nocy, przed zaśnięciem, zadaj sobie pytanie: jak to się zaczęło? Który film mnie w to wciągnął - w te urojenia. Jak alkoholicy zastanawiają się nad swoim pierwszym upiciem się i odlotem. Karol, spytałem poważnie, naprawdę chodziłeś na te mityngi? Naprawdę. Nie wierzysz? Jutro spytaj Waldka o „Docenta". Przezywali mnie „Docent". Dużo razy byłeś? Na teleświrach kilka razy. Ale poza tym ze trzydzieści razy na innych uzależnieniach. 148 To znasz Cyrana Depardieu? ; Oczywiście. Mądre chłopisko. Przezywali go różnie na różnych grupach. „Gruby". „Guru". „Kurosawa". I - spowiadałeś się? Tak. Uznałem, że dużo od nich wziąłem. Więc należy się im coś ode mnie. I dałeś radę wyzwierzyć się - szczerze? Raz. I była ta aprobująca cisza? Była. A o czym mówiłeś? O „koleinach". Jak rozszyfrowałem moje koleiny. Zamilkliśmy. Byłem zaskoczony, Catherine, takim odwróceniem sprawy. (Ty chyba też?) On: Przemyśl, ojciec, w nocy swoje uzależnienie. I spróbuj spowiedzi. Krótko. Ale jak najuczciwiej. Na ósmym czy osiemnastym mityngu otworzysz się zupełnie. I poczujesz uzdrowienie. IV Więc ty - zatopiony w trzech telewizorach i do tego w komputerze - uważasz się za nieuzależnionego, a mnie, który pięć lat temu pozbyłem się telewizora, komputera, telefonu komórkowego, ba, nawet samochodu - mnie masz za chorego, za uzależnionego? Jakieś nieporozumienie, synu! Owszem, byłem uzależniony. Kiedy rozwalono przedsiębiorstwo i po pół roku szamotaniny wziąłem tę pracę w kiosku gazetowym. Tak, w dzień opychałem się gazetami, a od 17-tej do północy - telewizją. Czaszkę miałem przeładowaną światem - katastrofami, skandalami, wojnami, aferami - kilogramowy mózg, gdyby wybuchnął w dziupli, rozwaliłby biurowiec, jak kilo dynamitu. A gdyby eksplodował w domu, rozleciałby się nasz dwunastopiętrowiec! Tak, świadomość miałem rozwibrowaną do krawędzi szaleństwa lub eksplozji. I stało się, co się stać miało, co się stać musiało - ale o tym, synu, ni tobie, ni tym nieszczęśnikom na mityngu opowiedzieć nie mogę. To będzie zabrane do grobu. I wsiąknie w ziemię - ze mną. Co mógłbym opowiedzieć? Może o echu? Jak Kinski o swojej fascynacji ekranem? Że psy i koty bawiące się na podłodze nudzą go, gdy obserwuje je bezpośrednio, spojrzeniem skierowanym na zwierzęta. A te same igraszki tych samych psów i kotów, przetworzone na film w monitorze, może oglądać godzinami. A to jego wspomnienie o światach 150 w lusterku. Tak! Mam i ja upodobanie, które ciągnie się za mną od dzieciństwa. Echo! Zabawy z echem. Dziecinne eksperymenty. Dlaczego najczęściej odzywa się pod wieczór? Dlaczego głośniej po burzy i po tęczy? Czemu z tego miejsca cicho, a z tamtego głośniej? Ojciec pokazał, jak się robi scyzorykiem gwiz-dawkę z wierzbiny. Potem ją modyfikowałem - wycinałem nie jeden, ale trzy otwory, do zatykania palcami. Echo się komplikowało — — A raz, w maju, kiedyśmy z ojcem pojechali po cienkie olchy - na żerdzie do płotów - gdy ucichliśmy, bo jedliśmy, co nam matka dała - i leśne ptactwo rozgwizdało się, roz-świergotało wielorakim stugłosem - zadziwił mnie ojciec. Włożył palec do ust i zagwizdał. I najgłośniejszy ptak ucichł. Zagwizdał inaczej - ptak się odezwał. I ucichł. Czekał. Ojciec gwizdnął. Ptak odgwizdnął. Potem włożył do ust więcej palców - wywoływał i uciszał inne ptaki. Potem to samo robił głosem. Wykrzykiwał jakąś samogłoskę - kilka taktów - i czekał. Ptactwo cichło, czekało. Wtedy wołał inaczej - wyżej lub niżej - i jakiś ptak mu odpowiadał swoim śpiewem. Czasem kilka ptaków naraz. „Za kawalerki", czyli przed ślubem, ojciec zarabiał na weselach i niedzielnych zabawach wiejskich w trzyosobowej orkiestrze - obok akordeonisty i skrzypka - jako bębnista i „śpiewak" (dziś powiedziano by „solista"). Na wielkim, pionowo stojącym bębnie wystukiwał pedałem (prawa stopa) „tempo" tańca, na werbelku i deseczce - dwiema pałeczkami - „tremolki", a z podchmielonego gardła wysyłał zniewalającym głosem („jak Fogg", mówiono) poetyckie słowa. Melodię zapamiętywał natychmiast i bezbłędnie, słowa zapisywał w specjalnym zeszycie. Kochały się w jego głosie wszystkie dziewczyny i kobiety („nawet głucha Jadźka z Baranek"). Matka też bardziej zakochała się w jego głosie niż urodzie i „na zapowiedzi dać" zgodziła się pod kategorycz- 151 nym warunkiem, że zakończy muzykowanie. Albo rozpusta, albo rodzina. Ojciec wybrał rodzinę i słowa dotrzymał: ostatni raz zaśpiewał publicznie na własnym weselu - „na pożegnanie beztroskiej młodości, na przywitanie małżeńskiego szczęścia" - jak się zapowiedział, matka pamięta, że było to: „Święty Antoni, święty Antoni, serce zgubiłam pod miedzą" (ale za drugim razem zaśpiewał w refrenie: „Serce zgubiłem pod miedzą"). Prosiłem ojca, żeby nauczył mnie swojego gwizdania -spróbował - zniecierpliwił się - uznał mnie za „głuchawego" i „bez głosu", machnął ręką. Ja się poddałem. Ale, synu, kiedy teraz patrzę wstecz, widzę, że temat „echa", przewijający się w szkole na lekq'ach fizyki, obchodził mnie bardziej niż innych. Rezonans akustyczny. Mechaniczny. Elektromagnetyczny. Z podstawówki chciałem iść do technikum elektrycznego, ale ojciec doradził mi technikum budowlane. Z okazji Święta Pracy na szkolną akademię zaproszono aktora z wojewódzkiego teatru. Grubasek. Zachwycił nas wykładem o śmiechu. Teorię wspierał dowcipami. To było wspaniałe: dwieście osób jednocześnie eksplodowało śmiechem! Gdy cichliśmy, tłumaczył nam, dlaczego śmialiśmy się, co w dowcipie było „zapalnikiem". Na koniec oznajmił, że teraz rozśmieszy nas samym śmiechem - tylko śmiechem. Bez jednego słowa. I to było najlepsze: przybierał minę głup-taka i śmiał się głupawo - a my jęczeliśmy ze śmiechu, minę ponuraka i śmiał się ponuro - też rżeliśmy. Przybierał minę pyszałka - śmiał się dostojnie, wyniośle - też pękaliśmy z rozbawienia. Zakończył pytaniem: Czy teraz rozumiecie pojęcie „zaraźliwy śmiech"? „Zaraźliwa wesołość"? A wtedy nauczycielka historii spytała, czy może być „zaraźliwy smutek". Oczywiście, odpowiedział, bywa, że na fajnej prywatce trafi się osoba o takim rodzaju smutku, że zatruje smutkiem całą imprezę. A „zaraźliwy lęk"? Oczywiście. A „zaraźliwy gniew"? Oczywiście. A wszystko to na zasadzie rezonansu. Tak, powtórzył poważnie. Na zasadzie jakiegoś duchowego 152 rezonansu. My, aktorzy, znamy to dotkliwie. Dobrzy aktorzy wyczuwają, na jaką falę nastrojona jest widownia - i nadają na tej częstotliwości. Wybitni aktorzy, wybitni mówcy wiecowi potrafią zmusić słuchaczy, żeby oni dostroili swoje „odbiorniki" do jego - nadawcy - częstotliwości. I aktor nagle spojrzał nam w oczy tak złowieszczo, warknął tak złowrogo, że zdębieliśmy - ja strach poczułem aż w stopach! Po chwili się rozjaśnił, zagulgotał, zapiał i roześmiał się z siebie tak szczerze, że znowu dwustu chłopców (i kilkanaście dziewczyn) zawyło ze śmiechu. Pamiętam, że powiedział o syrenach - z mitologii greckiej. Że uwodziły żeglarzy śpiewem - przez uszy. A sednem ucha jest błona bębenkowa - czyli membrana - przekazująca do duszy i ciała fale dźwiękowe. Grecy mieli nawet boginkę imieniem Echo, którą bogowie ukarali za zarozumiałość, odbierając jej ciało, pozostawiając tylko głos. Ale, dodał, najpiękniej mechanikę rezonansu rozszyfrował i opisał pewien Polak w pewnej słynnej książce. Polowanie, szlacheckie, na niedźwiedzia. Właśnie trafiony celnie kulą niedźwiedź padł, drga, dogorywa. Myśliwi, jeszcze przestraszeni, zziajani, stoją, patrzą. Posłuchajcie! I aktor wygłosił wiersz - tak pięknie, że jeszcze tego samego dnia znalazłem go, gdzie trzeba, przepisałem, nauczyłem się na pamięć i pamiętam do dziś: Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty — — I zagrał: róg jak wicher, niewstrzymanym dechem Niesie w puszczę muzykę i podwaja echem. Umilkli strzelce, stali szczwacze zadziwieni Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni. Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało, 153 Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało. Wysłuchawszy rogowej arcydzieło sztuki, Powtarzały je dęby dębom, bukom buki. Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru, Jedne drugim pieśń niosą jak z chóru do chóru. I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza — — Brawo, panie Juliuszu! (Juliuszu? Czy Adamie?) Właśnie tak: dębom dęby, a bukom buki. To ważne. A niedługo potem mój rezonans na „Parasolki". Na płacz Zampano w końcówce „La strady". Na smutek starego profesora, ukrytego w krzakach, „tam, gdzie rosną poziomki" - i podglądającego dziewczęta sprzed siedemdziesięciu lat. A zachwyt głupawego Mateusza oglądającego opalające się nad jeziorem blondynki. A zdarzenie w pociągu - w przedziale naprzeciwko mnie kobieta z chłopczykiem. Ja: Czy mogę otworzyć okno? Chłopczyk: Czy mogę otworzyć okno? Ja: Jak pociąg ruszy, zamknę. Chłopczyk: Jak pociąg ruszy, zamknę. Ja: Dlaczego mnie przedrzeźniasz, chłopczyku? On: Dlaczego mnie przedrzeźniasz, chłopczyku? Kobieta: Proszę się nie denerwować, mój synuś (pogłaskała go) ma taką przypadłość. Ale będzie wyleczony. I do mnie: Echolalia, słyszał pan? Chory cierpi na przymus automatycznego powtarzania usłyszanego słowa czy zdania. (Chłopczyk: Chory cierpi na przymus itd.) Duduś, ciszej! (Chłopczyk: Duduś, ciszej!) Potem w encyklopedii zdrowia wyczytałem, że jest też choroba zwana echomimią- przymusowe małpowanie min. Także echogestia - automatyczne naśladowanie ruchów. Etiologia tego? Napisano: nieznana. Ja wiedziałem. Rezonans! Neurologiczny. To może istnieje też echo-myślenie? („echomencja"?) Moda, sława, społeczne niezadowolenie, wynalazki, terro- 154 ryzm, lęki - czy nie przenoszą się metodą rezonansu - w jakiejś myślosferze? Jak dźwięki w atmosferze? Kupiłem „Encyklopedię przyrody i techniki". Potem książkę o teorii pola elektromagnetycznego. Potem skok w wiedzę: natura światła, hipotezy naukowe telepatii (telepatia jako rezonans), zjawisko nielokalności, mechanika kwantowa. Moi poeci: nie Słowacki, nie Jesienin, nie Herbert, ale Heisenberg, Schródinger, Gell-Mann, Bohm, Weinberg, Penrose, Wilbur, Prigogine — — Synu, jeśli jestem uzależniony, to od - nauki. Od tej nadziei, z którą podglądam naukę. Jeśli przyjdzie odkrycie sensu -to od uczonych. W proroków nie wierzę. Ani w poetów, wizjonerów, fikcjopisarzy. Nie ma na moich półkach ani jednej powieści czy, za przeproszeniem, tomiku poezji. Wierzę w muzyków i uczonych. Tylko oni wiedzą, że świat powstał i działa na zasadzie - rezonansu. Rezonans zorganizował kosmos, przyrodę, człowieka, kulturę, uczucia. Czymże jest miłość, jeśli nie subtelnym współrezonansem. Sympatia? Harmonia subtelnych drgań. Empatia? Zdolność dostrajania się do czyjejś „fali uczuciowej". Antypatia? Przeciwieństwo fazowe. Koniec miłości? Rozstrojenie układu nadawczo-odbiorczego. A uzależnienie? Nałóg? Niemożność przestrojenia się, synu. Gałka „runing" nie przesuwa kreski na skali częstotliwości. Kręcisz, ale linka się ślizga, nie możesz odjechać na inną „radiostację". Słyszysz niezmiennie: „Wódy, wódy, wódy!" Albo: „Papierocha, papierocha, papierocha!" Albo: „Baby, baby, baby!" Jeśli jestem uzależniony, synu, to świadomie. Prócz fizyków czytam jeszcze, synu, biografie i autobiografie. Mam półkę tego. Galileusz. Darwin. Marks (trzy). Gandhi. Hitler (dwie). Stalin (dwie). Churchill (autobiografia). Gomułka. Wałęsa. Clinton. Jaruzelski. I oczywiście On, nasz Karol I Wielki. Nie, Clintona już nie mam (wyrzuciłem po napadzie na Serbię). •?. 155 Pleploty czytam, by utwierdzić się w przekonaniu, że kultura i sztuka dogorywają. To już tylko targowisko próżności. Muzyki słucham - bo tropię w niej teorię rezonansu: muzycy świadomie i podświadomie potwierdzają mi moją teorię. Z tygodników i dzienników radiowych oczekuję wieści od uczonych. A także potwierdzenia, że właśnie tam a tam stało się to, co ja z wyprzedzeniem zapisałem w moim zeszycie, że stać się musi - kiedy - i gdzie. Wtedy, dziewięć lat temu, kiedy desperacko wchłaniałem z telewizji, gazet, radia, internetu wszystkie awantury świata, byłem jak pudło rezonansowe rozwibrowane sprzecznymi dźwiękami. Przeciążony sygnałami. Wiedziałem: albo ja pęknę, albo świat! Ja wytrzymałem. Pęka - świat. Pudło zwane światem dygocze, rozkleja się, rozpada. Ale czy takie wyznanie nadaje się na mityng teleświrów? Nie, synu. Byłem uzależniony, ale już nie jestem. Najważniejszego mojego sekretu wyznać im nie mogę, więc po co? Usłyszeć nieufną ciszę? Czyli brak rezonansu? I tobie, synu, także nie wyznam mego sekretu. Jedyną osobą, której może go powierzę, jest Catherine, synu. Tylko ona. Poniedziałek. Wielkanocny. Aha, śmigus-dyngus. Zaglądam do przewodnika po „koleinach". Zdziwienie! „Śmigus" nie od „śmigania" - uciekania, „dyngus" wcale nie znaczy przelotny deszczyk (matka: „Trochę pokropiło, ot, taki dyngusik") - obydwa słowa wywodzą się z języka i obyczaju niemieckiego! Jak przywędrowały tutaj? Dlaczego się przyjęły? Zarezonansowały z potencjalną potrzebą takiego wiosennego chrztu? A może z jakimś wcześniejszym zwyczajem? Przeglądam też drugą książkę Karola, tę o uzależnieniach. Jak początkowa czynność zostaje nagrodzona przyjemnością. Jak przyjemność zachęca do powtórzenia czynności. 156 Jak nawyk utrwala się w potrzebę. Potrzeba w uzależnienie. Nałóg. Papierosowy. Alkoholowy. Jedzeniowy. Hazardowy. Telewizyjny. Albo jak mały „miękki" lęk utrwala się, twardnieje^ rozrasta i staje się dużym lękiem. Obsesją. Paranoją. Hm, czarny pies. Muszę go odczarować. Jak? Jak teść Jan odczarował swojego „diabełka". Syn zajrzał: Słuchałeś radia? Ja: Nie. Przeglądam twoje mądrości. On: To nie wiesz, że kiepsko z Dalajlamą. Ja: A co? Syn: Chodź, zobaczysz w telewizorze, pokazują to co kwadrans. Ja: Nie chcę telewizora! Syn: Wczoraj było. O dwunastej. Chciał przemówić z tego swojego balkonu. Siedzi w fotelu, przed nim mikrofon. A czeka kilkadziesiąt tysięcy na placu, kilkaset milionów przed telewizorami - czy da radę po tej operacji. Napiął się - widać straszny wysiłek - uruchamianie głosu. I - nic! Tylko zachrypiał. Wstrząsające to było. Bezsilnie odsunął mikrofon. Oj, niedobrze ze staruszkiem. Takiego bezradnego jeszcze go nie widziałem. Ja, spokojnie: To gigant. Da radę. Wyjdzie z tego, i to jeszcze wzmocniony. On, zatroskany: Nie jest dobrze. Biskupi, kardynałowie wzywają wszystkich wiernych do modlitw o zdrowie. Nawet Żydzi i muzułmanie się modlą. Ja: Właśnie. On: Czyżbyś wierzył w skuteczność tych modlitw? Ja: Wierzę. On, zdumiony: Co ja słyszę? Więc ty, ojciec, jesteś wierzący? Ja: Tak. Wierzę, że taka jednoczesna modlitwa stu czy dwustu milionów - nie marnuje się. Nie rozproszy się w kosmosie. ; 157 On: To wierzysz w Stwórcę? Opatrzność? Odkupienie? Zmartwychwstanie? Sąd Ostateczny? Ja: Co to - egzamin z teologii? Nie pytaj, nie znam się na tym, nie rozumiem tych pojęć. Za trudne dla mnie. Teologia. Mitologia. Mgła. Ja dobieram się do świata przez fizykę (wskazałem moje książki). Widzisz. Sama fizyka. Ty: No to jak działa modlitwa? Dajmy na to: Dalajlama wezwał do modlitw o pokój w Iraku. I sto milionów się modli. Ja: Wierzący uważają - tak sądzę - że ich modlitwa trafi do Pana Boga. A On, Wszechmocny, rozpatrzy taką petycję stu milionów i ewentualnie zadziała jakoś w tym Iraku. Jak? Może natchnie przywódców do pokoju? Może upomni wszystkich jakąś karą, na przykład trzęsieniem ziemi? Albo przemieni uczucia jakimś cudownym zdarzeniem. Czy nie tak kombinują wierni? Potwierdziłeś: Mniej więcej. Ja: A ja wierzę, że ta pokojowa energia stu milionów działa bezpośrednio - nie zaczepiając Pana Boga. Po prostu powoduje rezonans. Ty: Jaki? Gdzie? Ja: Duchowy. W myślosferze. W polu świadomości - otaczającym Ziemię podobnie jak pole magnetyczne czy grawitacyjne. Ty, lekceważąco: New Agę, ojciec. Mistykę zastępujesz niby-fizyką. Ja: Chcesz? (sięgnąłem po moją książkę) Laureaci Nobla. Na podstawie tego, co już znane i udowodnione, stawiają hipotezy o istocie nieznanego. Ty: I co? Ja: Zakładają istnienie „pola sensu" - i to na wszystkich poziomach - od mikro do makro. Ty: Pole sensu? Cóż to za dziwo? Ja: Przeczytaj. Mnie powaliło, powali i ciebie. Według nich każdy elektron zachowuje się tak, jakby obserwował wszystkie elektrony świata i reagował „świadomie". To znaczy: 158 sensownie. „Pole sensu"? Dokładnie to, co księża nazywają „Duchem Świętym". Ty: Czyli wierzą w Boga? Ja: Wychodzi na to, że wierzą. Tylko inaczej nazywają. Prymas Glemp: Duch Święty jest to czynna moc Boża. A oni naukowo: „pole sensu". Fizyczno-matematycznie. Ty, przeglądając książkę: Ciekawe. Ale - dużo wzorów. Matematyka. Ja humanista. Dla mnie za trudne (i wskazałeś swoją książkę o uzależnieniach). Czytałeś? Ja: Przejrzałem. Najciekawszy dla mnie rozdział o tym, że te same reakcje chemiczne co lekarstwem można w organizmie wywołać poprzez psychikę. Placebem. Sugestią. Autosugestią. Autohipnozą. I dodałem: A twój dziadek Jan, motorniczy, doszedł do tego sam. Bez książek. Powinienem pójść na ten mityng i opowiedzieć tym świrom, jak można w trzy tygodnie wyleczyć się z każdego uzależnienia! Ty: No to idź! Jedenasta, zdążysz. Ja: Tam się opowiada o sobie. Ty: No to opowiesz nie o dziadku Janie, ale o sobie. O swoim uwolnieniu się od telewizora. Ja: Kiedy ja zerwałem inaczej. Inną metodą niż dziadek Jan. A raczej: z innego powodu. Ty: Jak? Ja: Nie mogę tego powiedzieć. Ty: Zróbmy mityng we dwóch! Chcesz? Mogę zwierzyć się pierwszy. Potem ty. Ja: Nie. Choćbym nie wiem jak chciał być szczery, najważniejszego ci nie powiem. Zamyśliłeś się. Obserwowałeś mnie badawczo, nie umiejąc ukryć zaciekawienia. Czułem, jak krążysz myślami wokół mojej głowy - niczym lis z przysłowia wokół kurnika (widziałem to „w naturze" kiedyś w Kmicisiach). Ach, ta jego ciekawość. Dociekliwość. Ale metodę dziadka Jana zdradzić mi możesz? 159 To - mogę. I opowiedziałem mu, Catherine. Mniej więcej tak: Otóż dziadek Karola, a mój (były) teść, motorniczy z Tar-gówka, uważa, że każde opętanie - czy miłosne, czy narkotyczne, czy hazardowe, czy majątkowe - zaczyna się od diabełka. Nadmierne upodobanie teścia do alkoholu też było sprawą diabełka. Jak to działa? Teść tłumaczył prosto. Szatan rozsiewa zło jako złe myśli. Od mózgów zdrowych i mocnych takie diabelskie myśli odbijają się jak od ściany. Ale gdy taki zarazek padnie na umysł rozmiękczony, słaby -zalęgnie się jak ziarno w miękkim gruncie. I w umyśle tworzy się zalążek. Zalążek zła. Zarodek diabełka. Diabełkowi marzy się rozpusta, hulanki, sprośności - z ludźmi, wśród ludzi, przeciw ludziom - zmysłowe, cielesne. Ale jak to robić, kiedy się nie ma ciała? Diabełek wie: trzeba czekać, czatować na chwilę słabości swego nosiciela. Będzie zmęczony czy zdenerwowany, albo zagapi się - nakierować go na pierwszą pięćdziesiątkę. Z następną będzie łatwiej. Potem wlać w oszołomionego pół litra, potem więcej. I wykorzystać nosiciela: rozkurczyć się, rozprzestrzenić z krwią na całe ciało! I używać tego ciała po swojemu, po diabelsku! Zaczepiać, kląć, przewracać, bić w mordę, pieprzyć wszystko, co się rusza, obrażać, bluźnić, mordować! Używając umysłu, sprytu, członka i członków poczciwego jeszcze godzinę temu mężczyzny czy ciała porządnej kobiety. I nasyciwszy apetyty, żądze, bezwstydy - wycofać się do swojej kryjóweczki gdzieś w tyłomóżdżu, skurczyć się do rozmiarów czarnego lilipucika. To wyobrażenie diabła jako czarnego lilipucika w mózgu, czyhającego na okazję, bardzo pomogło teściowi wystrzegać się alkoholu. Mijając sklep monopolowy, mruczał sobie pod nosem: Wiem, wiem, nie nabierzesz mnie! Podobnie na różnych imprezach z alkoholem. Ileż razy udawało się teściowi przechytrzyć tego małego drania. Niestety, jeśli nie za szóstym, to za dwunastym razem, jeśli nie po dwóch tygodniach, to po dwóch miesiącach przytrafiał się teściowi moment za- 160 gapienia - i wtedy teściu ruszał w kurs po alkoholowych torowiskach Pragi. Kurs co najmniej tygodniowy, znaczony awanturami, siniakami, mandatami, rachunkami. Po roku takiej wojny z diabełkiem teść odkrył, że zamiast drania osłabić - umocnił. Diabełek zrobił się większy, czarniej-szy i - twardszy. Ba, chyba nawet polubił te przekomarzanki z teściem, nauczył się nowych sztuczek i podstępów. Wtedy teściu pojął, że diabełka trzeba nie zwalczać, ale wyzerować. Rozpuścić. Wydalić. Co zrobił? Zaczął go wy-sikiwać. Tak, rozpinając rozporek, wyobrażał sobie, jak jego krew, przepływając przez mózg - wypłukując z diabełka trochę czerni - niesie tę czerń do nerek i pęcherza i siusiakiem wydala tę czerń - przez muszlę - do kanalizacji. Pilnował tego skojarzenia, tym skrupulatniej, że diabełek z dnia na dzień mizerniał, szarzał, rozrzedzał się. Po dwóch tygodniach teść zauważył, że już nie ma czego wysikiwać. Na wszelki wypadek sikał jeszcze tydzień - do pięknej liczby dni dwadzieścia jeden - żeby nawet miejsce po diabełku się rozprostowało. I po nałogu! Odtąd widok wódki, pijaka czy biesiady ani go ziębił, ani parzył - są tak samo ważni i nieważni jak obyczaje grotołazów czy filatelistów. Wy-ze-ro-wał go, zakończyłem. Syn wysłuchał mojej opowieści i skomentował, że ten diabełek to nic innego jak wirus alkoholizmu. Zapadają nań chorzy na duchowego AIDS-a. Ludzie naprawdę zdrowi, czyli naprawdę wierzący w sens życia własnego i w sens świata, obronią się i przed alkoholem, i przed każdym uzależnieniem. Broni ich Wielka Wiara. A ty masz (odważyłem się spytać) taką wielką wiarę? Mam! Ja: Co to, jeśli wolno wiedzieć? Syn: Rozpracować nasz AIDS, czyli lęk. Pierwiastki lęku. Układam moją „tablicę Mendelejewa". Systematyzuję związki tych pierwiastków, czyli rodzaje lęków. Na podstawie programów telewizyjnych. Jak to zakończę, przejdę do etapu 161 drugiego: lekarstw. Czyli związków neutralizujących lęk. Wzmacniających zdrowie, czyli Wielką Wiarę. Synu, zdaje się, że zalągł ci się diabełek, zauważyłem. O! zdziwił się. Jaki? Ja: Diabełek — — wiedzy. Aha, ten spod drzewa wiadomości dobrego i złego? Roześmiał się. Ciekawe, kto podał mi jabłko. Co za Ewa. Ja: Wiadomo. On: Kto? Ja: Ona. Słuchałeś jej od dziesiątego dnia życia, od powrotu z porodówki. Zanim jeszcze ją zobaczyłeś. On: Babcia Krysia, bibliotekarka? Ja: Nie. Telewizja. Syn spojrzał na zegar, stwierdził, że już jedna godzina mityngu za nami. Pościel łóżko, ogól się i przyjdź do mnie na drugą godzinę, zaproponował. Ja tymczasem zrobię nam kawę. Ale ja nie mam nic do powiedzenia, uprzedziłem. Zaśmiał się: Ale inni mają. Ogarnąłem się i, nie bez zaciekawienia, poszedłem do jego pokoju. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Czekałem. I syn, obracając w palcach łyżeczkę do kawy, w stół patrząc, powiedział mniej więcej tak (streszczam Ci, Catherine, to, co zapamiętałem i jak zrozumiałem). Nazywam się Karol, jestem uzależniony od wielu rzeczy, między innymi od telewizji, choć w szczególny sposób. Jako jej badacz. Pochodzę z rodziny uzależnionej. Ale jak u rodziców alkoholików dzieci przeważnie zostaną alkoholikami, lecz średnio jedno na siedmioro będzie maniakalnie antyalkoholowe, tak wśród dzieci teleholików zdarza się jednostka krańcowo antytelewizyjna. 162 Takim antytelewizyjnym dzieckiem byłem ja. Od małego, już w przedszkolu, zorientowałem się, że moi rodzice są uzależnieni od kina. Matka podkochiwała się - platonicznie - w Danielu Olbrychskim, a ojciec - jak się trochę później okazało - w Catherine Deneuve. I zdradzali się, potajemnie. Matka, w tajemnicy przed ojcem, szła na film z Olbrychskim, potem okłamywała ojca, że była na przykład u lekarza, podobnie ojciec wymykał się na filmy z Deneuve, a matce wmawiał, że wrócił później, bo miał na budowie inspekcję. Często kłócili się o tych swoich rywali, nie przy dzieciach, ale przecież siostra i ja słyszeliśmy przez drzwi te głośniejsze fragmenty i rozumieliśmy, o co chodzi. Telewizji oglądali wtedy tyle co wszyscy, w święta i niedziele więcej, w dni powszednie mało, bo późno wracali z pracy. Uzależnili się później, jak zaczęły się seriale, teleturnieje i różne gry o milion. Ja i siostra oglądaliśmy, ile się dało. Rodzice nie zabraniali, nawet się cieszyli, że telewizja rozwija, a i siostra, i ja uczyliśmy się dobrze, na czwórkach i piątkach. Kiedy miałem lat dziewięć, parę dni przed rozpoczęciem roku szkolnego na nasze podwórko trafiła ekipa dziennika telewizyjnego. Ich szef wybrał kilku z nas i polecił nam kolejno huśtać się na trzepaku i powiedzieć: „A ja lubię i wakacje, i szkołę!" Z tej czwórki najwyższy i najsilniejszy był niejaki Irek, ja najmniejszy i najsłabszy, więc spodziewaliśmy się, słusznie, że w telewizji zobaczymy Irka i może drugiego w podwórkowej hierarchii, Jacka. Tymczasem zobaczyliśmy mnie! I tylko mnie. Stałem się najpopularniejszym chłopcem w szkole i w dzielnicy. Nauczyciele mnie faworyzowali, dziewczyny podziwiały, chłopcy zazdrościli. Niestety, Irek, Jacek i ten trzeci, imienia nie pamiętam, nie darowali. Uważali, że „ukradłem im sławę", bili mnie i prześladowali, i to parę lat. Nie mogli zrozumieć, dlaczego filmowcy wybrali mnie, najsłabszego, niepozornego. Prawdę mówiąc, ja też 163 nie rozumiałem. Ale ta pierwsza dziecinna zagadka rozrosła mi się potem do pytań dorosłych: dlaczego taka Joan Cołlins zostaje gwiazdą, Joan Mollins - nie brzydsza, nie głupsza -nie zostaje? Czemu więcej wyborców głosuje na Iksa, choć Igrek przystojniejszy i inteligentniejszy? Dlaczego turyści wolą jechać do Sopotu - choć Zapłocie ładniejsze i tańsze? Czemu „Tango milonga" jest śpiewane przez trzecie już pokolenie na całym świecie, a „Rudy rydz" nie wyszedł poza granice Polski? Czemu ludzie zarazili się „hula-hoopem"? Dlaczego jakaś reklama, wydawałoby się, trafna i dowcipna -nie napędza klientów, a głupawa, niedorzeczna - napędza? Pasjonowałem się - jak wszystkie dzieciaki - „Przygodami rozbójnika Rumcajsa" (ja: Ach, Hanka, ach, Wodnik, Rusałka, piwowar Kula, lokaj Frycek, Księżna Pani, która roześmiała się po francusku!), jednocześnie czytałem od deski do deski tygodniki „Film" i „Ekran", które kupowała i czytała matka, i prędko się zorientowałem, że pamiętam i rozumiem recenzje lepiej niż ona. Ta pasja nie mogła nie doprowadzić mnie do teatrów studenckich, klubów filmowych i - wreszcie - do szkoły filmowej, a potem do telewizji. Po tamtej, kuchennej stronie. Zrozumiałem, nauczyłem się dużo. Za dużo. Jest takie powiedzenie Bismarcka: Zwykły człowiek nie powinien oglądać, jak się robi dwie rzeczy - parówki i politykę. Ja dodaję: i jak się robi telewizję. Potem pojechałem za granicę, w tym do USA, pobyłem i w Nowym Jorku, i w Los Angeles - gdzie sławnemu scenarzyście sprzedałem na procent od jego dochodu - anonimowo - pewien pomysł. Powstał z niego serial, który być może oglądał niejeden z was -a z którego ja żyję do dzisiaj, i to nie w nędzy. Tymczasem w mojej ojczyźnie telewizja rozrosła się od dwóch niepefriodobowych programów do prawie stu, w tym mnóstwo całodobowych, rywalizujących o widza, czyli o tak zwaną oglądalność, a co się z tym wiąże: o dopływ reklam i dochody. A tamte moje dziecinne pytanie też rozrosło mi się i pogłębiło: dlaczego jedne seriale chwytają, stają się modne 164 i wpływowe, inne nie. Na przykład słynny serial „Dynastia" doprowadził moich rodziców do rozwodu. Telewizja i sprzężone z nią gazety obalają ministrów, rządy, milionerów -i kreują nowych. Moje pytanie brzmi: jak to działa? Alchemia tego wpływu telewizji, jej oddziaływania. Najpierw wymyśliłem teorię telemów. Że piosenka - aby chwyciła, aktor - żeby zafascynował, film - żeby wciągnął, muszą zawierać pewne elementy, pewne niezauważalne wa-biki. Jak perfumy zawierają feromony - cząsteczki chemiczne drażniące seksualność płci przeciwnej. Analizowałem filmy, piosenki, pokazy mody - szufladkowałem - przeliczałem na komputerze. Okazało się, nie jestem sam - inni też to badają-moje tele-elementy (telemy) nazywają memami, ba, ogłosili nową naukę, nazwali ją memetyka. Dotyczy kultury, jak genetyka dotyczy biologii, i w gruncie rzeczy posługuje się wiedzą i terminologią genetyki - przełożonymi na realia społeczne i kulturowe. Mem to odpowiednik genu. I zachowuje się analogicznie. Była taka słynna książka niejakiego Dawkinsa: „Samolubny gen". Mam to, pochwaliłem się. Przeczytałem niektóre rozdziały po dwa - trzy razy. Aha! To nie będę ci - (zawahał się - rozejrzał się wkoło, jakbyśmy byli tam, na mityngu, i poprawił się) to nie będę państwu objaśniał tej teorii. Konkluzja tej nauki jest taka: zadaniem memu nie jest ani dobro, ani zło, tylko maksymalna replikacja. Piosenka, film, ubiór czy taniec replikują się najlepiej - milionami widzów, kibiców, wyznawców -jeśli zawierają memy odnoszące się do trzech zwierzęcych uczuć w człowieku: zagrożenia, jedzenia, seksu. Ja, Karol, twierdzę, że w środowiskach narzucających masom wzorce zachowania - czyli koleiny - potrzeby jedzenia i seksu wplotły się już w problem zagrożenia. Czyli lęku. Dominującym, podstawowym instynktem kulturowym naszych czasów jest -lęk. Od lęku przed utratą pracy czy mieszkania, strachu przed nowotworem, AIDS-em, po lęk przed terroryzmem 165 i wojną jądrową, zagrożeniem ekologicznym, uderzeniem asteroidu, inwazją kosmitów i, co najgorsze, nieistnieniem Boga i sensu świata. Głównym roznosicielem tej strasznej choroby bezsensu i lęku jest telewizja. Zwłaszcza - amerykańska. To, co jeden z naszych przyjaciół badał i mierzył wahadełkiem, ja mierzę i systematyzuję komputerowo. Które seriale, teleturnieje, tok-szoki, którzy idole uzależniają najbardziej - i dlaczego. Siedzę w tym już czwarty rok. I w tym sensie jestem od telewizji uzależniony. To wszystko. Dziękuję, że mnie wysłuchaliście. I Karol spojrzał na mnie. Wyczekująco. Ale nie podjąłem jego gry - tej konwencji mityngu. Powiedziałem, zwyczajnie, po przyjacielsku, że koniecznie musi przeczytać moją książkę: o wszechobecności rezonansu. Co ty, ojciec, z tym rezonansem?!, zniecierpliwił się. Ja, że rezonans działa na każdym poziomie: od kosmicznego po biosferę, po każdą żywą komórkę i po strukturę kryształu. Komórki przyjmują i ewentualnie przekazują dalej tylko te informaqe, z którymi są na „jednej fali", czyli: z którymi rezonują. Pozostałe - niezliczone informacje -odpadają, czyli są automatycznie wyfiltrowane. Pamiętasz szkolny przykład, że oddział wojska, idąc marszowym krokiem przez most, może tak go rozhuśtać, że konstrukcja się zawali? Ale stanie się tak jedynie wtedy, gdy takt kroków zbiegnie się z okresem wahań mostu. Tylko te radioodbiorniki odezwą się na sygnał radiostacji, które są nastrojone na częstotliwość nadawania. Tylko te umysły przyjmą wezwanie Dalajlamy o modlitwę za pokój w Iraku, które są ufnie do Dalajlamy nastawione. Zgoda? Zgodził się. To, że oddział wojska może dobrać takie tempo marszu, że rozkołysze i zawali most - to oczywiste. Moje pytanie: Czy pojedynczy człowiek może - cierpliwie podskakując 166 przez wiele godzin czy, powiedzmy, przez wiele miesięcy -rozkołysać most tak, żeby runął? On: Mały, lekki mostek z jakichś desek chyba tak. Ale długi? Ciężki? Solidny? Na pewno nie. Nie te proporcje. I nagle: Chyba że — — I tu mnie syn zaskoczył (doceń, Catherine, co wymyślił. Inteligentna bestia!). Chyba że będzie podskakiwał na tyle przekonująco, że kolejni przechodnie będą do niego dołączać. Kiedy siła ich wspólnych uderzeń osiągnie wartość progową, most zacznie się huśtać. Straszne, co powiedziałeś, wyznałem. Dlaczego?, zaciekawił się. Potwierdziłeś moje obawy. A właściwie: przekonanie. Ulżyj sobie, ojciec! Wyspowiadaj się wreszcie! Co za przekonanie? Powiem, ale - metaforycznie. Mów! To ja wywołałem — — trzecią wojnę światową. Syn najpierw osłupiał, potem się roześmiał: Był taki film „Jak rozpętałem drugą wojnę światową". Ale to była komedia. A ty, ojciec, mówisz jakby serio. Bo to dramat, nie komedia. Hm (oczywiście zerkał na mnie jak na czubka). A to mamy już trzecią światową? Tak. Druga wojna światowa zaczęła się nie we wrześniu trzydziestego dziewiątego, ale pierwszego i drugiego października roku poprzedniego - kiedy wojska niemieckie, węgierskie i polskie wkroczyły do Czechosłowacji. A ta trzecia, chrześcijańsko-islamska wojna, zaczęła się 20 marca roku 2003 - kiedy wojska amerykańskie, brytyjskie, polskie i inne - wkroczyły do Iraku. A wkroczyły, bo 11 września roku 2001 ktoś zaatakował w USA dwa drapacze w Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie. A ty co miałeś z tym wspólnego? - 167 Zawahałem się. Powiem, ale nie wszystko, postanowiłem. I wyznałem: Znałem dzień i godzinę ataku. I nie zawiadomiłem. Zaniepokoił się. Znałeś? A jakim cudem? Przez rezonans. Wyczułeś, co planują? Gorzej, synu. Byłem tym pojedynczym wariatem, co rozhuśtał most. Syn się roześmiał. Wstał. Poklepał mnie po ramieniu: No to gratuluję, ojciec. Mocarz z ciebie. Potrafiłeś świat rozhuśtać - to potrafisz też uspokoić. Pierwszy dołączę, jeśli tylko ustalisz, w którym punkcie mostu stanąć i w jakim tempie podskakiwać, żeby się na świecie uspokoiło. Wyraźnie wziął mnie za czubka. Dlatego dorzuciłem: Żartowałem, synu. Powiedziałem tak, żeby go uspokoić. Ale ty, Catherine, i ja wiemy, że nie żartowałem. Wtorek, wieczór. Jestem zadowolony z dnia. W dzień dentysta. W pracy - przedłużenie urlopu o dwa tygodnie (bezpłatny, trudno). Wieczorem wyprawa na Saską Kępę i, nareszcie, światło w Twoich oknach, Catherine! Prędko znalazłem kwiaciarnię, kupiłem różę, po namyśle: białą. Godzina przyzwoita. Zaczekałem przy wejściu, wypatrując osoby nadającej się na posłańca. Przepuściłem kolejno dwóch mężczyzn i kobietę (nie rezonowali ze mną), zaczepiłem ładną, figlarną licealistkę. Podjęła się bez oporu - dostrzegłszy małe zawahanie w jej oczach, prędko wyjaśniłem: „Nie chciałbym osobiście, zaistniały pewne niuanse". Wzięła kwiaty i kopertę, banknotu „na kino" zdecydowanie odmówiła. Czy mam potem zjechać, spytała, będzie pan czekał na odpowiedź? Nie, dziękuję, pani Kasia ma mój numer telefonu, oddzwoni. I prędko uciekłem z osiedla. Aż do przystanku przy Francuskiej - żeby nie zobaczyła mnie (albo nie znalazła) na przystanku na Wale. 168 Wróciwszy, spytałem jednak syna, czy „ktoś" do mnie nie dzwonił. Nie, nie dzwonił, odrzekł, przyglądając mi się uważnie. Może nie uwierzył, że żartowałem? W środę stało się, ale nie to, czego oczekiwałem, Catherine. Wróciwszy od dentysty, zastałem syna w moim pokoju. Siedział i czytał jakąś książkę. Myślałem, że to do mnie, usprawiedliwił się. Ale chodźmy (wstał), wysłuchasz z „sekretarki". Akurat byłem w łazience, kiedy się nagrało. Włączył nagrywarkę. Piśniecie i męski uprzejmy głos: Dzień dobry. Proszę zgłosić się na pocztę przy Dworkowej i z poste restante odebrać przesyłkę na hasło: James Duffy. Powtarzam: James Duffy. Dziękuję. Syn: Byłem, odebrałem. Żadnej karteczki, żadnego dopisku. Dla kogo? Od kogo? Ja: Może na kopercie. Pokazał kopertę. Dużymi literami w rogu, ukośnie: POSTE RESTANTE, i pośrodku, też dużymi literami, niebieskim długopisem: James Duffy. Wziąłem książkę. James Joyce: „Dublińczycy". Opowiadania. Dżojs, powiedział syn. Wiesz, co to za jeden? Oczywiście, pochwaliłem się, bo pamiętam - Samuel James Joyce, Irlandczyk. Kiedyś Olcha zaciągnęła mnie na tę jego słynną sztukę („Czekając na Godota"). Nie zrozumiałem nic. Dwóch nudziarzy nudziło ze sceny ze trzy godziny. Olcha była zachwycona, ja wyszedłem umęczony. Raz tylko było śmiesznie - kiedy jeden z obdartusów wychrypiał: „Lewe płuco mam chore". I huknął, aż podskoczyłem: „Ale prawe zdrowe jak dzwon"! Przekartkowałem i natychmiast chwyciłem wzrokiem mig- 169 nięcie wyrazów „James Duffy" - po lewej stronie u góry, tuż pod tytułem opowiadania. Odnalazłem stronę. Zacząłem czytać, na stojąco. Od pierwszego zdania zrozumiałem, że książka przeznaczona była dla mnie, nie dla syna. Przejrzę, to do mnie, powiedziałem synowi i poszedłem do mego pokoju. Tytuł opowiadanka: „Przypadek godny ubolewania". Catherine, kochanie! Co mi sugerujesz tym opowiadaniem Jamesa Joyce'a o tym panu Jamesie Duffym? Że byłaś samotna, osamotniona -jak pani Sinico (też miała córkę)? Że między nami tak samo rozwijało się porozumienie, zbliżenie, ale je brutalnie, egoistycznie przerwałem - nie przychodząc na spotkanie? Po raz n-ty czytam zdania: „Dyskusje te (pani Sinico i tego Duffy'ego) skończyły się pewnego wieczora, kiedy pani Sinico, zdradzając objawy niezwykłego podniecenia, chwyciła jego rękę i namiętnie przytuliła do policzka. Pan Duffy był niesłychanie zdumiony. Ten sposób interpretowania jego słów rozgoryczył go i napełnił rozczarowaniem". „Rozczarowany" pan Duffy zerwał z atrakcyjną panią Sinico i wycofał się do swej starokawalerskiej samotności. Cztery lata później przeczytał w gazecie informację o „wypadku godnym ubolewania": panią Sinico uderzyła i zabiła lokomotywa, gdy przechodziła przez tory, idąc do sklepu po alkohol. A pić zaczęła dwa lata przedtem (czyli dwa lata po rozstaniu z panem Duffym). Czy tę groźbę, Catherine, rozumieć dosłownie? Że się załamiesz? Że popadniesz w gorycz i samobójczą pustkę? Przecież niemożliwe, aby tak piękna i atrakcyjna kobieta jak Ty nie miała wokół siebie kręgu zalotników i przyjaciół. Chociaż? Tak, to było w jakimś magazynie kobiecym. „Pani"? „Twój Styl"? „Gala"? O pięknych kobietach. Że, paradoksalnie, 170 trudniej im o miłość niż kobietom przeciętnym. Średnio atrakcyjni mężczyźni zakładają z góry, że nie mają szans. Jeśli atakują, to tylko po to, żeby pochwalić się usidloną zdobyczą i uciec - bo nie chcą w przyszłości żyć w ciągłym strachu, że będą zdradzani z atrakcyjniejszymi. A ci najprzystojniejsi, najatrakcyjniejsi przeważnie są rozpuszczonymi narcyzami. Egoiści, niezdolni do miłości. Więc może? Owszem, poruszyła mnie puenta opowiadania. Opis, jak po przeczytaniu artykułu pan Duffy idzie o zmierzchu do parku i błąkając się dróżkami, po których przed czterema laty spacerował i filozofował z panią Sinico (czytam po raz n-ty): „Spojrzał w dół i u stóp pagórka, w cieniu muru otaczającego park, dostrzegł jakieś leżące postacie. Widok tej po kryjomu uprawianej sprzedajnej miłości napełnił go rozpaczą. Rozpaczał nad swoją własną prawością, poczuł się nędzarzem, którego odpędzono od festynu życia. Wiedział, że nędzne kreatury u jego stóp obserwują go i pragną, żeby odszedł". Odchodzi. Słyszy odgłosy przejeżdżającego mozolnie pociągu towarowego, a stękanie lokomotywy przypomina mu imię pani Sinico (E-milia! E-milia!). Zaczekał pod drzewem, aż lokomotywa ucichnie. Ucichła. Pan Duffy stał jeszcze przez kilka minut pod tym drzewem, nasłuchując: „Na próżno. Noc była idealnie cicha. Jeszcze raz wytężył słuch. Cisza zupełna. Poczuł, że jest sam" (koniec opowiadania). Catherine - ja nie jestem sam. Mam syna i córkę. Dwieście kilometrów stąd żyją moi ojciec i matka. A w różnych miastach trzy siostry. Chociaż? Pani Sinico miała męża i córkę, a przecież doskwierała jej pustka. Cofam się i znajduję zdanie: „Nikt go nie chciał, odpędzono go od festynu życia". 171 Czy ukradkowe kopulowanie tych dwojga w cieniu pod murem - to „festyn żyda"? Dlaczego pisarz użył określenia „sprzedajna" („sprzedaj-na miłość")? Sugestia, że to za pieniądze? Że ktoś - może tak czcigodny jak pan Duffy - spełniał się z najtańszą uliczną prostytutką? A może Ty, Catherine, zauważyłaś mnie jak uciekam? I wydało Ci się, że zakpiłem z Ciebie? Sprowokowałem spotkanie - sprawdziłem, że przyszłaś i zaspokoiwszy męską próżność, wycofałem się. A może jednak - z jakichś powodów - nie masz, Catherine, dostępu do „festynu życia"? I dobijasz się, pukasz? I tym opowiadaniem zapraszasz mnie do wspólnego „świętowania"? Czego to propozycja? Seksu i rozpusty? Miłości? I dlaczego nie poinformowałaś o przesyłce swoim głosem? Kim jest mężczyzna, którego głos słyszałem z nagry-warki? Wieczorem, oczywiście, byłem pod Twoimi oknami, Catherine. Cel: zobaczyć w oknie cień tego mężczyzny. Ale w Twoich oknach było ciemno. Czekałem na przystanku długo, autobusy podjeżdżały, odjeżdżały. Nie przyjechałaś, nie wysiadłaś ani na „moim" przystanku na Wale, ani po stronie przeciwnej, przy Kry-nicznej. Minęła 22-ga, a w Twoich oknach wciąż było ciemno. Pozostały mi jeszcze dwa autobusy powrotne: 22.46 i 23.11. Około 22.30 zobaczyłem w oddali - w półświetle jarzeniówek - przechodzących od ulicy Zwycięzców na moją stronę Wału kobietę, mężczyznę i psa. Mężczyzna był drob- 172 ny, kobieta wyższa od niego i szczupła, w jasnym płaszczu. Boże, czyżby Ty?! Przeszli jezdnię i chodnikiem szli w moją stronę. Na przystanek. Spłoszyłem się, serce mi dygotało. Na wszelki wypadek odszedłem do schodów podziemnych (20 m od przystanku) i schowany aż po oczy czekałem, kiedy zbliżycie się - żeby was rozpoznać. Zbliżyliście się, usłyszałem wasze głosy. Uff! To nie byłaś Ty. Wróciłem na przystanek, do budki. Usiadłem. Oni rozmawiali na stojąco, nieopodal, półgłosem, w przyjaznej tonacji. Czterdziestolatkowie. Psisko (na moje oko wilczur, podpalany brzuch i podgardle) usiadł na ogonie i cały czas mnie obserwował. Wiedziałem, że wie, że go nie lubię. Podjechało „138". Kobieta ucałowała mężczyznę w obydwa policzki, on przygarnął ją prawą ręką (w lewej smycz), powiedział: Pa, kochanie - kobieta wsiadła, drzwi się zamknęły, autobus odjechał. Mężczyzna pomachał dłonią za autobusem, obejrzał się na mnie uważnie i poszedł z psem w kierunku przejścia podziemnego. Wtem usłyszałem chichot i słowa, wydało mi się, że „ty łobuzie". Wychyliłem się zza ścianki i zobaczyłem ich profilem: mężczyzna przykucnął, dotykali się nosami - pies miał otwarty pysk, mężczyzna usta i mlaskali się językami. Cofnąłem się za ściankę - odepchnięty obrzydzeniem. Po chwili wyjrzałem znowu. Mężczyzna i pies nie zeszli do przejścia podziemnego: okrążyli murek otaczający schody i skręcili w prawo, w ciemność, w zarośla, ku Wiśle. Poczułem pomieszaną z lękiem pokusę, żeby pójść za nimi. Podglądać. Co będą wyczyniać? 173 Powiał wiatr, zaszeleściły gałązki. Obejrzałem się na zarośla, między Wałem i Wisłą. Przez bezlistne jeszcze, dopiero pączkujące gałęzie i gałązki widać było hen, za Wisłą, na skarpie, rozświetloną Warszawę. Wybijał się żółty neon GOODYEAR na kilkunastopię-trowym galeriowcu po prawej stronie mostu Łazienkowskiego. Przestraszyłem się: ciemnych zarośli, neonu, Warszawy. Prędko poszedłem do przejścia (którym przyszli kobieta, mężczyzna i pies) i ulicą Zwycięzców pobiegłem na przystanek poprzedzający, przy Francuskiej. Czwartek. Goliłem się - wtem zastukał syn. Zadzwoniła! I co? List. „Na poczcie przy Dworkowej jest w poste restante list na hasło: James Duffy. Dziękuję". I odłożyła słuchawkę, zanim się odezwałem. Przynieść? Przynieś. Nie dałem rady dokończyć golenia. Opuściłem klapę i siedziałem bezradny. Bezmyślnie. Mój mózg nie nadążał. Nie przerabiał. Przeciążony komputer zawiesił się. Nawet nie wiem, ile trwało czekanie (piana zaschła). Kobieca koperta. Otworzyłem ją pilnikiem do paznokci. Litery duże, okrągłe, dziecinne. „Miły Panie! Przepraszam. W moim życiu wydarzyło się tymczasem coś nieodwracalnego. Za bukiet i za różę dziękuję. Życzę szczęścia. C." Stałeś, synu, czekałeś. Podałem ci list. Przeczytałeś. Usiadłeś na krawędzi wanny i, nie do uwierzenia, zawilg-ły ci oczy. Ja: Co się stało? Ty: Przepraszam. Bardzo cię, ojciec, przepraszam. Ja: Za co? 174 Ty: Wczoraj wieczorem, jak ciebie nie było, przeczytałem to opowiadanie. Wstrząsające jest. Piękne. I, ojciec, o tobie. I po chwili: Nie poznałem się na niej. Przepraszam. Ktoś ode mnie głupszy i niecierpliwszy, po takim ciosie pewno by się zamknął z zapasem alkoholu, żeby się upić i zasnąć, albo wyszedłby do knajpy, doprawił się, zaczepił, dałby komuś w dziób, co, jak wiadomo, prawie zawsze zostaje ukarane zasłużonymi kopniakami i siniakami w wyniku reakq'i wieloosobowej. Jako człek doświadczony zażyłem wielokrotność pastylek otępiających, ułożyłem się na wznak i patrząc w sufit, liczyłem do tysiąca i z powrotem, z nadzieją, że wcześniej czy później zapadnę w sen. I tak się stało. Kiedy coś mnie obudziło i otworzyłem oczy, ujrzałem w pokoju Horpynę. Babsko było wysokie, stare, wstrętne: z wulgarnym, pretensjonalnym makijażem (róż na policzkach, fioletowa szminka, przedłużone brwi), w długim brązowym płaszczu przewiązanym w talii czarnym pasem z wielką złotą klamrą na brzuchu. Na głowie chustka zawiązana pod brodą na kokardę. Wydało mi się, że śnię. Usiadłem. Zjawa trwała. Ukarałem się za mój błąd, powiedziało babsko, i zdobyłem się wreszcie na ten numer. Karol, synu! Po co?!, krzyknąłem zdumiony. Ty: Obserwacja uczestnicząca. Ja: Co badasz? Jak ludzie reagują na dziwoląga? Ty: Nie. Siebie badam, nie ludzi. Co się dzieje we mnie, kiedy ludzie biorą mnie za zboczeńca. Ja: Nie zaczepili cię? Nie pobili? Ty: Jak widzisz, rosła ze mnie kobita. Żylasta. Ja: I czego się dowiedziałeś? Ty: Że nie jestem jeden. Jestem siedem. 175 Ja: Co?! « ">; ... ' Ty: A nawet - siedemdziesiąt siedem. Ja: Nie rozumiem. Ty: Że, potencjalnie biorąc, mam w sobie wszystkie typy ludzkie. Starą brzydką kobietę też. Okoliczności wydobywają na pierwszy plan jednego reprezentanta. Jestem młodym, trzydziestoletnim, powiedzmy, artystą. A mogło się zdarzyć, że na przykład przejechałem po pijanemu człowieka i robię w mamrze za cwela. Albo: chwyciłem hifa - i dogorywam w hospicjum. Albo wygrałem w lotto i bawię się w Monte Carlo jako milioner. Ewentualnie: zainwestowałem, mam fabrykę, a lud wybrał mnie na senatora. Karol, dzieciaku, wyjdź, zrzuć te szmaty, obmyj twarz, kreaturo, bo nie mogę patrzeć na ciebie! Poszedł. Nie, ja tego wszystkiego nie strawię. Muszę wyjechać. Sięgnąłem po kartkę świąteczną od rodziców. Na froncie Chrystus (Tom Cruise z bródką i wąsikiem, długie włosy, przedziałek pośrodku). Wskazuje palcem swoje czerwone, okolone cierniem serce, profil trzy czwarte, lewy, spojrzenie ku niebiosom, nad nim wstęga z napisem: „Wesołych świąt". Na odwrocie, kanciastymi literami matki: Kochany Synku, z okazji Wielkanocy życzymy Tobie wesołego Aleluja, zdrowia i żeby się wszystko dobrze układało. Dawno Ciebie nie było, przyjedź, bo się starzejemy. Rodzice. Tak! Jutro ostatni zabieg u dentysty i pojutrze, w sobotę, pojadę! Wrócił syn, unormowany. I poprosił mnie o tę książkę o rezonansie. Podałem. Zajrzał do spisu treści. A ta myślosfera gdzie jest? Wtedy powiedziałeś, że otacza Ziemię jak atmosfera. To było tylko takie porównanie, sprostowałem. Ona działa 176 w innym wymiarze. Nielokalnie. Natychmiastowo. Z nieograniczoną prędkością. ; Ty: Szybciej od światła? To niemożliwe! ; Ja: Możliwe. Błysk światła leci ze Słońca pięćset sekund. A myślą mogę być na Słońcu natychmiast. Ty: Jak to się dzieje? Wziąłem kartkę A-4. Narysowałem przekątną pod linijkę. Wyobraź sobie wiruska, że idzie z rogu kartki do rogu. Ma do przebycia trzydzieści sześć i pół centymetra. Wirusek jest mały - mierzy ze sto nanometrów. Dla niego 365 milimetrów to jak dla nas 4 tysiące kilometrów. Powiedzmy. Narysowałem drugą przekątną- ale linią falistą, zawijaną: A teraz wirusek idzie tą drogą. Wydaje mu się ona prosta tak samo, jak nam Ziemia wydaje się płaska. Ile kilometrów przejdzie? Ty, po namyśle: trzy razy, dziesięć razy tyle. Zależy, ile tych zawijasów. Podałem mu kartkę i poprosiłem, żeby ją zgniótł. W kulkę. Mocniej. Jeszcze mocniej. Zgniotłem, powiedziałeś. I co? Ja cierpliwie, po korepetytorsku: Właśnie wprowadziłeś wiruska w wyższy wymiar. Przedtem kartka była dwuwymiarowa. Płaska. Teraz jest trójwymiarowa. Co się stało z drogą? Jak daleko teraz od rogu do rogu kartki? Średnica tej kulki, na moje oko, wynosi koło trzech centymetrów. Zastanów się. Ty: Nie wiem. Zależy, jak się te rogi ułożyły. Może są blisko siebie. Ja: W najgorszym razie są nie dalej niż trzy centymetry. Tak? Ty: Rozumiem. Ja: A gdybyś zgniótł tę kartkę maszyną - do średnicy jednego milimetra? 177 Ty: Wtedy byłyby nie dalej niż jeden milimetr. Ja: Wirusek, który dreptałby - cierpliwie, naiwnie, po linii, wciąż miałby do pokonania z rogu do rogu - 365 milimetrów. Ale inny wirusek, który potrafiłby przenikać na wskroś przez papier - miałby do przebycia nie więcej niż jeden milimetr. Nadążasz? Ty: Tak. Rozumiem. Ja: A gdyby ścisnąć kulkę bardziej, do rozmiarów - punktu? Jak daleko byłoby wtedy z rogu do rogu? Ty: Zero? Ja: Brawo, magistrze. Piątka. Aha, umówmy się, że ten kierunek - ściskanie przestrzeni ku punktowi - nazywamy czwartym wymiarem przestrzeni. Czyli ścisnąwszy tę kulkę do rozmiarów punktu, wprowadziłeś wiruska do czwartego wymiaru. Odległości są tu zerowe albo: prawie zerowe. Dlatego oddziaływanie znajdujących się w nim „wirusków" jest natychmiastowe. Tak właśnie porozumiewają się ze sobą -w czwartym wymiarze - elektrony całego wszechświata. Natychmiastowo. Postaraj się to wyobrazić. Uzmysłowić. Żeby potem czytać i rozumieć te (wskazałem moje półki) rozważania o polach sensu, myślosferze itepe. Ty: Aha. Tak działa telepatia? Ja: Tak. Ale słówko „tele", czyli „dalekość", „odległość" -myli. Bo ona funkcjonuje w tym wymiarze, w którym właśnie nie ma odległości. Ty: A czas? Jak z odległością czasową? Ja, cierpliwie (na studiach dorabiałem korepetyq'ami): Wyobraź sobie drogę z rogu do rogu kartki nie w milimetrach, ale w - minutach. Albo w miesiącach czy latach. Albo w tysiącleciach. I zgnieć kartkę. W kulkę, potem w punkt. Co wtedy? Ile czasu się idzie z rogu do rogu? Ty: Właśnie. Ile? Ja: Zero. Ty: Czyli nie ma tam czasu? , Ja: Nie ma. • 178 Ty: Jak to „nie ma"? ' : , Ja: Bezczasowość. W katechizmach nazywają to wieczność. Wiekuistość. Ty: Czyli w tej myślosferze okres między mną i, powiedzmy, Chrystusem wynosi zero? Ja: Zero. Ty, rozglądając się po moim pokoju: Czyli — — On jest — — tu? Ja: Tak. W tym specjalnym wymiarze nie ma przecież odległości ni przestrzennej, ni czasowej. Ty: Nie ma dwóch tysięcy lat od Heroda? Ani dwóch tysięcy kilometrów od Palestyny? Ja: W tym wymiarze - nie ma. Ty: W takim razie w tym wymiarze nie ma też odległości do tego, co tu u nas wydarzy się za dwa tysiące lat? Ja: Na to wychodzi. Ty: O Boże! Ja: Co „O Boże!"? Ty: Przeraziłeś mnie, ojciec! Ja: Czym? Ty: Tą kartką. Tym zwijaniem, ściskaniem! Ja: Ci mądrale (wskazałem książki) nazywają ten magiczny wymiar - wymiarem zwiniętym. A obowiązujące tam prawa - porządkiem ukrytym. Ty: Wezmę ten zgniotek. Na pamiątkę. Ja: Weź. Ty: Sam ten przykład z kartką wymyśliłeś? Czy wyczytałeś? Ja: Sam. Ty: To nad tym główkowałeś, leżąc tu wieczorami, po ciemku? Ja: Nad tym. Ty: I wymyśliłeś! Podziwiam. Ja: Dokładniej biorąc - nie wymyśliłem. Dostrajałem się. To przyszło do mnie samo. Rezonansem. 179 Ty: Od kogo? Ja: Od nich (wskazałem książki). Ale nie z półki, tylko stamtąd. Z myślosfery. Ty: Przepraszam cię, ojciec. Ja: Za co? Ty: Ciebie też nie doceniłem. Ja: Wszyscy się nie doceniamy. Ja ciebie też powinienem przeprosić. Ty: Za co? Ja: Że miałem cię za plejbojastego durnia. Tymczasem, ho, ho! Ta twoja teoria o zdrowiu jako Wielkiej Wierze, i osobistym poczuciu sensu życia jako układzie odpornościowym -bardzo dużo mi rozjaśniła. I mieści się w mojej teorii rezonansu. Przepraszam. Miałem cię za rozpuszczonego pyszałka. A ty się szamotałeś, biedaku. Szukasz. Ty: Wszyscy się szamoczemy, tato. Ominąłeś, synu, to ironiczne „ojciec" i po raz pierwszy od lat powiedziałeś zwyczajnie, prosto: tato. Zrobiło mi się niewymownie błogo. „Wszyscy się szamoczemy, tato". Pomyślałem: mądry jesteś. Za te cztery słowa powinienem przytulić cię do serca, synku. I kiedyś to zrobię. A w duchu powiedziałem jeszcze: przepraszam też was wszystkich - poeci, prorocy, szaleńcy, zboczeńcy, prostytutki, terroryści, mordercy, sędziowie, redaktorzy, bezdomni, milionerzy, aktorzy, kosmonauci, księża, lekarze — — Tak, wszyscy się szamoczemy. Przebijamy się. Syn wyszedł, ale w pokoju pozostało coś bardzo uroczystego. Uroczyste natężenie. „Przez czaszkę", rezonansowe, czułem, że w całym świecie dzieje się coś bardzo uroczystego, bardzo ważnego. Włączyłem radio i usłyszałem, że Dalajlama „czuje się źle, bardzo źle". Lekarze stwierdzili bardzo wysoką gorączkę i gwałtowny spadek ciśnienia. Według niektórych źródeł od 180 operacji gardła ma kłopoty z odżywianiem, schudł już dziewiętnaście kilogramów. Pozostaje w swoim apartamencie, odmówił przewiezienia do kliniki Gemelli. Umiera, pomyślałem natychmiast. Nadał sygnał, że chce umrzeć na posterunku. Uroczyście. Uchyliłem okno. Niebo było bezchmurne. Poprzez miejską poświatę widać było gwiazdy, te najjaśniejsze. Na ich tle błyskały cudownie iskierki samolotu zniżającego się ku Okęciu. Wszechświat jest Wielką Uroczystością, pomyślało mi się samo, patetycznie i zwyczajnie. Ach, wyobraźnia! Cóż za organ! Do wąchania geografii, historii, astronomii. I też daje się ćwiczyć. Jak ciało w akroba-tyce, jak słuch, dotyk, powonienie. Jestem przy oknie w Warszawie, na placu św. Piotra w Rzymie i w ambulatorium JPII. Jednocześnie widzę niebo nad Warszawą, fronton pałacu papieskiego i, z kąta ambulatorium, krzątaninę lekarzy wokół Dostojnego Pacjenta. Radio podaje, że nasz Dalajlama „pozytywnie reaguje na podawane antybiotyki", że „stan Jego organizmu stabilizuje się". Zaglądam do pokoju syna: komputer i trzy telewizory włączone, jesteś maksymalnie zaambarasowany, nie zauważyłeś mojego zaglądnięcia. Wiem z radia: wszystkie polskie telewizje, wiele europejskich, a nawet niektóre amerykańskie przestawiły się na dramat papieski. Zaduma: prawie trzydzieści lat, przez większość mego życia, ten niezwykły rodak, sąsiad, współcześnik -niepokoił mnie, zachwycał, irytował, pobudzał. Ten mówca-aktor-filozof zmusza do rezonansu kilkaset milionów! Co tydzień, a nawet parę razy w tygodniu. Przez dwadzieścia siedem lat! I prostaczków, i noblistów! Nie, nie było takiego w dziejach. Chrystusa słuchało (raz?) aż pięć tysięcy. 181 Czy - gdyby miał wtedy telewizję, radio, gazety - zdziałałby więcej niż Jan Paweł? Powiadasz, synu: mniejsza o zmartwychwstanie - prawda to czy sztuczka propagandowa Pawła i apostołów - cudem było rozprzestrzenienie się Jezusowej Nowiny — — Tak, synu. Cud. Ta fala przetoczyła się i otoczyła cały świat. Zasypiałem natchniony, sny miałem uroczyste, barwne. Wstałem przed siódmą - u syna się świeciło - wstał już czy jeszcze się nie położył? Zajrzałem, tym razem usłyszałeś, obejrzałeś się. Właśnie był komunikat rzecznika (tu imię i nazwisko, które nie trzymają się mojej pamięci). W nocy doszło do zakażenia krwi i rozchwiania serca - Papa przyjął sakramenty dla umierających (pierwszy raz ominąłeś słowo „Dalajlama"). Stan bardzo ciężki i pogarsza się. Wszystkie gazety świata dają to na czołówkach, tylko moskiewskie nie. Telewizje prześcigają się w pobożności. Ja: Dawno nie miały takiego żeru. Ty: Przejęci - wszyscy. Rejestruję, którzy udają, a którzy naprawdę. Potem przeanalizuję. Ja: Pojadę do Kmiciś. Ty: Dziś?! Ja: Matka smutną kartkę przysłała. A jest powiedzenie, że odwiedzania starych nie wolno odkładać. Zrobię zakupy. O dwunastej dentysta. I po południu - pojadę. Ty: Dziś piątek. Nie wypada tego mówić, ale Papa chyba -dziś - umrze. O której to jest w Ewangelii? W południe? Czy o trzeciej? Przypomniało mi się, co On powiedział ojcu przy stole: Nie wypada mi powtarzać Jezusa. A poza tym dziś prima aprilis, a nasza sprawa przecież poważna. Na to ojciec: Radziłbym sobotę, Ojcze Święty, ważne rzeczy zaczynało się w sobotę. Na przykład żniwa. A Qn: Dziękuję, Józefie. Tak zrobię. 182 Umrzeć postanowił, powiedziałem. Ale jutro. Przecież dziś pierwszy kwietnia. A on szanował tradycję. Przetrzyma. A ty, w zamyśleniu: Pokazuje światu, że doskonałość jest możliwa, (i po chwili) Gigant. Zauważyłem, że obok klawiatury leży nasz wczorajszy „zgniotek". Po ósmej poszedłem do Supersamu zrobić zakupy. Dla matki nakupiłem przypraw kuchennych i różnych ziołowych herbat (mięta, melisa, dziurawiec, skrzyp, rumianek). Wracając, zaczekałem, aż Rosjanin dokończy wykładanie swoich towarów na przychodnikowym stole. Dużo miał różności i tanio. Kupiłem dla ojca sekator. Dwa termometry okienne. Nóż składany, wieloczynnościowy. Kabel elektryczny z rozgałęziaczem. Skusiła mnie lornetka. Sprawdziłem, dobra, 30-krotne przybliżenie. I choć pięć razy tańsza niż w sklepach, pożałowałem pieniądza. Gdy odszedłem, wyobraziła mi się radość ojca, podglądającego przez lornetkę ptaki - wróciłem, kupiłem. W domu syn rzucił nieofiqalnymi szczegółami: że organy wewnętrzne sypią się Papie jeden po drugim, zaczęło się od ciężkiej niewydolności serca. Oficjalny komunikat zapowiedziano na dwunastą. O dwunastej byłem już u dentysty, w fotelu. On gadał, ja miałem usta otwarte, ale „zablokowane"! Monologował, że bez Papieża Polska sobie nie poradzi, po śmierci ojca w każdej rodzinie zaczynają się swary politycy się rozdokazują, biskupi też zaczną, rywalizować, naród zacznie głosować na komunistów, a prawica wyjmie pałki. Wtem spiker zapowiedział wystąpienie tego rzecznika (imię lub nazwisko Navarro). Z włoskiego na żywo tłumaczył dziennikarz. Zastygliśmy: ja z otwartymi ustami, dentysta z jakąś niklowaną łopatką przy mojej twarzy. Ojciec Święty jest przytomny. Mimo dużych skoków ciśnienia, o szóstej rano odprawił, z pomocą arcybiskupa, 183 mszę (nie powiedziano, czy na leżąco). O siódmej wysłuchał Drogi Krzyżowej. Kazał czytać i słuchał z uwagą Pisma Świętego. Choć oddycha z najwyższym trudem, umysł ma jasny - jest niewiarygodnie spokojny, promieniuje żarliwością. Z całego świata przybywają kardynałowie, a na placu św. Piotra gromadzą się tysiące wiernych, wśród nich dużo Polaków. Dentysta (Tony Blair, ale dziesięć lat młodszy) z pół minuty po zakończeniu komunikatu trwał nieruchomo, a gdy drgnął, zwierzył się, że od wczoraj myśli o swojej śmierci: gdzie i jak umrze. Przeczuwa, że zaatakuje go jakiś wariat z nożem! Dziś mnóstwo ludzi zachowuje się nieobliczalnie, kiedyś tego nie było. Dam na mszę, żeby ta głupia myśl się ode mnie odczepiła, bo jeszcze się sprawdzi. Co pan na to? Pochwaliłem pomysł (pozbądź się diabełka). Wypisał receptę. Rozliczyliśmy się, zapłaciłem, wychodzę na ulicę. Jest wiosennie, ciepło, słonecznie. Aha, recepta. I kupić parę leków na drogę - multiwita-mina, aspiryna, etopiryna itepe. Pokusa: wstąpić do „mojej" apteki. A nuż, Catherine, powróciłaś? Nie, to już niemożliwe. I usłyszę szepty, domysły. Chichoty może? Przechodzę na drugą stronę Puławskiej. Apteka stylizowana na lata trzydzieste ubiegłego (ubiegłego!) wieku. Za okienkiem Anna Nehrebecka. Jest bardzo poważna. Uroczysta. Ale ja widzę tam Ciebie, rozmawiam z Tobą. Catherine, my się jeszcze spotkamy! To, co wydarzyło się w Twoim życiu, nie było nieodwracalne! I ty teraz, o właśnie w tej chwili - myślisz o mnie! Do zobaczenia, Catherine! Niedługo. Zaraz po moim powrocie od rodziców. 184 Wyszedłem - wciąż uczucie niezwykłości. Jest wielka-nocnie, świątecznie. Ale coś jeszcze się stało. Przechodnie? Nie śpieszą. Tramwaje? Przesuwają się ciszej. Auta? Jadą bezgłośnie. Nie dymią. Trawnik pośrodku Puławskiej, między jezdniami? Zielony inaczej. Zielonoświątecznie. Żywopłot? Też dziś inny. Dostojny. Uroczysty. Wtem podmuch wiatru — — Uczucie, że to podmuch - z Rzymu. Kręgi na tafli jeziora, gdy pluśnie ryba. Nagły impuls: załatwię „to" siostrze (coś dla niej bardzo ważnego, a co od miesięcy odkładam). Wstąpiłem na pocztę. Dużo ludzi. Z godzinę potrwa czekanie. Stoję przy automacie numerkowym. Co robić? Wychodzi kobieta, oddaje mi swój numerek. Dziękując, widzę, że jest podobna do siostry. Prędko wypełniam blankiet i wysyłam, co miałem wysłać. Wychodzę - po spełnieniu „dobrego uczynku" lżejszy, szczęśliwszy. W domu też jaśniej. Syn otworzył szeroko okno, obydwa skrzydła. Szum. Pomrukuje z dołu ulica. Na placu św. Piotra już dziesięć tysięcy czuwających. Biskup irlandzki (tu nazwisko) powiedział, że Papież odmówił wczoraj przewiezienia do kliniki Gemelli, bo „zdecydował się przejść na drugą stronę". Chce donieść bezbłędnie krzyż do końca i powiedzieć: Wykonałem, Ojcze. Syn relacjonował to w moim pokoju. Ja pakowałem rzeczy i zakupy do plecaka. Wiesz, zacząłeś innym tonem, ten twój wczorajszy wykład o czwartej współrzędnej - do środka - w głąb - przekonuje mnie. Podoba mi się. Ale (otworzyłeś pięść - na dłoni leżała wczorajsza kulka) czegoś mi w tym brakuje (nie przerywałem). To wszystko, te wszystkie wspaniałe zjawiska wszechświata nie mogą dziać się w takim punktowym ścisku. 185 Dlaczego? Bo to nie byłoby piękne. Piękno wymaga wolności. A wolność - przestrzeni. Ja myślę, że jest następny - szósty -wymiar. Jaki? Przez ten punkt nasz wszechświat przeciska się do wymiaru - nie wiem, jak go nazwać. Jasność? Światło? Niby podobny do naszego, ale już nie ma w nim ni czasu, ni odległości. Ludzie, którzy przeżyli umieranie, opowiadają, że przeciskali się przez tunel - do światła. O światłości mówią święte pisma, prorocy. Ja: Niebo? Raj? Nirwana? Ty: Tak. Kraina Wiecznych Łowów. Ja: Brawo, dzieciaku (sięgnąłem po wiadomą mi książkę). Mniej więcej to samo pisze jeden z największych fizyków (podałem). Poczytaj. Jak na to wpadłeś? Ty, żartobliwie: Dostroiłem się. Rezonans. Zabrzęczał dzwonek do drzwi. Wyszedłeś - zaraz wróciłeś: Listonosz do ciebie. Przesyłka. List polecony. Z ważną decyzją, na którą czekaliśmy od miesięcy. Ty: To? Ja: To. Ty: Dziwne. Akurat dziś? Ja: Nagroda. Przed godziną zrobiłem dobry uczynek. Ty, synu: Ale ten list został wysłany (obejrzałeś pismo i kopertę) wczoraj. Ja: No właśnie. Ty: Niemożliwe. Nagrodzono cię, zanim spełniłeś swój dobry uczynek? Uprzedziłeś kogoś, że spełnisz? Ja: Nie. Zdecydowałem się, żeby to zrobić, pięć minut przed spełnieniem. Ty: Znaczy, że jest wymiar, w którym skutek może poprzedzać przyczynę? Ja: Na to wychodzi. Aha, przedtem powiał wiatr. 186 Ty, żartobliwie: Duch Święty, jak wiatr, wieje, kędy chce. Ten inny świat wtrącił się do naszego? ' Ja: Na to wychodzi. Ty: Ojciec, czyśmy zwariowali? Czuję się nienormalnie. Ja: Może - ponadnormalnie? Ty: Co za dzień! W telewizorach dziennikarze też przemawiają jak nawiedzeni -jeszcze parę godzin, a zaczną mówić językami jak apostołowie w dniu zesłania Ducha Świętego. Nie jedź, ojciec, dzieją się dziwne rzeczy. Czujesz to? Ja: Czuję. Ty: Ziemia się zatrzęsie czy co? Zaczynam się bać. Wyjąłem rozkłady jazdy. Porównałem. Pociąg zajedzie do Białego dziesięć minut po odjeździe ostatniego autobusu do Kmiciś. Nie pojadę. Ty: No i dobrze. Czuwajmy razem, ojciec. Poszedłeś do swojej „pracowni", a ja włączyłem radio. Siódma, ofiqalny komunikat Watykanu: nerki funkcjonują gorzej, spadło ciśnienie, oddech słabszy, i że następny komunikat będzie nadany dopiero jutro. Coś jak obietnica, że „to" nie stanie się dziś (pierwszego kwietnia). Reporter mówi o tłumie na placu. Już kilkadziesiąt tysięcy czuwających. Jedni proszą o cud, inni pogodzili się z myślą, że odejdzie, i modlą się, żeby jak najmniej cierpiał. Wyłączyłem radio, z postanowieniem: włączę jutro rano. Wpada syn - stoi, milczy. Ja: Co? Ty: To. Agencja podała, że serce stanęło. Wykres na monitorze płaski. Ja: Zaczną reanimować? Ty: Zabronił. Milczymy. Jednak zaambarasowanie, że przeczucia nas zawiodły. Nie żeby pretensja do Niego, że nie dotrwał do drugiego kwietnia. Widać, to było nawet ponad Jego gigantyczną wolę. Włączam radio. 187 Watykan zaprzeczył. Jan Paweł II - żyje! Agencja się pomyliła! A jednak! I wiadomość z kraju: we wszystkich miastach wierni podążają do kościołów modlić się. W Warszawie modlą się w swoich świątyniach żydzi, muzułmanie i prawosławni. O 21-ej nabożeństwo w kościele św. Anny. Ty: Jeszcze pół godziny. Jedziemy? Ja: Jedź. Pojechałeś. Ja gaszę światło. Siedzę po ciemku, sam, ale nie czuję się sam. Jestem włączony do tego miliardowego rezonansu. Rezonansu nadnormalności. Co się dzieje? Miliony ujawniły swoją potrzebę wzniosłości? Utajone marzenie odlotu ze zdroworozsądku? Ze szczurowiska codzienności? Bo udowodniono już, że nawet szczury śmieją się po swojemu, smucą, śnią, marzą. Znowu okno. Naprzeciwko w oknach gdzieniegdzie -świece. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? W jakim wymiarze jestem? W wielu naraz? I kto pyta? Ja? To znaczy: kto? Jestem jak elektron - który jednocześnie jest i którego nie ma? Spałem głęboko, spokojnie, długo. Nie budziłeś mnie (dziękuję!), ale czekałeś, kiedy wstanę. Ledwo kaszlnąłem, wszedłeś, spytałeś, czy już czytałem tę książkę o niezmar-twychwstaniu Chrystusa. Spalmy ją, powiedziałeś. Ja: Co się stało? Ty: Miałem w nocy pewną rozmowę. Ja: Z kim? Ty: Wracałem koło pierwszej i, wyobraź sobie, na Nowym Świecie zaczepiłem księdza. Szedł z przeciwka. Młody. Ró- 188 wieśnik albo niewiele starszy. Bardzo przystojny. Gdy minął mnie, popatrzyłem za nim, potem dopędziłem i zaczepiłem. I poprosiłem go, żeby mnie, nieznajomemu, powiedział, z ręką na sercu, że wierzy, że Chrystus wtedy naprawdę zmartwychwstał. On przyjrzał mi się. I położył prawą rękę tu, na sercu, i powiedział: Długo nie wierzyłem. Ale teraz -wierzę. Uwierzyłem, że tak było. Ja: Stuprocentowo? On: Stuprocentowo. Inaczej nie poszedłbym do seminarium. Wtedy ja powiedziałem mu o tych wymiarach - piątym i szóstym. On, spokojnie: Rozumiem, ukończyłem fizykę na UW. Słyszysz, ojciec? Ukończył fizykę! Czy może to być przypadek, że trafiłem właśnie na takiego? Więc ja, po amatorsku, z siebie, o bezczasowości i bezodległości. On: Wiem, o czym mówisz, fachowo nazywa się to „nielokalność". Wtedy ja o polach sensu i supersensu. On: Wiem, czytałem. Wtedy ja o tej książce - gdzie ją, ojciec, schowałeś? - i o niezmar-twychwstaniu - że napisał sławny biblista, profesor, były ksiądz, że jest bardzo wiarygodna, imponująco inteligentna -a ksiądz: Bo Szatan jest imponująco inteligentny, a to Szatan mu ją dyktował. Ja, zdumiony i rozśmieszony: Szatan? Niech ksiądz będzie poważny, a on: Wszechświat trzyma się dzięki subtelnej równowadze, równowaga wynika z symetrii. Jeśli jest pole sensu, musi też istnieć pole antysensu. Potocznie nazywamy je Złem, Szatanem i tak dalej. Radzę, wyrzuć te książki, o których mówiłeś, najlepiej spal, nie igraj ze Złym. On wciąga i niszczy. Nielicznym udało się z nim wygrać -tacy zostali świętymi. Masz w sobie siły na świętość? Ja: Nie. On: To wycofaj się z tego. Podał mi numer swojej komórki, przeżegnał mnie, o, tak (pokazałeś), i poszedł, a łydki tak mi się rozdygotały, że prawie przysiadłem na piętach. No to gdzie masz tę książkę? Ja: Naprawdę chcesz spalić? , Ty: Przekonał mnie. Ja: Już jest w plecaku. Ty: Spalisz ją tam, w Kmicisiach? 189 Ja: Wprost przeciwnie - chcę ją przeczytać drugi raz. Znakomita! Ty: Nie! Wyjmij. Już cię diabeł zaraził. Spalmy! Ja: Karol, nie histeryzuj! (i zmieniłem temat) Co w Rzymie? Ty: Tłumy na Placu i na całym świecie czekają na komunikat. A rzecznik zwleka. Godziny mijają. Ja: Jak było w świętej Annie? Ty: Elektrycznie. Ja: To znaczy? Ty: Napięcie i natężenie. Stałem przed kościołem. Nie zdziwiłbym się, gdyby z króla Zygmunta wystrzeliły w niebo błyskawice. Ja: Czego napięcie? Czego natężenie? Wiary? Zastanowiłeś się: Raczej - potrzeby wiary. Pewien zna-jomek, na którego się natknąłem, zdziwił się: Ty, tutaj? Ja: Ty, tutaj? On: Ja z ciekawości. Spytałem: No i co? On: Psychoza tłumu. Ja: Ignotum per ignotum? „Nieznane przez nieznane"? On: Nie wiesz, co to jest tłum? Ja: Nie wiem, co to psychoza. On: Awaria umysłu. Zwarcia. Iskrzenie. Korki wysiadają. Ja: W całym mieście? On: W całym kraju i w znacznej części świata. Poklepał mnie: Uważaj, tobie też. I ostentacyjnie poszedł w Podwale, pod prąd. Muzyka w moim radiu ucichła. Komunikat watykański: stan Papieża bardzo ciężki, są momenty utraty przytomności. Reporter dodaje od siebie: kardynał Ratzinger poinformował, iż Papież jest świadom, że umiera. Pożegnał się już z najbliższymi. Coraz częściej zapada w śpiączkę — — Chwila muzyki. Reporter: rzecznik prasowy Watykanu (tu owo trudne nazwisko) dodał, że wczoraj późnym wieczorem, kiedy poinformowano Ojca Świętego, że na Placu czuwają i śpiewają dla niego tysiące młodych ludzi, On coś wyszeptał, szept ten rozszyfrowano jako słowa: „Szukałem was, teraz przybyliście do mnie i za to wam dziękuję". 190 Następny komunikat zapowiedziano na dziewiętnastą. Południe. Moi rodzice pewno przy telewizorze. Starzy już bardzo. Ojciec schorowany. Przeżywają umieranie Papieża jak swoje? O siódmej byłbym już z nimi. Ty, jakbyś słyszał moje myśli, mówisz: Zostań, ojciec. Zamącisz im skupienie. Chyba że jesteś pewien, że nie chcieliby być sami. Jutro pojedziesz. Zostałem. Kupię dla rodziców tę ostatnią książkę Papieża, podobno przystępna, przejrzę ją sobie w pociągu. Wyszedłem. Od księgarni do księgarni: Nie ma, już nie ma, jeszcze wczoraj mieliśmy itepe, przy Koszykowej kobita (Anna Seniuk) wyjęła mi egzemplarz spod kasy („Trzymałam dla kuzynki, ale nie przyszła"). W oknach na MDM-ie kilka flag biało-czerwonych i parę żółtych chorągiewek (papieskie). Przed kościołem Zbawiciela, na schodkach - kwiaty. Chodnikowa kwiaciarnia. Niżej znicze. Ile? Kilkaset? Idę na południe, pod słońce, wiosna. Sobota. Miał rację ojciec we śnie: Papież umiera tak, jakby nie kończył, ale zaczynał. Coś bardzo ważnego. Co? Jakieś żniwa? Zaglądam do syna - zaskoczenie! Telewizory wyłączone, komputer też. Leżysz na wznak. Patrzysz w sufit. Zauważyłeś książkę - chwyciłeś łapczywie. Czytasz. Włączam moją radiostację (mało słów, dużo muzyki, Ba-chowej). Co pół godziny dwuzdaniowy komunikat: Na placu św. Piotra i w pobliskich ulicach czuwa już kilkadziesiąt tysięcy pielgrzymów i rzymian. Oczekujemy na oświadczenia biura prasowego Watykanu. Zjadłem kanapkę i zająłem się zszywaniem plecaka. Po-nadrywane pasy i sprzączki. Okulary - igła - nitka. Lubię to, takie nieskomplikowane czynności. Taka jazda rowerem po pustych dróżkach. Żadnego napięcia. Relaks. Siódma, komunikat, króciutki: Gorączka bardzo wysoka, módlmy się. 191 Wstrzymuję rękę z igłą. Dość! mówię sam do siebie, w duchu. Bądź szczery, przyznaj się, Andrzeju. Obok szacunku i respektu masz do Niego żal. Wielki żal, że choć taki mądry i zorientowany, tak późno zauważył, że amerykańska chciwość jest gorsza dla świata niż radziecki ateizm. Kiedy zaatakowano Serbię, wahał się. Ataku na WTC też nie zrozumiał: co atakują, a czego bronią muzułmanie. Przeciwstawił się dopiero agresji na Irak. Zmitygowałem się. No, no, panie Kmiciś - wolnego! Co to? Masz się za mądrzejszego? Diabeł zamieszał ci w mózgu? Pychą ci rozum nasącza? Toć Watykan działa na styku dwóch wymiarów: niebieskiego i ziemskiego. A na ziemskim rządzą pieniądze. A najwięcej do watykańskiej kasy wpłacali katolicy amerykańscy. I nawet On - nieustraszony, nieustępliwy -nie mógł oceniać ich bezpardonowo. Kładę się na wznak. Uporczywie wraca wyobrażenie własnej śmierci. Dziwne: dużo o naszej śmierci myślimy w dzieciństwie. Boimy się, śni się ona, biała zjawa, budzimy się, siadamy z krzykiem. A mama czy babcia: Co tobie, kocik? Wilk się przyśnił? Nie ma wilka, śpij, maleńki, no! Śpij. A potem, im doroślejsi, tym zawzięciej barykadujemy się przed nią. Tyle spraw do załatwienia. Praca, długi, mieszkanie, dzieci. Zastanowię się na emeryturze, będzie więcej czasu. Mnie się udało. Rozbiłem się, ale wyrzuciło mnie na szczęśliwy brzeg. Wyłączyłem się z idiotyzmu kapitalistycznego kierata zwanego przedsiębiorczością. I z labiryntu życia rodzinnego. I z telewizyjnego obżarstwa. Od ósmej do szesnastej zarobkowanie plus gazetowy przegląd świata. Od siedemnastej do północy - książki. Trudne. Z encyklopedią pod ręką. Po trzydziestu latach - od nowa orka przez matmę i fizę. Ale już nie na kolokwia, nie na egzaminy. Już dla siebie. Z własnej potrzeby zrozumienia życia. Ach! Tamte nudne wzory, martwe definicje - ożyły! Rachunek różniczkowy 192 i całkowy. Geometria przestrzeni i czasoprzestrzeni. Typologia! Mechanika kwantowa! Boże, jakże cudownym darem jest rozum! Jakimż czarodziejskim zmysłem - wyobraźnia! Syn - humanista, włodarz opasłej księgi mitów i tradycji, nie zrozumiał rewelacyjnej książki irlandzkiego księdza profesora o zmartwychwstaniu, a ja - moim inżynierskim umysłem - pojąłem! Pójdę, wyprowadzę go z błędu. Leżysz, czytasz książkę Dalajlamy. Ja: Dlaczego - tamtą - spalić? Ty: Facet twierdzi stanowczo: nie ma żadnych historycznych dowodów na zmartwychwstanie. Legendę stworzyli uczniowie i ewangeliści pod wcześniejsze proroctwa Starego Testamentu. Dopasowali. Ja: A jeśli? Ty: No to klops! Już rozmawialiśmy: całe chrześcijaństwo stoi na dogmacie zmartwychwstania. On zmartwychwstał -to i ja zmartwychwstanę. Ja: Ależ z tej książki wynika, że Chrystus faktycznie żył, nauczał i swoją naukę podżyrował krzyżem. Czy umarł na krzyżu, czy przeżył i umarł kilkadziesiąt lat później - sprawa drugo- albo i trzeciorzędna. Że umarł, że trzeciego dnia wstał z martwych, owszem, ważne, ale jako świetny chwyt promocyjny. Ważniejszym i niepodważalnym cudem było -według tego irlandzkiego księdza profesora - co innego. Ty: Co? Ja: To, że przed Jezusem, za jego czasów i po nim działało w Palestynie i na obrzeżach Morza Śródziemnego tysiące grup filozoficznych i sekt religijnych. Ale tylko jedna przetrwała i rozrosła się w ogromne żywe drzewo! Dlaczego? Sokrates też oddał życie za swoją wiarę - dlaczego sokrate-izm nie stał się religią? Ty: Dlaczego? Ja: Widocznie nauczanie Jezusowe zawierało jakąś szczególną „sól"? 193 Ty:Mem? Ja: Irlandczyk pisze, co głosił Jezus - a czego inni przed nim nie głosili. Ty: Co? Ja: Miłość. Po mojemu: najczulszy rezonans. Obiecywał Królestwo Boże. Po mojemu: Harmonię. Rezonans we wszystkich wymiarach: harmonię wewnętrzną, harmonię międzyludzką, harmonię z przyrodą i wszechświatem. Moi fizycy nazwali ją Sensem. Monoteiści - Bogiem. Ty: A zmartwychwstanie? Ja: Zmartwychwstał właśnie jako chrześcijaństwo. Jako olbrzymia duchowa wspólnota. Że Jezusowe ziarno nie sczez-ło - to jest cud! Ewangelia jest cudem! Cudowna Jezusowa legenda jest cudem! Ty: No masz! Legenda. Ja: A może twoi nauczyciele z telewizji mają rację: mniej ważne, jak było, ważniejsze, jak to pokazała telewizja? Podobnie z Jezusem: mniej ważne, co się zdarzyło - ważne, jak to się zmitologizowało. Kiedyś też, jak ty, czepiałem się detali: umarł na krzyżu czy nie umarł? Miał Marks nieślubnego syna czy nie? Przeskoczył Wałęsa przez płot czy nie przeskoczył? Naturalną blondynką jest Deneuve czy tlenioną? Ale od dawna podejrzewałem, że legendy -jako utwory zbiorowe - są ważniejsze od faktów. Utwory? Twory! Duchy! Duchotwory! Ty: Ojciec, nie truj! Zmartwychwstaniemy? Ty! Ja! No, gadaj: zmartwychwstanę?! Tak czy nie?! Ja: Tak. Ty: Jako, hę, hę, hę - legendka? Ja: Powiem ci więcej: nie umrzemy. Ty: Pieprzysz, ojciec! Ja: Nie, synu. Istniejemy - i wszystko istnieje - w wielu wymiarach naraz. Słyszysz? Istniejesz w wielu wymiarach! Ale spostrzegasz siebie tylko w tym wymiarze bo twoje zmysły są z tego wymiaru. To, że starzejesz się i umrzesz w tym 194 wymiarze, nie oznacza, że przestaniesz istnieć winnych wymiarach. Słyszysz? Ty: Słyszę. Ale nie rozumiem. Ja: I nie zrozumiesz. Musiałbyś przemeblować swoją „koleinową" wyobraźnię. A to trudne. Co najmniej kilka lat matematycznej harówki. Ty: Powiedz mi z grubsza. Ja: Tego nie da się wyłożyć z grubsza. W pół godziny. Żebyś zrozumiał, książkę musiałbym napisać. Przetłumaczyć Ewangelię z języka poetyckiego na współczesny język techniczny. Ty: To przetłumacz! Ja, olśniony: Dobra myśl. Może spróbuję? Ty: Spróbuj! Ja: Żartowałem. Wracam do swego pokoju. Już wieczór. Do okna. Tak, w oknach sąsiednich bloków dużo świec. Ogniki. W każdym wieżowcu kilkanaście. Zaraz dziesiąta. Dziennik. Może coś nowego. Co to? Klaksony? Syrena? Dzwon? Dzwony? W moim budynku? Ach, to radia, telewizory! W drzwiach staje syn. Stało się, mówisz. Obejmujesz mnie, przytrzymujesz. Chwila. Odstępujemy od siebie. Ale razem podchodzimy do okna. Potrzeba spojrzenia w dal. Wychodzimy na balkon. Tak się dzieje historia, mówisz. Dzwonienie, różne dzwony z różnych telewizorów, okna półotwarte, ciepło. Ja: Któryś z tych dzwonów to dzwon Zygmunta. .• Ty: No tak. Od niektórych kolein nie ma ucieczki. Po chwili: I chyba nie warto uciekać. Po chwili: Mrówka poza mrowiskiem staje się zbędna. Ot, śmieć. Sczeźnie. 195 Ja milczę. Czekam. Ty: Fanfaron byłem. Pyszałek. Dość tego. Poddaję się. Wracam do mrowiska. A ty? Wracamy do pokoju, bo w radiu jakiś komunikat. Słuchamy. Zmarł o 21.37. W otoczeniu rodaków. O 20-tej odprawiono przy nim mszę do Miłosierdzia Bożego („dziś obchodzimy to święto, ustanowione trzy lata temu właśnie przez Jana Pawła II, w Łagiewnikach"). Ojciec Święty jeszcze raz przyjął sakramenty dla umierających. Był świadom. Skierował spojrzenie w stronę okien na plac, usiłował podnieść rękę, aby ostatni raz pobłogosławić wiernych. Arcybiskup Dziwisz ujął tę dłoń. Papież, trzymany mocno za dłoń przez przyjaciela, zaczerpnął powietrza, powiedział „amen" i - jak to ogłosił przed 22-gą arcybiskup (tu włoskie imię i nazwisko) -„Nasz ukochany Ojciec Święty Jan Paweł II odszedł do domu Ojca". Synu, usiadłeś na brzegu mojego tapczana, opuściłeś głowę, ścisnąłeś ją dłońmi i powiedziałeś: Nareszcie! Nareszcie spotkałem człowieka, który na pewno wierzył. Bo ten ksiądz na Nowym Świecie, hm, ciągle go wspominam. Na pewno bardzo chciał wierzyć. I wierzył. Ale - czy stuprocentowo? Ileś promili mu brakowało. A Dalajlama - wierzył. Całkowicie, bezwarunkowo. Po chwili: Nawet nie to, w co wierzył, jest takie przejmujące, ale to, że w ogóle można w coś wierzyć - tak całkowicie i do końca. I znowu, po chwili: I co teraz, ojciec? Koniec zabawy, zaczęły się schody - co robimy z resztą życia, ojciec? Jakie koleiny wybrać? Czy damy radę wymyślić swoje? Czy lepsze? I po chwili: U Dostojewskiego pewien oficer w rozpaczy mówi: Jeśli Boga nie ma, to jakiż ze mnie kapitan. Ja pytam: Jeśli Bóg jest, to po co być kapitanem? Po co mi kapitalizm i wzrost produktu krajowego brutto? Z radia zapowiedź: Na placu Piłsudskiego zgromadził się 196 wielotysięczny tłum. O 24.00 rozpocznie się msza w kościele św. Anny. Nabożeństwa trwają już w wielu kościołach stolicy (tu nazwy kościołów, m.in. kościół Zbawiciela). Ja: Przejdźmy się do Zbawiciela, przewietrzmy głowy. Ty: Zgoda. Ledwo doszliśmy do Puławskiej, zatrzymał nas menel: Panowie, kac mnie rozrywa, a tu jeszcze, słyszę, Ojciec Święty umarł. Dajcie mi, dobrzy ludzie, na piwo. Popatrzyłem: Belmondo. Warszawski Belmondziak. On: Panowie, a może dajcie na pół litra? Kupię i posiedzimy razem nad jeziorkiem po drugiej stronie, co? Zaśmiałeś się, synu - wyjąłeś portmonetkę, dałeś mu dwadzieścia złotych. Zaczekajmy, powiedziałeś, jak nie wróci, pójdziemy na mszę. Jak wróci - do parku. Zgoda? Znowu eksperyment. Ech, synu. Wrócił. Poszliśmy do parku, nad jeziorko zwane Morskim Okiem. Znalazł ławkę tuż nad wodą. Usiedliśmy. Odkręcił butelkę. Żeby było sprawiedliwie, to pociągajmy mniej więcej po pięćdziesiątce. Panowie, mam nadzieję, wyczuwają? Byłyby trzy kolejki. I do mnie: Pan zaczynaj, panie starszy. Zacząłem. Potem syn. Potem on (chyba przekroczył pięćdziesiątkę). Przełknął, przepuścił i zaczął: Panowie, powiedzcie, co ten człowiek w sobie miał, że ja, gdyby on powiedział, że trzeba za coś oddać życie, to ja bym oddał. Przykładowo: Wejdź, Stanisławie, do tej sadzawki i się utop - tobym wszedł i się utopił. Panowie, mówię serio. Syn powstańca jestem! Panowie pewno nowaki, bo ja tutejszy, górny mokotowiak! Widzieliście? Co kamienica, to tablica - tylu a tylu rozstrzelanych. Jego ojciec przeżył, ale bez ręki, naznaczony na ciele i umyśle (choć trochę udawał, żeby wyjść z więzienia). Panowie, Warszawa to jedne wielkie Powązki, ziemia przesiąknięta krwią, co pół metra w ziemię, to jakieś powstanie. Syna wysłałem w świat, żeby się od tego Mokotowa oderwał, sam nie mogę, wyjechałem na parę lat do Szczecina i wróciłem, bez 197 tego chorego miasta żyć nie dam rady. Tam, na górze, był bazar, furmanki przyjeżdżały z kartoflami, kapustą, jak chłop szprych nie zablokował, to wóz leciał z górki na łeb, na szyję, niemało tu ludzi i koni w tej gliniance utonęło, bo głęboka kiedyś była. Za powstania podobnież czołg niemiecki się stoczył z czołgistami, potem rozmnożyły się węgorze. Ojciec to się chwalił powstaniem, to przeklinał, że tylu młodych, że ta ręka. A teraz Palestyna, Irak, Czeczenia, Afganistan -czy to się nigdy nie skończy, to napadanie i zabijanie? Ojcze Święty! Uchroń moją Warszawę przed wojnami! Trzecia kolejka. Panowie, wezwał, a teraz uklęknijmy i zmówmy Anioł Pański za duszę naszego Króla! Uklękliśmy. Cisza. On: Sęk w tym, że ja nie umiem tej modlitwy. Myślałem, że pan, panie starszy? Ja: Też nie bardzo pamiętam. On: To zmówimy Ojcze nasz i Zdrowaś Mario. Zmówiliśmy. Wstaliśmy. Razem weszliśmy na górę. Zawodowo malarz jestem, pokojowy. Jakby co, do usług! (podał wizytówkę) Dziękuję panom. Już mi lżej. Zdrowego snu życzę. Podał dłoń, mocny uścisk. Poszedł w Madalińskiego. Ja: Wracamy? Ty: Tak. Pomodliliśmy się. Spałem głęboko i długo (malarz zdrowego snu życzył, sprawdziło się). Przy moich drzwiach leżała paczuszka i list: „Tato! Babcię i dziadka całuję, całe Kmicisie pozdrawiam, wkrótce przyjadę. Karol". Na paczuszce naklejka: „Prezent. Komórka. Na odludziu przydatniejsza niż winchester". Prędko się okrzątnąłem i przed siódmą byłem już na dworcu. 198 Synowi zostawiłem kartkę: „Karolu Kmicicu! Wyjeżdżam po mądrość ludową koleiną syn - rodzice. Z wstąpieniem do klasztoru zaczekaj, póki nie wrócę. Zadzwonię kiedy. Nie pomieszajmy wymiarów, uważajmy na koleiny. Bądź zdrów! Andrzej Kmiciś". Tym klasztorem przyciąłem ci, synu, żebyś się w swym nawróceniu miarkował. , V A jednak, synu, jakiś niesmak po tym nocnym niby-na-bożeństwie ciągnął się za mną jak swąd. Niedługo. Bo oto wszedłem w poranek świętszy, niedzielniejszy niż w zwykłe niedziele. Coś się stało. We mnie? Nie, wszędzie. Swoim uroczystym natchnionym umieraniem oczyścił Dalajlama przestrzeń międzyludzką z przyziemnej stęchlizny. Odczułem to już w tramwaju (nieznajoma kobieta, wsiadłszy, powiedziała do mnie: „Dzień dobry"!), a wyraźnie doznałem tego na dworcu. Życzliwość kasjerki, gdy kupowałem bilet. W sklepie brak tej przesłony niechęci, mgły nieufności między mną i sprzedawczynią (kupiłem trzy karty telefoniczne do „komórki" ojca, pleplota dla matki, bateryjki do mego radia i butelkę soku na drogę). Na peronie bezsłowne porozumienie spojrzeń: ja wiem, ty wiesz, co się stało. Choć nie zatrzęsła się ziemia, jakaś zasłona rozchyliła się, odsłaniając zaświaty. W pociągu znalazłem pusty przedział, usadowiłem się przy oknie z zamiarem kontemplowania „filmu krajobrazowego" za szybą i podumania o sobie (równomierny stukot działa transowo). Wtem - pakuje mi się do przedziału czteroosobowa rodzina, z bagażami! A przecież nie skrzywiłem się, nie zazgrzytałem, przeciwnie: wielkodusznie odstąpiłem im wygodniejszą część przedziału (dzieci uwielbiają pociągowe okna, pamiętam), skromnie ulokowałem się w kątku przy drzwiach, nawet pomogłem mężczyźnie (Marian Opania, ale ten młodziutki, z „Palca bożego") upakować ich walizy 200 na półkach. I zaraz przykryłem twarz połą kurtki i udając przysypianie, podsłuchiwałem. Już po kilku zdaniach zorientowałem się, że wracają ze świątecznych odwiedzin u jej matki w Austrii. Oboje byli dużo od ciebie młodsi, synu, a mieli już podrośnięte dzieci: córeczce było, na oko, lat pięć do sześciu, synek ze dwa latka młodszy - uprzytomniłem sobie, że gdybyście ty lub Małgosia założyli rodziny, byłbym już dziadkiem. Rety! Ja - dziadkiem? Chłopczyk wypowiadał co parę chwil niemieckie słowo, matka kwitowała je po niemiecku (gut, recht, ja). Zerknąłem spod poły: synek przytulony do matki (mam: Katarzyna Gro-niec, piosenkarka!) nazywał rzeczy, które mama wskazywała mu palcem w słowniku obrazkowym. Niektóre rozumiałem (hen, szwajn, gans, fysz, apfel, mylf, baum, berg, haus). Pomyślałem: ten chłopczyk nie będzie się bał Niemców jak ja (i ty, synu). Dziewczynka leżała na wznak, z głową na udzie ojca jak na podgłówku. On (Opania!) patrzył za okno, zamyślony, ale dłoń położył na jej głowie i czochrał palcami blond czuprynę. Dziewczynka trzymała przed oczyma komórkę i bardzo skupiona, wpatrzona w monitorek, rozgrywała coś zwinnym kciukiem. Pomyślałem: za mojego życia świat skoczył do przodu o lat nie pięćdziesiąt, ale pięćset. A może: pięć tysięcy. I zaraz pomyślałem: technika skoczyła. A mądrość? Na przykład: dlaczego naród, który wyprodukował samochody, samoloty, telewizję, komputery, statki międzyplanetarne -bombarduje, okrada, ogłupia? Wyszedłem do WC. Gdy wróciłem, Opania stał przed przedziałem, na korytarzu, popijał przez słomkę jakiś sok z puszki. Ładna pogoda, powiedział. Zrozumiałem to jako zaproszenie do rozmowy. Sięgnąłem po swój napój. Dziewczynka spała, opatulona pikowaną kurtką ojca jak śpiworem. Komórkę przejął chłopczyk. 201 Mama uśmiechnęła się do mnie (tak, Groniec, jej smutny uśmiech). Wyszedłem, stanąłem przy Opani, odkręciłem butelkę. On: Planowaliśmy rodzinną wycieczkę do Rzymu - w przyszłym roku. Błąd! Nie odkłada się odwiedzin starych ludzi. Ja mruknąłem coś, że wszyscy przyzwyczailiśmy się do Jego niezłomności. Opania: Od dwóch tygodni ładna pogoda. Mówią, że jak ktoś umiera przy ładnej pogodzie, znak to, że dobrze życzy tym, co zostali. Że pogodzony ze światem odchodzi. Ja: To z domu, od rodziców, takie poglądy? On: Nie. Z serialu. Ja: Bardzo młode z państwa małżeństwo. Podziwiam. On: Dlaczego? Ja: Bo to wbrew modzie. Mam syna i córkę starszych od pana. Wolą żyć w pojedynkę. Życie w pojedynkę łatwiejsze i przyjemniejsze. Nie odpowiedział. Czekał. Poczekałem i ja. On: Ja chciałem mieć rodzinę. Szukamy w życiu tego, czego najbardziej brakowało nam w dzieciństwie. A ja z domu dziecka jestem. Po dłuższej chwili: Żona też półsierota. Ojciec zginął w wypadku, jak leżała w kołysce. Wcześnie uciekała z domu, bo matka była nadtroskliwa. Wie pan - z dworca ją zgarnąłem. Wyczułem. Sieroty wyczuwają się jak psy. Też chciała prawdziwej rodziny. Takiej z dziećmi, usypianiem, niedzielami. Ja: Miasto nie sprzyja rodzinie. On: Właśnie! (ożywił się) Ale trzeba to wiedzieć. Ja wiedziałem. Co najbardziej dzieli? Praca! Dziesięć godzin na dobę - licząc dojazdy - mąż oddzielony od żony, a dzieci od rodziców. Odliczmy toaletę, dziennik telewizyjny i sen - ile pozostanie na więź rodzinną? Godzina, dwie! I niedziele, przeważnie supermarketowe. Ja zadbałem, żeby było ina- 202 czej. Chciałem być marynarzem. Ale co za ojciec z marynarza? Chciałem być taksówkarzem. Ale co za mąż z taksówkarza. Albo-albo. Albo życie przygodowe, albo rodzinne. Mieszkamy w bloku. W centrum. Ale pracę zorganizowałem nam pół minuty od drzwi domowych. Kiosk. Warzywniczy. Do przedszkola - dwieście metrów. Szkoła - obok. Kiosk obsługujemy we dwójkę. Córeczka, jak ma czas i chęć, pomaga. Łączność, współpraca - nieustająca. Jak kiedyś w gospodarstwie wiejskim albo u rzemieślnika. Panie! Rodzina w mieście ważniejsza jeszcze niż na wsi. Ci, co myślą, że można zastąpić rodzinę knajpą, sportem czy burdelem - biedni są. Tylko w ciągu jednego roku z wieżowca naprzeciwko troje wyskoczyło. Rozwódka. Rozwodnik. I stary kawaler. Ja: W rodzinach też pełno nieszczęść. On: Bo życie rodzinne to sztuka! Poprowadzić dobrze rodzinę - trudniejsze niż pilotować Tu-104 z Warszawy do Chicago. Niż zrobić film albo dowodzić dywizją. Obejrzał się na dzieci i żonę w przedziale. I dodał: Rodzina? Toż to wyprawa na całe życie. Ja: Podziwiam. Świat kpi z rodziny. On: Nie cały. Nie wszyscy. Jan Paweł na przykład bardzo podkreślał rodzinę. Ale ja to wziąłem od pana Szymczuka. Też świętej pamięci. Ostrożnie spytałem o tego pana Szymczuka. Kim był. Opania: Przyjaźniłem się z naszą kucharką w domu dziecka. Bywałem u niej w domu. Duża rodzina. Murarzem był. To jego powiedzenie, że ożenić się, mieć i wychować dzieci i dożyć szczęśliwej starości - sztuka większa niż pilotować Tu-104 z Warszawy do Chicago. Zaśmiał się. I wytłumaczył się zaraz: Ale największym moim i żony osiągnięciem rodzinnym było namówienie jej matki - znaczy teściowej - żeby wyszła za mąż. Kobita przystojna, czterdzieści parę, uczyła niemieckiego. On pięćdziesiąt, stary kawaler, był tutaj na konferencji. Ośmieliliśmy ich ku sobie i (obejrzał się na żonę) z wesela wracamy. 203 Ale, cha, cha, (nachylił się spiskowo) jest już w szóstym miesiącu. Już wiadomo, że chłopiec będzie, że zdrowy. On rozpromieniony, ona kwitnąca. I pomyśleć, że już się chciała zasuszyć — — Pani Opania zapukała w szybę, żeby pomógł jej wydobyć coś z walizy na półce. Ja dopiłem napój i wróciłem do swojego kątka, pod kurtkę. Nad tobą, synu, rozmyślam - nad twoją pychą, mądrzal-stwem i zagubieniem. I nad moją - wobec tego chłopca - niedojrzałością. Marnym kapitanem byłem, nie pilnowałem sterów, pilotowały Billewiczowa z Kulwieców i Billewiczów-na, nie ja. Wystartowaliśmy na oślep, nie wiedzieliśmy, dokąd lecimy, rozbiliśmy się w jakiejś polsko-amerykańskiej mgle, dryfujemy na szczątkach rodziny, po nieznanym morzu. Co mnie natchnęło, że na dworcu w Białym, zamiast wsiąść do autobusu do Kmiciś, zostawiłem plecak w baga-żowni i pojechałem na ulicę Rymarską - nie wiem. Pamięć domagała się jakichś repetycji? W podmiejskiej wsi Rymary mieszkałem od czternastego roku życia. Domek w Rymarach dostała matka po swym bezdzietnym wujku. Zdążył jeszcze wujek przed śmiercią załatwić pracę ojcu w fabryce mebli, gdzie sam pracował od wojny. Na dziadkowym gospodarstwie w Kmicisiach pozostał brat ojca Roman, za małe było ono na dwóch gospodarzy, a dom za ciasny na dwie rodziny. Drugi powód przenosin, według matki ważniejszy: niech dzieci (czyli ja i trzy moje siostry) mają bliżej do szkół. A ja właśnie zdałem egzamin wstępny do technikum budowlanego. Wieś Rymary ciągnęła się wtedy kilometrowym wężykiem wzdłuż brukowanej ulicy, około 50 domów, w nich trzy setki mieszkańców. Tzw. chłoporobotnicy. Małe gospodarstwo plus praca w mieście, przeważnie w budownictwie lub na kolei. 204 Pośrodku wsi murowana kapliczka. Nasz drewniany domek, z ogródkiem, sadem, stodółką, chlewem i hektarem pola za stodółką, stał blisko kapliczki, jako trzeci w kierunku wschodnim. Zlikwidowano Rymary, kiedy byłem na pierwszym roku studiów. Na studia wyjeżdżałem z chaty - na Boże Narodzenie przyjechałem do M-4 w Centrum-2. Na rymarskich polach stanęły olbrzymie hale fabryczne, przez wieś pobiegła ukośnie szeroka dwupasmowa szosa, budynki zostały wyburzone, mieszkańcy przeniesieni do nowych bloków. Między fabryką a szosą stanęło kilkanaście czteropiętrowych bloków pracowniczych. Po sławnej niegdyś wsi Rymary pozostała nazwa uliczki między blokami (ul. Rymarska) i kapliczka, ale z powodu jezdni - przeniesiona o kilkadziesiąt metrów. Coś mnie natchnęło, żeby znaleźć miejsce, w którym przeżyłem cztery lata. Jadłem tam kiedyś, uczyłem się, spałem, dorastałem. Znaleźć to miejsce - i stanąć tam. Nie śmiej się, synu. Wysiadłem z miejskiego autobusu i bezbłędnie znalazłem i ulicę Rymarską, i kapliczkę. Kilkadziesiąt metrów przesunięta. Ale - skąd? Gdzie stała przedtem? Jeśli ktoś mi podpowie, odmierzę krokami pięćdziesiąt metrów na wschód - i stanę na „starych śmieciach". Zapytałem kobietę w kiosku gazetowym. Nie wiedziała, ale podpowiedziała: Stary Rymarski by wiedział, (śmiech) Ten, co wyprowadza koguta, (śmiech) Pierwsza klatka od szosy, parter, okno nad ogródkiem, pozna pan. On tu wrócił. O, kręci się po ogródku! Poszedłem - poznałem od razu - Wincenty! Zawsze przypominał mi Kazimierza Opalińskiego (Teatr Telewizji -„Chłopcy", „Mistrz"). Stryjeczny brat tego wujka, w którego domu zamieszkaliśmy. I on mnie natychmiast poznał. Ondraszek! wykrzyknął (tak przezwała mnie matka i tak 205 się przyjęło w Rymarach). Ja do Rymar wróciłem, a Józef podobno do Kmicisiów? Potwierdziłem. Wrócił. Na dziadkowiznę. Zamienili się: stryj Romek, po śmierci żony, przeniósł się tutaj - do miasta, do ojcowego mieszkania w bloku, a ojciec - z bloku do miejsca urodzenia. Właśnie jadę ich odwiedzić. Jedź, pochwalił, odwiedzaj, śmiertelni jesteśmy, nawet Ojciec Święty, choć taki zasłużony, nie doznał wyjątku. Ja: Panie Wincenty, szukam miejsca, gdzie stała kiedyś kapliczka. On: O, tam, widać. Ja: Chcę odmierzyć od kapliczki, gdzie stała nasza chatka. Prawie pięć lat tam żyliśmy. On: Odmierz od mojej chaty. A moja stała (postukał laską w ziemię) tu. Ja, zdziwiony: Tu, gdzie ogródek? On: Dlatego tę kawalerkę (wskazał okno, z kratą) i ten ogródek odkupiłem. Przepłaciłem. Ale wróciłem i umrę, gdzie się urodziłem. Jak słoń. Słonie wracają umrzeć w miejsce, gdzie się urodziły. Mają zapamiętane. Ale (pociągnął za sznurek) zdaje się, jeszcze sobie pożyję. Wyzdrowiałem. Jak tylko powróciłem, od razu mnie się polepszyło. Widać zdrowie miałem do tego miejsca ułożone. Pociągnął sznurek - i spod krzaka wyszedł kogut, na sznurku-smyczy. A kiedyś miałem i konia, i trzy krowy, i świniaki, i psa. Został mnie się jeno kur. Ładny, pochwaliłem. Ładny, ale tu (Wincenty puknął się w czoło) ma pomieszane. Od szosy i rejwachu. Pieje rzadko. A zapieje, to bez sensu. Nie wyczuwa. Ni pogody, ni godziny. To gdzie stała moja chata?, spytałem. Wincenty wyszedł z ogródka, przeszedł w poprzek chodnika, w poprzek trawnika i wskazał jezdnię. 206 Tam, na środkowym pasie. Drzwi i próg - gdzie ta biała strzałka namalowana. Spojrzałem w lewo - nic nie nadjeżdżało. Wszedłem na asfalt. Stanąłem na strzałce. Jeśli tu próg, to prosto na zachód -sień. Pierwsze drzwi w lewo: do kuchni. Trzy metry dalej drugie drzwi: do pokoju. Przymrużyłem oczy - zobaczyłem pokój. Łóżko z poduchami. Obraz częstochowski nad nim. Okno (i jabłoń za oknem). Prawy kątek - „święty" - z obrazami, figurkami i fotografiami za szybą. Uważaj!, krzyknął Wincenty. Za moimi plecami przeleciało przez chatę auto. Cofnąłem się do pierwszych drzwi. Wejście do kuchni. Z prawej kaflowy piec z czterema fajerkami i okapem. W głębi, po lewej i prawej stronie okna - dwa łóżka. Tu spały siostry i matka. Ja z ojcem na łóżku w pokoju. A tutaj, pod wschodnim oknem, stół, przy którym jedliśmy. Zapiszczały opony! Ciężarówka. Z kabiny wychylił się Stallone, obsypał mnie wiązanką - odjechał. Nie chciało mi się schodzić z tego miejsca. Wyszedłem przed próg. Zobaczyłem w przestrzeni studnię z żurawiem, wielką gruszę, obórkę, stodołę. Panie Wincenty, spytałem, roztęskniony: Czy nasze Ry-mary, nasze chaty, gdzieś-jakoś są? On: W pamięci. Ja: Czy tylko w pamięci? A jak umrą ci, co pamiętają? Co wtedy? Nic? On: Zejdź z szosy, to coś powiem. Zszedłem i wpatrując się w przestrzeń, coraz wyraźniej widziałem to, czego nie ma, ale było. Wincenty: Tu jeden myśliwy ma lornetkę, która widzi w nocy. 207 Tak, są takie lornetki, potwierdziłem. On: Nauka wymyśli lornetkę, co będzie widziała to, co było. Ja: Ale gdzie to teraz jest - to, co było? On: W tym samym miejscu. A ta lornetka to ona będzie widziała przez czas. A czas to się nakłada na siebie jak (wskazał trawnik) trawa na trawie. Jak pokolenie na pokoleniu. Albo słój na słoju, w sośnie. To się tak jakoś składa - jak miech w harmonii. A może to się zwija jak ta szpula w ki-noaparacie? Pamiętasz? Kinomajster szpulę wkłada, taśmę przeciąga. Ot, szpulka. A na niej cała wojna! Albo całe czyjeś życie! Zwinięte. Panie Ondraszku - jak oni telewizję wymyślili, to oni i odkręcanie czasu wymyślą. Kinomajster szpulę odwijał. I oni odwiną. Oni, czyli kto? upewniłem się. Uczeni? Tak, potwierdził. Amerykanie. Karlik, synu, mam mądry pomysł dla ciebie. Powinieneś zrobić sobie dłuższą przerwę w życiorysie - rok, dwa, może trzy - na przemyślenie tego, co było, i obmyślenie tego, co być powinno. Ale nie do Ameryki, nie do Indii pojechać na medytaq'e, tylko tutaj - do dziadków. Stąd, z oddali, przyjrzysz się swojemu warszawskiemu życiu. Z daleka lepiej widać. Naprawdę. Widzę właśnie nasze mieszkanie: pudełko zawieszone dwadzieścia metrów nad ziemią, dwa i pół metra wysokości, czterdzieści sześć metrażu - ty w tym kubiku, w kręgu lampy. Pięć metrów w lewo - drugie światło -lampka nocna - ktoś leży poziomo - czyta. To ja. Obydwaj zawieszeni w nocnym półmroku, między niebem i ziemią. Coś absurdalnego w tym widoku. Coś komicznego i strasznego zarazem. Skąd patrzę? Z łóżka. Łóżko stoi na podłodze. Pod podłogą coś chro-bocze (mysz? kret? łasiczka?). 208 Przestało chrobotać. Cisza. Taka cisza, że gdyby nie jaśniejszy prostokąt okna, mógłbym pomyśleć o sobie: studnia jestem. Drzewo jestem. Trawa jestem. Ale widzę okno, czarne gałęzie jesionu za oknem (grafika). I wiem, że Andrzej Kmiciś jestem. Leżę na łóżku, w którym kiedyś spałem z ojcem. Teraz ojciec i matka śpią w kuchni (tam cieplej). Twoi dziadkowie. Wciąż mówią o tobie: Karlik. Tak, Karliku, musisz tu przyjechać. Co wart urlop tych, co wyjeżdżają z tłoku śródmiejskiego w tłok nadmorski, czy z warszawskiego w londyński - przecież my, ludzie, najbardziej zmęczeni jesteśmy ludźmi. Za dużo wokół nas ludzi, za gęsto. Promieniują mózgi, promieniują telefony, telewizory, neony, reklamy, gazety, biblioteki, sklepy - kto „elektryczny", odbiera tego za dużo, przeładowany jest, przeciążony, korki mu wysiadają. A tutaj? Tylko radio, pół godziny rano i pół godziny wieczorem. Telewizor zepsuł się wiele lat temu - to działa, to nie działa, stoi na komodzie nieczynny, przykryty obrusem. Twojego komórkowca dziadek nie chce, choć tłumaczyłem, że przydałby się, by wezwać pogotowie, policję, a nawet zamówić przywiezienie czegoś ze sklepu. Dziękuję, ale nie potrzebuję. Stary fiacik im się rozsypał, nowego nie potrzebują. Trzymają krowę, dwa wieprzki i psa. Łaciaty, brązowo-biały kundel, babcia przezwała go Dzwonek: w dzień zapowiada gościa, w nocy intruza. Gdy zaszczeka, znak to, że ktoś lub coś kręci się wokół obejścia: wtedy wystarczy przekręcić kontakt w sieni, zapali się pięćsetwatówka na słupie pośrodku obejścia -intruz, zaskoczony, ucieknie. A gdyby nie uciekł, na półce nad kontaktem leżą na takiego dwa pistolety: straszak i gazowiec. Z czego żyją? Z emerytury ojca. Plus warzywnik i sad (i piwniczka przetworów), do tego własne mleko i mięso. Ziemię dawno zalesili (świerk, sosna, dąb), małe rolnictwo, 209 na marnej glebie, nie opłaca się. Zostawili tylko pół hektara pastwiska dla krowy. A domostwo Kmicisia „Dudka" - co je naraiłeś rodzicom twojego znajomego z telewizji - zapada się. Nawet przyjemni ludzie byli, wspomina ich ojciec, z początku przyjeżdżali co niedziela, bawili się w ogródek, dawaliśmy nasiona, doradzaliśmy. A oni nam doradzali. Lekarze. Ale od trzech lat nie byli ani razu (pochorowali się), ich syn, ten redaktor, któremu powiedziałeś o tanim gospodarstwie do kupienia - wpadł tu tylko dwa razy. Zbiorowo, w kilka samochodów. Rozpalili ognisko, upiekli kiełbaski, wypili, pojechali. Połowa dachu się zawaliła. Elektrownia odcięła prąd. Owszem, w marcu pokazała się ich córka, raz w niedzielę, raz w tygodniu. Ale nie nocowała, wiadomo, wszystko w środku pozaciekało, zawilgło, pościel zgniła. Nawet naraiłem jej majstra niedrogiego, ale nie zainteresowała się. A w ogóle to mroczna jest, nieprzyjemna. Czyli, Karliku, odludzie. Bo, od lasu biorąc: Dudkowe gospodarstwo kupione, ale opuszczone. Potem - dziadkowie. Potem Kmicic „Pszczoła". Ale też na drzwiach sztaby i kłódki (Maciek pojechał do Szwecji zarobić, tam się ożenił i został, matka nie żyje). Potem żwirownia. I dopiero za żwirownią, prawie pół kilometra od dziadków, pierwsi ludzie (Grygucie-Zygmunty). I wszystko to przy bocznej, niebrukowanej drodze. Synu! Raj dla lubiącego spokój. Za to z Borowa zrobiło się miasto. Zasługa wójta - że urządził na Borówce zalew. Za kościołem obydwa brzegi są wysokie - wystarczyło postawić za wsią zaporę i powstało jeziorko: kilometr długie, pół kilometra szerokie. No i jest kąpielisko. Wędkowanie. Cztery gospodarstwa agrotury-styczne. Grunty podrożały dziesięciokrotnie. Obie ulice wyasfaltowane, na skrzyżowaniu - nie uwierzysz - światła! Jak w prawdziwym mieście. Do tego gimnazjum, apteka, lecznica, poczta, straż, policja. I, rzecz jasna, kościół (w remoncie, 210 obstawiony rusztowaniami). Idąc od przystanku, liczyłem, ile pozostało drewnianych domów. Nie uwierzysz: co trzeci. Najwięcej tych jednopiętrowych murowanych klocków. Ale jest już parę willi, takich z kolumnami i gankami. Aha: nad naszą Bajorka ojciec zrobił kładkę i teraz z domu do przystanku w Borowie miałbyś na skróty ścieżką przez las tylko półtora kilometra. Tak, synku - powinieneś wziąć sobie urlop od pośpiechu i tłoku i zastanowić się, co dalej. Wciąż mam w oczach tę rodzinkę z pociągu. Prosty chłopak. Ale zamiast narzekać na zamęt świata - sam sobie sens obmyślił i zorganizował. „Wybrałem. Ale wiedziałem, czego chcę". A ty, synu? A ja? Krzyżują się nam koleiny, mieszają cele. Nadmiar. Nadmiar możliwości. Wszystko możliwe. Cały świat dostępny. Dostępny, ale jakiś niepotrzebny. Wszystkiego - wszędzie - za dużo. I wszędzie, we wszystkim czegoś brak. Jakiejś soli. Moje siostry (a twoje ciotki) przyjeżdżają rzadko. O dziwo, najczęściej ciotka Kaśka (ta najstarsza, co cię przezywała Loluś-Laluś, pamiętasz), choć ma najdalej (aż z Wrocławia!). A Klementyna i Wanda wpadają co najwyżej raz w roku. Ojciec, sarkastycznie: We wrześniu, po jabłka. Matka, wyrozumiale: Ich mężowie mają też starych rodziców. O nas pytają ostrożnie. Matka: A Małgosia? Co ona, guza szuka? W radio co parę dni mówią: Ktoś zginął w Alpach, ktoś spadł w Himalajach. Ojciec: Od papierosów są już lekarstwa i od alkoholu -a od tego nie wymyślili? Matka: A co u Karlika? Nie żeni się? A ma kogoś? Ojciec: A ty, Jędrek? Telewizję, powiadasz, odrzuciłeś. Ty -co tak ją lubiłeś. Dziwne. Dziwne, że tylu się od niej odwróciło. Choć kiedyś bardzo przyjemna to była rozrywka. I nauka. 211 Matka: Bo poumierali ci, których lubiliśmy. Ojciec: Ach, jak lubiłem tego, co majstrował. Słodek się nazywał. Ja: Słodowy. Adam Słodowy. Matka: A ten profesor, co gadając, rysował węglem pałace, domy! Ja: Wiktor Zin. Ojciec: I tych dwóch od muzyki lubiłem. Fachowcy! Jeden z wadą wymowy - mówił „Mahgehyta", „mahgahyna". Drugi nazwisko miał takie, hm, ceglane. Ja: Jerzy Waldorff i Janusz Cegiełła. Matka: A ja najbardziej lubiłam Bogusława Kaczyńskiego. Radość od niego biła. Pięknie o pięknym świecie opowiadał -żyć się chciało! I pana Zygmunta filmowego lubiłam. Jego śmiech. Ach, te zębiska! Ojciec: A Irena Dziedzic? A Małcużyński? A ten blondynek - mądry, grzeczny? Matka: Grzesio! Grzesio Woźniak! Ojciec: I te spikerki jakieś ładniejsze były. Edyta Wojtczak. Krystyna Loska. Bożena Walter. Matka, do mnie: Widzicie go? Pamięta nawet z imionami. Ojciec: I piosenkarki ładniej śpiewały. Te dzisiejsze śpiewają, za przeproszeniem, cyckami. A tamte? Głosem! Ach, Irena Santor. Anna German. Sława Przybylska. I ta szalona Demarczyk! Matka: A Połomski? A Skaldowie? A Młynarski? A Ro-dowicz? Ojciec: „Doktor Ewa" mi się podobała. Matka: Ach, tamte seriale! Ojciec: „Stawka"! „Czterej pancerni"! „Kolumbowie"! Matka: A „Noce i i dnie"? A „Chłopi"? A „Dom"? A „Jan Serce"? Ojciec: A „Czterdziestolatek"? A „Kariera Nikodema Dyzmy"? 212 Matka: Ten Wilhelmi! ; Ojciec: No, no, matka! Matka: Czekało się na każdy odcinek jak na święto! Ojciec: Tak ją, telewizję, lubiliśmy. Matka: Fakt! Domownikiem w każdym domu była. Ja: A pamiętacie pierwszy nasz telewizor? Ojciec: Neptun mu było, przed świętami kupiłem. Ja: Właśnie. Wigilia, ty, mama, aż dwa zapasowe talerze stawiasz. Ja: Ten pierwszy dla wędrowca. A dla kogo drugi, mamo? A ty: Dla Telewizji. Ojciec: Pamiętam, nalałeś do miski barszczu i powiedziałeś: Ciekawe, czy ona wypije. I - wypiła! Jak to, Jędrek, zrobiłeś? Co za sztuczka? Na naszych oczach było! Ja: Weszła Irena Dziedzic. Barszczyk wypiła. Zaśpiewała „W żłobie leży, któż pobieży". Podziękowała. I wyszła. Ojciec: Poważnie powiedz. Matka, do ojca: On żartuje. Ale, hm. Tak mogło być. A co, nie była ona jak z bajki? Czarodziejka! Królowa! Ojciec: Teraz za dużo programów, każdy ogląda co innego. A wtedy jeden program był. I rano, czy to budowa, czy biuro - wszyscy o wczorajszym odcinku gadali. Telewizja wtedy ludzi jednoczyła. Matka: I nie zatruwała. Nadzieję dawała. Ojciec, do mnie: Zakochaliśmy się w telewizji, zaufaliśmy. A ona? Zdjęła majtki, rach-ciach, puszcza się, handluje! Dlaczego, Jędrek? Co się stało? Matka: To się stało, Zeflik, że to nie telewizja - to cały świat skręcił na handel i rozpustę! Kopię, gracuję, oklepuję zagony i grządki w warzywniku i rozmyślam, synu, o różnicy między pracą w siłowniach, salach treningowych, fitness-klubach a tą. Z tej wyrosną kapusta, cebula, słoneczniki. A co z rozciągania ekspan-dera, machania hantlami? Poprawiona sylwetka. Moda. Próżność. 213 Matka, na kolanach (ale w nakolannikach), cierpliwie wtyka jakieś nasionka w rowki. (Co zasiewa się tak wcześnie? Kiedyś wiedziałem). Przyklepuje gołą dłonią. Anie przesil się, poucza mnie, nienawykły do szpadla, jutro ręką ni nogą nie ruszysz. Sfolguj, synku. Więc folguję. Stoję przy niej, oparty na trzonku szpadla, podpytuję. O młodość. Opowiada, nawet chętnie. Może z nadzieją, że przekażę tobie i Małgosi? A wy - waszym następcom? Wnukowie zawsze podobniejsi są do dziadków niż do rodziców. Bo przeciw rodzicom się buntują. Myślałeś o tym? Ojciec mi mówił, że charakter mam jak dziadek. Inżynierski (dziadek cieślą był). A ty, synu, bliżej twojego dziadka jesteś. Lekkoduch, artysta. Masz też wiele z babki, tak, powinieneś przyjechać tu na dłużej. Przypatrzeć się. Wsłuchać. Póki żyją. Pewnie nie wiesz, że ta babulka, choć nie była pięknością, powodzenie miała nadzwyczajne. Teraz podobna do Mieczysławy Ćwiklińskiej w „Drzewa umierają stojąc" (na pewno widziałeś zdjęcia, ja oglądałem jąna scenie). Na fotografiach z młodości - wypisz, wymaluj Grażyna Bukowska („Wiadomości", TVP1,19.30 z dziesięć lat temu -kojarzysz?). Chodzili za nią przystojniejsi i bogatsi niż ojciec (tu wymieniła parę imion i nazwisk z Borowa). Była siedem lat młodsza - zakochała się w ojcu jako dwunastolatka. Ach, jak on śpiewał te wojenne pieśni! „Ciemna dziś noc", „Deszcz, jesienny deszcz", „Hej, chłopcy, bagnet na broń". A potem: „Jak przygoda, to tylko w Warszawie", „O Nowej to Hucie piosenka", „Tam za górą jest granica, na granicy jest strażnica". Ate sercowe piosenki! „To ostatnia niedziela". „Pamiętam twoje oczy dzikie, z rozkoszy nieprzytomne". A „Chryzantemy złociste w kryształowym wazonie". Niektórzy mają uroczne oczy. Oczami taki rozpala i obezwładnia. Twój ojciec, Ondrasz-ku, miałuroczny głos. Podlotką będąc, podsłuchiwałam pod oknami weselnymi. Latem zabawy były u Hanusiaka pod gru- 214 szą, na deskach - to w krzakach się chowałam, żeby posłuchać. Jak skończyłam siedemnaście, pozwoliła mi matka chodzić na zabawy. Kiedy on śpiewał, wolałam skryć się w kącie i słuchać niż tańczyć. W głosie miał tyle czułości ł siły, że wiedziała: takiego czułego głosu nie można mieć bez czułego serca. Rok przepracowała w hufcach „Służby Polsce" (uciekła z domu aż do Nowej Huty), poznała tam wielu fajnych chłopców -ale wróciła do Borowa, do Zeflika - z tęsknoty za tym jego głosem. Ja: „Zeflik"? Mój Karol też przekręca imiona, nazwiska. Czy to nie od ciebie? Matka: W hufcach była zbieranina z różnych stron. Zeflik -tak mówili na Józefów Ślązacy. Podobało mi się. Czyż nie ładniejsze „Zeflik" od naszych Ziutków, Józwów? Ondra-szek - nie ładniej od Andrzeja czy Jędrka? A Karlik - nie weselsze niż Karolek? A ja to od dziecka chciałam nazywać się Kasia, wypaliła. Kasia, Kaśka, Katarzyna. Piękne imię. W kościele jest w bocznym ołtarzu obraz świętej Katarzyny, od maleńkości lubiłam ten obraz — — Ja zadrżałem! Upewniłem się: Katarzyna? Wydaje mi się, że święty Józef? Ona: Tak, w męskiej nawie - święty Józef. Ale w naszej, babskiej - po lewej stronie - święta Katarzyna. Była i jest. Ja: Aha. To dlatego Kasi dałaś „Kasia"? Matka: Mhm. Ja: A czy nasza Kasia jest podobna do tej z obrazu? Matka: Nie. Chyba nie. Nasza Kasia szatynka. A ta na obrazie - blondynka. Aż zaiskrzyło mi w mózgu od skojarzeń! Przecież Ty, Catherine, włosy też miałaś ciemne! Muszę zobaczyć ten obraz, powiedziałem. Matka: To jutro. Dziś już kościół zamknięty. Za późno. A co? To ważne? 215 Ja: Zobaczymy. A dlaczego swojego imienia nie lubiłaś? Matka: Hm, Gienia. Jest takie powiedzenie „ślepa Cienia", „głupia Gienia". Najgorzej było w dzieciństwie. Kto chciał dokuczyć, krzyknął „ślepa Gienia" - i co robić? Albo bić się, albo płakać. Humor zepsuty. Ja: Ale dlaczego? Ona: Nie wiem. Widać taką siłę ma przezwisko. A dorośli nie przezywają się? „Faszysta", „komuch", „żyd", „dewotka", „oszołom". Wystarczy posłuchać dziennika — — Po chwili: Może dlatego chciałam być Kasia, bo urodziłam się 30 kwietnia. Pod Katarzyną. Ale ojciec się sprzeciwił, bo jego teściowej było Katarzyna, a on darł z nią koty. I dał mi imię swojej matki. A moja mama się poddała. Zawołał mnie ojciec, do pomocy. Żebym wlazł na obórkę, zdjął pęknięte dachówki, wstawił całe. On za stary na łażenie po dachach. Wlazłem. Rozsunąłem te całe, żeby mieć dojście do miejsc awaryjnych. Fachowo. Robiłem to już wiele razy. Załatwione. Siedzimy. On pali, ja jem jabłko. Szara reneta. Przechowane w piwniczce. Kwiecień - a jabłko jeszcze twarde, soczyste. Niescukrzone. Zerkam. Jean Gąbin? Mariusz Dmochowski? Na fotografiach z młodości podobny do Jerzego Stuhra (młodego). Ja: Dlaczego, tato, ożeniłeś się akurat z mamą? On: Aż dziwno się przyznać. Zaczekałem. On: Śmiała się. Bardzo ładnie się śmiała. Śmiechem mnie wciągnęła. Śmiała się jakby — — anioły dzwoniły dzwoneczkami. Jakoś tak - (roześmiał się, wysoko, dźwięcznie) Nie! (odkaszlnął, palcami dotknął krtani - i zaśmiał się znowu) Cha-cha-cha-cha-cha! Zza chaty, od warzy wnika, wyszła matka. Zeflik, a ścichnijże!, fuknęła. Ojca Świętego chowają, a ty ryczysz jak Ryczywolski na weselu! Ludzie usłyszą! Wieczór. Dziennik. Informują, że kardynałowie ustalili 216 datę pogrzebu na piątek. Ciało Ojca Świętego już przeniesiono z Sali Klementyńskiej w Pałacu Papieskim do Bazyliki św. Piotra. Na razie ostatni pokłon oddają pracownicy i dostojnicy watykańscy i włoscy. Ustawia się kolejka. Jutro od rana żegnać będą Papieża zwykli pielgrzymi. Do Rzymu przybywają setki tysięcy Polaków. Catherine, kochanie! Dużo się wyjaśniło. Siedzę w borow-skim kościele, na ławce przy ścianie, widzę Twój obraz z ukosa, w dobrym oświetleniu, bez poblasku. Wnętrze kościoła świeżo odnowione, ściany pachną jeszcze farbami, a ławki lakierem, robotnicy są na zewnątrz, ustawiają rusztowania. Jestem po ważnej rozmowie z księdzem - odważyłem się go zaczepić, bo idąc ku ołtarzowi, spojrzał na mnie, stojącego przed obrazem, życzliwie. Poszedłem za nim do zakrystii zapytać o szczegóły. Wysoki, chudy, nochaty (Franciszek Piecz-ka, ale z dziesięć lat młodszy niż w „Żywocie Mateusza"). Wróciliśmy przed obraz. Powiedział, że świętych Katarzyn było dużo, ta jest Sieneńska, czyli ze Sieny. Autorka natchnionych pism mistycznych zwanych dialogami. Miała stygmaty, ale je do śmierci ukrywała. Ja: Kiedy żyła? On: Wiek czternasty, może piętnasty. Ja: Ten obraz ma nie więcej niż sto lat. Skąd malarz czterysta czy pięćset lat później wiedział, jak wyglądała? Ksiądz: Myślę, że oglądał obrazy w innych kościołach i jakoś do nich nawiązał. A może oglądał nawet obraz w Sienie, ten pierwszy, najstarszy. Mam chyba reprodukcję w leksykonie świętych, jeśli to dla pana ważne, chodźmy, znajdę. Poszliśmy - do plebanii - na pierwsze piętro. Kawaler-ka. Tapczanik, biurko, telewizor, magnetowid, regał. Wyżej książki (encyklopedia, słowniki, jakaś seria w brązowej oprawie), niżej kasety wideo, mnóstwo tego, ze dwieście. Z niewyłączonego radia pobrzmiewała znajoma pieśń. „Dezyderata" Piwnicy pod Baranami. Lubię to, powiedziałem. Bardzo teraz popularna u róż- 217 nych poszukujących. Drugie życie - po trzystu latach. Coś jak zmartwychwstanie, zażartowałem. Ksiądz: To pan nie wie, kiedy napisana? Ja, mądrzalsko: Znaleziona w kościele św. Pawła w Baltimore. Napisana w 1692 roku. On: Wcale nie! To legenda. Zaczęło się dużo później, w 1927, emigrant, Niemiec, napisał wiersz - wydrukowano to w jakimś pisemku i zapomniano. Trzydzieści lat później trafił na to pewien proboszcz z Baltimore, wiersz mu się spodobał. Odbił go na powielaczu, na parafialnym firmowym papierze, z datą założenia parafii, 1602, u dołu -i rozdawał swoim parafianom. Jakiś turysta znalazł kartę w kościele, wziął, rozpowszechnił ją wśród znajomych lekarzy. Po latach, na międzynarodowym kongresie psychiatrów w Krakowie, występowali -jako rozrywka - artyści Piwnicy pod Baranami - któryś z nich zainteresował się kartką na drzwiach kliniki. Wzięli to, przetłumaczyli, zrobili muzykę -zaśpiewali - chwyciło - stała się hymnem Piwnicy i ukochaną pieśnią anonimowych alkoholików i wszystkich poszukujących. Piwnica zaśpiewała to Ojcu Świętemu w Rzymie -był wzruszony, miał łzy w oczach. Ale po co ja to panu mówię! Najważniejsze, że pieśń jest piękna i nas porusza! Ja: No proszę! Legenda wygrała z faktami! On: Zawsze tak było. Na przykład spośród świętych popularniejsi są ci legendarni, (zaśmiał się) I więcej cudów czynią niż ci historyczni (wziął grubawą księgę, kartkuje). Święta Katarzyna? Mam!, pochwalił się. Zajrzał do indeksu na końcu książki: fresk w kościele świętego Dominika w Sienie, malował (tu jakieś włoskie imię i nazwisko). Czternasty wiek. A żyła (powrócił do środka książki) tysiąc trzysta czterdziesty siódmy do osiemdziesiątego. Hm, krótko, trzydzieści trzy lata. I położył książkę przede mną. Przyjrzałem się reprodukcji. Tak, autor tutejszego obrazu widział tamten (a może 218 już były fotografie?) i skopiował. Głowa odwrócona w lewo, spojrzenie w dół, nastrój prawosławnych ikon. Ale jest różnica. Sieneńska święta ma głowę ciasno obwiniętą białą chustą. Włosów nie widać (pewno czarne, jak to u Włoszki). A borowska Katarzyna ma na prawym policzku blond kosmyk! Niesfornie wywinięty spod chusty! Gdzie malarz widział taki blond kosmyk na obrazie? W Paryżu? W paryskim kościele św. Katarzyny? Może twoja matka, Catherine, polubiła ten obraz - jak moja? Może tam, w Paryżu, stałaś, jako dziewczynka, trzymając mamę za rękę - zapamiętałaś ten blond kosmyk - i dlatego się przefarbowałaś? I do księdza: Czy nasze imię wpływa jakoś na nasz los? On: Oczywiście. Mam tu taki (uśmiechnął się) wróżbiarski słownik. Bo czasem mnie ludzie przed chrztem pytają. Żebym doradził czy odradził. Katarzyna? (przeczytał) Od „katharos". Czysty, prawy, bez skazy. Ale „kathaireo" znaczy „burzę, zabijam". A więc w duszy Katarzyn tkwią przeciwieństwa. Cenią sobie wolność, ale też są przywiązane do wspomnień i pamiątek. Pragną być samodzielne, ale potrzebują oparcia. Pociąga je nowa moda i nowe style życia, ale jednocześnie boją się postępować inaczej, niż uczyły je mamy czy babcie. Po burzliwej młodości zaczynają potrzebować stabilizacji - choć nadal lubią demonstrować swą niezależność i wolność poglądów. Ja: To brzmi jak horoskopy. On: Otóż to! Autor posługuje się astrologią i numerologią. Jako ksiądz nie zgadzam się z metodą. Ale wyniki - przyjmuję - są zadziwiająco trafne, kiedy je porównać z biografiami świętych. Ja: W takim razie jak imię wpływa na nasz los? On: Świadomie, a jeszcze częściej nieświadomie nawiązujemy do naszego patrona. Wzorujemy się na nim. Albo, jeśli zły nas podkusi, przeciwstawiamy się. Przeczytam, 219 co tu podkreśliłem (powrócił do grubej księgi). Świętych Katarzyn było osiemnaście. Ale wszystkie były do siebie podobne: delikatne - i odważne. Pokorne - i walczące. Sa-motniczki, ascetki - ale włączające się w sprawy publiczne, zbiorowe! Dlaczego? Bo wszystkie późniejsze wzorowały się na tej pierwszej. Ja: A ta pierwsza? Ksiądz: A ta pierwsza - Katarzyna Aleksandryjska jest znana bardziej z legendy niż z faktów. Była królewską córką. Uzdolniona, wykształcona. Odmówiła cesarzowi i nie złożyła ofiary pogańskim bożkom, bo Bóg jest jeden. Cesarz postawił ją przed zgromadzeniem swoich filozofów, żeby ją wyprowadzili z błędu. A stało się odwrotnie: ona przekonała i nawróciła tych filozofów. Wtedy cesarz skazał ją na tortury i ścięcie - wszystko to zniosła bohatersko. No i zaczęli ją czcić filozofowie, pisarze opisywać, lud układać pieśni, rzeźbić figury. A niektóre dziewczęta naśladować - wiernie, aż do świętości. Ja: To by się zgadzało z moją teorią. On: Co to za teoria? Ja: Że jeśli ktoś zainicjuje dobry wzór, to naśladowcy wzmacniają i utrwalają ten wzorzec. Ten wzorzec trwa, promieniuje, a ci, którzy się do tego wzorca dostrajają - świadomie czy nieświadomie - umacniają go. On: Gdzie jest ten wzorzec? Ja: W czasoprzestrzeni. Działa przez czas i przestrzeń. Na zasadzie rezonansu. Jako żywy byt, informatyczno-energe-tyczny. On: Pan naukowiec? Ja: Nie. Ale interesuje mnie fizyka. On: Ciekawe! Ten astrolog (puknął w poradnik imion) to z wykształcenia biofizyk. Ja: Wydaje mi się, że nasz Jan Paweł swoim życiem, a zwłaszcza teraz umieraniem, uruchomił we wszechświecie swój - wir. Swój - wzorzec. Żywy. Rezonujący. 220 On: Ciekawe. Jestem katechetą. Też coraz częściej używam porównań naukowych, żeby wytłumaczyć problemy religijne, (innym tonem) A pan tu na wczasach? Ja: Nie. Odwiedziłem rodziców. W Kmicisiach. Przedostatnie gospodarstwo, pod lasem. On: Kojarzę. Kmicisie? (sięgnął, wyjął spomiędzy tomów cienką książeczkę) Monografia tutejszej parafii. Znajdźmy Kmicisie. Mam! I przeczytał: Zaścianek drobnoszlachecki. Pierwsza wzmianka - rok 1528. Do roku 1838 Kmicice, potem nazwa urzędowa „Kmicisie". Ja, oszołomiony: Drobnoszlachecki? Kmicice? Czy to poważne opracowanie? On: Autor - historyk. Doktor - (tu nieznane mi nazwisko). Wydane pół roku temu. Ja: I co jeszcze o tych Kmicicach? On: Za udział w powstaniu listopadowym wieś spalona i wywłaszczona, mieszkańcy wysiedleni. Okresowo własność kapitana wojsk rosyjskich Mamudowa. Pod koniec XIX wieku wykupiona przez okolicznych chłopów i drobną szlachtę, w tym przez potomków byłych właścicieli. Jęknąłem w duchu: Po co ja zmieniłem nazwisko! Pradziadek odzyskał, ja się wyparłem? Rety! A co do obrazu - (ksiądz przekartkował książeczkę). Ufundowany w roku 1859 przez rodzinę - (tu jakieś nieznane nazwisko). Autor - (znowu nieznane nazwisko) studiował w Wiedniu, Paryżu i Mediolanie. I znad książeczki: Jeśli w Mediolanie, to nie mógł nie odwiedzić Florencji, Rzymu, Sieny. O matce przypomniałem. A święta Genowefa? Co o niej wiadomo? Ksiądz powrócił do tej grubej księgi. Znalazł. Są dwie. Jedna sławniejsza, legendarna -bohaterka popularnych opowieści i powieści - zwana Genowefą Brabancką. Jej świętość nigdy nie została przez Kościół potwierdzona. Nawet 221 nie wiadomo, czy istniała. Oraz Genowefa z Paryża. Urodziła się w roku 422, zmarła w 500-ym. Patronka Paryża. Ja, coraz bardziej oszołomiony: Paryża? On: Tak, kilkakrotnie ocaliła to miasto od zagłady z rąk barbarzyńców. I z francuska: Sęt-Żenewiw. Ja: Pisze się: Genevieve? On: Tak. Ja: Tak miała na imię Catherine Deneuve w „Parasolkach z Cherbourga". On: Zgadza się. Ja: Ksiądz zna ten film? On: Nawet mam (wskazał kasety). Piękny i mądry. Zapraszam. Któregoś dnia, ale wieczorem - z przyjemnością obejrzę go po raz n-ty. Spojrzał na zegarek, niespokojnie. Ja: Dziękuję księdzu serdecznie (uścisnąłem jego dłoń oburącz). Uff! Dowiedziałem się tylu ważnych rzeczy. A czy kościół jeszcze otwarty? Bo chciałbym jeszcze raz przyjrzeć się obrazowi. Otwarty, odpowiedział życzliwie. Przechodząc przez przedsionek, spojrzałem w gabloty. Pomyślałem: u tego księdza mógłbym wyspowiadać się z mojego grzechu. Ciężkiego. Bardzo ciężkiego. On by zrozumiał. Znalazłem informację o mszach i spowiedzi: SPOWIEDŹ. W niedziele - podczas każdej mszy świętej. W dni powszednie - od 6.30 do 8.30 i od 18.00 do 19.00. I przeszedłem do lewej nawy. Siedzę na ławce i patrzę to na Ciebie, Catherine, to w miejsce na posadzce - trzy metry przed obrazem - na którym wiele razy klęczałem obok matki. Mali chłopcy stali i klęczeli z matkami w babskiej nawie. Dopiero gdzieś od piątego roku (a może od pierwszej komunii) wolno nam było dołączyć do mężczyzn w prawej nawie. 222 Catherine, zróbmy tak: rozejrzę się, czy nikogo nie ma w kościele. Nie ma! Aha. W takim razie uklęknę w tym samym miejscu co pół wieku temu. Klękam — — Och, Catherine, zrozumiałaś? To nie w kinie, nie na „Parasolkach" się w Tobie zakochałem, ale tutaj! Tu, w kościele, przed tym ołtarzem! Przy zapachu świec, przy nabożnym śpiewie, przy akompaniamencie organów! Wracałem przez las, na skróty, przez ojcową kładkę na Ba-jorce. W połowie drogi, koło polany, gdzie mieliśmy kiedyś boisko, usłyszałem warkot. Skręciłem, stanąłem na skraju polany, nie wierząc oczom. Wysypisko! Wysypisko śmieci. Wzgórze! Właśnie odjeżdżała wywrotka. Wzgórze plastykowych worków, rozbebeszonych. Połamane meble, sprężyny, materace, lodówki - wszystko to wystające z nieokreślonej miazgi szmat, brudu, gazet. Krakanie. Ławice gawronów. Daleko brodził w śmieciach obdartus z workiem, gmerał kijem w skarbach. Bliżej, pod brzozą, randkowały psy. Jakieś żółte i szaro-bure kundle. Duża bura psica stała cierpliwie, czarny kur-dupelek piłował ją pracowicie, z pół tuzina meneli siedziało wkoło na tyłkach, wyrozumiale czekały na swoją kolej. Skądś - spomiędzy jakichś pudeł - dolatywały męskie śmichy. Tuż przede mną leżało gnijące zwierzę. Kot? Prosiak? Zaszeleściło - po papierzyskach smyrgnął szczur. Synu! Patrzyłem i nie wierzyłem oczom. To miejsce śniło mi się w Warszawie wiele razy jako Rajska Polana. Tutaj starsi chłopcy rozgrywali mecze piłki nożnej (chyba weszli nawet do „klasy C"). Trzy razy, mając czternaście lat, 223 zagrałem z nimi jako rezerwowy - raz w ataku, omal nie strzeliłem bramki. Tutaj rywalizowaliśmy. Skok w dal, wzwyż, rzut dyskiem, pchnięcie kulą. Ja zrobiłem z leszczynowego drążka regularny oszczep. Daleko rzucałem, wygrywałem ze starszymi. Dziewczęta przychodziły nas podziwiać. Zza gratów na szczycie śmieciogóry wychyliła się najpierw głowa. Potem plecy. Mężczyzna odwrócił się i rozpinając rozporek, zobaczył mnie. Hej, ty! krzyknął. Coś za jeden? Nie odpowiedziałem. On krzyknął do psów: Rudas! Psy się poderwały. Czujnie. On wskazał mnie wyciągniętą ręką: Rudas, bierz go! Miastowego ch..ka! Psy ruszyły ku mnie, z obrzydliwym żółtym liderem na czele. Rozejrzałem się za kijem. Nie było. Uchwyciłem się najniższej gałęzi, błyskawicznie wciągnąłem się na brzozę i zanim psy dopadły pnia, na wyższą gałąź. Ktoś zanosił się śmiechem. To drugi. Stanął obok pierwszego. Lumpy. Psy jazgotały, rzucały się na pień. Uspokoiłem dygot serca, irytację i strach. Psy irytowały, ale jeszcze bardziej ci dwaj. Ich rechotanie. Spokojnie, inżynierze, powiedziałem do siebie. Włączmy zmysł zwany wynalazczością. I po chwili wiedziałem, co i jak. Usadowiwszy się bezpiecznie, sięgnąłem po grubą gałąź. Przyciągnąłem ją do siebie. Odszczepiłem. Okręcając, oderwałem całkowicie od jej macierzystego konara. Ułamałem cieńszy koniec. Pozostał mi w ręku niegruby, ale ciężki, już nasycony sokiem drążek. Metrowej długości. Pałka. Teraz przysposobiłem wierzchołek. Cieńszy i dłuższy. 224 Spokojnie, inżynierze, powtarzałem do siebie. Zstąpiłem niżej. Psy ucichły, siedziały półkolem, zadarłszy pyski. Zeskoczyłem, odskoczyły. Lewą ręką wyciągnąłem cieńszy długi kij przed siebie -żeby lider go chwycił zębami - chwycił - przyciągnąłem go ku sobie i z prawej, pałą, zdzieliłem go od góry. Miauknął tak przekonująco, że całe stadko natychmiast panicznymi susami popędziło z powrotem, w stronę psicy i kurdupelka. A ja ruszyłem ku kpiarzowi. Uważnie. Buty grzęzły w nieprzewidywalnej miazdze. Miałem jedno marzenie: zdzielić go drążkiem jak tego żółtego psa. Ale szyderca czekał. Jego koleżka zachichotał: No, no, patrzcie! Ambitniak. Szyderca miał bladą twarz i siwe, trupie oczy. Christopher Walken z „Łowcy jeleni". Zaniepokoiłem się. W życiu natknąłem się na takie twarze kilka razy. I, przyznam się, synu - schodziłem takim z drogi. Wiedziałem o takich - stuprocentowo wiedziałem - że już w życiu zabili. Że przeszli więzienne piekło. Że nienawidzą świata. Że zdecydowali się. Chcą pozostać po tamtej stronie. I wiedzą, że mają nad nami bezwzględną przewagę. Nie boją się ni więzienia, ni bólu, ni śmierci, ni potępienia. A my się boimy. Idź, chłopie, swoją drogą, powiedział Walken. Beznamiętnym głosem. Po co ci to? Koleżka wyjął coś z kieszeni - szczęknęło - nóż. Sprężynowy. Zachichotał. Święty czas, hę, hę! Nawet Cracovia brata się z Wisłą. I podał nóż Walkenowi. Ten pokręcił głową. Nie trzeba, mruknął. 225 Cofnąłem się, powoli, bokiem, czujnie, z tą soczystą pałą w prawej łapie. On nie spuszczał ze mnie oczu. W pewnym momencie, kiedy byłem już od niego pięć - sześć metrów, wydało mi się, że te jego siwe oczy są bezbrzeżnie smutne. Pomyślałem: on patrzy Stamtąd. Z Krainy Potępienia. Wie, że już Tam zostanie. Kiedy odszedłem od tego boiska-śmietnika i odrzuciłem pałę, ogarnął mnie smutek dotkliwy, wszechprzenikający. Przyznam się, synu: usiadłem na pniaku i - zapłakałem. Do środka. W mózg. Że nie potrafię, że nie wiem, jak go uratować. Bo gdybym wiedział - może poświęciłbym się? Oczywiście spytałem ojca o to wysypisko. Boisko należało do Bandurskiego, wyjaśnił, kiedyś gmina dzierżawiła polanę dla was, sportowców. Jak zabrakło sportowców, różni z Borowa zaczęli wyrzucać tam śmieci. Na dziko. Bandurski czatował, kłócił się, policję wołał. A śmieci przybywało, nawet z Miasta ciężarówki przyjeżdżały z odpadami. A Bandurski, zamiast pomocy, miał sprawy o pobicia, o przekłucia opon, o wybijanie szyb. Aż przyszła wiadomość, że jego córkę, która studiowała w Holandii, znaleziono w kanale. Potem było dochodzenie i Bandurski dowiedział się, że jego córka była w Holandii nie studentką, ale tą, jak to się teraz ładnie nazywa, prostytutką. No i poddał się. Już nie wojuje ze śmieciarzami. Przeciwnie, bierze po dziesięć, pięć, a nawet po dwa złote od tych, co przyjeżdżają. Będzie miał sprawę za nielegalny biznes. Ja: Widziałem tam jakichś ludzi. Ojciec: Szperacze. Bezrobotni. Bezpańskie psy. Nie dopytywałem o więcej. Wieczorem znowu dziennik. W Warszawie odbyła się msza na placu Piłsudskiego. Trzysta tysięcy. Prymas Glemp przemawiał, wrócił już z Argentyny. W Rzymie kolejka do Jana 226 Pawła liczy kilkadziesiąt tysięcy, ludziska czekają sześć godzin, żeby dostać dziesięć sekund na ostatnie popatrzenie. Głos spikera spokojny, uroczysty. Ale bez patosu. Wiarygodny. Matka: A spróbuj, Zeflik, włączyć telewizor (zdejmuje obrus). Może pokażą katafalk? Chciałabym zobaczyć. No, stuknij! I do mnie: Czasem zadziała, czasem nie. Ojciec: Dziś nie zadziała. Matka: Ale spróbuj. Ojciec: Już ci mówiłem. I do mnie: Jakieś szwarcenegery zalęgły się w tym ampa-racie. Chcę zobaczyć coś porządnego - nie zadziała. A jak dają drakułę - zadziała! Matka: Stuknij, Zeflik! Ojciec: Szkoda ręki (podszedł, włączył, poczekał). Kiedyś dużo oglądaliśmy. Ale z roku na rok więcej obrzydliwości. I strachów! A tu na odludziu i bez straszenia straszno. Wałęsają się różni. Bezrobocie. Kiedyś nawet złodziej - jeśli był zatrudniony - jakoś do ludzi się dopasowywał. A teraz? Pół Borowa nie pracuje - łażą - kombinują, co ukraść, kogo obrabować. Wielu dziczeje - jak bezdomne psy i koty. Coraz częściej słychać: tam zabity, tam obrabowany. Wojny nie ma -a strachu więcej niż za wojny. A oni (walnął pięścią z góry) każdy dziennik zaczynają od postraszenia. Matka: O, smugi! Ojciec: Nic z tego! Dziś wszystkie cztery kanały o Papieżu. Jakby gdzie nusferata dawali - pewno by zadziałało. Matka, do mnie: Ty, Ondraszku, spróbuj. Ja: Alkoholu nie kupuję ni sobie, ni innym. Telewizora też nie włączam ni sobie, ni innym. Z radia doleciała litania. Ja: Co to za stacja? Na kościelne radio się, ojciec, przerzuciłeś? On: Właśnie dlatego, że ono nie straszy. Msze i modlitwy 227 przepuszczam, wiadomości i dyskusje słucham. Przy tych amerykańskich programach - radio kościelne teraz smakuje jak kiedyś Wolna Europa albo Głos Ameryki. Wszędzie straszenie, reklamy i te amerykańskie piosenki. A toż nikt ich nie rozumie, nawet taki, co uczył się angielskiego. Możliwe, że te redaktory, co to nadają, też nie rozumieją. Może tytuły. Ja: A w Borowie jest jeszcze kino? Ojciec: Było, nima. W Domu Kultury teraz odzież zachodnia na wagę. Ja: Pamiętasz, mama, jak przyjeżdżało kino objazdowe? Matka: Pamiętam! Ja: Czy ja z tobą oglądałem „Gorzki ryż"? Czy mi się tylko wydaje? Matka: Dobrze ci się wydaje. „Gorzki ryż", „Nie ma pokoju pod oliwkami". Trzymałam cię na kolanach, bo za tych na kolanach nie płaciło się biletu. Miałeś ze dwa - trzy lata. Ojciec: Nie. To musiało być później. „Gorzki ryż" szedł, jak zaczęliśmy grać „Powoli człapał konik skrajem szosy". Matka: Nie! Wtedy ruszyła „Cicha woda". Ojciec: Nie! Już wiem! „Gorzki ryż" u nas szedł, jak akurat Gniatkowski śpiewał „Ryżowe pola w wodzie mokną". Ja: A kiedy Fogg śpiewał „Pamiętam pierwszy siwy włos na twojej skroni"? Ojciec: Ależ najpierw „Siwego włosa" śpiewała Mirska! Marta Mirska! Ja: „Wio, koniku" kto śpiewał? Połomski? Matka: Michotek. Ojciec: A skąd! Sztatler śpiewał! Julian Sztatler. Matka: Ach, jak lubiłam „Pamiętasz, była jesień". Ja: Wiem, to z filmu „Pożegnania". Matka: Podobał mi się! Ale „Lecą żurawie" bardziej. Ja: A w którym filmie Koterbska śpiewała „Karuzelę"? Ojciec: „Przygoda na Mariensztacie"! Matka: A skąd! „Irena do domu"! 228 Ja: Pamiętam, jak po filmie wracaliśmy przez las, grupami, dyskutowaliśmy po ciemku. Matka: Przyjeżdżało raz na dwa tygodnie. Ale to było więcej niż wesele! Ojciec: Bo filmy były lepsze. Nasze. I włoskie. Francuskie. Nie było jeszcze tych amerykańskich. Matka: Pierwsze amerykańskie też były porządne. Pamiętasz „Dwunastu gniewnych ludzi"? A „Rzymskie wakacje"? Ojciec: To prawda. Potem ich bies opętał. Jak zabili Ke-nediego. Ja: Myślisz, ojciec, że to kara boska za to królobójstwo? On: Tak. Dużo mieli na sumieniu. Karlik opowiadał. Murzyni, Indianie. Meksyk, Kuba, Filipiny, Wietnam. Ale miarka się przebrała - Pan Bóg się obraził, odwrócił - i diabeł się do nich dobrał. Co prezydent, to głupszy, co wojna, to bezczelniejsza. Ruskich przechytrzyli, ale wiadomo było, że w końcu trafią na swego. I trafili. Ja: Na kogo? On: Na muslimów. Z nimi przegrają. Jak Rzym przegrał z chrześcijanami. A dlaczego przegrał? Bo chrześcijanie nie bali się śmierci. Każda śmierć wzmacniała chrześcijaństwo. Ja: Sam to wymyśliłeś? Czy z Karlikiem? On: Dużo tu nam opowiadał, jak wrócił z tej Ameryki. Naród, mówi, porządny, pracowity. Ale politycy? Niemcy też byli porządni, pracowici. A ile złego rozpętali. Ja: Dżonsony obraziłyby się za to porównanie. On: Wiem, lepiej głośno tego nie mówić (rozejrzał się, i ciszej:) Teraz każdy arabski samobójca wzmacnia islam. Nikt tego nie powie głośno, ale prawie wszyscy tak myślą po cichu: że to bohaterowie. Święci. A tamci? Bandyci! Ja: Tato, naprawdę tak myślisz? On: Gadają wolność, demokracja, a idzie o naftę i pieniądze. 229 Ja: Ojciec, daj łapę. No to jest nas dwóch. A z Karlikiem -trzech. On: Trzech? Trzy - miliardy! Cały świat tak o nich myśli. Ale boi się mówić - bo oni mają długie ręce. Ja: Odzież zachodnia na wagę - w Domu Kultury! On: A na piętrze? (rozejrzał się) Burdelik. Pod przykrywką „Masaże i kręgarstwo". Kręgarze, psia ich mać! Matka wyjrzała z chaty: Dzwoni! Dzwoni ten twój tele-fonik! Co nacisnąć? Ja: Pewnie Karol. Matka podała mi aparat, nacisnąłem. Tak, zgadłem. Ty. Podniecony. Że byłeś na placu Piłsudskiego. Trzysta tysięcy! Miałeś rację, ojciec, to rezonans. To się udziela, ta uczuciowa wibracja, się wpada w trans. Wielkie przeżycie. Szkoda, że, ojciec, nie byłeś. Szkoda, że wtedy skręciliśmy nad Morskie Oko. Tato, spotkałem go, tego malarza. Znowu zalany. To był - bies! Ja: Spokojnie, Karol. Ty: Ucałuj babcię! Pamiętam, mówiła: Uważaj, Karlik, diabeł zawsze czai się blisko krzyża. Teraz wiem, co miała na myśli. Ja: Tu dziadek chwali twoje poglądy antyamerykańskie. Ty: Daj mi staruszka, porozmawiamy. Ja, podając komórkę ojcu: Karlik, chce z tobą porozmawiać! Ojciec: Nie, nie! To drogo kosztuje. Chce porozmawiać -niech przyjedzie. Zapraszamy! Matka, do mnie: My do niego przyjedziemy - na wesele! (śmiech) Powiedz jemu: stary kawaler u czorta w zaprzęgu! Ty: Słyszałem! Całuję babcię. A ty, ojciec, kiedy wracasz? Ja: Za parę dni. Przedtem zadzwonię. Kończymy? Ty: Trzymaj się, stary rozwodniku! Ja: Trzymaj się, stary kawalerze! Wyłączył się. 230 Matka, do ojca: Widziałeś? Dobra rzecz, taki aparacik. Kaśka dawała, odmówiłeś. Ale od Karlika może byśmy wzięli? Ojciec, do mnie: A w drugą stronę, do Karlika dajmy na to, też tak zadzwoni? Ja: Spróbujmy! On: Poczekaj, wezmę okulary. Nałożył okulary. Ja napisałem na kartce, dużymi wołami, numer do ciebie i podałem mu komórkę. Ojciec, z niedowierzaniem: I co? Tylko wystukać numer? Ja: Tylko. Ojciec wystukał, powolutku, jakby z cyfry na cyfrę przesiadał się całym ciałem. Zahuczało. Ach, gdybyś widział, synu, tę jego tremę, to namaszczenie! Odebrałeś. Usłyszał twój głos. Ty, Karlik?, upewnił się. Na pewno ty? Coś odpowiedziałeś, a on: Ty nie w domu? Samochody słychać! Wysłuchał odpowiedzi i do matki, ze zgrozą: Idzie Marszałkowską, dochodzi do Świętokrzyskiej! (i przyciskając aparat do ucha:) Powiada, że widzi Pałac Kultury! (i po chwili:) Powiada, że zaczepi Murzyna, żeby coś do mnie powiedział! (przerażony!) Murzyn gada, po angielsku! Co powiedzieć? Matka: Powiedz „sęk-ju"! Jak w filmach. Ojciec: Sęk-ju! Sęk-ju, ser! Matka, do mnie: Widzieliście go! Po angielsku gada! Ojciec, oddając mi aparat: Weź, zakończ, bo zawału dostanę! Wziąłem, podziękowałem ci za pomysłowość. A dziadek: Jezu, Jezu, co za wynalazek! I nagle: Ale „oni" to wymyślili? Ja: Niestety. Nie Indianie, nie Rosjanie. I nie muzułmanie. 231 A dziadek: Trudna z nimi sprawa. I nienawidzisz. I podziwiasz. Ja: Otóż to. Środa. Ciężki był dzień, synu. Ojca wciągnęła lornetka, poszedł za las, na kurhan, żeby mieć więcej widnokręgu. Matka guzdrała się w kuchni, ja przejrzałem (kupione wczoraj w Borowie) gazety. Ogoliłem się. Wypiłem kawę, rozćmuchałem się. Wtem matka, patrząc w okno: Ona przyjechała. Kto? Ta córka, tych lekarzy. Ja: Niedobrze? Matka, przestraszona: Ona jak ona. Ale ten jej pies. Ja: Co za pies? Matka: Naszego Dzwonka pogryzł. Ja: Właśnie, chciałem zapytać, wargę ma nasz Dzwonek naderwaną. Matka: To on. Podszedłem do okna. Za żywopłotem (jeszcze ażurowym) stał przed chałupą golf. Matka: Poczekaj, ona w ustępie. Poczekałem, wyszła. Krępa. Bez talii. Koło czterdziestki. Matka: Ci starzy przyjemni byli. Ale ona, jakaś taka. O, pies mignął. Do lasu pobiegł. Żeby Zeflikowi drogi nie przestąpił! Od matki wionęło lękiem. A może byś, Jędruś, przyzostał na dłużej? (Jędrusiem nazywa, gdy się rozserdeczni). Szczerze mówiąc, ojciec zucha rżnie, ale słabieńki już. Zagonek skopać to dla niego dzisiaj jak kiedyś pół ogrodu. Skosi kawałek łąki - zasapie się. Osiemdziesiątka, dziewiąty krzyżyk. Najgorzej z nogami. Wilgoć. Może nie trzeba nam było wyjeżdżać z miasta? W bloku ciepło, sucho. 232 Ja: Można wrócić. Ona: Jak? Ja: Sprzedać to gospodarstwo, kupić kawalerkę. Ziemia podrożała. Ona: Podrożała, ale w Borowie. Modne miejsca drożeją -takie przy jeziorze, nad rzeką czy w puszczy. A tutaj? Nawet stawu się nie da wykopać, bo tu same piaski. Ja: A na łące? Ona: Za daleko. Złodzieje by przychodzili kąpać się, rybę kraść. Jeśli staw, to blisko być musi. Na oku. Ojciec wrócił, też zmieniony na twarzy. Nie bój się, powiedział do matki, idź do ogrodu, rób, co miałaś robić, nas tu dwóch jest w razie czego. Matka wyszła, a ojciec do mnie: Widziałeś ją? Niemiła osoba. Weźmie taka i się otruje albo powiesi i potem będzie straszyło. Ja: Była jakaś kłótnia? Przykrości? On: Nawet kłótnia byłaby lepsza od tej jej ponurości. Wtem krzyk, ojciec zerwał się: Gienia! Wybiegliśmy. Matka leżała na skraju warzywnika, w bruździe. Trzymała się za serce, dyszała. Chciałem ją podnosić -ojciec powstrzymał. Cii, niech złapie powietrza — — Usiadł przy niej, podłożył dłoń pod głowę, drugą pogła-skiwał. Nic, nic, Gienia! Zaraz przejdzie. Oddychaj! Rozglądałem się za przyczyną. Ojciec, do matki: On? Matka, między sapnięciami: On. Sąsiadka wyszła z chaty z wiadrem i poszła do studni. Wrzuciła coś z wiadra do krypy i bełtała kijaszkiem. Matka usiadła. Rowkowałam, o tutaj (wskazała). Słyszę sapanie za plecami. Oglądam się - on! Pół metra ode mnie! Jezu! Ojciec: Cii, Gienia, cii. Nie będziesz się więcej bała. Ja go załatwię. Wiem jak. I zakopię gdzieś daleko. Cii, Gienia. Matka: Nie zaczyna] z nim! To morderca. 233 Ja: Był w kagańcu? Matka: Nie. Ale nawet gdyby był, tfu! Te oczy! Ja: Przyjrzę się jej. Z obórki. Przez szczelubinkę. Nasza obórka jest naprzeciwko tamtej studni. Szczelu-binka to szczelina między belkami, zasłonięta od środka deską na gwoździu. Wystarczy deskę okręcić i ma się widok na sąsiedztwo. Cichutko wszedłem do obórki. Pachniało sianem i gnojem. Krowa spała. Podszedłem, przykucnąłem, przekręciłem deskę. Sąsiadka stała nad krypą, plecami do mnie. Czarna spódnica. Duży kwadratowy zadek. Łydziasta. Coś zaprószyło mi oczy. Przetarłem. Spojrzałem znowu. I — — I zobaczyłem, synu, nos w nos, twarz w twarz: czarny pysk, białe zęby, różowy język i smoliste oczy. Wpatrzone w moje. Ale nie były to oczy psa ani pysk psa. Synu! To były oczy i twarz faceta. Inteligentna twarz i przenikliwe oczy bezwzględnego faceta. Trwaliśmy tak, bez poruszenia - czułem, że on mnie hipnotyzuje! Nie dałem rady ni poruszyć się, ni krzyknąć. Skamieniałem. Wtem facet uśmiechnął się zwycięsko i pysk się oddalił. A ja odchyliłem się do tyłu i przewróciłem na plecy. Bez tchu. Przez głowę przelatywała migotanina twarzy, oczu, pysków, zębów. Kiedy ochłonąłem, migotanina zakołysała się i ustała. Taki sam wzrok miał tamten facet na śmietnisku. Choć tamten miał oczy siwe, a ten czarne. Drżałem. Ojciec tymczasem przyprowadził matkę do domu, ułożył na łóżku, dał krople walerianowe (zapach). I co? spytał. Widziałeś ją? Tylko od tyłu. Od pleców, powiedziałem. .; 234 Jakaś nieszczęśliwa osoba, orzekła matka. M|czy się z jakąś tajemnicą. Ojciec: A co ona kąpała w tej krypie? ; Matka: Pewnie jakieś zawilgłe szmaty. ' Ojciec, patrząc w okno: No masz! Odjeżdża! Matka: A pies? Ojciec: Nie widać. Może pobiegł przodem. Tak, odjechała. Zamknęła bramę. Hm, pójdę, zobaczę, co to za szmaty w krypie. Dla zamoczenia zwykłych ścierek nie jechałaby dwieście kilometrów z Warszawy! Matka: Nie! Nie chodź tam, nie zaglądaj! I do mnie: Przykre sąsiedztwo nam się trafiło. W mieście -możesz przeprowadzić się do innego bloku czy dzielnicy. Ale weź przeprowadź się z ziemią. Z chatą i studnią? Ojciec: Wykurzymy ją stąd, Jędrek pomoże (i kiwnął na mnie, żeby wyjść, naradzić się). A tymczasem chodź, upi-łujemy parę pieńków. Wziął z sieni ręczną piłę, deblową. Mój plan prosty jest, oznajmił pod obórką. Wywabię go do lasu. Jak podskoczy, oszołomię gazowcem i walnę ośką między oczy. Odwiozę daleko. Zakopię. I, nie śmiej się, i przebiję osinowym kołkiem! Ja: Uu! (aż stęknąłem) On: Parę lat temu było. W telewizji. W sobotę. Migawki z księdzem, krzyżem, z takim przyjemnym aktorem, zaraz przypomnę nazwisko, zapowiedź. Myśleliśmy: film religijny. Ułożyliśmy się z Cienią w łóżku, obejrzymy sobie coś mądrego na dobranoc. Trochę za późno włączyłem, już po tytule. Owszem, ksiądz, owszem, krzyż, dziecko, ale co chwila mróz po plecach idzie. Cienia: Wyłącz, to straszne. Ja: Jeszcze trochę. Anajstraszniejszy był pies. Co parę minut zaznaczał się w filmie - i zaraz jakieś nieszczęście! Brrr! A potem jest scena na cmentarzu - fotograf i ambasador - bo ten aktor ambasadorem był, o, ten, co grał w „Rzymskich wakacjach" -odsuwanie płyt, zaglądanie do grobów - wtem opada ich 235 cała horda takich strasznych psów, tamci bronią się, uciekają, a parkan wysoki, psy do nich dopadają - i nie wiem, co dalej, Cienia tak wiszczała ze strachu, że wyłączyłem. Sam dygoczę, jak tamto przypomnę. Coś diabelskiego w tym było! (ciszej) Przyznam się. Przedtem psów się nie bałem. Teraz - boję się. Tego diabła za płotem - też. Nie dam rady go załatwić. On podobny do tamtych. Ta rasa. Ja: Bez ogona? Ojciec: Tak, bez ogona jest. Przycięty przy wysrawce. Znaczy: widziałeś ten film? Ja: Widziałem. Przeraźliwy. I zaraźliwy. Mnie też przytruł. On: Amerykański? Ja: W Anglii kręcony, za angielskie pieniądze, ale scenariusz, reżyser i aktorzy - amerykańscy. Ojciec: Aten aktor? Pamiętam go z paru filmów. Przystojny, mądry. Czemu on zagrał w tym diabelskim filmie? Ja: Gregory Peck. Na żadnym porządnym filmie nie zarobił tyle co na tym. Ojciec: Jędrek. Ja z tą kobietą rozmawiałem z bliska. I tego psa widziałem z bliska. Oczy w oczy. Mówię ci: diabeł. Musimy go załatwić. Wiesz, jakie mam przeczucie? Zaczekałem. Ojciec: Jest tak, jakby to on nią rządził. Nawet domyślam się, nie, tfu! I mam takie przeczucie, że któregoś razu on ją w tej chacie zagryzie! Dlatego musimy go załatwić. Żeby nie doszło do czegoś gorszego. Pomożesz? Pomogę, powiedziałem. Drżąc. Ojciec: Masz rację, strach zaraźliwy jest. Pamiętam z wojny: nocowali u nas różni. Partyzanci nasi. I partyzanci sowieccy. Przez zimę Żyda ojciec ukrywał, na ruszcie w stodole. Niemcy tu stacjonowali. Potem Rosjanie. Na początku wojny lat miałem czternaście. I strzelanie było, i wybuchy, i bombardowanie, ale, może z głupoty, nie bałem się. Ale kiedy ojciec i matka się bali - brało i mnie. Choć udawali, że się nie boją, dygotałem i ja ze strachu. 236 Ja: Rezonans, ojciec. Mówiliśmy. On: Wiem. Dostrajanie się instrumentów. Ja: Chyba masz rację, ojciec. Kara za Kennedy'ego. I za Wietnam. Pan Bóg ich opuścił. Ten straszny film zrobiono trzy lata po Wietnamie. Nawet tego mądrego, szlachetnego aktora opętało. Ojciec: Wiosna idzie, ona teraz będzie przyjeżdżać częściej. Może w niedzielę. Pobędziesz? Ja: Pobędę. Ułożyliśmy na kozłach belkę, upiłowaliśmy parę pieńków. Takich dłuższych. Na polana do kominka. Potem ojciec zajął się krową (matka wciąż leżała w łóżku). A ja, synu, myślałem o moim synowskim obowiązku. Że powinienem zająć się rodzicami. Że na zimę trzeba będzie zabrać ich do bloku. Gdzie sucho, ciepło, do lekarzy blisko. A co z chatą? Krową? Prosiakami? Ogrodem? Może ty byś tu pomieszkał? Cały wieczór o tym myślałem, aż do zaśnięcia. Czwartek. Rano. Leżę, synu, i myślę o Małgosi. Że chyba ją skrzywdziłem moim ultimatum. Albo ojciec, albo góry. Nie po to cię rodziliśmy, wychowywaliśmy, żebyś szukała śmierci nad przepaściami. Ona uważa, że to nie jest uzależnienie, ja uważam, że jest. Że cięższe od narkotyków. Te wszystkie sporty ekstremalne - kto podpowiada? Kto podjudza? Ta ich, himalaistów, filozofia o samosprawdzaniu się, o hartowaniu woli, o dążeniu wzwyż? Samooszustwo! Uzależnienie! I to na trzeźwo. Wiadomo od kogo. Chcesz się hartować, sprawdzać jeden z drugim? To się rozejrzyj wkoło - ilu nieszczęśników w rodzinie, w pracy, w budynku! Sprawdź się w ludziach, jeden z drugim, nie w górach czy fitness klubie. Poniosło mnie. Może nie mam racji. Może te górskie ćwi- 237 czenia po to, żeby mieć więcej hartu w pracy i zwykłym życiu? Może Małgosia przezwycięża jakieś swoje skryte strachy? I dopiero jak je pokona, da radę żyć w powszedniości? Wciąż piękna pogoda. Słonecznie, ciepło, bez chmur. Pełno już ptactwa. Ale gniazdo na naszej stodole puste, inne bociany przyleciały już dwa tygodnie temu, naszych nie ma. Czyżby im się coś przydarzyło? Może ten pies wystraszył? Bociany są wrażliwe na rezonans, potwierdzają to różdżkarze i zoologowie. Od rana narada. Rzuciłem starym tę myśl o przeprowadzce do Warszawy. Najprostsze: sprzedać tutejsze resztki, nawet za bezcen, byle pozbyć się kłopotu. Ty byś wynajął sobie kawalerkę, oni urządziliby się w twoim pokoju, ja robiłbym im zakupy. Jakoś dożylibyśmy do tego, do czego dożyć trzeba. A o starości i umieraniu myślimy teraz wszyscy. Wiadomo dlaczego. Oj, dał nam wszystkim popalić Dalajlama swoim finiszem. We wczorajszym dzienniku Jego lekarz powiedział, że umierając, Ojciec Święty cierpiał bardziej niż Chrystus na krzyżu. Chrystus, cierpiąc, mógł mówić, Papież nie. I w tym tajemnica oddziaływania tej śmierci! Rezonans, synku. Duchowy. Pozasłowny. Gdyby, umierając, JPII gadał, pouczał, moralizował, my - przekarmieni słowami, znudzeni słowolejstwem - nie zareagowalibyśmy! A na te pozasłowne sygnały - zaskoczeni - reagujemy. Sam jestem zdziwiony: czuję, że cała człekosfera planety -wibruje. Do Rzymu stąd dwa tysiące kilometrów, a czuję się, jakbym był w pobliżu Bazyliki. Te rzymskie tłumy działają jak wzmacniacze estradowe, podobno już czeka się na to dziesięciosekundowe popatrzenie aż szesnaście godzin! Porąbałem pieńki, przyniosłem polana. Ojciec przerobił piec chlebowy na kominek. Pamiętasz, gdzie były drzwiczki od tego chlebowego pieca? W kuchni, pod piecem, przy podłodze. Więc, synku, dziadek zamurował te drzwi, a otwór 238 do wnętrza piecowego zrobił od strony pokoju. Żeby, ogniskiem, szybko ocieplić pokój dla gościa, takiego jak ja czy ty. Może nawet dziś rozpalę w tym niby-kominku. Jutro w Rzymie ten Wielki Pogrzeb. Dziadkowie wybierają się na transmisję do Kmicisia Jatka, z którym są w przyjaźni i który podobno ma telewizor „wielki jak kino". Wieczór. Matka: A spróbuj, Zeflik, może zadziała? To obejrzelibyśmy transmisję w domu. Nalegała tyle, że ojciec włączył aparat (Panasonic), odczekał, walnął w pudło swoim „sposobem" (buch - przerwa - buch! buch! - przerwa -buch!) i, o dziwo, ukazał się wyraźny obraz. Już po pięciu sekundach wiadomo było, że film jest amerykański, a po dziesięciu, że kryminał (policjanci, pościg itepe). Ojciec, do matki: A nie mówiłem? I do mnie, o telewizorze: Ten skurczybyk igra sobie ze mną! Przełączył odbiór na inne kanały - smugi, chroboty. Zły się w nim zalągł i już!, skwitował, wyszarpując przewód z gniazdka. Dzwonienie. Matka: Karlik! I podaje mi aparat. Oczywiście ty. I ta wiadomość rados-no-kłopotliwa: Ona zadzwoniła. Ja: Kto? Małgosia? Ty: Catherine. Ja: Z Paryża? Ty: Z Rzymu. Ja: Nie rozumiem. Ty: Twoja Severine pojechała na uroczystości. Doznała wzruszenia serca i postanowiła cię pocieszyć. Podała numer swojej komórki. Możesz do niej zadzwonić. Masz czym zapisać? Ja: Mam. Podyktowałeś. Zapisałem. Uff! Co teraz? 239 Ty w Rzymie! Porwał Cię ten rezonans, Catherine, wciąg-fiął, pojechałaś do centrum. Do rdzenia tej informatyczno--energetycznej ducho-stacji. Jeszcze jedno potwierdzenie, że "nadajemy na tej samej fali", jak mówi się potocznie. Kto wie, może i za Tobą chodzi ochota na wyjazd w odludzie? Kiedy się spotkamy, zaproponuję Ci wprost przeprowadzkę tutaj, do Kmiciś. Oczywiście nie od razu. Przedtem uporządkuję sąsiedztwo. Wykurzę stąd tego psa i tę jego panią. I zlikwiduję to wysypisko. Pojadę do Białego, do ochroniarzy środowiska, na policję, do prokuratury - niech zajmą się tymi rozwozicielami śmieci. Namówię Bandurskiego, żeby się przyłączył - może odżyje, poderwie się do walki? Wzięlibyśmy się, Catherine, za uporządkowanie Borowa. Tak, od dołu trzeba świat naprawiać. Może wystartowałbym w wyborach samorządowych - na wójta gminy? Jest tu apteka - byłaby praca dla ciebie. A staw? Można zrobić studnię typu artezyjskiego i zasilić staw pompą elektryczną, gdzieś czytałem, że uzupełnienie parowania nie kosztuje drogo. Powrócą bociany. Kupimy konia. Może dwa? Może dwukółkę? Zaryzykowalibyśmy, co? Zastanów się, Catherine. Rozpaliłem w kominku. Starzy poszli do Jatka na transmisję. Mógłbym włączyć radio, słuchać transmisji radiowej. Ale nie potrzebuję. Odbieram bezprzewodowo, bezradiowo, beztelewizyjnie. Tak, synu. Wyczuwam, co się tam dzieje. Moich starych bardzo poruszyły fragmenty testamentu, wczoraj ogłoszonego (radio podawało wieczorem). Ojciec: Poświęcił się na całego. Bohater! Matka: Święty! Ojciec: Bohater to więcej niż święty. Matka: Nie. Święty to więcej niż bohater. Droczą się, sprzeczają - ale lubią się, cenią. Rezonans. Zwany miłością - wieloletnim zgodnym współżyciem -szczęśliwym małżeństwem. 240 Patrzę w ogień. Żywioł. Jakby rzeka przepływała przez dom. Płomienie — — wzruszenie. Z prapamięci. Od tych, co pięćset lat temu karczowali tu puszczę, stawiali pierwsze domy z bali. A może najpierw szałasy z chrustu. Przedziwne! Kmicice -Kmicisie. Ta ciągłość. Że od pięciuset lat w tym samym miejscu - pokolenie po pokoleniu - jak słoje sosny. Twór. Stwór. Wzorzec historyczno-energetyczny. Kmicice. Rodzice wrócili poruszeni. Matka: Cud! Ojciec: Na trumnie położyli ten ewangeliarz, w czerwonych okładkach. Zamknięty. Wtem zawiał wiatr, otworzył tę księgę i zaczął przeglądać. Jatek od razu się przeżegnał i powiedział: Duch Święty przegląda życie Jezusa i porównuje z życiem naszego Papieża! Matka: I dobrze powiedział. Znam Jatka siedemdziesiąt lat i nie wiedziałam, że on taki mądry. Ojciec: Może Duch Święty go natchnął? Matka: A najdziwniejsze to było, że na koniec nabożeństwa wiatr zawiał mocniej - podniósł okładkę, położył i księgę zamknął. Ojciec, do mnie: Tylko nie mów, że to przypadek! Tu wszystko do wszystkiego zanadto pasuje! Matka: Każdy niewierzący, czy dureń, czy profesor, jeśli to widział - uwierzy! Pomyślałem: muszę to obejrzeć w retransmisji. Tak, uczucia odbieramy pozasłownie rezonansem. Ojcu kiedyś jako chłopcu udzielał się wojenny strach rodziców. Mnie udziela się ich wiara? Ojciec, do mnie: A prezydentów się nazjeżdżało! Jak na jarmark. A każdy nadęty, przejęty. A najbardziej amerykański - ten, co napadł na Irak. Patrzyłem to na niego, to na trumnę i myślałem: Szkoda, Janie Pawle, żeś ty prezydentem Ameryki nie został. Te Busze i Klintony nie umieją spożytkować amerykańskiej potęgi - Ty byś umiał! I świat wyglądałby dziś inaczej, nie byłoby nędzy w tych Afrykach ani tych głupich wojen! 241 Ja: Rządzić mógłby tylko lat osiem. Nie dwadzieścia siedem. Matka: A gdzie tam! Zaraz by go te ich mafie zabiły! Jak tego murzyńskiego księdza. Jak Kenedich! Ojciec, o matce, do mnie: Słyszałeś? Polityczna głowa! Czerczyl! Do Oenzetu cię zgłosić, Cienia. Matka: Kasia, Zeflik. Ka-sia! Wieczorem słuchaliśmy dziennika. Ale największa rewelacja przyszła z komórki. Syn! Ojciec, oglądałeś?, spytał. Nie. Ale dziadkowie oglądali. I wszystko, co najważniejsze, wiem. No to trzymaj się teraz. Usiądź, bo możesz się przewrócić. A co? Zdecydowałem się. Ja: Ślub? On: Idę do zakonu. Nie przewróciłem się, synu. Usiadłem. Pooddychałem. Zrozumiałem. Jeszcze jedna przebieranka?, spytałem. Ty: Nie, rozmawiałem z tym księdzem. Objaśnił, co, jak, gdzie. Najpierw nowicjat. Dominikanie. W Poznaniu. Jest czas na pogłębienie decyzji lub na wycofanie się. Ja: Od kiedy byś zaczął? Ty: Nie od razu. Za dwa - trzy miesiące. Odetchnąłem. Aha, jak wrócę, to mi wytłumaczysz dlaczego. Ty: Tego się nie da wytłumaczyć słowami. Pamiętasz z „Ojca chrzestnego" - jak Al Pacino został rażony miłosnym gromem? Ja: Pamiętam. Przedwczoraj myślałem o tej scenie. Trzymaj się, Karol. Ty: I wy się tam trzymajcie. Hej! Starzy czekali. Ja zastanawiałem się, czy powiedzieć. 242 Matka: Karlik chce się żenić? Ja, z ulgą: Właśnie. Zaręczyny. Ojciec: Ty miałbyś wnuka, a my jeszcze jednego prawnuka. Matka: A tę jego pannę znasz? Ja: Znam. Matka: Dobrze? Ja: Nie za dobrze. Nigdy się jej rzetelnie nie przyjrzałem. Ojciec: Porządna? Ja: Nie jest bez wad. Ale porządniejsza niż inne. I spytałem o tego młodego księdza w Borowie. Wysoki, chudy - Matka: A, ksiądz Jarek! Trochę narwany, ale złote serce. Ja: Dlaczego narwany? Matka: Motocyklem jeździ, ściga się z młodymi. Ojciec: Taka teraz moda u księży. Pokazywać, że oni też normalni. Że do seminarium idą nie z biedy czy kalectwa, ale z wyboru. Wyjdę na dwór, powiedziałem. Bo chciałem złapać chłodnego powietrza. Wyszedłem. Popatrzyłem w górę. W gwiazdy. Bezradnie. Niczego już nie rozumiejąc. Przeładowany. Noc. Starzy już śpią. Siedzę przed ogniem, patrzę w płomienie. Co dalej? Wyrwałem się z kolein i znalazłem na manowcach. Nie, nie manowce. Mój problem teraz to nadmiar krzyżujących się kolein. A raczej: nadmiar radiostaq'i w jednym radiu. Odbieram jednocześnie kilka potężnych radiostacji. Czego się trzymać? Czego się uchwycić? Jak znaleźć w tym kłębowisku „swoją nutę", jak mawia ojciec. Hej, Cyrano! Pomóż! Opowiadałeś o swojej szamotaninie. Powiedziałeś: trzy lata na pustyni i w puszczy. Powiedziałeś: głodówka. Powiedziałeś: ból. Niech zaboli ciało. Co mam zrobić? 243 Odgryźć sobie palec? Pochlastać się żyletką? Przebić gwoździem dłoń? Zadrżałem. Przypomniało mi się przeżywanie Drogi Krzyżowej - w dzieciństwie - kiedy prawie mdlałem w kościele, utożsamiając się z Jezusem przy stacji jedenastej, patrząc na przybijanie gwoździem dłoni do belki. Wyprostowałem palce lewej ręki i przyjrzałem się dołecz-kowi dłoni. Zaruszałem palcami. Wtem odkrycie. Tak, przybiję gwoździem tę dłoń. Do drewna. Polana są. Czy oszalałem? Nie. Głowa mi się uspokoiła, myślę trzeźwo. Wybrałem najgrubsze polano. Pasowało. Teraz przynieś gwóźdź i młotek. Aha, i obcęgi, żeby po wszystkim gwóźdź wyrwać z polana i dłoni. W sieni jest szafka z narzędziami. Poczułem, jak pomysł nabrzmiewa, rozrasta się, wypełnia mi głowę. Usiadłem, podłożyłem szczap do ognia. Zaraz! A może to ON? Diabeł Strachu? Już mnie opanował, już kusi, podpuszcza - bawi się mną? Przebiję dłoń - on zachichocze rozkosznie! Brawo, pochwali, jesteś twardy, jesteś mocny. Abędziesz jeszcze wspanialszy, mocniejszy -jak sobie dłoń umiesz. Albo nogę! Dopieroż się wzmocnisz! Nie. Jest inaczej. Jest, jak mówiłeś, Depardieu. Próba. Egzamin. Precz wykręty! Jeśli tego nie zrobię, będę sam sobą pogardzał za tchórzostwo, do końca życia! Dopieroż strach do mnie przylgnie. Szmata będę! Rozsądek: Zrobię to w dogodniejszych warunkach. W mieście. Sam. Gwóźdź i młotek w szufladzie, deska na balkonie. Tam się pozmagam. Bez zawracania głowy rodzicom. Tu krzyknę - obudzą się, przybiegną. Jak im wytłumaczę? Przecież nie zrozumieją. Jeśli ja już nie rozumiem, co dzieje się ze mną, tym bardziej oni się pogubią. Sam, sobie, gwoździem, rękę? Zwariował! 244 Odsunąłem pogrzebaczem węgle, poprawiłem żagwie, odstawiłem pogrzebacz do garnka i spostrzegłem, że w garnku obok pogrzebacza stoi - rożen. Rączką do góry. Wyjąłem go. Zakończony ostro, grubość kowalskiego gwoździa. Przeraziłem się. To nie przypadek - ktoś podsunął mi go umyślnie. Kto?! Diabeł czy Opatrzność? Teraz nie ma odwrotu! Desperacko przeszedłem - drugimi drzwiami - przez sień do kuchni. Z matczynej apteczki wziąłem plaster, nożyczki, bandaż, wodę utlenioną. Zajrzałem, czy się nie obudzili. Śpią. Ułożyłem polano. Obmacałem dłoń. Węgielkiem, czarną kropką, zaznaczyłem miejsce. Starannie obtarłem ręcznikiem końcówkę rożna. Jeszcze ją zdezynfekować - w ogniu. Wsunąłem rożen między polana. Zaczekałem. Wyjąłem. Koniec szpikulca żarzył pomarańczowo. Przekłuję dłoń czerwonym żelazem, postanowiłem. Będzie bardziej bolało. Moje zwycięstwo nad samym sobą będzie większe! Nad samym sobą - co to znaczy? Ja Odważny pokona Ja Strachliwego. Zarażonego strachem. Rządzonego przez Diabła Strachu! Och! Już przeczuwałem tę ulgę, tę radość, to wyzwolenie! Spojrzałem na zegarek. Za pięć dwunasta. Znowu Opatrzność? Idealny moment: skupię się. Włożę rożen do ognia. Rozżarzę, od nowa! Zaczekam. Kiedy se-kundnik zbliży się do „zero-zero-zero" - wyceluję szpikulec w kropkę i - pchnę! Żeby dłoń nie „uciekła", położę ją na polanie. Ogarnęły mnie spokój i pewność. Rozgrzałem rożen. Po- 245 patrzyłem na zegarek. Trzydzieści sekund przed północą ułożyłem dłoń na polanie, wyjąłem rożen, wycelowałem szpikulec w kropkę, przybliżyłem i — — Nie pchnąłem. Nie dałem rady. Nie było komu pchnąć. Odłożyłem rożen i - sflaczałem. Nie dam rady! Nie potrafię! Nie zrobię tego! Włączył się rozum. Odwagę sprawdzasz?, zaatakował Rozum. To sprawdź sensownie. Uratuj tonącego! Jedź do Iraku! Skocz ze spadochronem! Oto jak człowiek normalny zdaje egzamin! To, co chcesz zrobić, jest absurdalne! Mózgowcu, mylisz się, odpowiedział Cyrano. On chce sam -sobie - z siebie - dokonać swego „stworzenia Adama". On to musi zrobić dla siebie. Chce mieć fakt - początek - zawiązek -pestkę swego własnego JA! Przed pierwszą znowu się sprężyłem, żeby wykonać to, czego nie dałem rady o dwunastej. Znowu nie pchnąłem. Znowu huśtawka. To samo powtórzyło się o drugiej, trzeciej, czwartej — — O siódmej obudził mnie ojciec. Zasnąłeś?, zdziwił się. Tutaj? Idź do łóżka - Niczego nie zauważył. Rozgrzebałem popiół, włożyłem drzazgi, szczapy. Sen mi pomógł. Nie pamiętałem, czy się co śniło. Nie pamiętałem szamotaniny sprzed zaśnięcia. Coś -jeszcze nie wiedziałem co - scaliło mi się w głowie. Włożyłem rożen do ognia. Spokojnie poczekałem, aż końcówka się rozżarzy. Położyłem lewą dłoń na polanie. Prawą wziąłem rożen, przybliżyłem do kropki. I pchnąłem. Chyba wrzasnąłem, bo wbiegła matka: Co się stało? Nic, nic, mamo. Oparzyłem dłoń. Przyniosę maść. Nie trzeba, mam krem w plecaku. 246 Dopiero teraz spojrzałem na zfigarek. ; Pół do ósmej. ••;-.•' Wojowałem osiem godzin? Uff!!! Opatrzyłem dłoń i położyłem się do łóżka. Cyrano! Jeśli jest na świecie szczęście - to właśnie jest ono we mnie. Jestem falą szczęścia. Leżę na wznak — — wydaje mi się, że lewituję — — że zawisłem w powietrzu — — Zasnąłem pół metra nad łóżkiem. Śpiąc, unosiłem się na wietrze. Sobota, synu. Jestem w Borowie. Przyszedłem się wyspowiadać z mojego ciężkiego grzechu. Dłoń mam opatrzoną. Jestem pozbierany. Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale znam kierunek. Jak namagnesowana igła. Ksiądz Jarek. Spowiedź? Kościół? Czy to nie wykręt? Wykręt! Powinienem zgłosić mój sekret - policji. Tak, pójść na posterunek, złożyć doniesienie na samego siebie. O popełnieniu zbrodni. Jestem przed posterunkiem. Czy dobrze robię? Sumienie, spytaj Rozumu. Rozum: Tutaj mieszkają twoi rodzice. O twoim dziwacznym doniesieniu rozplotkuje się okolica. Twoi starzy będą ośmieszeni. Sumienie: Ale musimy to załatwić. Rozum: Jedźmy do Miasta. Do oficera dyżurnego. Albo do prokuratora. Jadę, synu. Wiem, że tak trzeba. To musi być zrobione. Przystanek. Kiosk. Kupiłem pleplota na drogę (a jednak), zaczekałem na autobus, wsiadłem. Bilet u kierowcy. Wolne miejsce przy oknie. Zasiadam, otwieram pleplota. Tytuły, fotografie, reklamy. Obok mnie zasiada harcereczka. Zadarty nosek. Zerka, podczytuje. 247 Ostatnie tygodnie, miesiące, dni. I szedł do Niego w cierpieniu (fotografia: tłum przed Bazyliką). Od kilku dni lęk mroził nasze serca: Ojciec Święty konał. Miliony ludzi na świecie żarliwie modliły się o cud. Ale cud się nie ziścił. Jan Paweł II odszedł pogodny, pokładając ufność w Bogu. Pogrążeni w bólu i żalu (fotografie). Filipiny. Dublin. Pakistan. Watykan. Gdańsk. Wadowice. Indie. Jasna Góra. Fotografie: 30 stycznia - JPII, biały, w swoim papieskim oknie - na Jego orędziu ląduje biały gołąb! Mina Papieża: Przyleciałeś po mnie. 20 marca - JP II pozdrawia z okna gałązkami palmowymi i oliwną, usta bezgłośnie otwarte. 27 marca - JP II bezradnie kładzie dłoń na ustach, które stały się nieme. Kto zostanie następcą naszego Papieża (dziesięć głów przykrytych czerwonymi beretami)? To o nich mówi się w Watykanie. Władca Monako, książę Rainier III, walczy w szpitalu o życie - książę Albert przejął już tron. Książę Karol: Nienawidzę, nienawidzę! Przed ślubem z Camillą Parker Bowles (57) brytyjski następca tronu Karol (56), gdy pozował fotoreporterom, wpadł we wściekłość: Nienawidzę! Nienawidzę tego wszystkiego! Tych okropnych ludzi! I tego typa! (Podobno chodziło o reportera BBC). Top modelka Naomi Campbell (34) po raz kolejny rzuciła się na jedną ze swoich asystentek w hotelu w Rio de Janeiro -uderzyła ją dłonią, przenośnym komputerem i komórką. Michael Jackson (46) stracił cnotę po trzydziestce. W młodości gwiazdor był zakochany w wielu kobietach, ale z powodu wrodzonej nieśmiałości miał problemy ze znaleziemm partnerki. Gwen Stefani (35) króluje obecnie nie tylko na światowych listach przebojów. W plebiscycie na najpiękniejsze nogi w świecie gwiazd Gwen zajęła pierwsze miejsce. 248 Znowu strach w Azji! Nocą 28 marca zatrzęsło się dno Oceanu Indyjskiego u brzegów Sumatry, wywołując panikę w całej południowej Azji. Trzęsienie o sile 8,7 stopnia w skali Richtera było wstrząsem wtórnym po kataklizmie z grudnia, kiedy to fala tsunami zabiła w Tajlandii, Indonezji, Sri Lance, Indiach 260 tyś. ludzi. Pula nagród w konkursach i krzyżówkach - 5500 zł. Hanna Smoktunowicz - Istna Piekielnica! Uparta i bezkompromisowa! Gdy wpadnie w złość, klnie jak szewc! Quiz z gwiazd. Bruce Willis. Ile razy się żenił? W 2000 roku rozwiódł się ze słynną aktorką. Z Demi Moore? Czy z Melanie Griffith? Ile ma z nią córek? Ile razy dostał Oscara? Terri Schiavo w 1990 doznała udaru mózgu. Przez 15 lat żyła w stanie wegetatywnym (bez świadomości), musiała być sztucznie odżywiana. Roślina, jak twierdzi mąż? Czy człowiek, który żyje, cierpi? Krem z sałatkami. Tanie gotowanie. Uciążliwe krosty. Jennifer Aniston (35) i Brad Pitt (41), słynna para gwiaz-dorska, po trzech miesiącach separaqi rozstają się na zawsze. Klamka zapadła! Nicole Kidman i Steve Bing. Tym razem będą weselne dzwony? Zemsta oszukanej żony. Popularny piosenkarz Rod Ste-wart (60) obiecał ślub modelce Penny Lancaster (34). Ale jego żona Rachel (35), też modelka, zażądała za zgodę na rozwód 50 milionów dolarów. Gwiazda słynnego serialu „Aniołki Charliego" sprzed 30 lat, Farrah Fawcett (58), prowadzi w amerykańskiej telewizji reality show zatytułowany „Chasing Farrah", w którym odsłania tajemnice własnego życia uczuciowego. W jednym z odcinków wystąpił wraz z nią jej wieloletni ukochany, gwiazdor legendarnego filmu „Love Story", Ryan C^Neal (63). 249 Przeżyli wspólnie 17 lat. Rozstali się w 1997 roku. Teraz znów są parą. Oznajmili, że planują się pobrać. Ich ślub odbędzie się w jednym z odcinków serialu. I nie będzie to inscenizacja! Farrah nauczyła się łączyć szczęście z zarabianiem pieniędzy. Dość! To była moja ostatnia guma do żucia! Zgniotłem pleplota w kulę - ból i zdziwienie na buzi har-cereczki (dlaczego, proszę pana? Ja bym sobie poczytała!). Wyrzucić to! Ale gdzie? Za okno? Nie, Janko Muzykant znajdzie, rozprostuje. Na dworcu poszedłem do WC. W kabinie podarłem pleplota - tego wąglika, sromotnika, truciciela - na strzępy i spłukując kilkakrotnie, spuściłem do kanalizacji. Precz, pleploty! Na zawsze. Żegnaj, dziuplo! Nie wrócę. Jestem w Urzędzie. Przede mną trzydziestolatek w cywilnym ubraniu. Schludny. Twarz inteligenta (Krzysztof Pieczyński, „Jezioro Bodeńskie"). Ja: Chciałem złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa. On: A pan kto? Pokrzywdzony? Świadek? Ja: Sprawca. On: Aha. Poproszę dokument tożsamości. Podałem dowód osobisty. Przejrzał. O co chodzi? Ja: Proszę protokołować. On: Zdążymy. Najpierw proszę krótko: co, gdzie, kiedy? Ja: Zamach na wieże World Trade Center w Nowym Jorku i na Pentagon w Waszyngtonie, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, jedenastego września 2001 roku. Aż zagwizdał: Fiu! Takie buty — — Wiedziałem, że popatrzy na mnie jak na wariata. Popatrzył. A pana udział na czym miałby polegać? Ja: Spowodowałem to. 250 On: Jak? Ja: Trochę teorii. Jak pan wie ze szkoły, oddział wojska, jeśli maszeruje w szczególnym tempie przez most, może go rozhuśtać - aż do zawalenia. On: Tak, znam ten przykład. Ja: Ale jeden człowiek też może spowodować zawalenie się mostu. On: Jak? Ja: Jeśli stoi pośrodku mostu, podskakuje w odpowiednim rytmie i potrafi zachęcić przechodniów, żeby dołączali do niego i podskakiwali w tym rytmie wspólnie. On: Powiedzmy. Ja: Przez pięć lat oglądałem telewizję codziennie od piątej po południu do piątej rano. Po kilkanaście filmów na dobę. On: Za dużo. Ja: Właśnie. Były to głównie filmy amerykańskie. Jak pan wie, amerykańskie filmy to przerażacze. Nosferaty, drakule, zombi, urodzeni mordercy, terminatory, cyborgi - i podobne koszmary. On: Wiadomo. Ja: Znienawidziłem te filmy jak narkoman heroinę - ale nie mogłem się od nich oderwać. Jak narkoman od narkotyku. Mniej więcej po roku ułożyła mi się taka modlitwa czy przekleństwo, które powtarzałem co dziesięć sekund od piątej po południu do piątej rano, przez cztery lata. On: Co za przekleństwo? Ja: Przepraszam za jedno wulgarne słowo. Czy będzie mógł pan je w protokole wykropkować? On: Wykropkuję. Ja: Moja mantra brzmiała: Szanowni terroryści, rozpie...--Icie Hollywood, tę szatańską fabrykę okrucieństwa, chciwości i szmiry! On: Przepraszam, jak? Ja: Szanowni terroryści, rozpie...lcie Hollywood, tę szatańską fabrykę okrucieństwa, chciwości i szmiry! Szanowni 251 terroryści, rozpie...lcie Hollywood, tę szatańską fabrykę okrucieństwa, chciwości i szmiry! Szanowni terroryści — — Cztery lata, po dwanaście godzin na dobę. To dużo. I dlatego, uważam, przez tyle lat usłyszały mnie i dołączyły do mnie miliony, potem dziesiątki i setki milionów. Pan rozumie: rezonans. On: Rozumiem. Ja: Czułem ten rezonans - czułem, że zawalenie mostu się zbliża. Nawet wyczuwałem kiedy. Ale - nie powiadomiłem odpowiednich służb. Dnia dziesiątego września wyjechałem na wieś. O godzinie piętnastej, gdy obierałem kartofle, usłyszałem z radia, że w Nowym Jorku samolot uderzył w wieżę World Trade Center. Pomyślałem: zaczęło się! On: Jeśli się nie mylę, Hollywood jest w Los Angeles, a nie w Nowym Jorku czy w Waszyngtonie? Ja: Otóż to. Mnie szło o Hollywood. Żałuję, że stało się inaczej. Przedobrzyli. On: Czy miał pan z zamachowcami jakiś kontakt pisemny albo telefoniczny? Ja: Tylko telepatyczny. I nie z zamachowcami, ale z tymi dwoma - trzema miliardami ludzi na świecie, którzy marzą, żeby piekło pochłonęło wreszcie ten Hollywood. On: Czy gdzieś pan zadzwonił? Gratulował? Ja: Nie. Wróciłem do mego mieszkania w Warszawie i nocą wyniosłem telewizor do śmietnika. Od tego czasu nie oglądałem telewizji ni razu. On: To wszystko? Ja: Proszę pytać, będę odpowiadał. On: Nie trzeba. Proszę zaczekać. Ja sporządzę protokół, pan przeczyta, uzupełni i podpisze. Poczekałem. Napisał. Przeczytałem (brzydkie słowo wy-kropkował). Podziękowałem, że trafnie sformułował moje wypowiedzi, nie ma nic do poprawienia. On: O czynnościach prawnych powiadomimy pana zgodnie z przepisami kodeksu postępowania karnego. 252 Podziękował. Ja pon®ivnie podziękowałem. Do widzenia. Do widzenia. Niedziela, synu. Ona przyjechała. Z tym psem. Nareszcie go zobaczyłem w całej okazałości. Tak, ten z filmu „Omen". Bez ogona. Rodzice wrócili z kościoła. Matka krzątała się w kuchni, wyglądała przez okno za żywopłot. Ale nie zdejmowała świątecznego kostiumu. Chcę się z nią rozmówić, wytłumaczyła mi. Poproszę, żeby nie przyjeżdżała z tym psem. Bez gniewu powiem. Powiem, że śniło mi się, że ten pies ją zagryzł. Ja: A śniło ci się? Matka: Śniło. I doradzę: Niech pani się go pozbędzie, zanim dojdzie do nieszczęścia. Tak, synku, trzeba ją ostrzec. Żeby mieć czyste sumienie. Ja: Dobrze, mamo. Ale ja to zrobię. Ja to jej wytłumaczę. Ubrałem się odpowiednio. Odświeżyłem dezodorantami. Rozległ się warkot. Matka: Trzy samochody dojechały! To jej brat z ferajną. Ja: Nie szkodzi. Odwołam ją na bok. Odwołam na bok, powtórzę, co powiedziałaś. Że powinna się pozbyć tego psa, bo ją zagryzie. I dodam, że oboje - i ty, i ojciec - znacie się na tym. Powiem jej tak, żeby nie zapomniała. Matka: Może jak goście wyjadą? Ja: A jeśli wyjedzie z nimi? Matka: Ale ten pies! Weź kija. Ja: Dużo ludzi, obronią. Byłem ogolony, letnio ubrany, w sandałach - i, co najważniejsze, niewiarygodnie lekki. Jak żagiel na wietrze. I pchało mnie natchnienie. Robię, co trzeba, robię słusznie i bez wysiłku. Wyszedłem przez naszą furtkę, przeszedłem pięćdziesiąt metrów i wszedłem na sąsiednią posesję. Za chatą wczasowało kilkanaście osób: stoliki, leżaki, foteliki, koce na trawie. Auta stały dalej, w cieniu pod sosnami. 253 f- Przed progiem chaty, z lampkami w ręku, dwoje trzydziestolatków. Żel, drelichy, opalenizna. Jestem sąsiadem, stamtąd (wskazałem skąd, zauważyłem, że przy matce stoi ojciec, obserwują, zaniepokojeni). Mam krótką sprawę do właścicielki. Zawołaj, Dżek, Magdę, powiedziała dziewczyna. Facet poszedł. Ona, do mnie: Pan tu na stałe? Niewyklu — — zacząłem. I urwałem. Zza węgła wysunął się ON. Byłem w niebiańskim nastroju. Uwierz, synu, czułem się święty. No, powiem skromniej: błogosławiony. Dlatego on tak nagle zjeżył się, skurczył, naprężył. Opętany. Opętanych rozpoznaje się po tym, że reagują agresywnie na krucyfiks, wodę święconą itepe. Dziewczyna oparła się o altanę, przerażona. Ja nie bałem się wcale. Pewny byłem siebie. On mnie hipnotyzował - ja się uśmiechałem. To ja cię zahipnotyzuję, postanowiłem. Uśmiechając się, przesunąłem stopę, przybliżyłem o pół metra moje oczy do jego diabelskich, smolistych oczu. Pies cofnął się nieco tułowiem, nie odrywając łap od ziemi. Zza węgła ukazała się sąsiadka - zobaczyła - pojęła. Spokój, Zorro!, krzyknęła rozkazująco. I wtedy skoczył - do gardła - zdążyłem zasłonić się lewą ręką - chwycił przedramię - zawisł - przewróciłem się na niego - przydusiłem go, wierzgającego, do ziemi - wcisnąłem mu z całej siły przedramię w pysk, aż do zawiasów żuchwy - prawe kolano wdusiłem w podbrzusze, goleń między tylne nogi - jego lewa przednia darła mi pazurami twarz - unieruchomiłem tę łapę prawą ręką i - Czułem, że mi się wymyka, nie było czym go przytrzymać, pozostały mi tylko zęby — — I wbiłem się zębami w jego szyję, zwarłem zęby - krew chlusnęła mi w twarz! Wokół tupanie, bieganie, okrzyki, przerażenie, obrzydzenie! 254 Wgryzłem się głębiej, poprawiłem nacisk kolanem, wdusiłem lewe przedramię w pysk — — Jego łapa w mojej prawej ręce zaczęła wiotczeć — — Nie widziałem ich, bo ciepły płyn zalepił mi oczy. Ale słyszałem, że telefonują, z komórek: Pogotowie? Podaję adres! Uciekaj stąd, Magda! Jak on psa zagryzł, tym bardziej ciebie! Policja? Natychmiast! Kmicisie jeden! Dzwonię do „Teleexpresu". Daj to w dzienniku, klasyczny niuz! Wykaraska się. Będzie sławny i bogaty! Potwór! Ktoś odwrócił mnie na bok - błysnęło. Znowu. Znowu. Zwymiotowałem, synu. I zemdlałem. Ze szczęścia. Edward Redliński (ur.1940 r.), prozaik, dramaturg, scenarzysta, a kiedyś reporter. Autor słynnej Konopielki. Laureat wielu nagród, m.in. Fundacji Kościelskich i trzykrotnie nagrody im. Piętaka. Zasadą jego twórczości jest, by żaden kolejny utwór nie powtarzał poprzedniego ni tematem, ni formą. W jego dorobku są: reportaże - Ja w nerwowej sprawie, Zgrzyt; proza - Listy z Rabarbaru, Konopiel-ka, Awans, Nikiformy, Dolorado, Szczuropolacy, Krfotok, Transformejszen; sztuki -/Awans, Jubileusz, Wcześniak, Pustaki, Cud na Greenpoincie. Jeśli podkochujesz się w Nicole Kidman - czy nie zdradzasz swojej dziewczyny? Jeśli ubóstwiasz Brada Pitta - czy nie przyprawiasz mężowi rogów? Narrator, inżynier, opowiada skrótowym, politechnicznym stylem sekrety swego tajemniczego romansu z Catherine Deneuve. Uzależniony od gazet, Internetu, telewizji, nafaszerowany nadmiarem informacji, szuka ratunku u... fizyków. „Moi poeci - powiada - to nie Słowacki, nie Jesienin, nie Herbert, ale Heisenberg, Penrose, Prigogine...". Jak zawsze u Redlińskiego, powaga przeplata się z tragigroteskowym komizmem. Patron medialny serii: Nowości i zapowiedzi www.swiatksiazki.pl ISBN 83-7391-524-9 9"788373N91 5244" Cena 29,90 zł Nr 4770