Marshall Harrison Eskadra Cadillac (Cadillac Flight) Przekład Jerzy Morka Książkę tę dedykuję pilotom samolotów szturmowych Sił Powietrznych i Marynarki, którzy wlatywali do gniazda szerszeni, jakim była północnowietnamska obrona przeciwlotnicza. Przede wszystkim zaś pilotom F-105 Thunderchief, którzy jako jedni z pierwszych pełnili tam służbę w szeregach Sił Powietrznych. Wielu z nich nigdy nie powróciło. Parafrazując stary toast pilotów myśliwców, który wznosi się za zaginionych, poświęcam ją: Naszym towarzyszom gdzieś tam, na Północy! i Mary Ann - jak zawsze. Spokojnie więc szklanicę wznieś, Ten świat jest światem kłamstw. Pijemy za martwego już, A temu, który zginie dziś Trzykrotne hip hura! Pieśń biesiadna pilotów z I wojny światowej Podziękowania Specjalne podziękowania winien jestem pułkownikowi Kenowi Hite’owi i innym pilotom myśliwców F-105 Thunderchief, którzy brali udział w walkach nad Wietnamem Północnym. Wszyscy oni, nie szczędząc czasu, służyli mi radą w kwestiach dotyczących taktyki i techniki lotniczej. Wszelkie błędy są wyłączną winą autora. Szczególnie gorąco dziękuję Joan Griffin, redaktorce w Presidio Press. Jej obiektywizm i umiejętność mądrego pokierowania zmaganiami pisarza, dążącego do uzyskania spójności tekstu, zasługują na najwyższe uznanie. Prolog Hanoi, rok 1986 - Życzy pan sobie jeszcze filiżankę kawy, generale? Zaraz będziemy podchodzić do lądowania. Szczupły oficer w średnim wieku odwrócił się od okna transportowca C-141 Sił Powietrznych, uśmiechnął się do sierżanta, pokręcił głową i wrócił spojrzeniem do przesuwającego się w dole krajobrazu. Sierżant pomyślał, że generał sprawia wrażenie kogoś, kto myślami jest tysiąc kilometrów stąd. Generał rzeczywiście odbiegł myślami daleko, nie aż tak jednak, jak sądził podoficer. Koncentrowały się one około 10.000 metrów niżej, nieco na północ od trasy lotu, na grupie stromych wapiennych wzgórz, położonych pięćdziesiąt kilka kilometrów na północny zachód od Hanoi, w Demokratycznej Republice Wietnamu. Źródłem fascynacji generała nie była geologia, lecz bardzo osobiste wspomnienia z odległej przeszłości, z czasów kiedy dotarcie do tego azylu mogło stanowić o życiu lub śmierci. Ciemnoniebieskie oczy uważnie przyglądały się porośniętym drzewami zboczom w poszukiwaniu znajomych wąwozów i wzniesień. Z niejakim rozbawieniem zdał sobie sprawę, że nigdy nie poznał właściwej nazwy tej formacji skał krasowych. Nigdy nie słyszał, by określano ją inaczej niż kryptonimem wymyślonym przez amerykańskich pilotów, którzy wiele lat temu, kiedy lecieli nad cele w okolicach Hanoi, wykorzystywali te wzgórza jako osłonę. Chodziło o to, aby wróg jak najpóźniej zorientował się, że nadciągają. Nazwali je wówczas Wzgórzami Thudów. Porównał pejzaż z wyrytym w pamięci obrazem - mimo że upłynęło dwadzieścia lat, absolutnie nic się tu nie zmieniło. Powiódł spojrzeniem na południowy wschód, od krańca wzgórz do rozszerzającego się rozlewiska Rzeki Czerwonej. Dawne stanowiska dział przeciwlotniczych pozbawiono maskowania, łatwo je było dostrzec wśród zieleni ryżowych pól. Kiedy ujrzał znajomy zarys stanowiska baterii rakiet ziemia-powietrze, wstrzymał oddech. Wyrzutnie też były opuszczone, nie dostrzegł tam nikogo, z wyjątkiem niewielkiego stada wodnych bawołów. Podczas tej wyprawy nie musi więc obawiać się śmiertelnego zagrożenia ze strony rakiet. Mimo to, podobnie jak wiele lat temu, kiedy samolot nadlatywał nad miasto, poczuł przyśpieszone bicie serca. Jestem jak pies Pawłowa, pomyślał, dzwoni dzwonek, a mnie cieknie ślina. - Proszę się zbierać, panie generale. Za kilka minut będziemy na ziemi. Generał odwrócił się od okna i ujrzał plecy odchodzącego właśnie młodego urzędnika Departamentu Stanu. Nie odezwał się, starając się zapanować nad rozdrażnieniem, które wywołała w nim obcesowość szefa amerykańskiej delegacji. Przy odrobinie szczęścia, jeśli Wietnamczycy przygotowali już zwłoki do transportu, zespół przewożący zatrzyma się w Hanoi bardzo krótko, by jak najszybciej odlecieć z makabrycznym ładunkiem do Centrum Medycznego Sił Powietrznych w Honolulu. Cieszył się, że czas pobytu w tym mieście zostanie ograniczony do minimum, ponieważ od samego początku nie miał ochoty na tę podróż. A teraz musiał spierać się z tym nadgorliwym dupkiem z Departamentu Stanu, który najwyraźniej uparł się, żeby sprowokować go do powiedzenia czegoś, czego by w końcu pożałował. Mogliby dać mu spokój i nie mieszać go w to fraternizowanie się z Wietnamczykami. Sporą część życia spędził próbując zabić tych kurdupli i nie dopuścić, żeby oni to samo zrobili z nim; prędzej szlag go trafi, niż będzie z nimi popijał herbatkę i prowadził grzecznościowe pogawędki. Samolot przechylił się lekko na lewe skrzydło; dopiero teraz generał miał okazję zobaczyć panoramę miasta, najwyraźniej niezmienioną od czasu, kiedy dwadzieścia lat temu widział ją po raz ostatni. Ujrzał Rzekę Czerwoną, wijącą się poprzez szeroką dolinę w stronę morza, dalej na wschodzie dostrzegł most Paula Doumera i przyglądał się, jak niknie we mgle. Teraz oczywiście nazywał się Long Bien - zwycięzcy wyrzucili imię budowniczego na śmietnik historii. Konstrukcja, niezależnie od nazwy, zachowała swój styl; miała równie solidny wygląd jak wówczas, gdy była jednym z celów ataków jego skrzydła. Jeszcze dalej na wschodzie rozpoznał kontury pasa startowego lotniska Gia Lam, na które zmierzali, ale jego myśli nadal zaprzątał most. W czasie długotrwałej wojny stanowił główny cel amerykańskich myśliwców bombardujących i dla obu stron stał się symbolem nieustępliwej walki. Każdy ruch przeciwników spotykał się z kontrposunięciem: zburzone przęsła Wietnamczycy szybko odbudowywali; zestrzeliwali samoloty, a Amerykanie rozbijali stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Bardziej niż prawdopodobne, że część szczątków, które mieli odebrać, była ciałami poległych w nalotach na ten właśnie most. Lecz nie na lotniska. Nigdy ich nie atakowali, dopiero pod sam koniec, gdy było już za późno. Stacjonowały na nich śmiertelnie niebezpieczne niewielkie myśliwce MiG-21, atakujący widzieli je jak na dłoni. Mimo to MiGom nic nie groziło, bo taki był rozkaz rządu. Wówczas, ale i teraz także, wydawało się to czystym szaleństwem. Ilu pilotów musiało zginąć z powodu idiotycznego doboru celów? Teraz nie miało to już znaczenia. Śmierć pozostaje śmiercią, a próby naprawienia win nie przywrócą życia poległym. Generał wychylił się w stronę przejścia i spojrzał przed siebie, gdzie szef zespołu zakładał marynarkę od letniego garnituru. Doskonale potrafił sobie wyobrazić tego gnojka, jak podejmuje idiotyczne decyzje, które wpędzają ludzi w niepotrzebne tarapaty. Kiedy przypomniał sobie ostatnią odprawę zespołu, gniew znowu ścisnął mu żołądek. Wszyscy zachowywali się tak, jakby uczestniczyli w jakiejś pokerowej rozgrywce, a sztonami w tej licytacji były szczątki zaginionych amerykańskich pilotów. Wietnamczycy ukrywali, że znajdują się one w ich posiadaniu, ale amerykańskim graczom udało się w jakiś sposób podbić stawkę. Wtedy nagle okazało się, że Wietnamczycy mają chyba jednak ciała kilku poległych amerykańskich pilotów. Amerykanie wcale nie byli lepsi. Postępowali tak, jakby szczątki rodaków, którzy zginęli walcząc na rozkaz rządu w tym odległym kraju, były czymś w rodzaju wojennego łupu wydartego Wietnamczykom, a nie przedmiotami czci, które z honorami należy odwieźć do domu. Jedni i drudzy przyprawiali go o mdłości. Wiedział jednak, że nie ma znaczenia jak obrzydliwa jest ta gra, o ile tylko ciała pilotów spoczną wreszcie w ojczystej ziemi. W końcu to żółtki wygrały wojnę i mogły dowolnie przebijać stawkę tymi kilkoma sztonami, które im pozostały. Ku swemu przerażeniu Wietnamczycy przekonali się, że świat przestał interesować się zarówno nimi, jak i ich zwycięstwem. Pozostawił ich samym sobie - mieli zrujnowaną gospodarkę; opuściła ich większość niedawnych sojuszników. Faktycznie byli nieomal w stanie wojny z olbrzymim krajem, z którym graniczą od północy - piętnaście lat temu po jego liniach kolejowych i drogach szło zaopatrzenie, które pozwoliło im wówczas przetrwać wojnę. Teraz zrozumieli, że stać ich już tylko na targowanie się o kości, odnalezione w tym zniszczonym przez wojnę kraju. Zdesperowani próbowali nawet od czasu do czasu dokładać do nich szczątki poległych Wietnamczyków i podnieść tym samym wartość jedynego towaru eksportowego, jaki im jeszcze pozostał. Podwozie wysunęło się z łoskotem. Kiedy pilot naprowadzał olbrzymi samolot na ścieżkę schodzenia, zawyły siłowniki klap. Klapy wychyliły się do oporu i srebrny transportowiec dotknął miękko betonu. Odwracacze ciągu uruchomiono tak sprawnie, że generał prawie nie poczuł na piersi ucisku pasa bezpieczeństwa. C-141 wtoczył się na główną płytę postojową i generał dostrzegł wietnamską delegację. Składała się głównie z cywilów, ale było także kilka osób w mundurach - stali ustawieni w szeregu i czekali, aby powitać Amerykanów. Kiedy samolot łagodnie wyhamował i zatrzymał się, generał wstał i założył marynarkę munduru. Patrząc na dwie gwiazdki na swoich naramiennikach, wciąż zdawało mu się, że jest oszustem. Nadal nie czuł się generałem. Nie był nawet pewien, czy tego chce. Wolałby uważać się za pilota myśliwca, którym niegdyś był. Stał, czekając cierpliwie, aż uformuje się kolejka do wyjścia. Silniki zawyły i umilkły, a sierżant natychmiast otworzył drzwi transportowca. Kabinę wypełniły zapachy Azji Południowo-Wschodniej - połączenie woni wilgotnej ziemi, obornika, dymu węgla drzewnego, i Bóg wie, czego jeszcze, zmieszanych i gęstych do tego stopnia, że zdawać się mogło, iż można ich dotknąć. Kto raz się z nimi zetknął, nosił je w nozdrzach na zawsze, i przypominał je sobie natychmiast. Kiedy Amerykanie wychodzili z samolotu, w porządku przewidzianym protokołem Departamentu Stanu, generał znalazł się za trzema młodszymi od siebie mężczyznami. Śmieszyło go to odrobinę i jednocześnie złościło. Wcześniej proponowano nawet - by nie urazić gospodarzy - żeby wszyscy członkowie zespołu byli w cywilnych ubraniach. Stanowczy i jednomyślny sprzeciw Kolegium Szefów Sztabów przekonał w końcu Departament Stanu, że takie posunięcie byłoby nie tylko nieroztropne, ale uwłaczające szczątkom poległych, które mieli przewieźć do ojczyzny. Przecież te drewniane skrzynie nie kryły kości cywilów. Gdyby to ode mnie zależało, pomyślał, odprowadzałaby ich kompania honorowa z orkiestrą i pieprzyć to, co sobie pomyślą Wietnamczycy. Delegacja wietnamska ustawiła się przy schodkach samolotu i każdy wychodzący z niego Amerykanin musiał stawić czoło morzu uśmiechniętych twarzy, zatrzymać się na chwilę, uścisnąć czyjąś dłoń i podejść do kolejnego oficjela. Generała kolejny raz uderzył młodzieńczy wygląd jego dawniejszych przeciwników; większości twarzy nie imały się zmarszczki, pozostały gładkie, chociaż włosy wielu z nich posiwiały. Wiedział, że prawie wszyscy są w jego wieku lub starsi. Obie grupy nosiły plakietki z nazwiskami, przypięte nad lewą piersią. Generał poczuł pod niebieską kurtką munduru strużkę potu spływającą po plecach i zapragnął, żeby szef zespołu poprowadził ich w cień. Z jakiegoś błahego i nieistotnego powodu, nie pozwolono Amerykanom założyć letnich mundurów z krótkimi rękawami. Niektórzy Wietnamczycy nosili garnitury, ale znakomita większość miała na sobie koszule z długim rękawem. Palący upał wydawał się nie wywierać na nich najmniejszego wrażenia. Generał, nadal stojąc na schodkach, rozglądał się po lotnisku, a szef zespołu wymieniał uprzejmości z Wietnamczykami. Daleko od terminalu, zza worków z piaskiem, wystawały charakterystyczne usterzenia MiGów-21. Omiótł je wzrokiem i starannie policzył, by umieścić później w raporcie dla wywiadu, który, jak wiedział, wszyscy będą musieli złożyć po powrocie do Waszyngtonu. Stare ptaszki mają już swoje lata, pomyślał z przekąsem, prawie tyle samo, co niektóre z naszych. O ile mógł dostrzec, wyglądały na dobrze utrzymane. Na stanowiskach obsługi technicznej panował porządek. Nagle ponownie poczuł skurcz w żołądku - ster kierunku jednego z MiGów, który wystawał ponad stertą worków, pomalowany został na rzucający się w oczy czerwony kolor. W tej samej chwili wypchnięto go naprzeciw ustawionych w szeregu, uśmiechniętych wietnamskich delegatów i samolot zniknął mu z oczu. Prawie nie patrząc im w twarze, zniósł jakoś następujące po sobie typowe dla Wietnamczyków wiotkie uściski dłoni. Miał wielką ochotę na piwo z lodu i chwilę samotności, by spokojnie pomyśleć o myśliwcu z czerwonym ogonem. Kiedy dochodził do końca szeregu, uświadomił sobie, że uporczywie przygląda mu się jakiś niski krępy mężczyzna w mundurze. On jeden się nie uśmiechał. Jak na Wietnamczyka był raczej otyły, generał doszedł do wniosku, że trochę głupio wygląda w mundurze. Na piersi ponad trzema rzędami baretek nosił odznakę wietnamskich pilotów. Plakietka z nazwiskiem głosiła, że nazywa się Nguyen Thi Minh. Wietnamczyk uważnie przyjrzał się pięciu rzędom generalskich baretek i odznace dowódcy skrzydła. Potem spojrzeli sobie w oczy. - Być może już kiedyś się spotkaliśmy, generale? W innym czasie? - odezwał się ciężko akcentowaną, ale znośną angielszczyzną. W kącikach ust błąkał się lekki uśmiech. - Sądzę, że to całkowicie możliwe, pułkowniku. Mierzyli się wzrokiem, aż rozdzielił ich napór czekających w kolejce ludzi. Kapitan James Evelyn Broussard Nie ma mowy, żeby udało mi się to jeszcze dziewięćdziesiąt osiem razy, pomyślał Jim Broussard. Brudnoszare obłoczki wybuchających pocisków artylerii przeciwlotniczej wymacywały pułap ich lotu. Setka zaliczonych misji wydawała mu się w tej chwili całkowicie niedorzecznym pomysłem; zaliczenie dwóch misji też graniczyło z niemożliwością, bo eskadra weszła właśnie w najlepiej chyba broniony obszar powietrzny na świecie. Broussard nie miał pojęcia, kto odpowiadał za wydanie rozkazu, że po stu lotach bojowych ma następować wymiana pilotów myśliwców i bombowców. Kimkolwiek jednak był, z pewnością nigdy nie zagnało go nad Szósty Obszar, który obejmował Hanoi i Hajfong. Fala uderzeniowa dwóch kolejnych wybuchów targnęła samolotem, a Broussardowi serce skoczyło do gardła. Wczorajsza wyprawa nad Pierwszy Obszar, wysuniętą najdalej na południe część Wietnamu Północnego, była ekscytująca, wiedzieli bowiem, że wrogie oczy i działa śledzą każdy ruch eskadry. Powiedziano mu, że kiedy będzie leciał nad tym obszarem, wietnamscy artylerzyści dadzą mu spokój, musi tylko odwdzięczyć się im podobną uprzejmością. I tak się stało. Ich lot nie spotkał się z żadną wrogą reakcją, nawet kiedy zrzucili bomby na niewidoczny cel - kamuflaż był tak doskonały, że nawet doświadczeni piloci nie potrafili powiedzieć, czy udało im się rozwalić ten parking ciężarówek, czy nie. To jednak była najbardziej przerażająca rzecz, jakiej doświadczył. Strach był jak małe zwierzątko, które wgryzało się w brzuch. Zdał sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu jest o włos od prawdziwej paniki. Nigdy nie wyobrażał sobie nawet, że może być aż tak źle. Jeden byle jaki lot, pomyślał, i zaraz potem coś naprawdę wielkiego: przedmieścia Hanoi! Istne Dodge City! Mimo uciskających go pasów i uprzęży spadochronu, Broussard poruszył ramionami, starając się rozluźnić mięśnie i znów stać się spokojnym, godnym zaufania pilotem myśliwca, za jakiego go uważano. Nie udało się. Zorientował się, że nie zajmuje już pozycji lewego skrzydłowego i powoli zostaje w tyle. Starając się dogonić dowódcę eskadry, spróbował pchnąć do przodu dźwignię ciągu. Dźwignia jednak była przesunięta do oporu i wiedział, że jeśli nie przestawi jej na dopalacz, ma nikłe szanse powrócić na właściwą pozycję. O ile jednak go włączy, najprawdopodobniej wyprzedzi z prawej prowadzącego i wbrew własnej woli zajmie miejsce dowódcy eskadry - on, który nie ma pojęcia, gdzie jest! Niezbyt uspokajająca myśl jak na drugą misję, w dodatku pierwszy raz czuł, że ktoś naprawdę próbuje go zabić. Nie, będzie musiał po prostu zaakceptować, że jego samolot jest nieco wolniejszy niż maszyna dowódcy i mieć nadzieję, że Osioł zorientuje się, jaki ma kłopot. Jim śledził oddalający się samolot dowódcy i starał się podjąć najwłaściwszą w tej sytuacji decyzję. Mógł wywołać dowódcę, ale Osioł był teraz zajęty, próbując wypatrzyć cel we mgle, która stale zalegała ponad Wietnamem Północnym i na pewno nie życzyłby sobie, żeby go ktoś teraz dekoncentrował. Jim brał również pod uwagę sprawdzenie pozycji dwóch myśliwców drugiej pary, ale ani na chwilę nie śmiał spuścić oka z prowadzącego. Ostatnia rzecz, jakiej pragnął, to zgubić się i pozostać na tym obszarze w pojedynkę. Wzdrygnął się na widok niewielkich pomarańczowych kul ognia artylerii przeciwlotniczej, które podążały śladem eskadry i rozwiewały się, kiedy maszyny je wyprzedzały. Rozważył możliwe rozwiązania. Mógł włączyć dopalacz, ale zużycie paliwa byłoby tak duże, że w drodze powrotnej prawdopodobnie nie doleciałby do tankowca - nie miał przy tym pewności, że tak długo pożyje. Nie pragnął także stać się samozwańczym dowódcą eskadry Cadillac. Do diabła z tym. Mógł poprosić przez radio, żeby zwolnili, ale nie miał pewności, czy porozumie się z Osłem na przeciążonej częstotliwości bojowej zagłuszanej przez dziesiątki rozmów i pisk detektora opromieniowania radarowego, który skrzeczał w słuchawkach, niczym potępieniec, bo wykrył wrogie radary. Jim postanowił lecieć dalej najlepiej jak potrafił w nadziei, że nie straci z oczu prowadzącego. Nagle maszyna dowódcy odbiła od IP* i popędziła w stronę celu, którym tym razem była rafineria ropy. Atak miał się rozpocząć od zwrotu przez lewe skrzydło i przejścia do bombardowania w locie nurkowym. Kiedy nadlatywali nad cel, intensywny wibrujący dźwięk stawał się coraz głośniejszy i wyższy. Dłonie Jima śmigały po kabinie, przerzucając włączniki uzbrajające bomby. W końcu przestawił główną dźwignię zrzutu na pozycję bojową. Gdy podniósł wzrok, okazało się, że coraz bardziej zostaje w tyle. Od IP do zwrotu przez skrzydło wszelkie zbędne ruchy ograniczą się do minimum: elektroniczne urządzenia zagłuszające i modlitwa będą ich jedyną obroną do chwili, gdy skończy się nurkowanie nad cel i zrzucą bomby. Dopiero wtedy włączą dopalacze i na niskim pułapie pomkną ku zbawczym wzgórzom na północny zachód od miasta. Po drodze myśliwce ponownie będą musiały stawić czoło zmasowanemu ostrzałowi artylerii przeciwlotniczej i rakietom ziemia-powietrze. Jim nie zapominał także, że eskadra jest w zasięgu małych i zwinnych, naprowadzanych radarem MiGów- 17 i 21. Tak, różnice między Szóstym Obszarem i Pierwszym były naprawdę ekscytujące. Na częstotliwości bojowej słyszał podniesione głosy załóg samolotów zwalczających artylerię przeciwlotniczą, które już skupiły na sobie uwagę obrony. Myśliwcem ponownie rzuciło; obłok wybuchu pojawił się prawie przed samym nosem maszyny - środek brudnoszarej masy promieniujący czerwienią. Zdawało mu się, że słyszy odłamki metalu uderzające w kadłub, choć z racji ciasno dopasowanego hełmu i przeraźliwego pisku detektora promieniowania radarowego było to mało prawdopodobne. Nim zdążył ściągnąć drążek, obłok już zniknął za jego plecami. Roje eksplodujących pomarańczowych pocisków z działek kalibru 37 i 57 mm cięły powietrze między nim a maszyną dowódcy. Tym razem odruchowo wykonał unik i wymknął się zabójczemu strumieniowi pocisków. Starał się zignorować pomarańczowe koraliki goniące eskadrę, ale widział je kątem oka i mimowolnie śledził uważnie. Zdawały się zmierzać prosto ku niemu i w ostatniej chwili gwałtownie zmieniały kierunek. Większość brudnoszarych obłoczków wybuchała na godzinie pierwszej, na tyle blisko, że zawarte w nich kule ognia miały czerwoną obwódkę. Gdy zdołał w końcu oderwać wzrok od salw artylerii, prędkościomierz wskazywał prawie 900 kilometrów na godzinę. Prowadzący nadal powoli zwiększał dystans. Eskadra Cadillac leciała niemal z maksymalną prędkością, jaką mogły osiągnąć maszyny, obciążone podwieszonymi pod brzuchem bombami. Jim skorygował kurs i znowu spuścił wzrok, by zerknąć szybko na wskazania przyrządów. W tej samej chwili dowódca postanowił rzucić samolot do lotu nurkowego i prawie udało mu się zgubić Jima. Myśliwiec zrobił półbeczkę i wisiał tak kilka sekund zawieszony w powietrzu, a w tym samym czasie Osioł wypatrywał celu skrytego we mgle. Potem runął w kierunku ziemi, a za nim w dzikiej pogoni popędził Cadillac Dwa - Jim Broussard. Rzut oka na wysokościomierz powiedział mu, że są już na trzech tysiącach metrów i, chociaż pozycja Jima względem prowadzącego nieco się poprawiła, wciąż znajdował się daleko od miejsca, w którym powinien być. Nagle ogarnęło go przerażenie: 3.000 metrów! Jezu! Na odprawie kazali im zrzucić bomby na dwóch tysiącach, a on nawet nie odszukał celu! Rozgorączkowany oderwał wzrok od dowódcy, spojrzał w dół i jeszcze raz na maszynę prowadzącego, w samą porę, by dostrzec, jak wszystkie sześć 750-funtowych bomb odrywa się od kadłuba samolotu Osła. Nic nie wskazywało położenia wyznaczonego celu, więc szybko wcisnął przycisk na drążku sterowniczym i, w momencie gdy bomby poszły w dół, odczuł zmianę masy myśliwca. Kiedy wyprowadzał maszynę z lotu nurkowego, starając się podążyć śladem Osła, w oczach pociemniało mu od przeciążenia. W rezultacie dopiero po chwili zauważył, że myśliwiec prowadzącego włączył dopalacz i oddala się bardzo szybko. Pchnął do oporu dźwignię ciągu i dodatkowa moc wtłoczyła go w fotel. Oba samoloty leciały na wysokości dwustu metrów. Broussard starał się naśladować szaleńcze manewry Osła, ale to także nie bardzo mu się udawało. Kiedy zakładał, że prowadzący skręci w danym kierunku, ten zwykle wybierał przeciwny. Odrzutowce leciały teraz na tyle nisko, że wieśniacy mogli skierować na nie swoje nowiutkie i błyszczące rosyjskie karabiny. Chłopi ostrzeliwali obszar powietrzny wyznaczony im przez Północnowietnamskie Dowództwo Obrony. Mieli nadzieję, że jankescy piraci nadzieją się na jeden z ich pocisków kalibru 7,62 mm, które, jeśli tylko trafiły we właściwe miejsce, były równie zabójcze jak artyleria. Na niskim pułapie nieustannie ścigały ich białe wybuchy pocisków z 23- i 37- milimetrowych działek. Były zupełnie inne niż czarne obłoczki eksplodujących pocisków z dział kalibru 85 i 105 mm, które widział na dużej wysokości. Jim siedział jak sparaliżowany, zupełnie jakby ktoś inny pilotował maszynę, a on tylko beznamiętnie obserwował lot. Dłonie i stopy reagowały bez żadnego udziału z jego strony. Do rzeczywistości przywrócił go głos Osła. Odezwał się do niego pierwszy raz, odkąd dotarli do IP. Dowódca nie był zachwycony swoim najnowszym nabytkiem. - Cadillac Dwa - zabrzmiał głos Osła z prowadzącego myśliwca - jeśli będę musiał wyłączyć dopalacz, żebyś mógł do mnie dojść, to kiedy wrócimy, wkopię ci dupę w hełm. Jezu - powiedział do siebie Jim, śledząc rozpaloną dyszę jego samolotu - robimy ponad 1 macha, dwieście metrów nad drzewami, wszyscy co do jednego próbują nas zabić, a on ma jeszcze czas na obserwowanie i krytykę. Myśliwiec podskoczył kolejny raz, więc zanim Jim odpowiedział, uporał się z wyprowadzeniem go na pułap eskadry. - Zrozumiałem. Próbuję dołączyć. - Nie miał nic więcej do powiedzenia. Przedmieścia zostały z tyłu. Maszyny rozsypały się i z dużą szybkością zaczęły stopniowo wznosić się ponad strome i zalesione wapienne wzgórza, które na odprawie nazywano Wzgórzami Thudów. Wyglądało na to, że nikt nie ma pojęcia, skąd wzięła się taka nazwa, wiedziano tylko, że obszar ten stał się azylem dla samolotów powracających z ataków na okolice Hanoi. Teren był zbyt górzysty, aby można na nim ustawić wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych, drzewa ograniczały czas celowania wszelkich rozmieszczonych tam rodzajów artylerii przeciwlotniczej, a wzniesienia zakłócały działanie wietnamskich radarów. Wieść niosła, że jeśli zdołasz dotrzeć do wzgórz, masz dużą szansę przeżyć kolejną misję. Chyba że tego dnia znajdą się tam MiGi, albo zdarzy ci się zapuścić za daleko na północ w kierunku Yen Bai, gdzie artylerzyści i obsługa rakiet byli podobno wyjątkowo zawzięci. Przez następne kilka minut dowódca leciał nisko, kierując eskadrę to w lewo, to w prawo, unikając serii z broni maszynowej, która się w nich wstrzeliwała, następnie rozpoczął powolne wznoszenie się na ustaloną na odprawie wysokość sześciu tysięcy metrów. Jim Broussard leciał po prawej stronie Osła, kiedy ten wyłączył dopalacz. Nie mogą wciąż robić ze mnie głupka, pomyślał Jim, i zerknął szybko na prawo, jak leci druga para. Obie pozostałe maszyny eskadry znajdowały się dokładnie tam, gdzie powinny. - Cadillac, mówi dowódca - nadał przez radio Osioł, którego głos ledwie przebijał się przez gąszcz rozmów pilotów kolejnych eskadr przystępujących do ataku. - Przejdźmy na częstotliwość eskadry i zróbmy sobie przerwę na drinka. - Częstotliwość eskadry, używana wyłącznie przez ich czwórkę, pozwalała wyeliminować gadaninę setek pilotów znajdujących się w powietrzu. - Cadillac Dwa, podejdziesz i rzucisz na mnie okiem? Chyba dostałem, wychodząc znad celu. Zdaje się, że w tylną część kadłuba. W czasie, kiedy eskadra przechodziła na nową częstotliwość, Jim pośpiesznie pociągnął łyk wody z rurki przymocowanej do umieszczonej w kabinie butelki, i zaczął zbliżać się do prowadzącego. W radiu odezwał się czyjś głos: - Skipper, tu Cadillac Trzy. Osioł, chcesz żebym cię obejrzał? - To był kapitan Andrew Pritchard, dowódca drugiej pary. Najwyraźniej uważa, że nie jestem wystarczająco dobry, by lecieć w ciasnym szyku, pomyślał Jim. - Odmawiam, Trójka. Leć przodem i korzystaj z przerwy na drinka. Nawet nowicjusz powinien umieć powiedzieć, czy dziura w kadłubie powstała w fabryce. Broussard pośpiesznie zapiął maskę tlenową i wcisnął przycisk mikrofonu na dźwigni ciągu: - Prowadzący, Dwójka podchodzi. Delikatnie przesunął drążek w prawo, a stopą nacisnął prawy pedał orczyka. F- 105 natychmiast zareagował i rozpoczął łagodny ślizg w kierunku maszyny Osła. Skontrował, żeby zapobiec dalszemu skrętowi w prawo i ustawił się dokładnie pod ogonem samolotu prowadzącego. Lecąc tak, Jim mógł zerknąć do góry i ujrzeć piekło szalejące w dyszy ogromnego silnika odrzutowego. Gazy wylotowe, uderzające w poszycie ogona jego myśliwca, sprawiały, że stery dygotały. W kadłubie samolotu dowódcy bez trudu dostrzegł kilka niewielkich wystrzępionych otworów. Ponownie przesunął drążek i po kilku sekundach wrócił na pozycję na lewym skrzydle prowadzącego. - Cadillac Jeden, tu Dwójka. Wygląda na to, że masz na spodzie kadłuba dziesięć do dwunastu małych dziur po odłamkach. Nie zauważyłem żadnych innych uszkodzeń ani wycieków. - OK, dzięki, Dwójka. Wszystkie odczyty mam w normie, więc chyba ten wielki skurczybyk dowiezie mnie do domu. Kiedy eskadra przelatywała nad względnie bezpiecznymi górami zachodniej części Wietnamu Północnego, Broussard oddał się swobodnym rozmyślaniom. Zastanawiał się, czy przydział do dywizjonu F-105 oznaczał, że jest szczęściarzem, czy może wręcz przeciwnie? Thud, bo pod taką nazwą samolot znany był w Siłach Powietrznych, w niczym nie przypominał zwinnych małych i szybkich odrzutowców treningowych T-38, na których latał przez cztery ubiegłe lata jako instruktor pilotażu w Dowództwie Szkolenia. To jakby porównywać araba pełnej krwi z perszeronem. Każda z maszyn miała inne przeznaczenie. Talon zachowywał się w powietrzu tak, jakby potrafił przewidzieć, co zrobi pilot; miało się wrażenie, że każdy manewr sprawia mu radość. Stery miał lekkie i czułe, i wybaczał błędy niezdarnym uczniom, którzy dopiero zaczynali odnajdywać własną ścieżkę na powietrznych pustkowiach. Thuda z kolei zaprojektowano i wyprodukowano w czasach, gdy jedyną przewidywaną formą walki powietrznej był atak nuklearny. Thunderchiefa, bo tak się oficjalnie nazywał, stworzono, by osiągał ogromną szybkość w locie poziomym i miał równie wielki udźwig, bo to, czy przetrwa, niosąc jedną olbrzymią bombę, zależało od przewagi prędkości w locie poziomym. Potrafił także, aczkolwiek nieco opornie, wykonywać wszelkie typowe dla myśliwca manewry, ale jego rzeczywistą siłę stanowił lot poziomy. Wciąż pozostawał najszybszym samolotem bojowym na świecie. Zabierał sześć ton bomb, pod tym względem nie dorównywał mu żaden inny samolot szturmowy. Jednak ogrom tego myśliwca-potwora stawał się znaczącą wadą podczas ucieczki przed rakietami oraz w pojedynkach z mniejszymi i zwrotniejszymi MiGami. Thud - wieść niosła, że przydomek ten wziął się od dźwięku, jaki wydaje rozbijający się o ziemię samolot - pod kilkoma względami przewyższał inne amerykańskie konstrukcje. Przede wszystkim ci, którym udało się przeżyć sto wymaganych misji bojowych, byli gorącymi zwolennikami jego niezwykłej odporności. Thud potrafił dolecieć do bazy z takimi uszkodzeniami, które inny samolot zmieniłyby w kupę złomu. Ogromną jego zaletą było także i to, że w czasach, kiedy pełnił rolę najważniejszego samolotu TAC* przenoszącego broń nuklearną, Siły Powietrzne wyposażyły go w niezliczone nowinki techniczne. Uzasadniało to decyzję o wykorzystaniu go jako podstawowego środka ataku, jeśli planowało się wkroczenie do najlepiej bronionego regionu świata i rozwścieczenie jego mieszkańców zrzucanymi na nich bombami. Broussard chciał wrócić do domu, więc jeśli był to samolot zdolny przetrwać wraz z nim sto lotów bojowych, Jim cieszył się, że siedzi za jego sterami. Z drugiej strony, jeśli musiałby wykonać sto takich lotów jak dzisiejszy, tylko dlatego, że pilotuje ten konkretny samolot, wolałby raczej siedzieć w kabinie transportowego C-123 latającego po bazach Wietnamu Południowego. To zajęcie nie było z pewnością odskocznią do awansu. Od Sił Powietrznych oczekiwał tylko, by pozwolono mu być sobą: żeby mógł pojechać do domu, zdjąć mundur i podjąć poważne rozmowy z dużymi liniami lotniczymi. W głębi serca czuł, że nie jest przygotowany na ryzyko związane z wykonywaniem zawodu pilota myśliwskiego, ale cywilem, któremu przez ostatnie parę lat zdarzyło się nosić mundur i latać odrzutowcami dla Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Spojrzał w dół i porównał Czarną Rzekę do linii na rozpostartej na kolanach mapie. Mapa rozpoczynała misję w postaci porządnie złożonego pakiecika, ale teraz przypominała niedzielną gazetę, którą ktoś bawił się z psem. Złożył ją, nadając jej jako tako możliwy do przyjęcia kształt, i bardzo był z siebie zadowolony, gdy dzięki niej udało mu się prawidłowo przewidzieć, że Osioł skręci na południe, aby uniknąć zaporowego ognia baterii przeciwlotniczych rozlokowanych w dolinie Dien Bien Phu. Za kilka minut wejdą w przestrzeń powietrzną Laosu, gdzie tak długo, jak zachowają wysoki pułap, z ziemi nie zagrozi im żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. - Eskadra Cadillac, tu dowódca. Sprawdzić paliwo. Broussard szybko odczytał wskazania przyrządów i złożył meldunek prowadzącemu. Uważnie przysłuchiwał się, jak samoloty drugiej pary kolejno składają raporty. Wiedział, że ma znacznie mniej paliwa niż pozostali piloci eskadry i wstydził się ogłaszać całemu światu, a przynajmniej każdemu, kto mógł ich usłyszeć, że nadużywał ciągu, bo nie potrafił inaczej utrzymać pozycji w szyku. Wnikliwy obserwator wyciągnąłby z tego wniosek, że jest nowicjuszem albo zwyczajnym niedołęgą. A być może jednym i drugim. - OK, Dwójka - nadał Osioł. - Jesteś pierwszy do cysterny; po tobie Czwórka, Trójka, potem prowadzący. Przechodzimy na częstotliwość tankowców. Samolot z małym zapasem paliwa zwykle próbował podchodzić pierwszy, na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu tankowanie okazało się niemożliwe. Dzięki temu miał szansę dotrzeć na zapasowe lotnisko przed wyczerpaniem paliwa. Było normą, że maszynę taką pilotował jeden ze skrzydłowych, ponieważ musieli oni utrzymywać stałą pozycję względem prowadzącego. Gdy Osioł opuścił nos samolotu, schodząc w dół na przewidziany pułap tankowania, Jim dostosował swoją pozycję do jego myśliwca. Cysterna powinna krążyć tuż nad granicą z Tajlandią bądź po trasach wyznaczonych do uzupełniania paliwa. Osioł bardzo spokojnie prowadził eskadrę, dzięki czemu Jim bez trudu utrzymywał pozycję w szyku. Próbując się zrelaksować, dotykał samymi tylko koniuszkami palców dźwigni ciągu i usianego rozmaitymi przyciskami drążka sterowego. W normalnych warunkach nie miał większych kłopotów z utrzymaniem szyku, był przecież instruktorem, który wielu kadetów nauczył latania w bezpośredniej bliskości innej maszyny. Zrozumiał, że trudności jakie napotkał w trakcie nalotu wzięły się stąd, że pilotował wolniejszy samolot, a w walce nie potrafił dokładnie przewidzieć, co zrobi jego prowadzący. Teraz czynniki te nie odgrywałyby większej roli, ponieważ zwolnili do prędkości przelotowej. Dobra technika latania w szyku - to całkowicie wystarczało, aby pobrać paliwo z ogromnej latającej cysterny K-135. Tyle że przyzwoite latanie w szyku nad równinami zachodniego Teksasu i robienie tego pod aluminiowym sklepieniem brzucha tankowca we wschodniej Tajlandii to dwie całkowicie odmienne sprawy. Tutaj musiał utrzymać pozycję albo wracać do bazy na piechotę. W grę wchodził teraz jeszcze jeden czynnik. Kiedy pozostali piloci eskadry, czekając na swoją kolej, ulokują się już w pobliżu cysterny, będą mogli z bliska i bez żadnych przeszkód ocenić jego umiejętności latania. Nie była to wymarzona sytuacja dla kogoś, kogo denerwują występy przed większą publicznością, a w publicznych łaźniach czuje się wyjątkowo nieswojo. - Czerwona Kotwica Dwa Jeden, mówi dowódca Cadillac. Osioł wywoływał cysternę krążącą wokół zaplanowanego wcześniej punktu spotkania. Odpowiedź z powietrznej cysterny nadeszła natychmiast: - Prowadzący Cadillac, tu Czerwona Kotwica Dwa Jeden. Słyszymy cię głośno i wyraźnie. Krążymy na lewo od was. Nadaj coś, żebyśmy się zgrali. - Zrozumiałem. Tu prowadzący Cadillac. Odliczam: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, prowadzący Cadillac. - OK, Cadillac. Pięć stopni w lewo. Mamy potwierdzenie identyfikacji waszego nadajnika. Ustawiajcie się. - Zrozumiałem. Pierwszy podchodzi Cadillac Dwa, za nim Czwórka, potem Trójka, na końcu prowadzący. Chcemy pod korek, ale mamy dość paliwa, żeby każdy z nas podszedł tylko raz, jeśli to możliwe, wolelibyśmy uniknąć kilkakrotnego podchodzenia. - Nie ma sprawy, mamy dzisiaj zatrzęsienie paliwa. Eskadra F-105 weszła na pułap tankowania. Jim nie zaprzątał sobie głowy poszukiwaniem cysterny, lecz skoncentrował się na utrzymaniu właściwej pozycji samolotu w szyku. Osioł przechylił się ostro na prawe skrzydło, nakazując utworzenie szyku „schody”. Dobrze. Jim lekko zredukował ciąg i użył kombinacji orczyka i lotek, by prześlizgnąć się pod samolotem dowódcy i wskoczyć w lukę, którą stworzyła dla niego druga para. Po lewej stronie od nosa samolotu każdy z nich miał teraz przed sobą inną maszynę, lecącą względem niego pod kątem 45 stopni. - Czerwona Kotwica Dwa Jeden, tu prowadzący Cadillac. Mam was dokładnie na dwunastej. Wyłączymy radio. - Zrozumiałem, wyłączam naprowadzanie. Rozumiem, że podczas tankowania oczekujesz ciszy radiowej. Nie było żadnej szczególnej potrzeby, aby w trakcie pobierania paliwa obowiązywała cisza radiowa, pomyślał Broussard, chyba że „Osioł” Sheehan chciał sprawdzić umiejętności nowego skrzydłowego. Poza tym, gdyby żółtki chciały wiedzieć, ile Thudów ich dzisiaj bombardowało, wystarczyłoby, żeby wyszli na dwór i policzyli przelatujące nad nimi maszyny. Eskadra szybko znalazła się na pozycji obserwacyjnej, jakieś trzydzieści metrów z tyłu i około dziesięciu poniżej cysterny. Wyrównali i Jim zaczął powoli podprowadzać swoją maszynę pod brzuch większego samolotu. Starał się nie myśleć o tym, że pozostali piloci uważnie śledzą i oceniają jego poczynania. Rzucił spojrzeniem na tablicę przyrządów, aby upewnić się, że wszystkie przełączniki są we właściwym położeniu. W ostatniej chwili spostrzegł, że nie otworzył drzwiczek instalacji do odbioru paliwa, i pośpiesznie naprawił niedopatrzenie. Jezu! Co powiedziałby Osioł, gdyby z powodu tego przeoczenia obsługa tankowca odprawiła go z kwitkiem! Ostrożnie pchnął dźwignię ciągu i gdy tylko myśliwiec zareagował, natychmiast cofnął ją do poprzedniego położenia. Ze wszystkich sił starał się ograniczyć do minimum ruchy samolotu i dostosować wysokość do cysterny. Na spodzie kadłuba tankowca zamontowano światła, aby ułatwić pilotowi utrzymanie właściwej pozycji w trakcie pobierania paliwa. Przednie światełko mrugało teraz do niego, pomagając mu wprowadzić myśliwiec w pole tankowania. Zignorował je, koncentrując się po prostu na tym, by lecieć w dobrym, ciasnym szyku z transportowcem. Z treningu w RTU* zapamiętał, że światła bardziej go rozpraszały, niż mu pomagały. Prawdopodobnie dla większego samolotu, takiego jak B-52, byłyby bardziej użyteczne. Operator przewodu paliwowego, który leżał twarzą w dół na dostosowanej do kształtu ciała leżance, umieszczonej w przezroczystej bańce pod ogonem cysterny, zwolnił umocowany w tym miejscu kadłuba metalowy wysięgnik w kształcie dyszla. Posługując się sterownicą podobną do drążka sterowego, sprawił, że sonda wysięgnika przesunęła się w kierunku gniazda wlewu paliwa myśliwca. Jim zajął docelową pozycję pod ogonem KC-135, spoglądając na wysięgnik, który zatrzymał się nad nosem myśliwca, potem błyskawicznie wydłużył się i ze zgrzytliwym szczęknięciem wsunął się do gniazda wlewu paliwa. Było w tym coś nieprzyzwoicie seksualnego; przypominali dwa wielkie ptaki kopulujące w locie. Mimo ustawienia regulatora dopływu tlenu na pełną moc, nadal czuł zapach oparów wpływającego do zbiorników lotniczego paliwa JP-4. Po kilku minutach, w miarę jak otrzymywał coraz więcej życiodajnej nafty lotniczej, która była pożywieniem myśliwca, dłonią w rękawiczce wyczuł, że stery robią się twarde i zaczynają reagować z opóźnieniem. Zważywszy, że litr paliwa dla odrzutowców waży prawie dwa kilogramy, nic dziwnego, że samolot zrobił się ciężki, pomyślał. Ładunek paliwa przewyższał często tonaż bomb, które mógł zabrać Thud. Jim stale zwiększał moc silnika, aby zrekompensować przyrost masy; w końcu sonda z hukiem wyskoczyła z gniazda, śmignęła gdzieś w bok, znikając mu z oczu. Zmniejszył ciąg, powoli wycofując się spod cysterny, aż wrócił na swoje miejsce w szyku eskadry. Cadillac Cztery, Bob Packard, wyrwał do przodu tak szybko, jakby miał wokół mnóstwo miejsca. Nieco uspokojony tym, że ma dość paliwa, by dotrzeć do prawie każdej bazy w Azji Południowo-Wschodniej, Jim przyglądał się, jak pozostałe myśliwce podchodzą do tankowca i odlatują z pełnymi zbiornikami. Gdy wszystkie samoloty wróciły do szyku, Osioł przerwał ciszę radiową. - Czerwona Kotwica Dwa Jeden, tu prowadzący Cadillac. Dobra robota, chłopaki. Jeszcze kiedyś się zobaczymy. Adios. - Adios, Cadillac. Cieszymy się, że dzisiaj wszyscy wyszliście cało. Do zobaczenia. Czterdzieści minut później w zielonym krajobrazie pojawił się betonowy pas bazy Królewskich Sił Powietrznych Tajlandii w Takhli, która była domem 318. Skrzydła Myśliwców Taktycznych, w skład którego wchodziła eskadra Cadillac. Osioł ponownie ustawił eskadrę w prawym szyku schodowym, by mogli się rozejść na boki i wykonać beczkę - ulubioną figurę pilotów myśliwców przed lądowaniem. Zbili się ciasno jeden obok drugiego i przelecieli w pierwszym podejściu nad pasem startowym, z pełną świadmością, że nie ma w bazie pilota, który słysząc samoloty, nie spojrzy odruchowo w górę. Major Delbert „Osioł” Sheehan Osioł syknął z bólu, schodząc po przystawionej do kabiny drabince. Ból w plecach odezwał się ze zdwojoną siłą. Kuśtykał po płycie, zataczając niewielkie półkole i starał się przywrócić czucie w odrętwiałych kończynach. Czuł ciężar swoich czterdziestu dwóch lat. Stopy w bojowych butach miał opuchnięte - dolegliwość ta trapiła go od roku, szczególnie po długich lotach. Jeszcze dwadzieścia osiem cholernych lotów i nie będę już musiał się tym przejmować, pomyślał ponuro, stawiając w duchu kolejny kredowy znak na wyimaginowanej tablicy lotów. Osioł spojrzał na drugą stronę drogi kołowania, gdzie Jim Broussard pakował swój ekwipunek. Najnowszy członek eskadry Cadillac był blady i wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Kiedy wraz z mechanikiem obchodzili wokół myśliwiec, wyraźnie powłóczył nogami. Chłopcze - pomyślał Osioł, nie masz pojęcia, czym jest prawdziwe zmęczenie! - Tupnął nogą, żeby przywrócić krążenie. Wciąż kuśtykając, dowlókł się do końca ściany z worków z piaskiem. Jezu! W miejsce odrętwienia pojawił się ból. Stopy piekły go niczym odmrożone - mało prawdopodobne w temperaturze dochodzącej do 23 stopni Celsjusza i niemal stuprocentowej wilgotności względnej powietrza. Tylko patrzeć, jak nadejdą monsuny. Podszedł do worków z piaskiem, rozsunął suwak kombinezonu i stał tak, sikając na ścianę, szczerząc zęby do patrzącego na niego spode łba mechanika. Wiedział, że młody sierżant jest zły, że nie skorzystał z przenośnej latryny ustawionej zaledwie 50 metrów dalej. Żołnierz nie wiedział jednak, że Osioł właśnie dlatego odprawia ów mały rytuał. Lekki prztyczek, jaki w każdym zakątku świata mężczyźni w średnim wieku wymierzają młodym. Zaciągnął zamek i jeszcze raz tupnął nogą. Krążenie chyba powracało i ból w plecach jakby nieco zelżał. Rozpoczął niespieszny spacer wokół samolotu. Obok szedł z kwaśną miną mechanik, który za każdym razem, kiedy spoglądał na wielką mokrą plamę na workach z piaskiem, kręcił z niesmakiem głową. Osioł uśmiechnął się dobrotliwie i pochylił, aby dokładnie sprawdzić niewielkie uszkodzenia pod dyszą silnika. Wytarł pot z czoła, które wyraźnie przegrywało walkę z cofającą się linią włosów, i przyjrzał się z bliska małym postrzępionym otworom w kadłubie. Kiedy zobaczył je sierżant, twarz wydłużyła mu się jeszcze bardziej. Jak wszyscy mechanicy na świecie, pilotów traktował jak zło konieczne. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł sprawić, żeby latali wyłącznie w najbliższej okolicy, i do tego pod jego nadzorem. Po kilku chwilach starannych oględzin Osioł wyprostował się z dłońmi splecionymi na karku, stęknął i poklepał ogromny kadłub myśliwca, niczym jeździec dobrze sprawującego się konia. I tak rzeczywiście było. W czasie jego służby w Takhli tym właśnie samolotem lub innym tego samego typu, poleciał na siedemdziesiąt dwie misje. Ta maszyna zabierała go nad jeden z najlepiej bronionych obszarów świata i zawsze przynosiła z powrotem do domu. Dziecinko, jeszcze tylko dwadzieścia osiem razy i jeśli o mnie chodzi, mogą cię posłać na emeryturę, bo ja będę w domu, wolny jak ptak! Żadnej kolejnej wojny. Zwolnienie z podatków! Leżenie do góry brzuchem! Na razie mam wszelkie dane, żeby zostać na kolejną turę, zadumał się Osioł. Odsłużę swoje dwadzieścia lat i przejdę na emeryturę z połową żołdu, a żeby dorobić na piwo, znajdę może jakąś dochodową posadkę pilota odrzutowca dyspozycyjnego. Osioł ponownie wyszczerzył zęby, mrugnął do naburmuszonego mechanika i ruszył na przód samolotu, żeby zabrać mapnik i hełm. Potem podszedł do samolotu, obok którego stał Jim Broussard, który właśnie rozpinał kombinezon przeciwprzeciążeniowy. Przystojny dzieciak, pomyślał Osioł, ale kto, do cholery, w wieku dwudziestu pięciu lat wyglądałby inaczej. Jego stopy po długim locie nie przypominają dwóch kałuż ropy. Jak na nowicjusza, dzieciak całkiem dobrze się spisał w roli skrzydłowego; oczywiście, jeśli pominąć, że został z tyłu, kiedy nadlatywali nad cel. Powinien dać mi znać, że nie może nadążyć. Czasami nic na to nie można poradzić. Niektóre samoloty są po prostu wolniejsze od innych i nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego. Mogą nie być dokładnie wytrymowane, a może to tylko coś tak błahego jak brud i kurz, które przedostały się i odłożyły we wnętrzu kadłuba, i dodały mu nieco masy. Może to być też osłabienie mocy silnika albo zużycie płatowca, który zbliża się do kresu swego pracowitego życia. Nowy skrzydłowy prawdopodobnie tego nie zauważył, ale Osioł kilkakrotnie dał mu okazję powrotu na pozycję. Lecąc wolniejszym samolotem, chłopak musiałby się tylko nauczyć przewidywać manewry dowódcy, a potem wyszlifować technikę lotu, bo inaczej stale będzie ciągnął się na ogonie eskadry. Nauczy się, pomyślał Sheehan, był o tym przeświadczony. Latał na niemal wszystkich myśliwcach, które przez ostatnie dwadzieścia lat znalazły się na wyposażeniu Sił Powietrznych. Zetknął się z bardzo wieloma pilotami i wiedział, że jeżeli Broussard trochę się otrzaska, będzie dobry. Może nawet bardzo dobry. Osioł nie był skłonny do takich pochwał, bo pilotowanie myśliwców było jego zawodem od niemal dwudziestu lat; przez całe dorosłe życie nie robił niczego innego. Byle co nie wywierało już na nim wrażenia. Z całą pewnością dzieciak był lepszy niż większość nowych, którzy przychodzili do skrzydła. Niektórzy z nich mieli za sobą zaledwie siedemdziesiąt godzin wylatanych na myśliwcach w ośrodku treningu operacyjnego. Wielu, podobnie jak Broussard, nigdy nie siedziało za sterami myśliwca, dopóki nie skierowano ich na kurs pilotażu F-105, ale za to latali wcześniej na rozmaitych typach nowoczesnych odrzutowców. Jeszcze inni przychodzili z Dowództwa Szkolenia Powietrznego albo z Dowództwa Obrony Powietrznej. Nie było większych problemów z tymi, od których w poprzedniej pracy wymagano myślenia w kategoriach trójwymiarowego świata pilotów myśliwców. Zwykle nadawali się do wykonania wyznaczonego zadania, czyli dostarczenia i zrzutu bomb na cele w Wietnamie Północnym, ale nawet ich trudno było uznać za rasowych myśliwców. Niestety, w ramach uzupełnień na front trafiało coraz więcej pilotów z doświadczeniem nabytym w pilotowaniu wielosilnikowych samolotów; po zaledwie kilku godzinach szkolenia na F-105. Z niektórych wyrastali dobrzy piloci, ale pozostali nie byli w stanie zaliczyć szkolenia w RTU, więc kierowano ich do służb pomocniczych. Dostawali przydziały w Dowództwie Transportu, które od dawna cierpiało na przerost etatów. Osioł osobiście nie miał nic przeciwko kierowcom latających ciężarówek, pod tym wszakże warunkiem, że nie musiał się z nimi zadawać, a oni wiedzieli, gdzie ich miejsce. - Jimbo! - wrzasnął, przekrzykując ryk silników odrzutowych, dobiegający z pobliskiego stanowiska remontowego. - No i co powiesz na to, żeby latać jak prawdziwy pilot i wieść beztroskie życie myśliwca, zamiast czekać, aż wykończy cię jakiś niedorobiony uczeń? Broussard posłał mu lekki uśmiech i zmęczony pokręcił głową. Pot spływał mu strumieniami spod ciemnych, krótko przystrzyżonych włosów. Był szczupły i jak na pilota myśliwskiego wysoki; miał co najmniej metr osiemdziesiąt pięć centymetrów. - Jako mój nowy skrzydłowy i najświeższy nabytek eskadry, po odprawie możesz mieć zaszczyt postawić mi piwo i - ciągnął Osioł - nie przejmuj się byle gównem. Dzisiaj dostałeś za swoje. Teraz już będzie z górki. Z górki, akurat! - dodał w myślach Osioł, który rzadko kiedy potrafił się zmusić do kłamstwa. W rzeczywistości dzisiejszy lot był bułką z masłem w porównaniu z innymi nad Szósty Obszar. Ten biedny, ogłupiały dzieciak nie zauważył nawet większości niebezpieczeństw, które zagrażały pilotom, bo zbyt był zajęty utrzymywaniem pozycji w szyku. Może to i dobrze, że nowi za pierwszym razem nie zdają sobie z tego sprawy. Cholera, przecież równie dobrze mogli już nigdy nie wrócić. Poczekajmy, aż Jim pobędzie tutaj wystarczająco długo; w końcu dostrzeże te wszystkie baterie rakiet przeciwlotniczych, artylerię naprowadzaną radarem, MiGi i każdego pieprzonego wieśniaka, który wali do nich z Kałasznikowa, gdy tylko usłyszy samoloty. Tak, jest źle, a może być jeszcze gorzej. Ale będzie musiał to przyjąć do wiadomości i to dla własnego dobra, o ile chce trochę pożyć. Teraz nie ma go po co martwić - na to zawsze jest mnóstwo czasu. Osioł zauważył, że personel naziemny zebrał się za samolotem Broussarda. Zostawił młodego pilota i poszedł przyjrzeć się uszkodzeniom. Nabierał coraz lepszego zdania o nowym skrzydłowym. Nikomu przecież ani jednym cholernym słowem nie wspomniał o odłamkach w pokryciu samolotu. - Chyba nasze maleństwo straciło dziewictwo - odezwał się za nim czyjś glos. Podniósł wzrok i spojrzał na przystojną twarz kapitana Andrew Pritcharda, prowadzącego drugiej pary eskadry. Dołączył do nich jeszcze porucznik Packard, skrzydłowy Pritcharda, który w powietrzu miał kod Cadillac Cztery. Pot lał mu się spod pozlepianych włosów i spływał kropelkami wzdłuż głębokich bruzd, które odcisnęła maska. Jednoczęściowe kombinezony lotnicze z lekkiej zielonej bawełny, na których nosili jeszcze spadochron, kamizelkę ratunkową i kombinezony przeciwprzeciążeniowe, były prawie czarne od potu. - Tak - odparł Osioł, nie spuszczając wzroku z Pritcharda. - Właśnie się o tym dowiedziałem od szefa mechaników. - Miał satysfakcję, że znaczenie tych słów dotarło do pozostałych pilotów. Pritchard i Broussard poznali się tydzień temu i od pierwszego spotkania warczeli na siebie niczym dwa psy. Osioł czuł, że agresywniejszym z tej dwójki jest Pritchard, a major nie lubił kłótni w eskadrze. Obserwował, jak Andy Pritchard pochyla się i ogląda dokładnie dziury po odłamkach. Jeszcze jeden przystojny goguś, pomyślał. Do Stanów pewnie trzeba ich będzie wyganiać kijem. Mimo rozczochranych włosów i potu spływającego po twarzy, nadal wyglądał niczym zdjęty z plakatu rekrutacyjnego albo jak rozgrywający futbolu amerykańskiego, który schodzi z boiska po siedemdziesięciometrowym rzucie i przyłożeniu. Spokojny, pewny siebie i nawet lekko potargany, żebyś przypadkiem nie zapomniał, że gra była zacięta. Reszta z nas wygląda przy nim jak banda umorusanych monterów, których trzeci raz w ciągu dnia wywalono z pracy. Andy jednak jest właśnie taki, na jakiego wygląda. Spokojny i pewny siebie, a do tego to cholernie dobry pilot. Bóg jeden wie, dlaczego zadziera nosa przed Broussardem, bo wyżywanie się na kimś z pewnością nie jest w jego stylu. Mam to gdzieś, dopóki dobrze wykonują robotę. Nie jestem ich niańką, pomyślał Osioł. - Jest samochód - powiedział. - Odfajkujmy odprawę i chodźmy napić się czegoś zimnego. Nie wiem, jak wy, chłopaki, ale moja kontrolka rezerwy piwa właśnie zaczęła mrugać. - Dowódca jeszcze nigdy nie spotkał piwa, które by mu nie smakowało - zakomunikował Packardowi Pritchard. - Prawda - odparł Osioł. - Ale wciąż nie znam wszystkich gatunków, chociaż robię co mogę, aby to zmienić. Wciąż w pełnym ekwipunku, wspięli się na tył ciężarówki, żeby pojechać do szatni i do budynku dowództwa. Młodsi piloci wystawiali twarze na wiatr, próbując uciec przed popołudniowym upałem, ale Osioł był na to zbyt zmęczony. Przyglądał się, jak Pritchard i Packard dowcipkują, i śmieją się głupkowato, bo kolejny szczęśliwy powrót znad Wietnamu Północnego wyzwolił w nich przypływ koleżeńskich uczuć. Prawie udało im się wciągnąć do tego Broussarda. Boże! Miał piętnaście lat więcej od najstarszego z nich, a czuł wyraźnie każdy rok, który dzielił go od tych chłopców. Zacisnął powieki. Oczy paliły od trzygodzinnego wpatrywania się w słońce i odległy widnokrąg w poszukiwaniu wrogich rakiet oraz samolotów. Ostatnio zaczął ukradkiem nosić przy sobie tanie okulary korekcyjne, które kupił w Bangkoku, i na kwaterze w tajemnicy przed wszystkimi używał ich do czytania. Na szczęście, coroczne badania lekarskie zostały odroczone na czas pobytu pilotów w strefie walk. Nie miał pewności, czy zniesie dowcipy o staruszkach, a niechybnie padnie ich ofiarą, gdy tylko pierwszy raz publicznie pojawi się w przepisanych przez okulistę szkłach. Może trzeba było wziąć jedną parę ze szpitala, kiedy był na urlopie, zanim jeszcze złożył podanie o przydział służbowy w Stanach. Wtedy pewnie nikt by tego nie komentował. Osioł pochylił się, wsunął dłonie pod uprząż spadochronu i zaczął masować sobie plecy. Chryste, pomyślał, jeszcze trochę i dojdzie do tego, że po dłuższym locie nie dam rady wygramolić się z kabiny. Spójrz na tych młodych dupków, chichoczących niczym paczka nastolatek. Pozbyli się już zdrętwienia mięśni i znów mają ikrę. Cholera! W wieku czterdziestu dwóch lat ludzie dopiero zaczynają być dobrzy w zawodzie, a ja już jestem zużyty i tylko patrzeć, jak mnie wrzucą do kibla i spuszczą wodę. Piloci zeskoczyli z paki ciężarówki. Osioł poszedł za nimi znacznie wolniejszym krokiem, a wyglądał przy tym jak stary żółw. Hełmy, mapniki, spadochrony, kombinezony przeciwprzeciążeniowe i kamizelki ratunkowe powędrowały do przydzielonych im szafek i na wieszaki. Pistolety i chusty zwane blood chips* zwrócili pełniącemu służbę sierżantowi. Osioł z niesmakiem przyglądał się Bobowi Packardowi, który stał na wyprostowanych nogach i aby rozluźnić mięśnie, robił skłony, dotykając dłońmi podłogi. Byli spragnieni, więc po kolei podchodzili do fontanny z wodą do picia. W porównaniu ze spiekotą panującą na zewnątrz, klimatyzowany budynek wydał im się lodowato zimny. - Załatwmy resztę tych bzdur - powiedział Osioł i poprowadził ich na odprawę do budynku dowództwa. Tam, gdzie klimatyzatory bezskutecznie próbowały usunąć wodę z zawilgoconego powietrza, na ścianach widać było mokre plamy. Przybywali piloci z innych eskadr biorących udział w nalocie. Z papierosami wiszącymi w kącikach ust wychodzili powoli z sekcji magazynowej. Z ich rozmów i gestykulacji przebijało ogromne wyczerpanie, a w niektórych przypadkach zwykłe niedowierzanie, że udało im się przeżyć kolejny nalot na Hanoi. Weszli do sali odpraw i w miarę ustępowania napięcia oraz stresu, jakie przeżyli dziś po południu, zgiełk wyraźnie zaczął przybierać na sile. W większości byli to młodzi mężczyźni, z natury zdrowi i optymistyczni, inaczej nie robiliby tego, co robili. Tylko śmierć lub kalectwo któregoś z kolegów mogły przytłumić ich wrodzoną żywotność. Porucznik wywiadu skończył właśnie rozmowę z innymi pilotami i skinął na eskadrę Cadillac, żeby podeszli do jego stołu. Mężczyźni opadli na krzesła, a porucznik przedstawił im listę standardowych pytań, na podstawie których mógł wyrobić sobie jak najdokładniejszy obraz całej akcji. Po odprawie z załogami, on i inni oficerowie wywiadu połączą poszczególne meldunki w spójną całość i prześlą je do Siódmej Armii Powietrznej w Sajgonie oraz do PACAF* na Hawajach. W międzyczasie będą już napływały rozkazy o jutrzejszych nalotach, a oni zaczną pracować nad tym, by je wykonać. Ludzie z S-2 znani byli z notorycznego niewyspania. Na większość pytań odpowiadał Osioł. Broussard milczał, a pozostali piloci odzywali się tylko wtedy, gdy mieli jakieś spostrzeżenia, które uzupełniały relację dowódcy. - Lecieliśmy tą samą trasą. Wiązka radaru przeszukującego Spoonrest tym razem namierzyła nas pięć minut wcześniej. Albo zwiększyli zasięg, albo mają dodatkowe stanowiska, które wysunęli dalej na zachód. Fansongi zaczęły nas namierzać mniej więcej tutaj - powiedział, wskazując na rozpostartą na stole mapę. - Jednak nie zauważyłem na tym obszarze żadnych wyrzutni. W nomenklaturze NATO kryptonim Fansong oznaczał radziecki radar naprowadzający dla rakiet ziemia-powietrze SA-2. Osioł spojrzał na swoich pilotów i zauważył, że tylko Broussard nie skinął potakująco głową. - Sądząc z koloru wybuchów pocisków przeciwlotniczych, wygląda na to, że gnojki podciągnęli pod Wzgórza Thudów stumilimetrówki. Zaczęli do nas walić, jak tylko nad nim przelecieliśmy, i cholernie szybko się wstrzelali. Mniej więcej w tym samym czasie Korona zaczęła wrzeszczeć, że z Phuc Yen wystartowały MiGi, zanim ludzie z Korony i z MiGCAP* ustalili, co robić, na dobre pięć minut zablokowali częstotliwość bojową. Nie zobaczyłem żadnego MiGa, ale wystrzelili dwa pociski plot; gdzieś stąd. - Wskazał kolejne miejsce na mapie. - Prawdopodobnie z tego nowego stanowiska, które pojawiło się tam podczas naszej ostatniej wycieczki; w każdym razie celowali w inną eskadrę, więc, kiedy się upewniłem, że nie chodzi im o nas, nie zwracałem już na nie większej uwagi. W drodze powrotnej, tuż zanim weszliśmy nad wzgórza, chyba w tym miejscu, zauważyłem odpalenie jednej rakiety, ale ona też nie leciała w naszą stronę. Spojrzał wyczekująco na pozostałych pilotów; - Czy któryś z was jeszcze coś zauważył? Porucznik Bob Packard, skrzydłowy, który latał w parze z Pritchardem jako numer czwarty, wskazał na rejon położony na północ od Wzgórz Thudów. - Gdzieś tutaj widziałem dwie wystrzelone rakiety plot. Odpalili je chyba z tego stanowiska, trochę na południe od Yen Bai, gdzie operowały Łasice. Łasice były eskadrami F-105, ich zadanie polegało na zwalczaniu baterii rakiet ziemia-powietrze. Formację czterech F-105D prowadził zazwyczaj dwumiejscowy F- 105F. Drugi członek załogi F-105F nie był pilotem, lecz operatorem ECM* nazywanym czule „niedźwiadkiem”. Posługując się swoimi czarnymi skrzynkami, miał zlokalizować odpaloną rakietę i zakłócać sygnał naprowadzającego ją radaru do czasu, aż któryś z jednomiejscowych F-105 eskadry zniszczy stanowisko baterii lub do momentu, gdy siły uderzeniowe oddalą się z zagrożonego obszaru. Ponieważ rakiety ziemia-powietrze miały znacznie większy efektywny zasięg niż przeciwradiolokacyjne pociski atakujących Łasic, przewaga była po stronie artylerzystów na ziemi. Szanse wyrównywała jednak niezwykła zaciętość Łasic. Tak czy inaczej, pojedynki z rakietami nie są zajęciem ani dla nerwusów, ani dla tchórzy. - Tak, widziałem je - wtrącił się Pritchard. - Tyle że chyba były trzy. Wyglądało to prawie jak salwa. - Co pan na to, kapitanie? Doda pan coś? - Oficer wywiadu spojrzał na Broussarda. Osioł patrzył jak Jim, który ani na chwilę nie oderwał wzroku od podłogi, powoli kręci głową. Rany, on niczego nie widział, uświadomił sobie. To jego druga misja i pierwszy lot nad Hanoi. Nie potrafiłby mi nawet powiedzieć nad jakim krajem leciał. Cholera! Jak mogło do tego dojść, że nie pozwalamy nowym otrzaskać się trochę w mniej niebezpiecznych miejscach, tylko od razu wysyłamy ich nad Szósty Obszar? Boże! Kiedyś, zanim kazali takiemu lecieć nad Hanoi, zaliczał najpierw co najmniej dziesięć lotów nad Laos i Pierwszy Obszar. Kiedy tu przyjechałem, w każdej czterosamolotowej eskadrze było przynajmniej sześciu, siedmiu doświadczonych chłopaków; i tak powinno być. A teraz, na litość boską, kiedy połowa dupków w skrzydle nie lata, nie możemy nawet poderwać wszystkich samolotów. Gdzie, do cholery, podziewają się ci piloci? - To wszystko, panowie. Dziękuję, że znaleźliście dla mnie czas. Cieszę się, że wróciliście w komplecie. Kiedy podnieśli się z miejsc, oficer kiwał już dłonią na następną eskadrę. - Chodźmy się napić - powiedział Osioł i szybkim krokiem poprowadził lotników w stronę kasyna oficerskiego. Ból pleców i stóp zniknął w otchłaniach niepamięci, ustępując miejsca wizji wyciąganych z lodówki zmrożonych puszek piwa, które otwierały się z sykiem, a na wieczkach wciąż jeszcze miały okruchy lodu. Bar szybko napełniał się mężczyznami, którzy postanowili wypić drinka przed kolacją. Niektórzy stali stłoczeni w rozgadane i hałaśliwe gromadki, inni rozsiedli się na krzesłach porozstawianych wokół stołów. Pozostali, w dwu- lub trzyosobowych grupkach pili i rozmawiali przy barze. Tu i ówdzie siedzieli samotni osobnicy, którzy patrząc przed siebie niewidzącymi oczami, zawzięcie opróżniali szklanki. Ci ustawicznie zapatrzeni w siebie ponuracy, którzy przed każdą akcją na setki możliwych sposobów wyobrażali sobie własną śmierć, nie budzili w Ośle najmniejszego współczucia. Odseparowana od innych, choć nie z racji fizycznego oddalenia, lecz okoliczności, była też grupa pilotów ubranych w kombinezony bojowe. Siedzieli bezczynnie, przerzucali stare gazety, popijali bezalkoholowe napoje albo kawę, nie uczestnicząc w rozmowach i śpiewach. Należeli do klanu, ale w tej akurat chwili nie w głowie były im rozrywki. Musieli jeszcze dzisiaj zapracować na chleb. Byli nocnymi myśliwcami i wkrótce mieli wystartować na kolejne akcje bojowe wzdłuż szlaku Ho Szi Mina nad Laos i Wietnam Północny. Piwa będą mogli się napić dopiero o świcie i wtedy też przyjdzie czas na pozbycie się stresu, jaki niesie ze sobą powietrzna walka. Osioł poprowadził eskadrę w kierunku grupy dwunastu lotników, którzy rozsiedli się przy jednym z dużych stołów. Na blacie piętrzył się stos puszek piwa. Powietrze było niebieskie od dymu z cygar i papierosów. Krążąc, rozpływał się w górę i na boki, rozpraszany przez wolno obracające się śmigła starego, zawieszonego pod sufitem wentylatora. Nie było czym oddychać. Większość pilotów rozsunęła suwaki kombinezonów aż do samego pępka, próbując w ten sposób ochłodzić ciało, bo z nieba lał się popołudniowy żar. Zdawało się, że wszyscy mówią jednocześnie; dla kogoś z zewnątrz ich słownictwo było całkowicie niezrozumiałe. Wymachiwali rękami i tłumaczyli coś sobie, naśladując manewrujące i atakujące samoloty, ale ich audytorium wolało raczej mówić, niż słuchać. Holując za sobą członków swojej eskadry, Osioł przedzierał się do nich przez tłum. Kiedy się zbliżył, powitały go krzyki i obelgi. Wielu lotników znało się od dawna, jeszcze z czasów służby w rozproszonych po świecie bazach TAC. Niemało z nich zaliczało drugą turę lotów w Azji Południowo-Wschodniej. Ci byli zawodowcami - stanowili elitę TAC. Najczęściej mieli trzydzieści, trzydzieści kilka lat, i latali już na wszystkich myśliwcach bombardujących, jakie były na wyposażeniu sił zbrojnych USA. Mimo swojego wieku nie odróżniali się od innych lotników przy stole, choć tamci przyszli do bazy później, w ramach swoistego handlu pilotami myśliwców. Wszyscy mieli na sobie zielone bawełniane kombinezony nazywane „torbą”. Na większości z nich, w miejscach, gdzie nosi się spadochron i kamizelkę ratunkową, nadal widniały plamy potu. Osioł służył z ponad połową zgromadzonych przy stole lotników. Odpowiedział na zaczepki dobrodusznymi obelgami, a potem z niemym pytaniem w oczach spojrzał na stłoczonych za nim członków jego eskadry. Skinęli głowami, a Osioł wystawił do góry cztery palce i, przekrzykując panujący wokoło zgiełk, przywołał zmęczoną tajską kelnerkę. Potem zwrócił się do Broussarda: - No i co, Jimbo, jak ci się podoba jazda na szybszym pasie? Nie to co lekcje pilotażu nad zachodnim Teksasem, co? Kolejni piloci weszli do klubu i wypełnili go do ostatniego miejsca; hałas stawał się nie do zniesienia. - Mówiąc szczerze, Osioł - odparł z wymuszonym uśmiechem Broussard - to naprawdę nie wiem, czy się do tego nadaję. Nie zobaczyłem ani jednej z tych rakiet, o których opowiadaliście, a jeśli już o tym mowa, nie dostrzegłem też tego cholernego celu. Jak można przeoczyć coś tak wielkiego? W końcu zwolniłem bomby, jak tylko zobaczyłem, że ty je zrzuciłeś. Nie słyszałem rakiety ani namierzających radarów. Nie usłyszałem nawet meldunku Korony o MiGach w powietrzu. Ani przez chwilę nie potrafiłem utrzymać pozycji. Wszystko zwaliło się na mnie równocześnie; gdybym nie leciał za tobą, prawdopodobnie nie umiałbym też znaleźć cysterny. Jim ściszył głos, bo zorientował się, że Pritchard, chociaż udaje obojętność, od czasu do czasu przysłuchuje się ich rozmowie. - Podsumowując, muszę przyznać, że dzisiejszy dzień podziałał na mnie jak zimny prysznic, i mam cholerną pewność, że nie chciałbym latać z takim tępakiem jak ja. Przyniesiono i rozdano piwo. Bobby Packard i Andy Pritchard pogrążyli się w rozmowie z jakimś zwalistym majorem. - W życiu się tak nie bałem - ciągnął Broussard. - Myślę, że od chwili, kiedy w drodze powrotnej odlecieliśmy od cysterny, kompletnie się wyłączyłem. - Kiedy o tym mówił, opadły mu ramiona. - Po prostu nie wiem, czy się do tego nadaję. Osioł, zanim się odezwał, spojrzał na niego z namysłem: - No cóż, przymusu nie ma, wiesz o tym - powiedział obojętnym tonem. - Musisz tylko iść do dowódcy dywizjonu i powiedzieć mu, że masz dosyć, a oni znajdą ci jakieś inne zajęcie. Nie będziesz pierwszy. Wzrok Broussarda nabrał nagle takiej intensywności, że Osioł poczuł się nieswojo. Był świadkiem zaskakującej przemiany spokojnego, przygnębionego mężczyzny w kogoś, kto był o krok od wyprucia mu flaków. - Spoko, dam sobie radę. Osioł widział, jak pulsują mu mięśnie szczęki. Zrozumiał, że młody pilot jest o włos od wyładowania na nim swojej frustracji. Uśmiechnął się szeroko i podniósł dłoń: - Odpuść sobie, chłopcze. Jak na pierwszą wycieczkę do Miasta, spisałeś się świetnie. A ten mały rajd, który zafundowaliśmy ci wczoraj nad Pierwszy Obszar, to małe miki w porównaniu z tym, gdy pierwszy raz widzisz Hanoi. Chodzi mi o to, że w rzeczywistości ta część kraju nie różni się aż tak bardzo od Wietnamu Południowego. A tam w dole, na ziemi, o ile nie zrobisz czegoś naprawdę głupiego i nie będziesz miał pecha, możesz uniknąć najgorszego. Cholera, mamy tam helikoptery i C-123, które latają nad całym tym obszarem. Wyobrażasz sobie, jak długo utrzymaliby się w powietrzu tam, gdzie ty byłeś dzisiaj? Nie, kiedy jesteś zielony i nie zauważasz nawet połowy tego, co się wokół ciebie dzieje, lot nad Szóstym Obszarem to naprawdę coś. O ile już wiesz co jest grane, to, do cholery, nie ma w tym nic takiego nadzwyczajnego. Osioł zauważył z ulgą, że wzrok młodego pilota stracił na wojowniczości, a on sam, słuchając dowódcy, wyraźnie złagodniał. - Jezu! - ciągnął dalej, pokazując jednocześnie kelnerce, żeby przyniosła kolejne piwa. - Mówi, że nie wie, co się wokół niego dzieje! W czasie mojego pierwszego lotu w Korei, nad Jalu, wyskoczyły na nas MiGi i o mało co nie wystrzeliłem własnej dupy w powietrze, bo byłem tak roztrzęsiony, że kiedy dowódca kazał odrzucić zapasowe zbiorniki, nacisnąłem niewłaściwy guzik na drążku. Przez prawie całe cholerne pół godziny miałem na szóstej MiGa, a przynajmniej tak mi się wydawało, więc szalałem po niebie, wrzeszcząc, żeby ktoś wreszcie przyleciał i zestrzelił mi go z ogona. Ale dowódca eskadry widząc, co wyprawiam, i słysząc, jak się wydzieram, dostał takiego ataku śmiechu, że nie mógł utrzymać MiGa w celowniku. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, uważali, że to cholernie śmieszne. Osioł spostrzegł, że Broussard szczerzy do niego zęby. - Byłeś OK. Musisz się tylko nauczyć przewidywać, co za chwilę zrobię, i to zanim ja o tym pomyślę. Wydaje ci się to cholernie trudne, zgadza się? Cóż, tak, cholera, jest! Nie ma na świecie cięższej roboty, niż dobrze latać jako skrzydłowy. Jest dokładnie tak, jak z uczniami, których kiedyś szkoliłeś. Nauczyłeś się przewidywać ich błędy, zanim je jeszcze popełnili. Tu jest tak samo. Nie osiągniesz tego w jeden dzień, ale gwarantuję ci, Jimbo, że jeśli będziesz chciał, uda ci się. I coś mi się zdaje, że w twoim przypadku nie potrwa to długo. Wszystko się unormuje, kiedy będziesz już miał za sobą kilka misji. Poza tym dzisiaj nic się nie działo jak zwykle. Normalnie nowy pilot wykonuje około dziesięciu lotów nad mniej niebezpiecznymi obszarami, żeby się trochę otrzaskał, zanim go zabierzemy nad Miasto. Teraz jednak brakuje pilotów, a do dywizjonu przysłali nam czterech żółtodziobów. Tyle w tym wszystkim dobrego, że możesz szybko wylatać normę. O ile Siódma Armia Powietrzna nie postanowi, że zamiast stu lotów nad Wietnamem Północnym, powinieneś odsłużyć cały rok. Jim spojrzał na niego z niepokojem. Osioł czytał mu w myślach. Już sto misji wydawało się rzeczą zbyt przerażającą, by o niej myśleć. Wylatywanie nad Wietnam przez cały rok wydawało się niepodobieństwem. - Myślisz, że to zrobią? - Kto może wiedzieć, co wymyślą te dupki z dowództwa? Nie ma miesiąca, żeby nie pojawiała się taka plotka, ale jak dotąd brak potwierdzenia. Broussard w skupieniu rozważał tę informację, a potem spytał: - Myślisz, że jutro znów polecimy? - A czy woda jest mokra? - uśmiechnął się Osioł. - Tak, prawdopodobnie nas wyślą, bo teraz jest nas w eskadrze tylko czterech, a to oznacza, że ty też lecisz. Możesz się dowiedzieć, jeśli chce ci się czekać do późna, aż rozszyfrują rozkazy ze sztabu. Ja na twoim miejscu dałbym sobie spokój, odpuścił i trochę się zabawił. Jeżeli nas wyślą, to zawiadomią o tym z dużym wyprzedzeniem. Nie ma sensu się tym przejmować, bo tak czy inaczej nie mamy na to żadnego cholernego wpływu. Moja rada: wyluzuj się i ciesz się wojną. Do cholery, przecież jeżeli cię zabiją i tak tego nie zauważysz... Jeszcze piwa? Podporucznik Nguyen Thi Minh W tym samym czasie, kiedy piloci eskadry Cadillac popijali piwo, prawie tysiąc kilometrów dalej na północny wschód, podporucznik Nguyen Thi Minh leżał rozciągnięty jak długi na podłodze z dłońmi splecionymi na karku. Kolejna fala eksplozji, wyraźnie bliższa od pozostałych, uniosła go nad podłogę zamaskowanej ruchomej stacji radarowej. Gdy siła grawitacji przezwyciężyła energię wybuchów, Minh poleciał w dół i wylądował z hukiem. Opierając się na samych tylko koniuszkami palców, z brzuchem wciąż przyciśniętym do trzcinowego chodnika, próbował wcisnąć się pod jeden z opuszczonych przez operatorów pulpitów. Zyskał tam tymczasowe schronienie i zwinął się w kłębek, gdy następna eksplozja gwałtownie targnęła przyczepą. Pojazd podskoczył na czterech kołach, ze zgrzytem, od którego zabolały go kurczowo zaciśnięte zęby. Czuł zapach dymu i do listy swych trosk dopisał śmierć w pułapce płonącej przyczepy. Czekał z napięciem, aż w oknach i drzwiach pojawi się płomień, ale nic takiego nie nastąpiło, skoncentrował się więc na rzeczywistym zagrożeniu, które niosły spadające wokoło bomby. - Co my tutaj robimy? - dobiegł go spod sąsiedniego biurka głos najbliższego przyjaciela, podporucznika Tracha. Kiedy zaczęły lecieć pierwsze bomby, Trach zareagował z godną podziwu szybkością i wepchnął Minha pod lepiej nadające się do tego celu, bo dwa razy dłuższe, biurko. Pod blatem była tam większa wnęka na kolana, a oprócz tego otaczały je jakieś elektroniczne urządzenia. Z drugiej jednak strony nie można było wykluczyć, że któreś z nich porazi Minha prądem. Może jednak Trach działał w zbytnim pośpiechu. Wybuchła kolejna seria bomb i ogłuszyła ludzi w przyczepie tak, że niemal stracili przytomność. Wytrzeszczając ze strachu oczy, Minh rozejrzał się po przyczepie w poszukiwaniu ewentualnej drogi ucieczki. Trach nie przestawał mamrotać, całkowicie ukryty w ciemnościach wnęki pod biurkiem operatora radaru. Trzej stali członkowie załogi wtulili się w siebie jak kocięta, chroniąc się pod materacami, które ułożyli w stertę na ramie łóżka. Leżeli w absolutnym bezruchu. Minh zwrócił uwagę na chmurę mikroskopijnych drobinek kurzu, unoszącą się w kolumnie światła, wpadającego przez kolejną dziurę, wyrwaną w dachu przyczepy. Doskonale czuł teraz zapach pyłu, który od lat zalegał na podłodze. Całkiem możliwe, że pochodził jeszcze z Syberii, jako że radar przez wiele lat pełnił służbę w Związku Radzieckim, a dopiero później przekazano go Ludowej Armii Wietnamu. Zakręciło go w nosie i kichnął. Ten najzwyklejszy w świecie odruch, który gwałtownie wyparł mu z płuc powietrze, pomógł Minhowi spojrzeć trzeźwo na sytuację. Zaczął nawet dostrzegać w ich położeniu akcenty humorystyczne i w tej właśnie chwili bombardowanie nagle się skończyło. Oto jeszcze przed chwilą sześciu nowych pilotów 17. Pułku Obrony Powietrznej kryło się w każdym możliwym miejscu przed atakami amerykańskich myśliwców. Czy przyjdzie nam zginąć w powietrznej walce, broniąc ojczyzny przed jankeskimi piratami? Nie, najprawdopodobniej zanim dostaniemy samoloty, zabiją nas tutaj, w tym cholernym radarze. A wszystko z powodu idiotycznego regulaminu szkolenia. Według niego wszyscy nowi piloci myśliwców przechwytujących, którzy wracają z zagranicznego szkolenia, zanim dostaną licencję, muszą wysłuchać suchego i nudnego wykładu prowadzonego przez szefa naziemnych stacji radarowych, kapitana Nguyen Lin Bo. Minh, który uważał kapitana Bo za nadgorliwego dupka, pomyślał, że cała ta sytuacja, gdyby nie była tak cholernie przerażająca, byłaby wyjątkowo śmieszna. W samym środku wykładu o technikach naprowadzania naziemnymi środkami radiolokacji, amerykański szturmowiec odpalił rakietę przeciwradarową, która walnęła w sprzęt kapitana i tak rozwaliła antenę, że ta poleciała w kawałkach aż do Zatoki Tonkińskiej. Kolejne samoloty wroga zaatakowały bombami główny obszar bazy. Zdaniem Minha, atakujący nie dostrzegli większości instalacji radarowych, ciężarówek i kwater obsługi, ponieważ były one doskonale zamaskowane. Od kilku minut nie spadła ani jedna bomba i Minh ostrożnie wysunął głowę spod konsoli. Znalazł się nos w nos z Trachem, który wyglądał jak żółw wystawiający głowę ze skorupy. Porównanie do żółwia było trafne, bo Trach miał wyjątkowo długą i pomarszczoną szyję. Teraz wlepił w kolegę wytrzeszczone oczy. - Przyjacielu - szepnął - tak między nami, myślę, że wdepnęliśmy w gówno. Ja naprawdę chcę pożyć wystarczająco długo, żeby bić się w powietrzu, a nie zginąć tu pod tym cholernym żelastwem. - Wskazał na buczący i popiskujący elektroniczny złom. Z kilku urządzeń wydobywało się podejrzane skwierczenie; jeden z ekranów ściemniał i zgasł. Minh zmusił się do uśmiechu, mimo że nadal odczuwał strach. Zaczął nadsłuchiwać, chcąc zorientować się, czy nalot zostanie powtórzony. Z zewnątrz dobiegały krzyki i wydawane komendy. Ktoś jęczał tuż przy samych drzwiach. Nie było wątpliwości, że coś się pali - słyszał huczące płomienie i czuł swąd spalenizny. Wysunął się nieco dalej niż Trach. Kapitan i dwaj jego podwładni w dalszym ciągu leżeli w zaimprowizowanym schronie. Jeden z nich zaczął ostrożnie się poruszać, sprawdzając, czy wyszedł z nalotu bez szwanku. Kapitan Nguyen Lin Bo wytoczył się w końcu spod łóżka, podszedł od razu do konsoli radaru i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Klął w żywy kamień. Minh i Trach odczytali to jako sygnał, że czas wypełznąć z ukrycia. Bo zignorował ich i nadal przeklinał uszkodzoną aparaturę. Z aparatury unosiła się cienka smużka dymu. - Wyjdźmy stąd i rozejrzyjmy się, czy możemy w czymś pomóc - szepnął Trach, a Minh na znak zgody skinął potakująco głową. Drzwi trzeba było wyważyć. Ustąpiły pod silnym pchnięciem Tracha. Karoseria pojazdu była powykrzywiana od wstrząsów wywołanych wybuchającymi bombami. Chociaż samochód, na którym była umieszczona antena radaru uległ częściowemu spaleniu, reszta sprzętu uniknęła poważniejszych zniszczeń. To właśnie ona musiała przyciągnąć rakietę; większość bomb zrzucanych przez atakujące F-105 spadła na atrapy sprzętu, które ustawiono nieco na południe od rzeczywistego stanowiska radaru. Minh i Trach pobiegli przez otwartą przestrzeń w kierunku kabiny pojazdu, żeby zaoferować swoją pomoc przy tłumieniu ognia. Trzem nowym pilotom z ich grupy udało się już zlokalizować pożar, starali się go stłumić, żeby zlikwidować dym, który mógł ściągnąć kolejne amerykańskie myśliwce. Od płonącego samochodu dzieliło ich ledwie dwadzieścia metrów, gdy nagle pracujący tam ludzie wylecieli w powietrze, zmieniając się bezładną masę kurzu i fruwających we wszystkie strony kawałków ciał, jak gdyby rozdarła ich niewidzialna siła. Chwilę później zwalił się na nich przeszywający dźwięk, zbliżony do tego, jaki wydaje rozdzierany materiał. F-105 przeleciał 200 metrów nad krwawym pobojowiskiem. Ciągnął za sobą smugę dymu z sześciolufowego działka. Miał cel jak na dłoni, więc prawie wszystkie pociski trafiły. Minh i Trach znowu leżeli obok siebie na brzuchach. Minh nie pamiętał nawet, kiedy upadł, po prostu znalazł się tam nagle z głową schowaną między ramionami. Słysząc, że ryk dopalacza atakującego myśliwca przechodzi w głośny, ale oddalający się grzmot, odważył się zerknąć w górę. Samolot wspinał się w niebo z maksymalną szybkością. Minh z zawodową biegłością ocenił, że pilot musiał mieć już niewiele paliwa, jeżeli zdecydował się na taki manewr. Myśliwiec, wciąż wznosząc się, przeleciał przez środek podstawy stratusa i zniknął. Minh spojrzał na to, co pozostało z ludzi, którzy gasili ogień. Ciała leżały tam, gdzie cisnęły je pociski. Lotnicy spoczywali obok swych towarzyszy broni z obsługi naziemnej - jedni i drudzy w groteskowych pozach, które nadała im nagła i niespodziewana śmierć. Jeśli przedtem w pojeździe znajdował się jeszcze jakiś sprzęt warty uratowania, to teraz na pewno już go tam nie było. Minh stał osłupiały w obliczu zniszczeń dokonanych przez jedną serię z działka amerykańskiej maszyny. Niemal od niechcenia pozbawiła życia dziesięciu, może dwunastu ludzi - zniweczyła ich doświadczenia i uczucia. Przyszłość co najmniej dziesięciu rodzin została nieodwracalnie zmieniona jednym ruchem amerykańskiego pilota, który dostrzegł sposobność do ataku. Oczywiście, taka jest właśnie natura wojny i Minh o tym wiedział. Razem z Trachem powoli dźwignęli się z ziemi i ruszyli ku leżącym w upiornie karykaturalnych pozycjach ciałom. Przystanęli, by pomóc obsłudze radaru zbierać makabryczne szczątki; delikatnie i szybko wkładali je do jutowych worków. To właśnie zawsze stanowiło dla Minha problem: w wojnie na lądzie za każdym razem jesteś o wiele za blisko ofiar, żeby mieć jako tako dobre samopoczucie. W powietrzu pilot nie miał żadnej styczności z jakimkolwiek zniszczeniem, które mógł spowodować. - Jeśli i to nie powstrzyma tych przeklętych kretynów z dowództwa od wysyłania nas na idiotyczne wycieczki, to nic już tego nie sprawi - powiedział Trach, wkładając do worka oderwane ramię jednego z kolegów. - Jeśli mam zginąć, to nie w taki sposób. - Pewnie do tego dojdzie, jeżeli nie nauczysz się latać bliżej prowadzącego - odparł z nikłym uśmiechem Minh, starając się rozładować napięcie. Trach też miał ochotę na zmianę nastroju. - Moje skromne doświadczenie mówi mi, że trudności z utrzymaniem pozycji często biorą się stąd, że prowadzący nie potrafi latać na tyle dobrze, by jego skrzydłowy miał szansę zająć właściwą pozycję w szyku. Od czasu, gdy pewnego razu ogłoszono pogotowie bojowe, i z nich dwóch to właśnie Minha wyznaczono na dowódcę pary, wielokrotnie już przekomarzali się w taki sposób. Oczywiście, nigdy jeszcze nie wystartowali do prawdziwej walki. Dotąd zawsze pozostawali w rezerwie, podczas gdy doświadczonych pilotów podrywano w powietrze, bo tak stanowił niezrozumiały dla nikogo rozkład lotów, który układało dowództwo. Ludzie byli już coraz bardziej zmęczeni, bezskutecznie próbując przewidzieć, jaki będzie cel lotu, na który ich wyślą, i w czasie którego dane im będzie ujrzeć F-105 przelatujące nad Hanoi. Cywilny autobus, który zabrał ich na lotnisko pomalowano żywymi jaskrawymi barwami, i to właśnie było głównym powodem, dla którego młodzi piloci do niego wsiedli. Każdy samochód, który choć trochę przypominał pojazd wojskowy, miał wszelkie szanse na unicestwienie przez myśliwce Sił Powietrznych i szturmowce Marynarki. Mimo że dach autobusu był czerwono-zielony, piloci nie czuli się bezpiecznie, dopóki nie dotarli do pierwszych zabudowań otaczających stolicę. Jak dotąd Amerykanie powstrzymywali się przed bombardowaniem miasta, mimo to mieszkańców wciąż ostrzegano przed nalotami. Wczesnym rankiem, gdy zapowiadano nalot, ludzie zamykali się w schronach i powracali do nich kilkakrotnie w ciągu dnia, kiedy kolejne formacje wrogich samolotów atakowały cele na przedmieściach. Większość ofiar w mieście powodowały spadające na ziemię pociski artylerii przeciwlotniczej. Brzęk i łoskot metalowych odłamków uderzających w budynki i nawierzchnię ulic słyszało się jeszcze kilka minut po odlocie ostatnich bombowców. Autobus wtoczył się przez strzeżoną bramę i wysadził pilotów przed kwaterą dowództwa. Weszli do środka. Minh, Trach i ich koledzy stanęli w szeregu i przysłuchiwali się starszemu ich grupy, który relacjonował dowódcy okoliczności śmierci trzech spośród nich. Dowódca pokręcił głową, kopnął ze złością biurko i odwrócił się tyłem do wyprężonych na baczność żołnierzy. Przeciągnął dłońmi po twarzy. Kiedy ponownie zwrócił się do uszczuplonego oddziałku pilotów, miał zaczerwienione oczy i policzki. Minh nie potrafiłby powiedzieć, czy dowódca jest smutny, czy zły. Również jego głos nie zdradzał żadnych emocji. Był jak zwykle cichy i wyraźny, i nie zmieniał się nawet wtedy, gdy, rozładowując frustrację, kopał biurko albo pustą puszkę, która akurat weszła mu w drogę. - Na dzisiaj to wszystko. Przed wyjściem sprawdźcie się na jutrzejszym rozkładzie lotów. - To było wszystko, co usłyszeli od dowódcy, zanim ten obrócił się na pięcie i wyszedł z sali. Zatrzymał się jeszcze na chwilę i uśmiechnął się do nich przez ramię: - I postarajcie się nie upić. Kto wie? Któregoś dnia naprawdę mogą was poderwać w powietrze! Okazało się, jak zwykle zresztą, że Minh ma jutro pogotowie bojowe, a jego skrzydłowym jest Trach. Rozkład mówił, że przed nimi wystartuje sześć samolotów. To znacznie poprawiło mu humor. Przed nimi będą tylko trzy loty, jeśli oczywiście wyślą ich w parach. - „Nie upijcie się”, też coś! - zrzędził Trach, kiedy szli w stronę niewielkiej restauracji na zewnątrz bazy. Dzięki zarządzeniu kierownictwa, piloci mogli tam kupować litrowe butelki piwa po niższej niż gdzie indziej cenie. - Nawet gdybym chciał, i tak nie mógłbym za dużo wypić. Ile masz forsy? W mdłym świetle zapadającego zmierzchu przeliczyli swoje nader skromne zasoby i wyszło im, że mają do wyboru: albo kupić dwie litrowe butelki i obiad w restauracji, albo cztery butelki i podłe żarcie w kantynie. Trzeba to było przedyskutować. Wybrali piwo. Światła w sali były przyciemnione, a przy stolikach tłoczył się personel lotniska. Łatwo było rozpoznać pilotów wyznaczonych do pogotowia bojowego: zachowywali się cicho i palili papierosy. Każdy z nich wyglądał na spiętego i zdawał się mieć trudności z koncentracją. Przez większość czasu prawie w ogóle się nie odzywali. Kilku miało na twarzach ślady po masce tlenowej, znak, że odbyli już dzisiaj co najmniej jeden lot. - Kiedy wreszcie nas awansują? - gderał Trach. - Z żołdu podporucznika nie da się wyżyć. Myślałem, że kiedy po szkoleniu wrócimy do Wietnamu, dadzą nam wyższy stopień. Jesteśmy tu już od pół roku, więc gdzie są te cholerne awanse? - Twój na pewno wstrzymali, dopóki nie nauczysz się dobrze latać - odparł z kamienną twarzą Minh. - Akurat! Gdyby o to chodziło, połowa dowódców eskadr wciąż byłaby podporucznikami. Poważnie; potrzebuję więcej pieniędzy. Nie stać mnie nawet na wyjście z dziewczyną, chyba że to ona zapłaci za żarcie i piwo. To żenujące. Powiem ci, mój kurduplowaty przyjacielu, że nie ma takiej dziewczyny, która cię wpuści do łóżka, jeśli jedynym, co możesz jej zaproponować, jest spacer po Parku Patriotów i obejrzenie pamiątek spod Dien Bien Phu. Od tak dawna nie byłem z kobietą, że zaczynają mi się śnić te wielkie utapirowane Rosjanki. Jestem zdesperowany. - Na pewno nie do tego stopnia - zaoponował Minh, który wzdrygnął się na samą myśl o nalanych ciałach kobiet z Północy. - Dokładnie tak! Mówię poważnie! Myślę, że jadąc do Rosji daliśmy się zrobić w konia. Ci, którzy wyjechali do krajów arabskich, wrócili do domu z taką ilością czarnorynkowych towarów, że jeśli tylko będą ostrożni, wystarczy im forsy do końca wojny. Całą masę rzeczy dostali na własność. Nie musieli zapłacili za nie złamanego donga. Słyszałem o tym. Zegarki, pióra, zapalniczki. Wszystko! Znam jednego pilota, którego szkolili w Iraku - podarowali mu nawet skórzaną kurtkę, w której latał. A co my dostaliśmy w Rosji? Mieli dla nas tylko barszcz i zniewagi. - To dlatego, że oni też nie mieli wszystkich tych rzeczy - wyjaśnił Minh. Nie była to pierwsza taka dyskusja. - No to co? Mogli się zrzucić i dać nam to i owo. Na przykład te wspaniałe futra i etole. Za to, co dostałbym za jedno sobolowe futro, mógłbym wygodnie żyć do emerytury. Ale widziałeś, żeby któryś z nich chciał ci coś podarować? Jasne, że nie! To Rosjanie! - Musisz jednak przyznać - powiedział Minh - że prawdopodobnie wyszkolili cię lepiej niż tamtych w Iraku. - Tak, jeśli nie liczyć, że połowę czasu spędziliśmy na bombardowaniu atrap czołgów. Jeżeli kiedyś postanowimy uderzyć na Niemcy, będziemy po prostu doskonali! - parsknął Trach. Minh uśmiechnął się. W towarzystwie Tracha zawsze trudno mu było długo zachowywać powagę. - No cóż, trudno przewidzieć. Może będziesz miał szansę walczyć z czołgami jankesów, o ile oczywiście zdecydują się ruszyć na północ. - Phi! Gdyby nas chcieli najechać, już dawno by to zrobili. Rząd w Sajgonie jest bardzo zadowolony z takiego stanu rzeczy. Generałowie wciąż zmieniają się na posadach. Czekają na swoją kolej, a potem siedzą na stołku wystarczająco długo, żeby wysłać do szwajcarskich banków fortunę w złocie. Na miejsce jednego przychodzi następny i każdy ma z tego swoją działkę. Gdyby Amerykanie weszli, wszystko by się skończyło. - Znając twoją głęboką wiedzę z dziedziny geopolityki, jestem pewny, że te przypuszczenia są słuszne - dociął mu Minh. - A poważnie, dlaczego twoim zdaniem nie uderzają na lotniska i zapory? Próbując wysadzić mosty, wykonali setki bezproduktywnych nalotów, ale ignorują wyładowane ze statków zaopatrzenie, które leży na otwartym powietrzu w samym środku miasta. Jak myślisz, o co im chodzi? - Naprawdę nie mam pojęcia - odparł Trach. Na jego otwartej szczerej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. - To nie ma sensu, jak zresztą większość ich poczynań. Coś jednak wiem. Rozmawiałem ze starszymi pilotami z pułku, i powiem ci, że kiedy spotkamy się z nimi twarzą w twarz, musimy być świetnie przygotowani. Te bzdury, które wypisują w gazetach, jak to jeden wietnamski pilot potrafi dać sobie radę z dwoma lub trzema Amerykanami naraz, bo jest lepszym pilotem i ma lepszy sprzęt, to jedna wielka bzdura. Major Hoa powiedział mi, że oni są cholernie dobrzy. O wiele lepsi niż Rosjanie i znacznie agresywniejsi. Będę o tym pamiętał. Minh zbył go uśmiechem. Miał własne przemyślenia. Przeciągnął się i wbił wzrok w aksamitne ciemności nocy. Wspaniale było poczuć na twarzy ciepłą, wilgotną bryzę znad Zatoki Tonkińskiej. Dobrze, że znów jest w Hanoi i nie ma tu srogiej rosyjskiej zimy, której razem z innymi pilotami doświadczył w bazie na wschód od Uralu. Wietnamczykom było tam zimno nawet latem. Wzdrygnął się gwałtownie na myśl o szalejących śnieżycach, niesionych przez potężne wiatry znad Arktyki. Dla wietnamskich kadetów owe osiemnaście miesięcy stanowiło niezwykłe i pouczające doświadczenie. Dwudziestu pięciu pilotów - tylu ich pozostało z prawie sześćdziesięcioosobowej grupy ochotników, którą jego kraj wysłał do Związku Radzieckiego na szkolenie. W Wietnamie nie było to możliwe z nader prostego powodu: jankesi nie stosowali żadnej taryfy ulgowej i radośnie strącali z nieba każdy wietnamski samolot, jaki zdołali zauważyć. Zrozumiałe, że w tej sytuacji instruktorzy zrobili się trochę nerwowi i zamiast korygować błędy uczniów, woleli raczej upewnić się, że nikt im nie siedzi na ogonie. Sowieci, którzy dostarczali Wietnamowi samoloty, rozszerzyli ofertę i zaprosili do swoich akademii lotniczych ograniczoną liczbę przyszłych pilotów myśliwców. Inne kraje obozu socjalistycznego postąpiły podobnie. Poważną przyczyną, dla której wysyłano ich za granicę, był również chroniczny niedostatek paliwa. Odkąd Amerykanie zaczęli atakować instalacje naftowe, rzadko kiedy wystarczało go i dla konwojów poruszających się długim szlakiem, wiodącym do Wietnamu Południowego, i dla myśliwców obrony powietrznej. Większość urządzeń rafinerii została zniszczona i paliwo lotnicze trzeba było importować. Te osiemnaście miesięcy rozwiało wiele złudzeń nie tylko Minha, ale i innych kursantów. Jak na tak starannie wyselekcjonowaną grupę, procent dyskwalifikacji był wyjątkowo wysoki. Zupełnie jakby radzieccy instruktorzy postanowili wykazać gościom ich oczywistą niższość. Większość Rosjan pogardzała nimi i prawie się z tym nie kryła. Dowodzący kadetami wietnamski kapitan nakazał swoim ludziom, aby wszelkie zniewagi pomijali milczeniem, i przypomniał im oczywisty fakt, że ich kraj, na równi z samolotami, rozpaczliwie potrzebuje wyszkolonych pilotów. Zacisnęli więc zęby i zdobywali niezbędne umiejętności. Większość z nich dobrze je opanowała. Ale dlaczego, na litość boską, pomyślał Minh, nie sprzymierzyliśmy się raczej z kimś takim jak Francuzi, zamiast z tymi rosyjskimi smutasami? Minh czuł do Francuzów pewien sentyment, bo zanim opuścili Wietnam, jego ojciec pracował dla nich jako drobny urzędnik władz kolonialnych. Rzecz jasna, w tym samym czasie był także takim samym urzędnikiem w strukturach wspomagających Viet Minh i, co niezwykłe, katolikiem. Kiedy nadeszło zawieszenie broni, ojciec Minha postanowił, że nie przeniosą się na Południe, tak jak uczyniła to znakomita większość katolików. Ho Szi Min, który potrafił być równie bezlitosny jak wspaniałomyślny, zanim rozstrzygnął o ich losie, przez ponad miesiąc trzymał rodzinę w niepewności. W końcu usługi, jakie ojciec Minha w czasie wojny świadczył Wujkowi Ho, przekonały go i bez żadnych represji pozwolił rodzinie pozostać na Północy, a także zachować wyznawaną religię, pod tym wszakże warunkiem, że nie będą się z nią przesadnie afiszowali. Dla reżimu byli żywym dowodem jego religijnej tolerancji. Minh wystąpił z kościoła natychmiast po śmierci ojca. Zawsze uważał się za socjalistę, a po wygnaniu Francuzów stał się także zawziętym nacjonalistą. Było kwestią zdrowego rozsądku, że sztucznie podzielony kraj powinien stać się jednością. Oczywiście, skorumpowany rząd na Południu opierał się zjednoczeniu; biurokraci mieli tam wiele do stracenia, za to lud mógł zyskać wszystko. Minh był szczerze zakłopotany, kiedy próbował zrozumieć, dlaczego Amerykanie przywrócili te marionetki w Sajgonie. Ze strony narodu, który stworzyła rewolucja, było to zachowanie gorszące. Prawdę mówiąc, konstytucja wietnamska stanowiła nieomal wierną kopię tej, którą wiele lat temu napisali Amerykanie. Nad wyraz żenujące. Trach czknął potężnie i spojrzał spode łba na prawie pustą butelkę. - Jak myślisz, kiedy dostaniemy zastępstwo za tych, którzy dzisiaj zginęli? Minh wzruszył ramionami. - Moim zdaniem, nie ma pośpiechu. Wygląda na to, że w powietrze wysyłają tylko doświadczonych pilotów. Problem w tym, że im mniej latamy, tym więcej tracimy na zdobytych umiejętnościach. Wiem, że niektórzy ze starszych pilotów startują trzy i cztery razy dziennie. - Cóż - odparł Trach. - Jestem gotów latać, o ile to przyśpieszy mój awans. Podporucznik może tu zdechnąć z głodu. Kapitan James Evelyn Broussard Pilotów ciągnęło do Osła niczym ćmy do płomienia świecy. Zgromadzili się wokół niego i wściekle wymachując rękami, toczyli zażartą dyskusję; pozwolili jednak Jimowi przecisnąć się w stronę baru. Jim nie dał po sobie poznać, do jakiego stopnia zmartwiło go prawdopodobieństwo całorocznych lotów bojowych nad Wietnamem Północnym. Narastający przy stole zgiełk uniemożliwił im dalszą rozmowę, ale nieoczekiwanie dla samego siebie był z tego zadowolony. Znalazł skrawek wolnego miejsca, wślizgnął się w nie i zamówił kolejne piwo u tajskiego barmana. Zapłacił i, opierając się plecami o bar, patrzył na wirtuozerski popis dowódcy swojej eskadry. Nie był to jednak tylko zwykły show. Ten człowiek był wprost stworzony do odprawiania owego wspólnego wszystkim mężczyznom rytuału kończącego bitwy lub polowania. Wśród towarzyszy broni Osioł czuł się jak ryba w wodzie, byli częścią jego życia - taką samą, jaką dla faceta z przedmieścia jest koszenie trawnika. Jim widział łzy śmiechu spływające z oczu Osła, gdy jakiś major krzyknął coś w jego stronę. Osioł skręcił się najpierw w jedną stronę, potem w drugą, a całą jego postacią wciąż wstrząsał konwulsyjny śmiech. Miał ciało pilota myśliwca. Krępe i silne. Lepiej od innych nadawało się do znoszenia przeciążeń. U wyższego mężczyzny krew ma dłuższą drogę do mózgu. Żuchwę miał nieco wysuniętą; nie zdawał sobie sprawy, że nadaje to jego twarzy awanturniczy wyraz. Na czole perlił się pot. Ciemne, zaczesane do góry włosy były mocno przerzedzone na czubku. Za kilka lat prawdopodobnie będzie łysy, ale na razie niewielka tonsurka tylko odrobinę kłóciła się z jego irlandzkimi rysami. Cały rok! Ta myśl ustawicznie kołatała się w głowie Jima, niczym ból zęba, którego nie sposób zignorować. Boże! Wydawało mu się, że będzie to góra sześć miesięcy. Rok takich lotów jak dzisiejszy! Nie, to nie do pomyślenia! Jim nigdy nie uważał siebie za tchórza. Wręcz przeciwnie. Musiał jednak przyznać przed samym sobą, że dziś po południu nad Hanoi bał się jak nigdy w życiu. - Nie ma to jak miły, spokojny i odprężający wieczór w gronie przyjaciół - dobiegł go z lewej strony czyjś głos. Broussard obejrzał się i ujrzał Andy’ego Pritcharda, który szczerzył zęby w sardonicznym uśmiechu na widok coraz większego tłumu, który zbierał się wokół Osła. Major właśnie wygłaszał pointę kolejnego kawału: - No więc, optymista to taki gość, który lata Thudem i rzuca palenie, bo to jest bardzo niebezpieczne dla zdrowia! Reakcją był gromki ryk śmiechu, ale dla Jima gorzki humor tego dowcipu był trudny do przełknięcia. - Coś mi się zdaje - powiedział Pritchard - że za pięć, góra dziesięć minut zaczną walczyć o to, kto wypije najwięcej piwa. Spadam coś przegryźć, a potem do nich dołączę. - Mogę pójść z tobą? - zapytał odruchowo Jim i zaraz pożałował tych słów, choć starał się nie dać tego po sobie poznać. Pritchard z namysłem zmierzył go ciemnoniebieskimi oczami, niczym entomolog, który zastanawia się, w jaką część ciała swojej zdobyczy powinien wbić szpilkę. - Jak sobie życzysz - odparł, odszedł od baru i ruszył prosto w kierunku stołówki. Nie obejrzał się przy tym ani razu, by sprawdzić, czy Jim idzie za nim. Broussard niechętnie ruszył jego śladem; czuł się głupio i był wściekły na samego siebie, że się narzuca. Na cholerę mu jeszcze jedno upokorzenie? Przy drzwiach stołówki postanowił zawrócić, ale w tej samej chwili przyłączył się do nich Bob Packard. Doskonale, pomyślał Jim - to mi zaoszczędzi półgodzinne sam na sam z tym czarusiem. Bob sprawiał wrażenie, że czekał na pierwszą nadarzającą się okazję, by do nich dołączyć. On również był niewysoki, średniej postury i jak na kogoś, kto brał udział w powietrznych walkach, wyglądał o wiele za młodo. Właściwie, pomyślał Jim, Bob nie pasuje do kabiny F-105; w sekcji tenorów chóru metodystów byłby bardziej na swoim miejscu. Wybrali stolik możliwie jak najdalej od hałaśliwego baru. Kiedy usiedli, Jim zwrócił się do młodego porucznika: - No, a teraz powiedz mi, jakim sposobem tak okropny człowiek jak ty zdołał przeniknąć do tego uroczego zakątka? Bob podniósł wzrok znad wypisanego na maszynie menu i uśmiechnął się: - Och, to historia stara jak świat, jedna z tych, jakie słyszałeś już milion razy. Chłopak idzie do koledżu, żeby uniknąć poboru, a kiedy kończy uczelnię okazuje się, że wojna trwa nadal. Wstępuje do wojskowej szkoły lotniczej, bo wieść głosi, że szeregowych wysyłają do Wietnamu znacznie częściej niż oficerów. Zostaje podporucznikiem i przerażony stwierdza, że wojna wciąż trwa, więc ochotniczo zapisuje się na kurs pilotażu w nadziei, że zanim go skończy, ci zakichani idioci zdążą ją wygrać. Cóż, nie wygrywają i chłopak ląduje w jednostce treningu operacyjnego, gdzie robią z niego pilota F-105. Wojna jest w pełnym rozkwicie, ale chłopak nie potrafi już wymyślić niczego więcej, żeby trzymać tyłek jak najdalej od niej. Jego cenne młode ciało wywożą wojskowym transportowcem i wysadzają tutaj, w tajlandzkiej dziczy, gdzie każą mu latać nad najrozmaitszymi paskudnymi ludźmi, którzy stają na głowie, żeby tylko uniemożliwić mu otrzymanie przyrzeczonej w Biblii siedmiokrotnej odpłaty. Zapewniam cię, że sam sposób, w jaki się tym wszystkim kieruje, wystarczy, żeby do końca wyprowadzić cię z równowagi. Osobiście uważam, i jest to moje najgłębsze przekonanie, że kryje się za tym spisek Jankesów. Oni doskonale wiedzą, że my, chłopaki z Alabamy, dokądkolwiek pojedziemy, mamy szalone powodzenie u kobiet, i dlatego chcą ilu tylko się da, usunąć sobie z drogi. - Bobby - wtrącił się Pritchard. - Mam poważne wątpliwości, czy którykolwiek z was z Południa wiedziałby, co ma zrobić z kobietą - zakładając, że kiedykolwiek udało się wam jakąś dorwać. Pomijam oczywiście te, z którymi łączą was więzy krwi. - Ależ Andy - poskarżył się płaczliwym tonem Bob - doskonale wiesz, że to ohydne kłamstwo. Intymne stosunki utrzymujemy co najwyżej z kuzynkami. Zdarzają się wprawdzie sporadyczne odstępstwa od tej reguły, ale to tylko rodzaj lotów próbnych. Uśmiechnęli się do siebie, a dla Jima, który nagle poczuł się wykluczony z ich kręgu, stało się oczywiste, że Andy i Bob darzą się głęboką męską przyjaźnią i uczuciem. - A jak było z tobą, Jim? - spytał Packard. - Jak się dostałeś do grona wybrańców Wuja Lyndona? - Chyba tak samo jak wy. Kiedy skończyłem szkołę oficerską, z pewnością nie miałem w planach wojny. Myślałem, że te cztery lata, które byłem winien Siłom Powietrznym odsłużę w Dowództwie Szkolenia: wylatam trochę godzin na odrzutowcach i zgłoszę się do którejś z linii lotniczych. Prawie się udało. Zostało mi niewiele, tylko trochę ponad rok służby, i właśnie wtedy mnie dorwali i przydzielili do F-105. Wzięli się za mnie i narzucili takie tempo, że ledwie zdążyłem przejść szkolenie podstawowe na Thudach, posłali tutaj, żebym przed końcem służby zdążył zaliczyć pełną turę lotów. - Postąpili z tobą okropnie - powiedział matowym głosem Pritchard. - Pomyśleć tylko! Spodziewają się, że rzucisz posadę w liniach lotniczych, żeby walczyć dla nich w tej idiotycznej wojnie, bo zapewnili ci szkolenie i praktykę warte tylko niecałe dwa miliona dolarów. To rzeczywiście niesmaczne. Nie wiem, czy na twoim miejscu zniósłbym taką niesprawiedliwość. Może powinieneś napisać w tej sprawie do swego ulubionego kongresmana; na pewno takiego masz. Faceci twojego pokroju zawsze kogoś takiego mają. - Ej! - wycedził przez zaciśnięte zęby Jim, który aż się gotował ze złości. - Nie powiedziałem, że mam pretensje do Sił Powietrznych, ale nawet gdyby, to połowa facetów stąd, jeśliby tylko dać im szansę, powiedziałaby dokładnie to samo. Ilu ludzi naprawdę chce tu być? Bob powiedział przed chwilą, że siłą musieli go ciągnąć do Azji Południowo-Wschodniej; zapierał się przy tym rękami i nogami. Przecież nie zwiałem do Kanady, ani nie zrobiłem niczego innego w tym stylu. Słuchałem rozkazów i kiedy powiedzieli „idź” - poszedłem, tylko nie zgłosiłem się na ochotnika. - Bob zgłosił się na ochotnika do Thudów - powiedział spokojnie Pritchard. - Zapomnij o tych bzdurach, które wygadywał. Jim odwrócił się, żeby spojrzeć na porucznika, i przekonał się, że Andy mówił prawdę. Było to wypisane na chłopięcej twarzy Boba. W skrytości ducha przeklął się za to, że Pritchard kolejny raz zrobił go w konia. Nabrał oddechu i spojrzał mu prosto w oczy. - Posłuchaj - powiedział. - Przykro mi, jeśli nie pasuję do czyjegoś wyobrażenia o tym, jaki powinien być pilot myśliwca. Jeżeli oczekujesz ode mnie, że przyłączę się do tej tłuszczy przy barze… no cóż, jestem po prostu z innej bajki. Lubię imprezy jak wszyscy faceci, tyle tylko, że nie każdej nocy. Mimo to zrobię, co do mnie należy. - A czy ta banda przy barze wie, kim jest pilot myśliwca? Czy ja i Bob siedzimy teraz z nimi? Niektórzy faceci w ten sposób rozładowują napięcie, ale nie myśl sobie, że to dotyczy wszystkich. Pilotowanie myśliwców wymaga specyficznej postawy, ale każdy z tamtych facetów przy barze jest przekonany, że jest najlepszym cholernym pilotem w skrzydle, a może i całych Siłach Powietrznych, Gdyby myślał inaczej, nie powinien siedzieć w kabinie F-105. A jeśli w to nie uwierzysz, gwarantuję, że ci odstrzelą dupę albo ktoś przez ciebie zginie. Tracimy ludzi, ale to już kwestia szczęścia lub jego braku. Tam, gdzie latamy, nikt nie może na to nic poradzić. Ale pierwszy z tych facetów przy barze, przed którym zaskomlisz, że nie powinieneś tu być albo że się boisz, roześmieje ci się w twarz, a to znaczy, że śmieje się z każdego pilota eskadry Cadillac. Niech Stary o tym usłyszy, a wylecisz zza sterów tak szybko, że nawet nie będziesz wiedział kiedy. Mieliśmy już kilku facetów, którzy jakoś się prześlizgnęli przez sito, a kiedy tu przyjechali, odkryli w sobie nagłą awersję do latania na Północ. Gdy tylko dowiedział się o tym dowódca skrzydła, najszybciej, jak mógł, odesłał ich do bazy w Sajgonie, a może do Stanów, czy jeszcze gdzieś indziej. I dla twojej informacji, Broussard, te ptaszki nazywają myśliwcami, bo ich piloci naprawdę polują. Jeżeli ci się to nie podoba, powinieneś był wybrać sobie inną robotę. - Posłuchaj - wybuchnął Jim - jeżeli aż tak ci się podoba to gówno, czemu nie zgłosiłeś się na ochotnika na następną turę? Pewny jestem, że ucieszyliby się, mając naprawdę doświadczonego pilota, który odwali kolejne sto lotów. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Przerwał ją Bob, a w jego głosie słychać było zakłopotanie: - Hm, właściwie, to Andy zalicza teraz drugą turę. Zanim zgłosił się na ochotnika do dywizjonu F-105, pierwsze sto lotów zaliczył na zwiadowczym RF-101, które stacjonowały pod Ubonem w Tajlandii. Dostał dwa Fioletowe Serca i Srebrną Gwiazdę. - Daj spokój, Bobby - warknął Pritchard. - Nikt nie będzie mnie tłumaczył przed tym pieprzonym żółtodziobem, który zjadł wszystkie rozumy. Broussarda kompletnie zatkało. Uciekł oczami przed spojrzeniem Pritcharda i rozpaczliwie starał się wymyślić jakieś pojednawcze zdanie. Coś, co mogłoby wszystko naprawić. Jezu! Jak mógł dopuścić, że znalazł się w takim położeniu? - Posłuchaj - wykrztusił. - Przepraszam cię, bredziłem bez sensu. Nie powinienem był... - Nie ma sprawy - powiedział zimnym tonem Pritchard, wpatrując się w tajemniczo wyglądające mięsne danie dnia, które postawiła przed nim kelnerka. Najwyraźniej nie był gotów rzucić się Broussardowi w ramiona. Do końca posiłku Bob próbował nawiązywać niezobowiązującą rozmowę, ale atmosfera była nadal napięta. Jim odzywał się z rzadka, a Pritchard ograniczył się do próśb o podanie przypraw i nie odrywał wzroku od talerza. Broussard wybąkał jakąś wymówkę i uwolnił się od ich towarzystwa najszybciej, jak mógł, ale tak, żeby inni piloci nie pomyśleli, że został wyrzucony od stołu. Potem ruszył do swojej spartańsko urządzonej kwatery. Wychodził przez bar i idąc tamtędy, zauważył, że grupa skupiona wokół Osła rozrosła się do rozmiarów przywodzących na myśl publiczność rockowego koncertu. Upalne nocne powietrze sprawiło, że gałęzie palm ocalałych przy przebudowie bazy, zwisały w letargicznym spokoju. W bezwietrznej ciszy nieruchome liście nie wydawały najmniejszego dźwięku. Na czole Jima natychmiast pojawiły się kropelki, a wnętrza pach stały się lepkie. Czuł ostry zapach własnego ciała składający się z kolejnych warstw potu. Przecinające bazę kanały wydzielały przenikliwy odór, czekając, aż oczyszczą je monsunowe deszcze; wypełniająca je woda była tak płytka, że prawie stała w miejscu. Na ile było to możliwe, Jim starał się iść oświetloną stroną drogi, w obawie przed kobrami i dasznikami modrymi,* które, jak mu powiedziano, nadal zamieszkiwały chaszcze. Do ukoronowania dnia brakuje tylko, żeby po drodze do łóżka ukąsił mnie jakiś cholerny wąż, pomyślał. Z trudem pokonał kilka schodków wiodących do baraku. Dopiero teraz poczuł, jaki jest wyczerpany. Pomieszczenie wyglądało na opustoszałe i najprawdopodobniej tak było; cóż można było robić w tak prymitywnych warunkach. Wszedł do swojego pokoju, ściągnął przesiąknięty potem kombinezon i rzucił go w kąt, skąd jutro zabierze go dziewczyna sprzątająca barak. Skarpety i bielizna wylądowały w tym samym miejscu. Usiadł nagi na prostym krześle, a nogi położył na niewielkim drewnianym biurku, dokładnie pod terkoczącym klimatyzatorem. Z brudnego nawiewu wydobywało się niewiele zimnego powietrza, ale i tak był wdzięczny za tę odrobinę chłodu. Pomyślał o tym, co mówił Pritchard. Za kogo, do cholery, on się uważa, żeby aż tak zadzierać nosa? Tylko dlatego, że jestem tu nowy? Przyznałem się, że nie poszedłem na wojnę na ochotnika, ale to nie daje mu chyba prawa do złośliwych uwag? Jim gniewnie potrząsnął głową. Szkoda, że Pritchard poczuł się urażony w swoich patriotycznych uczuciach. Ale przecież nigdzie nie zwiałem, a jeśli nie ciągnie mnie do zrzucania bomb na zupełnie obcych mi ludzi, którzy, bądź co bądź, niewiele dla mnie znaczą, co to dla niego za różnica? Tak czy inaczej, spójrzmy na to realistycznie: muszę się z tym facetem zadawać i muszę z nim latać. Cóż, pomartwię się tym kiedy indziej. Poszedł do wspólnej umywalni, wziął prysznic i wyszorował zęby w letniej wodzie. Postanowił się również ogolić na wypadek, gdyby wcześnie rano musiał wystartować. Poruszał się bez pośpiechu, bo nie chciał się znowu spocić. Wymyty, wyciągnął się na pryczy i zgasił małą lampkę na biurku. Podłożył pod głowę dwie poduszki i pomyślał o Helen. Kiedy przyszedł rozkaz, kierujący Jima na szkolenie na F-105, byli ze sobą od niecałego roku. Broussarda specjalnie to nie zaskoczyło; już wcześniej wielu innych instruktorów otrzymało rozkazy przeniesienia do jednostek liniowych. Jedynym powodem, dla którego nie wspomniał Helen o takiej ewentualności, była mglista nadzieja, że jeśli nie będzie o tym mówił, nigdy do tego nie dojdzie. Tak się jednak nie stało, a Helen łatwo się z tym nie pogodziła. W ciągu ostatniego spędzonego razem tygodnia przedstawiła przemyślane i spójne oskarżenie wojny, on zaś bronił się nader kiepsko i nieprzekonywująco. Miał pewność tylko co do jednego: Siły Powietrzne kazały mu pójść na wojnę, a on cholernie niewiele mógł na to poradzić. Helen była w swoich poglądach stanowcza i potrafiła je uzasadnić. Za to Jim czuł się jak jedna z postaci granych przez braci Marx. Był pewny, że go zostawi, a kiedy to zrobiła, pierwszy raz poważnie zastanowił się, czym właściwie jest zabijanie. Zdawał sobie sprawę, że jego wiedza o stosunkach panujących w Azji Południowo-Wschodniej jest więcej niż skromna. Miał uzasadnioną pewność, że Wietnam leży na półkuli wschodniej, i gotów był przyjąć zakład, że to nie wyspa, lecz kraj na kontynencie. Ho Szi Min miał coś wspólnego z konfliktem, a może był przeciw niemu, tak czy owak, o coś takiego tam chodziło. Jim był pewny jednego: nie chce uczestniczyć w tym całym obłędzie. Dla sprawy miało to równie małe znaczenie jak jego brak znajomości tematu, ponieważ jego nazwisko wyłowił już komputer TAC, którego głównym zadaniem było zapewnienie uzupełnień dla jednostek liniowych. Próbował się nad sobą użalać - przecież Helen odeszła na zawsze - ale bez skutku. Nie okłamywał się i nigdy nie miał złudzeń, że w ich związku najważniejsza była miłość. Ta jest czymś więcej niż obopólnym, choć nie pozbawionym przyjaźni pożądaniem. Jim usiadł na łóżku i włączył światło. Jego gruczoły potowe natychmiast zaczęły pracować ze zdwojoną siłą, a klimatyzator nadal biedził się, wiodąc beznadziejną walkę z przesyconym wilgocią powietrzem za oknem. Nagle odechciało mu się spać. Przez głowę przemknęła myśl o ponownej kąpieli, ale odrzucił ją, wiedząc, że otworzy w ten sposób pory skóry. Koniecznie musi kupić wentylator, taki sam, jakie ma większość pilotów w baraku. I zrobi to, jak tylko będzie następnym razem w sklepie na terenie bazy. Wiedział doskonale, że okłamuje samego siebie. To nie z powodu upału wciąż miał otwarte powieki i to nie on sprawiał, że kiedy starał się je trzymać zamknięte, nie potrafił opanować niekontrolowanych, gwałtownych ruchów gałek ocznych. Chodziło o to, że za kilka godzin mogli go wysłać na kolejną akcję. Usiadł na pryczy i spojrzał w lustro wiszące na przeciwległej ścianie. Jego odbicie odwzajemniło spojrzenie w bladym blasku lampki stojącej na biurku. Helen dokuczała mu, nazywając Panem Przeciętniakiem. Uważała, że wszyscy wojskowi w mundurach i z obciętymi włosami wyglądają tak samo. Chyba miała rację. Jeszcze raz przyjrzał się swemu odbiciu. Włosy jak włosy, oczy jak oczy, nos jak nos, twarz jak twarz. Tak, proszę pana, taki właśnie jestem. Ale mimo wszystko to nieprawda, pomyślał. Była jedna rzecz, która wyróżniała go spośród niemal wszystkich ludzi na tej planecie - dzisiejszy nalot na Hanoi. W jego życiu było kilka momentów przełomowych: pierwszy samodzielny lot, pierwszy stosunek, matura i dyplom, potem licencja pilota. Nic jednak, jeśli brać pod uwagę intensywność przeżycia, nie mogło się równać temu, co przeżył dzisiaj. Przeczytał gdzieś, że kiedy kobieta urodzi dziecko, jej wizja świata zmienia się całkowicie, i z tej perspektywy wszystko w jej życiu, może z wyjątkiem śmierci, na zawsze już nabiera drugorzędnego znaczenia. Może dzisiejsza misja była czymś podobnym? Wiedział z niezachwianą pewnością, że jeśli będzie miał szczęście przeżyć następne pięćdziesiąt lat, nic, ale to absolutnie nic nie przyćmi wspomnień, jakie zgromadził w czasie swojej pierwszej akcji bojowej nad Północą. Jim podszedł do termosu, nalał sobie szklankę ciepławej wody i wrócił myślami do trapiącego go problemu. Jak ma, u diabła, zażegnać konflikt z Pritchardem? Trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie i to szybko, albo jeden z nich będzie się musiał przenieść do innej eskadry. Nie miał wątpliwości, kto nim będzie. Ale on, do cholery, chce zostać tam, gdzie jest. Polubił Osła i Boba, i wiedział, że może się od nich wiele nauczyć, być może nawet na tyle dużo, aby przeżyć. Będzie musiał po prostu schodzić Pritchardowi z drogi i miejmy nadzieję, że ten facet ma na tyle zdrowego rozsądku, że zrobi to samo. Musi spróbować dać sobie trochę luzu, nie może być taki spięty i nauczyć się jak najlepiej wykonywać to, co do niego należy. Ponieważ nadal nie chciało mu się spać, Jim pomyślał, czy nie założyć kombinezonu i butów, przespacerować się do budynku dowództwa i sprawdzić, czy rozszyfrowano już rozkazy bojowe, a przy okazji zerknąć na rozkład lotów na jutro. Jednak natychmiast się rozmyślił, bo wiedział, że dyżurni setnie ubawiliby się, widząc żółtodzioba, który około dziesiątej wieczorem wybrał się do nich na przechadzkę. Postanowił zatem napisać parę linijek do rodziców w Santa Fe, co zwykle wpływało na niego usypiająco. Tak było i tym razem, bo zanim dotarł do końca pierwszej strony, którą zapełniał wyjątkowo dużymi literami, żeby zajęły jak najwięcej miejsca, stwierdził, że powróciło zmęczenie, które odczuwał po dzisiejszym locie. Wrzucił niedokończony list do szuflady biurka, wgramolił się na łóżko i zgasił światło. Helen nie przestała potrząsać go za ramię, co było raczej dziwne, zważywszy, że przed chwilą pochyliła się wdzięcznie, aby ułatwić mu ściągnięcie z niej jedwabnej mikroskopijnej koszulki; Jim okrężnymi ruchami gładził ją teraz w talii. - Do cholery! Kapitanie! Proszę się obudzić! Jest 3.30, za czterdzieści pięć minut macie odprawę. Drugi raz nie przyjdę. Jim półprzytomnym wzrokiem zerknął na porucznika z opaską oficera dyżurnego na ramieniu, który gapił się na niego z rękami opartymi na biodrach. Oficer odwrócił się energicznie i tupiąc głośno, wyszedł z pokoju; za chwilę wrzeszczał już na kogoś innego. Nagle Jim rozbudził się całkowicie, bo to, co powiedział porucznik, dotarło wreszcie do jego zamroczonego snem umysłu. Lecą! Poderwał się szybko z łóżka, złapał szczoteczkę do zębów i ręcznik, nagle zadowolony z siebie, że zanim położył się spać, wykąpał się i ogolił. Oczywiście, że lecimy, pomyślał, przecież tak mówił Osioł. A czego się można spodziewać, jeśli przydzielili cię do jednostki myśliwców bombardujących, i to w strefie działań wojennych. W umywalni nie było nikogo oprócz kapitana, który z niesmakiem przyglądał się swemu odbiciu w lustrze; Jim znał go tylko z widzenia. Broussard szybko wyczyścił zęby i starał się doprowadzić do porządku krótko obcięte włosy, a serce zaczynało mu bić coraz mocniej. Nie odczuwał strachu. W każdym razie, jeszcze nie. Był wyjątkowo rześki, chociaż spał niecałe pięć godzin. Po powrocie do pokoju, Jim Broussard wsunął książeczkę wojskową do kieszeni kombinezonu, zawiesił na szyi nieśmiertelnik, potem umieścił portfel w ściennej szafce, zamknął ją, a klucz schował do kieszeni. Kiedy wślizgiwał się w świeżo wyprany kombinezon, poczuł delikatny zapach detergentów. Pod kombinezon założył kilka par majtek, idąc za radą Osła, który powiedział, że jeśli zostanie zestrzelony i wzięty do niewoli, może się zdarzyć, że przez dłuższy czas będzie musiał chodzić w tych samych wojskowych bokserkach. Na koniec założył na rękę lotniczy zegarek, a własny zamknął w szafce razem z portfelem. Jeśli go zapuszkują, nie ma sensu robić żółtkom upominku z prezentu, jaki dostał z okazji ukończenia koledżu. Na myśl o tym ciarki przeszły mu po plecach i wstrząsnął nim mimowolny dreszcz. W podobnych okolicznościach dziadek zwykł mawiać, że królik przebiegł po jego grobie. W drodze do klubu poczuł mdłości, a na myśl o jedzeniu rozbolał go brzuch. Wiedział jednak, że czeka go długi dzień i powinien coś zjeść. Stołówka była już prawie zapełniona pilotami wylatującymi na poranną misję; Jim zdał sobie sprawę, że obudzono go chyba jako jednego z ostatnich. Pośpiesznie podszedł do stolika, przy którym siedzieli członkowie eskadry Cadillac wraz z dwoma obcymi majorami i popijali kawę z ciężkich porcelitowych kubków. Na talerzach poniewierały się resztki śniadania, na widok których Jim zdał sobie sprawę, że jego żołądek z pewnością nie przyjmie żadnego pożywienia. Na stole stała spora taca przypalonych grzanek, masło, dżem i dzbanek kawy. - Siadaj, jesteś świeżutki jak rybka - powiedział z szerokim uśmiechem Osioł, po którym nie było znać żadnych śladów zmęczenia po wczorajszej bibce. - Napij się kawy i zjedz grzankę. To ci dobrze zrobi. Sheehan nalał mu parujący kubek mocnej czarnej kawy, a Jim bez przekonania ugryzł kawałek zimnego tostu. Na twarzy Pritcharda błąkał się półuśmieszek, jakby wyraźny brak apetytu Jima sprawiał mu przyjemność. Broussard poczuł nagłą suchość w ustach i żucie grzanki stało się jeszcze trudniejsze. Papkę w ustach próbował dzielić językiem na mniejsze porcje, ale jej przełknięcie wymagało popijania gorącą kawą. Bob Packard, ze sterczącym z tyłu głowy kosmykiem włosów, chłeptał zimne mleko z płatkami, niczym dzieciak przed pójściem do szkoły, i bardziej niż kiedykolwiek przypominał postać z obrazów Normana Rockwella. W końcu Jim darował sobie grzankę i zadowolił się cierpką wojskową kawą. Zauważył, że tajska kelnerka krząta się wokół nich na czubkach palców, jakby już byli martwi, a ona obcowała z duchami. Piloci w ogóle jej nie dostrzegali. Osioł przyglądał się ze źle ukrywanym rozbawieniem, jak Bob przystawia miseczkę do ust, aby wypić z niej ostatni łyk mleka. Major zwrócił się do wszystkich przy stole i oświadczył: - No, wygląda na to, że Bobby wreszcie skończył, czyli na nas już chyba czas. Piloci eskadry Cadillac usiedli obok siebie w dużej sali odpraw skrzydła razem z lotnikami z eskadr Ford, Chevy i Lincoln. Eskadra Lincoln wchodziła w skład innego dywizjonu ich skrzydła i miała poprowadzić szesnaście myśliwców bombardujących wspieranych przez inne typy samolotów. Zgodnie z rozkazami dowództwa Siódmej Armii Powietrznej, większość z nich wystartuje z innych lotnisk. W grę wchodziły zwalczające artylerię przeciwlotniczą samoloty F-100 i F-4 z Cam Rahn i Da Nang w Wietnamie Południowym, zwiadowcze RF-101 z Tan Son Nhut w Sajgonie, które dokonywały rozpoznania zarówno przed, jak i po nalocie, latające cysterny z wydzielonej jednostki SAC* z U Tapan w Tajlandii i F-4 MiGCAP z Ubonu. Dodatkowo na ziemi będą czekały w pogotowiu szturmowe A-1 i helikoptery ratunkowe Jolly Green. Broussard pomyślał, że zrzucenie paru bomb na drogę w dżungli wymaga ogromnej ilości kosztownego sprzętu. W skupieniu przysłuchiwał się prowadzącym odprawę, ponieważ cel, nad który ich wysyłano, cieszył się nader paskudną reputacją. Oficer meteo przeszedł do omawiania warunków pogodowych nad celem, a była nim przełęcz Mu Gia - kluczowy punkt na szlaku Ho Szi Mina, który przebiegał prawie dokładnie wzdłuż granicy Laosu i Wietnamu Północnego. Chociaż Mu Gia to niebezpieczne miejsce, Jim z niejaką ulgą pomyślał, że dobrze się stało, bo tym razem nie wysyłają ich nad Hanoi. Rozmawiał z pilotami, którzy latali już tam kilkakrotnie, i wiedział od nich, że przełęcz jest bardzo dobrze broniona. Nie była to obrona tak głęboka jak w przypadku okolic Hanoi, ale na pewno nie bułka z masłem. - Chmury powinny zalegać do pułapu tysiąca dwustu metrów - mówił dalej oficer. - Pozwolę sobie przypomnieć panom, że w tej sytuacji istnieje duże prawdopodobieństwo, że szczyty gór będą niewidoczne. Prognoza wiatrów bez zmian, tak jak to macie na karcie celu. Jedyny wyjątek to ten front niskiego ciśnienia, który przesuwa się nad Morze Poludniowochińskie i chyba skieruje się na południe. Jeśli nie nadlecicie nad cel w wyznaczonym czasie, wiatry mogą skręcić bardziej na wschód, a ich siła znacząco wzrosnąć. W porze przewidzianego powrotu powinniście mieć VFR* Pytania? Dziękuję, panowie, i powodzenia. Oficer wywiadu w okularach podszedł do niewielkiego podium, wziął do ręki wskaźnik i pokazał obraz na ekranie. Zwrócił się twarzą w kierunku oczekujących na jego słowa pilotów. - Wielu z was było już nad Mu Gia, wiecie więc, że jest to jeden z najlepiej bronionych kluczowych punktów szlaku. To znak, że Wujek Ho przywiązuje do niego szczególne znaczenie, a ma po temu powody. - Wskaźnik powędrował w górę na lotnicze zdjęcie celu. - W tym górzystym terenie Mu Gia jest jednym z nielicznych punktów, gdzie Wietnamcom niełatwo znaleźć zastępczą drogę i miejsca postoju dla ciężarówek. Doliny są na to po prostu zbyt wąskie - jedyne co mogą zrobić, to jechać prosto przed siebie. Oczywiście, przeważnie nie robią tego w dzień, bo ryzykowaliby przyłapanie na otwartej przestrzeni. Działają przede wszystkim w nocy: jadą i jednocześnie naprawiają drogę. To roboty na dużą skalę, ale bez nich po naszych atakach ugrzęźliby w miejscu. I właśnie dlatego Siódma Armia Powietrzna posyła was tam powtórnie. Zablokujcie ten punkt tutaj, a znacznie spowolnicie transport oddziałów i sprzętu do Wietnamu Południowego. Jim rozejrzał się po sali odpraw. Wzrok niektórych pilotów zaczynał błądzić po ścianach, inni ziewali. Rzecz jasna, oni nie zadawali sobie cholernego pytania dlaczego muszą zbombardować cel. - Celujcie w te drogi albo w te wysokie skarpy po dowolnej stronie trasy, tam gdzie zobaczycie błoto i gołą ziemię. Proszę jeszcze raz sprawdzić, czy detonatory bomb są nastawione na maksymalne opóźnienie, bo chcemy tam zrobić jak największą dziurę. Nie przypuszczamy, żebyście natrafili na jakiś ruchomy cel; zespoły śledzące szlak meldowały, że zeszłej nocy konwoje przeszły przełęcz i są już daleko w głębi kraju. Następne najprawdopodobniej nie spróbują przekroczyć przełęczy, zanim nie będzie już całkiem ciemno. Na ekranie pojawiło się następne zdjęcie. Niektóre jego fragmenty oznaczono czerwonymi kółkami. - Tak więc - kontynuował radośnie kapitan - będziemy zadowoleni, jeśli uda się wam tak podziurawić drogę, żeby na kilka nocy zatrzymać ruch. Patrząc na to ostatnie zdjęcie, zauważycie, jak wielkie znaczenie ma dla nich Mu Gia. Zwróćcie uwagę na nowe środki obrony przeciwlotniczej, jakie rozlokowali tutaj po ostatnim nalocie przeprowadzonym przez skrzydło dwa tygodnie temu. Czy rzeczywiście dlatego ustawili nowe działa? A może zrobili to, bo wymyśliliśmy sobie, że to dla nich ważne miejsce, i wciąż tam wracamy? Przyczyna czy skutek? - zastanawiał się Jim. - W dodatku - podsumował oficer - oprócz nowych baterii 100 mm, są na tym obszarze co najmniej trzy potwierdzone przez nas wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze. Tutaj, tutaj i tutaj. Nie wiemy, czy już są aktywne, czy dopiero je przygotowują. Nie wyłapaliśmy tam żadnych emisji radarowych, ale to wcale nie znaczy, że stary cwaniaczek Ho nie przyczaił się, żeby ich użyć w odpowiednim czasie. Jakieś pytania, panowie? Powodzenia. Dowódca operacyjny jednostki, szczupły oficer w stopniu pułkownika, podszedł spokojnym krokiem do podwyższenia. Jim zastanawiał się, czy nie powinien zapisywać wszystkiego, o czym była mowa. Miał zbyt wiele do zapamiętania. Był już zmęczony i bardzo zdenerwowany. Zorientował się, że Pritchard patrzy na niego z uśmiechem rozbawienia, i poczuł, że się czerwieni. No cóż, w tej sytuacji każdy zdrowy na umyśle człowiek powinien się denerwować. Pułkownik uśmiechnął się i gwar rozmów natychmiast przycichł. - Poprowadzę formację z eskadrą Lincoln; do cysterny podejdziemy dwa razy: w drodze nad cel i z powrotem. Nie musicie zapisywać koordynatów - zwrócił się bez śladu zniecierpliwienia do młodszych stażem pilotów, którzy notowali w gorączkowym pośpiechu. - Macie to zapisane w karcie nawigacyjnej: wszystkie współrzędne tankowca, czasy, częstotliwości i kody wywołania. Dowódcy eskadr, upewnijcie się, że wszyscy wasi ludzie, a zwłaszcza nowi, znają trasy tankowców na wypadek, gdyby oddzielili się od reszty. Tego nad Zatoką również. Zanim odlecicie od cystern, musicie mieć pewność, że każdy bez wyjątku napełnił zbiorniki. Piloci powinni już o tym wiedzieć, nie możemy sobie pozwolić na głupie błędy. Dla czterech eskadr przydzielono nam dwa tankowce, więc starajcie się w miarę możliwości trzymać wyznaczonego czasu, żeby nie wejść w drogę kolejnej eskadrze. Jeśli ktoś będzie miał problemy z zatankowaniem, dowódcy eskadr mają ich zawrócić z trasy i rozkazać, żeby przed powrotem do domu zrzucili bomby w jakimś bezpiecznym miejscu nad Laosem. Od was zależy, czy inny samolot eskadry ma im towarzyszyć, czy dalej lecicie w trójkę. Wszyscy wiecie, że kiedy wejdziemy już nad przełęcze, a szczególnie nad tę jedną, nie będziemy już mieli wielu możliwości manewru. O ile chcecie jeszcze zobaczyć mamusię, musicie lecieć dokładnie wzdłuż dna doliny, więc zróbcie to w zwykły sposób i wsadźcie bomby w poprzek drogi. Jeżeli nawet jej nie przerwiecie, na pewno uda się wam solidnie ją nadwerężyć. Jeszcze raz sprawdźcie detonatory bomb, i zróbcie to porządnie. Każdy, kto mocniej oberwie, ma o tym meldować, żebyśmy, do cholery, wiedzieli, co się z nim dzieje, i natychmiast uciekać znad przełęczy. Wiecie, że misja ratunkowa nie ma tam najmniejszej pieprzonej szansy powodzenia, a żółtki będą cholernie wkurwieni na każdego, kogo złapią tuż po tym, jak zrzucał bomby na ich żałosne tyłki. Jeśli nie zrobią wam większej krzywdy, rozważcie możliwość lotu do Da Nang lub katapultowania się. Jeżeli uznacie, że możecie wyskoczyć nad morzem, będziecie wtedy w o niebo lepszej sytuacji, niż wyskakując nad dżunglą. Nowi niech nie wstydzą się powiedzieć dowódcy eskadry, że mają kłopoty. Jeśli was trafią, zameldujcie mu o tym. Ale w innych przypadkach nie używajcie radia. To skrzydło straciło już niemało ludzi i sporo maszyn, bo jakiemuś pilotowi nie chciało się zanudzać prowadzącego banalną informacją o pocisku kalibru 37 mm, który przebił kabinę na wylot. Piloci spojrzeli po sobie z uśmiechem. Ostatnią rzeczą, jaką każdy z nich by uczynił, było nadanie przez radio, że ma jakiś problem, no, chyba że rzeczywiście byłby to cholernie poważny problem. - Jeśli musicie wyskoczyć, to, na ile to możliwe, nie ruszajcie się z miejsca. Ukryjcie się. Udawajcie drzewo. Nie kontaktujcie się z miejscowymi. Zakładajcie, że wszyscy pracują dla przeciwnika; większość z nich rzeczywiście to robi. Dowódca nie ciągnął dalej tego tematu, ale Jim dość się nasłuchał, żeby mu wierzyć. Komunistyczne oddziały Pathet Lao zabijały na miejscu każdego amerykańskiego lotnika, który wpadł im w łapy. - Nie blokujcie częstotliwości radiowej bzdurami - mówił dalej oficer. - Kiedy słucham, dochodzę do wniosku, że zaczynamy się zachowywać jak zgraja pilotów Marynarki. Macie tak zaplanować zrzut, żeby nie zejść poniżej dwóch tysięcy pięciuset metrów, i na litość boską, pamiętajcie, że tam są wysokie góry. O ile nie będzie widać szczytów, nie próbujcie zostać na niskim pułapie i kluczyć między nimi. Kiedy na podium wszedł dowódca skrzydła, Jim uciekł myślami gdzie indziej. Ten nalot będzie jego trzecim, bo przełęcz Mu Gia była „odhaczana”. Nie dotyczyło to większości ataków na Laos. Aby zaliczyć sto lotów do pełnej tury, celem musiał być Wietnam Północny. Dziwne, bo wiele odcinków szlaku biegło przez Laos i mówiono, że są lepiej bronione niż spora część południa Wietnamu Północnego. Tak czy inaczej, celny strzał operatora, który naprowadzał rakietę SA-2, a nawet zwykłego wieśniaka z jednostrzałowym karabinem, mógł trafić cię w każdym miejscu. Jeżeli pocisk karabinowy uderzył w czuły punkt maszyny, potrafił rozerwać wielki odrzutowiec na kawałki i porozrzucać jego szczątki na polach. Właśnie ten rodzaj dychotomii niepokoił Jima, bo jakoś nie wyglądało na to, że w tej rozgrywce obowiązują jakiekolwiek spójne i logiczne reguły. Myśliwce odrzutowe miały być zwalczane przez nowoczesne, zaawansowane technologicznie rodzaje broni, a nie przez wychudzonego wieśniaka, który wali do nich ze zdobytego na Francuzach karabinu. A jednak taki wieśniak bywał śmiertelnie niebezpieczny. Pułkownik wreszcie skończył, a pilotom pozwolono odejść, aby uzgodnili między sobą ostatnie szczegóły zadania. Jim zauważył, że Pritchard trąca Osła, żeby wyrywać go z drzemki. Jim wiedział, że jego prowadzący i tak przyswoił sobie wszystkie istotne informacje z odprawy. Bóg jeden wie, na ilu podobnych wysiedział się w ciągu całego życia. Podawane na nich informacje rejestrował już chyba przez osmozę, gdyż łagodnie, ale wyraźnie pochrapywał. Osioł przeciągnął się, ziewnął potężnie, mrugnął do Broussarda i niespiesznie ruszył do wyjścia. Z sali odpraw piloci mieli wrócić do swoich dywizjonów, żeby ostatecznie uzgodnić plan nalotu. Lotnicy ci dołączyli do Osła i jego eskadry, a potem wspólnie wyruszyli na powolną przechadzkę w tropikalnym powietrzu. Żadne oznaki nie zapowiadały rychłego wschodu słońca. Już samo przebywanie w pobliżu Osła wystarczyło, by Jim poczuł nagle, że wszystko dobrze się skończy. Dowódca eskadry zachowywał się tak, jakby dla każdego bez wyjątku pilota lot nad wrogie pozycje i zbombardowanie przeciwników były najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. W baraku dywizjonu piloci skupili się wokół długich, wysokich stołów. Na mapach rysowali zwyczajne i niczym nie wyróżniające się linie, a na kartach nawigacyjnych umieszczali nieciekawie wyglądające oznaczenia. Przesunięcie wykonanej ołówkiem kreski zaledwie o jej własną grubość oznaczać mogło, że eskadra wejdzie w śmiertelnie niebezpieczną strefę wyrzutni rakiet ziemia-powietrze. Gdyby minęła ją bokiem, piloci usłyszeliby tylko w słuchawkach terkoczący dźwięk ich radarów namierzających, który jako żywo kojarzył się z grzechotnikiem. Osioł jak zwykle powierzył opracowanie szczegółów Pritchardowi, a sam spędzał czas na pogawędkach z innymi pilotami. Na gotowy produkt wysiłków Andy’ego rzucił tylko okiem. Piloci eskadry Cadillac przeszli następnie do magazynu, żeby pobrać ekwipunek. Cała scena rozegrała się jak zwykle w ciszy; na myśl o wyzwaniach i niebezpieczeństwach, jakie przyniesie najbliższe parę godzin, niemal wszyscy lotnicy zdradzali mniejsze lub większe oznaki niepokoju. Każdy z pilotów wcisnął się w bardzo obcisły kombinezon przeciwprzeciążeniowy, który przypominał nieco kowbojskie skórzane spodnie, jakich używa się na rodeo, ale dzielił się przy tym na wiele nadmuchiwanych komór. Gdy myśliwiec manewrował przy dużej prędkości, napełniały się sprężonym powietrzem. Obciskały nogi i brzuch, pomagając krwi w jej podróży do mózgu, a to pomagało zapobiec utracie przytomności. Z boku kombinezonu zwisał przypominający pępowinę przewód, który podłączało się do gniazda sprężarki w samolocie. Siatkową kamizelkę przetrwania nosiło się na kombinezonie, pod spadochronem. Składała się z niezliczonej ilości kieszonek, w których umieszczono niewielki nadajnik ratunkowy URC-10, flary, kompas, lusterko sygnalizacyjne i przyrząd do opuszczania się z drzew - był to niewielki bloczek z nawiniętą na nim długą mocną linką. Jeżeli po katapultowaniu się, czasza spadochronu zaczepiła się o gałęzie, pilot mógł dzięki niemu zejść bezpiecznie na ziemię. Pozostałe kieszenie zawierały haczyki na ryby, gwizdek, racje żywnościowe, niewielką ilość wody i zapasową amunicję kalibru.38 Special do rewolweru, który spoczywał w skórzanej kaburze przytroczonej do kamizelki. Dodatkowo każdy z pilotów umieszczał w niej wszelkie drobiazgi, jego zdaniem niezbędne dla utrzymania się przy życiu i zabezpieczenia minimum potrzeb. Pewien optymista zaliczył do nich nawet tuzin prezerwatyw. Na koniec, gdy już starannie sprawdzono datę ostatniego złożenia i upewniono się, że pokrowiec został zapięty prawidłowo, pilot zakładał na kamizelkę uprząż ważącego około dwudziestu pięciu kilogramów spadochronu, wyposażonego w umieszczone pod ramionami lotnika pływaki. Każdy pilot miał własny spadochron, którego wymiary dopasowano specjalnie dla niego. Hełmy, mapniki, noże i rękawiczki zdejmowano z kołków zamocowanych nad spadochronami. Broń, chusty i złote monety wydawał sierżant odpowiedzialny za wyposażenie. Przed wyjściem z magazynu Jim miał jeszcze jedną, ostatnią już rzecz do załatwienia; czekał w kolejce, żeby napełnić wodą trzy plastikowe butelki dla niemowląt. Starannie zamknął wieczka i włożył butelki do jednej z luźnych kieszeni kombinezonu. Piloci wypróbowali najrozmaitsze pojemniki na żelazną rację wody, ale żaden z nich nie sprawdził się lepiej niż te właśnie plastikowe butelki na mleko. Co prawda, każdy samolot miał własny zapas wody, ale niestety, w razie katapultowania się, pozostawał on w maszynie. Jim był ciekaw, co musiał sobie pomyśleć główny kwatermistrz, kiedy ze strefy walk trafiło na jego biurko żądanie dostarczenia dużej liczby butelek dla niemowląt. Pewnie uznał, że lotnicy przerżnęli każdą tajlandzką kurwę w okolicy. Rutynowe czynności dobiegły wreszcie końca. Piloci eskadry Cadillac, objuczeni ponad czterdziestoma kilogramami osobistego ekwipunku, kaczym krokiem podeszli do czekającej na nich ciężarówki, która miała ich zabrać w krótką podróż na płytę startową lotniska. Stąd rozejdą się do swoich samolotów. Podobnie jak większość dowódców, Osioł wykorzystał ten czas na przekazanie dodatkowych instrukcji. Skierował je przede wszystkim do Broussarda. - Ważne jest - mówił - żebyś mi się przykleił do tyłka jak rzep do psiego ogona, bo żółtki świetnie wiedzą, skąd musimy nadlecieć i którędy będziemy zwiewać. Chodzi o to, że w górach nie mamy większego wyboru, szczególnie jeśli meteo miał rację i szczyty będą w chmurach. Lecimy jako trzecia eskadra, czyli nie trzeba pieprzonego geniusza, żeby zorientować się, gdzie najtrudniej im nas namierzyć. Możesz postawić własną głowę, że będą znali dokładną wysokość najniższej podstawy chmur, i tak ustawią detonatory pocisków, żeby wybuchały tuż pod nią. Czyli musimy się śpieszyć. Andy, zabierasz swoją parę i lecisz w kierunku północnej części przełęczy, chyba że eskadry przed nami zrobią to wcześniej. Jimbo i ja pieprzniemy w nich na południu. Cholernie bym się zdziwił, widząc tam jakieś ciężarówki, ale nigdy nic nie wiadomo, więc miejcie oczy otwarte. Upewnijcie się tylko, że bomby są uzbrojone i zrzućcie je jedna za drugą, ukośnie w poprzek drogi. Moim zdaniem zapewnimy tylko w ten sposób skurwielom spulchnioną ziemię, żeby mogli utrzymać szlak wujka Ho w jak najlepszym stanie, ale to już nie nasze zmartwienie. Po prostu wykonajmy porządnie, co do nas należy. Osioł spojrzał znacząco na Broussarda i kontynuował: - Tym razem trzymaj się mnie, Jimbo, bo wychodząc znad celu, będę ostro kluczył i nie chcę się zamartwiać, że równie dobrze mogę zderzyć się z tobą, jak i z którąś z tamtych cholernych gór. I jeszcze jedno. Pod chmurami mamy niewiele miejsca, a będzie się tam chciała upchnąć cała fura maszyn, więc nie opierdalać się i mieć oczy naokoło głowy. TOT-y* są wyliczone z zapasem, ale gdyby wszyscy zdołali zaatakować dokładnie o czasie, a przede wszystkim we właściwym miejscu, byłby to jakiś cholerny cud. Więc uważajcie. Zróbmy to jak należy, OK? Osioł skończył, ponownie zwalił się na bezkształtną torbę z ubraniami oraz sprzętem, zamknął oczy i natychmiast zaczął chrapać. I tak już pozostał przez resztę drogi na płytę lotniska. Jim nie mógł się nadziwić, jak on to robi. Samochód zatrzymał się najpierw przy samolocie Osła, gdzie oczekiwał ich młody szef mechaników. Dowódca eskadry wygramolił się z paki i, uśmiechając się do niego promiennie, podszedł do swego stałego miejsca przy workach z piaskiem na, jak powiadał, „ostatnie nerwowe szczanko”. Następna w kolejności była maszyna Broussarda. Jim dziarsko odsalutował sierżantowi i wspólnie przejrzeli protokół konserwacji samolotu, omawiając nieliczne usterki, których nie usunięto jeszcze od czasu jego ostatniego lotu. Jim dokonał nader sumiennego przeglądu, w przeciwieństwie do Osła, który uznał, że szefowi obsługi łatwiej było przedtem znaleźć jakąś usterkę, ponieważ w miejscu, gdzie stał samolot, panował teraz głęboki półmrok i sam niewiele mógłby dostrzec. Jim starannie sprawdził 750-funtowe bomby oraz ich mocowania, upewniając się, że bezpieczniki i przewody nie są uszkodzone, a detonatory ustawiono właściwie. Usatysfakcjonowany, uginając się pod ciężarem wyposażenia, wgramolił się po drabince i usadowił w wyrzucanym fotelu pilota. Sierżant pomógł mu zapiąć pasy, które mocno przycisnęły go do siedzenia. Jim starannie poskładał karty nawigacyjne i mapy, włożył je do specjalnego futerału i przypiął go na lewym udzie. Metodycznie umieścił wyposażenie na właściwych miejscach, aby bez problemu móc je znaleźć nawet w zaciemnionej kabinie. Wiedział już, że nalot bombowy to ani czas, ani miejsce na szukanie zawieruszonych drobiazgów. Podłączył przewód kombinezonu przeciwprzeciążeniowego do gniazda i sprawdził, czy zrobił to prawidłowo. Następnie upewnił się, że aparatura tlenowa jest sprawna, a zbiornik pełny. Wykaz czynności kontrolnych leżał otwarty na pulpicie; zgodnie z nim, Jim wykonał po kolei wszystkie punkty procedury zapisane na liście przedstartowej. Zadowolony, założył hełm i sprawdził, czy zegar ze stoperem pokazuje właściwy czas. Kiedy duża wskazówka wskazała przewidziany dokładnie czas uruchomienia silników, Jim podniósł rękę nad głowę i wystawił ją poza osłonę kabiny. Zakręcił palcem w powietrzu, czekając, aż szef mechaników skinie potakująco głową. Sierżant miał teraz na głowie tłumiące hałas słuchawki, które podłączył do gniazda w kadłubie. Jim wcisnął starter i w tej samej chwili odczuł wybuch pironaboju, który uruchamiał turbiny. Huk ogromnego silnika powoli, lecz płynnie przechodził w potężny, niski ryk. Jim szybkim ruchem wyciągnął rękę i palcem wskazującym wykonał znak nakazujący odejście od samolotu. Wtedy członek obsługi naziemnej odłączył APU*, bo Jim uruchomił już własne zasilanie. Metodycznie, krok po kroku, Jim przebrnął przez wszystkie punkty listy, którą wciąż trzymał otwartą na kolanie. Większość procedur wypełniał odruchowo, ale za każdym razem sprawdzał je, zerkając szybko na linijki druku. Zobaczył, że nos samolotu Osła wysuwa się zza osłony z worków, i w tej samej chwili usłyszał jego głos w słuchawkach: - Eskadra Cadillac, zgłosić się. - Dwójka - odpowiedział Broussard. - Trójka - szybko odpowiedział Pritchard. - Czwórka - zameldował Bob Packard. - Kontrola Takhli, tu dowódca Cadillac. Cztery Thudy gotowe do kołowania. Zgłosił się kontroler naziemny i podał drogę kołowania na pas startowy, a Jim przyglądał się, jak samolot dowódcy wytacza się zza osłony. Osioł minął go i zwiększył ciąg. Na ziemi silniki odrzutowe zużywały ogromne ilości paliwa, a dodatkową ich wadą był długotrwały rozruch i taki sam czas przygotowania samolotu do startu. W wielosilnikowych odrzutowcach od rozpoczęcia kołowania do startu musiało upłynąć pół godziny. Myśliwcom zabierało to niecałe dziesięć minut. Kiedy silnik J-75 rozpędził się, Jim zacisnął pięści i uniósł je na wysokość ramion. Narastającą moc równoważył wciskając mocno pedały hamulców. Następnie wyprostował oba kciuki i wystawił je poza burty samolotu. Dwaj szeregowi dobrze wyćwiczonymi ruchami zanurkowali pod brzuch maszyny, wyciągnęli kliny zabezpieczające koła i natychmiast wyprostowali się, aby pilot je zobaczył. Jim przesunął dźwignię ciągu o kolejny centymetr w przód, aby przezwyciężyć bezwładność mocno obciążonej maszyny, i gdy tylko samolot ruszył, natychmiast cofnął ją na bieg jałowy. Aby skręcić o 90 stopni i wjechać na drogę kołowania, musiał mocno nadepnąć na lewy pedał orczyka i ostro wyhamować. Szef obsługi sygnalizował, jak ma się wydostać z tak ciasnej przestrzeni, a potem stanął na baczność i, wyprężony jak struna, zasalutował. Broussard oddał honory i dał sierżantowi znak uniesionym kciukiem. Kiedy samolot osiągnął prędkość kołowania, Jim zerknął szybko przez ramię i ujrzał maszynę Pritcharda, która właśnie wyjeżdżała ze stanowiska, za nim podążał Bob Packard. Jim zbliżył się do Osła. Po chwili cztery myśliwce eskadry Cadillac ustawiły się obok siebie i, utrzymując szyk, pokołowały do uzbrajania, na „obszar ostatniej szansy”, który przylegał do wyznaczonego dla nich pasa startowego. Ludzie z personelu naziemnego stali na poboczu stanowiska uzbrajania z ramionami splecionymi na piersiach i czekali na nich ze stoickim spokojem. Mieli tam zostać do chwili, gdy wszyscy czterej piloci jednoznacznym gestem podniosą obie ręce. Na znak dany przez kaprala, rzucili się zdejmować zawleczki zabezpieczające bomby. Kolejny zespół specjalistów dokonał starannych oględzin każdego samolotu w poszukiwaniu wycieków i uszkodzeń. Na koniec przed każdym myśliwcem stanął jeden członek personelu naziemnego i niczym trofea myśliwskie pokazał trzymane w dłoniach zawleczki. Stał w tej pozycji tak długo, aż pilot w odpowiedzi pokazał mu bolce zabezpieczające katapultę i przywiązane do nich czerwone wstążki. Wszyscy nawzajem przeliczyli swoje zawleczki, a następnie eskadra, zadowolona z rezultatów sprawdzianu, pokołowała w kierunku pasa startowego. Dziś żadne zastępstwo za któregoś z nich nie będzie potrzebne. Jim zauważył, że niebo na wschodzie poróżowiało. Eskadra Cadillac leciała na wojnę. Major Delbert „Osioł” Sheehan - Wieża, tu prowadzący Cadillac. Cztery Thudy gotowe do lotu - nadał Osioł. - Zrozumiałem, prowadzący Cadillac. Macie zgodę na start. Wiatr jeden-siedem- zero do zero-pięć. Wysokość osiem-zero-zero. Powodzenia. - Dziękuję, wieża. Osioł skierował odrzutowiec na wolny środek pasa, pozostawiając tym samym Jimowi sporo miejsca do kołowania, tak aby łatwo mógł za nim nadążyć i ustawić się, lekko cofnięty, z jego lewej strony. Wcisnął hamulce i patrzył, jak Trójka i Czwórka ustawiają się w identycznym szyku z prawej strony. Słońce dopiero co wychyliło się zza horyzontu, a wskaźnik temperatury otoczenia pokazywał już 22°C. Klimatyzator, próbując dać sobie radę z parnym powietrzem, dmuchnął Sheehanowi wilgocią prosto w twarz. Pilot szybko opuścił przyciemnianą osłonę hełmu, i poszukał wzrokiem innych samolotów. Myśliwce startowały zwykle parami, ale w przypadku myśliwsko- bombowych F-105 wymogi bezpieczeństwa nakazywały startować pojedynczo. Gdyby podczas startu samolot zgubił bombę, miało to zapobiec utracie więcej niż jednej maszyny. Osioł zerknął przez prawe ramię - Trójka i Czwórka skinęli potakująco głowami. Potem, z szerokim uśmiechem na twarzy, odwrócił się w stronę Broussarda. Jim, w ten sam sposób co Andy i Bob, szybko potwierdził, że jest gotowy do startu. Osioł cofnął głowę do wnętrza kabiny, jeszcze raz spojrzał na tablicę przyrządów, uruchomił wskazówkę stopera i zwolnił hamulce. Samolot powoli toczył się po pasie startowym. Osioł zdecydowanym ruchem pchnął dźwignię ciągu do przodu na maksymalną moc dopalacza. Kiedy ten zadziałał, z ogona myśliwca wystrzelił jęzor płomieni i maszyna wyraźnie przyśpieszyła. Gazy wylotowe zmieszały się z czarnym dymem systemu wtrysku wody, silnik wszedł na najwyższe obroty, a samolot nabierał rozpędu, przezwyciężając siłę grawitacji i opór powietrza. Mimo ogłuszającego ryku silnika, Osioł słyszał, jak samolot oznaczony numerem dwa rozpędza turbinę silnika. Gdy F-105 Osła oderwał się od ziemi, major lekko odszedł w lewo i zerknął do tyłu na pas startowy. Jim, jako drugi w kolejności, zdążył już rozpędzić maszynę i właśnie startował, dokładnie dziesięć sekund po prowadzącym. Pozostałe dwa samoloty, dygoczące niczym dwaj starcy, dopiero kołowały. Po chwili ożyły dopalacze i włączył się wtrysk wody. Dwadzieścia sekund później i ponad kilometr dalej, ostatni mocno obciążony Thud wzbił się w powietrze. Osioł opuścił nos samolotu, dzięki czemu szybko osiągnął prędkość 450 kilometrów na godzinę, następnie zwolnił, ściągnął stawiający niewielki opór drążek i zaczął piąć się w górę. Według przyjętej procedury, dowódca eskadry powinien przelecieć około pięciu kilometrów po przedłużeniu pasa startowego, a następnie wykonać wolny skręt, aby wejść na kurs wyznaczony eskadrze. Dzięki temu pozostałe maszyny mogły do niego dołączyć i zająć swoje pozycje w szyku; minimalizowało to ewentualny bałagan i opóźnienia. Osioł wyłączył dopalacz i zajął się dokładnym sprawdzeniem przyrządów. Szczególną uwagę poświęcił dopplerowskiemu urządzeniu nawigacyjnemu. Zrobił krąg wokół lotniska i sprawdził je, odczytując koordynaty pasa startowego. Wyglądało na to, że mądra, lecz neurotyczna skrzyneczka tym razem była sprawna. Major skupił uwagę na Broussardzie, który właśnie wychodził za nim na pozycję. W wykonaniu Jima nie wyglądało to na nic trudnego, Osioł wiedział jednak, że aby manewr spotkania wydał się aż tak nieskomplikowany, musiały stać za tym lata ćwiczeń. Wielu pilotów nigdy się tego nie nauczyło. Młody kapitan zapowiadał się na doskonałego myśliwca. Cadillac Dwa wyrównał lot i zajął swoją pozycję na lewym skrzydle Osła. F-105 z pełnymi zbiornikami paliwa i maksymalnym ładunkiem bomb, ciągle przypominał, że jest tylko kilkunastotonowym kawałem żelastwa. Aby utrzymać pozycję, pilot bez przerwy musiał używać dźwigni ciągu i sterów. Osioł starał się lecieć płynnie i spokojnie, aby zapewnić eskadrze możliwie stabilny punkt odniesienia. Po chwili samoloty drugiej pary zajęły pozycję z prawej strony prowadzącego. Osioł nie pofatygował się nawet, żeby odwrócić głowę i spojrzeć, jak dołączają do formacji, wyrażając Bobowi i Andy’emu swoje milczące uznanie dla ich umiejętności latania w szyku. Kiedy weszli na kurs, rzucił okiem na maszyny eskadry, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku i żadna pomoc nie będzie im potrzebna. Zameldował o tym ziemi przez radio i przydepnął na przemian orczyki, sygnalizując sterem kierunku, że eskadra ma się rozproszyć w luźny szyk bojowy. Latanie w zwartych formacjach było męczące, a oni mieli przed sobą cały pracowity dzień. Osioł sięgnął po porządnie złożone mapy i porównał zaznaczone na nich punkty orientacyjne z odczytem z dopplera, sprawdzając, czy prawidłowo zbliżają się do miejsca tankowania. Operator radaru naziemnego podał im już precyzyjny kurs na cysternę, ale w walce powietrznej Osioł wyznawał jedną, podstawową zasadę: nie przyjmuj niczego na wiarę. Systemy nawigacyjne i radiowe zawodzą, pilotom zdarza się odłączyć od formacji, wszelkie plany ulegają zmianom. I wszyscy bez wyjątku, zarówno przyjaciele, jak i wrogowie, mają jedną wspólną cechę: sami aż się proszą, żeby ich zabić. Ostrożny weteran mógł przeżyć: ten który nie potrafił o siebie zadbać, prędzej czy później obrywał. Osioł spoglądał na zielone wzgórza wschodniej Tajlandii przesuwające się pod skrzydłami maszyn. Choć samoloty pokryto od góry zielonymi plamami kamuflażu, to i tak ostro odcinały się na tle jaskrawej, kłującej w oczy zieleni krajobrazu. Poranne powietrze było czyste i rześkie, bez prądów termicznych i wolne od turbulencji, które pojawiały się wraz z popołudniowym upałem. Myśliwiec Osła zadomowił się w nim niczym oporne juczne zwierzę, które czuło się w obowiązku zaprotestować przeciwko obarczaniu go od samego świtu ciężarami, ale później zasmakowało w wyprawie. Samolot prowadziło się prawie bez wysiłku, robił dokładnie to, czego od niego wymagano. Piloci nazywają takie zjawisko „dobrym powietrzem”. „Złe powietrze”, którego mogli się spodziewać w drodze powrotnej, sprawiało, że maszyna reagowała opornie i z opóźnieniem. Samoloty nie chciały poprawnie skręcać w szyku i ustawicznie traciły stabilność. Złe powietrze wprawiało samolot w niewielkie drgania, które pilot odczuwał w żołądku, a maszyna leciała wtedy po niebie wężykiem, szarpała do góry i na boki, i ani na chwilę nie przestawała huśtać i podskakiwać. - Eskadra Cadillac, tu prowadzący. Podajcie stan paliwa. Osioł wiedział, że udało mu się przyłapać Jima na myśleniu o niebieskich migdałach, bo odpowiedział z niewielkim opóźnieniem. Jakakolwiek inna niż natychmiastowa odpowiedź na zapytanie dowódcy, była wśród myśliwców uważana za niesubordynację, której nie puszcza się płazem. Piloci drugiej pary złożyli meldunki i dopiero po nich zgłosił się Broussard. Sheehan odwrócił się w fotelu i posłał Jimowi przeciągłe spojrzenie. - Nie będziesz dziś przysypiał, prawda, Jimbo? Jim musiał uznać to pytanie za retoryczne, bo wolał zachować milczenie. Osioł uśmiechnął się pod maską, wiedząc że reprymenda zaprocentuje w przyszłości. Trochę wstydu odpowiednio ustawi obiecującego pilota. Osioł przerwał na krótką chwilę, a potem mówił dalej: - Kolejność tankowania: Dwójka, Czwórka, Trójka i prowadzący. Eskadra Cadillac, przechodzimy na częstotliwość tankowania. Przejście na nowy zakres przebiegło sprawnie i bardzo szybko. Osioł wywołał cysternę Biały Jeden Jeden. Pilot cysterny potwierdził, że każdy myśliwiec może zatankować do pełna, odejść od tankowca i podejść powtórnie, aby uzupełnić paliwo które zużył, gdy tankowali inni. Dzięki temu, każdy samolot, zanim odleci od KC-135, nabierze maksymalną ilość paliwa. Gdyby w którejś z maszyn wystąpiła jakaś usterka, pilot dysponując takim zapasem, był w stanie dotrzeć do prawie każdej bazy w Azji Południowo-Wschodniej. Osioł przechylił samolot, ustawił eskadrę w szyku schodowym i zaczął schodzić na pułap cysterny. - Widzę cię, Jeden Jeden. Myśliwce przeleciały nad wielkim latającym tankowcem KC-135 i ustawiły się na pozycjach obserwacyjnych, około trzydziestu metrów od ogona maszyny i w takiej samej odległości pod nią. Jim miał tankować pierwszy, więc szybko wyrwał do przodu. Dwunastometrowa sonda przyzywała go, kiwając się raz w górę, raz w dół. Osioł przyglądał się temu z dużą dozą krytycyzmu. Pilot musi się skoncentrować na utrzymaniu odrzutowca w polu tankowania - niewielkiej przestrzeni około sześciu metrów z tyłu, a trzech poniżej brzucha cysterny. Ciężki myśliwiec reagował ospale i był niebezpiecznie blisko prędkości przeciągnięcia. Sonda wydłużyła się gwałtownie i wbiła w otwór wlewu paliwa. Osioł widział, że Jim, lekko zwiększając moc, błyskawicznie skompensował w ten sposób powietrzną dziurę, jaka powstała w strumieniu powietrza nad kadłubem myśliwca. Majora przepełniała niemal ojcowska duma z umiejętności ostatniego nabytku eskadry Cadillac. Kiedy wysięgnik sondy oddzielił się od nosa F-105 Broussarda, resztki paliwa z sondy zachlapały wiatrochron. Podczas gdy malutka wycieraczka jak oszalała zgarniała je z szyby, Jim powoli cofnął się na swoją pozycję, a w stronę tankowca, niczym cielę do wymienia matki, ruszył Cadillac Cztery. Każdy z odrzutowców zatankował praktycznie bez żadnych problemów, więc postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że pobieranie paliwa w powietrzu to niezwykle prosty manewr. Następnie, zanim odeszli od tankowca, jeszcze raz napełnili zbiorniki. - Biały Jeden Jeden - odezwał się Osioł, kiedy odlatywali od cysterny. - Mucho dzięki za paliwo; zobaczymy się, kiedy będziemy wracali. - Jasne, prowadzący Cadillac. Powodzenia chłopaki i do zobaczenia. Osioł łagodnym skrętem wyprowadził eskadrę na kurs w stronę celu, od którego dzieliło ich około trzydziestu minut lotu. Znów kazał im się ustawić w szyku bojowym. Z daleka mógł już dostrzec we mgle góry Troung Son. Doppler pokazywał, że cel leży dokładnie na dwunastej, w jednej z głębokich dolin między urwistymi szczytami. Oficer meteo miał rację, większość szczytów skrywały chmury. Osioł wcisnął guzik mikrofonu umieszczony na dźwigni ciągu: - Eskadra Cadillac, tu dowódca. Rozpieprzmy ich w drobny mak. Odwrócił się w kabinie w stronę Jima i mówił dalej: - Dwójka, uważaj i trzymaj się naprawdę blisko mnie. Eskadra, przechodzimy na częstotliwość bojową. Osioł przejrzał kabinę, szukając potencjalnych zagrożeń ze strony drobnych przedmiotów. Wszystkie powinny być schowane albo bezpiecznie umocowane, żeby nie wbiły mu się w twarz w czasie nurkowania i ucieczki znad celu. Dużo uwagi poświęcił przełącznikom uzbrajającym bomby. Aby zrzucić je celnie w locie nurkowym, należało odpowiednio przestawić wszystkie dziewięć. Na koniec ustawił główny przełącznik w pozycji włączony. Ponownie dwukrotnie sprawdził pozostałe. W kabinie nie było paneli elektronicznych urządzeń zakłócających, ponieważ samoloty eskadry Cadillac nie dźwigały pod skrzydłami zasobników ze sprzętem ECM. Chroniczny ich brak uniemożliwiał stosowanie zagłuszaczy w każdej misji bojowej, z wyjątkiem tych, które kierowano na okolice Hanoi. Osioł przełączył radio UHF na częstotliwość bojową. - Eskadra Cadillac, meldować się. - Dwójka - zgłosił się szybko Jim. Pewnie nie ma ochoty na kolejny opieprz w powietrzu, zaśmiał się w duchu Osioł. - Trójka. - Czwórka. Major opuścił nos samolotu i zaczął schodzić na pułap bojowy czterech tysięcy metrów, a za nim podążyła eskadra. Zwykle nadlatywali nad cel na znacznie niższej wysokości, a na cztery tysiące wchodzili później. Nad Mu Gia nie musieli się przejmować wysuniętymi stanowiskami dział i rakiet. Jeśli o to chodzi, górzysty teren był dla obrońców niekorzystny. Na odprawie podkreślano, że zanim nie dolecą do swoich IP, nie powinni natrafić na większy opór. Do akcji weszły już samoloty zwalczające obronę przeciwlotniczą; głosy niektórych pilotów były wręcz piskliwe z emocji, inni wydawali się niemal znudzeni. Osioł skontrolował wzrokiem przestrzeń przed nosem myśliwca i ujrzał niewielkie, ale śmiertelnie niebezpieczne obłoczki białego dymu - wietnamscy artylerzyści ostrzeliwali atakujące maszyny. Ze zboczy gór wytrysnęły wściekle zielone strugi pocisków kalibru 12,7 mm; część z nich pobiegła nawet w dół, w kierunku samolotów nękających obronę i myśliwców, pierwszych eskadr uderzeniowych, które przelatywały nad dnem doliny. Eskadra Cadillac zwiększyła prędkość do ponad 650 kilometrów na godzinę. Hełm Osła wypełnił świergot urządzenia ostrzegawczego, ale po chwili zdominował go ostry, wysoki pisk. Natychmiast go rozpoznał. To sygnalizator ratunkowy, który włączał, się automatycznie w chwili, gdy pilot katapultował się z zestrzelonego samolotu. Ktoś dostał! Wybuchy pocisków przeciwlotniczych były teraz o wiele bliżej - niektóre ciemnoszare, inne prawie białe. Kiedy wlatywali w zasięg obrony plot, zdawało się, że roje pomarańczowych kul biegną im na spotkanie. Oddawane ze zboczy gór zielone serie pocisków smugowych omijały samolot dosłownie w ostatniej chwili. Osioł zdał sobie sprawę, że ma coraz szybszy oddech. Teraz wszystko będzie się rozgrywało w szalonym pośpiechu. Często rozwój wypadków nabierał nagle takiego tempa, że trudno było ogarnąć, to co się działo i nie stracić przy tym orientacji. Eskadra Cadillac nieubłaganie leciała dalej wytyczonym kursem. - Lincoln Trzy zestrzelony - stwierdził lakonicznie głos w radiu. - Tu prowadzący Lincoln. Czy to ty, Czwórka? Gdzie spadł? - Tak, mówi Czwórka. Dostał, kiedy wychodził znad celu. Udało mu się wyskoczyć, ale wygląda na to, że wylądował cholernie blisko stanowiska dział. - OK, eskadra Lincoln, tu prowadzący. Odlatujemy na zachód i krążymy na pięciu tysiącach, dopóki reszta szturmowców nie skończy roboty. Potem zobaczymy, czy da się coś zrobić. Korona, odebraliście, że Lincolna Trzy zestrzelili prawie nad samym celem? - Potwierdzam - odezwał się nowy głos. - Zostajemy na nasłuchu, aż zdecydujecie, czy mamy wysłać SAR*. Korona była powietrznym stanowiskiem dowodzenia, które krążyło gdzieś nad wschodnią Tajlandią. Jego personel monitorował sieć łączności sił uderzeniowych i radary. Starsi oficerowie Korony potrafili podobno podejmować szybkie i trafne decyzje, ale Osioł raczej nie życzyłby sobie, aby ci jajogłowi decydowali o życiu lub śmierci jego lub całej eskadry. Transmisje radiowe, które jeszcze przed chwilą wypełniały eter, urwały się jak nożem uciął, bo do pilotów dotarło, że jeden z nich naprawdę wdepnął w gówno. Ostrzegawczy świergot detektora promieni radarowych nie milkł ani na chwilę, co bardzo utrudniało porozumiewanie się. Osioł słyszał w słuchawkach pisk sygnalizatora, dźwięk detektora, który terkotał niczym oszalały grzechotnik, i własny przyśpieszony oddech pod osłoną hełmu. Czy Korona odwoła nalot, żeby w ten sposób pomóc uratować zestrzelonego pilota? Jaką podejmą decyzję? Przestań się tym zajmować, i zabierz się, cholera, do roboty! Szybki rzut oka na tablicę przyrządów powiedział mu, że mkną nad ziemią z prędkością dochodzącą do 750 kilometrów na godzinę, co stanowiło niemal maksimum, jakie mogli osiągnąć z bombami zawieszonymi pod kadłubem. Na drugiej, nie dalej niż trzy rozpiętości skrzydeł od myśliwca wykwitł tuzin, a może więcej czarnych obłoczków. Osioł odruchowo spojrzał na jasnoczerwony żar, który płonął w ich wnętrzu. Miał maskę tlenową, ale przygryzł wargi w mimowolnym grymasie, a serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Rozejrzał się szybko po ziemi w poszukiwaniu celu. Mgła i chmury niemal całkowicie przysłaniały widoczność. Nagle w przerwach pomiędzy nimi dostrzegł cel i w tej samej chwili pisk sygnalizatora raptownie zamilkł. Osioł pchnął drążek w prawo i z całej siły wbił nogę w orczyk, dokonując istnych cudów, aby nie stracić celu z oczu. Ani na chwilę nie odrywając wzroku od ziemi, zwinął maszynę i, prawie odwrócony na plecy, opuścił nos samolotu poniżej linii horyzontu. Walczył z przemożnym pragnieniem, aby zerknąć za siebie i przekonać się, czy skrzydłowy wciąż za nim nadąża. Zamiast tego na trzy sekundy oderwał oczy od ziemi, sprawdził przyrządy i ponownie spojrzał na cel. Wprowadził maszynę w lot nurkowy pod kątem 60 stopni i ustabilizował ją. Dopiero wtedy pozwolił sobie zerknąć tam, gdzie powinien lecieć skrzydłowy. Wciąż tam był. Dobry chłopak! Zanurkowali w podstawę chmur, a kiedy się z niej wyłonili, działa już na nich czekały. Osioł próbował je zignorować. Nurkowali pod stałym kątem 60 stopni; szybkość była w sam raz. Widział wybiegającą mu na spotkanie ziemię i starał się wypatrzyć na niej jakiś obiekt z fotografii pokazywanych na odprawie. Nic nie wyglądało tak, jak na zdjęciach wywiadu. Gdzie jest ta droga? Wreszcie ją ujrzał. Wąski, pokryty czerwoną ziemią szlak wił się wśród gór i wydawał się o wiele mniejszy niż na fotografiach. Szybko wprowadził niewielką poprawkę kursu, tak aby linie podświetlanego celownika nałożyły się tuż obok skraju drogi. Widok uciekł mu nieco, więc delikatnie skontrował orczykiem i lotkami, aż cel ustawił się dokładnie w pożądanym miejscu. Na odprawie mówili prawdę - wiały tu rzeczywiście paskudne wiatry. Miał nadzieję, że Jim weźmie na nie poprawkę, bo reakcji Andy’ego był pewny w stu procentach. Mają zejść pod niewielkim kątem i zrzucić bomby w poprzek drogi. Ostatni szybki rzut oka na parametry lotu. Szybkość i kąt nurkowania nadal w porządku, stery reagowały poprawnie. Czuł jak bomby zaczynają odskakiwać, zwalniane przez miniaturowe ładunki wybuchowe. Wciskał mocno kciukiem przycisk na drążku sterowym, uruchamiający sekwencyjny zrzut bomb, i poczuł, jak 750-funtowe pociski jeden po drugim oddzielają się od kadłuba. Ziemia zbliżała się w zatrważającym tempie. Zanim Jim zrzucił ostatnią bombę, Osioł już wyprowadzał maszynę znad celu. Ostro ściągnął do siebie drążek - od przeciążenia zrobiło mu się ciemno przed oczami. Czuł, że opada mu żuchwa, a z kącika ust zaczyna cieknąć ślina. Wskaźnik przeciążenia pokazywał sześć G. Miał wrażenie, że jakaś potężna siła chce przecisnąć go przez oparcie fotela. Ważył teraz bez mała 600 kilogramów. Komory powietrzne kombinezonu wypełniły się maksymalnie i obcisnęły uda oraz brzuch, tak aby krew płynęła we właściwym kierunku. Osioł był prawie unieruchomiony, ale mimo to zdołał pchnąć dźwignię ciągu i uruchomić dopalacz. Tuż przed nimi wykwitły radosnymi kolorami obłoczki pocisków przeciwlotniczych. Sheehan machnął skrzydłami, jakby próbował zmylić artylerzystów. Eskadra przemknęła przez zbiegające się strumienie ognia i jakimś cudem wyłoniła się z niego nietknięta. Wyrównał, i przelecieli na pełnym ciągu z włączonymi dopalaczami tuż nad koronami nielicznych drzew. Major zrobił unik w lewo, potem w prawo i znów w lewo. Wiedział, że Jimowi trudno będzie za nim nadążyć. Nikomu nie byłoby łatwo. A jednak, mimo szalonych manewrów, skrzydłowy nadal się go trzymał. Osioł zszedł w dół i, w zdawałoby się nie mającym końca skręcie, leciał wzdłuż skalnych rumowisk doliny. Niewprawnemu oku mogłoby się wydawać, że nie ma stamtąd wyjścia, bo drogę zewsząd blokują góry. Major jednak nie pierwszy raz był nad Mu Gia. W sobie tylko wiadomy sposób dowódca eskadry odnalazł przejście i wyprowadził przez nie skrzydłowego. Nagle Osioł rzucił maszynę w prawie idealnie pionową świecę i eskadra zniknęła w chmurach. Wznosząc się w ten sposób, szybko osiągnęli pułap 7.000 metrów. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia ataku Osioł mógł odwrócić głowę i rozejrzeć się za drugą parą. Pozostała nieco z tyłu. Major nie poprowadził ich prosto na spotkanie z cysterną, ale zawrócił na zachód od celu, gdzie krążyła samotnie eskadra Lincoln, uszczuplona teraz o jedną maszynę. Na tę wysokość donosiły tylko ciężkie działa przeciwlotnicze, ale artylerzystów bardziej interesowała ostatnia eskadra, która właśnie w tej chwili ruszyła do ataku. Przez postrzępioną pokrywę chmur Osioł widział, jak eksplodują ich bomby; wydawało się, że wszystkie trafiły w cel. Kolejna porcja spulchnionej ziemi. Co za wojna! - Dowódca Lincoln, tu prowadzący Cadillac. Wiecie już coś o swoim zestrzelonym ptaszku? - Tak - odezwał się drewnianym głosem pułkownik, który prowadził eskadrę Lincoln. - Zapomnijcie o nim. Właśnie przelecieliśmy nisko nad celem i widzieliśmy, jak go zabierają. Jeśli nie chcemy go zranić, nic nie możemy zrobić. Wracajcie na kurs do tankowca. Odebrałeś to, Korona? - Zrozumiałem, Korona potwierdza - natychmiast odpowiedział powietrzny punkt dowodzenia. - Przykro nam. - Pewnie - odparł prowadzący Lincoln. Osioł ponownie ustawił eskadrę w luźnym szyku i pozwolił pilotom sięgnąć po pojemniki z wodą. Rozważył sytuację. Kombinezon pod spodem miał mokry od potu, ale ogromny samolot pomrukiwał z ukontentowaniem. Broussard wykonał dobrą robotę. Trzymał się naprawdę świetnie. Podobnie jak para Andy’ego, ale tego się po nich spodziewał. Ze starego Jimbo będzie jeszcze rasowy myśliwiec. Osioł poruszył ramionami, próbując rozluźnić stężałe mięśnie. Starał się uzmysłowić sobie kolejność wydarzeń. Przelot od IP do miejsca zrzutu zajął eskadrze pięć minut, może trochę mniej. Znad celu wychodzili trzy albo cztery minuty. A zatem byli w ogniu niespełna dziesięć minut. Jezu! Zdawało się, że znacznie dłużej. Podporucznik Nguyen Thi Minh - Mylisz, że istnieje szansa, żebyśmy dzisiaj polecieli? - zapytał podporucznik Trach, który właśnie wyciągał z szafki kombinezon przeciwprzeciążeniowy. - Wygląda na to, że odkąd wróciliśmy do domu, wciąż tylko siedzimy w kabinach jako para dyżurna i przyglądamy się, jak jankesi latają sobie nad Hanoi - zupełnie jakby chcieli kupić w okolicy jakąś nieruchomość. Któregoś pięknego dnia odwidzi im się oszczędzanie lotnisk i wtedy okaże się, że my będziemy akurat siedzieć w punkcie uzbrajania, a oni spuszczą nam na łeb trzystukilogramową bombę. - Ależ towarzyszu Trach - powiedział z przekąsem Minh, starając się za wszelką cenę przybrać poważny wyraz twarzy. Odwrócił się od okna i spojrzał na najlepszego przyjaciela. - Musicie pamiętać, że nasi przywódcy wiedzą, co dla nas najlepsze. Czyż generał Giap nie pokonał Francuzów i czyż nie jest prawdą, że nigdy ich nie męczy opowiadanie nam o tym? Dobry stary generał czeka prawdopodobnie, aż będziemy mieli dość samolotów, aby otoczyć nimi Amerykanów, tak jak on swoją artylerią otoczył Dien Bien Phu. - Dobra - mruknął Trach. - Jeśli nie ruszy swojego tłustego tyłka i nie zdobędzie więcej samolotów, stanie się dokładnie odwrotnie. Teraz jedynymi pilotami, którzy latają na tyle dużo, żeby nie zapomnieć tego, czego się nauczyli, są ci szerokodupni rosyjscy „doradcy”. Zauważyłem, że kiedy Amerykanie są blisko, nigdy nie palą się do latania. Wtedy zawsze mają jakieś niecierpiące zwłoki obowiązki. Jedyną rzeczą na której się znają i w czym mogą doradzać, są aktualne ceny na czarnym rynku. - Sam to zauważyłem. Myślę, że tak naprawdę są tutaj po to, aby upewnić się, że nie sprzedajemy Amerykanom ich samolotów i sprzętu, jak zrobiłaby to ta gówniana banda z Południa. Albo chodzi o nagrodę za jakieś usługi, dzięki którym pozwolili im wynieść się z tej przeklętej fabryki zimna, w której mieszkają. Czasami myślę, że o wiele trudniej niż Amerykanów, będzie nam stąd wypieprzyć Iwana. Trach jeszcze się śmiał, kiedy otworzyły się drzwi do pomieszczenia, i w pośpiechu wpadł przez nie jakiś żołnierz. - Rozkaz z Kontroli Sektora! Obaj macie natychmiast biec do samolotów. Na zachodnim odcinku radar wykrył amerykańskie szturmowce. - Cóż w tym nowego? - spytał Trach. - Teraz, jak zwykle, zajmiemy miejsce w kabinach i znowu będziemy podziwiać, jak tamci ćwiczą naloty. Coraz częściej zaczynam się czuć jak naziemny obserwator, a nie pilot myśliwca. Kiedy wgramolili się na tył niewielkiej ciężarówki, która miała ich zabrać na płytę lotniska, Minh, rozbawiony wojowniczością przyjaciela, powiedział: - Pamiętaj tylko, że to i tak lepsze, niż targanie Kałasznikowa. Mimo wszystko, pilotowanie myśliwca to praca umysłowa. - Tak mi powiedział major. Ale zauważyłem, że za każdym razem, kiedy ogłoszono stan pięciominutowej gotowości do startu, a my zmarnujemy poranek, siedząc bezczynnie w kabinach i przyglądając się, jak F-105 bombardują przedmieścia, but majora zostawia kolejne wgniecenie na jego biurku. W porannym słońcu myśliwiec MiG-21 lśnił niczym żyła srebra. Jednolitą barwę maszyny przełamywały tylko czerwone numery taktyczne z przodu kadłuba i czerwono-złota gwiazda z tyłu. Myśliwiec był jak zwykle w nienagannym stanie technicznym. Pełniący służbę podoficer - dowódca personelu naziemnego - powitał Minha i towarzyszył mu w trakcie oględzin oraz inspekcji samolotu. Obaj szczególną uwagę poświęcili dwulufowemu działku kalibru 23 mm i czterem rakietom powietrze- powietrze. Wszystko było w porządku. Minh pochwalił mechaników, wiedząc, że piloci często nie doceniają ich ciężkiej pracy. Pamiętał o tym, bo niegdyś, zanim poszedł na kurs pilotażu, pracował właśnie jako mechanik. Do niego należało utrzymanie w gotowości MiGa-15, który, zanim Sowieci oddali go Wietnamczykom, miał już wylatane tysiące godzin. Podoficer podszedł z nim do drabinki prowadzącej do kabiny nowoczesnego myśliwca, pomógł też zapiąć uprząż spadochronu i pasy. Minh sięgnął stopami do pedałów orczyka i przypomniało mu się, jaki ubaw mieli rosyjscy instruktorzy, kiedy okazało się, że trzeba podnosić pedały, bo Wietnamczycy mają krótsze nogi, i nie mogą do nich dosięgnąć. Ilekroć o tym pomyślał, ogarniała go złość i tak jak teraz, natychmiast czerwieniał na twarzy. Co mają rozmiary do umiejętności pilota myśliwca? A on nim był. W kodzie NATO MiGa-21 nazywano Fishbed. Był najlepszym myśliwcem, jakim dysponowała północnowietnamska obrona powietrzna. Minh wiedział, że latanie na nim to prawdziwy zaszczyt. Na poziomie morza potrafił osiągnąć 2 machy, a trójkątne skrzydła i lekka konstrukcja powodowały, że był myśliwcem wprost stworzonym do zwalczania większych od niego amerykańskich szturmowców, zwłaszcza obciążonych bombami F-105, które były główną siłą uderzeniową nalotów wymierzonych w głąb kraju. Szkolenie nauczyło go jednak, że często to właśnie pilot, a nie samolot, decyduje o rezultacie pojedynku w powietrzu. Dopiero gdy zmierzy się z Amerykanami, pozna prawdziwą skuteczność broni, jaką będzie połączenie umiejętności pilota i możliwości tego myśliwca. A może lepiej byłoby powiedzieć, o ile do tego dojdzie. Jak dotąd, w czasie ogłaszanych alarmów siedział uwięziony w kabinie, gotowy w ciągu pięciu minut znaleźć się w powietrzu, i mógł jedynie bezsilnie patrzeć, jak ci skubańcy latają bezkarnie po całym obszarze. Marzył, aby choć raz pozwolili mu wystartować do walki, ale na razie nie wziął jeszcze udziału w żadnej akcji. Minh wierzył w swoje umiejętności i tylko przed samym sobą gotów był przyznać, że owa wiara podszyta jest także odrobiną lęku. To nie był strach, raczej obawa przed nieznanym. W symulowanych walkach pobito go tylko raz, a dokonał tego radziecki instruktor, który na MiGu-21 miał wylatane ponad 2.000 godzin. Minh wiedział, że potrafi latać, ale był przy tym wystarczająco rozsądny, aby pamiętać, że walki ćwiczebne nijak się mają do rzeczywistości. Kliknął dwoma przełącznikami bocznego panela, zamykając obwód dostarczający zasilanie z zewnętrznego generatora, które wchodziło na elektryczną szynę zbiorczą samolotu i rozgrzewało awionikę. Urządzenia radiowe obudziły się, trzeszcząc i sycząc. Wcisnął kciukiem guzik na dźwigni ciągu, aby zameldować się kontroli naziemnej: - Kontrola Smok, tu Smok Jeden Pięć. Gotów do uruchomienia silników. - Smok Jeden Pięć, tu kontrola Smok. Zrozumiałem. Czekaj na instrukcje. Słyszał, że jako Smok Jeden Sześć zgłasza się Trach i otrzymuje te same rozkazy, by czekać w pogotowiu. Mimo trzasku radiowych zakłóceń w słuchawkach, słyszał wycie syren, które ostrzegały przed kolejnym nalotem. Z tego co wiedział, Amerykanie nie zaatakowali jak dotąd żadnego lotniska. Dziwne, pomyślał. Siedzimy tu niczym rozgdakane kury, a oni przelatują nad nami, jak byśmy nie istnieli. Przecież muszą wiedzieć, że jednym nalotem na każde z lotnisk zniszczyliby osiemdziesiąt procent naszych samolotów. Minh czuł, że w każdej chwili może być wystawiony na atak wroga. O pewnych rzeczach chyba naprawdę lepiej nie myśleć. Osłonił oczy przed słońcem, które zdołało przeniknąć przez dosyć gęste chmury, i spojrzał na północ, w kierunku wapiennych wzgórz. To stamtąd nadlecą. Prawie zawsze tak było, bo artylerzyści mieli trudności z rozlokowaniem dział w trudnym terenie, a atakujący, kiedy nadlatywali nad ten odcinek bronionego obszaru, wykorzystywali je jako osłonę przed radarami namierzającymi. Jednak pomiędzy wzgórzami a celami, nad które zmierzali, rozpościerała się równina i delta Rzeki Czerwonej. Minh wiedział, że na wzgórzach biegnących na wschód w kierunku morza, obrona przeciwlotnicza była najsilniejsza. Stratedzy jankesów powinni się wykazać większą wyobraźnią. Po tym, jak stracili kilka F-105, zdrowy rozsądek nakazywałby dojść do wniosku, że trasy lotu trzeba koniecznie zmienić. Ale skoro ci głupcy uparli się przy swoich pomysłach, obrońcy nie mieli nic przeciwko temu. - Smok Jeden Pięć i Smok Jeden Sześć - odezwał się w radiu głos kontrolera. Minhowi zabiło gwałtownie serce i natychmiast pogłośnił radiostację, żeby nie przeszkadzał mu hałas generatora. - Smok Jeden Pięć, uruchomić silniki! - Smok Jeden Sześć, uruchomić silniki! Naprawdę każą nam lecieć, pomyślał podekscytowany Minh. Przecież inaczej nie kazaliby nam włączać silników. Uderzył w przycisk startowy, a kiedy silnik osiągnął dwadzieścia procent obrotów, przestawił dźwignię ciągu z pozycji zero na bieg jałowy i zerknął na wskaźnik: temperatura dyszy szybko rosła. Sprawdził pozostałe przyrządy: ożyła kontrolka ciśnienia oleju, podnosiło się ciśnienie hydrauliczne. Pośpiesznie wykonał poszczególne czynności procedury przedstartowej, machnięciem ręki nakazał odłączenie zewnętrznego źródła zasilania oraz usunięcie klocków blokujących koła. Zerknął na stanowisko Tracha, które znajdowało się po przeciwnej stronie drogi kołowania, i dostrzegł, że przewody generatora są nadal podłączone do kadłuba. Trach był zabawny, ale powolny. Sięgnął do katapulty, usunął bolce zabezpieczające i natychmiast pokazał je podoficerowi, potem sprawdził pulpit zabezpieczenia uzbrojenia. - Smok Jeden Pięć i Smok Jeden Sześć, tu kontrola. Kołujcie na pas zero siedem. Macie zgodę na natychmiastowy start. W powietrzu przełączcie się na Dowództwo Sektora Hanoi, na kanał B. Powtarzam, kanał B. Zanim transmisja dobiegła końca, samolot Minha już się toczył. Kiedy dokołował do pasa startowego, wyprzedzał Tracha o ponad sto metrów. Skręcił o 90 stopni, żeby wjechać na pas, i nawet przy tym nie zwolnił. Jednocześnie rozpędzał silnik, tak że kiedy zajął pozycję, miał już sto procent mocy. W nagrodę, kiedy pchnął dźwignię ciągu i uruchomił dopalacz, myśliwiec zareagował natychmiast. Siła przyśpieszenia rzuciła go w tył, na oparcie fotela. Podniósł nos samolotu i czując, że niemal w tej samej chwili koła oderwały się od betonu, przestawił dźwignię chowania podwozia. Utrzymywał dziesięciostopniowy kąt wznoszenia, aż prędkość wzrosła do 450 kilometrów na godzinę. Wtedy pozwolił zwrotnemu myśliwcowi wejść na kurs ku podstawie chmur. Nie wywoła Hanoi, zanim Trach nie będzie w powietrzu; dowództwo nie będzie im wtedy musiało powtarzać instrukcji. Szybko wszedł na wysokość podstawy chmur. Opuścił nos samolotu tak, aby nie stracić widoczności ziemi, zanim nie otrzyma rozkazów od kontrolera. Teraz szybkość, z jaką leciał, lepiej dawała się odczuć, bo chmury stanowiły świetny punkt odniesienia. Kochał ten samolot! W czasie szkolenia latał tylko na dwóch innych typach odrzutowców, ale w porównaniu z tą wyścigówką, tamte były powolne niczym wodne bawoły. Położył myśliwiec na skrzydło i dostrzegł, że Trach w końcu wystartował. Odczekał dłuższą chwilę, aż Trach schowa podwozie i wciągnie klapy, i wywołał Hanoi: - Kontrola Hanoi, tu Smok Jeden Pięć i Jeden Sześć. Jesteśmy w powietrzu, sześćset metrów na kursie pasa, idziemy w górę. Czekamy na rozkazy. - Smok Jeden Pięć i Smok Jeden Sześć, tu kontrola. Widzimy was na radarach. Wejdźcie na pięćset metrów. Kurs trzy-pięć-zero stopni. Meldować wejście na kurs. - Smok Jeden Pięć i Smok Jeden Sześć, wykonujemy - odpowiedział Minh, wpadając w fachowy żargon, którym posługiwali się zarówno kontrolerzy, jak i piloci. Wietnamczycy przejęli go od Sowietów i, prawdę mówiąc, ten napuszony sposób porozumiewania się doskonale się sprawdzał w powietrzu, ponieważ ich ojczysty tonalny język w przekazach radiowych łatwo ulegał zniekształceniu. Minh widział, że Trach idzie kursem na przechwycenie, który za chwilę pozwoli mu zająć prawidłową pozycję w szyku. Nie jest złym pilotem, pomyślał, patrząc, jak przyjaciel wślizguje się na swoje miejsce skrzydłowego. I z pewnością nie brak mu odwagi. Ale to raczej nie wystarczy, gdy jakiś jankeski Phantom przyłapie go, kiedy będzie sam. Minh zdawał sobie sprawę, że Trach nie ogarnia trójwymiarowego świata pilotów myśliwców. Po prostu nie czuł samolotu i latał dość schematycznie. Pewnego razu walczyli ze sobą nad ośnieżonymi równinami Rosji i już po chwili symulowanego starcia wiedział, że może załatwić Tracha kilkoma ostrymi manewrami. Udawał jednak, że naprawdę walczy, i tak się wczuł w rolę, że w pewnej chwili przestraszył się, czy aby za bardzo nie przesadził. Tamtej nocy, przy mocnym rosyjskim piwie, Trach wyznał mu z zażenowaniem, że do piętnastego roku życia nie jeździł nigdy żadnym pojazdem silnikowym. Wiedział, że Minh nie wykorzysta tej informacji przeciwko niemu, i nie musi się bać utraty twarzy przed radzieckimi instruktorami. Minh podejrzewał, że przyjaciel ma niewielkie pojęcie o tym, jak ciężko musiał pracować, żeby nie dać mu odczuć swojej wyższości. Mimo to, gdyby system działał prawidłowo, niebezpieczeństwo, że wróg przyłapie Tracha samego, było znikome, jako że pozostawali w ciągłym kontakcie radarowym. - Sektor Hanoi, tu Smok Jeden Pięć i Smok Jeden Sześć. Wchodzę na pięć tysięcy metrów. Kurs trzy-pięć-zero stopni. - Smok Jeden Pięć i Jeden Sześć - odezwał się nowy głos w radiu - podaję końcowy cel. Szesnaście nieprzyjacielskich samolotów, w eskadrach po cztery maszyny, zbliża się do was na jedenastej. Odległość sto kilometrów. Odstęp między eskadrami, około trzech minut. Podejdziecie równolegle z dwóch stron i zaatakujecie, odwrót na niskim pułapie, na północ. Zrozumieliście? - Jeden Pięć, zrozumiał. - Jeden Sześć, zrozumiał - zameldował Trach. Nie pozwolił Minhowi odpowiedzieć za nich obu, ponieważ od tej chwili nie byli już traktowani jako para, lecz dwa samodzielne samoloty bojowe, które otrzymywały odmienne rozkazy wydawane przez dwóch różnych kontrolerów. - Smok Jeden Sześć, wejdź na kurs jeden-dziewięć-zero stopni i pozostań na pięciu tysiącach metrów. Minh spojrzał na Tracha, który dał mu znak podniesionym kciukiem, i zaraz potem skręcił gwałtownie na południe, skąd kontrola naziemna naprowadzi go na pozycję do ataku z drugiej flanki amerykańskich formacji. Słyszał, jak prowadzący poleca przyjacielowi przejść na kanał C, aby uniknąć nakładania się transmisji radiowych. Lecąc w dalszym ciągu na północ, zajął się dostrajaniem radaru. Zwiększał moc urządzenia, aż obraz na monitorze stał się na tyle wyraźny, że mógł go odczytać. Jednak było ono potrzebne wyłącznie w trakcie ataku, a poza tym służyło jedynie jako rezerwa, na wypadek, gdyby zanikła łączność między kontrolerem a samolotem. Ponownie przestawił wybierak na pozycję czuwania. Wiedział, że promieniowanie wysyłane przez radar mogłoby zdradzić jego pozycję. - Smok Jeden Pięć, tu sektor Hanoi. Skręć w lewo na nowy kurs trzy-jeden-pięć stopni. Zostań na pięciu tysiącach metrów. Minh wykonał rozkaz i jednocześnie starał się opracować przebieg samego przechwycenia. Kierował się na północny zachód ku atakującym, ale lecąc tym kursem, znajdzie się około szesnastu, dwudziestu kilometrów przed nimi. We właściwym momencie kontroler każe mu zawrócić o 180 stopni i ustawi go na kursie równoległym do Amerykanów tak, aby ich lekko wyprzedzał, i dostatecznie daleko, żeby nie byli w stanie go dostrzec. Zarówno on jak i kontroler mieli nieomal całkowitą pewność, że wrogimi samolotami okażą się F-105. Były one wyposażone w system radarowy o bardzo niewielkiej skuteczności, jeżeli chodzi o obiekty w powietrzu. Efektywny zasięg wynosił zaledwie około szesnastu kilometrów, więc jeśli podejdzie do nich z boku i dobrze się ustawi, raczej nie ma obawy, że wcześnie go wykryją. Dzięki chmurom i mgle, niebezpieczeństwo, że Amerykanie dostrzegą atakującego, zagrozi mu dopiero wtedy, gdy znajdzie się kilka kilometrów od nich. Myśliwiec eskortujący, który zwykle towarzyszył samolotom przenoszącym bomby, widocznie nie był na stanowisku, inaczej kontroler by go o tym powiadomił. Kiedy Trach i Minh zajmą już odpowiednie pozycje, dostaną rozkaz ustawienia się do ataku od tyłu. Dzięki temu będą mogli użyć działek albo rakiet termolokacyjnych. Minh wiedział, że kontroler zezwoli każdemu z myśliwców tylko na jeden atak, a potem wycofa ich w obawie przed odwetem jankesów. Taka procedura była rozsądna, ale upokarzająca. Nie mogli sobie pozwolić na bezpośrednie pojedynki z Amerykanami i ryzykować utratą samolotu lub wyszkolonego pilota. Na ile szkolenie, które przeszedł, przygotowało go do prawdziwej walki? Z pewnością tą taktyka była skuteczna, ale raczej nie pozwalała sprawdzić rzeczywistych umiejętności pilota myśliwskiego. - Smok Jeden Pięć, tu sektor Hanoi. Natychmiast skręć w lewo, kurs jeden-trzy- zero. Po zakończeniu manewru zobaczysz na piątej nieprzyjacielskie samoloty, odległość około dwudziestu kilometrów. Potwierdź rozkazy. - Kontrola, tu Jeden Pięć, zrozumiałem. - To oznaczało początek gry. Serce Minha biło coraz szybciej. Proszę, modlił się, pozwól mi tylko chociaż raz do nich wystrzelić. Czuł, że prawy policzek drga mu nerwowo pod maską. Uniósł rękę i kilkakrotnie docisnął maskę, a potem przez dłuższą chwilę przypatrywał się dłoni. Nie drżała. Skierował samolot na nowy kurs przechwycenia. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy pomyślał, że kontroler zapewne pozwoli mu wybrać broń, znów odezwało się radio: - Smok Jeden Pięć, tu sektor Hanoi. Atakujesz wyłącznie działkiem. Powtarzam. Atakujesz działkiem. Potwierdź. - Hanoi, tu Jeden Pięć. Rozumiem. Tylko działka. Rozczarowany, pstryknął przełącznikiem działka kalibru 23 mm. Lepsze skutki odniosłoby odpalenie rakiet termolokacyjnych. Rozumiał jednak, dlaczego wydano taki rozkaz. Trach zajmował pozycję po drugiej stronie formacji napastników, czyli jego samolot również był narażony na trafienie rakietą wystrzeloną przez Minha. W porządku. Ogień z działka był mniej skuteczny, ale nie chciał przecież rozwalić poczciwego Tracha. Zresztą działko w zupełności wystarczy, jeśli tylko uda mu się podejść wystarczająco blisko, zanim Amerykanie go zauważą. Gdyby dostrzegli go wcześniej, zrzucą bomby i zaatakują, a wtedy znajdzie się w niezgorszych opalach. Kiedy ogromne myśliwce bombardujące pozbyły się obciążenia, stawały się niezwykle groźnymi przeciwnikami. Wyregulował jasność celownika działek i odległościomierz, a potem skupił uwagę na tym, co działo się w powietrzu. Za chwilę powinni go ostatecznie naprowadzić na cel. - Smok Jeden Pięć, natychmiast skręcaj w prawo na kurs dwa-dwa-zero stopni. Zejdź na 4.500 metrów. Zwiększ prędkość do prędkości bojowej. Cele masz na piątej, odległość osiemnaście kilometrów. Będą skręcali w lewo. Ustaw się na jeden-dwa-zero stopni do otwarcia ognia. Kiedy wyrównają po zakręcie, będziesz ich miał na dwunastej. Zanim cię wykryją, spróbuj podejść najbliżej, jak się da. Po zakończonym ataku natychmiast skręcasz w prawo na kurs trzy-cztery-zero stopni i schodzisz na dopalaczu na tysiąc metrów. Masz pozwolenie na otwarcie ognia! - Kontrola, tu Jeden Pięć. Zrozumiałem rozkazy, mam zezwolenie na otwarcie ognia. - Poprzez mgłę i nieliczne chmury Minh starał się wypatrzyć nieprzyjacielskie samoloty. Oblizał wargi, czuł suchość w ustach. Przyłapał się na tym, że mamrocze na wpół zapomnianą katolicką modlitwę z dzieciństwa. Nie mógł spudłować. Wiedział, że naprowadzono go na właściwy kurs i wysokość. Gdzie oni są, do cholery? Przez tę przeklętą mgłę widoczność ograniczała się zaledwie do kilku kilometrów. Może lecieli tuż obok i spokojnie zrzucali bomby, jakby go tutaj w ogóle nie było? Co powiedziałby na to kontroler? Co sobie o nim pomyślą przyjaciele? Wielki Pilocie Myśliwców! Boże! Dokładne położenie wrogiej formacji wskazała eksplozja rakiety, która minęła cel, ale wstrząsnęła samolotami nieprzyjaciela. To na pewno jeden z pocisków Tracha. Jakim cudem nie trafił? Maszyny Amerykanów odcinały się teraz wyraźnie na tle niższych warstw chmur. Rakiety zwykle odpalało się parami, czyli druga musiała być niewypałem. Ruska technologia! Niech to szlag! Miał przed sobą cztery F-105, lecące w luźnym szyku bojowym. Minh zbliżył się szybko, pod ich skrzydłami dostrzegł pękate kontury bomb. Wybuch w samym środku formacji nie skłonił pilotów do zrzutu bomb i odciążenia maszyn. Może nie zdawali sobie sprawy, że są atakowani, albo omyłkowo wzięli rakietę za jeden z pocisków ziemia-powietrze. Świetnie! Może większą uwagę będą zwracali na ziemię niż na wietnamski samolot. Dowódca powiedział im, że zmuszenie atakujących do zrzucenia bomb przed celem jest niemal tak samo ważne jak zestrzelenie którejś z ich maszyn. Ani Minh, ani żaden z pozostałych pilotów nie wierzyli w tę bzdurę. Minh podejrzewał zresztą, że dotyczyło to również dowódcy, bo jakoś nikt nigdy nie dostał nagrody za nakłonienie jankesów do zrzutu bomb na pola ryżowe. Minh odbił lekko w lewo i ustawił podświetlany celownik w dość dużej odległości od nosa ostatniego myśliwca z eskadry. Zdąży oddać tylko jedną długą serię, bo prędkość F-105 na pewno dochodziła już do 900 kilometrów na godzinę, a lecąc dalej tym kursem, szybko znikną mu z oczu. Cele robiły się coraz większe, a Minha zdumiały rozmiary tych samolotów. Jakież to ogromne bydlę! Wiedział, że F-105 jest dużą maszyną, ale ten potwór przypominał wielkością bombowiec. Kiedy podszedł na odległość skutecznego ognia, F-105 wypełnił całą przestrzeń celownika. Minh delikatnie, niemal pieszczotliwie, oparł palec na spuście na drążku sterowym. Zacisnął go mocniej i zauważył, że amerykański pilot zwraca ku niemu twarz. Zanim zdążył zareagować, Minh ściągnął spust i patrzył, jak smugi pocisków mkną w stronę szturmowca. Serce biło mu jak oszalałe. Widział, jak prześlizgują się pomiędzy dwoma ostatnimi samolotami i uderzają na całej długości w maszynę, która zamykała szyk. Tam, gdzie trafiły, kabinę i kadłub rozerwało na strzępy. F-105 zachwiał się, nos myśliwca powędrował w górę, a skrzydło przechyliło się pionowo w kierunku ziemi. Minh zlekceważył rozkazy kontrolera i skręcił za amerykańskim myśliwcem, próbując mimo mgły nie stracić go z oczu. Musiał wiedzieć, czy udało mu się go strącić. W tej chwili z pełną świadomością łamał wyraźny rozkaz Ho Szi Mina, który w takiej sytuacji nakazywał natychmiastową ucieczkę. Patrzył, jak uszkodzony samolot powoli obraca się na plecy i pikuje w dół, jakby drążkiem sterowym nie zawiadywała już dłoń żywego człowieka. Pilot się nie katapultował. Nagle, jakby dopiero teraz piloci zorientowali się, że jeden z nich został zestrzelony, pozostałe samoloty wroga zrzuciły bomby i zawróciły w kierunku Minha. W podnieceniu wywołanym pierwszym zwycięstwem, niemal o nich zapomniał. Powoli zaczynał do niego docierać ostry głos kontrolera. - Smok Jeden Pięć, tu Dowództwo Sektora Hanoi. Jeśli mnie słyszysz, zawróć natychmiast na kurs trzy-pięć-zero i zejdź na tysiąc metrów. Maksymalna prędkość. Rozumiesz? - Kontrola, Smok Jeden Pięć. Rozumiem. Melduję, że jeden F-105 został zestrzelony, a pozostałe trzy zrzuciły bomby, i nie ma potrzeby obawiać się z ich strony ataku celów naziemnych. Najwyraźniej jednak chcą zapolować na mnie. Proszę o rozkazy. - Jeden Pięć, tu kontrola. Dziękujemy za meldunek - nadeszła sarkastyczna odpowiedź. - Może gdybyś przestrzegał otrzymanych instrukcji ataku i wycofania się, nie znalazłbyś się w takiej sytuacji. Na przyszłość, jeżeli kontrola powie ci, że masz natychmiast zmienić kurs, wierzę, że potraktujesz to bardziej jako rozkaz niż propozycję. To może ocalić twoje życie i jeden z naszych samolotów. - Wierzcie mi, naprawdę zrozumiałem - odparł z niepokojem Minh, patrząc przez ramię na trzy ścigające go maszyny wroga. Wiedział, że to najszybsze myśliwce na świecie, a w sytuacji, gdy miał je trzy przeciw sobie, lepsza zwrotność jego maszyny na niewiele mogła się przydać. - Kontrola, jeśli macie jakieś sugestie, które mogłyby mi pomóc, będę wam bardzo zobowiązany. Te trzy F-105 są już całkiem blisko. - O, Jeden Pięć? Czyżbyś może doszedł do wniosku, że kontrola jest mimo wszystko potrzebna? - O, tak, kontrola. Całkowicie podzielam wasz punkt widzenia. - W takim razie - triumfująco oświadczył kontroler - wejdź natychmiast na trzy- zero-zero stopni i zejdź na pięćset metrów. Kurs powinien zaprowadzić cię w gęstą warstwę chmur, a wątpię, żeby jankesi cię tam ścigali. Prawdę mówiąc, zawrócili, i obraz radarowy wskazuje na to, że kierują się nad miejsce zestrzelenia. Minh wykonał ostry skręt na północny zachód i zostawił dźwignię ciągu na dopalaczu, postanawiając nie brać za dobrą monetę słów kontrolera, że Amerykanie zrezygnowali z pościgu. Może nie mieli bomb, ale z pewnością byli groźni. Mieli przecież te swoje sześciolufowe działka. Pod wpływem przeciążenia krew odpłynęła mu z mózgu - przez jakiś czas nic nie widział. Zmniejszył nieco nacisk na drążek, i pozwolił, aby nos samolotu ześlizgnął się poniżej linii horyzontu. Obejrzał się i zobaczył, że amerykańskie szturmowce sprowadziły patrol myśliwców, który krążył nad ich strąconym towarzyszem. W miejscu, gdzie F-105 uderzył w ziemię, płonął jaskrawopomarańczowy żar. Minh dokładnie wypełniał polecenia kontrolera i latał w kółko daleko na północ od miasta. Kontroler z nieukrywaną satysfakcją zawiadomił go, że pozostanie tam, aż skończy się trwający właśnie nalot na stalownie, które znajdowały się na południe od rzeki. Miał dość paliwa na przechwycenie kolejnego samolotu wroga, ale wiedział, że dzisiaj do tego nie dojdzie. Już kontroler się o to postara. Zastanawiał się, czy zabił amerykańskiego pilota serią z działek. Niewykluczone, zważywszy, że osłona kabiny została rozbita na kawałki. Poziom adrenaliny w organizmie opadł i Minh poczuł się bardzo zmęczony. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta rano. Pomyślał, co czuje człowiek, kiedy, jak ten Amerykanin, odwraca się nagle i widzi lecące w jego stronę pociski. Czego doświadcza się w ostatnich sekundach życia, wiedząc, że za chwilę czeka nas nieuchronna śmierć? W końcu kontroler zlitował się i podał mu kurs na lotnisko; najwidoczniej na dziś koniec z lataniem. Gdy znalazł się niedaleko od miasta, w osłonie kabiny powstało nagle gwiaździste pęknięcie: karabinowy pocisk przebił szkło. Minh gwałtownie szarpnął sterami samolotu i, aby uciec przed ostrzałem z ziemi, wykonał serię raptownych uników. Głupi, pieprzeni wieśniacy. Nie potrafią odróżnić swoich maszyn od samolotów jankesów. Kontroler, któremu grobowym głosem wyjaśnił co się stało, był najwyraźniej rozbawiony tym incydentem, ale podał mu nowy kurs na lotnisko. Powietrze ze świstem wdzierało się przez niewielką dziurkę w osłonie kabiny. Minh wpatrywał się w nią i ponownie zastanawiał się, czy zanim serie pocisków kalibru 23 mm rozwaliły kabinę, przez głowę jego ofiary zdążyła jeszcze przemknąć jakakolwiek jasna myśl. Prawdopodobnie nie, bo wcześniej zginął. Minh doszedł do wniosku, że woli o tym myśleć w ten właśnie sposób. Właściwa jego naturze porywczość ponownie dała o sobie znać, gdy krążył nad lotniskiem, czekając na zgodę na lądowanie. Zwyciężył! Niech no tylko opowie o tym Trachowi! Dziś wieczór postawi mu tyle piwa, ile zdoła wypić. Kapitan James Evelyn Broussard Wszystko szło dobrze. Wszystkie samoloty wystartowały i żaden nie zameldował chęci powrotu na ziemię. Dwanaście szturmowców, osiem maszyn zwalczających obronę przeciwlotniczą i osiem myśliwców MiGCAP spokojnie i bez opóźnienia zatankowało paliwo w korytarzu powietrznym Zielonej Kotwicy. Jim Broussard był rześki i pełen wigoru, jakby miał za sobą co najmniej dwanaście godzin snu, a nie ledwie cztery, które i tak z trudem udało mu się wykroić. Zespół uderzeniowy punktualnie wszedł na przewidziany kurs. Stratedzy, którzy zaplanowali ten nalot byliby z siebie dumni. Niewykluczone, iż doskonale wiedzieli, że całą tę sielankę szybko szlag trafi. Formacja przeleciała nad wąskim pasem lądu w południowej części Wietnamu Północnego, i wyszła nad Zatokę Tonkińską. Tutaj ostro skręciła na północ; leciała nadal z dala od wybrzeża i poza zasięgiem rozlokowanych tam dział obrony przeciwlotniczej. W słuchawkach Jim słyszał świergot radaru przeszukującego Fan-song, ale jego obsługa w żaden sposób nie mogła przewidzieć, w którym miejscu szturmowce wlecą nad ląd. Chcąc nie chcąc, musieli postawić na nogi całą obronę powietrzną. Celem były składy materiałów pędnych i smarów położone na południe od Ninh, w Trzecim Obszarze. W Sajgonie, logistycy w tych swoich mundurach khaki musieli uznać, że jest to z ich strony nader odważne posunięcie, jako że Trzeci Obszar bombardowały dotychczas wyłącznie samoloty Marynarki z Yankee Station* na Morzu Południowochińskim. To, że miały go zaatakować maszyny Sił Powietrznych, było widomym znakiem zgodnej współpracy obu tych formacji albo wręcz boskiej Opatrzności. Piloci uważali to za horrendalną bzdurę, ponieważ zdążyli się już rozeznać w różnych obszarach Wietnamu Północnego i dzielili je na te łatwiejsze oraz całkiem paskudne, a tak się dziwnie składało, że podział ten przebiegał dokładnie wedle stref działań sił rozlokowanych na morzu i tych, których bazy znajdowały się na stałym lądzie. Dla Broussarda była to już szósta misja w Wietnamie Północnym. Zaczynał nabierać do siebie coraz większego zaufania. Uznał, że jednak potrafi kontrolować to, co się wokół niego dzieje. Inna sprawa, że jak do tej pory, nad Hanoi był tylko ten jeden jedyny raz. - Dzwonek, tu prowadzący - odezwał się głos dowodzącego akcją, który jednocześnie prowadził pierwszą eskadrę. - Przechodzimy na częstotliwość bojową. Piloci sprawnie i wyraźnie potwierdzili przyjęcie rozkazu - trwało to ledwie kilka sekund. Jim nie spuszczał wzroku z samolotów zwalczających obronę przeciwlotniczą. Pierwsza eskadra ruszyła z impetem w kierunku brzegu. Pozostałe formacje atakowały cel w dwuminutowych odstępach. Eskadra Cadillac, wraz z resztą sił uderzeniowych, mknęła dalej na północ. Obowiązująca w czasie lotu bojowego dyscyplina radiowa wyparowała w mgnieniu oka, gdy pierwsze eskadry dotarły nad cel. Jim słyszał głosy pilotów, którzy ustawiali się w najdogodniejszej pozycji do zaatakowania miejsc, skąd prowadzony był najsilniejszy ogień z dział przeciwlotniczych. Nagle, bez najmniejszego uprzedzenia, Osioł skręcił ostro na zachód, kierując się w stronę pola bitwy. Jim ze wszystkich sił starał się trzymać przy jego skrzydle. Spojrzał przed siebie i na tle jaskrawej zieleni krajobrazu dostrzegł wąski biały pasek plaży. Osioł pociągnął ich w dół, kadłuby samolotów muskały fale i żeby ominąć małe kutry, które znalazły się na ich drodze, musieli poderwać maszyny. Prawdopodobnie rybacy, pomyślał Jim. Przecież ludzie nie mogą przestać jeść tylko dlatego, że toczy się wojna. W głębi lądu widział już coraz większą ilość niewielkich brudnoszarych obłoczków, które pojawiały się tam za sprawą naprowadzanych radarem działek broniących zbiorników z paliwem. Na swojej częstotliwości słyszał coraz więcej podekscytowanych głosów, bo pierwsza atakująca eskadra właśnie dotarła nad cel. - Odpalają rakiety! - Czyjś krzyk przebił się przez gwar prowadzonych rozmów. - Eskadra Jabłko, tu prowadzący. Chyba idą na nas! Zrzucać bomby i wycofać się. Z punktu widzenia Wietnamczyków, podstawową zaletą pocisków ziemia- powietrze było to, że zmuszały atakujące amerykańskie samoloty do przedwczesnego zrzutu bomb lub szybkiego odwrotu, a to z kolei wymagało zejścia na niższy pułap, w bezpośredni zasięg dział przeciwlotniczych. W takim przypadku, ciężki myśliwiec był w trudnym położeniu, nagle bowiem wytracał wysokość, być może także prędkość, a pilot mógł wtedy stracić głowę. Wietnamczycy regularnie przenosili stanowiska rakiet ziemia-powietrze w coraz to nowe miejsca i trudno było dociec, czy któreś z nich jest rzeczywiście aktywne; jeżeli okazywało się, że tak, zwykle było już o wiele za późno, by miało to jakiekolwiek znaczenie. - Eskadra Cadillac, do roboty. - Z głową zwróconą w stronę celu, Osioł odprawiał swą zwykłą, poprzedzającą atak liturgię, a Jim cały czas wisiał mu na skrzydle. Przeciążenie ściągało mu z twarzy maskę. W pośpiechu przerzucił dziewięć przełączników odbezpieczających uzbrojenie Thuda, sprawdził je jeszcze raz, a potem, ponieważ Osioł przyśpieszył i wchodził na pułap ataku, skupił się na utrzymaniu pozycji. Aby ukryć, że nadlatują, wychodzące nad cel maszyny wystrzeliły paski folii aluminiowej zakłócające pracę radarów przeciwnika. W przypadku eskadry Cadillac nie miało to jednak większego znaczenia, bo jakakolwiek nadzieja na zaskoczenie prysła z chwilą, gdy pierwszy myśliwiec pojawił się nad składami paliwa. - Jabłko Dwa zestrzelony! - wrzasnął czyjś głos w słuchawkach. Pociski ziemia-powietrze wycelowano w eskadrę Jabłko. Może zamiast uciekać rakiecie, Dwójka próbowała kurczowo trzymać się prowadzącego. A może po prostu nie zauważyła nadlatującej śmierci. Może. Cholera! Mogło być tysiące przyczyn. Osioł pociągnął eskadrę w dół, tak nisko, że maszyny wznosiły wokół siebie kurtyny wodnego pyłu. Kiedy pędzili przed siebie z prędkością 900 kilometrów na godzinę, wciąż przyśpieszając, Jim czuł, jak jeżą mu się włoski na karku. Niespodziewanie piskliwy jazgot radarów artylerii i rakiet ziemia-powietrze uderzył w niego jak fala i na dobrą chwilę pozbawił możliwości racjonalnego myślenia. Dokładnie naprzeciw siebie zobaczył chmurę stworzoną przez człowieka - pozostałość po wybuchach pocisków artylerii - która niemal całkowicie przysłoniła mu cel. Nieznacznie zwiększyli wysokość, bo o mało co nie uderzyli w rybacki kuter. Plaża dosłownie rosła w oczach. - Rakiety w powietrzu! - Boże! - pomyślał Jim. Czy one nigdy się im nie skończą? Byli już tak blisko, że widzieli poszczególne serie pocisków smugowych, które zbiegały się w górze; zdawało się, że wylatują dosłownie zewsząd. W powietrzu pojawiały się również potężne wybuchy z dział znacznie cięższego kalibru. - Dowódca Brzoskwiń zestrzelony! Dowódca Brzoskwiń zestrzelony! - Tu Brzoskwinia Trzy. Gdzie spadł? - Tu Brzoskwinia Dwa. Nie katapultował się. Nie wyskoczył. Po prostu eksplodował! - OK, Brzoskwinia Dwa, tu Brzoskwinia Trzy. Uspokój się. Mamy cię w zasięgu wzroku. Jesteś pod nami, na naszej siódmej. Dołącz do nas, jak tylko wyjdziemy nad wodę. Jezu, wygląda na to, że zaczyna nas to słono kosztować. Nagle pod maszynami pojawiła się ziemia. Osioł poderwał eskadrę w ostrą świecę, żeby jak najszybciej nabrać wysokości. Doszli do 4.000 metrów, a wtedy siła ujemnego ciążenia zaczęła odrywać ich od foteli i Jim o mało co nie wyrzucił z siebie tej niewielkiej ilości pokarmu, jaką miał w żołądku. Kiedy zawrócili w kierunku celu, który częściowo przysłoniły teraz falujące czarne chmury dymu pozostałe po wcześniejszych atakach, czas zwolnił swój bieg, a sekundy wlokły się niczym minuty. - Start rakiety! - nadeszło kolejne ostrzeżenie. Sygnały radarowe były wręcz ogłuszające, a Brzoskwinia Trzy wciąż usiłowała pozbierać nad morzem pozostałości swojej eskadry. W kakofonię dźwięków w słuchawkach Jima włączył się sygnalizator ratunkowy. Eskadra Łasic atakowała stanowisko rakiet, a samoloty zwalczające artylerię należące do innego skrzydła podawały sobie nawzajem namiary na kolejne baterie dział obrony przeciwlotniczej. W tle piloci F-4 z patrolu MiGCAP dyskutowali o czymś zawzięcie, a powietrzne stanowisko dowodzenia Hillsboro informowało wciąż, choć z kilkuminutowym opóźnieniem, że wystrzelono kolejną rakietę. W eterze zapanował prawdziwy chaos. Jim, cały rozdygotany, gorączkowo rozglądał się na wszystkie strony, bezskutecznie próbując zlokalizować ostatnią wystrzeloną rakietę. Gdzieś tam odezwało się żałobne zawodzenie sygnalizatora - czy pochodziło z jednego z samolotów trafionych wcześniej, czy pech dotknął kolejnego pilota? Osioł przedzierał się prosto nad cel, który teraz w całości przysłaniał dym. Położył maszynę na plecy i zanurkował pionowo w dół przez czarną chmurę. Jim nie odszukał rakiety, ale podążył śladami majora w nadziei, że uwagę rakiet ściągnie na siebie jakaś inna eskadra. Zbiorniki materiałów pędnych i smarów, umieszczone na obu końcach instalacji, już płonęły, więc eskadra Cadillac zaatakowała centrum obiektu. Jim wybrał sobie za cel jedną z dużych metalowych cystern i próbował zapomnieć o szalejącym wokół piekle. Trudno się było skoncentrować, ze względu na bliskie wybuchy pocisków przeciwlotniczych. Skontrował sterem kierunku i lotkami w prawo, aby naprowadzić celownik dokładnie na zbiornik. W tej samej chwili pojawiła się kolejna chmura wybuchu, która szarpnęła samolotem, i ziemia momentalnie zniknęła mu z oczu. Boże, już jestem martwy! - pomyślał bliski paniki, ale właśnie wtedy wynurzył się z chmury, i znów ujrzał zbiornik. Dwa tysiące pięćset, dwa tysiące! Bomby i do góry. Dopalacz! Osioł szedł już ostrą świecą w górę, i skręcał w lewo. Jim zmagał się z przeciążeniem, od którego pociemniało mu w oczach. Maszyną targnęło kolejne bliskie pudło. A może raczej bliskie trafienie, pomyślał w oszołomieniu. Odbił w prawo i z całej siły pchał nadal dźwignię ciągu, choć doskonale wiedział, że leci na maksymalnej mocy dopalacza, a silnik dał już z siebie wszystko. - Prowadzący Cadillac, tu Cadillac Cztery. Dostałem! Boże! - jęknął w myślach Jim. To Bobby Packard, skrzydłowy Pritcharda. - OK, Czwórka. Tu prowadzący Cadillac. Czy jesteś w stanie lecieć dalej? - Głos Osła musiał przedzierać się przez chaos rozmów, które nieco przycichły, gdy okazało się, że następny pilot popadł w tarapaty, ale mimo to gwar był nadal irytujący. - Tak, ale mam kłopoty ze sterami. Nie reagują. - Bobby, zdołasz dotrzeć do wody? - Nie. Spojlery* i lotki nie działają, a stery wysokości rzucają mną w górę i w dół. Staram się wyrównać orczykiem i trymerem*, ale kopią jak jasna cholera. Myślę, że mogę lecieć tylko do przodu. - Oprócz tego tracisz paliwo, Bobby - wtrącił się Pritchard, który zawrócił po rozpaczliwym komunikacie skrzydłowego. - Kierujemy się prawie dokładnie na zachód od celu. - Chyba się katapultuję - stwierdził Packard. Głos zaczynał mu lekko drżeć. - Nie śpiesz się z wysiadaniem w taki upał - odezwał się uspokajającym tonem Osioł. - Nadal lecisz, a my zaraz do ciebie dołączymy, więc nie rób niczego pochopnie. Cadillac Trzy, gdzie jesteś? - Około piętnastu kilometrów na północ od dymu - odparł Pritchard. - Jestem na trzech tysiącach metrów i nadal schodzę. - OK, lecimy za tobą. Osioł położył swoją parę w ciasny, skręcający wnętrzności zakręt na zachód, starając się trzymać na południe od zaatakowanych składów. Mimo to artyleria próbowała ich zestrzelić. Pociski rozrywały się niebezpiecznie blisko pułapu, na którym lecieli. Kiedy pomarańczowe kule wybuchów z dział kalibru 37 mm i 57 mm wykwitły z obu stron samolotu, Broussard mimowolnie zacisnął zwieracze. Przez głowę przemknęła mu ponura myśl, że nie należy też zapominać o Starym Nguyenie, czyli pierwszym lepszym wieśniaku, który wali w górę na ślepo ze swojego karabinu w nadziei, że ktoś nadzieje się na jego kulkę, a on dostanie za to order zasługi, czy co tam Wujek Ho z takiej okazji dla niego wymyślił. Mimo krępujących go pasów, Jim skulił się w absurdalnym odruchu, by stać się jak najmniejszym celem. Samolot Packarda nie trudno było dostrzec. Zostawiał za sobą pióropusz paliwa, które tryskało z przedziurawionego zbiornika lub przerwanego przewodu i ostro odcinało się od zielonego tła dżungli. Jeśli to nie przyciągnęłoby czyjegoś wzroku, z pewnością uczyniłyby to niezwykłe manewry, jakie wykonywała maszyna. Nos trafionego Thuda podrywał się nagle i samolot zyskiwał kilkaset metrów, by równie gwałtownie doprowadzić do przeciągnięcia, po czym opadał poniżej poprzedniego pułapu. Znów się rozpędzał i cały cykl się powtarzał, ale maszyna schodziła coraz to niżej nad groźnie wyglądającą dżunglę. Pritchard starał się lecieć obok swojego skrzydłowego, ale w pewnej chwili doszedł do wniosku, że to kiepski pomysł; odsunął się i utrzymywał stałą odległość około pięćdziesięciu metrów od uszkodzonego myśliwca. Z włączonym dopalaczem, Osioł prowadził pierwszą parę Cadillaków wprost na nich, dopóki nie zbliżyli się na odległość dwóch kilometrów. Wtedy zmniejszył moc i wydał jedną krótką komendę: - Hamulce! - Broussard nie był na to przygotowany i omal nie wyprzedził dowódcy. Wszystko rozegrało się tak szybko, że ledwie zdążył uderzyć w przełącznik, który wysuwał zamontowane w tyle kadłuba przy rurze wydechowej metrowej długości metalowe płaty w kształcie liścia koniczyny. Hamulce aerodynamiczne umożliwiały pilotowi szybkie wytracenie prędkości. Druga para bardzo powoli, ale konsekwentnie parła naprzód. Packard próbował utrzymać maszynę w powietrzu, manewrując głównie ciągiem i przyciskiem automatycznego wyważania na drążku. - Bobby, jak tam u ciebie z ciśnieniem hydrauliki? - W ogóle go nie ma - odpowiedział Cadillac Cztery, który akurat znalazł się w apogeum kolejnego podskoku. - Czyli wysiadł obwód główny i zapasowy też? - Tak jest, ciśnienie użytkowe również. No to koniec, pomyślał Jim. Nic już nie będzie działać. W samolocie zamontowano trzy systemy hydrauliczne o częściowo zawyżonych parametrach, ale ich instalacje biegły tuż obok siebie, tak że jeden odłamek mógł zniszczyć wszystkie. Cholera, Packard nie mógłby nawet włączyć dopalacza. Zresztą na niewiele by mu się przydał, bo ten wielki pióropusz z rozpylonego w powietrzu paliwa mówił wyraźnie, że wkrótce wszystkie urządzenia przestaną funkcjonować na dobre. Dzięki Bogu, mechanizm fotela wyrzucanego działał niezależnie od innych. - Bobby, możesz przejść na grupę? - spytał Osioł. Musiał odseparować Boba od radiowego hałasu, jaki wciąż czyniła w tle reszta formacji uderzeniowej. „Grupa” oznaczała częstotliwość używaną wyłącznie przez eskadrę Cadillac. - Zrozumiałem. Spróbuję. - OK. Eskadra Cadillac, przechodzimy na instruktażową. - Po przestrojeniu radiostacji, zgodnie z procedurą, zameldowali się po kolei, jakby ta misja absolutnie niczym nie różniła się od pozostałych. Jim patrzył na uszkodzony samolot i nagle dotarło do niego, że ogień artyleryjski z ziemi został daleko w tyle. Był do tego stopnia skupiony na Packardzie, że niosące śmierć wybuchy stały się dla niego równie nierzeczywiste i błahe jak sen, który nie miał żadnego wpływu na rozgrywającą się na jego oczach tragedię. Było jasne, że uszkodzony F-105 nie dotrze bezpiecznie do granicy Tajlandii. Ani nawet Laosu. Maszyną huśtało coraz mocniej, a w zbiornikach została już tylko resztka cennego paliwa. W każdym razie Cadillac Cztery wkrótce będzie musiał skakać. Nie sposób też było ignorować faktu, że rozpylone w powietrzu paliwo w każdej chwili mogło ulec zapłonowi i zmienić maszynę w pochodnię. Identyczny scenariusz wydarzeń musiał przewidywać Packard. - Osioł, skaczę. Prawie nie mam już nad nią kontroli, a odczyt paliwa pokazuje zero. - Głos Boba był napięty jak struna. Wie, co go czeka, pomyślał Jim. Nawet gdyby dociągnął do tankowca, to mając takie problemy ze sterowaniem samolotem, nie mógłby pobrać paliwa. Zresztą pilot cysterny najprawdopodobniej by na to nie pozwolił. A bez dodatkowego paliwa nie dotarłby do bezpiecznego miejsca, w którym katapultowanie się nie wchodziło w grę. - Bobby, posłuchaj, nie śpiesz się tak. Nie palisz się i wciąż masz niezłą wysokość. Zanim zrobisz coś nieodwołalnego, zobaczmy, czy uda się nam podlecieć bliżej granicy, a przynajmniej oddalić się stąd. Zmieniam częstotliwość, żeby wywołać Koronę, żeby wysłali SAR. Nie rób nic, dopóki się nie odezwę, OK? - OK, ale pośpiesz się - odpowiedział Bob. Jim podejrzewał, że Osioł celowo nie kazał jemu lub Pritchardowi wywołać powietrznego punktu dowodzenia. Zrobił to sam, bo chciał, żeby przez kilka minut Bob nie mógł z nim nawiązać kontaktu. Major wystarczająco dobrze znał swoich ludzi, by wiedzieć, że Bob nie katapultuje się bez powiadomienia go o tym, chyba że naprawdę nie będzie miał innej możliwości. Dowódca robił co mógł, aby opóźnić katapultowanie do czasu, aż znajdą się na takim obszarze, gdzie akcja ratunkowa będzie mieć większe szanse powodzenia. Gęsto zaludnione równiny wybrzeża niezbyt się do tego nadawały. Jim widział już w dali mgliste kontury gór Annam. Obejrzał się na Osła w samą porę, by dostrzec, jak kiwa ręką w stronę drugiej pary, a potem schyla się, aby przejść na częstotliwość Korony. Jim zbliżył się do walczącego o życie samolotu. Pritchard zajął pozycję na prawym skrzydle Boba, Broussard w tym samym czasie wyszedł powoli na lewe, ale zostawił sobie wystarczająco dużo wolnej przestrzeni, aby w razie potrzeby uciec przed miotającym się na wszystkie strony myśliwcem. Z bliska okazało się, że uszkodzenia i praca sterów są znacznie gorsze, niż przypuszczał. Kadłub był cały podziurawiony, tak samo jak nasada skrzydła. Bob jednak musiał mieć minimalną kontrolę nad sterami, bo udawało mu się utrzymywać samolot na mniej więcej prawidłowym kursie na zachód. - Chyba będzie lepiej, jak trochę się odsuniemy - nadał Pritchard. Ma rację, pomyślał Jim. Jeżeli wybuchnie paliwo, ogień może dosięgnąć wszystkie trzy samoloty. Ciekawe, jak poczuł się Packard, kiedy to usłyszał. Pritchard mógł sobie być kawałem zimnego skurwysyna, ale mimo to Jim usłuchał jego rady i odsunął się na odległość, którą uznał za wystarczającą, by nie dosięgła go ewentualna eksplozja. - Cadillac Cztery, tu prowadzący. Już jestem z tobą. Bobby, możesz przejść na kanał ratunkowy? - Pewnie że mogę - odparł Bob. W jego głosie czuć było wysiłek, jaki wkładał w utrzymanie ciężkiego myśliwca w powietrzu. Broussard zerknął na wysokościomierz. Eskadra zeszła na 2.000 metrów. W żadnym razie nie uda się im przeskoczyć widniejącego przed nimi łańcucha gór. - OK, Cadillac Cztery - odezwał się Osioł na kanale ratunkowym. Częstotliwość ta była monitorowana przez wszystkie samoloty i zespoły poszukiwawcze. - Dolatujemy do torów kolejowych, a kiedy je miniemy, wejdziemy nad rzadziej zaludnione tereny. Myśli szybciej ode mnie, pomyślał Jim. Zapomniałem o torach. Wzdłuż linii kolejowej są ludzie i działa. Szybko wyciągnął spod uda mapę i rozłożył ją, aby odszukać właściwą część Północnego Wietnamu. Linia kolejowa była główną magistralą pomiędzy Hanoi na północy a Strefą Zdemilitaryzowaną na południu. Rzecz jasna będzie tam mrowie ludzi. Jeśli Bobby miał mieć jakąkolwiek szansę na ratunek, będą musieli się od niej oddalić. - Sandy już wystartowały i zapieprzają w naszą stronę, więc chciałbym, żebyś się upewnił, że jesteś naprawdę mocno przypięty. Ściągnij pasy spadochronu tak, żeby cię zabolało. OK? - Zrozumiałem. - Bobby, naprawdę świetnie ci idzie. Jeśli będziesz mógł, jak już wszystko spakujesz, upewnij się, że włożyłeś butelki z wodą do kieszeni kombinezonu i zapnij je. Odłącz się od wszystkiego z wyjątkiem radia. OK, właśnie wchodzimy nad magistralę. Zanim wyskoczysz, musimy być pewni, że jesteśmy od niej naprawdę daleko. Bob nie odpowiedział. Artyleria rozpoczęła ostrzał eskadry z kilku baterii rozstawionych wzdłuż torów. Niektóre pociski wybuchały bardzo blisko, Cadillac Cztery tak podskakiwał, że przynajmniej temu samolotowi nie groziło większe niebezpieczeństwo ze strony celujących w eskadrę artylerzystów. Potrzeba by niezwykłego celowniczego, by nadążyć za jego ruchami. Wietnamczycy pewnie uznali, że Bob ćwiczy jakąś nową jankeską technikę uników, pomyślał Jim, wpatrując się w wybuchające pociski. Wciąż miał wrażenie, że cała ta sytuacja rozgrywa się gdzieś obok i nie dotyczy go osobiście. Potem artyleria umilkła i zostawili za sobą zaludnione rolnicze tereny wzdłuż torów kolejowych. Wlecieli nad ciemnozielone wzgórza położone u stóp łańcucha górskiego, którym przebiegała granica pomiędzy Wietnamem Północnym a Laosem. Jim uznał, że odwalili kawał dobrej roboty, choć właściwie to dzięki Sheehanowi i Bobowi udało im się dotrzeć tak daleko od celu bombardowania. - Bobby, jesteś gotów? - zapytał spokojnie Osioł. - Już bardziej chyba nie będę. - Głos Packarda był nadal napięty, ale teraz lepiej nad nim panował, gdyż wiedział już, co go czeka. - A tak przy okazji, paliwa nie wystarczy dłużej niż na minutę, może mniej. Nie mam pojęcia, na czym to bydlę jeszcze leci. - W porządku, stary. Jak tylko będziesz gotów. Będziemy cię chronić, dopóki Sandy tu nie dotrą. Potem włącz radio ratunkowe i złóż meldunek o sytuacji. I od razu wyłącz sygnalizator przy spadochronie. My będziemy wiedzieli, gdzie jesteś, a reszty świata nie trzeba o tym zawiadamiać. Kiedy przywiozą do Tajlandii ten twój żałosny tyłek, będziesz miał u nas zimne piwo. Powodzenia, chłopcze! - Dzięki. Cześć, chłopaki. Wyskakuję! Kiedy samolot wzniósł się kolejny, ale tym razem już ostatni raz, Jim dostrzegł, że wysoko nad nim pojawił się płomień wybuchu ładunku fotela wyrzucanego. To było dobre katapultowanie; radiostacja ratunkowa natychmiast zaczęła łkać. Bob musiał być na to przygotowany, bo umilkła zaledwie po kilku sekundach. Teraz, kiedy kciuk pilota nie przytrzymywał trymera, uszkodzony F-105 nie wyszedł z ostatniego przeciągnięcia. Maszyna zwaliła się w dół i tuż przed zderzeniem z ziemią przechyliła się na skrzydło. Krążyli jeden za drugim na tyle blisko dyndającej, zawieszonej pod spadochronem postaci, na ile w tej sytuacji można się było odważyć. Przeżyli chwile grozy, bo człowiek pod spadochronem nie odpowiadał, tylko wisiał bez ruchu w uprzęży. Potem, jakby otrząsając się z oszołomienia wywołanego katapultowaniem, Bob pomachał dłonią w stronę krążących wokół niego maszyn. Jim widział, że Bob wylądował jak worek kartofli, leżał tak dłuższą chwilę, jakby coś musiał przemyśleć, potem podniósł się, żeby zwinąć czaszę spadochronu i pobiegł w stronę dżungli. Nie spodziewał się, że głos Bobby’ego tak szybko odezwie się na częstotliwości ratunkowej. Brzmiał bardzo chropawo, jakby trzymał niewielki nadajnik zbyt blisko ust. Oddech miał płytki i nierówny. - Prowadzący Cadillac, tu Czwórka. - Chociaż na ziemi, Bobby nadal uważał się za członka eskadry i używał swojego kodu wywoławczego. - Jestem cały i chowam się w jakiś krzakach na linii drzew, na północ od polany, na której wylądowałem. Jak mnie słyszycie? - Słyszymy cię idealnie, Cadillac Cztery. - Osioł natychmiast dał odczuć Bobowi, że nie przestał być pełnoprawnym członkiem eskadry. - Wysyłam Dwójkę i Trójkę do Zielonej Kotwicy, żeby szybko zatankowali, ale ja tu zostanę dopóki nie wrócą. Siedź tam, dzieciaku, i zawiadom mnie, gdyby na dole cokolwiek się zmieniło. Cadillac Trzy, zabierz ze sobą Dwójkę i zasuwajcie do cysterny. Wracajcie najszybciej, jak się da, bo nie mam za dużo paliwa. Pokręcę się tutaj, żeby dobry stary Bobby nie umarł z nudów. Mam nawet w zanadrzu parę kawałów, których jeszcze nie słyszał, więc będę miał w nim wdzięczną publiczność. - Zrozumiałem, prowadzący. Lecimy, Dwójka. Przejdź na częstotliwość tankowców. Jim lekko popchnął dźwignię ciągu i przeszedł na częstotliwość używaną w kontaktach z cysterną. Ustawił się na lewym skrzydle Pritcharda i przysłuchiwał się, jak Andy wywołuje tankowiec. - Zielony Dwa Zero, tu Cadillac Trzy. Stan zagrożenia. Odpowiedź nadeszła natychmiast: - Cadillac Trzy, tu Zielony Dwa Zero. Możemy być w czymś pomocni? - Zrozumiałem, Dwa Zero. Dwa Thudy nad Wietnamem, lecące w stronę strefy tankowania. Jesteśmy jakieś piętnaście minut od was. Mamy na dole faceta po katapultowaniu. Kryje go dowódca. Musimy szybko zatankować i jak najszybciej wrócić, żeby mógł stamtąd odlecieć. Inaczej na dole będzie już dwójka naszych. Możecie pomóc? - Pewnie! Odlicz do pięciu dla radionamiernika. Broussard słyszał, jak Pritchard liczy powoli do pięciu. Skończył i zaczął od nowa. - Cadillac Trzy, tu Zielony Dwa Zero. Skręć dwadzieścia pięć stopni w prawo. Właśnie lecimy w waszym kierunku. - Dzięki, Zielony Dwa Zero. Naprawdę doceniamy to, co robicie. Jim nie od razu w pełni uświadomił sobie wagę i znaczenie komunikatu nadanego przez latającą cysternę. KC-135 opuszczał wyznaczony obszar nad bezpieczną Tajlandią. Odrzutowiec o rozmiarach i osiągach samolotu pasażerskiego przemierzał teraz wrogie obszary Laosu, aby zaoszczędzić im paru cennych minut lotu. Jim nigdy nie przepadał za SAC, Dowództwem Lotnictwa Strategicznego - macierzystą jednostką tankowca. Członkowie załóg bombowców strategicznych i latających cystern wyglądali zawsze na nadętych facetów w średnim wieku, do których bardziej pasowałoby przystrzyganie trawnika, niż wykonywanie zadań, o jakich marzyła większość młodszych pilotów. Ci faceci wypięli się jednak na to wszystko i jawnie naruszyli obowiązujący w SAC rozkaz, który głosił, że nawet w sytuacjach awaryjnych nieuzbrojony samolot nie może wlecieć nad wrogie terytorium. Tankowiec osiągał o połowę mniejszą prędkość niż Thud, ale i tak mogli teraz dotrzeć na miejsce spotkania w niemal dwukrotnie krótszym czasie. Po kilku długich minutach usłyszeli głos pilota cysterny: - Cadillac, jeśli ze standardową prędkością zaczniecie skręcać w lewo, po wyrównaniu powinniście wyjść blisko pozycji obserwacyjnej. Ani Broussard, ani Pritchard nie widzieli tankowca, dopóki nie znaleźli się w połowie skrętu. Zza cienkiej warstwy chmur wyłonił się lśniący w promieniach słońca kadłub KC-135. Druga para eskadry Cadillac szybko zajęła pozycję do tankowania: najpierw Pritchard, potem Broussard. Nie było czasu bawić się w subtelności, kto z nich ma mniej paliwa. Jim był zdziwiony, że kiedy Pritchard podłączył się do przewodu, wielki tankowiec nie zawrócił w kierunku wyznaczonego dla niego obszaru, lecz skierował się prosto na Wietnam Północny, tam gdzie zostawili strąconego kolegę i Osła. - Czy ten kurs wam odpowiada? - zapytał pilot cysterny. - Dziesięć stopni na lewo byłoby nieco lepiej - odparł Pritchard. - Już się robi. Procesja leciała w dalszym ciągu na wschód, przecinając wąski pas terytorium Laosu. Każdy z myśliwców pobrał tylko połowę paliwa i zaraz odłączył się od tankowca, aby jak najszybciej powrócić nad miejsce, gdzie rozbił się Bob. Jim wiedział, że Osioł musi już mieć bardzo niewiele paliwa, bo podczas lotu na niskim pułapie potężny silnik Pratt&Whitney pożerał je z nieprawdopodobnym apetytem. Zerknął przez ramię i ze zdumieniem dostrzegł w oddali sylwetkę bezbronnego tankowca, który uparcie podążał ich śladem w stronę północnowietnamskiej granicy. Chciałbym powiedzieć o sobie, że tak jak oni jestem facetem z jajami i mnie też byłoby na to stać, pomyślał. Ale wcale nie był tego pewny. - Cadillac Dwa, tu Trójka. Ty, ja i wszyscy zainteresowani niech przejdą na kanał ratunkowy. Pritchard też zauważył ich ociężałą eskortę, i nie chciał się z tym ujawniać bardziej, niż było to konieczne w nadziei, że anonimowość może stanowić dla cysterny dodatkową ochronę, na wypadek gdyby ktoś przyłapał KC-135 nad zakazanym terenem. Jim widział już przed sobą dym unoszący się znad szczątków samolotu Packarda. Dostrzeże go też każdy żołnierz Armii Północnego Wietnamu w okolicy, pomyślał. Minęło jeszcze jakieś pięć minut i Pritchard wywołał Osła: - Prowadzący Cadillac, zgłasza się Trójka. Widzimy was, a wielki kumpel jest tuż za nami. Jak sytuacja? - Sie masz Trójka. Bob mówi, że słyszy jakichś ludzi, ale nie wie, gdzie oni są. Myśli, że co najmniej kilometr od niego. Sandy i Jolly Green będą tu za jakieś piętnaście minut. A kto tam leci za wami? - Nie wiem. Chyba się zgubił, albo co. Ma kod wywoławczy Coś Tam Dwa Zero, gdybyś chciał z nim pogadać. Osioł, dusząc się ze śmiechu, wywołał tankowiec: - Dobra, Coś Tam Dwa Zero, tu prowadzący Cadillac. Rozumiem, że zabłądziliście na drugą stronę płotu. - Na to wygląda, Cadillac. Trochę trudno mi nadążyć za tymi twoimi dwoma chłopakami, bo są odrobinę szybsi od nas. Ale zdaje mi się, że jesteśmy jakieś piętnaście kilometrów za nimi, więc gdybyś był tak miły i zechciał się do nas pofatygować, to zatankowalibyśmy ci trochę paliwa i, cholera, wrócilibyśmy tam, gdzie nasze miejsce. Moja załoga już pisze zeznania dla sądu wojennego, na wypadek gdyby szefostwo SAC kiedykolwiek się o tym dowiedziało. - Jeśli będą wam potrzebni świadkowie obrony, dajcie znać eskadrze Cadillac - powiedział Pritchard. - Jezu! Tylko tego nam trzeba, żeby przypieczętować nasz los. Wpuścić do sądu jako świadków obrony bandę zboczonych, zarzyganych myśliwców. - Cóż, jeśli to się nie uda - odezwał się Osioł - z przyjemnością zabierzemy was ze sobą do Dowództwa Lotnictwa Taktycznego. Widzę cię, Zielony Dwa Zero, i to w samą porę. Mam już tylko trzysta kilo paliwa, więc lecę prosto do was. Jim obliczył, że Sheehanowi, wystarczy paliwa najwyżej na pięć do sześciu minut lotu, a potem też będzie się musiał katapultować. Gdyby tankowiec nie poleciał za nimi... Po paru chwilach usłyszał: - Paliwo idzie, zaczynamy skręcać na zachód. KC-135 zawracał do swojego korytarza, a jego dowódcę czekały prawdopodobnie poważne konsekwencje, jeżeli Korona zdecyduje się nadać sprawie przewidziany w regulaminie bieg. Wszyscy ci faceci powinni dostać odznaczenia, pomyślał Jim, ale prawdopodobnie będą mieli szczęście, jeśli skończy się jedynie na solidnej reprymendzie. Broussard i Pritchard wciąż krążyli nad miejscem rozbicia się Thuda. Starali się trzymać z dala od Boba w nadziei, że nie zdradzą w ten sposób jego pozycji, ale robili to tak, aby nadal znajdował się w obrębie zataczanych przez nich kręgów. Kiedy Osioł wrócił z pełnymi zbiornikami, Broussard i Pritchard pogonili za tankowcem i jeszcze raz uzupełnili paliwo. Potem wrócili i nadal krążyli nad Packardem. Kiedy tak latali w kółko za Osłem, Jim usłyszał, że melduje się eskadra samolotów A-1 Sandy. Teraz, kiedy byli na posterunku, ich dowódca będzie kontrolował akcję ratunkową z pokładu tego powolnego samolotu śmigłowego z okresu wojny koreańskiej. Jednosilnikowa maszyna potrafiła udźwignąć niewiarygodną liczbę bomb i zrzucić je na cel z niezwykłą precyzją. Co więcej, jeśli było to konieczne, mogła całymi godzinami przebywać w powietrzu, zapewniając osłonę przed działami plot, które zagrażałyby helikopterom ratunkowym Jolly Green Giant. Osioł zwiększył pułap, na którym krążyły Thudy, żeby dać samolotom A-1 większe pole manewru. Pozostał jednak wystarczająco blisko, aby prowadzić ostrzał. To na wypadek, gdyby okazało się, że A-1 podjęły się zadania przekraczającego ich możliwości. Cadillac co prawda pozbył się bomb, ale bębny amunicyjne miał pełne pocisków kalibru 20 mm do straszliwej broni, jaką były działka Vulcan. - Prowadzący Sandy, tu Cadillac Cztery - odezwał się w radiu chrapliwy szept Boba. - Muszą chyba wiedzieć, gdzie jestem, bo głosy są coraz bliższe i brzmią tak, jakby szli prosto na mnie. - Zrozumiałem, Czwórka. Tu prowadzący Sandy. Myślisz, że używając swego kompasu, potrafiłbyś podać mi na nich namiar z miejsca, gdzie siedzisz? My nie możemy ich wypatrzyć. Jeśli uda ci się to zrobić, postaramy się ich zniechęcić. - Słyszę głosy prawie dokładnie na północnym zachodzie, chyba mniej niż kilometr ode mnie, i chociaż nie krzyczą głośno, słyszę ich doskonale. Jestem tuż na skraju lasu, około piętnastu metrów od naprawdę wysokiego drzewa na brzegu polany. Jest oczywiste, że nasze sposoby widzenia bardzo się różnią, pomyślał Jim. Z wysokości, na której krążył, widział co najmniej tysiąc drzew, które można by uznać z „naprawdę wysokie”. Jednak na ziemi, tam gdzie stał Bob, który miał nader ograniczony widok, na pewno to właśnie drzewo wyróżniało się spośród innych. - Czwórka, tu prowadzący Sandy. Zrozumiałem. Mamy na ciebie dobry namiar i właśnie zabieramy się do roboty. Trzymaj głowę przy ziemi i daj mi znać, jeśli uznasz, że wybuchy bomb dochodzą z właściwego kierunku, albo za bardzo się do ciebie zbliżają. Eskadra Cadillac przyglądała się z góry, jak piloci A-1 z otwartymi hamulcami aerodynamicznymi, które miały zapobiec nabraniu zbyt dużej prędkości, wybierają cel i obracają maszyny na plecy. Ich precyzyjne bombardowania cieszyły się legendarną wprost sławą. Wchodzili w strome nurkowanie i nawet jeśli odchylili się o parę stopni, nie miało to większego wpływu na dokładność ulokowania bomb w celu. A co ważniejsze, piloci pilotujący Sandy byli specjalnie szkoleni w używaniu swej broni w bezpośredniej bliskości własnych oddziałów. Ich 250-funtowe bomby przeciwpiechotne zaprojektowano między innymi właśnie do akcji ratunkowych. Dali o sobie znać strzelcy na ziemi - nie mieli powodu dłużej ukrywać swojej obecności. Główny ostrzał z ziemi pochodził z karabinów maszynowych kalibru 12,7 mm, które wypluwały w stronę A-1 serie zielonkawych pocisków smugowych. Do walki włączył się ogień z Kałasznikowów - standardowego wyposażenia wietnamskiej piechoty. Jim miał nadzieję, że tam na dole nie mają niczego większego od 12,7 mm. Mimo wszystko, obecność cięższych kalibrów rozlokowanych tak po prostu w dżungli, była mało prawdopodobna. Ostrzał gęstniał z minuty na minutę. Mój Boże, pomyślał Jim, patrząc na szalejące pod nim A-1, jak to możliwe, że aż tyle z tych kul nie trafia? Zaledwie co piąta była pociskiem smugowym, jednak nawet tylko te widoczne zdawały się tworzyć niemożliwą do przeniknięcia sieć, z której nikt i nic nie mogło wyjść bez szwanku. Najwyraźniej miał rację. Dzielne A-1 w końcu odwołano, ale dopiero wtedy, gdy każdy Sandy został wielokrotnie trafiony. - Prowadzący Cadillac, tu dowódca A-1. Jeśli mamy mieć jakąkolwiek szansę na skuteczne użycie śmigłowców, trzeba uciszyć trochę tych gnojków. Helikoptery nie mają tam teraz najmniejszej szansy. W tej samej chwili do rozmowy wtrącił się powietrzny punkt dowodzenia akcją ratunkową: - Prowadzący Sandy, tu Korona. Do zdławienia obrony sugeruję użycie działek Vulcan eskadry Cadillac. - Wielkie dzięki, Korona - odparł sucho dowódca A-1. - Właśnie to miałem zaproponować, zanim poczuliście się zobligowani do pouczania mnie, jak mam kierować operacją. A teraz, jeżeli nie masz już nic równie ważnego do dodania, pozwól, że wrócę do roboty. Milczenie było jedyną odpowiedzią ze strony Korony, a dowódca eskadry Sandy mówił dalej: - No więc, Cadillac, tak jak mówiłem. Wygląda na to, że większość broni skoncentrowali na skraju tej drugiej polanki na północ od Czwórki. Jeśli popracujecie tam trochę i zmusicie ich do wycofania się, Sandy Dwa i ja postaramy się oczyścić drogę dla śmigłowców. Myślę, że zdołacie nam pomóc, jeżeli... - Prowadzący Sandy, tu Korona. Zawiadamiam, że Sandy Trzy i Cztery wleciały w wasz obszar. Eskortują Jolly Green Dwa. ETA* około dwadzieścia pięć minut. Mamy teraz godzinę 12.45. Koniec. - Korona, tu prowadzący Sandy. To ogromnie interesujące, ale tak się składa, że już o tym wiem, bo rozmawiałem z nimi na drugim kanale. I w dupie mam aktualny czas. A teraz wyłączcie się i nie wchodźcie na tą pieprzoną częstotliwość, o ile nie macie nic sensownego do dodania. Korona nie odpowiedziała. Dowódca Sandy kontynuował rozmowę z Osłem: - Więc, jak mówiłem, popracujecie nad skrajem tej północnej polanki, a my postaramy się wywalić dziurę w obronie, żeby mogły przez nią przelecieć śmigłowce. Jakieś uwagi? - Nie - odparł Osioł. - Eskadra Cadillac, słyszeliście co powiedział. Uzbrajamy działka i zajmujemy pozycję. Jim cofnął nieco dźwignię ciągu, żeby zyskać trochę miejsca za samolotem prowadzącego i zwiększyć swoje pole ostrzału. Przerzucił dźwigienki przełączników uzbrajających działko i wyprostował sztywno palec wskazujący, trzymając go jak najdalej od spustu umieszczonego z przodu drążka. Gdyby jak zwykle zacisnął wokół niego palce, mimowolnie mógłby nacisnąć spust, a wtedy nie tylko by się ośmieszył, ale i mocno wkurwił Osła, który z pewnością nie byłby zachwycony, że po jego kabinie latają dwudziestomilimetrowe pociski. Skoncentrował się na celu i samolocie dowódcy. Patrzył, jak Osioł wprowadza maszynę w lot nurkowy, ale znacznie płytszy, niż ten, do którego przyzwyczaił Jima podczas nalotów bombowych. Prawie zapomniał, że, w przeciwieństwie do niejednego z nich, Osioł nie był świeżo upieczonym myśliwcem, lecz jednym z weteranów, którzy latali na prawie wszystkich samolotach, jakie kiedykolwiek były na wyposażeniu TAC. Wielu pilotów Thudów miało niewielkie doświadczenie w udzielaniu bezpośredniego wsparcia lotniczego, ale od razu było widać, że Jimowi trafia się okazja oglądania w akcji kogoś, kto doskonale wie, o co w tym chodzi. Osioł, nurkując, skręcił w stronę celu i do ostatniej chwili wyczekał z wyprowadzeniem samolotu, co znacznie utrudniło celowanie Wietnamczykom. Skraj lasu przeorała dobrze wymierzona dwusekundowa seria z działka. W chwilę później major wykonał ostry unik w lewo i wzbił się stromą świecą w górę. Ścigały go strugi zielonych pocisków smugowych. Większość z nich zdawała się przelatywać daleko od ogona skręcającego myśliwca. Po nim wkroczył do akcji Jim. Ze wszystkich sił starał się naśladować manewry samolotu dowódcy, ale po wyjściu z nurkowania nos jego maszyny znalazł się naprzeciwko celu znacznie wcześniej niż zrobił to Osioł. Potrzebował jeszcze kilku sekund, żeby zapanować nad Thudem i ustalić właściwe parametry ostrzału. Dotąd zawsze rozpoczynał atak na wysokości od 4.000 do 4.500 metrów, lecąc z maksymalną szybkością, ale bez włączonego dopalacza. Po zrzucie bomb, wychodzili z nurkowania na około dwóch tysiącach. Teraz miał strzelać nurkując pod kątem 20 stopni z szybkością 600 kilometrów na godzinę na wysokości 300 metrów. To całkowicie zmieniało obraz w celowniku. Nitki celownika zbiegły się na skraju lasu, dokładnie na północ od tumanów kurzu, które wciąż unosiły się z ziemi po ataku Osła. Jim uznał, że to równie dobre miejsce jak każde inne i łagodnie ściągnął spust. Odliczył na głos: sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa. Potem zdjął palec ze spustu. Starał się nie zwracać uwagi na ogień z ziemi, ale nie było to łatwe. Strzelanie z działka miało w sobie coś fascynującego. Pilot myśliwca zwykle nie widzi wybuchów ani swoich bomb, ani rakiet, bo jest zajęty wychodzeniem znad celu i stara się to robić szybko, żeby eksplozja bomb nie uszkodziła maszyny. W czasie zwykłego nalotu bombowego jedynym wrażeniem, jaki odczuwa pilot jest moment uwolnienia bomb, kiedy ogromny ciężar odrywa się od kadłuba. Potem natychmiast ściąga do siebie drążek, wnętrzności skręca mu przeciążenie i próbuje jak najszybciej wzbić się na bezpieczną wysokość. Efekty towarzyszące użyciu działka wręcz zafascynowały Jima. Drążek wibrował i, mimo hełmu, słyszał grzmot huraganowego ognia z Vulcana. Ponadto dodatkową przyjemność sprawiał mu widok eksplodujących pocisków, które roznosiły na strzępy wszystko, co napotkały na swojej drodze. Pod ich nawałą rozrywały się i wylatywały w powietrze nawet niewielkie drzewa. Zupełnie jakby przez dżunglę przedzierał się jakiś szaleniec z gigantyczną kosą. W chwili, gdy zwolnił spust i miał właśnie wykonać unik w lewo, by odejść znad celu, przed maszyną pojawiła się seria pocisków smugowych. Zanim zdążył zareagować, samolot przeciął śmiertelnie niebezpieczny zielony strumień, który przypominał zdyscyplinowany, lecący rzędem rój świetlików. Coś nagle gwałtownie zrzuciło mu lewą stopę z orczyka. Poczuł ból, jakby jakieś zwierzę wbiło mu szpony w nogę. Idealny moment, żeby dostać skurczu, pomyślał. Jego dłonie odruchowo dokończyły manewr. Przyjrzał się jeszcze, jak atakuje Pritchard, a potem zajął się nogą unieruchomioną przez skurcz. Palce w lewym bucie zdawały się ociekać potem. Poruszył nimi i poczuł, że są lepkie, jakby na pastwisku wdepnął bosą stopą w krowi placek. Wyrównał, wszedł na pułap, z którego miał ponowić atak i próbował zobaczyć, co dzieje się na podłodze kabiny. Było to absolutnie niemożliwe, ponieważ mógł poruszać tylko samą głową - ramiona i pas przytrzymywała uprząż, która przyciskała ciało pilota do fotela. Poza tym, niczym kierowca wyścigowy, nogi miał wyciągnięte przed siebie i schowane pod tablicą przyrządów, więc i tak nie mógłby ich zobaczyć. Wiedział jednak, że stało się coś naprawdę niedobrego. Wtedy zauważył ciemnobrązową plamę rozchodzącą się po brezentowej osłonie kombinezonu. Udo zaczynało drżeć, miał wrażenie, że coś je ściska. Mój Boże! - pomyślał. Postrzelili mnie! To krew! Ty kretynie. A czego się spodziewałeś - syropu klonowego? Kręciło mu się w głowie. Musi natychmiast powiedzieć o tym Sheehanowi. Nie. Najpierw ponownie zejdzie nad cel, ostrzela go, odleci i dopiero wtedy zawiadomi dowódcę. Myślał o odniesionej ranie, ale jego ręce i stopy były posłuszne odruchom, które zawdzięczał 3.000 godzin spędzonych w powietrzu - teraz to one kierowały maszynę w stronę pozycji nieprzyjacielskich kaemów. Wprowadziły samolot w idealne nurkowanie i skorygowały położenie myśliwca względem strefy planowanego ostrzału. Kciuk zaczął szukać przycisku mikrofonu i wtedy Jim uświadomił sobie, że znowu nurkuje pod kątem 20 stopni i nakierowuje działko na cel. Zaczeka, aż zrobi, co do niego należy, i wtedy powie Sheehanowi, co się stało. Pociski smugowe nie kojarzyły się już Jimowi ze świetlikami. Były rozwścieczonymi szerszeniami. Leciały na niego, a on próbował się przed nimi uchylić. Wyszedł z nurkowania na trzystu metrach, mocno ściągnął drążek i momentalnie pociemniało mu w oczach. Wypełniony sprężonym powietrzem kombinezon boleśnie obciskał udo. Wszedł na poprzedni pułap i jeszcze raz spróbował obejrzeć ranę. Zajęty gmeraniem przy kombinezonie, niechcący odbił od grupy. Kiedy spojrzał w kierunku celu, prawie nie było go już widać. - Do cholery, Cadillac Dwa! Przestań się opieprzać! - krzyknął Osioł. Szlag by to trafił, pomyślał Jim. Naparł gwałtownie na drążek, szykując się do następnego podejścia. Rana nie mogła być poważna. Miał czucie w stopie i częściowo także w udzie. Krew najprawdopodobniej w dalszym ciągu sączyła się do buta. Wolał jednak raczej wykrwawić się na śmierć, niż zrobić z siebie idiotę. A doszłoby do tego, gdyby zameldował, że jest ranny, a później rana okazałaby się jedynie niegroźnym skaleczeniem. Właśnie miał skosić następną partię drzew, lecz zanim nacisnął spust, Packard nadal przez radiostację ratunkową: - O kurwa! Osioł, oni chyba już tutaj są. - Głos miał matowy i zrezygnowany. - Przepraszam, chłopaki. Miło, że próbowaliście. Zaraz zniszczę radio i sygnalizator. Powodzenia. Tu Cadillac Cztery. Koniec. Pozostałe F-105 i para A-1 krążyły bezradnie nad zestrzelonym pilotem. Żaden nie przejmował się zbytnio coraz gęstszym ostrzałem z ziemi. Każdy z nich wiedział, że dalsze ataki wpędziłyby tylko Boba w jeszcze większe tarapaty. Nie było pewne, czy rzeczywiście udało mu się zniszczyć miniaturową radiostację, ale Osioł powiedział w imieniu ich wszystkich: - Trzymaj się, mały! Szybko stało się jasne, że dziś nie wydarzy się żaden cud i eskadra A-1 odleciała, zabierając ze sobą helikopter Jolly Green Giant, który krążył z dala od pola bitwy poza zasięgiem ostrzału z ziemi. - Prowadzący Sandy, tu dowódca Cadillac. Dzięki za wasze starania. - Zrozumiałem, prowadzący Cadillac. Mieliśmy pecha. Uważajcie na siebie, chłopaki, a jeśli będziecie kiedyś w NKP*, dajcie znać. Na razie. Jim przyglądał się odlotowi eskadry; odpowiedział na sygnał Osła i zajął pozycję na jego lewym skrzydle, a Pritchard wślizgnął się gładko na prawe. Osioł poprowadził formację trzech samolotów do ostatniego okrążenia i obrał kurs na spotkanie z tankowcem. Jim wciąż nie mógł uwierzyć, że zostawiają Bobby’ego Packarda na ziemi. I nie znalazł jeszcze okazji, aby powiedzieć dowódcy eskadry o swojej nodze. Właściwie, prawie o tym zapomniał, tak silny był niepokój wywołany niewolą Boba. Zluzował pasy na ramionach i pochylił się najniżej jak mógł. Dostrzegł krew, która wylała się z buta na podłogę kabiny. Wyglądało na to, że krwawienie samo ustało. Prawdopodobnie obcisły kombinezon przeciwprzeciążeniowy znakomicie przysłużył się do zatamowania krwotoku. Ból był nie większy niż przy niegroźnym skaleczeniu, a poza tym, jak miałby odpowiedzieć na oczywiste pytanie, które na pewno zada mu Osioł. Czy to poważna rana? Nie miał pojęcia. Poza tym, jak ktokolwiek mógłby mu pomóc? Przecież nikt za niego nie zatankuje i nie sprowadzi maszyny na ziemię. Może wreszcie powie Sheehanowi, ale dopiero po dotarciu do cysterny i zatankowaniu. Pobieranie paliwa przebiegło sprawnie i szybko, może przyczyniło się do tego doświadczenie, jakie zdobył dzisiejszego dnia. Krew na kombinezonie wyschła i powoli zamieniała się w skorupę. Noga bolała jak jasna cholera, chociaż jeszcze przy tankowaniu mógł nią swobodnie poruszać. Pieprzyć to, pomyślał. Równie dobrze mogę zaczekać, aż będziemy na ziemi. Teraz to i tak nie zrobi większej różnicy, a do lotniska pozostało tylko czterdzieści minut. Nawet mniej, bo Osioł pruł na pełnym ciągu, dopóki nie ujrzał przed sobą betonowych pasów startowych. Jak zwykle zatrzymali się w punkcie rozbrajania, potem pokołowali do swego dywizjonu, a tam skierowano maszyny na przydzielone im miejsca postoju. Kiedy kołowali, Jim zauważył, że z wyjątkiem osób, które zajmowały się właśnie sprowadzaniem samolotów na ziemię, reszta personelu naziemnego stała nieruchomo. Wszyscy ci ludzie mieli świadomość, że jeśli na lotnisko powraca formacja złożona z trzech samolotów, oznacza to, że jeden nie wróci. Chroniąc oczy przed jaskrawym słońcem, osłaniali je dłońmi i uważnie przyglądali się samolotom, próbując rozpoznać, która maszyna nie wróciła. Kiedy ustała praca żyroskopów i silnika, Jim otworzył osłonę kabiny, zdjął hełm i zatrzymał stoper na tablicy przyrządów. Byli w powietrzu ponad pięć godzin. Jezu! Nic dziwnego, że czuł się cały zesztywniały i obolały; noga dokuczała mu coraz bardziej. Szef mechaników przystawił do burty myśliwca metalową drabinkę, aby Jim mógł zleźć po niej na ziemię. On jednak nie wykonał żadnego ruchu, żeby wyjść z kabiny, a młody sierżant krzyknął w jego stronę: - Kapitanie Broussard, kto nie wrócił? - Porucznik Packard - odparł. Sierżant wpatrywał się w niego, nie chcąc zadawać kolejnego pytania. - Wzięty do niewoli. Myślę, że nie był ranny. Sierżant pokręcił głową i spojrzał przed siebie na osłonięte workami z piaskiem stanowisko, gdzie zwykle stała maszyna Packarda. Obsługa naziemna zestrzelonego samolotu wałęsała się po pustej przestrzeni, unikając patrzenia sobie w oczy. Jeden z rozebranych do pasa mężczyzn z wściekłością kopnął worki z piaskiem. Broussard w dalszym ciągu nie wykonał żadnego ruchu, aby się wygramolić z kabiny. Sierżant zaczął wchodzić po drabince, żeby mu pomóc, ale jeden z pomocników dotknął jego ramienia i wskazał na spód samolotu. Mechanik pośpiesznie zszedł na ziemię i uważnie obejrzał brzuch maszyny, potem odwrócił się i dosłownie wbiegł na drabinkę. Przechylił się ponad burtą myśliwca i zajrzał Broussardowi w twarz, pomarszczoną teraz niczym suszona śliwka po pięciogodzinnym przebywaniu pod maską tlenową. Sierżant uśmiechał się, ale był to uśmiech, w którym wyczuwało się napięcie. - Jezu, kapitanie! Wiedział pan, że pana trafili? Jim wychylił się z kabiny i spojrzał w dół na bok kadłuba, a potem zwrócił się do mechanika: - No cóż, właściwie to chyba wiedziałem, sierżancie. Bardzo źle to wygląda? - Cholera, jeszcze jak! Jest tam parę takich dziur, że mógłbym w nie wsadzić pięść. Miał pan cholerne szczęście, że kule nie wleciały do kabiny. - Hm, zdaje się, że kilka chyba jednak wleciało. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że jestem lekko ranny. O rany! - pomyślał Jim. Odgrywaj przed nimi Mortimera Snerda* niech wszyscy zobaczą, jak robisz z siebie głupka. Był straszliwie zażenowany, chociaż sam nie miał pojęcia, dlaczego. Nie czuł się jednak jak człowiek, który zrobił coś złego. Może powinien się czuć bohaterem. Teraz jednak potrafił tylko myśleć o tym, że pęcherz ma wypełniony do granic możliwości. Poczuł, że się rumieni, bo sierżant nagle oderwał badawczy wzrok od swego cennego samolotu i błyskawicznie wspiął się po drabince. Z bliska spojrzał Jimowi prosto w twarz, jakby spodziewał się w niej zobaczyć ziejącą dziurę. - Naprawdę, to nic takiego - wyjąkał Jim, ale mechanik przyglądał się już ciemnej plamie na lewej nogawce kombinezonu przeciwprzeciążeniowego. Rzeczywiście, nie wyglądało to źle, bo krew na podłodze kabiny zdążyła zaschnąć i przypominała kałużę smaru. Sierżant jednak nie dał się nabrać na żadne „nic takiego”. Jego pilot i samolot byli ranni i, na Boga, wszyscy powinni o tym wiedzieć. Odwrócił się i ile sił w płucach wrzasnął do mechaników: - Pilot jest ranny! Natychmiast sprowadźcie karetkę! Jim robił co mógł, żeby nie było go widać w kabinie, bo wszyscy członkowie personelu naziemnego pozostający w zasięgu głosu, wpatrywali się w niego i zaczęli się ku nim zbliżać. Pomocnik mechanika pognał do telefonu w takim tempie, że zostawiał za sobą tumany kurzu. Potrzeba pęcherza w końcu zwyciężyła dumę i Jim zgodził się, żeby sierżant pomógł mu wyjść z kabiny. Było mu podwójnie głupio, że zwraca na siebie powszechną uwagę, ponieważ domyślał się, co może teraz przechodzić Bobby Packard. Stanął obiema nogami na ziemi, odwrócił się i pokuśtykał na drugą stronę maszyny, żeby ulżyć pęcherzowi, ale usłyszał wołanie Osła. Major i Pritchard, uginając się pod ciężarem ekwipunku, truchtali ku niemu najszybciej, jak potrafili. Zaalarmowały ich krzyki mechanika. Osioł kuśtykał, jakby łapały go skurcze. Rany, pomyślał Jim, nogi muszą go boleć bardziej niż mnie. - Co się stało, mały? - wysapał Osioł. Zatrzymał się przed nim z Pritchardem u boku. Andy prawdopodobnie pobiegł z nim na wszelki wypadek, gdyby nieprzyzwyczajony do takich ćwiczeń dowódca zemdlał. Osioł zerknął na plamy na nogawce i bucie Jima, i natychmiast sięgnął do zamków błyskawicznych jego kombinezonu. - Osioł - powiedział Jim i odepchnął dłonie dowódcy - zanim za cokolwiek się weźmiemy, muszę się odlać. Major wyprostował się i odparł: - Ja też, a potem zdejmiemy ci z tyłka te naddźwiękowe portki. Jim przepchnął się przez zebrany wokół tłumek i utykając, poszedł na tył samolotu. Kiedy rozpinał przód kombinezonu poczuł, że ktoś na niego patrzy. Odwrócił się i zobaczył, że cała gromada, nie wyłączając Osła i Pritcharda, poszła za nim i przygląda się, jak bezskutecznie stara się oddać mocz. Spojrzał gdzieś w bok i pomyślał o czymś obojętnym. Chciał oszukać pęcherz i wmówić mu, że są tutaj zupełnie sami. Ten jednak wiedział swoje. Mijały minuty i nadal nic. Tłumek jednak nie wykazywał zniecierpliwienia. Byli wyraźnie zafascynowani. Jim zauważył, że Pritchard uśmiecha się półgębkiem, jakby się cieszył, że będzie miał dzisiaj o czym opowiadać w barze. Broussard wydął wargi i zagwizdał jakąś bezdźwięczną melodyjkę, gapiąc się przy tym na krążącą w górze parę sokołów. Na litość boską! To zaczynało być śmieszne. Zerknął ostrożnie przez ramię i skonstatował, że tłumek zamiast stopnieć znacznie zgęstniał. Niech ich...! Odwrócił się, żeby na nich wrzasnąć, i dokładnie w tym samym momencie pęcherz rozluźnił się, a szeroki strumień żółtego moczu wytrysnął w kierunku zgromadzonych ludzi. Odskoczyli do tyłu, a potem nagrodzili go żywiołowymi oklaskami; Jim nie potrafiłby teraz przestać sikać nawet na bezpośredni rozkaz prezydenta. Czerwony na twarzy zapinał zamek. Osioł podszedł do niego i uśmiechnął się. Potem bez słowa pochylił się i rozpiął lewą nogawkę kombinezonu. W tkaninie „torby” widniało niewielkie wystrzępione rozdarcie; jego brzegi były przyschnięte do rany. Osioł natychmiast rozpruł nogawkę aż do samego końca i odsłonił udo. Kiedy Jim ujrzał pionowo biegnącą w górę, ranę długości piętnastu centymetrów, pokrytą warstwą zakrzepłej krwi, złapały go lekkie mdłości. Od dziecka nie znosił widoku własnej krwi. Poza tym uświadomił sobie, jak bliski był śmierci. Dziury w samolocie to jedno, ale dziury we własnej skórze to całkiem inna sprawa. Osioł wylał butelkę wody na ranę i dość bezceremonialnie przetarł ją brudną chusteczką. Po oczyszczeniu, nawet Jim uznał, że rana nie wyglądała już tak groźnie. Nieregularna rana uda miała poszarpane i spuchnięte brzegi. Kiedy spróbował przekuśtykać parę kroków, krew znowu zaczęła się sączyć i ściekać do buta. Osioł wyprostował się i spojrzał na Pritcharda: - Jedź z nim do szpitala - powiedział. - Ja zajmę się odprawą i zajrzę do niego później. Pritchard spojrzał na dowódcę i odparł: - Co po mnie w szpitalu? Pewnie mnie nawet nie wpuszczą do środka. - Po prostu jedź z nim, Andy. Straciliśmy dzisiaj jednego z naszych. I prędzej mnie szlag trafi, niż pozwolę, żeby pilot Cadillaka jechał do szpitala sam, bez niczyjej opieki. Karetka zajechała na płytę postojową w najlepszym hollywoodzkim stylu. Sanitariusze bez wątpienia oczekiwali bardziej dramatycznego obrazu niż ten, jaki przedstawiał sobą Jim. Wciąż w pełnym ekwipunku, wgramolił się jednak przez tylne drzwi do karetki i mimo że był ranny, nade wszystko krępował go szum, jaki wokół niego czyniono. Pritchard wsiadł za nim. Załoga ambulansu okazała się na tyle taktowna, że w drodze do szpitala nie włączyła syreny. Porucznik Katherine Elaine Johnson Kate nudziła się. Kiedy wyobrażała sobie pobyt w strefie działań wojennych, przychodziło jej na myśl wiele możliwości, ale nie było wśród nich miejsca dla nudę. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiała, dochodziła do wniosku, że przeliczyła się także w kilku innych istotnych kwestiach. Egzotyczny Daleki Wschód był prawie równie egzotyczny jak Matamoros w Meksyku, które leżało zaledwie kilka kilometrów od równinnych wybrzeży Teksasu, gdzie się wychowała. Niewiele je od siebie różniło. Wysokie temperatury i wilgotność były prawie identyczne, i choć wiedziała, że niedaleko stąd rozpościera się odwieczna nieprzebyta dżungla, to wokół bazy rosły jedynie rachityczne drzewka. Powiedziano jej, że większe okazy padły pod siekierami ludzi, którzy wypalali tu węgiel drzewny. Gdyby zwiększyć farmy i założyć plantacje cytrusów, to miejsce wyglądałoby jak dolina Rio Grande. Unoszący się wszędzie gęsty czerwony pył nie różnił się niczym od tego, jaki można spotkać po suszy na drogach gruntowych Teksasu. Wyjrzała przez niewielkie okno i popatrzyła na chwasty, gęsto zarastające pobocze dróżki. Co jakiś czas drobniutka Tajka usiłowała je ścinać, aby nie rosły zbyt wysoko, co miało zniechęcić kobry i daszniki do odwiedzania terenów, które należały do nich od zawsze. Kilku lotników trafiło już do szpitala, ponieważ nie uważali, gdzie kładą ręce i stawiają stopy. Ale nawet to nie było dla Kate czymś niezwykłym. Nie pamiętała już nawet, ile razy widziała sezonowych robotników rolnych albo miejscowych parobków, których przywożono na izbę przyjęć, bo na polu bawełny czy kukurydzy ukąsił ich wąż koralowy albo grzechotnik. Kate nie była pewna, czego właściwie się spodziewała po Takhli w Tajlandii, dokąd dostała pierwszy stały przydział, ale wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że miało to być zupełnie inne życie niż te, jakie prowadziła teraz. Tutejsza baza wojskowa naprawdę prawie wcale nie różniła się od tej w San Antonio, gdzie przeszła szkolenie, tyle że zabudowania wzniesiono z drewna, no i ogólnie rzecz biorąc, panował tu gorszy klimat. W bazie było kino, dobrze zaopatrzony sklepik, biblioteka, a nawet kręgielnia. Ponadto dwa kluby oficerskie, a właściwie trzy, jeśli uwzględnić klub dla Tajów po drugiej stronie lotniska. Kate wiedziała, że baza jest własnością Tajlandii, ale Amerykanie, jak wszędzie na świecie, próbowali zamienić ją w wierną kopię tego, do czego przyzwyczaili się w Stanach. Westchnęła i poprawiła kasztanowe włosy pod białym i wykrochmalonym pielęgniarskim czepkiem. Jeszcze rok temu nie pomyślałaby, że w porównaniu z podróżą do Tajlandii, praca w szpitalu Brownsville Memorial będzie się jej wydawała ekscytująca. Tam przynajmniej zawsze można było liczyć na codzienne transporty poszkodowanych w wypadkach samochodowych i rannych w bójkach na noże. Doświadczenie samo w sobie niezbyt rozwijające, ale dzięki temu dyżur mijał szybciej. Po ukończeniu szkoły wytrzymała prawie dwa lata w izbie przyjęć, ale potem uległa pochlebstwom werbownika Sił Powietrznych, który sam był zaskoczony, jak niewiele zachodu go to kosztowało. Prawie natychmiast dostała stopień porucznika i spędziła kilka całkiem sympatycznych tygodni w bazie w San Antonio, której kadra starała się wpoić jej oraz tuzinom innych młodych kobiet, że nie muszą salutować siwowłosemu starszemu sierżantowi uczącemu ich zawiłości musztry, mimo że jest od nich starszy o dwadzieścia lat. Znały swój zawód, ale musiały się nauczyć, jak nosić mundur, glansować buty i przyswoić sobie tysiące innych dziwactw drogich sercu każdego wojskowego. Kate czuła się tam jak ryba w wodzie. Jej naturalna energia szybko zwróciła uwagę kadry i wkrótce została starostą swojej grupy. Jej entuzjazm był zaraźliwy; w końcu znacznie wyprzedzili pozostałe zespoły we wszelkich możliwych klasyfikacjach i zdobyli nagrodę za szczególne osiągnięcia wojskowe. Zajęcia, które miały nauczyć je tajników zawodu, nosiły wszelkie znamiona rutyny; ich celem była przede wszystkim pomoc pielęgniarkom w dostosowaniu się do wojskowych metod sprawowania opieki medycznej. Pod koniec kursu, Kate w porywie patriotycznych uczuć zgłosiła się do służby w Wietnamie. Siły Powietrzne zdecydowały jednak, że bardziej przyda się wojsku w Tajlandii. W Takhli okazało się, że do izby przyjęć dowożono co prawda pacjentów z urazami rąk - rezultat ich własnej nieostrożności przy podwieszaniu bomb; były także przypadki ukąszeń przez węże - jednak znacznie częściej przychodziło jej opatrywać złamane nosy i pokiereszowane twarze zbyt zapalczywych pijaków, którym upał tropikalnych nocy odbierał rozsądek. Jak dotąd najczęściej zgłaszanymi przypadkami były choroby weneryczne - żołnierze zarażali się od wykonujących najstarszy zawód świata dziewczyn mieszkających w wiosce powstałej równocześnie z bazą. Jak na tak dużą wojskową społeczność, chorowało zaskakująco mało mężczyzn. Nie było w tym jednak nic zaskakującego, jeśli pamiętać, że większość z nich miała od osiemnastu do trzydziestu pięciu lat, a w chwili wyjazdu ze Stanów cieszyła się doskonałym zdrowiem. Kate nie spotkała się z żadnymi urazami ciała, które zawsze kojarzyły się jej ze służbą medyczną w tak zwanej strefie działań wojennych. Nagle uświadomiła sobie, że obowiązki w Takhli w Tajlandii niewiele różniły się od służby w bazie Sił Powietrznych Tinker w Oklahomie. Co prawda wiedziała doskonale, że myśliwce startują i lądują dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale poza tym wojna w żaden inny sposób nie dawała jej o sobie znać. Przyzwyczaiła się do basowego grzmotu startujących maszyn i pisku opon, kiedy lądujące myśliwce dotykały pasa, i chociaż widywała w bazie wielu młodych pilotów w charakterystycznych zielonych obszernych kombinezonach, to jednak żadnego z nich dotąd nie poznała. Wiedziała, że nie miałaby nawet po temu okazji, chyba że wyłamując się ze zwykłego porządku dnia, który sama ustaliła. Tuż po skończeniu dyżuru, ona i prawie cały personel medyczny szpitala, szli do Klubu Medycznego na kilka darmowych drinków. Potem wracała do kwatery, żeby przebrać się w kostium i kolejne godziny upływały jej na kąpieli w basenie i opalaniu. Później przebierała się do kolacji w klubie, którą jadła razem z innymi pielęgniarkami albo w mieszanym towarzystwie, do którego zwykle przyłączało się kilku lekarzy. Schemat ów zmieniał się jedynie wtedy, gdy miała nocne dyżury, ale oznaczało to tylko tyle, że opalała się rankiem lub wczesnym popołudniem, a zamiast kolacji z przyjaciółmi, jadła śniadanie i lunch. Wszystko to było całkiem przyjemne, ale powoli zaczynała się czuć jak uwięziona. Po miesiącu rozmowy straciły urok nowości, stały się schematyczne i banalne, i coraz trudniej było utrzymać w ryzach co bardziej natarczywych lekarzy. Oczywiście byli żonaci i chociaż Kate nie uważała się za osobę pruderyjną, gorszyły ją jawne romanse, jakie niektórzy lekarze miewali z pielęgniarkami. Kate rozmawiała z kilkoma przyjaciółkami, które bywały w tak zwanym „klubie myśliwców”; większość wracała rozbawiona i oszołomiona błazeństwami, jakie tam wyczyniano. Lekarze traktowali te wizyty z nieskrywaną dezaprobatą, ale Kate śmieszyły takie nagle nawroty poczucia przyzwoitości. Podejrzewała, że tak naprawdę denerwowało ich to, że piloci wkraczali na ich „teren łowiecki”. Jak wszystkie atrakcyjne kobiety, do perfekcji opanowała sztukę kontrolowania kątem oka zachowania mężczyzn, zauważyła więc, że lekarz dyżurny gapi się na jej nogi. Kilka nocy przepracowali razem, a teraz się wymieniali, czyli za kilka dni znów mogą się spotkać na dyżurze. Za każdym razem przyglądajcie jej coraz natarczywiej. Była pewna, że niedługo posunie się do otwartych zalotów. Nie postanowiła jeszcze, jak powinna na nie zareagować. Wiedziała, że jest żonaty, bo nawet nie zadał sobie trudu, żeby zdjąć obrączkę, ale podobnie postępowało wiele kobiet i mężczyzn. Kate była zdrową młodą kobietą i chociaż nie odczuwała przemożnej potrzeby intymnych kontaktów, gdyby pojawił się właściwy mężczyzna, na pewno by z nich nie zrezygnowała. Mimo wszystko nie polowała na męża. Przed wyjazdem do Tajlandii nie narzekała na brak okazji, a jednak z żadnej z nich nie wykorzystała. Patrząc na to trzeźwo, miała jeszcze przed sobą prawie jedenaście miesięcy tury, a to niemało, jeśli cały ten czas ma się spędzić wyłącznie w otoczeniu kobiet. Najbardziej brakowało jej towarzyskich kontaktów z mężczyznami. Pragnęła niewinnego flirtu, wymownych spojrzeń niosących ze sobą pytania i obietnice, przypadkowych, lecz znaczących dotknięć dłoni. Kate Johnson, jesteś niepoprawną romantyczką, pomyślała i roześmiała się w duchu. Niewykluczone, że za kilka tygodni pojedzie na urlop do Bangkoku. Może parę dni chodzenia po sklepach i zwiedzania miasta odpędzi chandrę. A może zabierze z sobą kilka przyjaciółek i razem wybiorą się w krótką podróż po kraju jak zwyczajni turyści. I zawsze istniała jakaś szansa na wycieczkę do Hongkongu, a nawet na Hawaje. Na samą myśl o tym rozchmurzyła się. - Poruczniku, czy ma pani jakieś imię? Tu cię mam, pomyślała, i z uśmiechem odwróciła się w stronę lekarza, który stał pochylony z rękami opartymi na stole tuż obok miejsca, gdzie wypełniała dokumentację. - Oczywiście, doktorze. Dlaczego pan pyta? - mówiąc to lekko zaakcentowała jego tytuł. - Katherine. A właściwie Kate. - Ja jestem Roger - uśmiechnął się - i myślę, że dyscyplina wojskowa nie ucierpi, jeżeli będziemy ich używać, kiedy w pobliżu nie będzie żołnierzy. Co ty na to? - Oczywiście, Roger. - Trochę niski i krępy, lecz niebrzydki. Miłe oczy, ale przerzedzone włosy. Bardzo opalony. - No to świetnie, Kate. Kilka razy widziałem cię w klubie i ktoś mi powiedział, że niedawno przyjechałaś. Jak ci się podoba Tajlandia? - No cóż, jestem tutaj dopiero niecały miesiąc, a w Siłach Powietrznych służę mniej niż cztery miesiące i właśnie zastanawiałam się, ile bym dała za to, żeby dorwać tego werbownika z Korpusu Medycznego i przedyskutować z nim niektóre rozbieżności między obrazem, jaki przede mną roztaczał a rzeczywistością. Roger wybuchnął śmiechem. - Wiem, o co ci chodzi, ale ja naprawdę nie miałem żadnego wyboru. Wzięli mnie zaraz po stażu i miałem do wyboru szpital polowy w Wietnamie i Tajlandię. Nudno tu jak cholera, ale naprawdę nie ma się czym przejmować, dopóki wątroba wciąż daje sobie radę z przetwarzaniem wysokoprocentowej zawartości butelek. - Sama nie wiem. Tutaj po prostu nigdy nic się nie dzieje. W Stanach, w mojej izbie przyjęć, przed wejściem tłoczyłoby się w kolejce co najmniej dwudziestu pięciu klientów, czekając, aż wpuścimy ich do środka. Przez cały ten czas, odkąd tu jestem, nie widziałam tylu pacjentów, jeśli nie liczyć tych, którzy przychodzą, żeby im zrobić w tyłek zastrzyk przeciwko chorobie wenerycznej. - Tak - odparł Roger - a na oddziałach jest jeszcze gorzej. Kiedy zabraknie tych z syfilisem, cały personel nie ma nic do roboty. Nie zapominaj jednak, że mamy tu do czynienia z najzdrowszą populacją, jaką widziałaś i... - Hej, doktorze - zawołał ze swego niewielkiego pomieszczenia sanitariusz - jedzie do nas karetka z lotniska. Jeden z pilotów został ranny w nogę. Kate i Roger poderwali się od stołu, każde z nich natychmiast wróciło do swojej roli. Ratunek przybył w ostatniej chwili, pomyślała. Zdawała sobie jednak sprawę, że to dopiero początek; odczepić się od Rogera nie będzie łatwo. Zresztą wcale nie była pewna, czy tego chce. Wydawał się raczej miły. Kate krzyknęła na sanitariusza, żeby sprowadził nosze, i wyszła za Rogerem przez automatyczne drzwi izby przyjęć. Klimatyzowane pomieszczenia zostały w tyle; spadł na nią wściekły żar tajlandzkiego popołudnia. Upał był taki jak w sierpniowy dzień w Houston. Czuła, jak pot ścieka jej po nagim opalonym karku. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiła po przyjeździe do Tajlandii było skrócenie burzy gęstych kasztanowych włosów. Tajlandzka fryzjerka, ścinając je krótko, omal się nie popłakała. Może nie wyglądają elegancko, pomyślała Kate, ale z pewnością szybciej schną w tym wilgotnym powietrzu. Stanęła obok Rogera i, mrużąc oczy, spojrzała w słońce. W tej samej chwili na podjazd izby przyjęć wjechała karetka. Poruszała się szybko, ale bez włączonych syren. - Pacjent albo nie żyje, albo nie jest zbyt poważnie ranny. Ani syreny, ani świateł - skomentował Roger. Sanitariusz wyskoczył z szoferki, gdy tylko niebieska karetka podjechała tyłem do rampy. Otworzył tylne drzwi i wyciągnął rękę, aby pomóc wysiąść komuś, kto znajdował się w środku. Ubrany na zielono pasażer zignorował ten gest i niezgrabnie wygramolił się z ambulansu. Dobrze, że może chodzić, pomyślała Kate. Nie mogło być z nim źle, bo inaczej sanitariusz nigdy nie pozwoliłby mu wysiąść samodzielnie. Za pierwszym mężczyzną pojawił się następny; trzymał w dłoniach dwa hełmy lotnicze. Każdy z pilotów wciąż miał na sobie spadochron i całe góry ekwipunku. - Zdejmijcie z niego to wszystko i posadźcie na wózku - zaordynował Roger, który już klęczał, aby zbadać ranną nogę pilota. Sanitariusz powoli obszedł pacjenta, próbując dociec, jak zdjąć mu spadochron, kamizelkę ratunkową i kombinezon przeciwprzeciążeniowy. Kate była szczerze zaskoczona. Miała niewielkie, jeśli w ogóle pojęcie o tym, jaki strój zakładają piloci przed startem. Jej doświadczenia w kontaktach z lotnikami ograniczały się do drugiego pilota 727 Delty, który wypróbowywał na niej swoje wdzięki pomiędzy Houston a Atlantą. Tamten też nosił mundur, ale nie taki, jak ten. Ci dwaj wyglądali, jakby wybierali się na Księżyc. Pod tym czymś, co musiało być spadochronem, Kate dostrzegła zieloną siatkową kamizelkę z niezliczonymi kieszonkami, w których znajdowały się dziwnie wyglądające przedmioty. Pilot był obwieszony bronią i innym ekwipunkiem. Według Kate, rewolwer wyglądał na kaliber.38 Special - taki sam, jak ten z którego ojciec uczył ją strzelać, kiedy była dziewczynką. Od razu poznała, że rana nie jest zbyt groźna. W izbie przyjęć w Stanach, delikwenta umytoby, pozszywano i zarejestrowano w ubezpieczalni w niecałe pół godziny. Pierwszy raz spojrzała rannemu pilotowi prosto w twarz, gdy stał cierpliwie z rozpiętymi z jednej strony „kowbojkami”. Przyglądał się sanitariuszowi, a ten z namysłem obchodził go dookoła, jakby chciał znaleźć tę jedną, właściwą linkę, po pociągnięciu której można by zdjąć z pilota te wszystkie niepotrzebne klamoty. Ma miłą i przystojną twarz, pomyślała Kate. Jedną z tych, które potrafiłyby cię zauroczyć. Nie wyzywająco piękną, ale ujmującą. Uderzyła ją jego młodość, którą podkreślały kosmyki włosów niesfornie opadające na czoło. Nie mógł być wiele starszy od niej. Kate oderwała oczy od rannego pilota i zerknęła na jego kolegę. Zaparło jej dech! Był cudowny! Pozwoliła sobie zatrzymać wzrok na jego twarzy, ale tylko przez jedną króciutką chwilę; potem znowu spojrzała na pacjenta. Nie mogła się jednak oprzeć pokusie i jeszcze raz wróciła spojrzeniem do tamtego. Zorientował się, że mu się przypatruje i przyłapał ją na tym: ich oczy się spotkały, a w kącikach warg pojawił mu się ledwie dostrzegalny uśmiech. Zmusiła się, żeby patrzeć na rannego, który wydawał się zawstydzony okazywanym mu zainteresowaniem. W końcu machnięciem ręki odegnał od siebie sanitariusza niezdarnie gmerającego przy jego ekwipunku, szybko rozpiął uprząż spadochronu i ściągnął ją z ramion. Za nim poleciały kamizelka ratunkowa, kombinezon przeciwprzeciążeniowy i przytroczony pod ramieniem rewolwer. Kiedy pozbył się ekwipunku, Kate spostrzegła, że lekki kombinezon jest ciemny od potu. Na prawej piersi widniała niewielka skórzana plakietka z dwoma srebrnymi skrzydełkami i nazwiskiem: kapitan Jim Broussard. Sanitariusz ostrożnie pomógł mu usiąść na wózku, wyprostował zranioną nogę i umieścił na podpórce tak, że wystawała sztywno do przodu, jakby była w gipsie. Następnie wtoczył wózek do chłodnego wnętrza izby przyjęć. Drugi lotnik pozbierał ekwipunek i dołączył do nich. Roger oczyszczał i zszywał poszarpane brzegi rany, a Kate obserwowała go z chłodnym zainteresowaniem. Ma pewną rękę, pomyślała. Gdy lekarz był pochłonięty swoją pracą, jeszcze raz zerknęła na stojącego lotnika, który w skupieniu przyglądał się zabiegowi. Tym razem nie zabraniała sobie na niego patrzeć; chciała nasycić nim wzrok. Na twarzy miał głęboko odciśnięte bruzdy, które, jak się domyślała, pochodziły od maski tlenowej zwisającej z trzymanego w dłoni hełmu. Krótkie włosy były posklejane potem i w dalszym ciągu na tyle wilgotne, że naprawdę nie potrafiłaby określić ich koloru, ale na pewno były ciemne. Pod ściągniętymi w skupieniu, gęstymi czarnymi brwiami widniał prosty wąski nos. Żadna część jego twarzy nie wydawała się wyjątkowa, dopóki nie spojrzało się na nią w całości. Wówczas rysy układały się harmonijnie, czyniąc go bardzo męskim i niezwykle przystojnym. Kiedy poczuł na sobie jej spojrzenie, długie gęste rzęsy uniosły się w górę i po raz kolejny przyłapała się na tym, że patrzy mu prosto w ciemnoniebieskie oczy. Natychmiast wróciła wzrokiem do zręcznych palców lekarza, który kończył opatrywać ranę. Twarz ją paliła i czuła, że się rumieni. Boże! - pomyślała. Zachowuję się jak piętnastolatka, którą zaczepił na korytarzu rozgrywający szkolnej drużyny futbolowej. Do rzeczywistości przywrócił ją głos lekarza. - OK, kapitanie - zwrócił się do młodego pilota, który siedział na stole - damy panu zastrzyk przeciw tężcowi i coś na uśmierzenie bólu. Dla świętego spokoju radzę spędzić tę noc u nas. Ale rana jest czysta, a te dopasowane rzeczy, które obciskały panu brzuch i uda, zrobiły swoje i zapobiegły większej utracie krwi, chociaż to i tak panu nie groziło. Za kilka godzin noga zacznie dokuczać, ale najdalej za tydzień powinien pan już latać, o ile chirurg wyrazi zgodę. Musi pan nam podać parę informacji na swój temat, ale porucznik Johnson może się tym zająć, kiedy już zapakujemy pana do łóżka. - Dzięki, doktorze - odpowiedział pilot. Naprawdę wyglądał na bardzo młodego i zagubionego, pomyślała Kate, jak większość zdrowych facetów, kiedy dowiadywali się, że mają zostać w szpitalu. Razem z sanitariuszem pomogli mu usiąść na wózku, a on odwrócił się i spojrzał badawczo na swego towarzysza, który dźwigał teraz cały ich ekwipunek. - Daj mi swoją chustę, oddam ją razem z resztą twojego sprzętu - zaproponował rannemu kolega. Kapitan Broussard pogrzebał w dolnej kieszeni kombinezonu i podał mu mały pakiecik zapakowany w plastik. Kolega wziął go i zwrócił się do sanitariusza: - Co z moim transportem do dywizjonu? Sanitariusz spojrzał na lekarza, który, zagrzebany już w papierkowej robocie, kiwnął przyzwalająco głową. Ciemnowłosy pilot oświadczył: - Wrócę tu z Osłem, jak tylko coś przetrącimy. - Dzięki, Andy. - Niebrzydkie imię, rozmarzyła się Kate. - Przykro mi z powodu Bobby’ego. Spojrzenie bez wyrazu, potem krótkie „tak” i już się odwrócił, i szedł w stronę drzwi, pociągając za sobą kierowcę ambulansu. Roger ujął ją za łokieć i powiedział: - Poruczniku, czy mogłaby pani dopilnować, aby kapitan Broussard bezpiecznie dotarł na oddział? I proszę uzyskać od niego wszystkie niezbędne informacje. Wie pani, trzeba się upewnić, że ubezpieczenie jest zapłacone, no i temu podobne drobiazgi. Poklepał Broussarda po ramieniu. - Pójdę coś wrzucić na ząb, ale proszę dać mi znać, gdyby mnie pan potrzebował. Tak czy inaczej, później ktoś do pana wpadnie. Proszę się nie martwić. Nie jest źle. Chcemy się tylko upewnić, że nie podłapał pan żadnej infekcji. - Zaopiekuję się nim, doktorze - powiedziała Kate. Zadzwoniła już do siostry oddziałowej i powiadomiła ją o pacjencie; okazało się, że w części przeznaczonej dla oficerów jest mnóstwo wolnego miejsca. Oprócz Jima jedynymi pacjentami byli pułkownik w średnim wieku, który następnego dnia rano miał mieć usuwane hemoroidy i cywilny pracownik obsługi technicznej bazy, który nabawił się niezdiagnozowanej dotąd choroby skóry. Sanitariusz wypchnął wózek z kapitanem Broussardem z izby przyjęć, a ona wyciągnęła niezliczoną ilość formularzy, które trzeba było wypełnić, aby oficjalnie zgłosić jego przyjęcie do szpitala. Kate dała mu pół godziny, aby w tym czasie siostra oddziałowa i sanitariusz mogli go umyć, zaszczepić i położyć do łóżka. Potem żwawo poszła korytarzem w stronę jego pokoju; długie nogi szybko pokonywały przestrzeń. Zaciekawiło ją, czy ci sami piloci zawsze latają razem. Może trafi się okazja, by delikatnie wysondować pilota na okoliczność kapitana Andy’ego Jagiegośtam. Delikatnie - akurat! Na myśl o tym uśmiechnęła się w duchu. Była gotowa wbić temu facetowi w ranę swój przydziałowy długopis, gdyby nie chciał dobrowolnie powiedzieć jej tego, co ją interesowało. Był już po kąpieli, ponieważ włosy miał schludnie zaczesane do tyłu i siedział na łóżku z podniesionym oparciem. Zranioną nogę położył wyprostowaną na pościeli. Niebieskimi oczami w skupieniu wpatrywał się we własne stopy, ale spojrzał na nią, kiedy podeszła bliżej i przyciągnęła sobie do łóżka krzesło. - I co, kapitanie Broussard, jak pan się teraz czuje? Jedno jest pewne: pachnie pan zdecydowanie lepiej niż przedtem. Jest pan gotów odpowiedzieć na kilka pytań? - Chyba tak - odparł apatycznie. O co mu chodzi? Na pewno nie o tę powierzchowną małą ranę w nodze. Co najwyżej przez kilka dni nie będzie mógł latać. Miała okazję przyjrzeć mu się z bliska, bo odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno, gdzie dwie Tajki wycinały wysoką trawę, prowadząc niekończącą się walkę z wężami. - No cóż - powiedziała energicznie. - Skończmy to, co mamy do zrobienia, a potem zostawię pana, żeby mógł pan trochę wypocząć. Kiwnął głową, ale nadal wyglądał przez okno; jego niewidzące spojrzenie powiedziało jej, że myślami jest gdzieś daleko stąd. W głowie Kate odezwały się dzwonki alarmowe. Coś było zdecydowanie nie tak. Nawet szczęśliwie żonaci mężczyźni nie reagowali na nią w taki sposób. Kate nie była zarozumiała, ale nie była też głupia. Wiedziała, że jest ładna, niemal piękna, i miała tego świadomość, odkąd skończyła piętnaście lat. Wiedziała także, jak na jej urodę reagują mężczyźni; spodziewała się ich zainteresowania i w zależności od sytuacji potrafiła to odpowiednio wykorzystać. Nie oczekiwała jednak, że on w ogóle jej nie zauważy. - OK, Dorotko, czas żebyście wrócili z Toto do Kansas* - zażartowała. Spojrzał na nią chłodno i bez wyrazu. Dopiero wtedy zauważyła, że drgają mu napięte mięśnie szczęki. Zmieszana wróciła do zadawania pytań, na które udzielał lakonicznych odpowiedzi, niczego od siebie nie dodając. Wreszcie skończyli, Kate złożyła papiery w schludny kwadracik i zabierała się do wyjścia. Kapitan Broussard sprawiał wrażenie, że jest mu to obojętne. - Wie pan, jest pan pierwszym pilotem, którego poznałam od przyjazdu tutaj - powiedziała, wiedziona nagłym impulsem. - Chociaż właściwie nie wiem, czy można tak to nazwać, bo musiałam z pana wyciągać każde słowo. Czy wy wszyscy jesteście tacy rozmowni? - spytała uszczypliwie. Kącik ust pilota uniósł się w górę, ale nie wiadomo było, czy miał to być uśmiech, czy grymas. Wzruszył ramionami i prawie niedosłyszalnie powiedział „przepraszam”. OK, chłoptasiu, pomyślała, i w duchu podciągnęła spodnie, już ja cię zmuszę do mówienia, nawet gdybym tu miała zrobić striptiz. Miała po temu ważny powód: chciała zdobyć informacje o kapitanie Andym. Poza tym cała ta sytuacja zaczynała ją intrygować. Spróbowała raz jeszcze: - Wie pan, zdaje mi się, że odkąd tu jestem, a będzie już prawie miesiąc, jest pan pierwszym pilotem, który przyszedł do szpitala z raną postrzałową. Jak się panu udało wyjść z tego cało? Czy innych rannych zabierają gdzie indziej? Instynktownie zorientowała się, że powiedziała coś niewłaściwego, ale było za późno, żeby się wycofać. Pilot odwrócił się od okna i spojrzał na nią, a mięśnie szczęki drgały mu niczym w napadzie febry. Nie usłyszał, pomyślała, i wtedy dostrzegła, że ma wilgotne oczy. Mój Boże! Jeszcze chwila i zaraz na mnie nawrzeszczy. Ludzki lęk i tragedie nie były jej obce. Nie można spędzić dwóch lat w izbie przyjęć, żeby nie ocierać się o nie każdego dnia. - Wątpię - odezwał się w końcu. - Może miałem po prostu szczęście. I co to, do cholery, miało znaczyć? Kate nie udawała już zainteresowania, była naprawdę ciekawa: - Przepraszam, chyba nie zrozumiałam. Co pan powiedział? Gdzie oni zwykle lądują, jeśli nie tutaj? W obojętnym dotąd wzroku pilota pojawiło się niekłamane zdziwienie, a potem gniew. Kate widziała, jak jego spojrzenie staje się coraz twardsze. Nie wyglądał już na małego chłopca, który za chwilę się rozpłacze, lecz na twardego, szorstkiego młodego mężczyznę. Jest o niebo przystojniejszy, niż jej się początkowo wydawało, pomyślała bezwiednie, wpatrzona w dokonującą się na jej oczach przemianę. - Czy wy łapiduchy nie macie najmniejszego, pieprzonego pojęcia, co się wokół was dzieje? Nic a nic nie jesteście ciekawi tych samolotów, które startują i lądują dwadzieścia cztery godziny na dobę? Czy ktokolwiek z was choć przez chwilę pomyślał o tym, dokąd lecą i co tam robią? A jak wam się, do cholery, wydaje, co oni tam mogą robić? Bawią się w gry wojenne? Zgorszyły ją te przekleństwa. Gdyby jej ulubiony duchowny nagle zaczął bluźnić, czułaby się podobnie. - No cóż, wiem oczywiście, że latają coś bombardować, ale ja.. my nie mamy żadnej możliwości, żeby dowiedzieć się, co się tam dzieje. Większość z nas o tym nie rozmawia, a ja naprawdę jestem tu od niedawna, lecz myślę, że ktoś coś by na ten temat powiedział, gdyby… no, wie pan - zabrzmiało to głupio i była tego świadoma, ale niczego innego nie potrafiła wymyślić. - Naprawdę bardzo mi przykro, jeżeli powiedziałam coś, co pana uraziło. Bardzo przepraszam, kapitanie Broussard. Już wychodziła z pokoju, ale zatrzymał ją jego głos: - Poruczniku, jak to się ma do tego, o czym wy będziecie sobie gaworzyli dziś wieczór? Nasze skrzydło straciło dzisiaj cztery, może pięć samolotów, i tak się składa, że jeden z nich należał do mojej eskadry. A ja naprawdę lubiłem tego faceta. Dzisiejszy dzień był taki sam jak wszystkie, nic niezwykłego. A my wiemy, że wszystkie REMF-y* wciąż narzekają, że piloci wpychają się bez kolejki do kina albo do sklepiku. I każdy oficer w bazie skarży się na hałas w klubie, ale nie pomyśli o tym, że dla niektórych chłopaków to może być ostatnie piwo w życiu. Cholera! Wydaje się im, że przez ten rok służby muszą jakoś znosić tych barbarzyńców, którzy nie pozwalają im nawet spokojnie odpocząć. Niech pani się temu lepiej przyjrzy, może pani zauważy, że niektórzy barbarzyńcy nie zabawiają tutaj zbyt długo. Tak jak Bobby Packard, numer cztery w naszej eskadrze. Nazwisko, które w tej cholernej bazie nikomu spoza jego skrzydła niczego nie powie. - Głos kapitana nagle przygasł. - Widzieliśmy, jak prowadzili go ze sznurem na szyi i nic na to, kurwa, nie mogliśmy poradzić. Niech pani uprawia te swoje gierki z kimś innym, poruczniku Johnson. Siedziała oniemiała i oszołomiona jego wybuchem. Nie wiedzieć czemu, zrobił z niej czarny charakter, a ona przecież nie była kimś takim. Jeśli zawiniła, to tylko nieznajomoś cią faktów. Ogarnął ją nagły gniew. Spojrzała na Broussarda i zobaczyła, że leży na wznak, zakrywając ramieniem oczy. Siedziała w milczeniu i zastanawiała się, co ma powiedzieć. To prawda, że w klubie i wśród personelu medycznego niewiele się rozmawiało o wojnie. Ale to nie znaczyło wcale, że ich to nie obchodzi. A może jednak tak? Żeby przetrwać służbę w frontowych formacjach medycznych, trzeba było stworzyć sobie jakiś azyl od rzeczywistości. Nie utożsamiać się zbytnio z pacjentami, chronić własne zdrowie psychiczne. Tylko czy tak było naprawdę, czy może po prostu nie interesowało ich nic oprócz siebie? - Ile zaliczył pan misji? - spytała miękko. Leżał w tej samej pozycji, wciąż zakrywając ramieniem twarz. Słysząc to pytanie aż parsknął, ale odpowiedział: - Tylko sześć, zostało dziewięćdziesiąt cztery. Bułka z masłem. - Było aż tak źle? Zdjął rękę z czoła i popatrzył na nią, jakby zapytała, czy wbijanie sobie noża w brzuch boli. - Wystarczająco. - To dlaczego to robicie? Uśmiechnął się lekko. - Myślę, że większość z nas dla zwiększonego żołdu. Wie pani, jakby na to patrzeć, dostajemy dodatkowo dwa dolary i szesnaście centów dziennie. Odwzajemniła uśmiech. - Proszę mi o tym opowiedzieć. Dokąd latacie? Co robicie? Nic o tym nie wiem i nagle czuję się z tego powodu jak stuprocentowa idiotka. Przecież to jasne, że wy, chłopcy, żyjecie w zupełnie innym świecie niż my. Teraz, kiedy wyładował już nagromadzony w nim gniew, twarz rozjaśniła mu się w szerokim niewymuszonym uśmiechu. - Na to wygląda, chyba że wy jeździcie na urlop w dolinę Rzeki Czerwonej. Powiedzmy po prostu, że kiedy sąsiedzi cię nie lubią, robi się ciekawiej. A propos, przepraszam, że tak na panią naskoczyłem. Nie zachowałem się jak prawdziwy myśliwiec. Wewnętrzny radar Kate zareagował. Wyczuwała, że jest nią zainteresowany. No, nareszcie, pomyślała, bo jeszcze trochę i zaczęłabym myśleć, że z jednym z nas coś jest nie w porządku. - Opowiedz mi, jak wyglądają wasze akcje. - To naprawdę nadzwyczaj proste. Startujemy i lecimy do Wietnamu Północnego. Zrzucamy bomby. Oni dostają szału i zaczynają do nas strzelać; jeśli masz szczęście, wracasz do domu. - A jak ty to robisz? Jak robi to któryś z was? - Zaraz, byłem tam tylko sześć razy. Niektórzy z tych facetów zaliczają drugą setkę lotów. Lepiej ich spytaj. - A ten pilot, który przyjechał dzisiaj z tobą? Często z nim latasz? - Tak, to Andy Pritchard. Latałem z nim na wszystkie misje, ale on zaliczył o wiele więcej ode mnie. To jego skrzydłowego dopadły dziś żółtki. - Czyli ci sami piloci zawsze latają razem? - Jeżeli ma się takie braki w ludziach, jak my teraz. Prowadzący i jego skrzydłowy stanowią połowę eskadry, i są partnerami, tak jak gliniarze. Ochraniają się nawzajem. Nie musisz go nadzwyczajnie lubić, ale bezwzględnie musisz mieć do niego pełne zaufanie. Po pewnym czasie Prowadzący i skrzydłowy mogą się bardzo do siebie zbliżyć, przynajmniej tak mi o tym opowiadano. Pilotem myśliwca jestem tylko chwilowo. Jeszcze kilka miesięcy temu byłem instruktorem pilotażu. - Kto będzie teraz skrzydłowym kapitana Pritcharda? - Naprawdę nie wiem, jak to będzie. Myślę, że dostanie kogoś zupełnie nowego, bo dowództwo nie lubi skupiać starych doświadczonych pilotów w tej samej eskadrze. Jeżeli do skrzydła przychodzi zbyt wielu niedoświadczonych facetów, takich jak ja, podobno osłabiałoby to pozostałe eskadry. - Nagle uśmiech zniknął mu z twarzy i mówił dalej: - Poruczniku Johnson, dlaczego mam takie dziwne uczucie, że pani pytania o Andy’ego nie są podyktowane zwykłą ciekawością? - Opuścił wzrok. - Prawda, że niezły z niego przystojniak? A do cholery z tym, chociaż za sobą nie przepadamy, powiem pani jeszcze, że to bardzo porządny facet. - Kapitanie Broussard, a cóż takiego każe panu myśleć, że nie chodziło mi o to, żeby dowiedzieć się czegoś o panu? - odpowiedziała z szerokim uśmiechem. Poklepała go delikatnie po ramieniu i wstała, aby wyjść. - Teraz proszę odpocząć, albo powiem wszystkim, jak pan ma na drugie imię. Broussard obronnym gestem podniósł obie ręce, jakby chciał odwrócić od siebie tę groźbę. - Może wpadnę tu po kolacji i jeszcze chwilkę sobie pogawędzimy. Jeśli oczywiście nie ma pan nic przeciwko temu i nie jest pan zbyt zmęczony. - Wspaniale - powiedział i wszystko wskazywało na to, że naprawdę tak myśli. - Przy okazji, jak pan nas nazwał? REMF-y? Co to znaczy? - Będzie chyba lepiej, jeśli wytłumaczę to pani, kiedy bliżej się poznamy - uśmiechnął się pilot. Kapitan James Evelyn Broussard Przyglądał się, jak energicznym krokiem wychodzi z sali. Długie zgrabne nogi były prawie całkowicie ukryte pod wykrochmaloną bielą, która jednak odsłaniała wystarczająco wiele, by docenić ich doskonałe proporcje. Ciało Kate również wychodziło zwycięsko z boju z pielęgniarskim fartuchem. Może nie było aż tak zmysłowe jak te na okładkach magazynów, ale, o ile mógł to ocenić, wszystko miała na swoim miejscu. Bardzo go pociągała i uznał, że ona chyba także jest nim zainteresowana. Zawsze trudno rozmawiało mu się z kobietami. W znakomitej większości stanowiły dla niego nieprzeniknioną tajemnicę. Niepotrzebnie na nią naskoczył, ale na myśl o Bobie Packardzie i rezygnacji, jaką usłyszał w jego głosie, kiedy dopadli go Wietnamczycy, omal się nie rozpłakał. Właśnie wtedy uświadomił sobie z całą jaskrawością, że być może nigdy już nie zobaczy Packarda, więc źle sobie wybrała czas na zadawanie pytań. Przed Packardem, piloci, których utracili, byli tylko bezimiennymi twarzami z sali odpraw lub mesy. W rezultacie Broussard dopiero dzisiaj po raz pierwszy doświadczył, co znaczy na wojnie strata towarzysza. Jim pomyślał o jawnym zainteresowaniu, jakie porucznik Johnson okazywała Pritchardowi i zasępił się. Ale jakże by mogło być inaczej. Zauroczyłby chyba każdą kobietę. Ten skurwysyn nie tylko świetnie wyglądał, był także znakomitym pilotem. Pewnie okazałoby się też, że tańczy jak Fred Astaire i na dodatek jest cholernie bogaty. Kiedy pomyślał o całej tej sytuacji, dopadła go jeszcze większa chandra, ale rozchmurzył się, bo przypomniał sobie, że po kolacji ma go odwiedzić Kate. Sterylny porządek zaczynał go nudzić i niepokoić. Personel medyczny pojawiał się i wychodził z pokoju w stałym i jasno określonym rytmie. Większość albo mówiła po łacinie, albo wymieniała między sobą jakieś liczby i dokonywała dziwnych, lecz nader szybkich ocen oznak funkcjonowania jego organizmu oraz samopoczucia. Podobne procedury najprawdopodobniej stosowano w każdym szpitalu. Jim jednak nie miał skali porównawczej, jako że nigdy dotąd nie przebywał w szpitalu w roli pacjenta. W końcu pojawiły się tace z obiadem. Z rozczarowaniem stwierdził, że szpital serwuje to samo tajemnicze mięso, jakie podawano w klubie. Tajowie, którzy przygotowywali większość posiłków, mieli dziwne pojęcie o amerykańskiej kuchni. Mięso ozdobione kulkami lodów nikogo już nie dziwiło, podobnie jak strączkowa fasolka wymieszana z puddingiem w postaci gulaszopodobnego gluta. Rana w nodze zaczynała pobolewać, więc kiedy wyniesiono naczynia, kusiło go, aby zadzwonić na pielęgniarkę, żeby zaaplikowała mu środek przeciwbólowy. Ból nie był ostry, raczej ćmiący. Ale poza tym nie odczuwał ani śladu senności. Mimo że wstał dzisiaj o 3.30, miał absolutną pewność, że tej nocy nie zaśnie. To była jego ostatnia świadoma myśl. Jakiś czas później Jima obudził Osioł, który kłócił się głośno i zażarcie z jednym z lekarzy. Stali na korytarzu i spierali się, czy Osioł ma prawo obudzić Jima. - Co jest, doktorku, przecież to godziny odwiedzin, zgadza się? - Tak, majorze. Ale to nie upoważnia pana do wtargnięcia do pokoju naszego pacjenta i przeszkadzania mu. - Gówno prawda. To nie jest żaden wasz pacjent, tylko członek mojej eskadry. I założę się, że już nie śpi. Jimbo, śpisz?! - wrzasnął na całe gardło, tak że nie tylko w szpitalu, lecz prawdopodobnie w całej bazie nie było człowieka, którego nie wyrwałby ze snu. - Nie, Osioł, już nie śpię. Wejdź - zawołał Jim. Za Osłem wszedł Pritchard, a za nim zwalisty podpułkownik, którego Jim nigdy osobiście nie poznał, choć wiedział, że jest dowódcą ich dywizjonu. Podpułkownik Smithers nie wyglądał na wcielenie trzeźwości, podobnie zresztą jak Osioł. Lekarz stał w drzwiach i przyglądał się im z jawną dezaprobatą; usta miał wykrzywione, jakby ssał cytrynę. Gwałtownie odwrócił się i wyszedł - pewnie po broń albo po strażników. Podpułkownik półprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w Jima: próbując wyostrzyć obraz, przymknął najpierw jedno oko, potem drugie. Naburmuszył się, jakby za kłopoty ze wzrokiem obwiniał Jima, i opadł ciężko na jedno z krzeseł. - Dobrze się czujesz, chłopcze? - spytał pułkownik i czknął potężnie, akcentując pytajnik. - Tak, sir. Właściwie bardzo dobrze. Powiedzieli, że wypuszczą mnie jutro rano. - Dobrze. Daj mi znać, gdyby nie traktowali cię tu jak należy. Wstał, zachwiał się i na niepewnych nogach ruszył w kierunku drzwi. Wypełnił swój obowiązek względem rannych i chorych, a teraz wyraźnie było mu szkoda czasu i ciągnęło go, aby jak najszybciej znaleźć się w barze nad kolejnym kieliszkiem. W drzwiach zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na wyciągniętą na łóżku postać: - Mowiłeś, że jak się nazywasz? Jim wcale nie wspomniał, jak się nazywa, i nikt wcześniej go o to nie pytał. - Kapitan James Broussard, sir. - Broussard? To jakieś żabojadzkie nazwisko, no nie? I na dobre wytoczył się z sali, być może w poszukiwaniu członków dywizjonu o jeszcze dziwniejszych nazwiskach, których będzie ewentualnie musiał podnosić na duchu. Osioł wyszczerzył zęby do Jima i powiedział: - Smithers. To nazwisko pasuje do dupka, nie? Podszedł do drzwi, teatralnym gestem osłonił dłonią oczy i dokonał inspekcji korytarza, a potem z równie przesadnie konspiracyjną miną sięgnął do kieszeni kombinezonu i wyciągnął z niej dwie puszki piwa. Otworzył je, jedną podał Jimowi, zasiadł na krześle, które przed chwilą opuścił pułkownik, wyciągnął nogi w wojskowych buciorach i oparł je na łóżku. - No i jak leci, Jimbo? Masz wszystko, czego ci trzeba? - Tak. Poza tym chcą mnie rano wypuścić, a przez jedną noc mogę się obejść bez paru rzeczy. Posłuchaj, Osioł, nie miałem okazji powiedzieć ci o tym wcześniej, ale naprawdę cholernie mi przykro z powodu Bobby’ego. Nie poznałem go bliżej, ale wydawało mi się, że to miły facet. - Tak, miły facet - powtórzył Osioł. - Cóż, zapomnij o tym, takie rzeczy się zdarzają. Robisz wszystko tak, jak ci każą i starasz się to robić dobrze, ale czasami po prostu to się zdarza. Cholera! Ten nalot kosztował nasze skrzydło i 503, pięć pieprzonych samolotów i trzech pilotów. W całym tym kraju nie ma niczego, co byłoby tego warte. Ale nie płacą nam za to, żebyśmy myśleli w taki sposób. Prawda, Andy? Pritchard, który musiał coś odpowiedzieć, oparł się o ścianę i, nie patrząc w kierunku łóżka, w końcu odparł: - Dokładnie tak, Osioł. - Kogo nam dają na zastępstwo? - spytał Jim. - Przez kilka dni, zanim nie zagoi ci się noga, nikogo. Stary postanowił, że skoro ty się wylegujesz na tyłku, a Bobby Packard pewnie próbuje się teraz przegryźć przez ścianę hotelu „Hilton” w Hanoi, jest dobra okazja dać staremu Andrew i mnie kilka dni wolnego. Może pojedziemy do Bangkoku albo spróbujemy pobić rekord w piciu piwa. Co ty na to, Andy? Jak ci się podobają nasze pomysły? Pritchard wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jim jakoś nie potrafił go sobie wyobrazić w pijackich zawodach. Ostrożnie zerknął na puszkę, którą podał mu Osioł. Nie miał ochoty na piwo, ale doceniał wysiłek, jaki trzeba było włożyć w jego przemycenie do separatki szpitalnej. Osioł pociągnął porządny łyk ze swojej puszki, nagle spoważniał i zwrócił się do Jima: - Słuchaj, Jimbo. Dzisiaj spisałeś się całkiem OK, z wyjątkiem tego, że dałeś się postrzelić w dupę. Kiedy wykonujesz robotę nisko nad ziemią, musisz o jednym pamiętać: ci na dole nie mogą mieć czasu, żeby cię namierzyć. Do ostatniej chwili, zanim naciśniesz spust, musisz utrzymać samolot w skręcie, choćby niewielkim. Każdy pilot na świecie, który atakuje cele naziemne wie, że w ataku na stanowisko dział a nawet sprzężonych pięćdziesiątek przewaga jest po stronie tych na ziemi. Kiedy blisko własnych oddziałów udzielasz im wsparcia z powietrza, zwykli ludzie, a czasami nawet marines widzą, jak z szybkością 750 kilometrów na godzinę zasuwasz naokoło tym wielkim bydlakiem, i myślą, że biedne żółtki nie mają z tobą najmniejszych szans. Tyle że w życiu jest inaczej. On ma stałą pozycję, a ty, żeby tylko zmienić kąt ostrzału, musisz manewrować całym cholernym samolotem. Zupełnie inaczej jest w Wietnamie Południowym; tam, jeżeli robi się naprawdę gorąco, możesz zmienić kurs i znurkować pionowo w dół, tak jak to robiłeś w szkole. Spróbuj tego gówna na Północy, a będziesz zaszywał nowe dziury w tyłku. Po prostu tych cholernych luf jest tam za dużo. Mam rację? - zwrócił się do Pritcharda, jakby jego słowa wymagały uzupełnienia. Nie wymagały. Przynajmniej zdaniem Jima. Pritchard odpowiedział poważnie, jakby tłumaczył coś wyjątkowo tępemu uczniowi: - Absolutnie. Nawet niewielki skręt ogromnie komplikuje artylerzyście celowanie. Teoretycznie, do chwili naciśnięcia spustu, nie powinieneś nigdy wyrównywać samolotu. I tak, jak powiedział Osioł, potem natychmiast robisz uniki, żeby uciec im z pola ostrzału. Wielu pilotów sądzi, że powinni wtedy ostro skręcić, ale naprawdę wystarczą tylko szybkie gwałtowne szarpnięcia nosem maszyny zawsze tuż przed wykonaniem skrętu. W ten sposób nie tracisz atutu prędkości, jaką uzyskałeś w nurkowaniu. Wykonując szeroki skręt, dajesz celowniczemu aż za dużo czasu, żeby mógł cię namierzyć. Oczywiście, zawsze są jakieś wyjątki. Na przykład wtedy, gdy cel jest bardzo mocno broniony - ciągnął Pritchard. - W okolicach Hanoi wszystkie działa mają przydzielony odpowiedni sektor nieba, który ostrzeliwują w ciemno. Nawet stary papa-san ze swoją jednostrzałową strzelbą wie, gdzie ma celować, i w które miejsce strzelać. Na takim terenie uniki mogą cię wyprowadzić z ostrzału, ale równie dobrze wystawić prosto pod lufy. Człowiek zawsze jednak czuje się lepiej, kiedy coś robi, a nie siedzi tylko i patrzy, jak całe to gówno przelatuje bokiem. - Słuchaj tego człowieka - powiedział Osioł bez swego zwykłego uśmiechu. - Andy był w grupie pilotów samolotów zwiadowczych Voodoo, które skierowano tutaj około 1965, żeby latali w tę i z powrotem nad całym krajem, dokładnie tak samo, jak robili to nad Wietnamem Południowym. Tam system się sprawdzał, więc w dowództwie założyli, że nie inaczej będzie na Północy. Zapomnieli tylko o drobiazgu; na przykład o tym, że Wietnamczycy z Północy strzelają do nas z sześciu do siedmiu tysięcy dział przeciwlotniczych, którym pomaga prawie dwa tysiące radarów. O ile nie zostaniemy na naprawdę niskim pułapie, namierzą nas, jak tylko wystartujemy. Powiedz mu Andy, co się stało z twoim dywizjonem RF-101. - Sprowadzili nas tutaj dwunastu, żebyśmy wylatywali nad Wietnam z Tajlandii, i w ciągu sześciu dni straciliśmy osiem samolotów. Co najmniej pięciu pilotów zginęło, pozostali zaginęli; zakłada się, że wzięli ich do niewoli, ale niewykluczone, że nie żyją. Osioł spojrzał na Jima i natychmiast zaniepokoił się wyrazem jego twarzy: - Ej! Powiedziałem, żebyś to przemyślał, a nie kładł się z tym do łóżka. Musisz pamiętać, że niezależnie od tego, co te dupki z dowództwa wygadują o wielkiej strategii tej wojny, wszystko sprowadza się do przypadku. Jak w życiu. Możesz sobie planować, ile chcesz, ale jeśli wyciągniesz czarną gałkę, tak czy owak wszystko szlag trafia. Możesz też puścić wszystko na żywioł, a w ostatecznym rozrachunku rezultat pewnie będzie podobny. Nie martw się tym. Będziesz miał na to czas, kiedy dorobisz się kilku blizn więcej. - Wynika z tego tyle, że trzeba się mnóstwo nauczyć, a nie ma na to za wiele czasu. - Dokładnie taka jest moja filozofia! - entuzjastycznie poparł go Osioł. - Jest tak wiele do wypicia, a tak mało dano nam na to czasu. Mówiąc to, przechylił puszkę, pociągnął z niej solidny łyk i właśnie wtedy porucznik Johnson weszła bez pukania do sali. Jim cały czas miał nadzieję, że koledzy wyjdą, zanim ona wróci; chciał ją mieć tylko dla siebie. Nade wszystko obawiał się Pritcharda i magii jego południowej urody. Jim wiedział, że gdyby ten facet okazał jeszcze trochę wdzięku, jego szanse byłyby równe zeru. Ale, pomyślał filozoficznie, może tak jak powiedział Osioł, życie jest tylko serią przypadkowych zdarzeń. - Mój Boże! - Kate, z dłońmi opartymi na biodrach, dawała upust udawanemu przerażeniu. - Zostawiam cię samego ledwie na parę godzin, a ty zaczynasz urządzać w szpitalu regularne pijatyki. Spojrzała na puszkę, która zamarła w powietrzu nad twarzą Osła, i na tę, którą Jim bez powodzenia usiłował ukryć pod pościelą. - Następnym punktem programu jest pewnie małe bara-bara z Tajkami? - Ze smutkiem pokręciła głową. - A wyglądał pan na takiego miłego młodego mężczyznę. Niech pan powie, czy miał z tym coś wspólnego ten bez wątpienia zepsuty staruch? - Spojrzała srogo na Osła, który jak skamieniały, wciąż trzymał puszkę przy wpółotwartych ustach. Jim nie mógł go za to winić. Zapierała dech w piersiach. Porucznik Johnson miała na sobie szorty khaki, białe trampki i czerwoną bluzkę bez rękawów, którą związała na brzuchu w węzeł. Długie brązowe nogi zdawały się nie mieć końca. Piersi Kate całkowicie wypełniały przestrzeń, jaka powstała w wyniku związania dwóch końców bluzki; jedna zdawała się wymierzona w cel na jedenastej, druga zaś upatrywała go na godzinie pierwszej. Czerwień i brąz doskonale odcinały się na tle jej opalenizny i sprawiały, że krótkie kasztanowe włosy wydawały się prawie czarne. Kiedy tak przypatrywała się trójce pilotów, w kącikach dużych brązowych oczu pojawiły się leciutkie zmarszczki rozbawienia. - Co z nim? - spytała obojętnie, wskazując głową Osła. Majorowi mało oczy nie wyszły na wierzch i wydawał z siebie dziwne odgłosy, jakby krztusił się brzoskwiniową pestką. - Jeśli chce na mnie wymóc oddychanie metodą usta-usta, to widywałam już bardziej finezyjne próby. - Mój Boże, gdybym miał nadzieję, że pani to zrobi, oddałbym pani własnego pierworodnego i kartę American Express na dodatek. - Osioł wreszcie odzyskał głos. - Gdybym choć przez chwilkę pomyślał, że to pani mnie będzie reanimować, natychmiast połknąłbym tę puszkę. Jim nie potrafił znaleźć żadnego pretekstu, żeby ich sobie nie przedstawić; wszystko wskazywało na to, że jego koledzy absolutnie nie zamierzali wychodzić, więc odezwał się raczej niezbyt zachęcającym tonem; - Majorze „Ośle” Sheehan, kapitanie Pritchard, przedstawiam wam porucznik Johnson. A na wypadek, gdyby pani zapomniała, ja jestem Jim Broussard - dopełnił formalności zgodnie z regulaminem, który nakazywał, aby, niezależnie od płci, młodszych stopniem oficerów przedstawiano starszym, nigdy odwrotnie. - Tak - odparła z diabolicznym uśmieszkiem - i wiem także, jak pan ma na drugie imię; a założę się, że oni nie. Mów mi Kate. - Odwróciła się od Jima i przez chwilę przyglądała się Sheehanowi. - Aż boję się zapytać, dlaczego nazywają pana Osłem. - Może kiedy się lepiej poznamy. - Obawiam się, że aż tak dobrze możemy się nigdy nie poznać - powiedziała z uśmiechem i podała mu silną opaloną rękę. Osioł wyglądał tak, jakby był gotów ją połknąć. Kate odwróciła się lekko i nieco wolniej podała dłoń Pritchardowi, dzięki czemu, zanim obdarowała go uśmiechem, miała czas mu się przyjrzeć. Zdaniem Jima, wpatrywali się w siebie znacznie dłużej, niż było to konieczne. Potem Pritchard niechętnie puścił jej rękę. Ona także nie sprawiała wrażenia, jakby chciała ją zabrać. No proszę, już się zaczyna, pomyślał Jim. No, ale zawsze może jeszcze dopaść Andy’ego ciemną nocą i przefasonować mu łeb kamieniem. Albo złapać dasznika i wsadzić mu go do łóżka. Kate obróciła się ku niemu, a Jim zarumienił się jak piwonia. - Co pan wyprawia z tą puszką? - spytała. Osioł poniewczasie porwał się na równe nogi i podsunął jej jedyne krzesło w sali. - Gdybym miała najlżejsze podejrzenie - ciągnęła Kate - że siedzi pan tu i żłopie alkohol z bandą swoich kolesiów lotników, to jako oficer czułabym się w obowiązku pójść z tym wprost do oficera dyżurnego. - Wstała z krzesła i pochyliła się nad Jimem, żeby wyjąć mu z dłoni piwo. Nieskrępowane biustonoszem piersi dziewczyny w obcisłej skąpej bluzeczce przesunęły się po jego klatce piersiowej. Jim z wrażenia omal się nie udławił i musiał unieść przykryte kołdrą kolana. Kate przyłożyła puszkę do warg, a trzej mężczyźni w nabożnej ciszy przypatrywali się, jak pije, a potem klepie się po płaskim opalonym brzuchu. Poczuła na sobie ich wzrok i zdziwiona spojrzała na każdego z nich po kolei. - Co z wami, chłopaki? Powiedziałam coś złego? - spytała, całkowicie błędnie interpretując ich milczenie. - Uprzedziłam Jima, że wpadnę po kolacji na małą pogawędkę. Był tak miły, że opowiedział mi trochę o waszym lataniu. Jeśli wam w czymś przeszkadzam, mogę przyjść później. Wszyscy trzej gorąco zapewnili ją, że w niczym nie przeszkadza, i gdyby wyszła, czuliby się okropnie. - Poza tym - zwrócił się do niej Pritchard - jestem pewny, że kapitan Broussard powie pani o walkach powietrznych dosłownie wszystko. Ma przecież ogromne doświadczenie. - Jim słysząc to, poczerwieniał jak rak. - Nie - zaprotestowała chłodno Kate, spokojnie patrząc mu w oczy i udając przy tym, że nie dostrzega zarumienionej twarzy Broussarda. - Wspomniał tylko o paru podstawowych sprawach, z których wielu z nas chyba od razu powinno było zdać sobie sprawę. Szczerze mówiąc, wyrażał się o was bardzo pochlebnie. Zdaje się, że bardzo was ceni jako pilotów i jako ludzi. Jim niczego takiego nie powiedział, ale był wdzięczny Kate, że wybawiła go z opresji. Pritchard najwyraźniej poczuł się nieswojo. - A konkretnie, powiedział mi, że jest właściwie początkującym i ma na koncie dopiero sześć misji, ale za to wy jesteście prawdziwymi myśliwcami - drażniła się, patrząc spod długich rzęs na Osła. - Przynajmniej to, kurczę, do niego dotarło - zgodził się major. - Zadziwiające, jak spostrzegawczy są dziś młodzi ludzie. Powiedz mi, Kate Johnson, co robisz w wolnym czasie, kiedy nie bawisz się w siostrę miłosierdzia? - Och, codziennie staram się złapać trochę słońca przy basenie, wypijam parę drinków, jem coś w klubie i uwodzę dowódcę Siódmej Armii Powietrznej - nic nadzwyczajnego, normalka. - Mówisz o tej norze, którą medycy nazywają klubem? Rany, dziewczyno, dlaczego nie przyjdziesz do prawdziwego klubu i nie wypijesz drinka z mężczyznami? - Hm - odpowiedziała z uśmiechem - słyszałam o tym klubie. Prawdę mówiąc, ostrzegali mnie przed nim. Słyszałyśmy, że z wyjątkiem palenia chrześcijan nie ma takiej rzeczy, której tam nie wyprawiacie. - Nieprawda! - zaprzeczył zdecydowanie Osioł. - Sami rozpuściliśmy takie plotki, żeby taki motłoch jak lekarze i prawnicy trzymał się z dala. Pozwolisz takim raz wejść do klubu i tylko patrzeć, jak będą chcieli z tobą pogadać; nie mówię już o tym, do czego to może doprowadzić. Zanim się obejrzysz, stoją przy barze, piją i udają prawdziwych mężczyzn. - Ubijmy interes - powiedziała Kate, niczym handlarz koni z Teksasu. - Wy, chłopcy, pójdziecie ze mną na kolację do mojego klubu, a ja pozwolę się wam zabrać do waszego. Chyba nie można uczciwiej postawić sprawy? W ten sposób obejrzymy nawzajem swoje rancza. Może jutro wieczorem, o ile nie jesteście zajęci? Ale przychodzicie wszyscy - spojrzała na Pritcharda i Jima. Jim zerknął na Pritcharda w płonnej nadziei, że może facet poleci bombardować Pathet Lao albo cokolwiek innego. Jednak Andy był, rzecz jasna, wolny. - Jak powiedział Osioł, tylko jeśli będziemy się mogli zrewanżować - dał wyraz swojej galanterii Pritchard. - Pod warunkiem, że nie przyprowadzi żadnego z tych mięczaków doktorków - wtrącił się major. - O której jutro? - Kolację zaczynają podawać o szóstej. Przyjdź trochę wcześniej, to pozwolę żebyś mi postawił drinka, a może nawet opowiedział, dlaczego nazywają cię Osioł. - Stoi! W takim razie, widzimy się o piątej. - OK, niech będzie o piątej. Wręczyła Jimowi opróżnioną puszkę, uśmiechnęła się, poklepała go po ramieniu i wyszła z sali. Widok, jaki prezentowała, idąc do drzwi, zrobił na trójce pilotów nie mniejsze wrażenie niż jej wejście. Mężczyźni przez kilka chwil siedzieli w milczeniu, zatopieni w nader przyjemnych rozważaniach; w końcu Osioł powiedział: - No cóż, na pewno będę się czuł jak ostatnia świnia, ale napiszę do mojej dziewczyny, że z nami koniec. Nie mam innego wyjścia, bo Kate po prostu za mną szaleje. Pritchard nadal siedział bez słowa, ale po twarzy błąkał mu się uśmieszek zadowolenia, jakby doskonale wiedział, że ma fory u atrakcyjnej pielęgniarki. Jim też się tego obawiał. Pamiętał przeciągłe spojrzenie, jakim się obdarzyli. Nagle zapragnął, żeby obaj mężczyźni już sobie poszli i pozwolili mu poddać się chandrze. Po krótkiej nieistotnej rozmowie, która dotyczyła głównie Kate, goście spełnili wreszcie jego marzenie. - Powiem wam coś, drodzy kibice - oświadczył Osioł. - Całe szczęście, że Jimbo właśnie dziś postanowił dać się postrzelić w tyłek, bo inaczej ta dziewczyna nigdy by mnie nie poznała. Coś mi się zdaje, że będzie z nas prawdziwie zakochana parka. Chodź, Andy, zostawmy tego cierpiącego skurczybyka samego. Jeśli jutro wieczorem ma być na tym przyjątku u medyków, musi sobie odpocząć. Poklepał Jima po ramieniu, Pritchard skinął mu głową i obaj zniknęli za drzwiami, zostawiając Broussarda z dwiema pustymi puszkami i wciąż unoszącym się w powietrzu zapachem perfum Kate. W brzuchu czuł dziwną ssącą pustkę, jakby coś stracił. Obawiał się, że tym czymś była Kate Johnson. Starał się nie porównywać siebie z Andym Pritchardem, bo wiedział, jak się to skończy. W końcu schował puszki do bocznej kieszeni przepoconego kombinezonu i zadzwonił po pielęgniarkę dyżurną, żeby przyniosła mu jakiś środek na sen. Mimo to sen nie przychodził. Myśli ciągle krążyły wokół wydarzeń dzisiejszego dnia. Gałki oczne pod zamkniętymi powiekami tak gwałtownie biegały mu we wszystkie strony, że musiał się bardzo starać, aby ich nie otworzyć. Wydarzyło się tyle spraw, które trzeba przemyśleć: postrzał, wzięcie do niewoli Bobby’ego, misja i teraz jeszcze Kate Johnson. Dlaczego to wszystko nie mogło rozegrać się wolniej? Dlaczego musiało zwalić mu się na głowę od razu za jednym zamachem? Jim próbował rozstrzygnąć, którą z tych rzeczy powinien zająć się najpierw i właśnie wtedy pigułka nareszcie podziałała. Porucznik Katherine Elaine Johnson Kiedy Kate weszła do chłodnego ciemnego baru, z klubowej aparatury nagłaśniającej płynął właśnie aksamitny głos popularnego piosenkarza. Stała w półmroku, czekając, aż oczy przyzwyczają się do nowego otoczenia. Na zewnątrz, mimo późnego popołudnia, słońce nadal świeciło oślepiającym blaskiem. Szum pracującego klimatyzatora w niższych rejestrach rywalizował z głosem śpiewaka. Po jakimś czasie zaczęła dostrzegać sylwetki, a nawet twarze osób, które siedziały przy barze i przy stolikach. Zerknęła na wiszący za barem wielki okrągły zegar: 16.40. W myślach zajęła się nader irytującym problemem, czy aby uzyskać czas miejscowy należy dodać, czy może odjąć dwanaście godzin. Cholera z tym. Musiała być czwarta czterdzieści, bo z dyżuru zeszła o czwartej, poszła popływać, a potem wzięła prysznic i przebrała się. W trakcie szkolenia wojskowego instruktorzy starali się jej wytłumaczyć, dlaczego należy stosować system dwudziestoczterogodzinny, ale nie przekonali Kate. Potem przyjęli „Z”, czyli czas Zulu oparty na południku Greenwich - powszechnie stosowany w siłach zbrojnych, i tu jej umysł się zbuntował. Kiedy przyjechała do Tajlandii, przerażona stwierdziła, że w bazie stosuje się także czas „H”, tzw. Hotel Time. Uznała, że nie będzie nadal tolerowała tej kosmicznej bzdury. Od tej pory dla niej doba dzielić się będzie na dwie części oznaczone a.m. i p.m. a cała reszta świata niech się każe wypchać. Zmiany dyżurów następowały o 08.00, 16.00 i 00.00. I to było jej jedyne ustępstwo wobec oficjalnego czasu wojskowego. Odpowiedziała na pozdrowienia kilku pielęgniarek i ruszyła w stronę baru. Skóra trochę ją piekła po godzinnym opalaniu się nad basenem, który znajdował się na zapleczu klubu. Zawsze kochała słońce i mimo rudych włosów opalenizna Kate przybierała ciemnozłoty kolor. W najwcześniejszych wspomnieniach z dzieciństwa widziała siebie wznoszącą zamki z piasku na plażach teksańskiego wybrzeża; matka czytała pod parasolem, a ojciec łowił na wędkę łososie. Teraz, kiedy o tym pomyślała, doszła do wniosku, że większość radosnych chwil w życiu przeżyła w blasku słońca, zwykle na plaży. Pochmurny dzień wywoływał w niej chandrę. Ciekawe, czy kiedy nadciągną zbliżające się groźne monsuny, trzeba ją będzie gdzieś zamknąć. - Postawić ci drinka, Kate? Wzrok nie przyzwyczaił się jeszcze do półmroku, więc mrużąc oczy spojrzała wzdłuż baru i rozpoznała w końcu krępe kształty doktora Rogera Everetta. Miał na sobie koszulę z krótkimi rękawami, na umięśnionych nogach nosił sięgające kolana skarpety, które większość męskiego personelu medycznego uznała za rozsądny kompromis między wygodą, a strojem obowiązującym przy kolacji - Oczywiście, Roger, byłoby miło. Poproszę gin z tonikiem. Roger pokazał tajskiemu barmanowi, że ma zaserwować dwa drinki i zwrócił się do Kate: - No więc, znalazłaś już jakiś sposób na zabicie nudy? - Możliwe. Pamiętasz tego pilota, którego przywieziono ze zranioną nogą? Zaprosiłam go i dwóch jego kolegów z eskadry na dzisiejszą kolację. Powinni tu być za parę minut. Chciałabym, żebyś się do nas przyłączył, bo wyglądają na takich, z którymi nie sposób się nudzić. Dowódca eskadry, „Osioł” Sheehan to prawdziwy wesołek, chociaż oni wszyscy wyglądają na miłych facetów. Prawdę mówiąc, dwóch z nich to prawie chłopcy. Roger skrzywił się i sprawiał wrażenie lekko urażonego: - Wiesz Kate, jesteś tu jeszcze bardzo krótko i chyba nie zdajesz sobie sprawy, że to, co zrobiłaś, to nie najlepszy pomysł. Widzisz, oni mają swój własny klub, a to byłoby jak… stworzenie precedensu. Wszyscy staramy się mniej lub bardziej, żeby to miejsce było naszym domem daleko od domu; rozumiesz, co mam na myśli. Chcemy, żeby tu można było przyjść po dyżurze i w przyjemnej atmosferze odprężyć się w towarzystwie ludzi, których znamy. Spędzamy tu cały rok, ale ci piloci zostają tylko tak długo, dopóki nie zaliczą swoich bodajże stu misji. Oni są jak przejezdni goście. Osobiście nic nie mam przeciwko nim, ale oni naprawdę lubią się zachowywać niczym członkowie korporacji studenckiej na dorocznym zjeździe, z daleka od domu. - Wiesz co, Roger ma rację - wtrącił się do rozmowy czyjś głos. Kate odwróciła się i zobaczyła, że inny lekarz, którego znała z widzenia ze szpitala, przysiadł się do nich i najwidoczniej podsłuchał wywód Rogera. - Rok tutaj to sporo czasu i ja na przykład chciałbym, żeby minął możliwie bezboleśnie. Ten klub… nasz klub… jest jednym z nielicznych miejsc w bazie, które nie jest podporządkowane pilotom myśliwców. Gdyby tylko mieli okazję, prawdopodobnie przejęliby i nas. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że za przywilej posiadania tego azylu płacimy podwójne opłaty klubowe. Do nich należy główny klub oficerski i chociaż musimy na niego łożyć, jednak nie musimy w nim bywać! Kate była zaskoczona i zakłopotana gwałtownością skierowanego na nią ataku. Stopniowo ją także zaczęła ogarniać złość. - Dobrze - powiedziała, patrząc na obu mężczyzn. - Ale moim zdaniem jest wśród nich przynajmniej trzech, których nie musicie się bać, że rozniosą wam klub. Właśnie tylu wczoraj utraciło skrzydło. - Uznała, że z całą pewnością nie lubi przysadzistych lekarzy, którzy noszą szorty i długie białe skarpety. Roger uniósł pojednawczo dłoń i właśnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy przed wejściem czyjś ochrypły głos zaczął ryczeć piosenkę. Aparatura hi-fi nie miała najmniejszych szans w tym starciu. Osioł nie pozostawił żadnej wątpliwości, kto włada w powietrzu: O, próżno szukać w piekle myśliwców! O, próżno szukać w piekle myśliwców! Pełno tam pedałów, nawigatorów i bombardierów Ale próżno szukać w piekle myśliwców! O, w walce próżno szukać pilotów bombowców! Tak, w walce próżno szukać pilotów bombowców! Wrócili na rodzinne śmieci i kurwom robią dzieci! Ale w walce próżno szukać pilotów bombowców! Obaj lekarze spojrzeli znacząco na Kate, że oto właśnie spełniają się ich przewidywania, i demonstracyjnie odwrócili się plecami do widowiska, które rozgrywało się u wejścia do ich klubu. W Kate obudziły się mordercze instynkty. W szpitalu mogli jej mówić, co ma robić, ale teraz posunęli się zdecydowanie za daleko. Przechyliła się, żeby szturchnąć Rogera w plecy, zwrócić na siebie jego uwagę i powiedzieć mu parę słów do słuchu, i w tej samej chwili usłyszała głos Osła: - Rozejrzyjmy się deczko. - Dostrzegł ją i uśmiechnął się szeroko: - Urocza! Boska! Kate przestała zwracać uwagę na odwróconych plecami lekarzy i spojrzała na trzy stojące przed nią postaci. Zauważyła z zadowoleniem, że wciąż mają na sobie zielone workowate kombinezony lotnicze. Po scysji z Rogerem i jego kolegą zaczęła utożsamiać się z lotnikami. Poza tym, Osioł miał identyczny styl bycia jak jej ojciec, który szczerze lubił ludzi i tylko w tłumie czuł się naprawdę szczęśliwy. Kierowana impulsem uścisnęła Osła, jakby się znali od lat, a on rzeczywiście się tak zachowywał. Kiedy uwolniła się z jego objęć, mrugnęła do Broussarda i poklepała go po ramieniu, a Pritchardowi chłodno podała rękę. Wzięła Osła pod ramię i pomaszerowała z nim w stronę wolnego miejsca przy barze, za nimi podążyli pozostali piloci. Obrzuciła buntowniczym spojrzeniem szerokie plecy Rogera. On i jego przyjaciel udawali, że ich nie dostrzegają. - Przepraszamy za te śpiewy - zwrócił się do niej Pritchard - ale Osioł uwielbia mocne wejścia; pewnie nigdy byś na to nie wpadła, ale zanim tu dotarliśmy, łyknął sobie kilka głębszych. - W życiu bym się nie domyśliła. No to napijmy się jeszcze trochę. Osioł zignorował tę wymianę zdań; z ogromnym zaciekawieniem rozglądał się po nowym dla siebie otoczeniu. Sprawiał wrażenie człowieka, który szacuje wartość nieruchomości. Kate zauważyła, że większość męskiego personelu medycznego starała się unikać wzroku nowo przybyłych, za to pielęgniarki rzucały im wyzywające spojrzenia. - Siemanko, doktorku, czy jak ci tam - powiedział Osioł i tak długo rozpychał się łokciami, aż zdobył sobie wygodne miejsce tuż obok Rogera Everetta. Z zadowoleniem usadowił się w nowym gnieździe po czym zagadnął: - Jesteś specjalistą, czy zwykłym konowałem od syfa? Roger spojrzał na niego, jakby Osioł był próbką kału, którą przysłano mu do analizy: - Jestem internistą, majorze. Czy pan jest zwykłym pilotem, czy może czymś w rodzaju specjalisty? - Doktorku - odparł z poważną miną Osioł - tak się składa, że ma pan szczęście ocierać się o wznoszące kieliszek ramię nie tylko wyjątkowego myśliwca, ale najlepszego pieprzonego pilota na świecie. - Cóż za skromność - skomentował lekarz, prawie nie odrywając wzroku od własnej szklanki. - Doktorku! - ryknął Osioł upewniając się, że wszyscy w klubie, a może i w całej bazie, zwrócili na niego uwagę. - W życiu na pewno naoglądałeś się tylu dupków, że wiesz, jacy są skromni. Skromność nie ma tu nic do rzeczy. Albo nim jesteś, albo nie. A ja jestem. Jeśli nie jesteś myśliwcem, nie jesteś byle gównem! A ja jestem najbardziej gównianym gównem w okolicy. - Popatrzył ciężko na lekarzy, jakby doskonale wiedział, że tamten zgadza się z nim w całej rozciągłości. Potem uparł się uścisnąć rękę wszystkim w barze, nie wyłączając bardzo tym rozbawionych tajskiego barmana i kelnerki. Broussard, Pritchard i Kate zamówili drinki i sączyli je, patrząc, jak Osioł niczym zawodowy konferansjer miota się po sali od jednego stolika do drugiego, śmieje się i pije drinki, którymi częstowały go pielęgniarki. W zadziwiająco krótkim czasie zadomowił się w klubie i przejął rolę gospodarza. Lekarze starali się go ignorować i zadowalali się ciskaniem jadowitych spojrzeń na Kate, która wprowadziła tu tego błazna. W błaźnie jednak było coś, co powstrzymywało ich od sprowokowania bezpośredniego starcia. Pod głupkowatością Osła wyczuwało się twardy i nieustępliwy rdzeń jego charakteru - była niczym warstwa tłuszczu kryjąca mięśnie osiłka. Reprezentował typ człowieka, z którym nikt nie chciałby się spotkać w ulicznej bójce, bo żeby takiego powstrzymać, najpierw trzeba go zabić. Pritchard i Broussard zabawiali Kate rozmową, popijali drinki, nie dostrzegając, jak rzuca groźne spojrzenia w stronę dwóch siedzących przy barze mężczyzn, za to nie poświęca większej uwagi rozmowie. Piloci spoglądali po sobie, nie wiedząc czy mają się wstydzić, czy śmiać, gdyż Osioł skompletował tymczasem kwartet z pielęgniarek i poprowadził go do wykonania kilku świńskich piosenek. Do świadomości Kate dotarło w końcu, co śpiewają. Pośpiesznie zamówiła ostatnią kolejkę i razem z Jimem i Andym wciągnęła opierającego się Osła do sali jadalnej. Szedł tyłem, nie przestając śpiewać i machać do pielęgniarek. - Nie wiem jak wy, chłopaki, ale ja padam z głodu - oświadczyła, kiedy zasiedli przy okrągłym stole. Wciąż opierała się na ramieniu Osła i nie zwracała uwagi na spojrzenia, jakie kierowały się ku ich dziwnej czwórce. Sheehan znowu z uporem przedstawiał się kelnerkom i ludziom przy okolicznych stołach. Kiedy w końcu powrócił na miejsce, Pritchard spojrzał na niego z wymuszonym uśmiechem: - Osioł, nie jestem oczywiście specjalistą od etykiety, ale czy to normalne, żeby gość obrażał wszystkich naokoło? Dwusekundową serią z działka narobiłbyś tutaj mniej zamieszania. Nie zrozum mnie źle, ja się nie skarżę, ale może to nie najlepszy pomysł zrażać do siebie wszystkich lekarzy w bazie. Kto wie, może kiedyś będziemy któregoś z nich potrzebować? Pritchard zwrócił się teraz do Kate, która siedziała pomiędzy nim a Broussardem: - Między nami mówiąc, jeśli Osioł do końca wieczoru nikogo nie obrazi, uważa, że zmarnował sobie zabawę. Teraz naprawdę zachowuje się najgrzeczniej, jak potrafi. Uniknęliśmy przynajmniej rozlewu krwi. - Tak, ale nocka wciąż młoda - zarechotał Osioł. Był absolutnie szczęśliwy i niczym niesforne dziecko zadowolony z widowiska, jakie urządził w barze. - Napijmy się jeszcze, a potem zdecydujemy, co zjeść. Jednego, chłopaki nie rozumiecie; nie ma żadnej cholernej różnicy, czy ich wkurwimy, czy nie. Wybacz mój język, Kate, ale co oni, do cholery, mają wspólnego z wojną albo z nami? - Cóż - powiedział Broussard - jeden z nich nie dalej jak wczoraj zszył mi nogę. Jeśli dobrze pamiętam, ten którego obraziłeś. To chyba jednak się liczy. - Gówno prawda. To tylko wyjątek, który potwierdza regułę. Ilu znacie ludzi w skrzydle? - zapytał Pritcharda Osioł. - Kto ma Fioletowe Serce? Kilku ma krzyż, nie licząc tego młodzika - wskazał na Broussarda i ponownie zwrócił się do Andy’ego. - Wiem, że masz dwa, ale dostałeś je gdzie indziej, kiedy jeszcze tu nie latałeś. Nie dostałeś ich za Szósty Obszar. Z tych, co latają na Thudach, jedynymi pilotami, którzy dostali Serca są ci, którzy katapultowali się bardzo blisko domu. Dostają je prawie automatycznie, czy byli ranni, czy nie. Ale zazwyczaj piloci Thudów nie potrzebują nikogo, kto by ich zszywał, bo albo nietknięci wracają do domu, albo giną, albo są brani do niewoli. Więc na co nam ci faceci? Niech sobie łażą w tych swoich szorcikach i białych skarpetkach, i użalają się nad sobą, że nie robią prawdziwej kasy w Stanach. A i tak zarabiają o niebo lepiej niż każdy z nas... Hej! Zatańczmy! - Tajska orkiestra zaczęła grać wolne melodie, a Osioł wyciągnął Kate z krzesła i poprowadził ją w stronę niewielkiego parkietu. - Zamówcie coś dla mnie - krzyknęła przez ramię. - Cokolwiek. I dla tego wariata też. Osioł tańczył zaskakująco lekko, mimo ciężkich wojskowych butów, i obracał Kate w rytm lekko wychodzących z tempa dźwięków muzyki. - Jak mi idzie? - spytał. - Pioruńsko dobrze - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Gdybym miała jakiekolwiek złudzenia, że można cię okiełznać, chyba już bym cię nie wypuściła. - Nie da rady, paniusiu! - Roześmiali się jednocześnie. - Ale jeden z tych dwóch przy stole bardzo się smuci, że cię trzymam w objęciach, pewnie zrobi dla ciebie wszystko. Kate wciąż tańcząc, odchyliła się w tył, aby spojrzeć mu prosto w oczy. Zauważyła, że prawie dorównuje mu wzrostem. - No i co, spryciarzu? Gdybyś miał wybrać dla mnie jednego z nich, to którego? Widać było, że Osioł potraktował pytanie poważnie; zamyślił się i przez kilka minut w ogóle się nie odzywał, nawet w przerwie między utworami, gdy, zamiast wracać do stołu, zostali na parkiecie. Wreszcie odezwał się, jakby w rozmowie nie było najmniejszej nawet przerwy: - Mógłby ci się trafić ktoś znacznie gorszy niż którykolwiek z nich. Oczywiście, można to samo powiedzieć o połowie młodych byczków w dywizjonie. Andy to zawodowy oficer; jeśli przeżyje tę turę lotów, nie wątpię, że któregoś dnia zrobią go generałem. Jest bystry, inteligentny i cholernie dobry z niego pilot. Jest ambitny, ale to nic złego o ile idzie się prostą drogą, a on tak właśnie robi. Każda dziewczyna mogłaby trafić dużo gorzej niż na Andy’ego. To cholernie dobry człowiek. Oczywiście, Jimbo nie znam nawet w przybliżeniu tak dobrze, ale kiedy się żyje i lata razem tak jak my, bardzo szybko poznajesz człowieka. Mówi, że po powrocie do Stanów rzuca Siły Powietrzne, a szkoda, bo właśnie tacy młodzi jak on przydaliby się w służbie. Ale znając Siły Powietrzne, na pewno zniechęcą go do pozostania. Teraz jeszcze zbytnio w siebie nie wierzy, ale jest o niebo lepszym pilotem niż mu się zdaje. Niedługo zakasuje wszystkich w dywizjonie, z wyjątkiem mnie, oczywiście. No i to jest facet z kośćmi. Ten rodzaj człowieka, który, kiedy wszystko się wali, wyciąga cię z dołka. Andy także jest dzielny jak lew, ale dla niego to proste, bo taki jest. Chyba wiesz, co mam na myśli. Rozpoznaje zagrożenia i zawsze postępuje właściwie. Zawdzięcza to szkoleniu i wierze w siebie. Jim potrafi zadręczać się problemami, ale sądzę, że jeden i drugi doszliby do prawie identycznego rozwiązania, tylko innymi sposobami. Odpowiedziałem na twoje pytanie? - Cholernie dobrze wiesz, że nie! Według ciebie obaj są doskonali, tylko każdy na swój sposób. To nie fair. - Cóż, obaj są pilotami myśliwców. Kate zatańczyła później z oboma pilotami i bez zdziwienia odkryła, że Andy Pritchard porusza się po parkiecie lekko jak ptak. Broussarda natomiast trzeba było wręcz szantażować, żeby z nią zatańczył. - Sam nie wiem, nogę mam ciągle sztywną przez szwy. Poza tym naprawdę nie jestem w tym dobry.. Kate chwyciła go za obie ręce i zmusiła do wstania z krzesła: - Nie ma sprawy. Jestem wystarczająco dobra za nas dwoje. A poza tym, jeżeli ze mną nie zatańczysz, ogłoszę całemu światu przez ten mikrofon, że na drugie imię masz... - OK, OK - powiedział, poderwał się i pozwolił jej zaprowadzić się między tańczące pary. Była wystarczająco dobra za nich dwoje i kochała tańczyć. Mimo że poruszał się dosyć niezgrabnie, pełna gracji sprytnie prowadziła go w tańcu. Po tym kawałku podano posiłek. Kiedy ostatnie miseczki pikantnych tajskich potraw zostały opróżnione, Kate spojrzała znacząco na mężczyzn, zachęcając ich do kolejnej rundy na parkiecie. Ze wzroku Osła wyczytała jednak, że ma on inne plany. - Coś wam powiem. Mam dżipa kapelana, więc może wrócilibyśmy do naszego klubu i wypili drinka po kolacji? Towarzystwo popatrzyło na niego z powątpiewaniem, a szczególnie Kate, która pamiętała, co opowiadały jej pielęgniarki. - Osioł, chyba nie jestem odpowiednio ubrana - zaprotestowała, szukając wzrokiem pomocy u młodszych mężczyzn. Obaj wzruszyli ramionami. - Masz na sobie sukienkę i buty. Co twoim zdaniem, powinnaś założyć? Kombinezon lotniczy? Koła podprowadzonego duchownemu dżipa wpadły w poślizg na piaszczystych koleinach, kiedy Osioł skręcił ostro w poprzek drogi, aby uniknąć zderzenia z frontowym gankiem. Z niezgrabnego budynku przez otwarte okna i drzwi wylewała się muzyka Beatlesów, kompletnie zagłuszając zwykłe odgłosy nocy. Kate usłyszała ją, kiedy byli jeszcze dobre sto metrów od klubu. Jakieś głosy śpiewały do wtóru, inne podzielone na grupki, konkurowały z nimi, zawodząc każda swoją piosenkę. Przerwy między utworami wypełniał ożywiony gwar rozmów. - Jesteśmy na miejscu - oświadczył Osioł i dziarsko pomógł Kate wysiąść z dżipa. Odetchnęła głęboko, ujęła go mocno pod ramię i przestąpiła drzwi klubu. Otworzyła szeroko oczy na widok sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu mężczyzn ubranych w identyczne workowate kombinezony, wśród których tu i ówdzie dostrzegła zaledwie kilku w mundurach khaki z krótkimi rękawami. Ci byli przeważnie w średnim wieku. Młodszych odróżniały od siebie tylko zawiązane na szyjach kolorowe apaszki, których końce znikały w rozpięciach kombinezonów. Stali grupkami, każdy trzymał w garści puszkę piwa i ryczeli kolejne zwrotki piosenek, które Osioł wyśpiewywał z pielęgniarkami. Wydawało się, że całe pomieszczenie jest zbudowane z puszek. Na stołach piętrzyły się góry, a w rogu sali wznoszono właśnie wyszukany słup totemiczny, używając jako budulca puszek po jednym tylko gatunku piwa. Po opróżnieniu kolejnego piwa, piloci podchodzili do delikatnej konstrukcji i dbając, aby jej nie zniszczyć, ostrożnie dostawiali swoją puszkę. Jedynymi, którzy sprawiali wrażenie całkowicie trzeźwych, była niewielka grupka pilotów, którzy siedzieli razem, rozmawiali, czytali albo po prostu pili kawę i z rozbawieniem przyglądali się widowisku. - Wylatują dziś w nocy - Osioł powiedział to niemal przepraszającym tonem. - Dlatego nie mogą się nawet trochę zabawić. Osioł prawie siłą zaciągnął Kate do grupy stojących pilotów i przystąpił do prezentacji. Pritchard i Broussard padli ofiarą innej paczki, która natychmiast wcisnęła im w ręce piwo. - Chłopaki, niech mi będzie wolno przedstawić porucznik Kate Johnson, jedną z tych fajnych niewiast ze szpitala. Kate, to jest Frank Killeen, „Jednooki” Bennigan, David Sellers... Nazwiska zaczęły się jej zlewać, w końcu zapamiętała tylko wrażenie, jakie wywarły na niej ich twarze. Z daleka byli do siebie podobni, ale z bliska dostrzegało się zaskakujące różnice, przede wszystkim w kształtach i rozmiarach wąsów, które chyba cieszyły się u nich szczególnymi względami. Najpopularniejsze zdawały się być duże, krzaczaste i podwinięte na końcach. Przy bliższym poznaniu okazywało się, że piloci zachowują się całkiem zwyczajnie i Kate trochę się odprężyła. Wkrótce miało się okazać, że popełniła błąd. Osioł, który ani na chwilę nie wypuścił jej dłoni, zaprowadził ją do kolejnej grupy. Spodziewała się dalszych prezentacji, więc poszła za nim z uśmiechem na twarzy. Osioł wyszczerzył się do kolegów i absolutnie normalnym głosem oświadczył: - Każdy, kto nie umie stepować, to pedał. Wszyscy na chwilę zamarli, a potem jak jeden mąż zaczęli podrygiwać w górę i w dół, do przodu i w tył, dając wyraz nader osobistym wyobrażeniom o tym, na czym polega stepowanie. Obcas i nosek, obcas i nosek, do przodu i w tył niczym w jakimś szalonym transie. Szaleństwo okazało się zaraźliwe - coraz więcej postaci w zielonych kombinezonach przyłączało się do nich, aż wreszcie ogarnęło całą salę wciągając wszystkich bez wyjątku. W klubie umilkły rozmowy, słychać było tylko płynącą z taśmy muzykę, przygrywającą sześćdziesięciu parom podkutych wojskowych butów. Twarze mężczyzn były pełne skupienia, jakby uczestniczyli w castingu do „Rockettes” i spodziewali się, że tej właśnie szczęśliwej nocy zaangażują ich w końcu do grupy tancerzy. Z niepokojem uświadomiła sobie, że Osioł nie trzyma jej już za rękę, ale podryguje i wierzga w tłumie razem z pozostałymi członkami eskadry Cadillac. - Tańcz, głupia! - wrzasnął do niej. - Chcesz, żeby ci faceci pomyśleli, że jesteś pedałem? Kate kilkakrotnie otworzyła i zamknęła usta niczym ryba i, czując się jak we śnie, zaczęła powoli tańczyć. Nawet tajski barman i kelnerki truchtali w miejscu na swój lekki azjatycki sposób. Ich miny świadczyły dobitnie, że gdyby mieli możliwość podjęcia jakiejś innej, równie dobrze płatnej pracy, z chęcią by to uczynili. Kate tańczyła wraz z tłumem; dziwaczność sytuacji zaczynała ją bawić. Zanim zdążyła pomyśleć, co robi, już improwizowała nowe kroczki i piruety. Rozglądając się wkoło, zauważyła, że większość twarzy zwróconych jest w jej kierunku, a na każdej z nich widnieje szeroki uśmiech, jakby po przejściu dziwacznego rytuału została właśnie przyjęta do jakiejś tajemniczej sekty. Czy to się kiedyś skończy, pomyślała, czy to szaleństwo będzie trwać nadal, aż padniemy trupem? Mimo wszystko sprawiało jej to frajdę. Indywidualizm był najwidoczniej inspirującą postawą, bo w końcu okazało się, że próbuje coraz to wymyślniejszych kroków. Poczuła, że dłużej już nie wytrzyma, i wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk z drugiego końca sali: - Zdechły robal! Zdechły robal! - Wołanie podchwycili inni i ponieśli je od początku do końca rozfalowanego ciała zielonej gąsienicy. Na widok masy mężczyzn, miotających się na plecach po podłodze z rękami i nogami wyprostowanymi sztywno w obłąkańczej parodii konającego karalucha, Kate uwierzyła niemal, że ma halucynacje. Czy dorośli mężczyźni naprawdę mogą wyprawiać takie rzeczy? Poczuła, że ktoś łapie ją za rękę, więc drugą zacisnęła w pięść i odchyliła w tył, aby zadać morderczy cios, lecz w tej samej chwili chwyciła ją kolejna niewidoczna dłoń, a ciężar uwieszonych z obu stron mężczyzn powalił ją na zaśmieconą podłogę. No i proszę bardzo, pomyślała ponuro, zgwałci mnie całe skrzydło myśliwców. Postanowiła nie poddać się bez walki. Broniła się przed przytrzymującymi ją ramionami, a jednocześnie skręcała biodra w daremnej próbie opuszczenia spódniczki na tyle choćby, żeby zakryła jej majtki. Uniosła głowę z podłogi i rozejrzała się dookoła. Wyglądało to tak, jakby farmer z jakiegoś koszmarnego snu wyhodował ogromny, czekający na zżęcie plon wyrastających z ziemi rąk i nóg. W całej sali nie było słychać nic oprócz muzyki. Nieświadomy niczego pilot wyłonił się ze stołówki. Czytał egzemplarz „Stars and Stripes” i był całkowicie pochłonięty lekturą. Zaalarmowała go nienaturalna cisza, ale było już za późno. Znajdował się dość daleko w głębi sali i jako jedyny nie leżał rozpłaszczony na plecach. Słysząc stłumione śmiechy, rozejrzał się błyskawicznie i jęknął: - O, cholera! - Nie zatrzymując się, podszedł do baru i oznajmił: - Trafiony - zatopiony. - Potem uderzył w wiszący nad barem dzwonek. „Zdechłe robale”, rycząc ze śmiechu, rzuciły się po darmowego drinka. Mężczyźni stłoczyli się wokół Kate, starając się pomóc jej stanąć na nogi. Nie miała na to ochoty, a już szczególnie wtedy, gdy ich dłonie zaczęły zdejmować z lnianej sukienki przydepnięte niedopałki i czyścić plamy z porozlewanego na podłodze piwa. Jedna z nich przykładała się do pracy raczej przesadnie i zamiast usuwać z Kate śmieci, pieszczotliwie gładziła ją po pośladku. Dziewczyna obejrzała się i zobaczyła, że winowajcą był podpity łysiejący podpułkownik z czerwoną apaszką na szyi. Jakby nikt i nic wokół niego nie istniało, głaskał jej pupę niczym kociaka. Tego już za wiele! Koniec z tym! - pomyślała. Cofnęła prawe ramię i, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, trafiła małą piąstką prosto w pułkownikowy nos. Usłyszała jakże miły uszom trzask i poczuła ustępującą pod kłykciami chrząstkę. Siła ciosu powaliła go z klęczek wprost pod nogi pułkownika, który jak się później okazało, pełnił obowiązki dowódcy skrzydła. Obaj polecieli w tył i upadli w tłum, pociągając za sobą na podłogę paru pilotów i bardzo zawstydzoną tajską kelnerkę. Kilka postronnych osób usiłowało rozdzielić kotłującą się grupę, ale tyle na tym zyskali, że złapano ich i wciągnięto do środka kłębiącej się masy, która przypominała stertę wijących się na wszystkie strony robaków. Tłum wiwatował na cześć Kate, ale widząc jej wyciągnięte pięści, trzymał się od niej na przyzwoitą odległość. W końcu Osioł utorował sobie do niej drogę, jedną ręką objął ją za ramiona, a drugą położył na drżących pięściach. - Panowie! - wrzasnął, przekrzykując hałas czyniony przez grupę, która wciąż jeszcze usiłowała się rozdzielić i pozbierać na nogi. - Chcę, żebyście wszyscy poznali moją wyjątkową przyjaciółkę, która odtąd i na zawsze będzie w tym klubie moim osobistym gościem. Nigdy nie pozwólcie jej zapłacić za drinka i niech czuje się bezpiecznie, ilekroć tu przyjdzie. Ona jest z tych najlepszych. A teraz chodźcie wszyscy ją poznać. Wybuchła ogromna owacja, a piloci, zarówno starsi, jak i nowicjusze, ustawili się w kolejce, żeby uścisnąć jej rękę i przedstawić się. Każdy wygłaszał krótką mowę powitalną. Kate zaskoczył ich wdzięk i ogłada. W końcu przestała rozróżniać nazwiska i tylko stała tam, uśmiechając się i kiwając głową. Wrócił jej dobry humor. Jako ostatni, z wyciągniętymi przed siebie rękami, zbliżył się podpułkownik, który głaskał ją po pupie. Przez kilka chwil mierzyła go groźnym wzrokiem, potem uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Kiedy cofnął się, chcąc odejść, przyciągnęła go do siebie i szepnęła na ucho: - Warto było? Otarł krew z nosa i w taki sam sposób odpowiedział: - Oczywiście! Kate przepychała się przez tłum i próbowała odnaleźć któregoś z członków swojej pierwotnej eskorty. Wszyscy jednak gdzieś się rozpłynęli. Wtedy zauważyła Broussarda, który stał przy barze z dwoma innymi pilotami. Ruszali dłońmi w powietrzu, naśladując manewry samolotów. Kiedy zauważyli, że idzie w ich stronę, umilkli. Jednego z kolegów Jima zapamiętała wcześniej. Trudno było nie zwrócić na niego uwagi, jako że miał tylko jedną połówkę wąsów po lewej stronie twarzy. Zauważył jej pełne zdumienia spojrzenie i uśmiechnął się. - Przegrałem zakład. Muszę je jeszcze nosić przez cały następny tydzień. Kate spojrzała poważnie na Jima i powiedziała: - Czy mógłbyś mnie już odprowadzić do domu? Tylu nowych przyjaciół i tyle zabawy jak na jedną noc całkowicie wystarczy dziewczynie. Major Delbert „Osioł” Sheehan Dowódca dywizjonu podpułkownik Bennie Smithers skinięciem dłoni zaprosił Osła do swego biura i ponownie zapatrzył się w wiszący na ścianie wykaz dyżurów. - Siadaj, Osioł - burknął, nie odrywając wzroku od planszy. - Mamy niewielki problem. - Skąd ci się wzięło to gówniane „my”, biały człowieku? - odparł Osioł i rozwalił się na jednym z krzeseł, stojących przed szarym wojskowym biurkiem. Znał Smithersa jeszcze z czasów wojny w Korei, gdzie ten dostał awans na podporucznika i przydział do jednostki latającej na Sabre’ach, a potem został dowódcą jego eskadry. Osioł nie po raz pierwszy przypomniał sobie, że on był wówczas kapitanem, a mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka miał od niego dwa stopnie niższą rangę. Jeszcze bardziej dręczył go fakt, iż nikt specjalnie nie ukrywał, że podpułkownik Smithers nie cieszy się w Dowództwie Lotnictwa Taktycznego opinią człowieka przebojowego, o wybitnym umyśle, przed którym droga do szybkiej kariery stoi otworem. W takim razie jak to świadczy o mnie? - zamyślił się Osioł. W ciągu minionych dziesięciu lat, zanim przyjechali do Tajlandii, służyli razem, ale w dwóch różnych dywizjonach. Smithers wrócił powoli do biurka, ciężko zapadł się w fotel i natychmiast sięgnął po zostawiony w popielniczce mocno sfatygowany niedopałek cygara. W pokoju zrobiło się ciemno od dymu, a pułkownik, leniwie machając dłonią przed twarzą, zadawał sobie nieskuteczny trud, aby go rozproszyć. - Jezu - jęknął Osioł - powinien istnieć jakiś przepis stanowiący, jak długo wolno ci przechowywać to paskudztwo. - Smithers uśmiechnął się, słysząc stary dowcip, który sięgał jeszcze czasów Korei. - Tobie, Osioł, i tak by to nie zrobiło żadnej różnicy - stwierdził dowódca dywizjonu. - Osobiście się przekonałem, że sporą część dorosłego życia spędziłeś, szlajając się po zadymionych barach, gdzie nawet ten smród pachniałby niczym fiołki. Ale posłuchaj, nie wezwałem cię tutaj, żeby wysłuchiwać biadoleń o zanieczyszczeniu powietrza. Powiedziałem, że mamy problem, a to znaczy, że i ty go masz. A przynajmniej będziesz miał udział w jego rozwiązaniu. Sheehanowi zdecydowanie nie spodobało się to, co usłyszał. - Wiesz - ciągnął pułkownik - że brakuje nam ludzi. Żeby obsadzić wakaty, ściągają ostatnie rezerwy ze Stanów i z Europy. - A ja chciałbym zauważyć, że moim zdaniem gówno im z tego wychodzi - przerwał mu Osioł. - Ja i każdy inny dowódca eskadry powinniśmy mieć pod sobą co najmniej pięciu, sześciu pilotów, a tymczasem odwalamy całą robotę we czwórkę, czyli absolutnym minimum. To skurwysyństwo i obaj o tym wiemy. - Proszę, Osioł, wysłuchaj mnie. Miałem ci właśnie powiedzieć, że jeśli będą chcieli, żebyśmy kontynuowali tę farsę, to chyba już czas złapać ich za jaja i zdrowo nimi potrząsnąć. Do tych facetów, co mają już tyle gwiazdek, że kręci im się w głowach, dociera nagle, że to, co widnieje w papierach, nijak się ma do rzeczywistości. Wygląda na to, że prawie każdy cholerny pilot w TAC, z samym szefem włącznie, ma zaliczoną co najmniej jedną turę u nas albo na Południu. Teraz z kolei okazuje się, że na tych wszystkich ślicznych listach pilotów, które jakiś dupek brygadier z Pentagonu miał na bieżąco uzupełniać, aż roi się od czterdziestopięcioletnich pułkowników, którzy ostatni raz siedzieli w kabinie w 1945 i w życiu nie dotknęli palcem myśliwca odrzutowego. Jakby i tego było mało, każdy z nich upiera się, że jego obecność jest nader cenna tam, gdzie do tej pory przesuwał na mapie te swoje kolorowe szpilki, więc chociaż bardzo by chcieli, po prostu nie mają czasu u nas służyć. No, chyba że przypadkiem znalazłaby się jakaś ciepła posadka w sztabie, a baza dysponuje jakąś Dakotą, żeby nadal mogli dostawać dodatek za latanie. - Cholera, przecież ściągnęli nawet większość instruktorów z ATC i pilotów myśliwców przechwytujących Dowództwa Obrony Powietrznej. Nawet w bazie Wright-Patterson* nie uchowa się żaden naukowiec ze skrzydełkami pilota na piersi i jajami w spodniach. To oznacza, że jest tylko jeszcze jedno źródło, skąd można pozyskać sporą liczbę pilotów. Domyślasz się gdzie? Osioł był teraz całkiem pewien, że to, co za chwilę usłyszy, na pewno mu się nie spodoba. - Pułkowniku, błagam! Tylko mi nie mów, że to to, o czym myślę. Proszę cię jako stary przyjaciel i dawny kolega z eskadry, który nie chce już przypominać, ile razy uratował ci tyłek. Nie rób tego. - Przykro mi, Osioł, ale obawiam się, że nowy członek twojej eskadry przychodzi prosto z Dowództwa Sił Powietrznych, a jego jednostką macierzystą jest SAC, konkretnie skrzydło B-52. - Smithers miał na tyle przyzwoitości, że unikał pełnego niedowierzania wzroku Osła, i gapił się w okno, za którym trwał duszny upalny dzień. Informacje, jakie przekazał Sheehanowi, łatwo mogły skłonić majora do rękoczynów. - Jezu Chryste! Nie możesz mi tego zrobić! Sam nie wiem, których bardziej nienawidzę - tych z SAC czy z Dowództwa Sił Powietrznych. Więcej, nienawidzę każdego, kto kiedykolwiek tam służył. - Dla twojej informacji, Osioł, mnie też nie ominęła tura w Pentagonie. - No właśnie! Każdy pilot wielosilnikowca jest wrzodem na dupie, ale nie potrafię sobie wyobrazić takiego, który równocześnie jest w SAC i wyciera się po posadkach w Waszyngtonie. Te pieprzone rakiety, artyleria plot i MiGi zjedzą biednego sukinsyna żywcem. Dlaczego? Bo jeśli nawet zaliczyłby pięćdziesiąt lotów, a musiałby mieć cholerne szczęście, żeby przeżyć tak długo, i tak nie wiedziałby, jak się pilotuje myśliwca. Nie lubię tych wielosilnikowych wozaków, ale żadnego nie nienawidzę aż tak, żeby mu to zrobić. A tak w ogóle, to dlaczego ja? Dlaczego żaden inny dowódca eskadry nie dostąpił zaszczytu holowania tego nieudacznika z dowództwa na tyle długo, żeby się w końcu dochrapał DFC* i posadki w sztabie? Jezu Chryste! - Uspokój się, Osioł - upomniał go dowódca dywizjonu. - Wiesz przecież, że mamy paru gości z bombowców, którzy bez większych problemów przeszli na Thudy i odwalają dobrą robotę. - Bzdura! To były jeszcze w większości dzieciaki i nie zdążyli ich, jak innych pilotów bombowców, ogłupić tymi swoimi pierdołami: „wciągnąć podwozie, schować klapy, zamknąć gęby”. Ale kiedy przychodzi co do czego, wcale nie są tacy wspaniali, prawda? Są niczym gówniarze po szkole lotniczej, którzy kończą szkolenie na myśliwcach. Potrafią zbombardować cel, ale ktoś musi ich cały czas prowadzić za rączkę. Są kompetentni, ale jest cholerna różnica między byciem kompetentnym a rzeczywistą świadomością tego, co się robi. Obaj o tym wiemy. Co oni, do cholery, jeszcze wymyślą? Podeślą nam pilotów helikopterów? A wracając do mojej sprawy, jest wielka różnica między pilotem rok albo dwa po szkole, który jeszcze nie zdążył nabrać nawyków typowych dla latania wielosilnikowcem, a absolwentem West Point. Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie: dlaczego mnie w to wrabiają? - Wszystkich, jak to mówisz, wrabiają. Staramy się, żeby każda eskadra miała znów co najmniej pięciu pilotów, żebym nie musiał latać za każdym razem, kiedy któryś z nich złapie przeziębienie. Wiesz, jak nienawidzę tego gówna. - Osioł mimowolnie uśmiechnął się, bo wiedział, że dowódca woli latać niż pić. Miało to swoją wymowę. - Kilku dowódców eskadr dostaje po dwóch nowych pilotów z uzupełnień, więc możesz uważać się za szczęściarza, bo tobie trafił się tylko jeden. Staram się być wobec ciebie fair, bo już dostałeś nowego chłopaka… jak mu tam? Ma takie żabojadzkie nazwisko. - Broussard - uśmiechnął się Osioł. - Nie udawaj, że nie pamiętasz. - Tak, Broussard. Jakoś sobie radzi, pomijając fakt, że za każdym razem zalicza postrzał w dupę. O ile dobrze pamiętam, on też nie był z TAC. - Jest coraz lepszy, ale pamiętaj, że nie przeszedł do nas z jakiś cholernych aluminiowych trumien. W Dowództwie Szkolenia ponad trzy lata pilotował małe odrzutowce, więc przynajmniej wie, na czym polega latanie w formacji - a wśród tych zasrańców z bombowców i transportowców jeszcze się taki nie urodził. W najlepszym przypadku dochodzą do tego, że nie zabijając nikogo, potrafią podlecieć do tankowca i zaraz wszyscy myślą, że świetnie umieją latać w szyku. Ta banda baranów tak się zna na lataniu w ciasnym szyku czwórkowym jak kapitan „Queen Mary” na wyścigach motorowodnych. Posłuchaj, ja ich nie skreślam. Naprawdę. Oni wykonują swoją robotę i robią to dobrze. Tylko że nasza robota jest inna. Zupełnie inna. Widzę jednak, że cię nie przekonam. Kiedy na własne oczy zobaczę to nowe latające cudo? - Całą tę bandę żółtodziobów, których przysłali do skrzydła, oprowadzają dzisiaj po bazie, a jutro roześlą ich do dywizjonów. Po południu przydzielimy ich do konkretnych eskadr. Tutaj masz jego akta. - Smithers rzucił przez biurko brązową tekturową teczkę. - Będziesz miał przynajmniej jakie takie pojęcie, kogo dostajesz. Właściwie to ten akurat nie prezentuje się znowu tak źle. Ale będę z tobą szczery, Osioł, bo wiele razem przeszliśmy. Facet trafił do ciebie, bo żaden inny dowódca eskadry nie dorównuje mu starszeństwem w stopniu. - Chcesz powiedzieć, że dostaję jeszcze jednego niedocenionego starego pryka w moim wieku? - uśmiechnął się Osioł. - Nie całkiem. - Smithers zmieszał się, i ponownie zaczął unikać wzroku Sheehana. - Odkąd ukończył akademię, nie było takiej listy przyśpieszonych awansów, na której by go nie umieścili. Jezu! - pomyślał Osioł, kiedy mnie promowali, nie było jeszcze nawet Akademii Sił Powietrznych. - No dobra, to ile ma lat to cudowne dziecko? - Właśnie skończył dwadzieścia osiem. - Dwadzieścia osiem! Jezu Chryste! A ile miał wiosen, kiedy wstąpił do wojska? Dwanaście? Moja bielizna ma więcej lat. - Prawdę mówiąc, majorem jest już od trzech lat. Dostał jeden z tych tymczasowych „funkcyjnych” awansów, które SAC przydziela za sam fakt, że delikwent nie oblał się kawą w czasie lotu, albo, że przez cały miesiąc miał naprawdę dobrze wypucowane buty. Ale to wszystko liczy się jako staż, kiedy wreszcie dostanie prawdziwy stopień i wytypują go do służby w Pentagonie. Osioł siedział w milczeniu i myślał. Eskadrę trzeba będzie całkowicie przeorganizować. Nie można dopuścić, żeby - tu zerknął na trzymane w dłoni akta - major Richard Nelson Stark latał jako skrzydłowy niższego stopniem kapitana Andy’ego Pritcharda. Nie, on musi go ustawić jako numer dwa na własnym skrzydle i przesunąć Broussarda na numer cztery, czyli skrzydłowego Pritcharda. Nie pamiętał, czy Pritchard przewyższa starszeństwem Broussarda, i nie dbał o to. Istniała stara wojskowa zasada, mówiąca, że w gronie kolegów-oficerów starszeństwo jest jak cnota u kurew - nie istnieje. Właściwie zwykle odnosiło się to do podporuczników, ale Osioł uznał, że do kapitanów również. Uśmiechnął się na myśl o tej roszadzie. Jeśli nawet wtedy Pritchard i Broussard nie przekonają się do siebie, nic im już nie pomoże. W parze trudno było nie zauważać partnera. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej podobał mu się pomysł zrobienia z Jima skrzydłowego Pritcharda. Obaj byli bystrymi i zdolnymi młodymi oficerami, chociaż Andy miał większe doświadczenie w walce. Ta para może stworzyć cholernie skuteczną kombinację, a on w międzyczasie będzie się musiał jakoś uporać z majorem Richardem Nelsonem Starkiem. Spojrzał na podpułkownika Smithersa. - Dostaniemy szansę przeszkolenia nowych na łatwiejszych szlakach, czy, tak jak w przypadku Broussarda, od razu zabierzemy ich nad Hanoi, żeby wytłukli ich już pierwszego dnia? Smithers nawet nie mrugnął. - Osioł, zrobimy wszystko, żeby wykonać zadania wyznaczone przez Dowództwo Siódmej Armii Powietrznej. Jeśli będzie taka możliwość, postaramy się, tak jak to kiedyś robiliśmy, wysłać ich na dziesięć lotów na Południe, albo nad Laos. Ale niczego ci nie obiecuję. Jeśli będą nam potrzebni do wzmocnienia sił lecących nad Szósty Obszar, to tam polecą. Wszyscy bez wyjątku są już dużymi chłopcami i myślę, że polecą gdziekolwiek ich poprosimy. - Tak, tak, wiem, że to zrobią. Zastanawiam się tylko, czy którykolwiek z nich wróci. Osioł siedział przypięty pasami w kabinie Thunderchiefa; miał jeszcze trochę czasu do uruchomienia silnika i w duchu rozważał najważniejsze dla misji informacje podane na odprawie. Zegar pokazywał, że do uruchomienia potężnego silnika Pratt&Whitney wciąż jeszcze pozostało mu kilka minut. Poczeka do ostatniej chwili, żeby zaoszczędzić paliwo. Po głowie snuły mu się jednak różne myśli: rozpamiętywał szczęśliwy dla eskadry Cadillac tydzień, kiedy nie latali, pojmanie do niewoli Bobby’ego Packarda, zmiany w składzie formacji. Wyrzucił z umysłu wszystko, co mogłoby go rozpraszać i skoncentrował się na najważniejszym problemie, z jakim musiała się zmierzyć jego eskadra, a był nim major Richard Stark. Przygotowując się do uruchomienia silnika, Osioł przyglądał się jego maszynie, stojącej dwa stanowiska dalej. Była to pierwsza misja bojowa Starka w składzie eskadry Cadillac. Wcześniej, w ramach szkolenia i pod nadzorem jednego z instruktorów dywizjonu, odbył kilka lotów, które miały go nauczyć taktyki, a na pobliskim poligonie parokrotnie ćwiczył bombardowanie. Osioł nie wspomniał pozostałym pilotom eskadry o wynikach, jakie uzyskał major, ale instruktor, stary kumpel Osła, szepnął mu w zaufaniu: - Dla tego faceta nawet trafienie bombami w ziemię to prawdziwa sztuka. Nie mam pojęcia, w jakim szyku lataliśmy, ale w życiu, cholera, czegoś takiego nie widziałem. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że gość niczego nie zrobił prawidłowo. Powiem ci wprost: jeśli spodziewasz się, że ten facet będzie osłaniał ci tyłek, to masz prawdziwy problem. Osioł poważnie zastanawiał się nad owym problemem. Miał teraz w eskadrze dwóch nowych skrzydłowych, których trzeba było szkolić do chwili, kiedy posiądą konieczne umiejętności, aby przeżyć. Tyle tylko, że Broussard, jeśli nie liczyć kilku małych błędów, wynikających przeważnie z nieporozumień, nie miał żadnych trudności z pilotowaniem samolotu i utrzymaniem pozycji w szyku. Stark palił się do nauki. Może nawet za bardzo. Łatwo się było domyślić, dlaczego otrzymywał tak szybkie awanse. Problem w tym, że drążył temat do upadłego i domagał się odpowiedzi tam, gdzie nie sposób było ich udzielić. Chciał, a właściwie domagał się, określenia sztywnych reguł i zasad, co w warunkach walki powietrznej było po prostu niemożliwe. Osioł wyczuwał obawy swoich ludzi i starał się je w jakimś stopniu rozwiać. Stark natomiast zupełnie tej umiejętności nie posiadł. Kiedy latał jako dowódca na B-52, dokładnie wiedział co ma w każdej chwili robić. Loty były zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, a każdy członek załogi wiedział, czego od niego oczekiwano. Osioł zdawał sobie sprawę, że Stark chce tego samego w przypadku F-105 i bardzo się zmartwił, kiedy okazało się, że dowódca eskadry nie może mu tego zapewnić. W rezultacie Stark stał się sztywnym, chłodnym facetem, którego nie sposób było polubić. W miarę jak zbliżał się termin pierwszej wyprawy bojowej, jego pytania stawały się coraz bardziej obcesowe, a rzucane przezeń uwagi coraz dosadniejsze. Był niemal agresywny w swoich żądaniach i to o wiele bardziej niż inni piloci nowo pozyskani przez skrzydło. I chociaż pokory nigdy nie zaliczano do cech charakterystycznych dla pilotów myśliwców, ich przechwałki nie były raczej gołosłowne i zwykle znajdowały potwierdzenie w umiejętnościach. Jednak w przypadku Starka, nic nie wskazywało na to, że zdoła pojąć, na czym polega pilotowanie F-105, mimo że obłożył się instrukcjami obsługi i raportami z nalotów, jakby wydrukowane tam słowa mogły mu dodać otuchy. Osioł dobrze pamiętał dzień, gdy był bliski odmowy przyjęcia jakiejkolwiek odpowiedzialności za nowego skrzydłowego. Stark czytał wtedy tajny raport jednego z ważniejszych ośrodków badawczych, w którym analityk, wspierając się statystyką, udowadniał, że pilot F-105 nie ma najmniejszych szans na zaliczenie stu lotów, bo Wietnamczycy strącą go dużo wcześniej. - Czytałeś to? - zażądał odpowiedzi Stark. Osioł nie czytał raportu i nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. - Nie przejmuj się tym - poradził skrzydłowemu. - Wiesz, gdzie mogą sobie wsadzić te statystyki? - Wiedzą, że nie mamy szansy. Jak mogą od nas żądać, żebyśmy mimo to latali? Osioł powoli tracił cierpliwość. - Posłuchaj, co ci powiem. Nie przejmuj się tym, co sobie uroił jakiś dupek w Waszyngtonie; on tylko chce mieć pewność, że dalej będzie z tego ciągnął kupę szmalu. Mnóstwo facetów zaliczyło całą turę. Cholera! Niektórzy nawet już zaliczają drugą. - Tak - zgrzytnął zębami Stark. - Wiem, co myślisz o SAC, ale tam nie pozwoliliby na coś takiego. Tego już było Sheehanowi za dużo. Spojrzał na majora spode łba i warknął; - Coś ci powiem, Dickie. O ile wiem, nikt cię tu za dupę nie ciągnął. Ale skoro już tutaj jesteś, będziesz miał takie same szanse jak wszyscy. Więc przestań jęczeć i zamartwiać się tym, na co i tak nie masz żadnego cholernego wpływu, i postaraj się nauczyć wykonywać robotę na tyle dobrze, żebyś miał szansę przeżyć do końca tury. A skoro już o tym mówimy, mógłbyś się trochę postarać i być nieco milszy dla Pritcharda i Broussarda. To oni będą osłaniać twoją dupę. Korona z głowy by ci nie spadła, gdybyś od czasu do czasu wypił z nimi piwo. Ale ty wolisz jadać z facetami ze sztabu skrzydła i z nimi spędzać każdą wolną chwilę. Do cholery, masz w eskadrze dwóch kapitanów, którzy zwracają się do ciebie per „majorze Stark”, jakbyś był, kurwa, z Pentagonu, albo i jeszcze wyżej. Wyluzuj trochę, człowieku! Andy Pritchard mógłby cię wiele nauczyć. - Nie widzę nic złego w przebywaniu z ludźmi ze sztabu - odciął się Stark. - I nigdy nie uważałem, że podwładni muszą cię lubić, żeby dobrze wykonywać, co do nich należy. Wątpię, żeby załoga mojego bombowca głosowała na mnie w konkursie popularności. Osioł odwrócił się, chcąc wyjść, ale zatrzymał się i spojrzał Starkowi prosto w twarz. - To nie załoga bombowca, a oni nie są twoimi podwładnymi; mają tylko niższy stopień. Każdy z nich zestrzeliłby cię w sekundę. Nie siedzisz już w B-52 z autopilotem, Stark, i nie wydajesz rozkazów. Będziesz to musiał jakoś przełknąć i sam wziąć się do roboty. Osioł potrząsnął głową, żeby odpędzić od siebie wspomnienie tamtej rozmowy, i poszperał w kabinie w poszukiwaniu rurki umocowanej na butelce z wodą. Pociągnął szybki łyk i odłożył ją na właściwe miejsce; do startu pozostało mu jeszcze trzydzieści sekund. Kiwnął głową w kierunku szefa obsługi i rozejrzał się po kabinie, upewniając się, że wszystkie przełączniki znajdują się w pozycji startowej. Sprawdził je jeszcze raz i przyszło mu na myśl, że jeśli nie przestanie zawracać sobie głowy Starkiem, nie będzie innego wyjścia, jak tylko powtórzyć całą procedurę z listą startową na kolanie. Spojrzał na szefa obsługi, który miał na głowie duże słuchawki połączone z mikrofonem, dzięki któremu po uruchomieniu potężnego silnika mógł porozumiewać się z pilotem. Przewód słuchawek podłączony był do specjalnego gniazda w kadłubie samolotu. Osioł zakręcił palcem nad głową, dając tym samym znak, że rozpoczyna sekwencję startową, w odpowiedzi szef skinął potakująco głową. Wcisnął starter i w tej samej chwili powietrze wypełnił najpierw charakterystyczny zapach, a potem dym odpalonego pironaboju, który rozpędzał turbinę do obrotów startowych. Drażniąca woń dymu była tak intensywna, że zapiął na twarzy maskę tlenową i odkręcił zawór na pełny regulator. Obroty wzrastały, rosła też temperatura dyszy aż osiągnęły właściwe parametry. Pozostałe wskazówki stały na zielonych polach. Osioł pokazał, żeby odłączyć zewnętrzne urządzenie zasilające, następnie przez kilka chwil sprawdzał koordynaty, które wcześniej przeniósł z mapy do dopplerowskiego urządzenia nawigacyjnego. Przez kolejne pięć minut wraz z mechanikiem przebrnęli przez dziesiątki procedur sprawdzających, upewniając się, że maszyna rzeczywiście jest gotowa do startu. Osioł poprawił jeszcze hełm i zerknął na zegar, który pokazywał, że czas na kołowanie. Pilot pchnął dźwignię ciągu, jednocześnie nacisnął umieszczony tam guzik mikrofonu i wywołał eskadrę. Mimo obecności nowego członka eskadry, odpowiedź była jak zwykle zwięzła: - Dwójka. - Trójka. - Czwórka. W tym momencie powinien zgłosić się rezerwowy pilot eskadry, ale z powodu braku ludzi, od wielu tygodni nikogo do tej roli nie wyznaczano. Jeśli jakiś samolot nie mógł wystartować, zawracano także jego kolegę z pary. Zanim zgłosił się ostatni z pilotów, Osioł już kołował. - Kontrola, tu prowadzący Cadillac. Kołowanie i start. - Prowadzący Cadillac, tu Kontrola. Zrozumiałem. Kołuj na trzeci pas. Wiatr trzy- zero-zero z kierunku zero-pięć. Wysokościomierz osiemset metrów. - Zrozumiałem. Osioł uważnie śledził sygnały szefa obsługi, który wprowadził go na drogę kołowania. Sierżant jak zwykle zasalutował jak na musztrze - członek kompanii honorowej nie zrobiłby tego lepiej. Osioł, choć skrępowany pasami i uprzężą spadochronu, starał się oddać honory najlepiej, jak potrafił. Obu mężczyznom trudno by było ubrać to w słowa, ale ów gest miał dla nich szczególne znaczenie. Salut sierżanta oznaczał, że zrobił, co było w jego mocy i przygotował samolot tak, aby dostarczył pilota do celu. Gest Osła był odpowiedzią dla szefa, prawdziwego „właściciela” samolotu, że major jest dumny mogąc lecieć tą konkretną maszyną, i zrobi wszystko, żeby sprowadzić ją do domu nietkniętą. Osioł odwrócił się w kabinie, żeby spojrzeć na Starka, który kołował za nim. Wszystkie cztery maszyny eskadry Cadillac, jedna za drugą, zaczęły kierować się do punktu uzbrajania. Tam czekał ich znany rytuał: ponowne sprawdzenie przełączników, zdjęcie zabezpieczeń i sprawdzenie całego samolotu. Kiedy eskadra kołowała do punktu uzbrajania, zerknął na prawo w stronę Starka. Osioł podniósł dłonie w rękawiczkach, tak żeby były widoczne dla zespołu uzbrajającego. Kiedy żołnierze klęczeli pod bombami podwieszonymi pod skrzydłami, znów wrócił spojrzeniem do Starka. Z tym facetem naprawdę może być problem, pomyślał. Przeniósł wzrok na drugą parę. Broussard i Pritchard, ściśnięci pasami, siedzieli wyprostowani w fotelach. Jeśli dręczył ich jakiś niepokój, nie okazywali tego. Fajne z nich chłopaki, pomyślał ciepło. Obiecał sobie, że zrobi absolutnie wszystko, żeby w jednym kawałku dotrwali do końca tury. Kapitan James Evelyn Broussard Jim Broussard także przyglądał się majorowi Starkowi, który siedząc w kabinie, niespokojnie opuszczał, to znowu podnosił głowę. Zdenerwowany jak cholera, pomyślał. To jego pierwsza misja bojowa, a jeśli informacje o nim były prawdziwe, kiepski z niego pilot. Poza tym miał wszelkie zadatki, żeby się stać przysłowiowym wrzodem na dupie. Ale tym akurat Jim się specjalnie nie przejmował. W dywizjonie było wielu superdupków. Zważywszy na rozbudowane ego pilotów myśliwców, było praktycznie nie do uniknięcia, że niemało z nich będzie raczej wrednymi osobnikami. Prawie czterdziestu facetów, a każdy z nich głęboko przekonany, że jest najlepszym pilotem nie tylko w dywizjonie, ale niewykluczone, że na całym świecie. I prawie wszyscy naprawdę byli dobrzy. Stark różnił się jednak od pozostałych pilotów. Dwudziestoośmiolatek, ale równocześnie jeden z najwyższych stopniem oficerów w dywizjonie, pokazał wyraźnie, że nie zawaha się wykorzystać swojej rangi. Oczekiwał, że dwaj kapitanowie mu się podporządkują. Do myśli Jima wkradł się niepokój. Co będzie, jeśli Stark przejmie dowodzenie po Ośle? Gdyby do tego doszło, byłoby to prawdziwe piekło dla całej eskadry Cadillac. Niewykluczone, że Jim martwił się niepotrzebnie. Może do czasu przeniesienia Osła do Stanów, Stark znormalnieje. Jim jednak szczerze wątpił, czy ten nowy facet jest w stanie opanować pilotaż i walkę powietrzną na tyle, żeby dowodzić eskadrą i wyprowadzać ją z niebezpieczeństwa. Po odejściu Osła, jego naturalnym następcą na stanowisku dowódcy powinien zostać niewątpliwie Andy. Miał doświadczenie i wierzył w swoje umiejętności. Broussard uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu twarzy Osła, gdy Stark z całą powagą zapytał go, czy ma się przygotować do przejęcia dowództwa, na wypadek, gdyby coś stało się prowadzącemu. Osioł spojrzał na niego jak na wariata; widać było, że stara się nad sobą zapanować, po czym oświadczył suchym tonem, że wówczas powinni chyba przestrzegać uświęconej pięćdziesięcioletniej tradycji pilotów myśliwców, która głosi, że w takim, nader zresztą nieprawdopodobnym przypadku, niemożności wykonywania obowiązków przez dowódcę, jego obowiązki przejmuje prowadzący drugiej pary. - A co z procedurami obowiązującymi w razie niebezpieczeństwa? - upierał się Stark. Zdenerwowanie wywołane zbliżającą się misją znajdowało odzwierciedlenie w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące majora pytania. - No cóż, jeśli chodzi o niebezpieczeństwa - odparł Osioł - może pan major sprecyzuje, czy chodzi mu o te wyszczególnione w instrukcjach, czy też o jedno z tysiąca, albo i więcej, które mogą im grozić, kiedy wkurwią tubylców zrzucanymi na nich bombami? Na przykład, jeśli trzeba się będzie katapultować nad Laosem, procedury naprawdę nie wiele dadzą, jako że Pathet Lao ma nieprzyjemny zwyczaj oddzielania głowy pilota od reszty ciała tuż po tym jak go schwytają. Niektórzy Wietnamczycy z Północy także są nie od tego. Istnieje o wiele więcej potencjalnych zagrożeń - tłumaczył cierpliwie Osioł - ale nie spodziewam się, że pan major od razu będzie się chciał z nimi zapoznać. Stark poczerwieniał jak piwonia i tak zacisnął usta, że stały się cienką, prostą kreską. Jimowi zrobiło się go szkoda. Faceta wyciągnęli z macierzystej jednostki, jego doświadczenie ograniczało się do pokojowych misji na bombowcach, które planowano w najdrobniejszych szczegółach. Stark nie przywykł do balansowania na ostrzu noża. A jak się nad tym zastanowić, dotyczyło to także Jima. Jim oderwał wzrok od majora Starka i spojrzał na maszynę po swojej prawej stronie. W tej samej chwili spostrzegł ze zdumieniem, że Pritchard wbrew swoim zwyczajom obejrzał się i patrzy prosto na niego. Zaraz jednak odwrócił głowę i kontakt wzrokowy się urwał. Jim, wbijając wzrok prosto przed siebie, zastanawiał się, co z tego wszystkiego wyniknie. Kiedy Osioł ogłosił zmiany w składzie eskadry, ani on ani Pritchard nie dali niczego po sobie poznać. Jim wiedział, że Pritchard był w gruncie rzeczy zadowolony, że jego nowym skrzydłowym będzie właśnie on, a nie Stark. Andy prawdopodobnie nie znosił żadnego z nich, ale miał przynajmniej pewność, że Jim potrafi utrzymać się blisko jego skrzydła. Eskadrze Cadillac dopisało szczęście, bo czekał ją dzisiaj niemal treningowy lot na Obszar Pierwszy, bardzo blisko Strefy Zdemilitaryzowanej i nieco na północ od niej. Zbombardowanie celu, którym był odcinek krajowej linii kolejowej północ-południe powinno być względnie bezpieczne, o ile wszyscy piloci przyłożą się do roboty. Bezpieczne było pojęciem względnym, jak zawsze w tym naszpikowanym artylerią kraju, jako że po obu stronach magistrali rozlokowano stanowiska obrony przeciwlotniczej. Wywiad nie stwierdził obecności rakiet, a MiGi zwykle nie zapuszczały się tak daleko na południe. Mimo to mogli się spodziewać, że stacji przetokowej bronić będą nawet działa kalibru 100 mm. - Eskadra Cadillac, przełączyć się na wieżę - rozkazał Osioł, kiedy jego maszyna wytoczyła się z punktu uzbrajania. Piloci pośpiesznie zmienili częstotliwość i pokołowali za dowódcą na pas startowy. Wskazówka zegara minęła godzinę wyznaczoną na start i Jim zobaczył, że samolot Osła toczy się powoli po pasie a potem ostro przyśpiesza na dopalaczu, który zapewniał mu dodatkowy ciąg. Sylwetkę myśliwca przysłonił czarny dym z wodnego układu wtrysku. Gdy kilometr dalej koła samolotu Jima oderwały się od betonu, blade światło świtu ustępowało właśnie ostrym promieniom słońca. Cztery maszyny leciały jeszcze jedna za drugą w rozciągniętym szyku za prowadzącym, kiedy Osioł zameldował kontroli radarowej zmianę częstotliwości i poprosił o pierwszy namiar na cysternę. Jim zauważył czarny dym wydobywający się z silnika maszyny Pritcharda, kiedy ten skręcał z powrotem na wschód i zacieśnił krąg, żeby za nim nadążyć. Stark nie trzymał pozycji i najwyraźniej miał kłopot z dogonieniem prowadzącego. Jim przechylił się na skrzydło, przemknął pod Starkiem i wślizgnął się na swoje miejsce przy prawym skrzydle Trójki. Zanim podszedł bliżej, zerknął na lewo w poszukiwaniu Starka. Nie było go widać, więc Jim obejrzał się na prowadzącego i wszedł tuż pod jego lewym skrzydłem, omal nie ocierając się przy tym o prawe skrzydło Andy’ego. Stark nie potrafił sobie poradzić i nadal nie leciał na pozycji. Jim pomyślał, czy nie wywołać Osła i nie powiedzieć mu, że skrzydłowy nie może za nim nadążyć, ale dał sobie spokój. Niech Stark sam się odezwie, jeśli potrzebuje pomocy. Zrobił to. - Prowadzący Cadillac, tu Dwójka. Daj mi jeden. Stark prosił w ten sposób, aby prowadzący zmniejszył moc o jeden procent obroty i pomógł mu dołączyć do szyku. Takie prośby zgłasza się zwykle wtedy, gdy samoloty lecą na dużej prędkości w locie po prostej. Na pewno nie wówczas, gdy prowadzący wykonuje powolny skręt, aby umożliwić eskadrze łatwe ustawienie szyku. Osioł, pierwszy raz odkąd wystartowali, odwrócił głowę w prawo i poszukał wzrokiem swojego skrzydłowego. W tej chwili jego zadaniem jako dowódcy było zaprowadzić eskadrę do tankowca i nad cel, a następnie kierować nalotem, zrzuceniem bomb i ucieczką. Nie mógł marnować czasu na matkowanie skrzydłowemu, który miał podstawowe problemy z lataniem w najprostszym nawet szyku. Sheehanowi nie mieściło się w głowie, żeby pilot myśliwca nie potrafił dołączyć do formacji, mimo że maszyna prowadzącego długo po starcie nie zmieniała kursu. Aby umożliwić swojemu skrzydłowemu dogonienie go, zmniejszył prędkość wznoszenia, ale nie nastrajało go to najlepiej. - Cadillac Dwa, tu prowadzący. Mam nadzieję, że następnym razem darujesz nam te wygłupy. - Stark nic nie odpowiedział. Ze swojej pozycji czwartego samolotu w szyku, Jim mógł dojrzeć tylko tył hełmu Osła, a to oznaczało, że dowódca - rzecz u niego niezwykła - patrzy na Starka. Jim skrzywił się widząc, co ten facet wyprawia, próbując utrzymać się na pozycji. Maszyna numer dwa podskakiwała w górę i w dół, szarpała się to w przód, to znów do tyłu, jakby jej pilot nie potrafił zapanować nad sterami. Jezu, pomyślał Jim, ten gość przypomina niektórych moich uczniów, którzy dopiero uczyli się latać w szyku. I to ma być doświadczony pilot? Jakim cudem zaliczył szkolenie na F-105? Broussard wiedział jednak, że zawsze znajdzie się na to sposób, szczególnie jeśli twoim instruktorem jest kumpel z Akademii Sił Powietrznych, albo jeśli twoimi postępami osobiście interesuje się jakiś pułkownik lub generał. Zwykle to wystarczało, żeby uświadomić instruktorowi lub jego dowódcy, że uczeń ma „promotora”, który na pewno nie będzie zadowolony, jeżeli ktoś obleje jego protegowanego. Kwaśna mina Jima ustąpiła jednak miejsca uśmiechowi, kiedy pomyślał, co Osioł będzie miał do powiedzenia Starkowi, jeśli w takim szyku, na oczach wszystkich pilotów w bazie podejdą do lądowania. Sheehan przeżyje to jako osobiste upokorzenie. Szybko nawiązano kontakt z cysterną; zaczęli zniżać pułap do wysokości tankowania. Stark nadal kluczył jak pijany kierowca na drodze. Reszta eskadry poruszała się niczym jeden samolot - jakby maszyny łączyła niewidzialna lina. Patrząc, jak Stark zmaga się ze sterami, Jim uświadomił sobie, że sam już nie myśli o prowadzeniu samolotu, tylko po prostu to robi. Zupełnie jakby jego umysł i stery stanowiły jedność, dzięki czemu były mu całkowicie posłuszne. Pomyślał, jakby mu się pilotowało bombowiec B-52, którym latał Stark. Całymi godzinami na tym samym pułapie i wciąż prosto przed siebie, pięciu członków załogi więcej do obsługi urządzeń i czuwania nad przebiegiem lotu, brak ciągłego napięcia. Bez chwili wahania zdecydował, że on się do tego nie nadaje. Gdzie w tym uciecha? Dlaczego w ogóle ktoś chce to robić? Niewykluczone, że latanie przez cały czas po linii prostej i na tym samym pułapie niosło ze sobą inny, nieznany pilotom myśliwców stopień zagrożenia. Kierowca wyścigowy na pewno w taki sam sposób patrzyłby na kierowcę furgonetki z pieczywem. Jim miał wrażenie, że słowo pilot nie powinno odnosić się jednakowo do jednej i drugiej grupy lotników. Przyszło mu do głowy, że teoretycznie, po zaliczeniu tury lotów, mogą go przenieść do SAC, ale na myśl o tym aż się wzdrygnął. Raptem przypomniał sobie, że w razie gdyby udało mu się przeżyć te sto lotów, planował przecież zatrudnić się w jednej z dużych linii lotniczych i tam zarabiać na życie. Czy aż tak bardzo się to różniło od latania bombowcami SAC? Sprawi mu większą frajdę? Postanowił więcej o tym nie myśleć. Osioł ponownie nawiązał łączność z cysterną i podał kolejność tankowania. Pierwszy był Cadillac Dwa. Sheehan przypomniał wszystkim o konieczności dwukrotnego podejścia do cysterny i zatankowania zbiorników do pełna, zanim polecą nad cel. - Nie przejmuj się, prowadzący - odezwał się tankowiec. - Zielona Czwórka ma zatrzęsienie paliwa, namiar na was mocny i wyraźny. Schodzimy z trasy i wyłączamy namierzanie. Steruj dziesięć stopni w lewo do miejsca spotkania. Broussard wstydził się, że w ogóle ktoś musiał być świadkiem tego, jak Stark próbuje napełnić zbiorniki. Raz po razie podprowadzał swój obciążony bombami samolot pod cysternę, sonda wchodziła do gniazda wlewu paliwa, ale tylko po to, aby za chwilę odłączyć się automatycznie, bo Stark ciągnął ją w bok, do przodu lub w tył. Za każdym razem udawało mu się pobrać zaledwie kilkaset kilogramów paliwa, czyli niewiele więcej niż w tym czasie spalał. Mimo panującej zwykle w trakcie tankowania w powietrzu ciszy radiowej, operator sondy zrozumiał, że chyba będą mieli kłopoty. Zaczął naprowadzać nieudolnego pilota myśliwca na właściwą pozycję tak, aby utrzymał się na niej wystarczająco długo do zatankowania zaplanowanej ilości paliwa: - Cadillac Dwa, metr do przodu, dwa do góry - instruował roztrzęsionego pilota. - Spokojnie, Dwójka. Uda ci się. Jeden do przodu, dwa do góry. Kontakt. Paliwo płynie. - I wreszcie: - Rozłączenie. Cadillac Dwa napełnił w końcu zbiorniki i wycofał się spod brzucha K-135. Jim zorientował się, że są znacznie dalej na szlaku tankowca niż planowano, a to zwiększało odległość, jaka dzieliła ich od celu. Poza tym, dawno już przestali mieścić się w czasie. Pozostali członkowie eskadry sprawnie i szybko pobrali przewidzianą ilość paliwa. Wiedział, że Osioł musi być wściekły, ale w trakcie tankowania nie odezwał się ani słowem. Kiedy Broussard po raz drugi podleciał pod cysternę, żeby zatankować do pełna, ostry i przenikliwy zapach nafty lotniczej wypełnił kabinę. Gdy chwilę później eskadra odeszła od transportowca, dystans do celu jeszcze się zwiększył. Osioł nie był zadowolony: - Eskadra Cadillac, tu prowadzący. Spróbujmy, może uda się nadrobić trochę czasu, który przepieprzyliśmy tutaj - warknął przez radio. - O TOT możemy zapomnieć, ale zróbmy wszystko, żeby zyskać każdą cholerną sekundę. W odstępie pięciu minut za eskadrą Cadillac nad wyznaczony dla nich cel miała jeszcze nadlecieć tylko eskadra Jabłko z siostrzanego skrzydła F-105. Jim wiedział, że mają niewielką szansę nadrobić aż tak znaczne opóźnienie, Osioł jednak wyrwał przed siebie z maksymalnie przesuniętą do przodu dźwignią ciągu. Broussard zerknął szybko na prędkościomierz. Prawie 900 kilometrów na godzinę. Byli o wiele za daleko od celu, żeby utrzymywać tę prędkość i jednocześnie zachować bezpieczną rezerwę paliwa na powrót i tankowanie; szczególnie że zapędzili się na szlaku cysterny piętnaście minut dalej, niż planowano. Przy maksymalnej prędkości, potężny odrzutowy silnik błyskawicznie pożerał paliwo. Lecieli nad Laosem, a pod skrzydłami przesuwała się Dolina Amfor - obszar prawie całkowicie pozbawiony drzew, na którym jakaś starożytna cywilizacja pozostawiła po sobie ogromne zakopane w ziemi gliniane zbiorniki. Niektóre z nich były widoczne nawet z wysokości sześciu tysięcy metrów. Po co je zbudowali? Żeby chować zmarłych? Przechowywać ryż? Może, w porze deszczowej, gromadzili w nich wodę? A może lubili po prostu kopać wielkie doły i zagrzebywać w nich amfory. Jim odruchowo przechylił samolot, żeby powtórzyć manewr formacji, która skręcała na południe. Na znak Pritcharda wszedł w prawy szyk schodowy. Zauważył, że Andy poruszył głową i machinalnie zlustrował niebo, chociaż znajdowali się dobrze na południe od obszaru, gdzie zwykle polowały MiGi. Poprzez mgłę zaczynał już dostrzegać niewyraźny zarys łańcucha górskiego, który tworzył kręgosłup Azji Południowo-Wschodniej. Widoczność, jak zwykle, była fatalna. W życiu nie widział gorszego smogu, nawet w Los Angeles. Tworzył go dym z tysięcy palenisk do pozyskiwania węgla drzewnego, ognisk i wypalanych obszarów dżungli, na których chłopi zakładali pola. Chmura zanieczyszczeń unosiła się do wysokości dwóch tysięcy metrów, przyciśnięta potężną warstwą inwersyjną cieplejszego powietrza. Nadchodzące monsuny w końcu je oczyszczą, ale wraz z nimi nadejdą gwałtowne burze, które będą szalały miesiącami w całej Azji Południowo- Wschodniej. Broussard zerknął na swój dopplerowski system nawigacyjny: jeszcze tylko kilka kilometrów i wejdą w ostatni zwrot przed celem. Końcowy odcinek lotu przecinał wąski pas Wietnamu Północnego i wiódł prosto nad magistralę kolejową. Stark w dalszym ciągu miał problemy z utrzymaniem się na pozycji skrzydłowego. Było oczywiste, że zupełnie nie daje sobie rady. Jego samolot gwałtownie zbliżał się do Osła i natychmiast odpadał, bo równie gwałtowna redukcja ciągu powodowała, że szybko tracił pozycję w szyku. Pilotażu nie ułatwiało też maksymalne obciążenie Thudów. Jak temu facetowi udało się zaliczyć szkolenie? Musiał mieć protektora, kogoś, kto dbał o jego karierę. Jim nie był pewien, czy anioł stróż Starka rzeczywiście wyświadczył mu tym przysługę. Jeśli umiejętności majora szybko się nie poprawią, gość ma wszelkie szanse nie dożyć końca tury. - Rozpieprzmy ich w drobny mak - nadał Osioł, kiedy zaczęli skręcać na wschód. - Przechodzimy na częstotliwość bojową. Zgodnie z rozkazem, Jim przestawił swój odbiornik UHF i sprawdził przełączniki sterujące prawidłowym zrzutem bomb. Systemy uzbrojenia zwykle pozostawały wyłączone do chwili przekroczenia granicy wrogiego kraju. Dzięki temu, jeśli samolot musiał zrzucić ładunek, bomby nie wybuchały. Laos, nad którym właśnie przelatywali, był podzielony pomiędzy komunistyczne siły Pathet Lao oraz siły rojalistyczne. Zazwyczaj nikt nie miał pewności, które oddziały zajmują dany obszar, więc bomby zrzucane awaryjnie nigdy nie były uzbrojone, chyba że kierowano je na konkretny cel.. Laos był bardzo zagadkowym krajem. Jim podzielał opinię francuskiego pisarza Bernarda Falla, który powiedział, że Laos nie jest prawdziwym państwem, lecz raczej polityczną ideą, tworem, który powstał z czystego pragmatyzmu jego twórców. Osioł nawiązał kontakt z eskadrą Jabłko, która już dotarła nad cel i nie sprawiała wrażenia zachwyconej zastaną sytuacją. Według planu, mieli zaatakować po eskadrze Cadillac, a tymczasem krążyli bez celu i próbowali udawać chmury. Wietnamscy artylerzyści nie dali się nabrać: otworzyli ogień i wstrzeliwali się w cel. - Dowódca Jabłka, tu prowadzący Cadillac. Nadlatujemy. Będziemy tam mniej więcej za pięć minut. Jaka jest wasza pozycja? - Prowadzący Cadillac, jesteśmy dokładnie nad tym cholernym celem. Czekamy na was. Zdążyliśmy już zrobić dwa okrążenia. Coś się nam przesłyszało na odprawie, czy to wy mieliście poprowadzić nasze stadko? - Potwierdzam, Jabłko. Było opóźnienie w tankowaniu. Może ruszycie się sami i zbombardujecie wyznaczone cele. Skończycie robotę, a my wejdziemy za wami. - Czemu nie? Nie ma po co się tutaj włóczyć i ryzykować, że nam odstrzelą tyłek. Niektóre z dział donoszą na nasz pułap. OK, eskadra Jabłko, tu prowadzący. Robimy co trzeba i spadamy. Jim wiedział, że reprymenda ze strony dowódcy Jabłka wkurzy Osła niemiłosiernie. Na horyzoncie faktycznie widać już było wybuchy pocisków przeciwlotniczych. Przesuwały się w ślad za atakującymi maszynami, wskazując, gdzie ich szukać na niebie. Równie dobrze myśliwce mogłyby ciągnąć za sobą transparent z nazwą eskadry. Jedno nie ulegało wątpliwości: wietnamscy artylerzyści wiedzieli, który odcinek torów będzie obiektem ataku. Teraz, kiedy piloci Jabłka najpierw latali nad nimi, a potem zaatakowali magistralę, obrona przeciwlotnicza będzie już na nich czekała. Linie kolejowe pod pewnym względem bardzo przypominały mosty; w obu przypadkach istniała tylko jedna skuteczna metoda, aby je zniszczyć. Atakujący samolot musiał przelecieć w poprzek torów, a bomby należało zrzucać nie wszystkie naraz, lecz jedną po drugiej. Jeżeli nawet minimalnie chybiły, wyłącznym efektem nalotu była ogromna dziura w ziemi, która jedynie dostarczała ekipom remontowym masy gotowego budulca. Prawidłowo ulokowane bomby spadały w poprzek magistrali, a co najmniej jedna z nich powinna zniszczyć jakiś odcinek torowiska. Nikt nie miał złudzeń, że w ten sposób na dłuższy czas uda się zatrzymać ruch północnowietnamskich pociągów z zaopatrzeniem. Prawdopodobnie jeszcze przed zapadnięciem zmroku, kiedy zwykle wyruszały w drogę, pomkną po naprawionych szynach na południe. Ogień artylerii przeciwlotniczej skoncentrował się na myśliwcach z eskadry Jabłko, więc cztery maszyny Cadillac bez żadnych przeszkód dotarły do miejsca, skąd miały rozpocząć atak. Mimo mgły widzieli wybuchy bomb zrzucanych przez atakujące Thudy. Jim próbował odnaleźć ich IP - niewielki lasek ze skrzyżowaniem dróg, które w cieniu drzew było teraz zupełnie niewidoczne. Schodzili na pułap ataku. Prędkość znacznie wzrosła; maszyna zaczynała dygotać. Broussard zerknął szybko w lewo, żeby sprawdzić pozycję Starka. Ten, w miarę jak eskadra przyśpieszała, wyraźnie zostawał w tyle. Przed nimi wykwitły małe szare obłoczki eksplodujących pocisków plot. Nie dosięgały ich jeszcze, ale prędkość, z jaką nadlatywała eskadra, powodowała, że zbliżały się błyskawicznie. Tory i stację przetokową widać teraz było jak na dłoni. Otaczał je dym po wybuchach bomb. Jim dostrzegł refleks słońca odbity w skrzydłach jednego z myśliwców eskadry Jabłko, który właśnie unikiem wychodził znad celu. Artyleria zabrała się za odrabianie zaległości względem samolotów Osła, ale zapewne z powodu gęstej mgły, wstrzelali się trzysta metrów za nisko. Natychmiast naprawili niedopatrzenie i po chwili pociski rozrywały się niemal dokładnie na wysokości mknącej przed siebie eskadry. Radar ostrzegawczy przez jakiś czas świergotał delikatnie w słuchawkach, Jim prawie nie zwracał na niego uwagi. Nagle odezwał się wysokim przenikliwym dźwiękiem - znak, że zaczęły ich namierzać radary naprowadzające artylerię. Broussard szybko skontrolował dziewięć przełączników, które uzbrajały bomby i sterowały ich zrzutem na nieprzyjaciela, a potem maksymalnie skoncentrowany poszukał maszyny Osła oraz swojego prowadzącego. No, Osioł! Ani na chwilę nie odrywał od nich spojrzenia, wiedział bowiem z doświadczenia, że prowadzący Cadillac nie ma zwyczaju uprzedzać swojego skrzydłowego, kiedy rozpocznie atak. Wymagał, żeby eskadra uważnie śledziła wszystkie jego ruchy. Kiedy weszli w zasięg ognia dział kalibru 37 mm i 57 mm, pobiegły im na spotkanie roje pomarańczowych kul. Te były nawet niebezpieczniejsze niż ciężka artyleria, bo działka zasilano amunicją z sześcionabojowych łódek, a artylerzyści potrafili z zadziwiającą szybkością je zmieniać. Samolotem Jima targnęły dwa błyskawicznie następujące po sobie wybuchy. Zauważył, że Pritchard obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Broussard zdołał utrzymać pozycję. Jim tkwił tam jak przyklejony i właśnie przelatywał przez strefę wyjątkowo zmasowanego ognia, z której przed chwilą wyszedł Pritchard. No, Osioł! Zróbmy to i spieprzajmy stąd jak najszybciej. Jim, wiedział jednak, że mimo ciężkiego ostrzału, dowódca eskadry nigdy nie rzuca maszyny do przedwczesnego ataku. Major uparcie trzymał się prostego credo: „Płacą ci za to, żebyś umieścił te pieprzone bomby w celu”. System ostrzegawczy zawodził teraz jak potępieniec, na częstotliwości bojowej słychać było eskadrę Jabłko. Osioł jakby czytał mu w myślach, bo nagle przerzucił maszynę na plecy i pod kątem sześćdziesięciu stopni pomknął lotem nurkowym ku ziemi. Jim zauważył, że Pritchard zwleka, czekając, aż Stark pójdzie w ślady Osła. Andy chciał, żeby mogli wreszcie z Broussardem przejść do nurkowania i zabrać się stąd w jasną cholerę. Ostrzał stawał się coraz gęstszy i coraz celniejszy. Walili do nich jak wściekli. Sekundy uciekały, a Pritchard ciągle zwlekał. Byli teraz o wiele za daleko, by myśleć o udanym bombardowaniu. Nie mogli czekać ani chwili dłużej. - W dół, Cadillac Dwa! W dół! - krzyknął Pritchard. Stark momentalnie zwinął maszynę, zanurkował i pomknął ku ziemi, jakby właśnie czekał na taki rozkaz. Pritchard trzymał się blisko niego, choć krótką chwilę zajęło mu przerzucenie ciężkiego Thuda na plecy i pchnięcie drążka do przodu, aby utrzymać nos samolotu we właściwej pozycji. Jim poszedł za nim. Byli daleko od planowanego miejsca, więc mimo że krew uderzała mu do głowy, przeszukiwał wzrokiem ziemię w poszukiwaniu celu. Dostrzegł go w tej samej chwili, gdy bomby Osła wybuchły w poprzek nitek torów przetokowni. Dopiero wtedy przestał popychać drążek, pozwolił, aby nos myśliwca poszedł w kierunku ziemi i rzucił Thuda w niemal pionowe nurkowanie. Jeszcze jednym szybkim spojrzeniem na dowódcę eskadry upewnił się, że mimo nieplanowanej procedury podejścia i ujemnego przeciążenia pewnie utrzymuje się na pozycji. Teraz skoncentrował się na prawidłowym ustawieniu celownika. Bomby Starka eksplodowały w jednej linii kilkaset metrów na zachód od przetokowni. Ciężki myśliwiec Jima ustabilizował lot, ale prąd powietrza, który opływał podwieszone pod skrzydłami bomby powodował, że Thud nieustannie dygotał i podskakiwał. Podświetlane linie celownika ustawiły się nieco na lewo od głównej magistrali. Skontrował delikatnie prawą lotką i orczykiem, by naprowadzić je na cel. Tuż obok eksplodował pocisk i targnął potężnie myśliwcem. Chyba 100 mm, pomyślał machinalnie, ponownie naprowadzając samolot na właściwy kurs. Dlaczego w takiej sytuacji mówi się, że pocisk chybił o włos, a nie że prawie trafił. Lepiej się skup na tym, co robisz, zbeształ się w myślach. Szybki rzut oka na wysokościomierz: wskazówka przesuwała się błyskawicznie - 2.500 metrów. Jeszcze 500 i można zrzucać bomby. Samolotem wstrząsnęły kolejne eksplozje; pomarańczowe kule przemknęły tuż przed wiatrochronem - w jednej chwili przestał cokolwiek widzieć. Było o wiele gorzej, niż się spodziewali. Nareszcie 2.000 metrów! Zrzut i odejście. Czuł, jak bomby jedna po drugiej odrywają się od kadłuba samolotu, a maszyna staje się coraz lżejsza i lepiej słucha sterów. Ostatnia bomba poszła. Drążek do siebie! Ciągnął go z taką siłą, że omal nie wbił go sobie w brzuch. Myśliwiec walczył z siłą odśrodkową. Miał teraz tak olbrzymią prędkość, że wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Ziemia wybiegała mu na spotkanie, ale w końcu nos Thuda zaczął powoli iść w górę. Komory kombinezonu wypełniły się, obciskając silnie uda i brzuch. Poszukał wzrokiem przeciążeniomierza. Prawie siedem G. Jego ciało ważyło teraz siedmiokrotnie więcej i ciężar ten wtłaczał go w fotel z taką siłą, że nie mógł nawet unieść dłoni, żeby pchnąć dźwignię ciągu i włączyć dopalacz. Dobrze dopasowana maska tlenowa zsuwała się z twarzy. Pod wpływem przeciążenia wargi i skóra na szczękach obwisły i wyglądał teraz jak parodia obślinionego idioty. Krew odpłynęła z mózgu; w efekcie najpierw znacznie ograniczyło się pole widzenia, a potem zupełnie pociemniało mu w oczach. Przez chwilę bał się, że straci przytomność. Organizm zaczął wytwarzać adrenalinę, a lęk spowodował obkurczenie się naczyń krwionośnych. W rezultacie ciśnienie krwi, podwyższane jeszcze przez wypełnione komory kombinezonu, wzrosło do maksimum. Kiedy stało się oczywiste, że jednak nie uderzy w ziemię, Jim zwolnił nieco nacisk na drążek. Znowu zaczynał normalnie widzieć. - Gdzieście się, kurwa, podziali? - wrzasnął Osioł. - Tu Trójka - usłyszał mamrotanie Pritcharda, który wciąż walczył z przeciążeniem. - Właśnie wychodzę znad celu. Kiedy Andy rozpoczął serię uników i zaczął rzucać samolotem to w lewo, to w prawo, Jim wykonywał równie ostre manewry i ze wszystkich sił starał się utrzymać pozycję. - Gdzie Dwójka? - spytał Osioł. - Tu Cadillac Dwa. Prowadzący, zgubiłem cię, ale jestem jakieś osiem kilometrów na zachód od torów. Kurs dwa-siedem-zero - głos Starka był nieco piskliwy i pełen napięcia. - Co ty tam, do cholery, robisz? Miałeś się trzymać mojego skrzydła. Myślałem, że tam jesteś, dopóki coś mnie nie tknęło, żeby się obejrzeć. Nie było tam psa z kulawą nogą. Cały nalot przeprowadziłem sam. Natychmiast dołącz do eskadry. - Prowadzący, tu Cadillac Dwa. Z przyjemnością do was dołączę, jeśli powiecie, gdzie jesteście. W eterze przez dłuższą chwilę panowało milczenie; w końcu Osioł powiedział: - Dwójka, będziemy krążyć na siedmiu tysiącach, około piętnastu kilometrów na północ od celu, dokładnie nad torami. Zasuwaj do nas i dołącz do reszty, bo musimy zdążyć do tankowców, zanim wszystkim skończy się paliwo. Stark dogonił ich na tym pułapie; działa milczały, w powietrzu rozerwało się tylko kilka niecelnych pocisków. Dym i kurz po wybuchach bomb zaczął opadać: na terenie przetokowni i wzdłuż prowadzących do niej torów widniały ogromne leje po wybuchach. Jedna, góra dwie noce pracy i znów będą zdatne do użytku, pomyślał Jim. Wtedy wrócą i znów wywalą parę dziur więcej, żeby tamci mieli co odbudowywać. Świetny sposób na życie. Uważnie skontrolował ilość paliwa i stwierdził, że pozostało go zaledwie na dotarcie do tankowca, o ile Stark znowu nie zacznie sprawiać kłopotów. Eskadra weszła w przestrzeń powietrzną Laosu i skierowała się do miejsca spotkania z cysterną nad wschodnią Tajlandią. Wszystkie samoloty zwolniły, by jak najoszczędniej gospodarować paliwem, i prawie stanęły zawieszone w powietrzu. Pozostało im już bardzo niewiele czasu. Osioł przeszedł na częstotliwość tankowania, ale zanim nawiązał kontakt z cysterną, połączył się z powietrznym punktem dowodzenia, aby przyśpieszyć akcję pobierania paliwa. Odmówił określenia sytuacji mianem alarmowej, dzięki czemu być może przystąpiono by do bardziej zdecydowanych działań, ale hasło Mayday mogło odciągnąć tankowiec od kogoś bardziej potrzebującego pomocy. Jimowi jednak trudno było sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł być w gorszej sytuacji niż oni. Oczy same uporczywie spoglądały na wskaźnik paliwa, którego zapas zmniejszał się w zatrważającym tempie. - Korona ma tankowiec, który zasuwa w naszą stronę, więc uważajcie. Za minutę lub dwie wejdzie na naszą częstotliwość - zakomunikował Osioł. Broussard zauważył, że dowódca nie zaprzątał sobie głowy pytaniem o ilość paliwa, tylko od razu podał kolejność tankowania. - Dwójka, ty pierwszy; potem Czwórka i Trójka. Dwójka, odłączasz się, gdy zatankujesz tysiąc litrów. Tak samo ty, Jimbo. Bierzesz tysiąc. Ja i Andy też. Niewykluczone, że trzeba będzie to parę razy powtórzyć, więc wszyscy macie się uwijać. Plan Osła był prosty; każdy samolot miał nabrać tyle paliwa, żeby się utrzymać w powietrzu, gdy inni będą tankowali. Był to jedyny sposób, aby dwa ostatnie samoloty miały możliwość podejścia do cysterny, zanim ostatecznie wyczerpie się im paliwo. - Prowadzący Cadillac, tu Biała Kotwica Trzy Cztery - odezwał się głos w eterze. - Jak nas słyszycie? - Bez zarzutu, Trzy Cztery. Kolejność tankowania: Dwójka, Czwórka, Trójka i prowadzący. Wszyscy jesteśmy na wykończeniu, więc dajcie każdemu po tysiąc; wtedy powtórzymy rundę i tak do skutku. Osioł wypowiedział magiczne słowa: „jesteśmy na wykończeniu”. Załoga cysterny wiedziała, że kiedy piloci myśliwców tak określają sytuację, oznacza to, że tylko chwile dzielą ich od zgaśnięcia silnika. - Zrozumiałem, prowadzący Cadillac. Skręć pięć stopni w prawo. Mamy silny impuls, zaczynamy namierzać. Po wyjściu z zakrętu powinniście nas mieć na pierwszej, odległość około ośmiu kilometrów. Jesteśmy przygotowani, że będziecie podchodzili kilkakrotnie; zawiadomiliśmy też Koronę. - Dziękuję, Trzy Cztery. OK, widzimy was jak na dłoni. Dwójka do przodu i tankuj. Obsługa, pamiętajcie: każdemu wlewacie po tysiącu. Stark powoli wysunął się naprzód podążając za końcówką sondy, która zapraszająco kiwała się lekko w górę i w dół. Kiedy F-105 zatrzymał się na pozycji, teleskopowy przewód wydłużył się i trafił w gniazdo wlewu paliwa. Nie odbyło się to sprawnie i elegancko, ale Major Stark dostał swój tysiąc kilogramów paliwa i tylko raz zboczył na tyle, że trzeba było odłączyć sondę. Operator sondy wyciągnął ją z gniazda i odsunął w bok od myśliwca. Broussard natychmiast zajął pozycję pod cysterną, wiedząc, że pozostała dwójka ani na chwilę nie odrywa wzroku od wskaźnika paliwa. Ani razu nie musiał się awaryjnie odłączać, ale każda sekunda oczekiwania aż skończy, musiała być dla jego kolegów prawdziwą torturą. - Prowadzący, naprawdę jestem na wykończeniu - dobiegł go spokojny głos Pritcharda. - Zero paliwa. Jim wiedział, ile kosztowało Andy’ego wypowiedzenie tych słów, szczególnie że Pritchard zdawał sobie sprawę, iż Osioł znalazł się w identycznej sytuacji, a jest ostatni w kolejce. Broussard miał jednak świadomość, że jego prowadzący czuł się w obowiązku zameldować o swoim położeniu. Jim natychmiast odłączył się od cysterny: - Mam ponad siedemset. Podchodź. Siedemset litrów nafty lotniczej wystarczało zaledwie na kilka minut lotu, ale i tak było to więcej, niż mieli Osioł i Pritchard. Andy był gotów i szybko zajął pozycję. Operator sondy wiedział, że od niego zależy teraz, aby nie doszło do katastrofy, i nie miał ochoty tracić czasu na delikatne wprowadzenie sondy do gniazda. Wtłoczył ją jakby dokonywał gwałtu. Jim z szeroko otwartymi oczami przyglądał się, jak Osioł, próbując zyskać kilka cennych sekund, wślizguje się pod tankowiec obok Pritcharda. Niewiele brakowało, a skrzydła ich samolotów zderzyłyby się. - Po twojej prawej, Andy! - zawołał dowódca, ostrzegając Pritcharda, który mógł nie zauważyć, że się do niego zbliżył. Kiedy Pritchard zakończy tankowanie, wystarczy, że lekko się cofnie i odsunie w lewo, a Osioł wślizgnie się kilka metrów dalej na jego miejsce. Sheehan musiał być w naprawdę krytycznym położeniu, bo najmniejszy błąd w pilotażu narażał ich i cysternę na wielkie niebezpieczeństwo. Pritchard odpowiedział podwójnym kliknięciem mikrofonu - zwyczaj przyjęty w lotnictwie w sytuacjach, kiedy pilot nie może, lub nie powinien, odpowiedzieć werbalnie. Andy odłączył się, kiedy operator sondy poinformował, że przetoczono tysiąc litrów. Błyskawicznie się cofnął i odszedł w lewo, ustępując miejsca Sheehanowi, który już podsuwał nos samolotu w kierunku sondy, niczym niecierpliwy cielak szukający wymienia. - Zgaśnięcie silnika - zameldował spokojnie Osioł, zanim jeszcze sonda zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. - Trzy Cztery, może zwolnicie i zaczniecie schodzić, a my tu spróbujemy jeszcze raz. Operator sondy, zdaje się, że masz tylko jeden strzał. - To w zupełności wystarczy, Cadillac, potrafię tym nawlec igłę. - Ja to mam szczęście - jęknął Osioł, a tankowiec zaczął w tym czasie zniżać lot. - Ze wszystkich benzyniarzy na świecie musiał mi się trafić akurat taki, który ma większą wprawę w szyciu, niż w tankowaniu. Pozostałe trzy Thudy przestawiły silniki na bieg jałowy i podążyły za dowódcą. Niezależnie od tego, co się przydarzy dowódcy, musieli być blisko tankowca, w przeciwnym razie niedługo wszyscy zostaliby bez paliwa. Patrzyli, jak Osioł manewruje pod brzuchem cysterny pozbawionym napędu myśliwcem. Wiedzieli doskonale, że bez włączonego silnika krótkoskrzydły Thud w locie ślizgowym jest równie aerodynamiczny jak spadająca cegła. Osioł jednak pilotował go tak, jakby nie nastręczało mu to najmniejszych trudności. - Kontakt! - krzyknął operator. - Tankujesz paliwo! - Tak, i nawet silnik odpalił. Daj maksymalne ciśnienie, jakie to coś twoim zdaniem wytrzyma, bo reszta eskadry pewnie już leci na oparach. Cadillac Dwa, podchodź. Mnie już wystarczy. Dobra robota, chłopcze. Eskadra tankowała na przemian, ale nic nie było w stanie przerwać błędnego koła, w jakim się znalazła. Każda maszyna mogła pobrać tylko minimalną ilość paliwa, tak aby przez kilka minut utrzymać się w powietrzu. Potem odlatywała i znów podchodziła do tankowca. Każdy kilogram paliwa był cenny, bo pilotom nieustannie groziło zupełne opróżnienie zbiorników. Przyszła kolej na Pritcharda, który właśnie zbliżał się do cysterny. Broussard ze swojej czwartej pozycji w szyku wywołał dowódcę: - Osioł, będzie okropnie głupio wyglądało, jeżeli w taki sposób wlecimy nad lotnisko. - Święta prawda. To naprawdę będzie krępujące. - Eskadra Cadillac - odezwał się pilot tankowca - miło wam będzie usłyszeć, że Korona zdecydowała się w końcu wyciągnąć nas z tego szamba i wysyła wam jeszcze jedną cysternę. Będzie tutaj za kilka minut. - Zrozumiałem - odparł Osioł. - Kiedy tu dotrą, prowadzący zabiera pierwszą parę do nowego tankowca. Druga para czeka, aż wszyscy napełnią zbiorniki. Przybycie kolejnej latającej cysterny wybawiło eskadrę z opresji. Kiedy Broussard i Pritchard zatankowali do pełna, polecieli za pierwszą parą i przyglądali się, jak Stark podejmuje kolejną walkę z cysterną. Zadanie było teraz o tyle trudniejsze, że zwiększyła się masa samolotu. Właściwie nie było powodu tankować pod korek, bo byli już bardzo blisko domu. Jim podejrzewał, że Osioł uparł się przy tym z zemsty. Nie obyło się bez trudności, ale w końcu tankowanie dobiegło końca. Eskadra połączyła się i wyruszyła w stosunkowo krótką podróż do Takhli. Osioł był tak wkurzony, że nawet nie skomentował fatalnego podejścia formacji do lądowania. Broussard, zmęczony jak wszyscy diabli, z trudem wygramolił się z kabiny i w towarzystwie mechanika obszedł samolot sprawdzając, czy nie jest uszkodzony. Nie pamiętał, ile razy podchodzili i odlatywali od tankowca, ale jeżeli jego to wyczerpało, to Stark pewnie ledwie zipie. Pozbierał ekwipunek i poszedł do drogi kołowania, żeby zaczekać na ciężarówkę, która miała zawieźć ich na odprawę. Ociężale podszedł do niego Pritchard; w dłoniach trzymał hełm oraz mapnik - zwisały na paskach i kołysały się lekko. Przez kilka chwil stali obok siebie w milczeniu, udając, że nie dostrzegają sceny, jaka rozgrywała się po drugiej stronie płyty parkingowej. Osioł w typowy dla siebie sposób urządzał właśnie Starkowi swoją własną odprawę, nieustannie szturchając go wyciągniętym palcem w pierś i wymachując mu nim przed nosem. Stark stał przed nim z kamienną twarzą, niczym kadet na defiladzie - wzrok skierowany przed siebie, ciało wyprężone jak struna. Broussard poczuł przypływ współczucia. Mimo wszystko facet nie miał zamiaru narobić szkód - w równej mierze była to wina zarówno jego, jak i systemu. Jak mogli pozwolić w dowództwie, żeby pilota, który nie ma predyspozycji do takiego latania, wysyłano do jednostki myśliwców? Skrzydło zwyczajnie nie miało czasu ani ludzi, żeby wyszkolić go na przyzwoitym poziomie. Czy nie zdawali sobie sprawy, że posyłają go na pewną śmierć? Czy nikt tam nie wiedział, że Hanoi jest otoczone trzykrotnie silniejszą artylerią przeciwlotniczą niż ta, która w czasie drugiej wojny światowej broniła Berlina? Może już do takiego stopnia utracili kontakt z rzeczywistością, że faktycznie nie mają pojęcia, co się dzieje? Albo jest im to obojętne. - Takie coś - Jim zwrócił się do Pritcharda - naprawdę potrafi zepsuć człowiekowi dzień. Pritchard spojrzał na niego, ale opacznie zrozumiał jego intencje. - Sam nie wiem. Trochę mi żal faceta. Mogę sobie wyobrazić, co teraz czuje. Zamiast wyjaśniać, że nie chodziło mu wcale o Starka, ale o przebieg całej misji, Jim zbył tę uwagę milczeniem i spojrzał na dwóch zbliżających się majorów. Osioł najwyraźniej zdążył już ochłonąć; Stark, pozornie opanowany, szedł jakby kij połknął. Był zaczerwieniony, ale tajlandzkie słońce nie mogło jednak nadać jego twarzy aż tak intensywnej barwy. - Nie wiem jak wy, zasrańcy - obwieścił Osioł - ale ja chętnie wyskoczyłbym gdzieś na piwko. Kapitan Nguyen Thi Minh Minh siedział z odkrytą głową w kabinie swojego myśliwca i wsłuchiwał się w dźwięk syren oznajmujących kolejny nalot. Towarzyszył mu hałas pracującego generatora, dostarczającego zasilanie do maszyny. Hełm zwisał na pasku w zagięciu ramienia, które oparł o prowadnicę osłony tak, aby usłyszeć kontrolera, zawiadamiającego go, czy dziś wystartuje. Usłyszy go, gdy tylko się odezwie. Nawet jeżeli nie wystarczająco dokładnie, i tak zdąży założyć hełm i wyłapać resztę informacji, bo na pewno powtórzy komunikat. Teraz już znał instrukcje na pamięć - nigdy się nie zmieniały. Dzisiaj oceniał swoje szanse na start co najwyżej jak dwa do jednego. Zerknął na nowe kapitańskie dystynkcje wystające spod pasów spadochronu. Otrzymał je zaledwie wczoraj z okazji swojego czwartego zwycięstwa. To było całkiem proste, opowiadał kolegom, którzy próbowali opróżnić mu portfel, bo z tej okazji zaprosił ich wieczorem na piwo. Wyskoczył zza chmur, a kontroler ustawił go na idealnej pozycji do ataku rakietowego. Odpalił dwie rakiety powietrze-powietrze. Wyglądało na to, że pierwsza z nich wleciała prosto w dyszę silnika F-105. Pozwolił sobie nawet zażartować ze sposobu, w jaki kontrolerowi udało się ukryć go w chmurach, zanim eskadra F-8 Marynarki USA odcięła mu drogę ucieczki. Mimo to jedna z ich rakiet eksplodowała na tyle blisko, że poszarpała koniec statecznika. Miał szczęście, że udało mu się doprowadzić maszynę do lotniska. Ekipa naziemna pracowała całą noc, próbując usunąć uszkodzenia, żeby samolot mógł dziś wystartować, ale mimo ogromnego poświęcenia nie udało im się jednak zdążyć na czas. Minh podziękował mechanikom i podarował każdemu po taniej polskiej zapalniczce; w ten sposób okazał szacunek dla ich pracy i wdzięczność za to, że przyczynili się do jego awansu. Rozejrzał się po kabinie pożyczonego samolotu. Wszystkie przyrządy i przełączniki były takie same, a jednak czuł się tu dziwnie. Ujął drążek sterowy, przesunął po nim dłonią w rękawiczce i od razu poznał, że jest inny niż w jego MiGu, chociaż na pozór wyglądał identycznie. Pomyślał, że dziwny jest raczej pilot, a nie samolot i uśmiechnął się w duchu. Prawdopodobnie odnosiło się to do wszystkich pilotów na świecie, w tym także do Amerykanów. Próbował wyobrazić sobie, co czuje pilot amerykańskiego myśliwca bombardującego atakującego Wietnam: zbliża się w swojej potężnej maszynie do stromych wapiennych wzgórz nazywanych przez nich Wzgórzami Thudów, zwiększa prędkość aż obciążony bombami myśliwiec zaczyna drżeć i podskakiwać w powietrzu, a on doskonale wie, że tam już czeka na niego wroga artyleria. Takie życie musi być bardzo stresujące. Kiedy był chłopcem, po raz pierwszy zobaczył amerykańskie P-40 i P-51, które nad Hanoi zmiatały z nieba całe formacje Japończyków. Amerykańscy piloci byli wtedy dla niego bohaterami i to oni zaszczepili w nim pasję latania. Zastanowił się, czy któryś z tamtych lotników, których wyczyny oglądał w 1945 roku, może teraz siedzieć za sterami jednego z samolotów atakujących Wietnam. Przeprowadził w myślach proste obliczenie: jeśli w czasie tamtej wojny mieli, powiedzmy, dwadzieścia jeden lat, teraz mają czterdzieści dwa, są starszymi oficerami i wciąż mogą latać. Minh jednak nie mógł się pozbyć uczucia, że chciałby się mylić. Świat i tak dostatecznie często pozbawia człowieka złudzeń. Ćmiący ból głowy przypomniał mu, co działo się wczoraj w nocy. Trzeba się nieźle naharować, żeby sprostać wizerunkowi pilota myśliwca, pomyślał z przekąsem. Marzył o papierosie - w ciągu ostatnich miesięcy wpadł w nałóg. Najchętniej zapaliłby Salema. Kiedy wciągał do płuc ich mentolowy dym, było w tym coś egzotycznego i z gruntu dekadenckiego. Poczęstował go nimi kolega, gdy dwa tygodnie temu świętowali trzecie zwycięstwo Minha. Kupił je na dynamicznie rozwijającym się czarnym rynku. Prawdopodobnie przeszmuglował je jeden z kierowców ciężarówek, który wrócił z Południa. Resztki kaca nie zamierzały ustąpić, więc Minh miał cichą nadzieję, że jeśli nawet każą mu wystartować, dostanie jakieś proste zadanie. Naprowadzenie, szybki strzał i do domu. Raczej nie czuł się na siłach pojedynkować się z F-4 albo F-105. Ledwie o tym pomyślał, już wiedział, że to kompletna bzdura. Wyszedł nad ranem od Mai Lin, żeby walczyć oko w oko z jakimś Amerykaninem. Uśmiechnął się. Jeśli do tego dojdzie, najzabawniejsza byłaby wygrana jankesa. Jest więcej niż pewne, że Mai Lin przywitałaby go wtedy z nożem rzeźnickim w ręce. Do tej pory trafiła mu się tylko jedna okazja sprawdzenia swoich umiejętności w bezpośrednim starciu z Amerykaninem. Kilka tygodni wcześniej przechwycił wracającego znad celu F-105; jego skrzydłowy albo się gdzieś zapodział, albo został zestrzelony. Minh zajął pozycję pomiędzy Thudem a resztą eskadry i, nie zwracając uwagi na wrzaski kontrolera, ruszył do ataku czołowego. Obie maszyny otworzyły do siebie ogień z działek, ale bez godnego odnotowania efektu. Minęli się, i Minh rzucił samolot w ostry zawrót, żeby ruszyć w pogoń. Ku jego zdziwieniu, okazało się, że przeciwnik zamiast próbować dołączyć do formacji, także zawraca i pędzi w stronę Minha. Błyskawicznie przeszli do walki kołowej, starając się wejść przeciwnikowi na ogon i zestrzelić go krótką serią. Minh wiedział, że Amerykanin nie może wygrać - MiG- 21 był po prostu o wiele zwrotniejszą maszyną. Wkrótce Minh wszedł na pozycję, która zdawała się gwarantować oddanie zwycięskiej serii. Cały czas zacieśniał krąg, aż samolot zaczął wibrować na samej granicy przeciągnięcia. Przeciążenie ściągało mu z twarzy maskę, zawęził się kąt widzenia - pierwsza oznaka zbliżającej się utraty przytomności. Wiedział jednak, że wygra. F-105 ze swymi krótkimi skrzydłami nie miał szans za nim nadążyć. Nie wygrał jednak. Thunderchief nagle wyrwał się z tego koła śmierci i zanurkował ku ziemi w stronę bezpiecznego schronienia Wzgórz Thudów. Ścigający go Minh widział, że tamten włączył dopalacz. Pogoń nie miała już sensu. Na całym świecie nie było takiego samolotu, który potrafiłby przechwycić nieobciążonego bombami F-105 w locie poziomym. Jankes bez trudu wysforował się naprzód, wykonując przy tym tak niespodziewane i ostre uniki, że nie sposób było namierzyć go rakietami. Minhowi ledwie starczyło paliwa na powrót do bazy. Zastanowiła go zawziętość amerykańskiego pilota. Rzecz jasna musiał wiedzieć, że w takiej walce jego maszyna sprawia się nieporównanie gorzej niż MiG-21. Mimo to podjął wyzwanie. Z drugiej strony, Minh na jego miejscu zrobiłby dokładnie to samo. Wietnamskie siły powietrzne zalecały unikać takich konfrontacji. Oni stosowali taktykę obrony powietrznej, która udowodniła swą skuteczność: naprowadzenie radarem do miejsca, skąd można zaatakować wrogie formacje, jeden strzał i wyprowadzenie maszyny z niebezpiecznej strefy. Minh wiedział, że prawdziwym powodem tej taktyki był brak wyszkolonych pilotów, niedostatek samolotów i konieczność trzymania MiGów z dala od ostrzału artylerii, która ogniem zaporowym broniła każdego sektora nieba. Jednak Minh chciałby choćby jeden jedyny raz zmierzyć się z wrogą formacją jako dowódca eskadry. Co prawda musiał w duszy przyznać, że Amerykanie najczęściej byli lepszymi pilotami niż Wietnamczycy, ale z drugiej strony uważał, że jedyną metodą, aby to zmienić była aktywna walka powietrzna z agresorami. Początkowo okupiliby to ogromnymi stratami, ale zdobyliby w ten sposób doświadczenie i wyeliminowali nieudolnych pilotów (walka kołowa stanowiła doskonałe sito). Z czasem Ludowe Siły Powietrzne nie miałyby sobie równych. Odezwały się działa przeciwlotnicze; Minh wciągnął na głowę hełm. Jeżeli każą mu wystartować, wkrótce go o tym poinformują. Poprawił hełm, co ekipa naziemna potraktowała jako sygnał i popędziła na swoje pozycje, żeby uruchomić silnik. Potrząsnął przecząco głową i ruchem ręki odesłał ich z powrotem za osłonę worków z piaskiem chroniących stanowisko. Nie zdążył jeszcze cofnąć ręki, gdy eskadra czterech F-105, lecących nie wyżej niż 200 metrów nad ziemią, przemknęła dokładnie nad lotniskiem. Pojawiły się i zniknęły we mgle, zanim umysł Minha zdążył je zarejestrować. Musieli się zgubić w nisko zalegających chmurach, które przykryły całą dolinę Rzeki Czerwonej, zwykle bowiem trzymali się z dala od lotnisk. Zaprzyjaźnionym z Minhem pilotom dawało to kolejny asumpt do myślenia: Dlaczego Amerykanom nie wolno było nawet zbliżać się do północnowietnamskich lotnisk? Nie znajdywali na to żadnego wytłumaczenia; ot jeszcze jedno amerykańskie dziwactwo. Minh wiedział, że jeśli zdecydowaliby się bombardować lotniska rezultaty byłyby katastrofalne: w ciągu kilku minut zniszczyliby większość wietnamskich myśliwców przechwytujących, które nawet nie zdążyłyby wystartować. Ocalałe z pogromu maszyny trzeba by było przenieść na terytorium Chin, ale wówczas, biorąc pod uwagę ograniczony zasięg MiGów, lotnictwo wietnamskie byłoby całkowicie bezradne wobec ataków powietrznych na obszar Hanoi - Hajfong i tereny położone na południu kraju. Jak dotąd jednak ani jeden pocisk i ani jedna bomba nie spadły na żadne z ich lotnisk. Dla Minha stanowiło to wystarczający dowód, że choć wietnamscy przywódcy mieli raczej dziwne poglądy na wiele spraw, jednak ich wiedzy na temat Amerykanów nie można było niczego zarzucić. Radio nadal milczało. Pomyślał o swoim przyjacielu Trachu, z którym był w akademii i który poleciał z nim w pierwszy bojowy lot. Stało się tak, jak Minh w skrytości ducha przewidywał. Przyjaciel nie był wystarczająco dobrym pilotem, aby na swoim MiGu-21 zmierzyć się z jankesami. Gdyby wybrał helikoptery lub latał transportowcami, jako dobrego lotnika prawdopodobnie czekałaby go długa i piękna kariera. Niestety, jako pilot myśliwca miał pecha i został zestrzelony przez F-4 Marynarki, który załatwił się z nim z taką łatwością, że Minh stale jeszcze wstydził się za nieżyjącego przyjaciela. Biedny Trach. Razem pili piwo, a przyjaciel zawsze potrafił znaleźć im jakieś dziewczyny, których socjalistyczna moralność nie rozciągała się na pilotów myśliwców. Minhowi bardzo go brakowało. Ciekawe, jak Amerykanie szkolą swoich pilotów. Czy odsiew jest aż tak duży, jak w przypadku Wietnamczyków wysłanych do Związku Radzieckiego? Pewnie tak. Podejrzewał, że podobnie jest we wszystkich krajach, a przynajmniej w tych, gdzie pozycja społeczna nie zależy wyłącznie od układów i znajomości. Może kiedyś po wojnie zdarzy się okazja wypić piwo z którymś z pilotów F-105 i porozmawiać o samolotach. Jednego był absolutnie pewny: mieliby wspólną płaszczyznę do rozmowy. Nawet radzieccy instruktorzy traktowali ich poważnie, gdy ktoś zaczynał mówić o samolotach i lataniu. Ci, którzy nie latają myśliwcami, nigdy nie zrozumieją, że ta praca może opętać człowieka bez reszty, że staje się powołaniem. Słyszał, że Amerykanie wierzą, iż ich system polityczny jest dla świata najlepszy. Wiedział też, że identyczną opinię o sobie mają Sowieci. Przypuszczał, że prawda, jak zwykle, leży gdzieś po środku. Może Wietnam rzeczywiście jako pierwszy stworzy idealny system. Minhowi jednak było to całkiem obojętne, dopóki pozwalali mu latać na myśliwcach. - Smok Jeden Zero, tu kontrola. Włącz silnik i przygotuj się do startu. Włącz silnik i przygotuj się do startu. - Tu Smok Jeden Zero. Zrozumiałem. Włączyć silnik i przygotować się do startu. Minh odpowiadał kontrolerowi i jednocześnie sygnalizował obsłudze, że mają uruchomić silnik. Dziś nie przydzielono mu skrzydłowego. Sprawdził odczyty przyrządów, gestem nakazał wyciągnąć klocki blokujące koła i pchnął dźwignię ciągu. Kontrola pozwoliła na kołowanie i natychmiast dała mu zgodę na start. Otrzymał rozkaz udać się do sektora Hanoi, skąd naprowadzą go na maszyny wroga. Kiedy skręcał na pas startowy, miał na liczniku ponad 40 kilometrów na godzinę. Pchnął dźwignię ciągu na dopalacz i ostatni raz sprawdził przyrządy. Czuł, jak zwinna maszyna nabiera prędkości i już po chwili najpierw przednie koło, a zaraz potem tylne oderwały się od ziemi. Natychmiast schował podwozie, chociaż maszyna unosiła się zaledwie kilka metrów nad betonowym pasem. Przyśpieszył i piął się w górę z prędkością 500 kilometrów na godzinę. Wszedł w chmury i zmienił częstotliwość radiową. - Kontrola Hanoi, tu Smok Jeden Zero. Pułap tysiąc metrów, kurs trzy-cztery- zero. - Rozumiem, Smok Jeden Zero, tu Kontrola Hanoi. Skręć w lewo na dwa-osiem- zero. Zwiększ prędkość do 750 kilometrów na godzinę i wejdź na osiem tysięcy metrów. Dzisiaj posyłają go wyżej niż zwykle. Albo warstwa chmur jest bardzo wysoka, albo Amerykanie nadlatują na wyższym pułapie. Zastosował się do poleceń kontrolera i uzbroił rakiety. Kazano mu skręcić bardziej na południe. Niespodziewanie samolot wyskoczył z chmur wprost na oślepiająco piękne błękitne niebo. Zanim zameldował się kontrolerowi, przez dłuższą chwilę napawał oczy tym widokiem. Kontroler natychmiast kazał mu zejść o tysiąc metrów i ponownie schować się w chmurach. Dostroił radar i czekał na ostateczny namiar. - Smok Jeden Zero, skręć w prawo na jeden-siedem-zero i przygotuj się do walki. Formacja czterech samolotów wroga pojawi się na godzinie pierwszej. Odległość około sześciu kilometrów. Po ataku wejdź znowu na osiem tysięcy metrów, żeby potwierdzić rezultat, a potem wracaj na kurs trzy-cztery-zero, pułap pięć tysięcy metrów. Potwierdź, że zrozumiałeś. Minh patrzył, jak amerykańska eskadra pojawia się na ekranie jego radaru; uznał, że kąt przechwycenia jest dobry. Jeszcze około minuty. Czekał cierpliwie, wiedząc, że radar ostrzegawczy F-105 zaalarmuje pilotów, ale nic im to nie da, bo był schowany w chmurach. Po chwili dotknął pieszczotliwie kciukiem guzika odpalającego rakiety, wcisnął go mocno, odczekał pięć sekund i puścił. W chmurze panował mrok, więc płomienie buchające z rakietowych silników omal go nie oślepiły. Gdy znów przejrzał na oczy, ściągnął drążek, żeby wyprowadzić maszynę nad warstwę chmur. Wynurzył się z niej i właśnie wtedy rakieta uderzyła w cel. Trafiła dokładnie w statecznik pionowy samolotu prowadzącego drugiej pary F-105. Kiedy zobaczył wybuch, wiedział od razu, że maszyna została kompletnie zniszczona. Druga z rakiet albo nie trafiła, albo nie wybuchła - nic nadzwyczajnego, zdarzało się to dosyć często. Szybko rozejrzał się po niebie i nie zdziwił go widok dwóch szarżujących na niego skośnoskrzydłych F-4. Błyskawicznie zakręcił ku nim, odepchnął od siebie drążek i, zgodnie z instrukcjami kontrolera, ponownie zanurkował w chmury. Phantomy były wyposażone w radar, dzięki któremu i tam potrafiły go dopaść. Przesunął dźwignię ciągu na dopalacz i pomknął na północ. Czuł się bezpieczny wiedząc, że mają nikłe szanse go przechwycić. Nawet gdyby polecieli za nim, mógł jeszcze polegać na pomocy kontrolera. Radio milczało, więc wysnuł wniosek, że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo. Resztę nalotu przeczekał, krążąc daleko na północ od miasta. Zestrzelenie F-105 prawie go rozczarowało. Było zbyt łatwe, by mógł się nim cieszyć. Piąte zwycięstwo! Wiedział, że dzięki niemu znalazł się w elicie wietnamskich myśliwców. O ile ktoś miał tego wyjątkowo udanego dnia więcej strąconych samolotów, to tylko pułkownik Tooh i major Thich. Pamiętał, że powinien się cieszyć, iż może dzielić ten zaszczyt z kontrolerami, którzy wyprowadzili go dziś na tak dogodną pozycję, ale nie miał nastroju do okazywania im wielkoduszności. Do diabła z nimi! Niczym nie ryzykowali. Co najwyżej mogli pospadać ze stołków, na których siedzieli przed ekranami radarów w jakimś zaciemnionym podziemnym bunkrze. Zanim wylądował, całe lotnisko dzięki kontrolerom wiedziało już o jego piątym zwycięstwie. Minh zawstydził się trochę, że tak źle o nich myślał. Obchodził wokół samolot, szukał uszkodzeń i przyjmował gratulacje mechaników. Tuż za nasadą prawego skrzydła znalazł trzy niewielkie przestrzeliny. O ile jankesi nie zaczęli wozić ze sobą w kabinach karabinów, musiał to zrobić jakiś głąb z Ludowych Sił Samoobrony. Ci głupi pieprzeni wieśniacy kiedyś zwyczajnie go zestrzelą! Powoli poszedł w stronę stanowiska, gdzie naprawiano jego samolot. Obsługa naziemna była zachwycona sukcesem, ale martwili się, że nie odniósł go w ich maszynie. Mieli dla niego niespodziankę. Z dumą zdjęli brezentowy pokrowiec przykrywający pionowy statecznik jego MiGa-21. Nie tylko go naprawili, ale pomalowali szkarłatną farbą i narysowali na nim niewielkiego złotego smoka. Metal lśnił jak lustro, bo warstwy farby wypolerowali woskiem. Cóż, pomyślał Minh, teraz przynajmniej Amerykanie będą wiedzieli, kto strąca ich samoloty. Nie chciał powiedzieć mechanikom, że ta ich jaskrawa farba będzie jego znakiem rozpoznawczym i uczyni go znanym wśród pilotów wroga. Ale co tam! Przecież tego właśnie pragnie każdy myśliwiec! Porucznik Katherine Elaine Johnson Kate czuła, jak kropelki potu spływają jej między piersiami, przyciśniętymi płasko do plastikowej leżanki przy basenie. Sądząc po słońcu, była już prawie druga po południu, palące promienie stawały się zbyt gorące nawet dla jej opalonej skóry. Wciąż jednak nie mogła się zdecydować, żeby zmienić pozycję. Powodem był otyły niemiecki biznesmen, który przyczepił się do niej i w żaden sposób nie dawał się spławić. Nie widząc go, czuła jego obecność. Wiedziała, że jeśli w jakikolwiek sposób zdradzi się, że już nie śpi, facet znowu się jej uczepi. Nie ma innego wyjścia: o ile chce jeszcze trochę zostać nad basenem i mieć odrobinę spokoju przez resztę popołudnia, musi powiedzieć mu coś do słuchu. Do Bangkoku przybyła z Takhli wczesnym rankiem na pokładzie wahadłowca, który wylądował na lotnisku Don Muang. Stamtąd pojechała prosto do hotelu „President”. Była to jej pierwsza wycieczka poza bazę, a zważywszy, ile kosztował pokój, nie miała ochoty pozwolić, by jakiś spasiony Szkop, do którego nie docierało, że „nie” znaczy „nie”, zepsuł jej cały weekend. Nie tylko Niemiec zwrócił na nią uwagę. W ciągu dwóch godzin, jakie spędziła na basenie, próbowali już ją poderwać dwaj amerykańscy żołnierze na urlopie z Wietnamu, którzy ciągle jeszcze mieli na skórze resztki czerwonego górskiego błota, małżeństwo z Saint Louis, cała załoga bombowca B-52 z Okinawy, przebywająca w mieście z powodu awarii samolotu, której wcale się nie śpieszyło aż go naprawią, no i oczywiście ten Niemiec. - Napije się pani jeszcze piwa? Jezu, pomyślała, facet musi się we mnie wpatrywać jak jastrząb. Przez chwilę miała ochotę przewrócić się na plecy, ale nie chciała, żeby gapił się na nią z przodu. Podniosła głowę, spoczywającą dotąd w zagięciu ramienia, zmrużyła oczy i popatrzyła na niego, zdecydowana uratować dla siebie ten dzień, nawet gdyby musiała urazić go do żywego. Niemiec zdjął koszulę; miał chorobliwie białą skórę i otłuszczony brzuch. Przerzedzone blond włosy zaczynały siwieć. - Nie, dziękuję. Jak już mówiłam, naprawdę nie mam ochoty na żadne piwo. I życzę sobie, żeby zostawił mnie pan w spokoju. Kate uratował tajski boy hotelowy, który przeszedł obok nich z uniesioną w górze tabliczką, na której wydrukowane było jej nazwisko. Co jakiś czas uderzał w niewielki dzwoneczek, aby w ten sposób przyciągnąć uwagę gości. Kate odwróciła się od Niemca i pomachała ręką do chłopca. Mały podbiegł do niej i uśmiechnął się, ukazując białe zęby mocno kontrastujące z jego ciemną cerą: - Telefon do pani. - Gdzie mogę odebrać? - W barze, proszę. - Malutki Taj niemal biegł, starając się nadążyć za długimi krokami Kate, która miała metr siedemdziesiąt pięć i była od niego niemal piętnaście centymetrów wyższa. Najwyraźniej jednak wcale mu to nie przeszkadzało rzucać zachwycone spojrzenia na jej rozkołysane pośladki. - Porucznik Kate Johnson - powiedziała do słuchawki, obawiając się tego, co za chwilę usłyszy. W najlepszym przypadku pewnie odwołają ją z urlopu. Albo coś złego stało się w domu. Zamiast tego usłyszała znajomy głos. - Czy to ta niezwykle przystojna rudowłosa pielęgniarka z Teksasu? - zapytał Jim Broussard. - Nie, ty głuptasie, ta mała, gruba z Arkansas. Gdzie jesteś? Coś się stało? Ktoś został ranny? Co... - Spokojnie, spokojnie - roześmiał się Jim. - Nic się nie stało. Pewnie nie uwierzysz, ale jestem w Bangkoku. - W Bangkoku? Ale jakim cudem? Widzieliśmy się przedwczoraj w nocy i nic nie powiedziałeś. - Wtedy nic jeszcze nie wiedziałem. Dopiero dziś rano. Osioł i Stark musieli polecieć nad Południe jako prowadząca para innej eskadry. To przede wszystkim lot szkoleniowy z zupełnie nowymi pilotami. Trzeba stąd zabrać dwa Thudy. Wyznaczyli do tego jednego pilota z eskadry Cadillac i jednego z eskadry Ford. Osioł kazał mnie i Pritchardowi ciągnąć losy. Wygrałem. Dlatego tu jestem. Zostajemy na noc i zaraz rano wylatujemy. - Gdzie jesteście, na litość boską? - Umieścili nas na kwaterze w ośrodku dla oficerów, ale ja i Szalony Mnich mamy wolne do 8.00 rano. Pomyślałem, że moglibyśmy pójść razem na kolację, o ile oczywiście nie jesteś już umówiona. - Głos mu przycichł, jakby dopiero teraz pomyślał o takiej możliwości. - Jasne, że jestem umówiona. Z tobą. I z Szalonym Mnichem także, kimkolwiek jest. - Świetnie. - Jimowi wrócił zapał. - Zanim uporamy się tu z papierkową robotą, miną jakieś trzy-, cztery godziny; ogarniemy się i ruszamy w miasto. Szalony Mnich to ten drugi pilot, o którym wspomniałem. Może spotkamy się o osiemnaście-sto w barze twojego hotelu. Wypijemy parę drinków i postanowimy, co dalej. - Znakomicie. Będę tam, o ile zdołam się zorientować, co to takiego to osiemnaście-sto. - Dla was, niepoprawnych cywilów, to szósta po południu - zaśmiał się Jim. Kate wróciła nad basen, przyjemnie podniecona słońcem i perspektywą, że wkrótce zobaczy się z Jimem Broussardem. Zauważyła, że tłusty Niemiec gapi się na jej podskakujące piersi, które zakrywało tylko skąpe bikini. Spojrzała na zegarek i doszła do wniosku, że ma jeszcze dość czasu, aby wyjść na parogodzinne zakupy, albo jeszcze trochę się poopalać, a na zakupy pójdzie jutro. Wybrała to drugie. Zza szkieł przeciwsłonecznych okularów widziała, że Niemiec wręcz pożera ją wzrokiem. Pochyliła się nad leżanką i poprawiła rozłożony na plastikowej powierzchni ręcznik; potem wygodnie ułożyła się na plecach i wystawiła ciało do słońca. Zsunęła biustonosz, tak że przysłaniał już tylko same brodawki i podwinęła majteczki, aby opalić jak największą powierzchnię skóry. Nagle zupełnie przestało ją obchodzić czy ten Niemiec się na nią gapi. Udław się, Adolfie, pomyślała; promienie słońca powoli kołysały ją do snu. Kate wcześnie zeszła do baru w nadziei, że zdoła znaleźć jakiś spokojny kącik, gdzie mogliby porozmawiać, nie przekrzykując kilkuosobowego tajskiego zespołu jazzowego. Miała na sobie letnią sukienkę bez pleców. Wiedziała, że dobrze w niej wygląda. Zielonkawy jedwab i dopasowane do niego sandały harmonizowały z miedzianą opalenizną skóry, która lśniła jak wypolerowana. Pozwoliła sobie tylko na niewielki makijaż: lekko podkreślone błyszczykiem usta i nieco cienia na powiekach. Sandały odsłaniały zgrabne opalone palce z pomalowanymi na brązowo paznokciami. Kiedy szła, suknia owijała się wokół długich nóg, podkreślając smukłość ud i bioder. Sala była pełna. Przy każdym stoliku siedziało co najmniej kilku młodych białych mężczyzn. Wielu śledziło ją wzrokiem. Przystanęła niezdecydowana i rozglądała się za miejscem, gdzie mogłaby usiąść. Dwóch młodych mężczyzn stojących przy barze zaprosiło ją gestem, by się do nich przysiadła. Żaden z nich nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Byli ostrzyżeni tak krótko, że wydawali się łysi. Obaj mieli zaawansowany trądzik i twarze pokryte brzydkimi krostami. Kate zauważyła, że przedramiona chłopców są otarte do krwi, a skóra na dłoniach wygląda, jakby ktoś chłostał je biczem. Mieli na sobie spodnie z syntetycznego włókna i krzykliwe koszule z krótkimi rękawami. Nie trzeba było być detektywem, by wysnuć wniosek, że ma przed sobą żołnierzy, którzy walczyli w dżungli w śmiertelnie niebezpiecznych rejonach Wietnamu Południowego. Kiedy szła w ich kierunku, obaj sprawiali wrażenie onieśmielonych jej obecnością. - Tutaj, psze pani - odezwał się niższy, gdy Kate podeszła bliżej. - Może tu pani usiąść. Właśnie mieliśmy się stąd zmyć i znaleźć bar, gdzie za jednego drinka nie żądają od człowieka połowy żołdu. - Dziękuję - odpowiedziała z uśmiechem. - Nie miałam pojęcia, że będzie taki tłok. Od dawna jesteście w mieście? - Nie - odparł drugi. Kate zauważyła, że z boku szyi miał długą bliznę. - Ściągnęli nas dzisiaj z Da Nang. Jesteśmy z piechoty morskiej. Mamy urlop. Jeszcze sześć dni, a przy tych cenach nie ma siły, żeby starczyło nam szmalu. Chodź, Kelly. Dopij drinka i spadamy z tej meliny. I tak większość tych dupków wygląda mi na oficerów - proszę wybaczyć, jeżeli panią uraziłem. Kate posłała mu uśmiech. Wyższy mężczyzna podniósł butelkę i opróżnił ją duszkiem. Obaj uśmiechnęli się do niej i buńczucznie przemaszerowali przez bar, ostentacyjnie demonstrując swą pogardę dla jego klienteli. Kate przyglądała się im, jak odchodzą, a potem odwróciła się, aby przyjrzeć się zatłoczonej sali. Okazało się, że w tłumie jest tylko kilku mężczyzn i równie niewiele kobiet pochodzenia tajskiego. Siedzieli razem, popijali drinki i słuchali muzyki. Kilka Tajek było w towarzystwie białych. Znakomitą większość stanowili jednak młodzi amerykańscy żołnierze na urlopie. Nie wszyscy biali byli Amerykanami. Właśnie jeden z nich wślizgnął się na stołek tuż obok niej. Był nim niemiecki biznesmen, którego spotkała nad basenem. Zezłościło ją to, ale nie była zaskoczona. Krój marynarki z surowego jedwabiu doskonale ukrywał wydatny brzuszek jej właściciela. Z kieszonki wystawał wąski pasek chusteczki, który harmonizował z kolorem marynarki. Mimo że bar był klimatyzowany, Niemiec obficie się pocił. Kate uchwyciła jego spojrzenie, wydęła wargę i demonstracyjnie odwróciła się do niego tyłem. Na nagich plecach i ramionach czuła jego wzrok. Tajski barman podszedł do niej, szczerząc zęby w uśmiechu: - Czym mogę służyć, proszę pani? - Poproszę gin z tonikiem i limonką. - Zrób dwa i zapisz na mój rachunek - dobiegł ją zza pleców dobrze znany głos Niemca. Kate spojrzała barmanowi prosto w oczy: - Poproszę jeden gin z tonikiem na mój rachunek. Rozumiesz? Barman zerknął na Niemca, skinął głową i odszedł przygotować drinki. - Pani mnie źle zrozumiała. Oboje jesteśmy tu sami w obcym kraju. Cóż bardziej naturalnego, niż w tej sytuacji podzielić się z drugą osoba drinkiem albo nawet zaprosić ją na kolację. Zapewniam panią, że w żaden sposób nie będę się jej narzucał. Prawdę mówiąc... - Cześć, Kate! - znajomy głos zagłuszył na chwilę orkiestrę, która najwyraźniej nie mogła się zdecydować, czy gra jazz, czy rock and rolla. - Jim! - Widząc zbliżającą się wychudzoną sylwetkę Jima, odczuła żywą, niepohamowaną radość. Broussard podszedł na tyle blisko, że ujął ją za obie ręce, potem odsunął na odległość ramienia i z zachwytem na twarzy zmierzył wzrokiem od stóp do głów. - Kate jesteś czystym pięknem! Wyglądasz znakomicie! - Ty też całkiem całkiem, jeśli nie liczyć tej koszuli - roześmiała się, ale dziwnie brakowało jej tchu. Jim zerknął w dół, jakby wspomnianą część garderoby widział pierwszy raz w życiu. - Chcesz przez to powiedzieć, że ci się nie podoba? Kupiłem ją po południu, specjalnie, żeby zrobić na tobie wrażenie. - Koszula była granatowa z lekkim połyskiem jakby gniecionego aksamitu. Przód i tył ozdabiały ogromne bajecznie kolorowe papugi, siedzące wśród nie mniej kolorowego listowia dżungli. Kate nie mogła powstrzymać się od chichotu. - To ty, to naprawdę ty - mówiąc to, uświadomiła sobie, że za Jimem ktoś stoi. Ktoś, kogo trudno nie zauważyć. Kate, która mierzyła sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, była przyzwyczajona do widoku rosłych amerykańskich mężczyzn. Ten jednak wybijał się ponad normę o dobre trzydzieści centymetrów. Oceniła, że ma przynajmniej dwa metry dziesięć, a waży jakieś sto dwadzieścia kilogramów. Sprawiał, że ze swymi 185 centymetrami wzrostu Jim wyglądał przy nim jak karzeł, do czego przyczyniała się również ogromna różnica w budowie ciała. Kate wiedziała, że pośród pilotów, którzy w większości byli niewysocy i krępi, ten mężczyzna musiał wyglądać jak olbrzym. Włosy miał długie i kręcone; o wiele dłuższe niż zezwalał regulamin. Nos Mnicha najpierw odchylał się w lewo, ale ostatecznie zbaczał na sterburtę. Lekko odstające uszy nie pasowały do siebie: jedno z nich było większe i bardziej odstawało od czaszki. Ale całą uwagę patrzącego skupiały na sobie jego oczy. Były to oczy szaleńca albo człowieka, który stoi na skraju obłędu. Ukryte pod krzaczastymi brwiami, płonęły niesamowitym, przyprawiającym o dreszcz blaskiem. Nie były to oczy błądzące obojętnie w poszukiwaniu czegoś interesującego. Osaczały każdego i wszystko, na co patrzyły. Nie miała wątpliwości; to musiał być Szalony Mnich. - Właśnie miałem postawić tej młodej damie drinka. Czy pozwolą się panowie też zaprosić? - Kate tak się ucieszyła na widok Jima, że całkiem zapomniała o niemieckim handlowcu. Jim łypnął na niego okiem, odwrócił się do Kate i spojrzał na nią pytająco. Skrzywiła się i lekko potrząsnęła głową. Jim w lot pojął, o co jej chodzi; odwrócił się do barowego kompana i spojrzał na niego ciężkim wzrokiem. - Mnie możesz postawić drinka - usłyszała czyjś głos. Ku zdziwieniu Kate, należał on do kolegi Jima. Miał w sobie rytmiczny, niemal muzyczny zaśpiew, który kłócił się ze zwalistą sylwetką jego właściciela. - Możesz mi kupić całą masę drinków - ciągnął Mnich. Obszedł Broussarda i otoczył potężnym ramieniem barki Niemca. Spojrzał na niego z rozmarzeniem, przeniósł swą wielką dłoń na kark handlowca i zaczął go delikatnie masować. Oczy Niemca rozszerzyły się z przerażenia i mężczyzna zaczął podnosić się ze stołka. Nie pozwolił mu jednak na to ciężar ramienia, które spoczywało na jego karku. Grube palce odnalazły koniuszek ucha ukryty pod wymodelowanymi brzytwą włosami i zaczęły go delikatnie pociągać. - Uwielbiam szkocką z wodą - oświadczył ów potwór swojej ofierze cicho, prawie szeptem. - Naturalnie. - Akcent Niemca zaczął wyraźnie tracić na jakości i stał się bardziej gardłowy. - Barman, proszę podać temu dżentelmenowi szkocką z wodą i wszystko, czego sobie zażyczy. - Chcę bardzo dużo szkockiej. - Oczywiście, oczywiście. Barman, proszę podać temu dżentelmenowi wszystko, czego zażąda i dopisać to do mojego rachunku. Może zamawiać, jak długo zechce. A teraz musicie mi państwo wybaczyć, mam bardzo ważne spotkanie. Klocowate ramię uniosło się w górę, pozwalając mu wstać, a cichy miękki głos wymruczał z rozczarowaniem: - Naprawdę musisz już iść? Właśnie zaczęliśmy się bliżej poznawać. - Nie, nie. Naprawdę, muszę iść. Było mi miło. Dobranoc wszystkim. - Niemiec prawie biegiem ruszył w kierunku drzwi. Z na wpół otwartymi ze zdziwienia ustami Kate patrzyła, jak przysadzistego Niemca wymiata z sali. Odwróciła się w stronę Jima, który, uśmiechnięty od ucha do ucha, wpatrywał się w swego towarzysza. Jim zauważył jej wzrok i powiedział: - Kate, pozwól, że ci przedstawię: oto „Mnich” Morrison, Hańba Atlanty. Mnich, Kate Johnson. Mnich wyciągnął potężną łapę; dłoń Kate zniknęła w niej całkowicie. Uśmiechnął się uprzejmie, a w głęboko osadzonych oczach skrzyły mu się figlarne iskierki. Wyglądał jak wielkie niegrzeczne dziecko, któremu właśnie udało się nabrać dorosłego. - Jak się masz, Kate - powiedział. Głos miał równie uprzejmy jak przedtem, ale teraz nie pobrzmiewała już w nim żadna groźna nuta. - Boże! Jesteś przerażający! - nie namyślając się wypaliła Kate. Hańba Atlanty najwyraźniej poczytał to za komplement. - Dziękuję bardzo, cała przyjemność po mojej stronie. Barman postawił przed nimi drinki i skinął Mnichowi głową na znak, że dopisze je do rachunku nieobecnego fundatora. - Mnich chce zrobić karierę w zawodowych zapasach. Jego nauczyciel aktorstwa powiedział mu, że chyba ma do tego smykałkę - obwieścił Jim ze śmiertelnie poważną miną. Kate popatrując to na jednego, to na drugiego, wciąż nie wiedziała, czy nie stroją sobie z niej żartów. - To prawda? - zapytała Mnicha. - Nie całkiem - uśmiechnął się dobrotliwie. - W gruncie rzeczy najbardziej chciałbym pracować jako prowadzący programy dla dzieci. - W głosie Mnicha znów pojawiła się ta przerażająca nuta szaleństwa. - Chcesz cukiereczka, dziewczynko? - uśmiechnął się do Kate. - Jak mi to wyszło? - W życiu nie słyszałam czegoś równie upiornego - odpowiedziała uczciwie Kate. - Kurczę! - rozczarował się Mnich. - Chyba muszę jeszcze nad sobą popracować. - Dopił drinka i uśmiechnął się do nich. - Bawcie się dobrze. I o nic się nie martwcie. Ktoś będzie nad wami czuwał. - Szalone oczy błysnęły spod przymrużonych powiek, odszedł od baru i ruszył prosto do wyjścia, wywołując popłoch wśród gości, którzy pośpiesznie usuwali mu się z drogi. Kate patrzyła za nim przez chwilę, po czym zwróciła się do Broussarda: - Mówi serio? Naprawdę jest aktorem albo kimś w tym rodzaju? Rzeczywiście będzie uprawiał zapasy? - Nie, Hańba Atlanty jest inżynierem komputerowym. Ożenił się z byłą miss stanu Georgia. Powiedział mi, że mają trzy małe córeczki. Poszedł im kupić prezenty. - Boże! Potrafi być przerażający. - No cóż, przynajmniej udało mu się wykurzyć stąd twojego nowego chłopaka. Kate spojrzała na niego spode łba. - Przepraszam - zreflektował się, widząc, że to drażliwy temat. - Dopijmy drinki i zastanówmy się, dokąd pójść na kolację. Jestem głodny jak wilk. Zanim jednak poszli za radą barmana i postanowili odwiedzić „Nick’s Number One Cafe”, wypili jeszcze kilka kieliszków. Żadne z nich nie znało Bangkoku, więc kazali barmanowi zapisać adres po tajsku. Potem wyszli z hotelu poszukać taksówki. Przed wejściem czekało w kolejce kilka małych japońskich samochodów. Kate niezbyt pewnie trzymała się na nogach i musiała bardzo uważać, aby nie upaść. Kiedy czekali, aż taksówka zajedzie na podjazd, złapała Jima pod ramię i oparła się na nim. Odźwierny wytłumaczył kierowcy, dokąd chcą jechać, chociaż ten najwyraźniej nieźle władał angielskim; przez cały czas namawiał ich, aby weszli do któregoś z mijanych po drodze sklepów. Tuż po dziewiątej dotarli do restauracji. Ulice były nie mniej zatłoczone niż w dzień. Nad tłumem zaaferowanych swoimi sprawami Tajów łatwo było dostrzec mnóstwo twarzy o europejskich rysach. Egzotyczne zapachy Bangkoku przypomniały Kate meksykańskie miasteczka, które odwiedzała w dzieciństwie. Mieszkańcy sprawiali wrażenie szczęśliwych i dobrodusznych. Nawet podawane tutaj jedzenie kojarzyło się jej z Meksykiem - było gorące, pikantne i aromatyczne, jednak zamiast kukurydzy i jarzyn, do których przyzwyczaiła się Kate, w Tajlandii podawano ryż. Dawno zdążyła nasycić głód, a Jim nadal pałaszował. Zamówili kolejną butelkę wina, które popijała Kate, bo Broussard walczył właśnie z nieprawdopodobnie słodkim deserem. Przyglądała się, jak je. Choć znała go ledwie niecały miesiąc, dostrzegła, że bardzo się zmienił i nie wyglądał już na nieśmiałego młodzieńca, którego poznała w szpitalu. Przede wszystkim stracił na wadze. Zawsze był raczej szczupły, ale teraz zrobił się z niego istny chudzielec. Kości policzkowe sterczały, jakby pod skórą nie było już ani grama tłuszczu. Miał zapadnięte oczy, ale kiedy mówił, nie odwracał już wzroku, lecz patrzył jej prosto twarz. Najbardziej charakterystycznym i nowym rysem jego powierzchowności było jednak to, że wyglądał teraz na dojrzałego mężczyznę, który w każdej sytuacji potrafi dać sobie radę. Kiedy pochylał się nad talerzem, na czoło opadał mu ten sam niesforny kosmyk włosów, który sprawiał, że wyglądał na znacznie młodszego, niż był w rzeczywistości. Z pewnością nie miał twarzy pokerzysty: to co czuł, odbijało się w niej jak w lustrze, czytelne dla każdego, kto tylko na niego spojrzał. Dobra twarz, w której z czasem odkrywa się coraz więcej zalet. Porównała ją z rysami Andy’ego Pritcharda. Tamten był wyjątkowo przystojny. Wyglądał jak gwiazdor filmowy John Derek w młodości. Niemal piękny, a mimo to bardzo męski. Kate nie była głupia: wiedziała, jak bardzo mu się spodobała i nie miała zamiaru udawać, że nie pociąga jej seksualnie. Równocześnie jednak miała pełną świadomość, że Pritchard nie wyzwala w niej tego „czegoś”. Miał chyba wszystko: prezencję, osobowość, inteligencję. Mimo to Kate była pewna, że nigdy nie mogliby zostać parą. Nie wiedzieć czemu, wszystkie te zalety Andy’ego po prostu nie wystarczały. Nigdy nie czułaby się przy nim naprawdę swobodnie. Postanowiła przyjrzeć się swojemu towarzyszowi, tym razem z większą dawką krytycyzmu. Jim Broussard właśnie skończył deser i ścierał chusteczką resztki słodkiego sosu, którym poplamił koszulę. Kate nie wiedziała właściwie, czym naprawdę jest miłość, choć oczywiście znała ją w jej hollywoodzkim wydaniu. Podobał jej się ten mężczyzna i dobrze się czuła w jego towarzystwie. Przy nim nie musiała się pilnować, co mówi; nie robił z siebie głupka, a przecież w każdej chwili umiał ją rozśmieszyć. Był błyskotliwy, ale nie próbował brylować; cechowała go naturalna skromność. Może na miłość składa się pewna suma drobnych cech; jakie lubi się u drugiej osoby. Wiedziała, że gdyby pewnego dnia nie powrócił z akcji, straszliwie by za nim tęskniła. Sama myśl o tym była tak przerażająca, że natychmiast ją od siebie odepchnęła i pomogła mu czyścić koszulę. Ramię przy ramieniu szli Pat Pong Road i oglądali oświetlone witryny sklepów. Bangkok najwyraźniej był miastem, które nigdy nie kładło się na spoczynek. Właściciele sklepików czujnie stali na chodnikach i gdy tylko ich zobaczyli, zapraszali do środka. Kate i Jim mijali ich obojętnie, bo żadne z nich nie paliło się do zakupów o jedenastej w nocy. Kiedy doszli do sklepu z odzieżą, Kate nagle przystanęła i wciągnęła Broussarda do środka. Pucułowata Tajka rozpromieniła się na ich widok. - Chcemy kupić kąpielówki dla tego pana - zakomunikowała właścicielce, ze wszystkich sił starając się nie roześmiać. - Takie, żeby, jeśli to możliwe, pasowały do jego koszuli. Kobieta nadal obdarzała ich szerokim uśmiechem: oczywiście nie zrozumiała ani słowa i próbowała im pokazywać batiki. Kate jednak się uparła. Szkicowała w powietrzu kontury kąpielówek, pokazywała na własnym ciele. Jedynym widocznym efektem tych zabiegów był rozbawiony chichot sprzedawczyni. Jim wczuł się w sytuację i udawał, że pływa. Kobieta wreszcie rozwiązała tę łamigłówkę, klasnęła radośnie w dłonie i zaprowadziła ich do wieszaka w głębi sklepu. Znaleźli na nim ogromny wybór damskich kostiumów kąpielowych i zabawa zaczęła się od początku; tym razem trzeba się było dowiedzieć, czy sklep handluje także rzeczami dla mężczyzn. - To chyba będzie dobre - zawołał Jim z jakiegoś zakątka. Trzymał przed sobą średniej długości szorty. Kate poszła za nim i po chwili znalazła dokładnie takie, o jakie jej chodziło: wściekle pomarańczowe w wąziutkie czerwone paski, na tle których widniała imponująca zielona palma. - Tak - zgodziła się Kate poważnym tonem. - Te doskonale pasują do twojej koszuli. Zrobisz prawdziwą furorę, kiedy cię w tym zobaczą w bazie. - Nie wątpię, ale na co mi one dziś wieczór? - Ponieważ, drogi chłopcze, wracamy do „Prezydenta” i trochę popływamy, żebyś mógł spalić nadmiar kalorii po dzisiejszej kolacji. Co ty na to? - Brzmi dosyć interesująco - odparł z lekką nutą wahania w glosie. - Złapmy taksówkę i do roboty. Po ostatnim przepłynięciu basenu, Kate czuła przyjemne zmęczenie mięśni. Woda delikatnie pieściła skórę. Noc była parna, ale odświeżająco chłodna w porównaniu z upałem dnia. Podciągnęła się na rękach i usiadła na brzegu basenu. Jim nieporadnie pluskał się po przeciwległej stronie. Wyglądał na kogoś, kto potrafi pływać. Ale tylko wyglądał. Początkowo, jak każdy, kto wychował się nad wodą, była zaskoczona, że Jim nie jest dobrym pływakiem. Kate prawie nie mieściło się w głowie, że coś równie naturalnego jak chodzenie, może komuś sprawiać aż takie trudności. Potem jednak zaczął ją bawić widok barwnie odzianej postaci, która młóciła wodę, jakby próbowała w ten sposób wymusić na niej posłuszeństwo. Rozejrzała się po najbliższym otoczeniu basenu. W wodzie i na leżakach doliczyła się około dwunastu osób. Odetchnęła z ulgą, bo nigdzie nie zauważyła niemieckiego handlowca. Wślizgnęła się do ciepłej wody i popłynęła w stronę Broussarda, który bryzgając na wszystkie strony, parł na oślep na drugi brzeg. Pięć metrów przed nim zanurkowała i omal nie udławiła się wodą, taki złapał ją śmiech, gdy zobaczyła nieskoordynowane ruchy jego nóg i szarpiące się na wszystkie strony pośladki w pomarańczowych szortach. Zanim zdążył dotrzeć do ściany basenu, złapała go za kostkę i pociągnęła w dół. Jim, jakby weń piorun strzelił, zaczął szamotać się jeszcze gwałtowniej. W jego ruchach pojawiła się nuta desperacji, wierzył chyba, że dopadł go wielki biały rekin. Gdy Kate zorientowała się, co się dzieje, natychmiast go uwolniła. Machając wściekle rękami, wypłynął na plecach z twarzą nadal zanurzoną w wodzie. Zamiast unieść ją nad powierzchnię, kompletnie zdezorientowany, zanurkował w kierunku dna. Kate, mocno już teraz przestraszona, złapała go z tyłu za pomarańczowe spodenki i pociągnęła do góry. Poczuła, że guziki puszczają, i w tej samej chwili otworzyła oczy pod wodą. Zobaczyła dwie mlecznobiałe półkule, które miotały się konwulsyjnie. Nabrała tchu, żeby po niego popłynąć, ale właśnie wtedy umysł Jima zorientował się wreszcie w przestrzeni i Broussard wściekle młócąc nogami skierował się we właściwą stronę. Wynurzył głowę zaledwie dwa metry od ściany basenu. Dotarł do niej i kurczowo uchwycił się szorstkiej powierzchni muru, spazmatycznie wdychając powietrze. Podpłynęła do niego szybko, jedną ręką objęła go w pasie, drugą przytrzymała się muru. - Boże! Nic ci nie jest? Tak strasznie mi przykro. Przez chwilę gapił się na nią, jakby w ogóle jej nie poznawał, oczy miał wciąż jeszcze okrągłe ze strachu. - Jezu! Co tu się, do cholery, stało? Kate spojrzała w dół, zobaczyła pomarańczowe szorty, które leżały na dnie ponad trzy metry pod wodą, i zachichotała. Odsunęła rękę, którą trzymała go w pasie i powodowana nagłym impulsem przesunęła ją niżej, i uszczypnęła go w nagi pośladek. Wtedy dopiero naprawdę zaczęła się śmiać. Śmiała się do rozpuku: kiedy jeden spazm mijał, natychmiast przychodził następny. Skręcała się ze śmiechu, aż rozbolało ją w boku i nie mogła już dłużej utrzymać się ściany. Jim gapił się na nią skonsternowany, aż wreszcie dotarło do niego, że jest golusieńki. Uśmiechał się coraz szerzej, a w końcu i on ryknął szczerym niepowstrzymanym śmiechem. Ludzie patrzyli na nich jak na parę wariatów. W końcu Kate opanowała się na tyle, by zanurkować po feralne szorty. Kiedy Jim wślizgnął się w pozbawioną guzików część garderoby, odwróciła się do niego tyłem i dała się ponieść kolejnemu napadowi śmiechu. - Chodź - powiedziała, ciągnąc go do zacienionego obszaru basenu - zobaczymy, czy uda się nam stąd wyjść i dotrzeć do pokoju, zanim nas aresztują. Trzymaj się tuż za mną, nigdzie nie będziemy się zatrzymywać. Tylko postaraj się nie wymachiwać rękami. - Znowu zaczęła się śmiać. Dotarli pod drzwi windy obsługiwanej przez młodą Tajkę, która dawno już zrezygnowała z doszukiwania się jakiegokolwiek sensu w zachowaniu Amerykanów. Niestety, zanim winda ruszyła, wsiadły do niej jeszcze dwie pary w średnim wieku. Jim odwrócił się do nich plecami i podziwiał ścianę, a Kate śmiała się w kułak. Wysiadali piętro niżej niż tamci. Jim przycisnął się brzuchem do ściany windy i tak przytulony przesuwał się tyłem do reszty pasażerów, aż w końcu znalazł się w korytarzu. - Dlaczego, do cholery, nie zabraliśmy z sobą ręczników? - warknął, idąc pośpiesznie w kierunku pokoju Kate. - Pomyśl tylko, co by nas wtedy ominęło - powiedziała z uśmiechem, zdejmując klucz z paseczka przewiązanego wokół talii. W kostiumie kąpielowym nie miała kieszonki, do której mogłaby go schować. - Jesteśmy - oznajmiła, kiedy znaleźli się wewnątrz. - Rozgość się, a ja pójdę zmyć z siebie chlor. - Rzuciła mu frotowy hotelowy szlafrok. - W barku znajdziesz butelkę brandy. Otwórz ją, wypijemy strzemiennego. Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić, zanim wyprawię cię w drogę. W łazience Kate ściągnęła bikini, odkręciła wodę i weszła pod ciepły prysznic. Cudownie pieścił jej skórę. Kiedy wyszła z brodzika i zaczęła wycierać się dużym miękkim ręcznikiem, zauważyła, że mocno bije jej serce. Zaczesała włosy do tyłu, nałożyła na twarz krem nawilżający i wślizgnęła się w szlafrok. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi. Jim siedział w wyściełanym fotelu, nagie stopy oparł na stoliku do kawy i popijał z koniakówki. - Zostaniesz ze mną na noc? - spytała cicho. Widziała, jak rozszerzyły mu się oczy; podeszła do łóżka, ściągnęła narzutę, a potem poszła do drzwi i zasunęła blokadę. Spojrzała na niego i zgasiła światło. Przez niezasłonięte drzwi balkonowe do pokoju wpadała poświata; na ścianach pojawiły się mroczne cienie. Powoli, prawie leniwie Jim podniósł się z fotela i ruszył ku niej w półmroku. Otworzył ramiona a ona postąpiła ku niemu bez wahania. Przesunął palcami po jej mokrych włosach. Kiedy całował ją w szyję, poczuła na jego skórze zapach chloru. Wargi Jima delikatnie dotknęły jej ust a potem powędrowały w rozcięcie szlafroka. Kate wzięła głowę Jima w obie dłonie i odciągnęła ją lekko, aż się spotkali ustami. Teraz był gwałtowniejszy; poczuła jego język i wyszła mu swoim naprzeciw. Kate cofnęła się, wzięła go za rękę i poprowadziła do skraju łóżka. Drżącymi palcami rozwiązała szlafrok, a kiedy się rozchylił, pozwoliła mu opaść na podłogę. Stała bez ruchu i nie widząc go, czuła na sobie wzrok Jima, którym błądził po jej nagim ciele. Podziwiał jędrne, krągłe piersi, wąską talię nad spadzistymi biodrami, miękki kształt ud. Wyciągnął rękę i objął ją w talii. Zadrżała pod tym dotykiem i rozwiązała mu pasek szlafroka. Stał przed nią nagi. Kate popatrzyła na smukłe umięśnione ciało i choć przez otwarty balkon napływało ciepłe i parne powietrze, znów przebiegł ją dreszcz. Usiadła na skraju łóżka, sięgnęła po nabrzmiały penis i pociągnęła Jima na siebie. Leżała z głową opartą na jego piersi, słuchając jak serce Jima wraca do swego normalnego rytmu. Około sześćdziesięciu pięciu uderzeń na minutę, pomyślała z zawodowego przyzwyczajenia. Czas regeneracji też prawidłowy. Przypomniała jej się kwestia ze starego filmu. Oparta na łokciu spojrzała mu w półprzymknięte oczy i powiedziała: - Kiedy po latach komuś o tym opowiesz, a opowiesz, proszę, wyrażaj się o mnie życzliwie. Otworzył oczy i spojrzał na nią, nie rozumiejąc. Potem przypomniał sobie scenę z Deborah Kerr, roześmiał się i odpowiedział: - Może powinienem poprosić cię o to samo. Jak myślisz, jak będę się czuł, kiedy w szatni dla pielęgniarek zaczniesz rozpowiadać o mnie jakieś tandetne historyjki. Moja reputacja ległaby w gruzach. Kate uśmiechnęła się i znów położyła mu głowę na piersi. Była usatysfakcjonowana i przyjemnie zmęczona. - Nie miałeś żadnej szansy - wymruczała. - Nie po tym, jak zobaczyłam w basenie twój śliczny tyłeczek. Wiedziałam, że mi się nie oprzesz... Która godzina? Broussard spojrzał na zegarek: - Prawie druga trzydzieści. Chyba powinienem się zbierać i jechać na lotnisko - powiedział, ale nie uczynił żadnego ruchu, aby wstać. - Pewnie powinieneś. - Kate też się nie poruszyła. Czuła, jak dłoń Jima, która dotąd głaskała ją po ramionach, zsuwa się niżej, obejmuje pierś i chwyta nabrzmiałą brodawkę. Odwróciła się i usiadła na nim okrakiem. - Jesteś pewny, że nie możesz jeszcze trochę zostać? Mimo ciemności dostrzegła, że błysnął zębami w uśmiechu: - Pewnie i tak nie złapałbym teraz taksówki - powiedział i pociągnął na siebie Kate. Kiedy się obudziła, przez otwarty balkon wlewało się słońce. Półprzytomna zerknęła na swoje nowe Seiko. Boże! Już dziesiąta. Jedynym śladem obecności Jima była wygnieciona poduszka. Obudziło ją chyba uporczywe pukanie do drzwi. Zaspana, ledwie zdołała założyć szlafrok. Doszła do drzwi, otworzyła je i wyjrzała na korytarz. Zobaczyła uśmiechniętego boya hotelowego z ogromnym naręczem tropikalnych kwiatów. - To dla pani. - Od kogo? - spytała, choć doskonale wiedziała, kto jej je przysłał. - Nie wiedzieć. Sklep tylko kazać przynieść. Kate poprosiła, żeby zaczekał, wyciągnęła z portmonetki garść bathów* i dała mu je, nie licząc. Musiał to być królewski napiwek, bo chłopak wyglądał na bardzo uradowanego. Postawiła wazon na stoliczku, wyjęła umieszczony między kwiatami bilecik i przeczytała: Kiedy wychodziłem, wyglądałaś tak pięknie. Spotkamy się po powrocie do Takhli. Nikomu nie powiem, jeśli i ty nie powiesz! PS Wiesz, że śpisz z otwartymi ustami? Ucałowania, Jim. Kapitan James Evelyn Broussard Jim zastanawiał się, jakie to cele w Laosie były aż tak ważne, żeby wysyłać ich w taką pogodę. Eskadra Cadillac miała wystartować parami, ponieważ odnalezienie się nocą i do tego w czasie burzy mogło się okazać niemożliwe. Myśliwce po prostu nigdy nie latały pojedynczo; musiały się nawzajem osłaniać. Pritchard prowadził drugą parę eskadry. Mknęli z hukiem po pogrążonym w całkowitych ciemnościach pasie startowym. Jim starał się utrzymywać na środku pasa. Czasem, kiedy wjeżdżali w kałuże wody, robił to na wyczucie. W najlepszym razie widział tylko niewyraźne kontury samolotu Pritcharda, choć ten znajdował się ledwie parę metrów od niego. Spod kół prowadzącej maszyny trysnęła woda, ochlapała osłonę kabiny i Jim przestał cokolwiek widzieć. Wstrzymał oddech i miał cholerną nadzieję, że zaraz znowu zobaczy drugiego Thuda, ale nic z tego nie wyszło, więc skoncentrował wzrok na pasie, żeby w końcu nie wylądować w jakimś ryżowisku. Kiedy już myślał, że pas się kończy, dostrzegł samolot dowódcy. Obie maszyny równocześnie oderwały się od ziemi. Jim schował podwozie i trzymał się tak blisko Pritcharda na ile pozwalała mu odwaga i zdrowy rozsądek. Za niespełna minutę samolot prowadzący przejdzie na lot według przyrządów. Wlecieli w nisko zalegające chmury. Jim musiał utrzymać kontakt wzrokowy, bo lot po omacku narażał ich na wielkie niebezpieczeństwo. Kiedy robili zwrot w kierunku miejsca, gdzie mieli się spotkać z cysterną, Jim odniósł wrażenie, że skrzydła obu samolotów prawie się o siebie otarły. Pritchard prowadził naprawdę dobrze; wszystkie czynności wykonywał z właściwą sobie sprawnością. Mimo to, kiedy wlecieli w podstawę chmur, turbulencje targały maszynami w górę i w dół. Lot w szyku stał się jeszcze trudniejszy, gdy przelatywali obok centrum nawałnicy. Jim starał się nie skupiać spojrzenia na żadnym pojedynczym świetle pozycyjnym samolotu Pritcharda; utrzymywał pozycję i ustawicznie przenosił wzrok od jednego światełka do drugiego. Gdyby wpatrywał się w jeden stały punkt, mógł dostać zawrotów głowy. Było to groźne zjawisko. W czasie złej pogody bywało przyczyną wielu katastrof, które przydarzały się nieostrożnym pilotom. Zawroty głowy pojawiają się z chwilą, gdy wzrok nie potrafi odnaleźć horyzontu, za pośrednictwem którego umysł znajduje orientację w przestrzeni. Mózgowi jest on niezbędny, aby wysyłać właściwe sygnały do odpowiednich receptorów. Jeżeli rzeczywistego horyzontu zabraknie, wówczas umysł kreuje sobie własny. W tej sytuacji jedyną receptą jest lot ściśle według wskazań przyrządów; należy im ufać bardziej niż złudnym wyobrażeniom umysłu. Niestety, skrzydłowy nie może lecieć na przyrządach, ponieważ musi trzymać się tuż przy prowadzącym, i pilotuje wówczas maszynę na przekór świadectwu własnych zmysłów, które alarmują go, że wszystko co robi, robi źle. Tak więc Jim trzymał się skrzydła Pritcharda, ale lot w tych warunkach z pewnością nie należał do przyjemności. Lecieli w strugach deszczu, wokół grzmiało, a niebo przecinały błyskawice. Od czasu do czasu Broussard widział w ich świetle zarys sylwetki lecącego przed nim samolotu. Kontroler bezskutecznie starał się podać im kurs omijający większe wzniesienia. Jego radar nie miał zamontowanych odpowiednich filtrów, tak więc, aby odnaleźć na ekranie samolot, musiał najpierw wyeliminować większość zakłóceń spowodowanych pogodą. W końcu jednak uporał się z tym i otrzymali odpowiednie namiary. Jim słyszał wprawdzie, że Osioł, który leciał gdzieś przed nim w chmurach, klnie siarczyście przez radio, ale ledwie to rejestrował. Miał dość własnych kłopotów, próbując utrzymać się przy Pritchardzie. Kiedy sens zasłyszanych słów zaczął docierać do jego świadomości, okazało się, że Osioł wyraża w ten sposób pretensje do Starka, który zgubił się albo w czasie startu, albo już przy wchodzeniu na kurs. Major zdecydowanie nie był tym zachwycony. Kontroler próbował naprowadzać na siebie obie maszyny. Jeśli leci się w gęstych chmurach, jest to wyjątkowo niebezpieczne. - Prowadzący Cadillac jest na dziesięciu tysiącach - zwięźle zakomunikował Osioł. - Chyba na jakiś czas się przejaśniło. Dwójka, bierz dupę w troki i dołącz galopem, zanim znowu wejdziemy w chmurę. - Prowadzący, tu Cadillac Dwa - odpowiedział Stark. - Wchodzę na dziesięć tysięcy i wciąż lecę na przyrządach. Radar informuje, że jesteś kilometr ode mnie, ale nadal nie mogę cię dostrzec. Przerywam lot i wracam na lotnisko. Osioł przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Jim wiedział, że jeśli Stark zrezygnował, to samo powinien zrobić Osioł. Mimo to nie zaskoczyło go to, co usłyszał: - Zrozumiałem, Dwójka. Wracasz na lotnisko. Radar Takhli, podaj mi namiar na Trójkę i Czwórkę. Pritchard i Jim wyskoczyli z chmur na wysokości prawie dziesięciu kilometrów. Broussard odsunął się od prowadzącego, odetchnął głęboko i westchnął z ulgą. Ten lot był przerażający. Może nie powinien mieć pretensji do Starka. Łatwo mógł się zderzyć z Osłem. Jim wiedział, że dowódca tego nie kupi, ale tak naprawdę, nikt oprócz Starka nie mógł ocenić, czy udałoby mu się dołączyć do formacji, czy też nie. Maszynę dowódcy pierwszy namierzył Pritchard. - Prowadzący Cadillac, tu Trójka. Mam twój sygnał na naszej pierwszej, około ośmiu kilometrów od nas. - Zrozumiałem Trójka, tu prowadzący. Teraz was mam. - Zabrzmiało to tak, jakby Osioł mówiąc to, właśnie próbował obejrzeć się przez ramię. - Zrobię pętlę i dołączę do was. Utrzymujcie tylko obecny kurs do punktu spotkania. Jim odsunął się nieco dalej od Pritcharda, mógł się teraz odprężyć i obserwować, jak Osioł będzie dołączał do formacji. Nigdy dotąd nie widział go latającego na innej pozycji niż prowadzący, ale, jak mógł się tego spodziewać, Osioł nagle pojawił się obok lewego skrzydła Pritcharda, i trzymał się go jak przyklejony. Broussard wzruszył kilkakrotnie ramionami i pokręcił głową, aby rozluźnić napięte mięśnie. Właściwie był zadowolony, że Stark zrezygnował. Mogli go tutaj zabić na tyle sposobów, że jakoś nie odczuwał potrzeby, by ktoś dorzucał do nich własne pomysły. Przed sobą widział kłębiącą się masę burzowych chmur, którą co jakiś czas rozświetlały błyskawice i w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że nie czuje do Starka pogardy. Zazdrościł mu. Stark nie będzie musiał dziś w nocy podchodzić do wymykającej się sondy cysterny. Nikt nie będzie do niego strzelał. Z drugiej strony, choć nie spotka się z jawną krytyką swojej decyzji, kiedy będzie się starał ją wytłumaczyć, zobaczy uniesione w niemym zdumieniu brwi i będzie to musiał ścierpieć, zarówno na odprawie, jak i w kasynie. Tyle tylko, że ten skurwysyn najprawdopodobniej w ogóle się tym nie przejmie. Trzy samoloty wyskoczyły właśnie ponad chmury burzowe; większość piorunów błyskała teraz pod nimi. Osioł nadal pozwalał Pritchardowi prowadzić formację, dopóki nie skończą pobierania paliwa, więc zanurkowali za Andym w mrok, aby odnaleźć cysternę. Będą tankować po kolei. Namiar z cysterny oznaczonej jako Czerwony Trzy Jeden doprowadził ich prawie bez zmiany kursu do punktu spotkania. Kiedy zeszli na 7.000 metrów, gdzie mieli pobrać paliwo, wokół znów rozpętało się piekło. Chmury zalegały teraz warstwami, więc mieli nieco czasu, aby się zrelaksować, zanim ponownie wejdą w obszar turbulencji. - OK, eskadra Cadillac, tu Czerwony Trzy Jeden. Jesteście dwa kilometry od nas. Widzicie nas? - Żartujesz? - odparł Osioł. - Ciemno tu jak w dupie u pawiana. - OK, prowadzący Cadillac, trzymajcie tylko ten kurs i zwiększcie prędkość o piętnaście kilometrów na godzinę. Mamy włączone światło błyskowe i światła pozycyjne na brzuchu. Szybko powinniście nas złapać. Eskadra posunęła się nieco do przodu. Odezwał się Pritchard: - Czerwony Trzy Jeden, mamy wasz namiar, jakieś pół kilometra przed nami. - Zrozumiałem. Mówi operator sondy. Chyba też was widzę. Podchodźcie prosto i powoli, bo cały czas rzuca nami jak cholera. - Głos operatora zanikł na chwilę, gdy kolejna błyskawica rozświetliła przed nimi niebo. Z tyłu w podobny sposób odpowiedziała jej kolejna burza. Eskadra ustabilizowała lot za ogonem tankowca i Pritchard, pamiętając o mocnych prądach wznoszących, które mogły cisnąć myśliwcem o spód kadłuba transportowca, zaczął ostrożnie podchodzić do tankowca. Dwukrotnie następowało automatyczne rozłączenie, bo samolot znosiło z pozycji. Jednak w końcu pobrał paliwo i wrócił do szyku. Jim jeszcze nigdy dotąd nie musiał się tak namęczyć, aby utrzymać się pod tankowcem. Kiedy turbulencje na chwilę ustawały, nagły poryw wiatru unosił ogon cysterny, a jego myśliwiec, który jeszcze przed chwilą był parę metrów za nim, ciskało do przodu. Operator sondy wiedząc, że to bezowocny trud, ani głosem, ani światłami nie próbował naprowadzać go na pozycję. Może Stark miał niegłupi pomysł, pomyślał Jim. Nie można ustawicznie podskakiwać Fortunie i wierzyć, że zawsze wyjdzie się z tego zwycięsko. Kiedy wreszcie zatankował przewidzianą ilość paliwa, czuł się, jakby przerzucił wagon węgla. Mimo że klimatyzator nawiewał do kabiny chłodne powietrze, Broussard ociekał potem. Kiedy przyszła kolej na Osła, tankowanie przebiegło praktycznie bez zakłóceń, jak wszystko czego się dotknął jako pilot. Jednak nawet on ześlizgnął się z sondy. Mieli sposobność powtórnie wypróbować swoje umiejętności, kiedy jeszcze raz podeszli do cysterny, aby napełnić zbiorniki do pełna. Dzięki Bogu, że nie ma z nami Starka, pomyślał Jim, bo nikt nie nabrałby dość paliwa, żeby starczyło do celu, a co dopiero do domu. Dzięki ćwiczeniom, major udoskonalił nieco swoją technikę tankowania, ale i tak większość pilotów TAC rozśmieszyłaby ona do łez. Osioł przejął dowodzenie, kiedy eskadra ponownie zaczęła przedzierać się przez chmury burzowe na wyższy pułap, gdzie łatwiej było pilotować. Gdy wyszli z chmur, połączyli się z Hillsboro - powietrznym punktem dowodzenia na pokładzie C-130. Ten z kolei odesłał ich do FAC-a*. Kontroler miał wskazać im cele, jakie tej nocy pojawią się na Szlaku Ho Szi Mina. FAC leciał dwusilnikowym samolotem turbośmigłowym OV-10. Za jego plecami siedział obserwator z noktowizorem. Lecieli na południe nad Laos; pogoda na tyle się poprawiła, że w przerwach pomiędzy chmurami pojawiała się ziemia. Dla Jima równie dobrze mogłaby to być dżungla, ocean albo pustynia Gobi, jako że w dole nie dostrzegł nawet pojedynczego światełka. Osioł zgłosił eskadrę oficerowi FAC: - Gwóźdź Dwa Jeden, tu prowadzący Cadillac. Eskadra trzech Thudów. Uzbrojona w bomby Mark-82 i działka 20 milimetrów. Możesz nami dysponować przez góra dwadzieścia minut. - I to właśnie lubię w pilotach Thudów - odpowiedział zrzędliwy głos kontrolera. - To ja od czterech godzin wiszę tu i narażam swój nieszczęsny tyłek; dwie pięćdziesiątkisiódemki przez cały czas próbują załatwić mi nowy pępek, a wy macie czelność powiedzieć, że możecie poświęcić mi tylko dwadzieścia minut swego cennego czasu? Co jest? Śpieszycie się na jakieś przyjątko? - Jeśli kiedykolwiek usłyszę zadowolonego FAC-a - zaśmiał się Osioł - chyba po prostu skręcę i pójdę innym kursem, bo będę pewny na bank, że coś tu nie gra. - Cóż - westchnął głos - chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy wzięli się do roboty. Wysokość terenu waha się tutaj od trzystu do tysiąca metrów. W okolicy jest wiele wzgórz i gór, więc nie szalejcie za bardzo przy nadlatywaniu i odchodzeniu znad celu. Gdyby ktoś musiał się katapultować, niech leci jak najdalej na zachód, bo tam teren nie jest aż tak pofałdowany jak tutaj. Jak mówiłem, ostrzeliwuje nas kilka dział. Albo trzydziestkisiódemki, albo pięćdziesiątkisiódemki. Chyba tylko starają się mnie odstraszyć, więc niewykluczone, że jest ich tu więcej. Prawdę mówiąc, na pewno tak jest. Uważajcie przy wychodzeniu, bo kiedy odlecimy, do akcji wchodzi latająca kanonierka Spectre. Może się tutaj zjawić wcześniej, a nie będzie miał żadnych świateł pozycyjnych. Wszędzie wokół są stanowiska nieprzyjaciela. Jakieś pytania? - Co jest celem? - No, nareszcie! Polujemy na ciężarówki. A na cóż by innego? Jeżdżą tam w dole bez reflektorów. Wystrzelę na ziemię marker; będzie punktem orientacyjnym, zrzucimy też flary; będę je wystrzeliwał, dopóki mi się nie skończą i poprawię rakietami z białym fosforem. Kiedy odpalę flary, prawdopodobnie i tak nie uda się wam dostrzec samochodów, więc zrzućcie bomby pojedynczo tam, gdzie zobaczycie dym. OK, według Hillsboro jesteście na mojej szóstej, więc włączę światła, ale tylko na chwilę, żebyście wiedzieli, gdzie jestem. Kiedy mnie zobaczycie, natychmiast je wyłączę. Wy, chłopaki, zrobicie, jak chcecie, ale proponuję wam to samo. Kiedy dam zgodę na atak, sami wybierzecie kierunek zejścia i wyjścia. I jeszcze jedno, ja usadowię się na dwóch tysiącach nad celem, więc w niczym nie będę wam przeszkadzał. No to zaczynamy. Kiedy schodzili na wysokość bojową, zobaczyli światła samolotu FAC, wyraźne niczym latarnia morska. Osioł poinformował pilota, że je widzą i mały samolot natychmiast skrył się w ciemnościach. Na rozkaz dowódcy samoloty w równych odstępach ustawiły się w szyku jeden za drugim. W czasie podchodzenia do bombardowania włączą górne światła pozycyjne. Zgaszą je dopiero wówczas, gdy będą gotowi uderzyć na cel. Krajobraz rozświetliła flara i Jim w ułamku chwili zobaczył czerwoną piaszczystą drogę, która przecinała zarośla dżungli. FAC wystrzelił pierwszą rakietę; na ziemi wykwitł biały obłok dymu. Jim nie widział go, ale zakładał, że samolot naprowadzania znajduje się obecnie dokładnie nad celem. Biorąc pod uwagę, że ku ziemi mknęły trzy nieoświetlone myśliwce, było to teraz chyba najbezpieczniejsze miejsce. O ile ktoś czegoś nie schrzani, po zrzuceniu bomb powinni przejść nisko pod samolotem naprowadzania. Jim wiedział, że mała maszyna FAC nie ma na pokładzie zbyt wielu flar, więc trzeba było szybko zabrać się do roboty. - Uzbroić bomby, przełączyć na zrzut pojedynczy - zawołał Osioł, który zdążył już ustawić się z wiatrem. Jim zawsze lubił latać nocą. Ale nocne bombardowanie to było jednak piekło. Szczególnie, że wokół znajdowały się góry, a także wysokie i zupełnie niewidoczne drzewa. O jedne i drugie łatwo było się rozbić. Jakby i tego było mało, jacyś rozwścieczeni faceci strzelali z ziemi czerwonymi i pomarańczowymi seriami żarzących się kul i trzeba było przez nie przelecieć. FAC miał słuszność. Wzdłuż drogi rozstawiono więcej niż dwa działa. Prawdę powiedziawszy, o wiele więcej. Oprócz nich nieprzyjaciel dysponował znaczną liczbą broni maszynowej, która wystrzeliwała ku nim cienkie linie zielonych pocisków smugowych. Dla mknących z ogromną prędkością odrzutowców były prawie niewidoczne, ale śmiertelnie niebezpieczne. Jim zdał sobie sprawę, że odruchowo się kuli, aby stanowić jak najmniejszy cel. Mimo przytrzymujących go pasów, starał się schować głowę w ramionach. Odpręż się, powiedział do siebie. Przecież wiesz, że ostrzał nie jest nawet w połowie tak gęsty jak nad Hanoi. Pieprz się, powiedziało mu jego drugie ja. Popatrz tylko na to gówno. Tyle dobrego, że w dole są sami żołnierze. Żadnych cywilów, tylko wojskowi, odparł Jim. A co za różnica, czy strzela cywil, czy żołnierz, jeśli i tak cię zabije? - zadrwił tamten. Ogień z ziemi nie gęstniał, ponieważ od samego początku walili do nich na całego, ale Jim z każdą sekundą uświadamiał to sobie coraz wyraźniej. Przyłapał się, na tym, że uchyla się przed seriami pomarańczowych kul, które mknęły w jego kierunku w grupach po sześć; krótką chwilę zabierała artylerzyście wymiana łódki, i zaraz potem następna szóstka przecinała niebo. Oddychał tak szybko, że groziła mu hiperwentylacja, ale uspokojenie oddechu było ponad jego siły. FAC umieścił na dole kolejny marker i w ten sam lakoniczny sposób podał im dalsze namiary. Jim ujrzał co najmniej dwie wtórne eksplozje, które rozbłysły jaskrawopomarańczowym światłem na ciemnym tle lasu. Broussard położył maszynę w ostatni zakręt i wygasił wszystkie zewnętrzne światła. Żeby poprawić widoczność, oświetlenie kabiny zredukował wcześniej do tego stopnia, że ledwie widział przyrządy. Wprowadził maszynę w lot nurkowy nad cel, wziął poprawkę na wschodni wiatr i ustawił podświetlony celownik dokładnie na zachód od kolejnej kuli białego dymu. Ustalił parametry bombardowania i upewnił się, czy nieświadomym ruchem dłoni lub stopy nie zmienił kierunku lotu. Wcisnął przycisk zwalniający bomby i ściągnął drążek. Jim właśnie zmagał się z przeciążeniem, kiedy odezwało się radio: - Dobra robota, Czwórka - usłyszał głos oficera FAC, który zawiadomił go, że znajduje się teraz na południe od celu. Przed nosem maszyny wykwitło nagle wiele pomarańczowych kul, potem pochłonęła je ciemność, a Jim zaczął szukać eskadry. - OK, Gwóźdź - nadał Osioł. - To tyle, jeśli chodzi o bomby. Chcesz jeszcze ostrzału z działek? - Tak, prowadzący Cadillac. W dole ciągle porusza się kilka ciężarówek, a inne stoją zaparkowane pod drzewami i czekają aż skończy się nalot. Mam zamiar wystrzelić parę flar i serię trzech rakiet-markerów, a wy chłopaki, walcie wzdłuż nich. Jeden przelot, OK? Flary zabłysły i Jim pierwszy raz zobaczył w dole mały dwusilnikowy samolot naprowadzania. Skoncentrowany ogień kilku dział skupił się tuż przed jego nosem i Broussard wstrzymał oddech, czekając, kiedy pociski rozerwą maszynę na strzępy. Ta jednak, najwyraźniej nietknięta, minęła je i odpaliła trzy rakiety z białym fosforem, które pomknęły ku pogrążonej w ciemnościach ziemi. W odstępie pięćdziesięciu metrów od siebie pojawiły się trzy nowe obłoki białego dymu. Osioł rzucił się tam niczym kot polujący na mysz. Drogę zalał strumień dwudziestomilimetrowych pocisków z działka M-61 Vulcan. Między drzewami pojawiła się potężna eksplozja. Jim poszedł do ataku za Pritchardem; ściągnął spust i strzelał dokładnie wzdłuż tej samej linii. Ogień wylatujący z luf zmusił go do zamknięcia oczu, aby uniknąć chwilowego oślepienia. Mimo to, kiedy ścigając Andy’ego wychodził znad celu, wciąż jeszcze widział jak przez mgłę. Wyrównał lot; FAC właśnie podawał Sheehanowi wstępną ocenę rezultatów bombardowania. - Prowadzący Cadillac, zaliczam twojej eskadrze stuprocentowe trafienia w wyznaczony obszar. Nie potrafię powiedzieć, ile ciężarówek zniszczyliśmy, ale naliczyłem co najmniej pięć wtórnych eksplozji. Pozwalam wam odlecieć, bo Spectre jest już na stanowisku i myślę, że chcieliby się zabrać za tych na dole. Wykonaliście, chłopcy, kawał naprawdę dobrej roboty, mam nadzieję, że jeszcze popracujemy razem któregoś dnia. Uważajcie na siebie. Dobranoc. Gwóźdź, koniec. Jim, dołączając do szyku, obejrzał się na cel dobrze teraz oświetlony blaskiem płonących ciężarówek. Uzbrojony w zamontowaną na lewej burcie baterię działek, Spectre był zmodyfikowanym transportowcem C-130, który wyposażono także w detektory ruchu i czujniki na podczerwień; właśnie przystępował do akcji. Z ogromnego kadłuba wyleciała tak skoncentrowana i gęsta fala pocisków, jakby na ziemię wylewały się strugi lśniącej rozżarzonym światłem wody. Spectre miał pracować na szlaku przez całą noc i, choć żaden pilot myśliwca by tego nie przyznał, w zwalczaniu ciężarówek był nieporównanie skuteczniejszy niż każdy inny samolot. Eskadra Cadillac skierowała się na północny zachód od celu i podążyła na miejsce spotkania z cysterną - łatwo je było zauważyć, bo na tym obszarze panowały potężne burze z piorunami. Samoloty pozbyły się ciężaru bomb, więc tankowanie było teraz nieporównanie łatwiejsze. Tylko Jim musiał awaryjnie odłączyć się od sondy, gdy tankowiec, ich stary znajomy Czerwony Trzy Jeden, wpadł w jedną z ogromnych powietrznych dziur. Cysterna także była znacznie lżejsza, ponieważ większość paliwa oddała spragnionym myśliwcom przemierzającym niebo Wietnamu Północnego i Laosu. Tankowiec mógł dostosować wysokość do warunków pogodowych, tak że ostatecznie wyszli z monsunowych chmur. Na wyższym pułapie pobieranie paliwa przebiegało gładko, każdy dostał swoją porcję paliwa i nie było potrzeby kilkakrotnego podchodzenia. Nie było potrzeby, ale jednak za namową Osła zatankowali powtórnie. Sheehan uważał, że przyda się im takie nocne ćwiczenie. Zaprezentował im przy tym jedną ze swoich maksym: - Paliwa masz za wiele tylko wtedy, gdy samolot się pali. Tuż po pierwszej w nocy eskadra Cadillac przestawiła się na częstotliwość kontroli zbliżania lotniska w Takhli, która miał im zapewnić sprowadzenie na pas. Nie było już na tym obszarze większych burz, ale wciąż lało jak z cebra, podstawa chmur obniżyła się do stu metrów, a widoczność ograniczała się do zaledwie kilometra. Była zła, ale jednak była. Jeden po drugim otrzymywali kolejne namiary, które naprowadziły ich na ostateczny kurs podejścia do lądowania. Teraz do pracy przystąpił kontroler, który miał delikatne i trudne zadanie, musiał bowiem na tyle szybko i dokładnie zinterpretować obraz na ekranie, by mknące z dużą prędkością odrzutowce mogły bez przeszkód wylądować. - Cadillac Cztery - odezwał się, gdy bezpiecznie sprowadził na ziemię dwa samoloty eskadry - skręć pięć stopni w lewo na zero-dwa-zero. Jesteś dwa kilometry od punktu schodzenia. Sprawdź, czy wypuściłeś podwozie i zablokuj je. Ton głosu kontrolera był obojętny, ale rozkazujący i pewny, jakby robił to już tysiące razy. I rzeczywiście, niektórzy starsi sierżanci ze zbliżania prawdopodobnie mieli takie doświadczenie. Kontroler miał cały czas wciśnięty guzik mikrofonu; z jego ust płynął niepowstrzymany potok instrukcji. Od czasu do czasu zwalniał go na pięć sekund na wypadek, gdyby pilot chciał mu coś zakomunikować. Z wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych nigdy do tego nie dochodziło. - Cadillac Cztery, dochodzisz do ścieżki schodzenia, rozpocznij zniżanie. Ładne wejście; jesteś na ścieżce schodzenia nieznacznie na prawo od centralnej. Skoryguj dwa stopnie w lewo. Na centralnej; na ścieżce schodzenia. Nieznacznie powyżej ścieżki schodzenia, zwiększ trochę tempo schodzenia. Znowu na ścieżce, ale zbaczasz na prawo od centralnej. Skoryguj dwa stopnie w lewo. Ścieżka schodzenia prawidłowa. Wróciłeś na centralną. Trzy kilometry od punktu przyziemienia. Teraz zbaczasz w lewo z centralnej. Skręć jeden stopień w prawo, dokładnie jeden stopień. Dobra ścieżka schodzenia. Jesteś kilometr od końca pasa, na ścieżce schodzenia i na centralnej. Powinieneś zobaczyć światła pasa. Jeżeli tak, przejmujesz kontrolę i lądujesz zgodnie z tym, co widzisz. Jeśli nie, skręć w lewo na dwa-siedem-zero stopni i wejdź na sześćset metrów. Zbliżanie na nasłuchu, koniec. Jim ani na chwilę nie odrywał wzroku od tablicy przyrządów. Jego oczy nieustannie biegały od wskaźnika do wskaźnika i porównywały na przemian odczyty - umiejętność wytrenowana i niezbędna dla prawidłowego pilotowania w locie według przyrządów. Kiedy kontroler zamilkł, Jim zerknął przez wiatrochron i jak na zawołanie ujrzał przed sobą światła pasa. Początkowo ledwie widoczne, stawały się coraz wyraźniejsze w miarę jak samolot zbliżał się do początku pasa. - Dzięki, zbliżanie - nadał, gdy wyrównywał maszynę przed przyziemieniem. - To było naprawdę dobre, gratuluję. - Proszę bardzo, Cadillac Cztery. Zawsze do usług. Koniec. Opuszczając stanowisko rozbrajania, Jim pokołował za dwoma pozostałymi samolotami na część lotniska wyznaczoną dla jego dywizjonu. Z nieba lały się potoki wody, więc nie mógł otworzyć osłony kabiny. Mimo że z dyszy klimatyzatora płynęło zimne powietrze, szyba była kompletnie zaparowana. Zanim dotarł na swoje stanowisko, kabina zamieniła się w saunę. Piloci eskadry Cadillac, przemoczeni, spoceni i w podłych nastrojach stłoczyli się z tyłu mikrobusu, który miał ich zabrać na krótką przejażdżkę do dowództwa. Jim nawet w strugach deszczu, które lały mu się na głowę, czuł że cały ocieka potem. Zdali mokry ekwipunek w magazynie i pobiegli poprzez ulewę do sali odpraw w budynku dowództwa. Stark czekał na nich wewnątrz. Siedział i rozmawiał z jednym z oficerów wywiadu skrzydła. Kiedy podeszli bliżej, podniósł się z krzesła. Osioł nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem; usiadł przy stole i natychmiast przystąpił do zdawania raportu. Z wyjątkiem informacji, jakie przekazał im FAC, piloci niewiele mieli do powiedzenia na temat przebiegu samej misji. - Czy z powodu pogody mieliście jakieś problemy z tankowaniem? - spytał niewinnie oficer wywiadu. - Żadnych - odparł Osioł i zwrócił się prosto w stronę Starka. - Przynajmniej trzej z nas, którzy ukończyli lot, nie mieli z tym najmniejszego kłopotu. Twarz Starka poczerwieniała, obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Reszta eskadry zebrała swoje rzeczy i ruszyła do drzwi. Broussard i Pritchard poszli za Osłem, który zmierzał śladami Starka, ale Sheehan nagle odwrócił się i zatrzymał ich gestem uniesionej ręki. - To ma być spotkanie między dwoma wyższymi oficerami tej eskadry i nie życzymy sobie towarzystwa młodszych stopniem gówniarzy takich jak wy. Więc przypudrujcie noski, albo zajmijcie się tym, co robią zwykle młodzi kapitanowie, i do zobaczenia jutro. Obaj spisaliście się w nocy naprawdę dobrze. To pierwsze cholerne tankowanie, to było coś, prawda? Osioł odwrócił się i wyszedł, zostawiając dwóch kapitanów stojących w kałużach wody. Plutonowy spojrzał na nich z dezaprobatą, a major poprosił, żeby raczyli zabrać stąd swoje ociekające wodą tyłki. Kuląc się przed deszczem przeszli do swoich kwater, nie zamieniając po drodze ani słowa. Mruknęli tylko „dobranoc” i każdy poszedł w swoją stronę. Jim był nieco rozczarowany, że Pritchard w ogóle się do niego nie odezwał i nie zaprosił na drinka, tym bardziej, że właśnie zaczynał czuć, iż jest pełnowartościowym członkiem eskadry. Z drugiej strony, owo „dobranoc” było i tak lepsze niż zwykły do tej pory sarkazm lub kamienne milczenie Andy’ego. Teraz jednak prysznic i osiem godzin snu były ważniejsze niż wszystko inne. Major Delbert „Osioł” Sheehan Osła obudził cichy odgłos bosych kroków dziewczyny sprzątającej barak, która przeszła przez pogrążony w ciemnościach pokój. Zbierała stertę jego ubrań, które porozrzucał bezładnie w kącie. Rzadko zdarzało mu się przespać całą noc, chyba że wieczorem wypił naprawdę dużo piwa. Nocny lot nad Laosem i „konferencja” z Richardem Starkiem spowodowały, że wczoraj nawet nie zajrzał do kasyna. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, a on usiadł na łóżku, czując na skórze orzeźwiający chłodny powiew z klimatyzatora. Jedyną korzyścią, jaką dawało latanie, była klimatyzowana kwatera, przez co nie musiał przez całą noc zlewać się potem. Wyżsi rangą oficerowie, od podpułkownika wzwyż, także mieszkali w pokojach z klimatyzacją. Osioł wiedział, że piloci, aby móc latać nocą, w dzień musieli się wyspać; gdyby nie to, nadal mieszkaliby w najprymitywniejszych warunkach. Mimo to był bezgranicznie wdzięczny za klimatyzator, a nawet za hałas, jaki czynił, ponieważ tłumił nieco zwykłe odgłosy funkcjonowania bazy lotniczej. Wstał i, podnosząc się, jęknął z bólu. Poszedł do malutkiej łazienki, którą dzielił z innym majorem, i załatwił potrzebę fizjologiczną. Podrapał się po owłosionym brzuchu i z niesmakiem spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Wydatny bandzioch wylewał się znad krawędzi wojskowych bokserek, a nogi i ręce stanowiły żałosną karykaturę tego, czym były w przeszłości. Za dużo gorzały i za mało ćwiczeń. Może powinien trochę nad sobą popracować. Opuścił ramiona, splótł palce, parodiując postawę kulturysty, i napiął mięśnie. Odniosło to taki skutek, że wyglądał teraz jakby miał obstrukcję. Ech, co tam! Jedynym strojem, w którym chodził od czasu przyjazdu do Tajlandii był obszerny kombinezon lotniczy. Dobrze maskował sylwetkę, a ponieważ pilotom w strefie działań wojennych odroczono obowiązkowe badania lekarskie, Osioł doszedł do wniosku, że ma jeszcze trochę czasu, zanim ktoś go wykopie z Sił Powietrznych z powodu marnej kondycji fizycznej. Niewątpliwie lekarz da mu popalić, kiedy zgłosi się do nowej bazy w Stanach, ale o to będzie się martwił później. Na razie miał pilniejsze problemy do rozwiązania. Przede wszystkim musi się jakoś pozbyć Starka, zanim ten zrobi coś, co któregoś z nich będzie kosztować życie. Wczorajsza nocna konferencja pozostawiła w Ośle uczucie niesmaku. Rozmawiali przez ponad godzinę, ale nie był w stanie dotrzeć do tego człowieka. Nawet wtedy kiedy oskarżył go, że specjalnie wykręcił się od uczestnictwa w locie bojowym, Stark zachował kamienny spokój. Upierał się, że po tym, jak zgubili się przy starcie, ani razu nie udało mu się dostrzec maszyny Osła, i trwał przy tym jak skała. Nie było sposobu, aby ktokolwiek udowodnił mu kłamstwo. To, że pozostałe samoloty zdołały do siebie dołączyć, nie miało tutaj najmniejszego znaczenia. - Posłuchaj - powiedział Osioł - tak między nami dziewczynami; nic nie wyjdzie poza ten pokój, ale muszę ci powiedzieć, że się do tego nie nadajesz. Nigdy w życiu nie groziłem nikomu, że złożę na niego raport, i do cholery, teraz też nie chcę tego robić. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, to zwyczajnie nie jest twoja działka. W kabinie myśliwca nie masz czego szukać. W końcu przez ciebie komuś stanie się krzywda. Co cię, u diabła, podkusiło, żeby się zgłosić na ochotnika do Trudów! Z tymi koneksjami, jakie zapewne masz, mógłbyś dostać każdy przydział w Azji Południowo-Wschodniej. Mógłbyś teraz siedzieć w Sajgonie, miałbyś willę i dziewczynki na każde zawołanie, albo byłbyś jakimś ważniakiem w bazie B-52 w U Tapao, na Okinawie albo Guam. Dla kogoś, kto ma takie plecy, byłoby to lepsze rozwiązanie niż kręcić się tu, marnować czas i zgrywać pilota myśliwca. Na twarzy Starka nie malowało się żadne uczucie; milcząc, wpatrywał się w Osła przez dłuższą chwilę, po czym odparł: - Majorze, wolno panu uważać, że nie jestem dobrym pilotem myśliwca, ale zapewniam, że będę nim, kiedy nabiorę trochę doświadczenia. Nigdy w życiu nie odniosłem porażki i nie mam zamiaru teraz tego zmieniać. A co do zgłoszenia się na ochotnika na szkolenie myśliwców, choć to nie pana sprawa, powiem, że miałem po temu naprawdę ważny powód. Wiem, że mogłem tu sobie załatwić dawny przydział. Tyle tylko, że wtedy wciąż miałbym wąską specjalizację, bez doświadczenia bojowego, jeśli nie liczyć B-52. Muszę mieć pełną turę lotów bojowych i sprawdzić się w najagresywniejszym stylu latania, jaki w ogóle istnieje. A to oznacza Thudy. Może pan nie zauważył, ale typując kandydatów na generałów bierze się także pod uwagę wszechstronność zdobytego doświadczenia. Łatwo zostać jakimś pułkowniczyną; wystarczy się w czymś wyspecjalizować, ale prawdziwe schody zaczynają się dopiero przy rangach generalskich. I zapewniam pana, pewnego dnia będę nosił gwiazdki. Czy to jest dostatecznie wyczerpująca odpowiedź na pańskie pytanie? - Tak - powiedział Osioł. - Dostateczna odpowiedź na pieprzone pytanie. Postanowiłeś dostać te gwiazdki, nawet gdybyś musiał dojść do nich po trupach, i jest bardziej niż prawdopodobne, że tak się stanie, jeśli nadal będziesz pieprzył wszystko, czego się dotkniesz. Dzisiaj w nocy wysłałeś nas w misję osłabionych o jeden samolot, bo nie spodobały ci się warunki lotu. Ciekawy jestem, co się stanie, kiedy dostaniemy się w kolejne szambo, które akurat ci się nie spodoba. Wtedy też nas zostawisz? - Majorze - odparł z kamienną twarzą Stark - jeżeli tej nocy ktoś coś spieprzył, to tylko pan. Może nie jestem tu długo, ale wiem, że jeśli jeden z samolotów z jakiegokolwiek powodu zawraca, druga maszyna pary ma lecieć do domu razem z nim. Nie przypominam sobie, aby pan tak właśnie postąpił. Osła uderzyła bezczelność tego człowieka. - Dickie - powiedział łagodnym tonem - wyjaśnijmy sobie jedno. To moja eskadra i ja ustanawiam reguły. Według nich cała eskadra żyje i umiera. Jeżeli wydaje ci się, że pozwolę, aby jakieś gówienko ze sztabu podważało moją pozycję w eskadrze, to grubo się mylisz. Chcesz podtrzymać ten zarzut, proszę bardzo, idziemy obudzić Starego. W przeciwnym razie trzymaj tę swoją pieprzoną mordę na kłódkę. Myślę, że najlepiej byłoby, gdybyś poprosił o przeniesienie do innej eskadry. - Wierz mi, już próbowałem. Dowódca dywizjonu odmówił - odpowiedział Stark. - Jeśli zdaje ci się, że chcę być w eskadrze dowodzonej przez zapijaczoną, dawno przebrzmiałą sławę, robisz większy błąd niż ten, który przypisujesz mnie. I nie próbuj mi więcej grozić raportem. Dla twojej informacji; rzeczywiście, mam plecy. Mogę spowodować, że każdy raport, jaki napiszesz, zniknie z moich akt. A jeśli o tym mowa, mam kilku przyjaciół w Waszyngtonie, którzy mogą sprawić, że resztę swojej kariery pilota spędzisz na biegunie. Uważaj więc, komu grozisz, majorze. Może się okazać, że odbije się to na tobie i obudzisz się z ręką w nocniku. Osioł podniósł się z krzesła, zupełnie poważnie myśląc o tym, żeby przywalić Starkowi. - Pamiętajmy o jednym, Dickie. Twoje latanie jest gówno warte, a to oznacza, że tylko ten stary zużyty pilot może spowodować, żeby nie odstrzelili ci dupy. I coś jeszcze panie majorze, przyszły generale Stark, wczoraj przed startem rozmawiałem ze Starym; piknik się skończył. Skrzydło wraca nad Miasto i możesz własny tyłek postawić na to, że eskadra Cadillac też tam będzie. Jeśli wydaje ci się, że w czasie tych kilku misji widziałeś piekło, przekonasz się, że bombardowanie tych przeklętych mostów wokół Hanoi i to, co się tam dzieje, to, kurwa, dopiero jest niewiarygodne. Muszę przyjąć do wiadomości, że rzeczywiście nie mogłeś dziś w nocy polecieć z nami na to przyjątko, bo nie potrafię udowodnić, że było inaczej, ale kiedy ruszamy nad Szósty Obszar, lecą wszyscy, nie wyłączając Starego. Nader podejrzanie wyglądałoby, gdyby i wtedy „zdarzyło” ci się, że znowu nas zgubiłeś, wysiadł ci silnik, albo przydarzył ci się jakiś inny bzdet. Nikt stamtąd nie zawraca, nawet jeżeli ma poważne problemy z samolotem. Próbowałem dać ci szansę, żebyś w czasie tych łatwych misji nauczył się współdziałania, ale nic z tego nie wyszło. Zapowiadam ci: od teraz, jeśli nie będziesz trzymał się mego tyłka jak przyklejony, kiedy atakuję cel, albo będziesz miał problem z tankowaniem, nagle znajdziesz się sam nad obszarem, gdzie rozlokowano więcej środków obrony przeciwlotniczej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Nie mam czasu i nie zamierzam dłużej podcierać ci tyłka, bo będę się starał, żeby reszta mojej eskadry pozostała przy życiu. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Stark, szybko mrugając powiekami, skinął powoli głową. - Jeśli ty to potrafisz, mnie też się uda. - Dobra, myślę, że jeśli naprawdę tak bardzo zależy ci na tych gwiazdkach, musisz nauczyć się cholernie szybko. Osioł wrócił na kwaterę, ale był zbyt wzburzony, aby spać. O tej porze na nogach byli tylko piloci wyznaczeni do porannych nalotów, a przed startem każdy wolał ten czas spędzić w samotności. Wyciągnął butelkę szkockiej i nalał sobie pod krawędź szklanki. Podniósł ją pod światło i zanim zaczął pić, napawał się barwą alkoholu. Jedno można z całą pewnością powiedzieć o wojnie, rząd zawsze postara się, żebyś mógł tanio kupić wódkę. Za butelkę pierwszorzędnej, podwójnie słodowanej whisky zapłacił tylko trzy dolary. Co za cholerny burdel, pomyślał. Czterech pilotów w eskadrze, która powinna ich mieć dwa razy tyle. Dwóch z nich chce zostać generałami, trzeci nie może się doczekać końca służby, a dowodzi nimi uparty stary pierdziel, którego tyle razy pomijano przy awansach; dawno już by go zwolnili ze służby, gdyby nie ustawiczny brak doświadczonych pilotów myśliwskich. Pritchard i Broussard to dobre chłopaki. Obaj są doskonałymi lotnikami i z czasem będą dobrymi pilotami myśliwców. Stark będzie ogromnym szczęściarzem, jeżeli przeżyje sto misji nad Wietnamem Północnym i nie zrobi sobie przy tym krzywdy. Albo komuś innemu, pomyślał ponuro Osioł. Mógł z niego być świetny pilot bombowca, ale to gówno znaczy, gdy przyjdzie się zmierzyć z obroną powietrzną Szóstego Obszaru. Sheehan grożąc mu, że jeśli skrewi, zostawi go samego wiedział, że rzuca tylko czcze pogróżki. Osioł nigdy nie zostawiłby w potrzebie swojego skrzydłowego; ani w powietrzu, ani na ziemi. Nie miał zamiaru po raz pierwszy zrobić to temu upierdliwemu dupkowi. Wysączył whisky do końca i poszedł pod prysznic, żeby zdążyć przed porannym tłokiem. Wielu pilotów, którzy mieli tego dnia lot bojowy, zdążyły już obudzić przekleństwa, którymi zasypywał ich oficer dyżurny. Świeżo ogolony i w czystym kombinezonie Osioł wyszedł z kwater dla wyższych oficerów i ruszył w stronę klubu. Słońce poranka zapowiadało kolejny upalny dzień. Monsunowe chmury napływały dziś wyjątkowo wcześnie. Po drodze zauważył pół tuzina biegaczy uprawiających jogging na kiepsko utrzymanej bieżni okalającej boisko do piłki nożnej. Zatrzymał się w skąpym cieniu drzewa pokrytego jaskrawoczerwonymi kwiatami i przyjrzał się sylwetkom biegających. Dwóch z nich wyglądało znajomo. Tak, po bliższej stronie bieżni biegnie ku niemu Broussard i szczerzy zęby niczym wioskowy głupek. To było zaraźliwe. Osioł zmrużył oczy i po przeciwnej stronie wypatrzył Pritcharda. Biegli w maksymalnej odległości od siebie i po tym samym torze. Tylko popatrz, cóż za szczęśliwa rodzinka, pomyślał. - Hej, Osioł! - krzyknął Broussard. - Wyszedłeś pobiegać? - Odpieprz się! - odburknął, kiedy Jim zwolnił i truchtem podbiegł do niego pod drzewo. Osioł oparł się o pień, a Broussard dreptał w miejscu i starał się uspokoić oddech. - Plotka głosi, że w Bangkoku spotkałeś się z Kate. To prawda? Jim lekko się zaczerwienił. - Tak, widziałem się z nią. Razem z Hańbą Atlanty poszliśmy w trójkę na drinka. - Nie przejmuj się. Oboje jesteście dorośli. Nie chciałbym tylko, żeby to jeszcze bardziej pogorszyło układy między wami. - Wskazał głową Pritcharda, który właśnie zbliżał się do zakrętu. - Posłuchaj - powiedział Jim między jednym głębokim oddechem a drugim. - Ja też tego nie chcę. Nie wiem nawet, od czego się to między nami zaczęło, ale nikomu bardziej niż mnie nie zależy na załagodzeniu sprawy. Mam przecież latać jako skrzydłowy tego faceta. Poza tym, wydaje mi się, że mamy większe powody do zmartwienia, zgadza się? - Możliwe - przyznał Osioł; to, że młody człowiek miał dobre rozeznanie w sytuacji, wcale go nie zdziwiło. Pritchard dobiegł do nich zdyszany. Stał z lekkim uśmiechem na twarzy i ciężko łapał oddech. Obaj ociekali potem. Jezu, pomyślał Osioł, musi być ponad dwadzieścia pięć stopni, wilgotność powietrza jakieś 95 procent. Jak oni to znoszą? Patrząc na nich spod przymrużonych powiek, porównał ich ciała z obrazem, któremu przyglądał się dzisiaj w lustrze. Przygnębiające. Żaden z nich nie miał nawet grama tłuszczu. No cóż, pomyślał z filozoficznym spokojem, rozpustne życie ma swoją cenę. Uznał, że było tego warte. - Co jest grane? - spytał Pritchard, gdy jako tako uspokoił oddech. - Nic takiego. Pomyślałem tylko, że mamy cały dzień wolny, więc może wskoczylibyśmy razem do klubu na piwo i jakąś kanapkę. - Przepraszam - szybko odezwał się Jim i z miną winowajcy spojrzał na Pritcharda - ale za około pół godziny umówiłem się z Kate w ich klubie. Będzie mnie uczyła pływać. Osioł zerknął na Andy’ego, który zachował kamienną twarz. - Pływać? Jezu Chryste! Mówisz poważnie? Broussard spuścił wzrok. - Tak. Potrafię utrzymać się na powierzchni, ale to wszystko. Kate powiedziała, że zaprasza i was, chłopcy. - Przykro mi, ale mam coś do załatwienia - powiedział Pritchard i odszedł. - Czemu nie - mruknął Osioł. - Ja mogę pójść, tylko żebym nie musiał pływać ani gadać z żadnym z tych nadętych doktorków. Pewnie, że się do was na chwilkę przyłączę. Kate też ma dziś wolne? - Nie, w tym tygodniu ma nocne dyżury. Od północy do ósmej rano. Ruszyli w kierunku kwatery Broussarda, a Pritchard wrócił na bieżnię, żeby jeszcze trochę pobiegać. Świeży kombinezon lotniczy Osła powoli nasiąkał potem. W pokoju Jima usadowił się na porządnie zasłanej pryczy i obojętnie przeglądał „Time’a”, gospodarz zaś poszedł wziąć prysznic i przebrać się w kąpielówki. Kiedy wrócił do pokoju, uśmiechnął się na widok Osła, który opierał magazyn na wydatnym brzuszku. - Panie majorze, sir. Jest pan bez wątpienia typem wyższego oficera, którego młodzi kapitanowie, tacy jak ja, ze wszech miar starają się naśladować. Wygląda pan niczym wcielenie wojownika. Ten szyk, ta nienaganna wojskowa sylwetka, to władcze zachowanie, to... - Pocałuj mnie w dupę! Za sterami dobrze sobie radzą nie wyćwiczone ciała, ale umysły. Jesteś rzecz jasna młodszy ode mnie, no i może w ociupinkę lepszej kondycji, ale nigdy nie będziesz latał tak jak ja i dobrze o tym wiesz. Nawet gdybyś dożył sześćdziesiątki, w co szczerze wątpię, jeśli nie zaczniesz lepiej wykonywać swojej roboty, dupku. Niektórzy z nas nabierają z wiekiem prawdziwie dojrzałej męskiej postury. I tak właśnie lubię o tym myśleć. Ona odróżnia nas od nieopierzonych młodzików i jest sekretem powodzenia u dam, które wiedzą, że porządnego gwoździa nie wbija się byle jakim młoteczkiem. Osioł z westchnieniem podniósł się z pryczy i zajrzał przez uchylone drzwi do łazienki: - Skąd, do cholery, wytrzasnąłeś te pomarańczowe szorciki? - spytał, a Broussard zaczerwienił się jak panienka. - No dobra, idziemy. Chce mi się piwa i taki jestem głodny, że zjadłbym nawet dupę muła. Po dojrzałym namyśle dochodzę do wniosku, że pewnie to właśnie nam podadzą. Kiedy zjawili się nad basenem, nie zastali tam Kate, za to całe kilometry ciał, które brązowiały powoli pod palącym tajlandzkim słońcem. Osioł natychmiast ruszył w stronę wolnego zacienionego stolika pod parasolem. Wokół basenu na rozłożonych ręcznikach leżało kilka kobiet, które żeby mieć równo opaloną skórę, rozpięły biustonosze. Większość z nich nosiła bikini. Osioł bez żenady przyglądał się kobiecym kształtom, kiwał z uznaniem głową i okazywał jawną dezaprobatę wobec mężczyzn odzianych w skąpe kąpielówki. Tajska kelnerka przyniosła mu piwo i kanapki. Major odnotował z satysfakcją, że niektórzy z medyków nie mają wcale lepszej figury niż on. Pomyślał, co kilka godzin spędzonych na słońcu zrobiłoby z jego bladą skórą i aż go ciarki przeszły. - Cześć chłopaki. Jak leci? - zawołała z przesadnym teksańskim akcentem Kate, która zaszła ich cicho od tyłu. Miała na sobie krótki frotowy szlafroczek do połowy ud. Wyłaniały się spod niego wyjątkowo długie zgrabne i opalone nogi. Nachyliła się, żeby ucałować Osła w policzek, potem położyła dłoń na ramieniu Broussarda, uścisnęła je lekko i zarzuciła mu rękę na szyję. Dla Osła było rzeczą oczywistą, że coś ich łączy. Jim nie mógł oderwać od niej oczu. Oby wam się udało, pomyślał Sheehan. Kelnerka przyniosła zamówienie; Kate natychmiast zarekwirowała puszkę Osła i pociągnęła z niej łyk. - Pochlapiesz się z nami? - spytała go, rozwiązując pasek. - Nie bądź śmieszna - odwarknął. Zanim Broussard zdążył wbić zęby w kanapkę, Kate zmusiła go, żeby wstał i pociągnęła w kierunku basenu. Ociągając się, ruszył przodem. Kiedy tak szła drobnymi kroczkami za Jimem, Osioł podziwiał jej jędrną i krągłą pupę; czarny jednoczęściowy kostium odsłaniał krawędzie pośladków. Okazało się, że pływa jak delfin. Broussard rzeczywiście w niczym nie przesadził, wychwalając jej pływackie umiejętności. Kate pokazywała mu, co ma robić, a Jim miotał się w wodzie niczym ranny wieloryb. Kilku medyków przyglądało się temu z nieukrywanym niezadowoleniem. Pieprzyć ich, pomyślał Osioł. Ułożył się wygodnie na leżaku i przymknął oczy. Mimo cienia, rzucanego przez parasol, obficie się pocił, myślami zawędrował w rejony, w które zapuszczał się rzadko i niechętnie. Prędzej czy później trzeba temu stawić czoło. W szybkim tempie zbliżał się do magicznej liczby stu lotów bojowych i powrotu do Stanów. Co, do cholery, Siły Powietrzne mają zamiar z nim tam zrobić? Pogodził się z myślą, że nie ma żadnej szansy na awans. Do tej pory go nie dostał i nigdy już nie dostanie. Nie ma sensu się dłużej oszukiwać. Do jakiej parszywej roboty mogliby go teraz posłać? Żadnego wolego etatu dla myśliwca nie będzie - mają nadmiar młodych pilotów powracających z wojny. Może etat oficera operacyjnego w jakimś dywizjonie? Raczej też nie, bo to pośredni szczebel do stanowiska dowódcy dywizjonu, a on nie miał już złudzeń. Po powrocie do kraju zostanie mu jeszcze jedenaście miesięcy do obowiązkowego przejścia na emeryturę. Na samą myśl o tym ogarniało go przerażenie. Jeszcze jedna rzecz, o której przez mniej więcej rok udawało mu się nie myśleć. Początkowo, kiedy zdał sobie sprawę, jakie ponoszą straty w ludziach, wydawało mu się, że nie ma się nad czym zastanawiać. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że wyjdzie z tego cało. OK, powiedzmy, że mu się uda i zaliczy pełną turę lotów. I co potem? Znał się tylko na pilotowaniu myśliwców, a na to w cywilu na pewno nie ma zapotrzebowania. A może jednak jest? Jeśli nie w Stanach, to gdzieś w Afryce albo Ameryce Południowej. Jasny gwint! Toż w ciągu ostatnich dwudziestu lat więcej przebywał za granicą niż w kraju. Wyobraził sobie, jak wspina się do kabiny trzydziestoletniego odrzutowca Sabre. Na głowie ma kapelusz w stylu Pancho Villi, a taśmy z lśniącymi nabojami skrzyżowane na piersiach pod uprzężą spadochronu. Nawet by to do niego pasowało. Na pewno nie zamierzał się włóczyć po klubie i truć wszystkim dupę, jak niektórzy z tych emerytowanych pryków. Kiedy się ocknął, słońce chowało się za horyzontem. Na wpół przytomny, nie bardzo zdawał sobie sprawę, gdzie jest, dopóki nie usłyszał przyciszonych głosów Kate i Broussarda. Jim właśnie opowiadał jej o swoim dzieciństwie spędzonym w Santa Fe: - Wtedy nie było tam wiele turystycznych atrakcji. Teraz nie da się przejść po głównym placu, żeby nie nadziać się na kogoś z New Jersey. W Santa Fe mieszkają artyści z całego świata, mówi się nawet o otwarciu opery. Jedyną rzeczą, której tam nie ma w nadmiarze, jest woda. Dlatego nie jestem dobrym pływakiem. Ale za to zimą wspaniale się jeździ na nartach, łowi ryby, poluje. Martwi mnie tylko, że kiedy wyjdę z wojska i załapię się do jakiejś linii lotniczej, niezależnie gdzie mnie poślą, do Santa Fe zawsze będzie cholernie daleko. - Myślałeś o tym, żeby zostać w wojsku? - spytała cicho Kate. - Mowy nie ma - odparł. - Popatrz tylko, co oni robią takim ludziom jak Osioł. Oddaje im całe życie, a kiedy już odwali dla nich brudną robotę, zwyczajnie go wywalają. Teraz mówią, że nie ma podstaw, żeby zatrzymać go w wojsku albo awansować. Nie chcę, żeby i mnie to spotkało. Osioł dość już usłyszał, więc sapnął kilkakrotnie, potem ziewnął i przeciągnął się, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. Nad basenem zostało już tylko kilku maruderów. - Już miałem poprosić Kate, żeby zbadała ci puls - powiedział Jim. - Tylko twoje chrapanie upewniało nas, że jeszcze żyjesz. - Nigdy nie chrapię - odparł Osioł. - Mogą to potwierdzić tysiące kobiet na całym świecie. Zjedliście już coś, czy wygłupiacie się całe popołudnie i nic tylko pijecie? - Pomyśleliśmy, że każemy sobie przynieść tutaj jakąś sałatkę. Dzięki temu nie będziemy musieli wracać do siebie, żeby się przebrać. Oczywiście, jeżeli chcesz, możesz zjeść w środku z lekarzami. - Kate przerwała na chwilkę, po czym z miną niewiniątka dodała: - Na pewno znajdzie się tam paru takich, których nie zdążyłeś obrazić. - Niewykluczone, że będę musiał sprać ich po tyłkach, ot tak, dla zasady. Wy dwoje tu zostańcie i zjedzcie coś, ja idę do klubu. Tylko pamiętaj, żeby wrócił wcześnie. - Co się dzieje? - zapytał Broussard, który dosłyszał w jego głosie jakąś dziwną nutę. Osioł spojrzał na niego ponuro. - Nie rozgłaszaj tego na wszystkie strony, ale ten mały rozejm z żółtkami się skończył. Jutro wracamy nad Miasto. Kapitan James Evelyn Broussard Na sygnał szefa obsługi, Jim zwolnił, zatrzymał Thuda i jak odrętwiały wypełniał czynności związane z procedurą wyłączenia silnika. Obroty turbiny ustały, wskaźniki odchyliły się na pozycję zero, a on wściekle szamotał się z paskiem przytrzymującym hełm. Czuł przemożne pragnienie, aby jak najszybciej zdjąć go z głowy i wystawić na powiew bryzy. Położył hełm na kolanach i, aby nie ulec hiperwentylacji, zmusił się do głębokich regularnych oddechów. Młody szef obsługi przystawił drabinkę do burty F-105 i wspiął się na nią, żeby pomóc pilotowi przy wychodzeniu z kabiny. Spojrzał na niego i zauważył, że siedzi nieruchomo ze wzrokiem wbitym przed siebie i nie zdradza ochoty na opuszczenie samolotu. Sierżant nagle zrozumiał, co się stało; odwrócił się i spojrzał na Thudy, które zatrzymywały się na swoich stanowiskach. Jedno z nich pozostało puste. Jednej maszyny brakowało. Numer 689, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kto wsiadł do niej dzisiejszego ranka. Obsługa zaginionej maszyny zachowywała się typowo dla takiej sytuacji: ludzie bez celu kręcili się po stanowisku i unikali patrzenia sobie w oczy. Jeden z mechaników przykucnął i rzucał kamyczkami w worki z piaskiem. Szef zwrócił pytające spojrzenie na kapitana Broussarda, który nadal zwisał bezwładnie w fotelu, jakby uszło z niego całe powietrze. Sierżant chciał go zapytać o zaginiony samolot, ale zawahał się. Niektórzy piloci stawali się agresywni, jeżeli zadawano im zbyt wiele pytań, zanim zdążyli uporać się z utratą przyjaciela. Znał dobrze Broussarda, postanowił jednak, że lepiej będzie z tym zaczekać. - Hej, Wąchacz - dobiegł spod samolotu czyjś głos. - Tuż przed hamulcami aero jest dziura. Prawdopodobnie pocisk z broni maszynowej. Powiedz kapitanowi Broussardowi, że... - Zamknij się, kretynie! - Sierżant Sandiffer „Wąchacz” Smith powiedział to niezbyt głośno, ale wystarczająco, żeby usłyszał go pomocnik pod brzuchem myśliwca. Zwrócił swą czarną jak heban twarz w stronę kabiny i zauważył, że pilot nareszcie się poruszył. Wąchacz przechylił się ponad burtą maszyny, żeby odebrać od kapitana mapnik i hełm. Zauważył, że mięśnie pod prawym okiem lotnika drgają w nerwowym tiku. Jim Broussard w końcu odwrócił się, spojrzał na mechanika i podniósł się z fotela. Dostrzegł w jego oczach nie wypowiedziane pytanie. Wiedział, że będzie musiał na nie odpowiedzieć, chociaż nie chciało mu to przejść przez gardło. Ciężko mu było nawet o tym myśleć. - Osioł - powiedział cicho. - Major „Osioł” Sheehan. Dostał, kiedy wychodził znad celu. - Chryste! - Wąchacz obejrzał się na puste stanowisko. Zobaczył dwie samotne postaci mechaników. Jeden z nich objął kolegę, a ramiona drgały im, wstrząsane płaczem. - Nie sądziłem, że dopadną Osła. - Obaj mężczyźni zmilkli, jakby rozważali tę myśl. - Spadochron się otworzył? - spytał Wąchacz. - Nikt tego nie widział, bo się rozdzieliliśmy. Widzieliśmy tylko, że Thud się pali - odpowiedział drewnianym głosem Broussard. Wąchacz pomógł spoconemu pilotowi wyjść z kabiny i ustawił mu stopy na drabince. Po długim locie Jim miał zdrętwiałe mięśnie, co było widać, gdy niezdarnie schodził po niej na ziemię. Mechanik nie zadawał już więcej pytań. Wiedział, że po odprawie jego szef zjawi się u nich ze szczegółową relacją. Patrzył jak kapitan Broussard zbiera swój ekwipunek i, powłócząc nogami niczym starzec, idzie powoli w stronę oczekującej ciężarówki. Broussard wgramolił się na tył samochodu, świadomie unikając spojrzeń dwóch pozostałych pilotów. Obaj wyglądali na bardzo wyczerpanych i przygnębionych. Samochód zatrzymał się, żeby zabrać po drodze lotników innej eskadry. Wesoły gwar rozmów ucichł jak nożem uciął, gdy zobaczyli ocalałych członków eskadry Cadillac. Przez całą drogę nikt się nie odezwał; dopiero gdy podjeżdżali już do magazynu i budynku dowództwa, dowódca eskadry Ford spojrzał na Andy’ego Pritcharda i spytał: - Osioł? Andy skinął potakująco głową. - Niech to szlag! - odezwał się inny pilot. - Katapultował się? Andy wzruszył ramionami: - Nie widzieliśmy, wszedł w chmury, ale samolot się palił. - Niech to szlag! - powtórzył pilot i wbił wzrok w deski podłogi. Jim wpatrywał się w cumulusy, które, zapowiadając popołudniowy deszcz, gromadziły się na majaczącym w oddali horyzoncie. Major Stark wbił nieruchomy wzrok daleko przed siebie. Ty dupku, pomyślał Broussard. Z niepowstrzymaną siłą powróciła ostatnia scena walki. Odepchnął ją od siebie; wciąż nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Pejzaż przesuwał się przed nim, a on odbierał go zupełnie inaczej. Przestał dostrzegać jego brzydotę, umysł przyzwyczaił się do surowego krajobrazu: braku drzew dawno spalonych w piecach do wypalania węgla, jałowej laterytowej gleby, która w rozpadlinach przecinających lasy i obszary porośnięte wysoką trawą przybierała brudnoczerwoną barwę. Jeśli nawet Sheehanowi się nie udało, nikt rozsądny nie mógł oczekiwać, że z nim będzie inaczej. Chryste! Ten dzień był istnym koszmarem. Tajski kierowca zatrzymał niebieską wojskową ciężarówkę przed wejściem do magazynu. Piloci w milczeniu zeszli z samochodu. Stark poszedł przodem. Wewnątrz Jim jak najszybciej uwolnił się od spadochronu oraz kamizelki ratunkowej i powiesił je na wieszakach ze swoim nazwiskiem. Wyjął butelki z wodą, opróżnił je i umieścił z powrotem w kieszeniach nogawek kombinezonu przeciwprzeciążeniowego, który powiesił na kolejnym wieszaku. Podszedł do kontuaru, wyciągnął z kabury rewolwer, wycelował do wnętrza stalowej beczki wypełnionej piaskiem i usunął naboje z bębenka. Oddał broń sierżantowi za biurkiem, który sprawdził numer seryjny i zwrócił mu kartę broni. Na koniec, Jim wyjął pakiet zawierający chustę oraz złote monety, przekazał go z nienaruszoną pieczęcią kolejnemu podoficerowi i ruszył do drzwi, nie oglądając się, czy pozostali członkowie eskadry idą za nim. Poszli. Właśnie zaczęło padać, więc krótki odcinek drogi do budynku dowództwa przebyli biegiem, kuląc się w strugach ulewnego deszczu, który zapowiadał nadciągające burze. Jim czuł się fatalnie, był kompletnie wykończony. W sali odpraw panował tłok. W nalocie brało udział całe skrzydło, prawie trzydzieści maszyn. Jim oparł się o ścianę, czekając, aż zwolni się miejsce przy stole odpraw i przyglądał się nienaturalnie ożywionemu zachowaniu pilotów, którzy wypełniali salę. Większość z nich mówiła zbyt wiele i zbyt szybko, pozostali byli osowiali i apatyczni. Dowódca skrzydła, przysadzisty pułkownik z sumiastymi wąsami, chodził od grupy do grupy, podchwytywał wątek rozmowy, klepał najbliższego lotnika po ramieniu i szedł dalej. Miejsce przy stole zwolniło się i porucznik wywiadu skinął na eskadrę Cadillac. Jim poszedł za Starkiem i Pritchardem, i usiadł naprzeciw oficera. Porucznik miał już przygotowane formularze z wypisaną na górze kartki nazwą eskadry. - Panowie - zwrócił się do nich łagodnie - mamy kilka meldunków od eskadr, z którymi rozmawiano wcześniej, że straciliście samolot. Naprawdę bardzo przykro mi to słyszeć. Czy moglibyście mi powiedzieć, o kogo chodzi? Nikt nie kwapił się z odpowiedzią, wreszcie odezwał się Broussard: - To był major Sheehan, dowódca eskadry. - Rozumiem. Szczerze mi przykro, zawsze podziwiałem majora. Czy udało mu się katapultować? Broussard uniósł dłonie na znak, że nie wie i spojrzał na Andy’ego. Pritchard tylko wzruszył ramionami. Porucznik przyglądał się im na przemian, po czym kolejne pytanie skierował prosto do Starka: - Czy pan jest prowadzącym drugiej pary, sir? - Nie - odparł Stark. - Czy major Sheehan był w pańskiej parze? - Jezu, pomyślał, facet zachowuje się, jakby mu rwali ząb. - Był prowadzącym mojej pary - odpowiedział Stark. - Zechciałby pan wytłumaczyć, co mu się przydarzyło? - Naprawdę nie miałem szansy tego zobaczyć. OK, pomyślał porucznik. Dokopię się do samego sedna, choćby ta pieprzona odprawa miała mi zająć resztę popołudnia. Coś się stało, a ja chcę wiedzieć, co, nawet gdybym miał ich wszystkich doprowadzić do szału. - Panowie - odezwał się z przesadną grzecznością - zacznijmy jeszcze raz, od początku. Czy ktoś zechce mnie uświadomić, kto dowodzi drugą parą? - Ja - odparł Pritchard. - W takim razie sir, proszę powiedzieć mi wszystko, co pan wie o strąceniu majora Sheehana. - Zaczęli nas namierzać, jak tylko wyszliśmy zza Wzgórz Thudów - zaczął Andy. - Ostrzał artyleryjski był raczej intensywny. Dosyć mocny! - pomyślał Jim, który bez ruchu siedział na krześle. Równie dobrze można by powiedzieć, że słoń jest raczej dużym zwierzęciem. Pritchard mówił dalej; unikał przymiotników, głos miał wyprany z emocji. Słuchając go, Jim jeszcze raz ujrzał przed oczami całą tę scenę: eskadra Cadillac atakuje zza linii wzgórz. Wchodzili w skład formacji dwunastu Thudów, eskortowanych przez lecące nad nimi F-4 z MiGCAP. Jako samoloty wsparcia towarzyszyły im F-105 i F-100, do których należało zwalczanie obrony przeciwlotniczej. Przed formacją uderzeniową, skryte w burzowych chmurach, leciały dwa zespoły Łasic, wykrywające stanowiska rakiet ziemia-powietrze. Kiedy eskadra oddaliła się od wzgórz, pogoda się pogorszyła, a dyscyplinę radiową szlag trafił, bo prawie sześćdziesiąt samolotów z trzech różnych skrzydeł próbowało jednocześnie przygotować się do ataków na most Thanh Hoa. Na odprawie eskadry otrzymały różne kursy podejścia; podkreślano konieczność trzymania się wyznaczonego czasu ataku i wyjścia znad celu tak, aby eskadry nie przeszkadzały sobie nawzajem. Wtedy jednak w niebo wystrzeliły rakiety ziemia-powietrze i weszły w nisko zalegającą podstawę chmur. Obciążone bombami samoloty miały tylko kilka sekund na reakcję w obliczu zagrożenia. Wietnamczycy dobrze wykorzystali czas zawieszenia bombardowań i rozmieścili w okolicy setki nowych wyrzutni rakiet oraz stanowisk dział przeciwlotniczych. Według prognoz, pogoda miała się zmienić, przewidywany pułap chmur wynosił 600 metrów, ale na razie, tam gdzie znajdowały się siły uderzeniowe, układały się piętrowo, warstwami. Osioł sprowadził eskadrę poniżej stu pięćdziesięciu metrów i kluczył, unikając burz i deszczów. Leciał nad cel, ale podobnie jak wszyscy tracił cenny czas. Ustalony co do ułamka sekundy plan, według którego eskadry miały atakować cel w trzydziestosekundowych odstępach rozpadł się już na samym początku, kiedy dowódcy przekrzykując się usiłowali na bieżąco koordynować poczynania nadciągających eskadr. Potem zaczęli tracić samoloty, sygnalizatory alarmowe wyły, zagłuszając ważne komunikaty. Całe to zamieszanie przeraziło Jima. Dowódca wyprawy w końcu zdał sobie sprawę z beznadziejności całego planu; nakazał dowódcom eskadr przejść na ich własne częstotliwości i kontynuować wykonywanie zadania. Eskadra Cadillac kontynuowała lot do IP, porozumiewając się na własnym zakresie fal i całkowicie, z wyjątkiem częstotliwości ratunkowej, odizolowana od reszty atakujących sił. Maszyny zwalczające obronę przeciwlotniczą oddzieliły się od formacji i ruszyły naprzód, aby związać ogniem działa rozlokowane wokół mostu. Nie było to zadanie godne pozazdroszczenia. Łasice miały własne problemy, bo na kanale alarmowym wciąż meldowano o wystrzeleniu kolejnych rakiet. Później okazało się, że w czasie, kiedy zawieszono bombardowania, wietnamscy przeciwlotnicy znacznie udoskonalili swoją taktykę. Przedtem, po odpaleniu rakiety, radar namierzający pozostawał włączony aż SA-2 trafiła w cel lub go minęła i poleciała dalej. To często umożliwiało dowodzącemu samolotowi z usadowionym w tylnej kabinie EWO* namierzenie radaru i wystrzelenie w jego kierunku rakiet przeciwradarowych, które podążały do źródła sygnału. Po oznaczeniu przez ich wybuchy stanowiska wyrzutni, do ataku ruszały pozostałe F-105 Łasic. EWO w tylnej kabinie F-105 odkrył jednak ze zdumieniem, że po każdym wystrzeleniu rakiety Wietnamczycy wyłączają radar i uruchamiają go tylko na krótką chwilę potrzebną do skorygowania kursu pocisku. Krótkie impulsy radarowe rzadko kiedy pozwalały na wysłanie w ich stronę rakiety z głowicą samonaprowadzającą. Monitorując częstotliwości za pomocą swych czarnych skrzynek, załogi Łasic odkryły, że sprytni Wietnamczycy naprowadzali niektóre rakiety z bardzo odległych stanowisk, a kontrolę nad nimi przekazywali sobie między dwiema lub więcej stacjami radarowymi. Eskadra Cadillac przeleciała przez nisko zalegające chmury i nadal podążała do IP; zdenerwowane głosy pilotów wołających „odpalili rakietę” wypełniały eter. Broussard zauważył, że Pritchard szybko obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy Jim wciąż trzyma się jego skrzydła. Często zdarzało się, że kiedy choć na chwilę spuścili z oka pierwszą parę, tamci natychmiast znikali w chmurach, ponieważ Osioł akurat lekko zmienił kurs. Zawsze jednak, gdy Jim był już przekonany, że zgubili ich na dobre, pojawiali się znowu. Pociski lekkiej artylerii, które przelatywały przez ciemne chmury, tworzyły obłędną parodię fajerwerków. Zabójcze pociski z dział kalibru 37 i 57 mm wlatywały w podstawę cumulusów kompletnie niewidoczne, dopóki nie wybuchły. Na tle ciemnych burzowych chmur łatwiej było zauważyć jaskrawopomarańczowe wybuchy osiemdziesięciopięcio - i stumilimetrówek. Głosy kontrolerów z powietrznego punktu dowodzenia krążącego gdzieś nad Tajlandią powiększały tylko ogólne zamieszanie, ponieważ dostarczały bezużytecznych informacji o wystrzeleniu kolejnych rakiet ziemia-powietrze. Przychodziły o kilka minut za późno; atakujące samoloty nie miały z nich żadnego pożytku, mogły co najwyżej budzić czysto akademickie zainteresowanie. - MiGi w powietrzu! MiGi w powietrzu! - krzyknął na częstotliwości ostrzegawczej podniecony kontroler radaru. - Cholera jasna! Gdzie? - odpowiedział nieznany głos. Kontroler milczał. - Uciekaj w lewo! W lewo! - krzyknął na ostrzegawczej jakiś pilot. - Aha - odparł lakonicznie ten sam nieznany głos. - Słyszała cię chyba każda eskadra nad Wietnamem Północnym. Bardzo byś nam pomógł, gdybyś zechciał być nieco bardziej konkretny. Broussard zerknął na wskaźnik prędkościomierza i znów przykleił się wzrokiem do dowódcy swojej pary. Osiągnęli maksymalną prędkość z obciążeniem. Wiedziałby o tym bez patrzenia na wskaźnik, bo maszyna zaczęła dygotać. Musieli być już blisko IP, chociaż nie miał pojęcia, jakim cudem Sheehanowi udało się go odnaleźć w tym syfie. Może skorzystał z dopplera, a może nie. Nadciągającą formacją wstrząsało coraz więcej wybuchów pocisków ciężkiej artylerii plot. Osioł zaczął się wspinać na wysokość, z której mieli zaatakować. Pritchard i Broussard jako druga para poszli za nim i na pięciu tysiącach zrobili półbeczkę. Dwie sekundy wcześniej Osioł przerzucił maszynę na plecy i pomknął w dół, wypatrując rzeki. Staruszek wie, co robi, pomyślał Broussard. Chociaż most wciąż pozostawał niewidoczny pod warstwą chmur, Osioł odnalazł rzekę i był gotów polecieć wzdłuż niej aż do mostu. Odezwał się ostatni raz przed atakiem. - Będziemy musieli zejść cholernie nisko - powiedział bez żadnego pośpiechu, najwyraźniej nie przejmując się sytuacją. - Dwójka, trzymaj się blisko mnie. Druga para, musicie wejść na drugi krąg, żeby nie dosięgnął was wybuch. Po wyjściu znad celu spotkamy się nad tym zakolem rzeki, a potem prosto do wzgórz. Zróbmy to jak należy. Myśliwce pierwszej pary pomknęły w dół w stronę rzeki, a Jim ostro skręcił w lewo za Pritchardem, starając się nie stracić z oczu zakola. Czas potrzebny na wykonanie kręgu powinien zapewnić im odpowiedni dystans, i bezpieczeństwo przed wybuchającymi bombami, ale Jim zastanawiał się, ile innych atakujących eskadr mknie w tej chwili do tego samego celu. Odepchnął od siebie tę myśl. Wolał nie wiedzieć. W polu widzenia pojawiło się zakole rzeki: Andy przerzucił ciężką maszynę na plecy i zanurkował pod kątem sześćdziesięciu stopni prosto ku rzece. Jim poszedł za nim lekko zdezorientowany poprzednimi manewrami i lotem w chmurach. Na obu brzegach, jak okiem sięgnąć, pojawiły się migoczące światełka. Lufy dział i karabinów maszynowych plunęły ogniem. Przed myśliwcami wyrosła zapora z krzyżujących się serii pocisków smugowych. W miarę jak zbliżali się do ziemi, pojawiły się także rozjarzone kule eksplozji pocisków artyleryjskich. Samolotem Jima rzuciło potężnie, gdy przelatywał przez chmurę eksplozji. Próbował je ignorować, ale nic z tego nie wyszło. Andy wyprowadził parę z nurkowania na wysokości zaledwie stu dwudziestu metrów nad powierzchnią wody. Jeśli mieli jakiekolwiek wątpliwości co do położenia mostu, szybko się ich pozbyli. Gdzieś we mgle, kilka kilometrów przed nimi, potężne wybuchy rozdarły powietrze. Większość pojawiła się na przeciwległym brzegu. Jim nie potrafił powiedzieć, czy spowodowały je bomby Osła, czy była to robota jakiejś innej eskadry. Potem zobaczyli most. Kolejne bomby minimalnie chybiły celu: przęsła pozostały nietknięte. Jeszcze kilka kilometrów; Jim skorygował za Andym kąt podejścia i obrał kurs na południowy brzeg, aby zaatakować przęsła pod niewielkim kątem. Szybko znaleźli się na pozycji i zaczęli się piąć ku samej podstawie chmur. Ogień artylerii zgęstniał, kiedy Wietnamczycy zobaczyli ich ze stanowisk dział otaczających most. Broussard błyskawicznie sprawdził pulpit systemów uzbrojenia i odsunął się nieco od prowadzącego. Pritchard zanurkował. Za nim Jim, który starał się tak ustawić celownik, aby bomby uderzyły w poprzek mostu. Bomby jedna po drugiej zaczęły odrywać się od maszyny, ale dużo wcześniej, zanim dotarli do mostu. Samolot drgał lekko, ilekroć pozbywał się kolejnego ładunku. Oba myśliwce przyśpieszyły na dopalaczach i weszły w ostry zakręt w lewo, trzymając się jak najdalej od obrony mostu. Kiedy wznosili się w mgliste niebo, Jim odwrócił się na krótką chwilę i zerknął na most. Przeciążenie mąciło mu wzrok, ale dostrzegł, że bomby co prawda trafiły blisko, ale nie naruszyły żadnego przęsła. Ogromna stalowa konstrukcja stała nietknięta, omywana przez szybki nurt błotnistych wód rzeki. Miał ochotę wyłączyć kanał alarmowy, na którym piszczały i zawodziły sygnalizatory, ale wiedział, że nie potrafi się na to zdobyć. Głos Osła odezwał się w słuchawkach w chwili, kiedy zobaczyli przed sobą zakole rzeki, nad którym mieli się spotkać. - OK, Cadillac. Trzy, widzę twoją parę na drugiej, przechodzicie na trzecią. Wyłączcie dopalacze, ustawię się przed wami i przejmę prowadzenie. Na trzech tysiącach, między warstwami chmur, mamy trochę miejsca do manewrowania. Kiedy się połączymy, polecimy w tamtym kierunku. Ciekawe, co za geniusz kazał nam lecieć w taką pogodę. Ruszaj się, Dwójka - zwrócił się do Starka. - Do cholery, co ty tam właściwie wyprawiasz? - Prowadzący, mam cię - powiedział Andy. Jim zobaczył przed sobą dwa samoloty przecinające ich kurs, Stark zupełnie nie utrzymywał pozycji skrzydłowego. Druga para skręciła lekko, aby dołączyć do Osła, który właśnie zaczął gwałtownie nabierać wysokości i ostrą świecą wchodził w chmury. - Rakieta w powietrzu! Rakieta w powietrzu! - rozległ się w słuchawkach czyjś przerażony głos. Pritchard i Broussard odruchowo przechylili maszyny, najpierw na jedno, potem na drugie skrzydło i spojrzeli w dół, wypatrując nadciągającego pocisku. Nic. Tylko błyski strzelających dział. Nagle Jimowi zamarło serce. W przerwie między chmurami dostrzegł charakterystyczny obwarzanek dymu, szczątki pierwszego stopnia i białą strugę spalin mieszanki nafty i kwasu azotowego, która napędzała drugi stopień rakiety. Na tle pogrążonej w cieniu chmur ziemi, widać było płomień wylatujący z dyszy silnika. - Eskadra Cadillac, pod nami rakieta. Leci w naszą stronę! W dole! Na drugiej! - krzyknął Jim. - Widzę ją - dobiegł go opanowany głos Osła. - Jeżeli naprowadza się na nas, przygotować się do uniku. Osioł zawrócił eskadrę w kierunku nadlatującej rakiety. Jedynym sposobem, aby zorientować się, czy rzeczywiście była w nich wymierzona, była zabawa znana amerykańskiej młodzieży pod nazwą „Kto pierwszy stchórzy”. Piloci musieli zaczekać, czy pocisk zareaguje na zmianę względnego położenia celu. Wtedy stanie się jasne, czy przejdzie z dala od ich samolotów, czy skoryguje kurs, zmierzając do celu. - Kurs względny z całą pewnością stały. Chyba idzie na nas - oznajmił spokojnie dowódca. - Trójka, zabierasz swoją parę w prawo, my uciekamy w lewo. Jim miał wrażenie, że uderzenia serca, które waliło mu jak oszalałe, wstrząsają całym samolotem. - Eskadra Cadillac, unik! - krzyknął Osioł. Pritchard zwinął maszynę w zakręt pod kątem prostym w prawo. Jim poszedł w jego ślady. Zmienili kurs o prawie czterdzieści pięć stopni, przeciążenie dochodziło do pięciu G. Wtedy dowódca drugiej pary wykonał pełną beczkę w lewo. Miał nadzieję, że wąskie skrzydła rakiety, które w rzeczywistości były raczej brzechwami sterującymi, nie poradzą sobie z takim przeciążeniem. Lecąc na plecach, Jim zerknął na pierwszą parę, która wykonywała identyczny manewr w przeciwnym kierunku. Pocisk, wciąż przyśpieszając, próbował skręcić w ich stronę, ale nie dał rady i zniknął im z oczu w górnej warstwie chmur - przeleciał przed Pritchardem, a za ogonem myśliwca Osła. Pod nimi, przerażająco blisko, chmury przebiła kolejna rakieta. Jim słyszał gdzieś w tle, że Osioł krzyczy przez radio, ale ani on, ani Pritchard nie mieli czasu odpowiedzieć. Wydłużony wrzecionowaty kształt mknął prosto na nich. - Unik! - tylko tyle usłyszał od Pritcharda. Potem samolot przed nim ostro skręcił w lewo. Jim tak ściągnął drążek, że niemal wbił go sobie w brzuch. Trzymał go w tej pozycji, aż poczuł pierwsze drgania zapowiadające rychłe przeciągnięcie. Wzrok mu się zamglił, a komory kombinezonu wypełniły się, obciskając nogi i korpus. Wstrzymał oddech, czekając na uderzenie rakiety, mięśnie napięły się walcząc z przeciążeniem, a całe ciało stężało w oczekiwaniu na eksplozję. - Przeszła - oznajmił Osioł tonem towarzyskiej konwersacji. Jim zwolnił nacisk na drążek, krew znów dopłynęła do mózgu i znowu widział normalnie. Rozejrzał się za prowadzącym. Dostrzegł go, dołączył i przyssał się do niego jak pijawka. Z ulgą rozluźnił mięśnie. Pierwszej pary nie było w zasięgu wzroku. - Jesteśmy na waszej trzeciej, kurs zero-pięć-zero stopni - uprzedził jego pytanie Osioł. Jim nigdy by ich nie wypatrzył, gdyby nie Stark, który nie utrzymywał pozycji i wlókł się daleko z tyłu. Włączyli dopalacze, żeby dołączyć do pierwszej pary. Z ziemi w dalszym ciągu prowadzono ostrzał z broni maszynowej. Jim zauważył, że od kilku minut nie nęka ich artyleria. Może dlatego, że lecieli zbyt nisko, aby mogły się włączyć do akcji działa kalibru 37 i 57 mm. Samoloty co chwila wlatywały w chmury, artylerzyści mogli mieć kłopoty z namierzeniem eskadry. Nagle wpadła mu do głowy inna, znacznie niebezpieczniejsza możliwość. Może właśnie naprowadzają na nich MiGi - dlatego ściga ich tylko ogień z broni maszynowej. Broussard ujrzał z ulgą pierwsze kontury stromych wapiennych skał, zapowiadających bliskość Wzgórz Thudów. Wzgórza rychło zniknęły, przysłonięte gęstszymi chmurami. Osioł od kilku minut nieustannie piął się w górę. Jim spojrzał na wysokościomierz: mijali pułap 5.000 metrów. - Dwójka, tu prowadzący. Co ty, do cholery, wyprawiasz? Osioł odezwał się w chwili, gdy Andy i Jim zaczęli nadlatywać po łuku, aby zająć pozycje za pierwszą parą. Jim zerknął w górę i zobaczył, że Stark leci co najmniej kilometr za prowadzącym. - Prowadzący, tu Dwójka - odpowiedział Stark drżącym głosem. - Chyba mi nie wystarczy paliwa na dolecenie do cysterny. - Jaki masz odczyt? - Stark podał liczby. - Cholera! Wystarczy ci prawie do samego domu. Dodaj gazu. Stark wlókł się nadal. - Prowadzący Cadillac, tu Dwójka. Zgubiłem cię! - w głosie majora pobrzmiewała panika. - Trójka, tu prowadzący. - Osioł był wyraźnie zniesmaczony. - Zawracam o trzysta sześćdziesiąt stopni, dołączę do Dwójki i zostanę z nim. Prowadź swoją parę do cysterny; będziemy tam zaraz po tobie. - Teraz zwrócił się bezpośrednio do Starka: - Dwójka, tu prowadzący, za minutę wyskoczysz z chmur. Zawracam, żeby cię potrzymać za rączkę, supermanie. Jim spojrzał na samolot dowódcy, który, przechylony na skrzydło, zaczął właśnie skręcać ostro na północ. W tej samej chwili z chmur wyskoczył srebrzysty MiG i odpalił dwa pociski powietrze-powietrze typu Atoli. Oba były najprawdopodobniej przeznaczone dla Starka. Nieszczęśliwym zrządzeniem losu, Osioł wleciał swoim myśliwcem pomiędzy nie a cel, w którego stronę zostały wystrzelone. Pierwsza rakieta przeszła daleko z boku, ale druga uderzyła prosto w dyszę silnika. F-105 dowódcy eskadry Cadillac zadarł do góry nos, zaraz potem przekręcił się na plecy i niemal pionowo zwalił się w dół ku wzgórzom. Z kadłuba trysnął jęzor ognia. - Widzieliśmy go nie dłużej niż dziesięć sekund - relacjonował oficerowi wywiadu Andy - potem wleciał w chmury. Zaraz po odpaleniu rakiet MiG ostro skręcił w lewo, zanurkował i znowu schował się w chmurach. Zawróciliśmy na południowy wschód i dopiero kiedy byliśmy pewni, że jesteśmy daleko od wzgórz, próbowaliśmy wrócić nad ten obszar i tym razem lecieliśmy pod chmurami. Nic nam to jednak nie dało. Wszystkim kończyło się paliwo, więc wywołaliśmy Hillsboro, podaliśmy współrzędne i polecieliśmy szukać cysterny. - Po zatankowaniu znów wróciliśmy nad tamten obszar, ale w międzyczasie odwołali poszukiwania. Więc polecieliśmy do domu. Żadna pierdolona przyczyna nie usprawiedliwia tego, co się stało. Porucznik wywiadu spojrzał na majora Starka. Siedział z kamienną twarzą i wpatrywał się w ścianę. Broussard dosłownie skręcał się na krześle; wszystko by dał byle tylko znaleźć się jak najdalej od tego stołu. - Cóż - powiedział porucznik - to chyba prawie wszystko wyjaśnia. Dziękuję, że poświęciliście mi czas. Naprawdę bardzo mi przykro z powodu Osła. Był jednym z najlepszych. Pritchard i Broussard nic nie odpowiedzieli, tylko natychmiast podnieśli się z miejsc i, powłócząc nogami, ruszyli do wyjścia. Jim w pewnej chwili zatrzymał się, odwrócił, i powiedział do porucznika: - MiG, który dopadł Osła miał czerwony ogon. - Chce pan powiedzieć, że cała część ogonowa była pomalowana na czerwono, a reszta maszyny miała tradycyjną srebrzystą barwę? Jim zastanowił się i odpowiedział: - Nie, tylko statecznik pionowy. Reszta była srebrna. - Odwrócił się i wyszedł za Andym z sali. - Sądzę - odezwał się major Stark, który po raz pierwszy spojrzał wprost na oficera - że zanim prześle pan raport, trzeba go nieco uściślić. Oficer wywiadu spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie zauważył przedtem, że Stark nie ruszył się z miejsca i nadal siedzi przy końcu stołu. - Zasadniczo, wszystko co powiedział kapitan Pritchard absolutnie zgadza się z prawdą, tyle tylko, że on znajdował się w miejscu, skąd nie był w stanie obserwować moich poczynań, ani pojąć intencji, które mną kierowały. Myślę, że to trzeba wyjaśnić. Zajmowałem w pewnym sensie odleglejszą pozycję niż zwykle, ponieważ w czasie ataku zużyłem bardzo dużo paliwa. Prawdopodobnie z powodu jakiejś usterki silnika. Sądziłem, że jeśli będę leciał na jak najmniejszym ciągu, zdołam go sporo zaoszczędzić. Wiedziałem, że drugiej parze prowadzonej przez kapitana Pritcharda może zabraknąć paliwa z powodu dodatkowych manewrów, jakie musiał wykonać uciekając przed drugim pociskiem ziemia-powietrze. Chciałem być przygotowany na wypadek, gdyby nie zdołali dotrzeć na czas do cysterny i musieli się katapultować. Mówię to tylko dlatego, żeby miał pan prawidłowy obraz sytuacji. - Rozumiem, sir - powiedział porucznik - z pewnością zamieszczę pańskie wyjaśnienia w raporcie. Doskonale rozumiem o co ci chodzi, dupku, pomyślał porucznik, i już ja się upewnię, żeby ten twój „prawidłowy obraz” sytuacji poznała także reszta eskadry. Z pogardą w oczach odprowadził wzrokiem zmierzającą do drzwi wyprostowaną postać majora, po czym gestem dłoni zaprosił do stołu kolejną eskadrę. Jim siedział sam w ciemnym pokoju. Spojrzał na zegarek. Prawie 18.00. Opadł z powrotem na pryczę, na której od trzech godzin przewracał się niespokojnie z boku na bok i bezskutecznie próbował zapaść w tak bardzo mu teraz potrzebny sen. Dziś rano obudzono go o trzeciej, a w nocy także niewiele spał. Oczekiwanie na start i - do czego musiał się przyznać - strach obudziły go na krótko przed tym, jak oficer dyżurny zaczął wyciągać z łóżek klnących w żywy kamień pilotów. Przetarł pięściami oczy. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Osła już nie ma. Czuł się, jakby zgubił swoją króliczą łapkę. Mimo tego, co spotkało Boba Packarda, z Osłem jako prowadzącym eskadrę, nie wiedzieć czemu, miał pewność, że dożyje do końca tury. Znów zamknął oczy i nakazał sobie leżeć nieruchomo; miał nadzieję, że w ten sposób nieświadomie zapadnie w sen. Pod zamkniętymi powiekami gałki oczne biegały mu jak szalone i mimo wszelkich starań, nie potrafił nad nimi zapanować. Zdawał sobie sprawę, że oddycha o wiele szybciej niż normalnie i próbował uspokoić oddech. Cholera! Usiadł, włączył nocną lampkę przy łóżku i spuścił stopy na podłogę. Przyglądał się własnym palcom u nóg i na próbę poruszał nimi we wszystkie strony. Niezadowolony z efektów, oderwał od nich wzrok i poszukał oczami czegoś bardziej zajmującego. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze na przeciwległej ścianie i próbował zmusić tamtego do mrugnięcia albo spuszczenia oczu, ale przegrał ten pojedynek. Potem zaczął uważnie przyglądać się skrytej w półmroku twarzy. Z wyjątkiem podkrążonych oczu, nie dostrzegł w niej żadnej wartej odnotowania zmiany. Wysunął język i prowokacyjnie wywalił go do faceta w lustrze. Postać nie pozostała mu dłużna: spojrzała na niego spode łba i też pokazała mu jęzor. Muszę zachować poczucie rzeczywistości, pomyślał. Skrzydło straciło dzisiaj pięć samolotów, ale to wszystko kwestia przypadku, gigantyczny hazard, rzut kośćmi. Trafiło na Osła, ale to samo mogło spotkać każdego. Tak, tym właśnie się niepokoił. Żebyś był nie wiem jak dobry, przypadek i tak w każdej chwili może skoczyć ci do gardła. Gdyby Osioł nie zawrócił, rakieta rozwaliłaby Starka. Czy wtedy czułbym się lepiej? Jim uznał, że zdecydowanie tak. Ten facet był takim obrzydliwym gnojem! Nie chciał już dłużej o tym myśleć, więc sięgnął do szuflady nocnego stolika i wyciągnął swój sekretny dziennik. Sekretny dlatego tylko, że ich obecność w Tajlandii miała być utajniona, ale cały świat i tak wiedział, że tutaj są. Zresztą, jeśli próbowano ją ukryć, to chyba tylko oficjalnie. Dzięki temu tajlandzki rząd mógł udawać, że na terytorium Królestwa nie ma ani jednego amerykańskiego pilota. Dlatego wszystkich członków personelu wojskowego uprzedzano, że prowadzenie pamiętników i dzienników jest zabronione. Wszyscy zgodnie ignorowali to zalecenie. Jim liczył misje bojowe, w których uczestniczył i zapisywał cele, które atakowali. Nie było ich wiele w zestawieniu z setką lotów nad Wietnamem Północnym, wymaganą dla zakończenia tury. Żeby było śmieszniej, równie łatwo jak nad Wietnamem Północnym, mogli odstrzelić ci tyłek nad Laosem, ale tych lotów ci nie zaliczali. A jeśli tak, zanim zaliczy magiczną setkę, upłynie jeszcze pięć miesięcy. Może nawet więcej. Jeszcze bardziej przybity, wcisnął kołonotatnik z powrotem do szuflady i zamknął ją. Był rozbudzony i niespokojny. Zerknął na zegarek, zorientował się, że ostatni raz sprawdzał godzinę niecałe dwie minuty temu; sprawiło mu to małą satysfakcję. Równie dobrze mógłby się ubrać i pójść do klubu. Po dzisiejszych stratach będzie tam chyba nastrój jak w kostnicy, ale to i tak z pewnością lepsze niż siedzenie we własnej dziupli. Nade wszystko pragnął być z Kate. Pomóc się jej pozbierać. Miała dziś jednak dyżur do północy, a wieść o stracie Osła zupełnie ją załamała. Niech chociaż dzisiaj ma trochę spokoju. Jim był nieco zdumiony intensywnością uczucia, jakim darzyła szorstkiego w obejściu majora. Bardzo mocno to przeżywała. Może jednak lepiej spotka się z nią jutro. Ubrany w czysty kombinezon szedł szybkim krokiem w stronę klubu. Zdumiony zatrzymał się przy boisku do piłki nożnej. Hałas dobiegający z przykrytego blaszanym dachem budynku, w którym mieściło się kasyno oficerskie, zwalił się na niego niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby Mark-82. Zgiełk był ogłuszający. Melodia „Shagging O’Reilly’s Daughter” zagłuszała kompletnie dźwięki tajlandzkiej nocy. Głośny trzask, przypominający rozbijanie mebli, podkreślił koniec ostatniej zwrotki. Jim przyśpieszył kroku, żeby popatrzeć na rozróbę. Zatrzymał się przy otwartych wahadłowych drzwiach; miał dosyć czasu, aby ogarnąć wzrokiem rozgrywającą się wewnątrz scenę. Zebrany tłum w niczym nie przypominał pogrążonych w zadumie żałobników. Ktoś zrobił z papieru toaletowego listy z nazwiskami zestrzelonych pilotów. Osła umieszczono na pierwszym miejscu; nie z racji stopnia, ale ilości zaliczonych lotów. Sheehan miał ich najwięcej - dziewięćdziesiąt trzy, ostatni na liście - dwanaście. Nie wyszczególniono na niej nazwisk trzech lotników, których udało się uratować. Jakiś kapitan zebrał grupę poruczników i kazał im parodiować Wiedeński Chór Chłopięcy* Każdą nieprzyzwoitą piosenkę kończyli wyciem, starając się wyciągnąć jak najwyższe tony, i zaraz przechodzili do następnej. Jim zauważył, że jeden z członków chóru miał na szyi zakrwawiony bandaż i brakowało mu co najmniej połowy ucha. Prawie łysy podpułkownik przygrywał im na pianinie; żuł niezapalone cygaro i grał melodię do zupełnie innej piosenki. Ani chór, ani pianista zdawali się tego nie zauważać. Nieznany Jimowi pułkownik w kombinezonie lotniczym wlewał piwo do pianina; zachwyconemu lotnikowi, który stał obok oświadczył głośno, że trzeba je „naoliwić”. Najwyraźniej robił to już od pewnego czasu, jako że dźwięk wydawany przez pianino niósł w sobie ponure ostrzeżenie i groźbę, że jeszcze chwila, a kompletnie się rozleci. Brzmiał, jakby struny instrumentu zanurzone były w akwarium. Pułkownik był pełen pogardy. - Możesz sobie wyobrazić - odezwał się do pianisty, który w błogim rozmarzeniu zaczął kolejny kawałek, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że efekt jego wysiłków brzmi, jakby ktoś grał pod wodą na ksylofonie - budują to gówno bez żadnych systemów dublujących. Jedno trafienie potrafi go całkowicie unieruchomić. Nie ma to jak fortepian. Zniesie wszystko i gra dalej jak gdyby nigdy nic. Jim wziął kurs na bar, który na całej długości był zlany wodą i przerobiony na „kręgielnię”. Na końcu kontuaru ustawiono puszki po piwie, po przeciwnej stronie znajdowali się „zawodnicy”. Ci obłąkańcy odmierzali rozbieg, rozpędzali się i z wyprostowanymi przed siebie ramionami, rzucali się brzuchem na bar. Ślizgając się po kontuarze, usiłowali przewrócić jak najwięcej puszek. Niestety, tych którym udało się osiągnąć odpowiednią prędkość, żeby strącić puszki, wynosiło zazwyczaj za koniec kontuaru i lądowali na brudnej, zaśmieconej podłodze. Tajska obsługa baru pomagała im się pozbierać i w zależności od sytuacji udzielała pierwszej pomocy albo serwowała kolejne piwo. Uśmiechali się przy tym i chichotali; przyglądali się wygłupom amerykańskich pilotów i ciemne oczy lśniły im z rozbawienia. Jim pomyślał, że coś mu się przywidziało. Kątem oka dostrzegł na ścianie ruch, jakby poruszyła się zasłona. Kiedy przyjrzał się dokładniej, okazało się, że to coś rzeczywiście się rusza. A ściślej mówiąc, ściga się. Kapitan i major, obaj bosi, walczyli, który pierwszy obejdzie salę bez dotykania stopą podłogi. Właśnie mieli przed sobą ciężki orzech do zgryzienia, bo trasa wyścigu przebiegała teraz po nieprzykrytych zasłonami ścianach. Major cofnął się, żeby mieć dostęp do zasłony; najwyraźniej zamierzał się na niej rozhuśtać, pokonać pustą przestrzeń i złapać się następnej. Zdesperowany jego poczynaniami przeciwnik, który wisiał na pręcie podtrzymującym oświetlenie, postanowił porzucić niezbyt bezpieczną przystań, więc wybił się i spróbował łapać framugę następnego okna. Doświadczył jednak na własnej skórze zjawiska przeciągnięcia i z wysokości dwóch metrów zwalił się na podłogę. Wylądował plecami na sędzim, który miał dopilnować, aby żaden z zawodników nie dotknął nogą podłogi. Nikomu nic poważnego się nie stało, chociaż podpułkownikowi w chwili zderzenia wyleciał z ręki papieros; niewiele brakowało, żeby się nim podpalił. Jim dostrzegł Andy’ego Pritcharda, który rozmawiał z Szalonym Mnichem, Hańbą Atlanty. Obaj siedzieli na oparciu wiklinowej kanapy kompletnie zalanej piwem. Nogi trzymali na obiciu siedzenia. Był z nimi jeszcze jakiś pilot. Jim odwrócił się, żeby odejść, potem jednak pomyślał sobie „a co mi tam” i ruszył wprost ku nim. - Cześć Andy, cześć Hańba. Pritchard kiwnął mu głową, a Hańba Atlanty pozdrowił go, unosząc do góry puszkę piwa. Okazało się, że trzecia postać ubrana w kombinezon lotniczy to młody pilot; na naramiennikach miał nowy wzór oznaki stopnia, przeznaczony do munduru polowego - porucznikowską srebrną belkę zastąpiła mniej rzucająca się w oczy czarna ze srebrną obwódką. Wyglądało na to, że jest tu kimś zupełnie nowym. Oczy miał roziskrzone i był bardzo podekscytowany. Pritchard mówił, nie podnosząc głosu - prawie nie sposób go było zrozumieć w panującym hałasie: - Poznaj Mike’a Patowskiego. Dowódca dywizjonu, zanim urwał mu się film, powiedział mi, że Mike jest nowym członkiem eskadry Cadillac; będzie latał jako nasz numer dwa - oznajmił z sardonicznym uśmieszkiem. Jim czegoś tu nie rozumiał. Podał rękę nowemu i zastanowił się: jeżeli Mike Patowski ma być numerem dwa, Starka musieli gdzieś przenieść, bo jest nowy i w ogóle gówno wart. To oznaczało, że Pritchard przejmuje eskadrę, a on zostanie prowadzącym drugiej pary. Paniczny lęk ścisnął mu żołądek i omal go nie zemdliło. Jezu, przecież on wcale się na tym nie zna. Wszyscy mogą przez niego zginąć! Pritchard chyba czytał mu w myślach, gdyż jego uśmiech stawał się coraz bardziej sarkastyczny. - Nie przejmuj się - powiedział i spojrzał Jimowi prosto w oczy. - Nowy dowódca eskadry postanowił wziąć Mike’a pod swoje skrzydła i tylko tyle. My zostajemy w drugiej parze. - Nowy dowódca eskadry? - Jim, zupełnie zdezorientowany, popatrywał to na Pritcharda, to na Hańbę Atlanty. Te zmiany były naprawdę zaskakujące. Hańba odwrócił wzrok; w jego szalonych oczach zagościło współczucie. - Kto jest nowym dowódcą? Mam przez to rozumieć, że nie ty? - Właśnie tak. Ktoś najwidoczniej uznał, że do tej roboty brakuje mi doświadczenia, a może i czegoś jeszcze. Nie, naszym nowym dowódcą jest nie kto inny jak stary, zaprawiony w bojach weteran, major Richard Stark. Jim zdębiał. Musiała zajść jakaś pomyłka. Cholera, przecież on prawie nie potrafi latać. To absurd! Spojrzał na Pritcharda w nadziei, że to jakiś kawał. Wyraz twarzy Andy’ego rozwiał jednak jego oczekiwania. Zakręciło mu się w głowie. Jezusie! Jego szanse na przeżycie spadły właśnie do jakiś pięciu procent. Poczuł skurcz w żołądku i zaczęło go mdlić. - Jesteś pewny? - zapytał nieśmiało, choć doskonale wiedział, że Pritchard nie żartuje. Nikt nie pozwoliłby sobie na takie okrucieństwo. - O tak, jestem pewny. Właśnie miałem na ten temat długą rozmowę ze Starym. Współczuł nam, ale powiedział, że absolutnie nic nie może na to poradzić. Wygląda na to, że nad nim jest ktoś, komu bardzo zależy, aby major Stark nabrał jak największego doświadczenia. Nie chciał o tym za dużo gadać, postawił mi drinka i powiedział, że mam się mieć na baczności i chronić własny tyłek. Też mi wielka pomoc! - Ja wiem co zrobić - odezwał się Hańba - przetrącimy Starkowi kulasy. Weźmiemy kij bejsbolowy i dopadniemy go w nocy, żeby nikogo nie rozpoznał. Ja go przytrzymam, a wy, chłopaki, połamiecie mu obie pierdolone giry. - Hańba - uśmiechnął się do olbrzyma Jim - ciebie można rozpoznać o północy na dnie kopalni węgla. Mike Patowski, najnowszy nabytek eskadry Cadillac, przysłuchiwał się ich rozmowie i szybko zrzedła mu mina. Wyglądał na coraz bardziej zaniepokojonego. - Słuchajcie - powiedział - czy jest coś, co powinienem wiedzieć o majorze Starku? Spotkałem go tylko raz, dzisiaj. Zdaje się, że trochę zadziera nosa, ale poza tym wydał mi się OK. O co tu, do cholery, chodzi? Broussard i Pritchard spojrzeli po sobie. Zapadło krótkie milczenie, które przerwał Andy: - Cóż, major nie ma dużego doświadczenia w walce, a jeśli już o tym mowa, to się odnosi również do latania na myśliwcach. - Ile ma zaliczonych misji? - zapytał Mike Patowski, ale minę miał taką, jakby wolał nie usłyszeć odpowiedzi. - No, jakieś siedem, czy osiem - odparł lekkim tonem Andy. - Ale oczywiście był jeden raz nad Szóstym Obszarem. To obszar wokół Hanoi. - Wiecie może, ile godzin wylatał na myśliwcach? - spytał niby od niechcenia porucznik. - Przynajmniej sześćdziesiąt do siedemdziesięciu godzin. Większość na szkoleniu, które i ty przeszedłeś, a tutaj najwyżej jakieś dwadzieścia. - Rozumiem. No cóż... - Mike rozpaczliwie starał się znaleźć w jego słowach coś pocieszającego. - Ale za to jest chyba naprawdę dobrym pilotem, prawda? - Kowadło lepiej lata - stwierdził z uśmiechem Jim. - Już jesteś padliną - ze smutkiem zakomunikował porucznikowi Hańba, po czym wyprawił się do baru po kolejne piwa. - O wilku mowa, oto nasz świeżo upieczony dowódca w całej okazałości. Jim odwrócił się i zobaczył, że Stark maszeruje prosto w ich kierunku. Stanął przed nimi i wbił wzrok w stopy Pritcharda na siedzeniu kanapy: - Kapitanie, dlaczego nie zdejmiecie nóg z tego mebla? - Dlaczego się nie odpierdolisz? - odparł z pogardą Pritchard. Stark wykrzywił usta w ponurym uśmiechu. - Kapitanie Pritchard, panu się chyba wydaje, że ponieważ ma pan większe doświadczenie bojowe ode mnie, będę panu pobłażał bardziej niż innym młodszym oficerom. Zapewniam, jest pan w błędzie. To nie w moim stylu. Wiem, że dowódca poinformował pana, że to ja przejmuję eskadrę. Rozumiem rozczarowanie, ale na pańskim miejscu nie dopuściłbym, żeby to miało jakikolwiek wpływ na wykonywane przeze mnie obowiązki. Mówi się, że chce pan zostać w Siłach Powietrznych. Jeżeli jeszcze raz mi pan podskoczy, złożę na pana taki raport, że będzie pan miał szczęście, jeżeli pozwolą panu zostać do końca tury. - Wbił świdrujące spojrzenie w pozostałą dwójkę pilotów, po czym znów przeniósł wzrok na Pritcharda. - Kapitanie, powtarzam jeszcze raz: natychmiast zdjąć nogi z kanapy. Oczekuję, że od teraz wszyscy będziecie się zachowywać jak przystało na oficerów. - A ja powtarzam: dlaczego się nie odpierdolisz? Jeżeli chcesz z tym polecieć do Starego, to chyba właśnie leży we własnych rzygowinach pod kanapą. Stark wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, potem obrócił się na pięcie i zdecydowanym krokiem wyszedł z sali. Jim spojrzał półprzytomnie na zegarek; dochodziła 22.00. Zgiełk przy barze nie zmniejszył się ani trochę, tyle że teraz rozgrywano tam mniej konkurencji sprawnościowych, bo większość zawodników wzięła się do ostrego picia. Odezwał się dzwonek zawieszony nad barem. Uderzał w niego szef operacji skrzydła, który w ten sposób starał się zwrócić na siebie uwagę wszystkich obecnych na sali pilotów. Dowódca skrzydła, pułkownik z sumiastymi podkręconymi wąsiskami, kilkakrotnie bezskutecznie próbował wgramolić się na kontuar. Wreszcie dopiął swego. Jeden koniuszek wąsów miał osmalony w miejscu, gdzie ktoś usiłował mu je podpalić. - Panowie - odezwał się z namaszczeniem - zanim ogłoszę koniec tej uroczystości, chciałbym zaproponować ostatni toast za nieobecnych braci. Mamy szczerą nadzieję, że dołączyli do innych przetrzymywanych w więzieniach, gdzieś tam, na Północy. Ale jeśli tak się nie stało, pierdolmy to! Tak czy owak, wypijmy za nich. Za tych cholernie dobrych ludzi i cholernie dobrych myśliwców! Wysączył szklankę do dna; to samo uczynili piloci, którzy jak jeden mąż wstali z miejsc. Pułkownik opuścił szklankę i podkręcił oba koniuszki wąsów. Poczerwieniał na twarzy, kiedy wyczuł pod palcami ich zniszczoną część. Rozejrzał się o co mógłby rozbić szklaneczkę. W Tajlandii było jednak małe zapotrzebowanie na kominki, które zwykle pełniły tę funkcję po spełnionym toaście. Zmieszany, obrócił się dookoła, wreszcie wbił wzrok w przeciwległą ścianę. Rozbił o nią szklankę, a w jego ślady poszło około pięćdziesięciu pilotów. Zebranym powrócił radosny nastrój. Ich zmarli zostali pogrzebani. Jim dostrzegł, że młody porucznik z zakrwawionym bandażem na szyi leje rzęsiste łzy ku widocznemu zgorszeniu kolegów. - Jezu Chryste! - wrzasnął na niego któryś z nich. - Zachowujesz się jak jakiś pieprzony pilot z MAC*. Cholera, co z tobą? To nie pierwsi i nie ostatni, których to skrzydło jeszcze straci, więc skończ z tym cholernym biadoleniem! - To nie o to - załkał porucznik - tylko moje uszy już nigdy nie będą do siebie pasować. - Dotknął palcem lewej małżowiny, której dolną część stracił w czasie nalotu. - Przedtem byłem taki cholernie śliczny. Co sobie pomyśli moja dziewczyna, kiedy się będę z nią pieścił. Będzie mnie chciała złapać za uszy, wyczuje ten kikut i nabierze do mnie obrzydzenia! Tłum ryknął śmiechem i zaczął polewać go piwem. Jim przepchnął się przez pobojowisko do baru, złapał pełną butelkę whisky i tak się ustawił, żeby zabiegany tajski barman dostrzegł plakietkę z nazwiskiem i dopisał szkocką do jego rachunku. Kiedy, potykając się, schodził ze schodów prowadzących do klubu, kręciło mu się w głowie. Ledwie dowlókł się na kwaterę. Fakt, że jego system nawigacyjny szwankuje dotarł do niego z chwilą, gdy prawie wbiegł na jakąś przeszkodę. Przeszedł wężykiem przez boisko piłkarskie i zanim pojął, że popełnił błąd w nawigacji, bezmyślnie wpatrywał się w rzędy ławek. Mniejsza z tym, i tak musiał usiąść, aby chwilę pomyśleć. Miejsce równie dobre jak każde inne. Właściwie nawet lepsze niż kwatera, gdzie każdy mógł wpaść, kiedy tylko chciał. Wyciągnął się na ławce i odpieczętował butelkę. Był już pijany i tak naprawdę wcale nie miał ochoty na więcej. Kiepski był z niego pijak. Mimo to pociągnął łyk i poczuł, jak bursztynowy płyn spływa do gardła. Miał pełną świadomość, że rano będzie tego gorzko żałował. Jednak było mu to obojętne. Kiedy przełykał alkohol, zakrztusił się, opluł, omal nie upuścił butelki i nie wyrzucił z siebie zawartości żołądka. Nie warto się przejmować; to tylko próba, z czasem nabierze doświadczenia. Mimo wszystko, zdecydowanie wolał piwo. Wiedział jednak, że po piwie od razu kładzie się spać. W jakiś irracjonalny sposób był winien ten toast majorowi Sheehanowi. Gdziekolwiek teraz jest. Przechylił butelkę i znów z niej pociągnął. Faktycznie, tym razem poszło nieco łatwiej. Myśli wymknęły się spod kontroli: oderwane od rzeczywistości tłukły mu się po głowie i trudno je było powstrzymać, a tym bardziej skupić się na którejś z nich. Nagły impuls kazał mu rozwiązać buty i ściągnąć je z nóg razem z bawełnianymi skarpetami. Leżąc na plecach, zginał i rozprostowywał gołe palce, a ciepłe nocne powietrze opływało mu stopy. A co z wężami? - zapytał jakiś słabiutki trzeźwy głos w jego głowie. A pierdolić je, niech sobie kupią własną butelkę, pomyślał buńczucznie. Nie mam czasu przejmować się gadami, których nie stać na drinka. Jim, podziwiał rozświetlające horyzont błyskawice, szczęśliwy, że może patrzeć na nie z Ziemi. Wilgotne ciężkie powietrze zapowiadało rychłą ulewę. Wsłuchiwał się w skrzeczenie gekonów, odstraszających intruzów; było bardzo podobne do nieprzyzwoitych odgłosów wydawanych przez ludzi. W dali, na schodach do kasyna, dostrzegł czyjąś samotną postać, która schodziła po nich chwiejnym krokiem. Nagle ten ktoś przewrócił się i stoczył na ziemię. Przez kilka chwil tarzał się w piasku, wreszcie zdołał się podnieść i wziął kurs na trybuny boiska. Jim nie spuszczał go z oka, a jednocześnie zadowolony i szczęśliwy nucił sobie piosenkę z dzieciństwa: - Wiem, że Jezus kocha mnie... Nie zdawał sobie sprawy, że śpiewa na głos; zorientował się dopiero wtedy, gdy nadchodząca postać zatrzymała się i, mimo ciemności, spojrzała wprost w jego kierunku. Jim zupełnie nie mógł sobie przypomnieć dalszego ciągu piosenki. - Kto tam jest? - zażądała wyjaśnień majacząca w mroku sylwetka. Ten ktoś dokonywał cudów, aby stać prosto, ale mimo to chwiał się przedziwnie zsynchronizowany z ruchem gałęzi, które właśnie zwisły w oczekiwaniu na nadchodzącą burzę. - Jestem Kapitan Postrach - odparł Jim, który podniósł się z ławki i siedział teraz sztywno wyprostowany. - Obrońca prawdy, postrach łotrów i kryministów. - Kryministów? A kim, do cholery, są kryminiści? - Przepraszam, chciałem powiedzieć kryministów - odpowiedział z godnością Jim. - No proszę! Znowu to powiedziałeś! - wrzasnęła postać. - A właśnie, że nie! - A właśnie, że tak! To chyba załatwiało sprawę. Jim wyciągnął się na drewnianym siedzeniu i zapatrzył się w błyskawice. Prawie do niego nie docierało, że tamten usiadł zaledwie kilka metrów dalej i też śledzi uderzenia piorunów. Jim odwrócił ku niemu głowę, żeby się do niego odezwać, ale zapomniał, co miał powiedzieć. Potężna błyskawica rozdarła na chwilę ciemności i Jim rozpoznał w mężczyźnie Andyego Pritcharda. - Cześć, Andy. To ja. - Co za ja? - zapytał zaskoczony Pritchard, który najwidoczniej zapomniał, że ktoś obok niego siedzi. - No, ja, a kto ma być? James Evelyn Broussard. - A, to ty. - Właśnie to powiedziałem - wyjaśnił cierpliwie Jim. Zapadło dłuższe milczenie; obaj mężczyźni przestali się sobą interesować albo zapomnieli, o czym przed chwilą była mowa. Przyglądali się burzowym chmurom, które w miarę jak nadciągały nad bazę, zajmowały coraz większą część horyzontu. W świetle błyskawic Jim dostrzegł, że Andy wpatruje się w jego stopy. - Nie masz butów - stwierdził oskarżycielskim tonem. - Wiem. - Dlaczego? - Dlaczego, co? - Dlaczego nie masz butów? - wymamrotał Pritchard. - Bo… bo tu są węże - odpowiedział Jim, śmiejąc się w duchu, że tak niezwykle mądrze udało mu się wybrnąć z sytuacji. Ta odpowiedź chyba zaspokoiła ciekawość Pritcharda, bo kiwnął głową, podparł podbródek i dalej patrzył na nadciągającą burzę. - Dlaczego mnie nie lubisz? - zapytał impulsywnie Broussard. Andy zastanowił się chwilę i odparł: - Chyba dlatego, że zawsze sprawiasz wrażenie jakiegoś pieprzonego amatora, który na dodatek szczyci się tym, że jest pieprzonym amatorem. - Nie rozumiem - stwierdził uczciwie Jim. - Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, ale wy, faceci, którzy planują wyjść z wojska, nie przepuszczacie żadnej okazji i każdemu, kto się nawinie opowiadacie, jakie to z tych zawodowych głąby. Jak myślisz, co wtedy czują tacy goście jak Osioł? O-o-osobiście mam głęboko w dupie, co sobie myślisz. Ale ty rozwodzisz się nad tym przy kimś, kto poświęcił temu całe swoje pierdolone życie i oczywiście musisz mu uświadomić, jaki z niego frajer, że siedzi w wojsku i walczy na jakiś gównianych wojenkach, aż go wywalą i dadzą pół zwykłej pensji majora, za to jakiś Pan Szpenio, taki jak ty, wyroluje ich wszystkich na ich własnym podwórku. A te miliony dolarów, które wydali, żeby cię wyszkolić, mogą sobie wsadzić w buty. Ty będziesz Kapitanem Jamesem Broussardem z Pan American, a ludzie tacy jak Osioł niech sobie odwalają czarną robotę. Daj no jeszcze pociągnąć z tej flaszki. Jim podał mu butelkę, usłyszał bulgotanie i zastanowił się nad tym, co mu powiedział Pritchard. Odzyskał szkocką i napił się, żeby mu się lepiej myślało. Może rzeczywiście nie umiał się wczuć w sytuację Osła i jemu podobnych, ale odnosiło się to także do wielu innych pilotów w skrzydle. - Nie rozumiem - powiedział. - Możliwe, że masz rację, ale nie jestem jedyny. A co z Bobbym Packardem i całą masą innych? Oni też tak to widzą. Pritchard sięgnął po butelkę i w świetle błyskawic dokładnie przyjrzał się jej zawartości. - Tak, oni chyba robią to samo, ale ty mnie wkurzasz dlatego, że się do tego nadajesz; gdybyś chciał, mógłbyś osiągnąć wszystko. Musiało upłynąć kilka chwil, zanim waga tego stwierdzenia dotarła do zamroczonego alkoholem umysłu Jima. Poprawił się na siedzeniu ławki i spojrzał na Pritcharda. - Tak - potwierdził lekkim tonem Andy. - Masz wszystko co trzeba, żeby zajść na sam szczyt. Uwzględniając twoje doświadczenie, jesteś chyba jednym z najlepszych pilotów, z którymi przyszło mi latać; jesteś prawie tak dobry jak Osioł i lepszy ode mnie. Masz wykształcenie, umiesz postępować z ludźmi i szybko się uczysz. Niedługo będziesz miał za sobą sto lotów bojowych. Nie widzę możliwości, żeby mogło ci się nie udać. Tylko że tobie na tym nie zależy, a mnie tak. Pragnę tego tak mocno, że czasem chce mi się krzyczeć. Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowało, żeby dostać się do Sił Powietrznych. Jezu! Wydaje ci się, że ja, kurwa, uwielbiam te loty bojowe? A zaliczam już drugą turę. Dwa Fioletowe Serca, a po każdej kolejnej akcji jestem tak rozdygotany, że żeby się napić, muszę obiema dłońmi obejmować szklankę. Jeżeli Starkowi nie uda się nas pozabijać, już on się postara, żebym nigdy nie dostał awansu. Szlag by to trafił! Spadły na nich pierwsze krople. Gałęzie starego drzewa rozszalały się upojone ruchem. Jim wziął butelkę, pociągnął łyk i oddał Andy’emu. - Ale, ale, ale... - język utkwił mu kołkiem w gardle i nic więcej nie potrafił wykrztusić. Pritchard zaczął się śmiać: - Masz wszystko, nawet to okropne pieprzone drugie imię. Musiałeś nieźle wkurzyć swoich starych, że ci to zrobili. - Na samą myśl o tym, roześmiał się jeszcze głośniej. Jim znów odebrał mu butelkę; była teraz o wiele lżejsza. - Chcę, żebyś wiedział - odezwał się z największą godnością, na jaką potrafił się zdobyć w tych okolicznościach - że imię Evelyn ma w naszej rodzinie długą tradycję... - Głos Jima zniknął zagłuszony grzmotem. Pritchard nadal śmiał się w najlepsze, a Broussard starał się zebrać myśli i podjąć porzucony wątek, który najwidoczniej umknął mu wypłoszony hukiem pioruna. - Naprawdę boisz się latać nad Szóstym Obszarem? - zapytał. W świetle błyskawic zobaczył, że Pritchard patrzy na niego jak na wariata. - Pewnie, że tak. Zgłupiałeś? Jim zastanowił się nad tym: - Nie, nie wydaje mi się. Pomyśl tylko: sam sram w gacie ze strachu, więc nie mogę wiedzieć, czy innych też to rusza. Myślisz, że stary Osioł się bał? - Cholera, nie! Osioł nie bał się absolutnie niczego! - Jak myślisz, dlaczego go nie awansowali? W życiu nie widziałem lepszego pilota. Pritchard zaśmiał się pogardliwie. - Bo Osioł był zbyt dobrym majorem, żeby go awansować na podpułkownika. Bo nigdy nie brał udziału w ich gierkach. Nasi przywódcy zawsze podkreślają, że ranga zależy od zasług. Trzeba być cholernie naiwnym, żeby wierzyć w te brednie. Popatrz, każdy kto kończy właściwą akademię, ma zagwarantowane, że będzie pieprzonym pełnym pułkownikiem. A jeśli wychodzisz z akademii i, jak major Stark, masz kogoś, kto czuwa z góry nad twoją karierą, wtedy na pewno dochrapiesz się generalskich gwiazdek. Przeciętny prostak z Iowa albo ze stanowego uniwersytetu w Teksasie przejdzie na emeryturę co najwyżej jako pułkownik. Oczywiście, system musi zrobić wyjątek dla kilku pracowitych pszczółek, żeby udowodnić, że to jednak możliwe, w przeciwnym razie wszyscy, tak jak ty, rzuciliby to w cholerę i poszli do domu. - Roześmiał się i mówił dalej: - Kto by im wtedy został, żeby za nich walczyć? Jezu! Nie można być wielkim dowódcą, jeśli nie ma się kim dowodzić. Jim zmrużył jedno oko i spojrzał nim na Andy’ego. W niczym nie poprawiło mu to ostrości obrazu, więc zamknął je i spróbował zrobić to samo drugim. - Ale co ma to wszystko do tego, że Osioł nie dostał awansu? On przecież jest taką pszczołą. Powinni przynajmniej dać mu podpułkownika. - Nie. Boją się takich jak on, bo tacy faceci nie dadzą się nabrać na żaden kit i śmieją się z nich. Nasi nieustraszeni dowódcy wiedzą, że w walce powietrznej tacy faceci jak Osioł załatwiliby ich z zamkniętymi oczami. A to dlatego, że Osioł przez całe życie niczego innego nie robił. Nigdy nie zabiegał, żeby mieć z nimi dobre układy i pokazać się w Waszyngtonie na właściwym przyjęciu. Rzecz w tym, że wszystkie te bzdury, które produkują, mają się wydawać ważniejsze niż to, co robią pszczoły. O to im chodzi. Nawet najgorszy kretyn widzi, że to nieprawda. Do cholery! Jaka inna robota może być w Siłach Powietrznych ważniejsza od latania? Boże! Przecież tym właśnie mamy się zajmować! Wszyscy inni w całych Siłach Powietrznych mają w tym pomagać! Ale oni próbują ci wmówić, że ważniejsza jest logistyka albo inne dyrdymały. A gówno! - Jeśli tak, to dlaczego chcesz zostać w wojsku? Pritchard zamyślił się chwilę. - Kocham Siły Powietrzne. Lubię latać. Myślę, że byłbym dobrym wyższym oficerem. Może nie tak dobrym jak ty, ale naprawdę dobrym. Chciałem być jedną z tych pszczół, na których to wszystko się opiera. Może nie zdołałbym niczego zmienić, ale na pewno bym się starał. Tylko że teraz, po tym jak Stark złoży na mnie raport, nic już z tego nie będzie. Zarzynałem się, żeby być jak najlepszy. Zaliczam nawet drugą pieprzoną turę lotów, a temu bydlakowi wystarczy jedna wszawa chwila, żeby to wszystko przekreślić. Ale ty jesteś wybrańcem losu. Po takich jak ty wszystko spływa i ze wszystkiego wychodzicie cało. Jezusie! Nawet Fioletowe Serce dostało ci się tanim kosztem. Ja za pierwszym razem prawie cały pieprzony miesiąc przeleżałem na intensywnej terapii. Ty zostajesz w szpitalu na jedną noc i od razu poznajesz najcudowniejszą kobietę na świecie! Człowieku, to zwyczajnie nie fair! - Bądźmy dżentelmenami i nie rozmawiajmy o mojej dziewczynie - zaoponował dostojnym tonem Jim. - Kate jest najcudowniejszą kobietą na świecie, ale trochę mnie dziwi, że i ty tak myślisz. Nigdy nie chciałeś nigdzie z nami pójść, nawet z Osłem. Nie myślałem, że ci na niej zależy. Zawsze byłeś wobec niej taki… taki zimny, wyglądało, że jej nie lubisz. A może tylko tak mi się wydawało. - To dowodzi, że jesteś dokładnie takim głąbem, za jakiego cię mam. Nie wiesz, co się wokół ciebie dzieje. Zakochałem się w tej dziewczynie, gdy tylko na nią spojrzałem. I co? Patrzy na mnie jak na powietrze i zakochuje się w Panu Nieświadomym. Powiedzieć ci więcej? Ani razu nie spojrzała na mnie inaczej niż na kolegę. Ty się nawet o nią nie starasz, a ona i tak jest cała twoja. Tak sobie płyniesz przez życie i zbierasz samą śmietankę jak jakaś bezmyślna, bezmózga, bezmózga... - Andy bezskutecznie usiłował znaleźć właściwe określenie. - Świnia? Dupek? Łobuz? Idiota? - To i tak bez znaczenia - powiedział z pijacką przenikliwością Andy. - Wygląda na to, że jeśli przeżyjemy, obaj będziemy się starać o robotę w Pan Amie. Zamilkli i zapatrzyli się w wiszące nad głowami czarne burzowe chmury. - Boże! Będzie mi brakowało Osła - odezwał się nagle Jim, przerażony, że przez dłuższy czas nawet o nim nie pomyślał. - Tak. Mnie też - odparł Pritchard. - Co my zrobimy? Jak sobie poradzimy ze Sctarkiem, Sctorkiem, Starkiem? Będzie prowadził eskadrę. Ten bydlak nas pozabija. - Bardzo prawdopodobne. Bardzo. Lunęło. Niebo otworzyło się i potoki wody spadły na, i tak już rozmiękłą ziemię. Obaj mężczyźni siedzieli zamyśleni i przekazywali sobie butelkę. - Myślisz, że Osioł zginął? - spytał Broussard. - Chyba tak. Nie wyobrażam sobie, żeby można było wyjść z czegoś takiego. - Posłuchaj, Andy - wymamrotał Jim. - Przykro mi z powodu tego, co ma zrobić Stark. Może się jakoś ułoży. Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby ci pomóc. - Dzięki, ale pewnie nie ma już o czym gadać. Jak tak dalej pójdzie, obaj będziemy padliną, zanim zdąży napisać na nas raport. - Racja - odparł poważnie James Broussard. - Cóż, chyba powinniśmy wynieść się z tego deszczu i wrócić do baraku. - Chyba tak. Żaden z nich nawet nie drgnął z miejsca - nadal podawali sobie prawie już opróżnioną butelkę. Kate znalazła ich tuż po północy. Zapaliła latarkę i w jednym z ciał na trybunie rozpoznała Jima Broussarda. Drugie, skulone w pozycji płodowej, leżało w błocie pod niższym rzędem ławek. Obok walała się pusta butelka po whisky. Deszcz prawie ustał i przeszedł w lekką mżawkę; nawałnica osłabła i oddaliła się, ale poszczególne ogniska burzy pozostały i nadal grzmiało ze wszystkich stron. Zsunęła z głowy kaptur kurtki i zaświeciła Jimowi w twarz. Jęknął i próbował zakryć się rękami. Kate potrząsnęła go za ramię; początkowo łagodnie, potem mocniej, aż zaczął wreszcie dawać oznaki życia. - Jim, na litość boską, obudź się. Nie możesz leżeć na tym deszczu. I kim, do cholery, jest ten facet, na ziemi? - cierpliwość Kate była już na wyczerpaniu. - To mój stary przyjaciel i dowódca, kapitan Andrew Pritchard - wybełkotał Jim. - Uznaliśmy, że przed powrotem na kwaterę zdrzemniemy się nieco. Między nami mówiąc, wydaje mi się, że stary Andy wypił kropelkę za dużo. - Pewnie. Bardzo się cieszę, że byłeś na miejscu, żeby się nim zaopiekować. Ty głuptasie, od pół godziny cię szukam. Udało się jej podciągnąć go do pozycji siedzącej i wyciągnęła z błota jego buty, ale szybko zrezygnowała z prób postawienia go na nogi. Sprawdziła, co dzieje się z Pritchardem, wzięła się pod boki i stała tak, przypatrując się obu mężczyznom. Zagroziła Broussardowi, że jeśli ruszy się z miejsca, porachuje mu gnaty i ciężkim krokiem ruszyła z powrotem do klubu, gdzie udało się jej zorganizować do pomocy paroosobową grupkę pilotów. Lotnicy zwęszyli przygodę i poszli z Kate na trybuny. Deszcz padał coraz gęstszy. Kate wytłumaczyła im, żeby zabrali Pritcharda na kwaterę; z Broussardem poradzi sobie sama. Piloci, rycząc ze śmiechu, chwycili Andy’ego za bezwładne kończyny i powlekli upadłego wojownika do baraku młodszych oficerów. Jim wciąż siedział, ale kiwało nim we wszystkie strony. Kate usiadła przy nim, żeby zebrać siły. - Kate - odezwał się nagle bardzo trzeźwym głosem. - Cholernie tęsknię za Osłem. Bez niego chyba nie dociągnę do końca tury. Chyba nikt z nas nie dociągnie. Gniew ją opuścił, nadeszły łzy; spływały po twarzy i mieszały się z kroplami deszczu. Objęła przemoczonego do suchej nitki mężczyznę i wtuliła twarz w jego szyję. - Wiem, wiem. Nie wiedziała, czy płacze nad Osłem, nad Jimem, czy nad samą sobą. Major Delbert „Osioł” Sheehan Cholera, ale boli! Osioł powoli zaczynał dostrzegać otaczającą go ścianę zieleni. Woda kropla po kropli ściekała z liany, spadała na twarz i spływała do hełmu. Uniósł lekko szyję, a wówczas nagromadzona tam woda zachlupotała i zalała mu niemal całe ucho. Pękała mu głowa i czuł, że pogrąża się w miłym ciepłym kokonie nieświadomości. Potrząsnął nią energiczniej i częściowo rozproszył ogarniający go mrok. Coś ostrego wbijało mu się w plecy. Spróbował zmienić pozycję i przesunąć się nieco w bok. Zmusił się, żeby leżeć cicho i starał się przezwyciężyć odrętwienie umysłu. Wziął głęboki oddech i usiłował pozbierać myśli. OK, jest na ziemi, czyli go zestrzelili. Ale jak? Rakietą ziemia-powietrze? Mniejsza z tym. Nie miało to już żadnego znaczenia. Nagle z przerażającą jasnością przypomniał sobie eksplozję i to, jak szukał po omacku uchwytu fotela wyrzucanego, a przeciążenie nie pozwalało mu go dosięgnąć. Thud spadał jak kamień; w ciągu tych kilku sekund rzucało nim z jednej strony kabiny na drugą. Pamiętał, że w trakcie jednego z łagodniejszych przechyłów uszkodzonej maszyny udało mu się złapać za uchwyt, ale zaraz wymknął mu się z dłoni. Nie miał pojęcia, co działo się później. Kompletna pustka. Może zginął. Najdokładniej jak umiał, przyjrzał się otoczeniu. Nie, chyba jednak żył. To co widział nie przypominało ani nieba, ani piekła. W polu widzenia pojawiła się jaskrawozielona jaszczurka; przysiadła na skale i przyglądała mu się. Próbował uzmysłowić sobie, jak daleko dotarli lecąc z powrotem, zanim został zestrzelony. Kiedy zawracał, żeby przejąć Starka, przelatywali właśnie nad wapiennymi Wzgórzami Thudów. To musiało być to. Ale jeżeli tak, to czemu nie słyszy krążących w górze samolotów, które powinny ochraniać go do czasu przybycia helikopterów? Chciał zerknąć na zegarek, ale przyciśnięty plecami nadgarstek był niewidoczny. Nie miał w nim żadnego czucia. Westchnął z rezygnacją. Właściwie może to sobie odpuścić. Czas sprawdzić, w co się wkopał. Podniósł głowę, próbując zyskać jaką taką orientację i ze zdziwieniem odkrył, że nogi ma zadarte nad głowę. Jedna była wciśnięta między gałęzie jakiegoś krzaka, a druga, zgięta w kolanie, spoczywała na skalnym występie. Spadochron zaczepił o solidną gałąź wysokiego drzewa. Wyglądało na to, że leży płasko na plecach, ale głową w dół w jakimś zagłębieniu. Wyciągnął wolną nogę, chcąc zyskać podparcie na błotnistej ścianie. Osiągnął pewien postęp, ale stopa ześlizgnęła się ze śliskiej krawędzi jamy i znów poleciał do tyłu. Cholera! Leżał i kontemplował sklepienie drzew. Woda kapała mu teraz na całą twarz. Pewnie na górze, się rozpadało. Spojrzał na czaszę spadochronu. Powinien na to wpaść za pierwszym razem. Nie oddzieliła się od uprzęży; dokładnie przyjrzał się miejscu, w którym zawiesiła się na gałęzi. Nie wyglądało na to, że łatwo da się złamać. Pociągnął na próbę i rzeczywiście - trzymało mocno. Sapiąc z wysiłku, zaczął podciągać się w górę jamy; aby uzyskać dodatkowe podparcie wkopywał się czubkami butów w ścianę. Przetoczył się przez krawędź dołu i usiadł, dysząc z wyczerpania. Kiedy uspokoił oddech, rozejrzał się dookoła. Nie był to pokrzepiający widok. Kiedy przelatywał nad grzbietami i urwiskami Wzgórz Thudów, wydawały mu się zaledwie niewielkimi nieregularnościami terenu na otaczających je ze wszystkich stron równinach. Ale to były pieprzone góry! Boże! Natychmiast musi strzelić sobie drinka. Albo lodowato zimne piwo. Dopiero teraz poczuł, że język przysechł mu do podniebienia i zaczął szukać jednej z trzech butelek wody, które zwykle trzymał w kieszeni na lewej nogawce kombinezonu. Z ogromną ulgą wyczuł pod palcami charakterystyczne wybrzuszenia. Wyciągnął butelkę z kieszeni zapinanej na zamek błyskawiczny, opróżnił ją jednym haustem i od razu poczuł się lepiej. Gdzie oni wszyscy są, do cholery? Thudy nie miały zwyczaju zostawiać zestrzelonego pilota bez ochrony. Chyba że, i ta myśl go zmroziła, latali nad nim, kiedy był nieprzytomny i uznali, że zginął. A może pogoda nie pozwala im zejść pod podstawę chmur. Widział, że zalegają naprawdę nisko. Może krążą nad chmurami i czekają aż ich wywoła? Uskrzydlony tą myślą, pośpiesznie wyciągnął z kieszonki kamizelki ratunkowej mały nadajnik ratunkowy i rozłożył antenę. Włączył radio i, czekając, aż się rozgrzeje, sprawdził, co jeszcze ma przy sobie. W kamizelce znalazł niewielką latarkę, gwizdek, haczyki na ryby, zapasową amunicję do rewolweru, który bezpiecznie spoczywał w kaburze pod pachą, kilka puszek wody, flary, lusterko sygnalizacyjne i pakiety z liofilizowaną żywnością. Widok rewolweru i amunicji sprawił, że nagle stał się czujny i przerwał dalsze przeszukiwanie. Żółtki mogą czaić się wszędzie naokoło, a on siedzi tu sobie jak jakiś harcerzyk przygotowujący się do biegu na azymut. Wyciągnął broń i, nisko pochylony, penetrował wzrokiem gęste listowie. Żadnego ruchu. Ściągnął przemoczony hełm i przekrzywił głowę, aby lepiej słyszeć… tylko co? Nie miał zielonego pojęcia. Żółtków, wodę, bawoły, czołgi, Beatlesów? Poczuł się głupio; włożył rewolwer do kabury i zaczął zaglądać do kolejnych kieszonek kamizelki. Urządzenie do opuszczania się z drzewa, czyli długa i bardzo wytrzymała linka z bloczkiem, jeszcze jeden nóż, pakiet pierwszej pomocy. To kazało mu się zastanowić, czy nie jest przypadkiem ranny. Nie myślał o tym od czasu, gdy wydostał się z jamy. Lekko zawstydzony dostrzegł, że nie miała więcej jak metr głębokości. Z dołu wydawała się o wiele głębsza. Metodycznie zbadał kończyny i korpus. Cholera! Chciało mu się pić. Przejrzał ekwipunek w kieszeni umieszczonej na nogawce kombinezonu i na krótko oderwał się od tej czynności, bo przypomniał sobie o złotych monetach. Pomyślał z rozbawieniem, że oto wchodzi do północnowietnamskiego baru, zamawia podwójną szkocką i drinki dla wszystkich. Wrócił do przerwanych oględzin. Bolał go pośladek. Podobnie jak lewy nadgarstek, który prawdopodobnie był lekko zwichnięty. Lewa nogawka kombinezonu była z boku rozdarta; na białej bladej skórze dostrzegł długą, lecz płytką szramę. Spadając, prawdopodobnie zaczepił o gałąź. Kamizelkę i kombinezon pokrywały czarne otworki różnej wielkości. Skóra pod nimi bolała. Na tej podstawie wysnuł wniosek, że maszyna musiała się palić. Za nic w świecie nie mógł przypomnieć sobie niczego co nastąpiło po tym, jak gorączkowo starał się znaleźć uchwyt fotela wyrzucanego. Po zakończeniu oględzin uznał, że nic nie wskazuje na to, żeby odniósł jakąś poważniejszą kontuzję. Z zestawu ratunkowego wyciągnął mapę polową. Mrużąc oczy, w szybko zapadającym zmroku, z trudem odnalazł zarysy Wzgórz Thudów. Mierząc odległość palcami, ustalił przybliżoną odległość do granicy z Tajlandią. Tylko 400 do 500 kilometrów. Podniósł wzrok i rozejrzał się po otoczeniu. Jeśli nie będzie musiał się zatrzymywać i chować przed przeciwnikiem, powinien robić około kilometra dziennie. To daje około dwóch lat, plus minus sześć miesięcy. Parsknął rozdrażniony, złożył mapę i wsunął ją do kieszeni. Tropikalna noc zapadała szybko; szok, wyczerpanie i niepewność spowodowały, że kiedy z trudem się podniósł, słaniał się na nogach. Przede wszystkim musiał jakoś przetrwać noc, a już zaczynał czuć się tak, jakby miał stracić przytomność. Z kieszonki kamizelki wyjął lusterko sygnalizacyjne i w zapadających ciemnościach przyjrzał się swojej twarzy. Była podrapana, co wskazywało na to, że przed wylądowaniem na ziemi zerwało mu maskę. Głębsza rana biegła od zewnętrznego kącika prawego oka prawie do samego podbródka. Cokolwiek ją spowodowało, najprawdopodobniej zerwało także i maskę. Ranę pokrywała zaschnięta krew i na pewno pełno w niej było brudu. Będzie ją musiał oczyścić i opatrzyć, zanim położy się w jamie spać. Zakażenie było ostatnią rzeczą, na jaką mógł sobie teraz pozwolić. Zanim zapadła całkowita ciemność, szalikiem zwilżonym wodą z butelki udało mu się zebrać z rany większość brudu i zasypać ją środkiem odkażającym. Jego uwagę zwrócił jakiś syczący dźwięk. Rozejrzał się powoli, aż zidentyfikował jego źródło, którym okazał się nadajnik ratunkowy. Zupełnie o nim zapomniał. W górze i tak nikogo nie było, a nawet jeśli, nie dadzą rady namierzyć go w nocy. Zaczeka do pierwszego brzasku. Wyłączył radio, żeby oszczędzić baterie, wczołgał się na powrót do jamy i oparł się o błotnistą ścianę. Słyszał teraz, jak pada deszcz; krople wody nieustannie przesączały się przez baldachim liści. Założył hełm. Mokre słuchawki ziębiły uszy. Boże! Co by dał za jednego drinka! Kiedy ocknął się z nerwowego półsnu, pierwsze światło pochmurnego świtu przesączało się przez sklepienie dżungli. Niespokojna drzemka bardziej przypominała utratę przytomności niż prawdziwy sen. Cały drżąc, leżał na boku z dłońmi splecionymi między udami. Pierwszy raz, odkąd pamiętał, było mu zimno w Azji Południowo-Wschodniej. Przemoczony kombinezon, który oblepiał wstrząsane dreszczami ciało, był teraz cały w czerwonym błocie od ciągłego wiercenia się na dnie jamy. Pojękując, najpierw dźwignął się na kolana, a dopiero potem wstał i półprzytomnym wzrokiem penetrował otaczającą go zieleń. Gęsta mgła nasyciła powietrze wilgocią i powodowała, że widoczność ograniczała się ledwie do kilku metrów. Rana na twarzy zapiekła, kiedy potarł dłońmi nieogolone policzki. Chwycił się linek spadochronu, które nadal zwisały w jamie przy porzuconej uprzęży i spróbował wywindować obolałe ciało z zagłębienia. Przez zwichnięty nadgarstek szło mu to trudniej niż wczoraj. Przetoczył się przez krawędź jamy i przyjrzał mu się ze złością. Na próbę poruszył kilkakrotnie palcami; dłoń funkcjonowała prawidłowo, ale bolała, kiedy zaciskał ją w pięść. Jezu! Oddałby wszystko za filiżankę gorącej kawy. Osioł wygrzebał z kieszeni nadajnik ratunkowy, wyciągnął antenę i włączył urządzenie. Ze ściśniętym sercem zdał sobie sprawę, że jeśli nad pozostałą częścią doliny Rzeki Czerwonej chmury i mgła również zalegają tak nisko, atakujące Wietnam samoloty zostaną skierowane na południe, na cele znajdujące się w bardziej otwartym terenie. Możliwe też, że loty w ogóle zostaną odwołane. Istniała co prawda pewna szansa, że wyślą kilka maszyn, aby rozpoznały warunki atmosferyczne w okolicach Hanoi, ale żeby mógł się z nimi połączyć za pomocą tego radyjka, musieliby podlecieć naprawdę blisko. Usiadł i rozważał owe ponure perspektywy, kiedy nadajnik dał sygnał, że jest gotowy do pracy. Bzdura! Musi spróbować. - Do wszystkich samolotów. Do wszystkich samolotów. Mówi prowadzący Cadillac. Mayday! Mayday! Czy ktoś mnie słyszy? - wychrypiał. Jego głos, tłumiony przez mgłę, brzmiał obco i chrypliwie. Przypomniało mu to krótkie, lecz intensywne opady śniegu w Południowym Bostonie, które w podobny sposób wytłumiały dźwięki. Boże! To było tak dawno temu. Wstawanie w niedzielne poranki i przygotowania do spaceru z ojcem po okolicy, którą świeża biała pokrywa śniegu zmieniała w czarodziejską krainę. Kiedy wracali z niedzielnymi gazetami, matka czekała już na nich z gorącym śniadaniem. Próbował przypomnieć je sobie ze szczegółami, ale nie udało mu się. W pamięci pozostał mu ich klimat. Szkoda, że mamy tu nie ma, pomyślał z podszytym goryczą uśmiechem, ona zawsze miała odpowiedź na wszystko. A teraz, mamo? Masz jakiś pomysł dla swojego chłopca? Może powinnaś naradzić się z ojcem Michaelem, twoim najwyższym autorytetem, który zawsze cię wspierał. A ty ojcze Michaelu? Masz jakąś radę dla zestrzelonego pilota Thuda. Na każdy temat miałeś tyle do powiedzenia. Może mógłbyś poprosić Opatrzność o niewielką interwencję? Osioł szybko się przeżegnał; stary nawyk wyniesiony z katolickich szkół, którego jednak starał się publicznie nie prezentować. Nie pora na świętokradcze myśli; Bóg może się wkurzyć. - Do wszystkich samolotów. Do wszystkich samolotów. Mówi prowadzący Cadillac. Mayday! Mayday! Czy jakiś samolot słyszy prowadzącego Cadillac? Jedyną odpowiedzią z radia były głośne trzaski, jakby jakiś malutki elf przysmażał sobie w środku kilka plastrów bekonu. Myśl o ciepłym bekonie spowodowała, że napłynęła mu do ust ślina. W poszukiwaniu czegoś do zjedzenia zaczął ponownie grzebać w kieszeniach kamizelki ratunkowej. Napis na liofilizowanej paczce obiecywał gulasz z kurczaka. Może nie było to danie, które wybrałby na śniadanie w klubie, ale z drugiej strony nie brzmiało to źle. Rozpieczętował pakiet i, zgodnie z instrukcją, nalał do niego trochę wody ze swojej przedostatniej butelki. Następnie starannie zawinął brzegi torebki i potrząsnął mieszając zawartość. Cholera! Nadgarstek boli. Może jednak, skubany, się złamał. Kiedy uznał, że gulasz z kurczaka jest już właściwie wymieszany, otworzył pakiet i zajrzał podejrzliwie do środka. Zawartość przypominała wymiociny niemowlaka, a przynajmniej tak właśnie je sobie wyobrażał, bo osobiście nigdy się z nimi nie zetknął. Poszukał w kieszeni kamizelki czegoś, co mógłby użyć zamiast łyżki, ale ktokolwiek ją wyposażał, zapomniał o serwetce i srebrnych sztućcach. Rozwiązał problem, unosząc pakiet nad otwartymi ustami. Usiadł i żuł z nogami dyndającymi w jamie, dopóki nie opróżnił torebki. Ukoronował posiłek potężnym beknięciem i z nagłym poczuciem winy rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się ujrzeć zwabionego tym hałasem samego Ho Szi Mina albo jego żołdaków. Czerwone hordy nie wyskoczyły zza krzaków, więc znów się odprężył, napominając samego siebie, że chociaż nikogo nie słychać, nie znaczy to wcale, że w okolicy nie ma wrogich oddziałów. Marzył o papierosie, co było o tyle dziwne, że nigdy nie palił. Mimo to, odczuwał przemożną chęć, żeby zapalić i usiąść pod którymś z wysokich drzew, jeżeli, a raczej kiedy wróci, naprawdę zacznie palić. Mnóstwo rzeczy miał zamiar zrobić, kiedy wróci, a najpilniejszą z nich będzie wyrzucenie Dickie’go Starka na kopach aż do Zatoki Tajlandzkiej. Co za dziadowski skurwiel! Osioł przemyślał to i doszedł do wniosku, że musieli go trafić w chwili, kiedy zawracał po Starka. Mogła to być rakieta termolokacyjna albo po prostu przypadkowy strzał poprzez chmury. Tak czy inaczej, Stark musi odejść, nawet gdyby Osioł, powołując się na kilka historyjek z przeszłości, musiał to wymóc na dowódcy skrzydła. Nieważne, kogo im dadzą w zastępstwie, i tak będzie lepszy niż ten dupek. OK. Spróbujemy jeszcze raz wywołać kogoś przez radio, a potem się je wyłączy, bo trzeba oszczędzać baterie. - Do wszystkich samolotów. Do wszystkich samolotów. Mówi prowadzący Cadillac. Słyszycie mnie? Ale radio tylko trzeszczało, więc je wyłączył, złożył antenę i schował do kamizelki. Burczenie w brzuchu oznajmiało, że czas na poranne wypróżnienie. Przeszukał wszystko w poszukiwaniu jakiejś papierowej chusteczki, ale żadnej nie znalazł. Rozważał możliwość wykorzystania rosnących wokół liści, jednak odrzucił ją, bo były mokre. W końcu wyciągnął portfel i wyjął z niego tajlandzki banknot o najmniejszym nominale. Z kombinezonem wokół kostek przysiadł na niewielkiej kłodzie drewna. Kora boleśnie drapała podrażnioną skórę z tyłu ud. Czekając, aż jelita spełnią swoją naturalną funkcję, uważnie rozejrzał się po swojej kryjówce. Osioł był człowiekiem urodzonym i wychowanym w mieście. Nigdy nie znosił tak zwanego „łona przyrody” i przez całe życie skutecznie udawało mu się go unikać. Jedynym wyjątkiem był kurs przetrwania w szkole lotniczej. Ale nawet tam robił co mógł, żeby chociaż złagodzić wszelkie uciążliwości tej sytuacji i potajemnie zabierał ze sobą małe buteleczki szkockiej i batoniki Hersheya. Kiedy pytano go, czy nie ma przypadkiem przy sobie przemyconej żywności, łgał w żywe oczy. Doszedł do wniosku, że chociaż kodeks oficerski je potępia, dobre kłamstwo stanowi ważny element techniki przetrwania. Nawet dla niedoświadczonego oka Osła było oczywiste, że akcja wyciągania go z miejsca, gdzie się obecnie znajdował, byłaby trudna, jeśli nie niemożliwa. Ocenił, że zbocza gór mają nachylenie prawie dwudziestu stopni, a szczyty drzew były na tyle wysoko, że ginęły we mgle. Helikoptery ratunkowe potrzebowałyby od cholery szczęścia tylko na to, aby go zlokalizować, nie mówiąc już o przeprowadzeniu udanej akcji ratunkowej. Nie ulega kwestii, że będzie się musiał przenieść w dogodniejsze miejsce, ale którędy ma iść? Zapinając kombinezon, rozważał dostępne możliwości. Pomyślał o swoich skąpych zapasach. Miał półtorej butelki wody, a oprócz tego dwie puszki w kamizelce. Miał jeszcze cztery pakiety z żywnością, ale zdawał sobie sprawę, że to nie ona stanowiła problem. Znajdą go zanim zacznie głodować albo nie ma o czym gadać. Wtedy już albo będzie w niewoli, albo martwy. Nie, rzeczywistym problemem była woda. Już teraz się pocił, a przecież słońce ledwie przebijało się przez mgłę. Poranne dreszcze zniknęły bez śladu. Jak najszybciej musi znaleźć źródło zaopatrzenia w wodę i miejsce, skąd mógłby go zabrać helikopter. Wiedza Osła z dziedziny fizyki była nader powierzchowna, ale miał uzasadnioną pewność, że woda nie płynie ku górskim szczytom, zatem najłatwiej ją będzie odnaleźć schodząc w dół. Poza tym w tę stronę łatwiej mu będzie iść. Powlókł się z powrotem do jamy, zajrzał w jej czerwoną czeluść i po raz pierwszy zauważył korzenie rosnącego tu niegdyś dużego drzewa. Jak na pień o takich rozmiarach, wydawały się bardzo krótkie. Samo drzewo już chyba zaczęło się rozkładać, chociaż w bruździe w ziemi, gdzie korzenie uwolniły się od przytrzymującego je błota, nie widać było większych śladów erozji. Dżungla starała się szybko odzyskać cenne składniki; liście już zostały wchłonięte przez ubogą laterytową glebę. Spojrzał na porzuconą w jamie uprząż spadochronu i zastanowił się, czy będzie jej potrzebował. Prawdopodobnie nie, to tylko jeszcze jedna rzecz więcej do dźwigania. Osioł wyciągnął opróżniony pakiet żywnościowy i położył go na uprzęży. Postanowił ukryć wszelkie ślady swojego istnienia. Ale co ma, do cholery, zrobić z tym kretyńskim spadochronem? Zerknął w górę i poprzez opary mgły dostrzegł, że czasza jest zaczepiona mocno i wysoko nad jego głową. Z kieszeni umieszczonej na wewnętrznej stronie nogawki kombinezonu wyjął lotniczy nóż sprężynowy i odciął linki najwyżej, jak mógł dosięgnąć. Końce linek zwisały mu nad głową, niczym martwe białe robaki. Niepewny, czy dobrze zrobił, Osioł zastanawiał się teraz co dalej. Cholerny spadochron sterczał w górze niczym latarnia morska, poza tym nieźle byłoby mieć czaszę i owijać się w nią w nocy; zawsze byłoby cieplej. Złapał odcięte linki i pociągnął na próbę. Gdzieś za jego plecami ktoś krzyknął wysokim głosem i to natychmiast rozwiązało problem spadochronu. Osioł zamarł w bezruchu i włosy zjeżyły mu się na karku. Jakiś inny głos odpowiedział pierwszemu. Odezwał się znacznie bliżej, ale mgła i gęste listowie powodowały, że człowiek, który krzyknął, był wciąż niewidoczny. Osioł powoli wycofywał się, odchodząc od jamy, aż nadział się na korzenie powalonego drzewa. Przykucnął tam, nasłuchując dźwięków tłumionych przez mgłę. Nagle z boku dobiegł go trzask łamanych gałęzi. Ktokolwiek to był, nie zadawał sobie najmniejszego trudu, by go nie usłyszano. Idiota, pomyślał Osioł. Ale z drugiej strony, dlaczego mieliby się kryć? Nikt na nich nie poluje. Spróbował uspokoić rozkołatane serce i pomyśleć logicznie. Może to nie jego szukają. Może to po prostu drwale albo ktoś w tym rodzaju. Niemożliwe. A nawet gdyby, lepiej żeby go schwytali żołnierze niż oni. Cywile zwykle zabijali zestrzelonych pilotów i zanosili odcięte głowy wojskowym. Jeśli to byli cywile, prawdopodobnie lepiej znali te góry niż żołnierze. Odgłos łamanych gałęzi przesuwał się w górę wzgórza. Nie było innego wyjścia. Musi natychmiast stąd zniknąć i wspiąć się wyżej. Humus, który stanowił wyściółkę dżungli, wsysał buty, podszycie zaczepiało o ubranie. Sheehanowi wydawało się, że porusza się bardzo głośno; mimo pulsu łomoczącego w uszach, słyszał każdy swój ruch. Kolejny okrzyk z dołu sprawił, że rzucił się do niekontrolowanego galopu, tratując po drodze krzaki i niewielkie drzewka. Był bliski paniki. Po dziesięciu metrach biegu ledwie oddychał, a nogi, nieprzyzwyczajone do takiego wysiłku, przeszywał dotkliwy ból. Poszedł po rozum do głowy, zmusił się, żeby stanąć i uspokoić oddech; w dole we mgle znów było słychać pokrzykiwania. Stał spokojnie i patrzył na ślad, jaki wydeptał w podszyciu. Wyglądał, jakby przedzierał się tam hipopotam. Zdziwiony zauważył, że wciąż trzyma w ręku odcięte linki. Już miał je odrzucić w las, ale rozmyślił się i wsunął je do kieszeni kombinezonu. Wolne ręce nasunęły mu myśl o rewolwerze. Wyjął go z kabury na ramieniu, skierował lufą w dół i czując się raczej głupio niż heroicznie, przykucnął za jakimś krzakiem. Tropiciele, jeżeli rzeczywiście nimi byli, czynili niemal tyle samo hałasu, co on. OK, pomyślał, zobaczymy, czy nie potrafię sobie z tym poradzić. Poruszając się bardzo ostrożnie, odszedł daleko od pozostawionych śladów i starannie zacierał pozostawiane przez siebie odciski butów. Nikt nie strzelił ani nie krzyknął. Poczuł się troszkę bardziej pewny siebie. Znów zabrał się do roboty i oddalił się o kolejny metr od wydeptanej roślinności. Z dołu, przez tłumiącą je zasłonę mgły, nadal dobiegały trzaski. Osioł odnalazł własny rytm: jeden krok i minuta nasłuchiwania, co robi przeciwnik. Zanim ruszył dalej, nie chcąc pozostawić żadnych śladów, uważnie sprawdzał ziemię. Jeśli but ślizgał się na mokrej glebie, natychmiast pokrywał pozostawioną bruzdę liśćmi, których nazbierał w czasie jednego z postojów. Jego celem stała się wyrastająca w pobliżu ogromna ściana dżungli, ale posuwał się ku niej rozpaczliwie wolno. Niecałe dziesięć metrów od jednego z drzew wyczuł zapach papierosa. Osioł ostrożnie opadł na kolana, a potem przylgnął brzuchem do ziemi. Wpatrywał się przed siebie z takim natężeniem, że z kącików oczu pociekły mu łzy. Po chwili dostrzegł dym stojący ciężko w nieruchomym powietrzu, dopóki nie rozwiał go kolejny obłoczek. Bardzo powoli przetoczył się pod osłonę nisko rosnących ogromnych liści, ale ani na chwilę nie oderwał wzroku od miejsca, gdzie stał wróg, które dawało się zidentyfikować dzięki kolejnym obłoczkom papierosowego dymu. Myśliwi najwyraźniej nie traktowali poszukiwań zbyt poważnie. Osioł wykonał następny obrót i przywarł do cuchnącej wyściółki dżungli. Zanurzył w niej twarz, wdychając ostrą woń rozkładającej się materii. Powoli wsunął rękę pod dywan opadłych liści, szukając i odnajdując pod nim czarne błoto, które rozsmarował po płomieniście czerwonej twarzy. Chłodziło rozpalone czoło. Uważnie śledził dym unoszący się zza pnia drzewa, który, niemal niewidoczny na tle zalegającej mgły, unosił się w nieruchomym powietrzu. Uwagę Osła przyciągnął jakiś delikatny ruch, który pojawił się prawie na poziomie jego oczu. Ostrożnie zwrócił ku niemu głowę. Z trudem przełknął ślinę i tak mocno zacisnął powieki, aż zabolało. To co ujrzał, gdy je otworzył, napełniło go panicznym przerażeniem. Mniej niż dwa metry od niego mały wąż poruszał się energicznie, wijąc się wdzięcznie wprost ku jego twarzy. W innych okolicznościach Osioł być może mógłby podziwiać jego liczące nie więcej niż pół metra, jaskrawo ubarwione ciało. Wiedział jednak, że oto pierwszy raz przyszło mu spotkać się oko w oko z dasznikiem modrym, zwierzęciem aktywnym zwykle w nocy, które słynęło z jadowitości. Był to legendarny wąż „Dwa Kroki”, zwany tak od liczby kroków, które przeciętny człowiek był w stanie zrobić po tym, jak ukąsił go ten mały diabeł. Osioł ponownie zacisnął oczy i otworzył je, niczym jedna z tych idiotycznych lalek, którymi bawiła się jego siostra. Wystarczy, że ten mały skurwiel mnie dotknie, i już jestem martwy, pomyślał bliski paniki, natychmiast zapominając o facecie z papierosem. Dasznik najwyraźniej obrał sobie za cel jego nos; był teraz mniej więcej metr od Osła. Sheehan dmuchnął potężnie na małego węża, który zatrzymał się w podmuchu powietrza, powęszył i znów ruszył naprzód. Cholera jasna! Dasznik był już tak blisko, że Osioł, aby go wyraźnie widzieć, musiał zrobić lekkiego zeza. Wyciągnął przed siebie rewolwer i wąż natychmiast przystanął, bo zauważył, że wyrosło przed nim coś żywego i dużego. Za plecami palacza ktoś krzyknął ostro raz i drugi. Ten wymamrotał coś głośno w odpowiedzi. Kiedy odezwał się pierwszy głos, Osioł drgnął zaskoczony, ale natychmiast zamarł, zmuszony do jednoczesnego śledzenia poczynań żołnierza i dasznika, który na jego poruszenie zareagował postawą obronną. Wpatrywał się w twarz Osła krótkowzrocznymi oczkami, niecały metr od jego usmarowanego błotem nosa. Dobry Jezu! Z jakiej odległości potrafi toto uderzyć? Skierował na węża lufę rewolweru w nadziei, że ten jest na tyle bystry, aby zrozumieć, że Osioł ma nad nim zdecydowaną przewagę. Dasznik posunął się w przód i wysunął język, aby zbadać lufę służbowej broni Osła. Jakby uświadamiając sobie, do czego może mu się przydać muszka umieszczona na lufie, wąż w jakimś gadzim upojeniu, zaczął poruszać się do przodu i w tył, ocierając się o nią spodnią częścią głowy. Roztrzęsionymi rękami Osioł spróbował odebrać wężowi nowo poznany obiekt uwielbienia, ale ten niewolniczo podążał za każdym jego ruchem i coraz bardziej zbliżał się do jego twarzy. Wijąc się, ocierał się o muszkę rewolweru niczym rozkochany kociak. Osioł zamknął oczy i z trudem przełknął ślinę. Może lepiej byłoby wsadzić sobie lufę w usta i pociągnąć za spust. Połknięcie kulki prawdopodobnie było niewiele gorsze od tego, co mogło go teraz spotkać. Do otwarcia oczu zmusiła go tyrada wygłoszona po wietnamsku. Kątem oka dostrzegł kolejny lekki ruch, który spowodował, że oderwał wzrok od dasznika. Wąż nadal miłośnie ocierał się o muszkę i spojrzał na kolejną kępę zieleni kilka metrów dalej. Kuląc się, przycupnęło tam jakieś niewielkie, podobne do myszy stworzonko, które prawdopodobnie spłoszyły ludzkie głosy. Wyczuwając posiłek, dasznik natychmiast oderwał się od lufy rewolweru i zaczął pełznąć w kierunku stworzonka. Myśliwy i zwierzyna zniknęli wśród nisko rosnących liści i po chwili dobiegły stamtąd ciche odgłosy szamotaniny. Jeszcze jeden ostry okrzyk po wietnamsku i Osioł najpierw usłyszał, a potem nareszcie ujrzał palacza. Kiedy odszedł spod ogromnego drzewa, jego mały hełm tropikalny wychynął nad niskimi krzakami. Najwyraźniej dowódca go opieprzył. Twarz Wietnamczyka była doskonale widoczna; rozejrzał się po lesie, a potem bez pośpiechu wszedł w mgłę i zniknął. Miał Kałasznikowa i był z pewnością wojskowym. Osioł słyszał kolejnych północnowietnamskich żołnierzy, którzy wdrapywali się na wzgórze. Polowali na kogoś i Osioł nie miał najmniejszych wątpliwości, na kogo. Ktoś musiał zauważyć katastrofę samolotu albo spadochron w powietrzu. Ostrożnie zbadał teren w poszukiwaniu węża, zgiął ramię i oparł na nim głowę. Przez dłuższy czas oddychał głęboko i w końcu udało mu się spowolnić uderzenia serca nieomal do normalnego rytmu. Na myśl o tym, jak to się mogło skończyć, zaczął się trząść. Był gotów rozwalić węża bez względu na konsekwencje. Gdyby wystrzelił, z pewnością nie wzięli by go do niewoli. Strzelali by tak długo, aż zyskaliby pewność, że ten, który im zagrażał, nie żyje. Leżał na wyściółce dżungli, jakby i on czekał, aż obejmie go proces rozkładu. Od detrytusu* odróżniały go tylko drgające ramiona. Prawie nie słyszał odchodzących żołnierzy wroga. Kapitan Nguyen Thi Minh - Dopij to, Minh - powiedział pułkownik. - Reszta pułku pije w takim tempie, że zanim skończysz, może zabraknąć mi forsy. Minh uśmiechnął się do nowego dowódcy i sięgnął po kolejną litrową butelkę piwa. Pułkownik Toon poklepał go po ramieniu i odszedł do grupy młodych pilotów, którzy właśnie wrócili ze szkolenia w Związku Radzieckim. Nawet gdyby nie wiedział kim są, Minh bez trudu odróżniłby nowo przybyłych lotników od weteranów. Siedzieli sztywno wyprostowani z przyklejonymi do twarzy uśmiechami i kiedy tak patrzył na nich zebranych przy kawiarnianym stoliku, wydawało się, że zupełnie nie pasują do tego miejsca. Prawie nie tknęli piwa, które pułkownik Toon zafundował dziś wieczór, by uczcić swoje dziewiąte zwycięstwo. Przy odrobinie szczęścia, połowa z nich dożyje do przyszłego miesiąca. Minh rozluźnił krawat przy koszuli munduru i rozparł się ciężko na krześle. Zastanowił się chwilę i obliczył, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni, odkąd Amerykanie wznowili naloty na okolice Hanoi, wykonał ponad czterdzieści lotów. Godziny, które w bojowym pogotowiu spędził w kabinie na rozpalonym betonie lotniska, były z wielu względów o wiele bardziej męczące niż powietrzne starcie. Jeżeli akurat jesteś człowiekiem obdarzonym bujną wyobraźnią, oczekiwanie zawsze wydaje ci się trudniejsze niż sama walka. Spojrzał w kierunku stolika, przy którym siedzieli nowi piloci i ujrzał, że pułkownik Toon znowu roztacza swój czar i chyba każdy z obecnych był pod jego magicznym wpływem. A na dodatek ten człowiek latał jak bóg. Minh wiedział o tym z własnego doświadczenia, bo kilkakrotnie był jego skrzydłowym. Niestety, mieli zbyt wielu nowych pilotów i doświadczeni dowódcy eskadr nie mogli sobie pozwolić na taki luksus, aby krył ich na szóstej jakiś stary wyjadacz. Minh przyglądał się jednemu z największych asów wietnamskiego lotnictwa, który tryskał humorem, śmiał się i obiema dłońmi naśladował samoloty, ale mimo to udawało mu się sprawić, że słuchacze zapamiętywali, co miał im do przekazania. Pułk miał szczęście, że go pozyskał. Odkąd świeżo po przeszkoleniu przyszedł do jednostki, w dowództwie zaszły daleko idące zmiany. Zanim zjawił się Toon, żeby przejąć sektor obrony Hanoi, jankesi zdążyli zestrzelić trzech pilotów. Teraz jednak stosowali inne techniki latania, których nauczył ich Toon. W rezultacie straty znacznie zmalały, a liczba strąceń nieprzyjacielskich maszyn wzrosła. Jego wizja walki powietrznej przysparzała niedoświadczonym nieco kłopotu, bo chociaż tak jak przedtem naprowadzanie samolotów odbywało się z ziemi, Toon wprowadził jednak pewne modyfikacje. Nie latano już pojedynczo, ale parami. Po namierzeniu przeciwnika radarem i przeprowadzeniu ataku piloci nie nurkowali już w chmury i nie uciekali chyłkiem, ale wykorzystując większą zwrotność swoich myśliwców, błyskawicznie uderzali ponownie, zanim ich ofiara zdołała uciec. W walce, kiedy rakiety pułkownika rozbiły jankeską formację, Minh ledwie zdołał nadążyć za skręcającym wnętrzności manewrem, jaki wykonał Toon, żeby ponownie rzucić się do walki. Młodsi piloci często gubili się w ostrych zwrotach lub błyskawicznie następujących po sobie unikach. Zagadnięty przez kogoś, kto uważał, że ich straty są niepotrzebnie wysokie, pułkownik uprzejmie uśmiechnął się i odparł krótko: - Nasza praca to pilotowanie myśliwców i niszczenie wrogich samolotów. Nie zrobimy tego siedząc na tyłkach i krążąc gdzieś w górze, z dala od atakujących bombowców. Dobrzy piloci przeżyją i czegoś się nauczą. Pozostali powinni znaleźć sobie jakieś inne zajęcie. Kiedy Minh podniósł do ust szklankę z piwem, lekko drżała mu ręka. Postarał się nad nią zapanować i drżenie ustało. Minione dwa tygodnie były naprawdę ciężkie. Rozejrzał się po kawiarni i przyjrzał pijącym, roześmianym i śpiewającym kolegom. Nie znał przynajmniej połowy z nich. Wielu z obecnych tu weteranów co najmniej raz katapultowało się z zestrzelonej maszyny. Uśmiechnął się i pomachał do Thranha, który przepił do niego szklanką piwa. Thranh był przeciętnym pilotem, który wykazywał nieprzeciętne umiejętności przetrwania. Amerykanie strącili go już trzykrotnie. Dwa razy udało się to pilotom Marynarki na F-4, a raz myśliwcowi Sił Powietrznych, który także pilotował Phantoma. Żartował, że słyszał, jakoby szukała go także amerykańska piechota morska i wyrażał szczerą nadzieję, że jankeską Straż Przybrzeżna nie lata na Phantomach. Minh wiedział, że dopisywało mu szczęście. Żeby mógł przeżyć w tym interesie, pilotowi - nawet bardzo dobremu i utalentowanemu, za jakiego się uważał - musi sprzyjać szczęście. Dowiodło tego ostatnie zwycięstwo. Odpalił rakiety powietrze- powietrze i wypadł z chmur dokładnie w tej samej chwili, gdy pociski uderzyły w myśliwiec dowódcy eskadry F-105. Minh celował jak zwykle w ostatnią maszynę w szyku, która najprawdopodobniej została uszkodzona w walce, bo wlokła się daleko z tyłu. Dowódca eskadry, z pewnością bardziej doświadczony pilot, właśnie zawracał, bez wątpienia po to, aby pomóc będącemu w kłopotach skrzydłowemu, a wówczas rakieta Minha uderzyła w tylną część odsłoniętego brzucha myśliwca. Tamten dowódca eskadry miał pecha; dostał rakietą przeznaczoną dla innego samolotu. A kiedy wyczerpie się jego zapas szczęścia? Minh wiedział, że jest absolutną niemożliwością, aby nadal startować trzy albo cztery razy dziennie i z każdej walki wychodzić bez szwanku. Pił piwo i rozważał rysujące się przed nim ponure perspektywy. Głowa zaczęła mu ciążyć z wyczerpania i od nadmiaru piwa. Naprawdę chciało mu się spać, ale nietaktem byłoby odrzucić zaproszenie pułkownika Toona na jego uroczystość. Podejrzewał, że Toon zorganizował to przyjęcie nie tyle dla siebie, co po to, aby podnieść morale pilotów. Nie sprawiał wrażenia kogoś, komu zależy na czyichkolwiek pochlebstwach. Minh pił i rozmyślał. Ten cholerny czerwony ogon myśliwca zwracał na niego powszechną uwagę. Nade wszystko chciałby powrócić do anonimowości, jaką dawał zwykły srebrzysty MiG, ale wstydził się poprosić mechaników, aby zmyli farbę. Pułkownik Toon setnie się ubawił, kiedy zobaczył jego samolot i nie omieszkał grzecznie spytać, czy Minh przypadkiem nie wystawia się w ten sposób Amerykanom. Do cholery, pewnie że tak! Nie miał jednak pojęcia, jak się z tego wycofać, żeby się nie ośmieszyć. Za każdym razem, kiedy spoglądał na tę okropną ozdobę przechodził go dreszcz i widział oczyma wyobraźni odprawę amerykańskich dywizjonów, na której każą im rozwalić tego idiotę, który pilotuje MiGa z czerwonym ogonem. - A cóż to, nieustraszeni myśliwcy, co się stało, że tak tu dzisiaj spokojnie? - odezwał się jakiś głos za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył porucznika Thieu, z którym był na szkoleniu w ZSRR oraz szczęściarza Tranha. Obaj nieśli szklanki i butelki piwa. Ruchem głowy wskazał im puste krzesła i patrzył spod opuszczonych powiek, jak wślizgują się na nie bez żadnych ceremonii. Wyglądali na podchmielonych. Tranh, jak to on, chichotał głośno i piskliwie. Przystojną twarz Thieu opromieniał sztuczny pijacki uśmiech. - Nie wierzę - zaczął Tranh i zamilkł, bo chwycił go kolejny napad śmiechu. Kiedy trochę się uspokoił, spróbował jeszcze raz: - Słyszałeś, co ten głupek dzisiaj odwalił? - Nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. - Chyba nie - odparł Minh. - Nie przypominam sobie, żeby w ciągu całego dnia zdarzyło się coś zabawnego. - Pociągnął kolejny łyk piwa w nadziei, że pomoże mu to uśmierzyć pojawiający się właśnie ćmiący ból głowy. - Dobra - parsknął Tranh - może pamiętasz, że wysłali nas na ostatni dzisiaj lot bojowy, a ja poleciałem jako skrzydłowy. Naprowadzali nas radarem, ale ani razu nie udało się nam zbliżyć na tyle, by im w jakikolwiek sposób zagrozić. Naprowadzali nas właśnie kolejny raz; wyskoczyliśmy z chmur, a dokładnie pod nami leciała eskadra F- 105. Szli tak nisko, że radar nie mógł ich wykryć. Chyba musieli podrywać maszyny, żeby nie zaczepić o jakiś dach. No więc poszliśmy w dół, zupełnie nie zwracając uwagi na polecenia kontrolerów, bo nareszcie byliśmy pewni, że zaliczymy przynajmniej jedno strącenie. I wiesz co? Na chwilkę przed tym, zanim znaleźli się w zasięgu rakiet, nagle znów weszli w chmury i całkiem straciliśmy ich z oczu. Tranh przerwał na chwilę. - Ale to nie koniec. W pewnej chwili zgubiłem mego znakomitego prowadzącego, bo rzucił się za nimi w pogoń i to tak, że omal nie poodpadały nam skrzydła. Kontroler starał się nas na siebie naprowadzić; Thieu wleciał w obszar dobrej pogody na południowy zachód od miasta, a ja nadal krążyłem po omacku, próbując wrócić ponad chmury. Niestety, zanim Thieu zdążył się zorientować, okazało się, że prawie dołączył do szyku czterech Phantomów. Tamci spojrzeli po sobie i spróbowali zaatakować, ale stary Thieu, który doskonale wiedział, że jeśli spróbuje uciekać, już jest martwy, zanurkował dokładnie w sam środek ich formacji. I takim sposobem utworzył się gigantyczny łańcuszek. W tym ogromnym kole najpierw leciały dwa Phantomy, potem Thieu, a za nim następna dwójka Amerykanów. Żaden z nich nie mógł do niego strzelać, ale on z kolei nie mógł się stamtąd wyrwać. I wiesz, co zrobił? Wywołał kontrolę sektora Hanoi i powiedział im, że właśnie poddały mu się cztery amerykańskie Phantomy, więc prosi o wsparcie, żeby ich wszystkich wziąć do niewoli. Kontrolerzy dostali takiego ataku śmiechu, że ledwie ich można było zrozumieć. - I co się stało potem? - zapytał Minh, mimowolnie uśmiechając się do siedzącego przed nim na krześle Thieu, który kiwał się na nim lekko, jakby kołysany wiatrem. Na twarzy miał ciągle ten sam przyklejony uśmiech. - Stało się dla mnie jasne - odparł Thieu - że jankesi nie chcą mi się poddać, więc ostro skręciłem w lewo i wyrwałem się z koła... - To pewna śmierć - przerwał mu Minh. - ...i na to właśnie liczyłem, że nie uwierzą własnym oczom. Kiedy wyleciałem z koła, bardzo powoli policzyłem do pięciu, a pragnę podkreślić, że było to najdłuższe pięć sekund w moim życiu, ale udało się, bo zgubiłem ich w chmurach. Minh pokręcił powoli głową ze zdumieniem. Thieu był szczęściarzem. Amerykańskim pilotom rzadko zdarzało się popełniać takie błędy. Tranh przestał się śmiać. Kiedy Thieu kończył opowiadać swoją historię, uważnie przyglądał się Minhowi. - Co z tobą, stary przyjacielu? Wyglądasz na kogoś, komu przydałoby się parę dni z dala od wojny. Nie uda ci się załatwić kilku dni urlopu? Może wybrałbyś się gdzieś z tą swoją ślicznotką, wyciszył się i przez jakiś czas poświęcił się aspołecznej rozpuście? - Może zaproponowałbyś, gdzie mam ją uprawiać? - wciąż uśmiechając się, spytał Minh. - Jeśli spędza się noc na, jak to nazywasz, rozpuście, najbardziej przeszkadza człowiekowi wycie syren, które odzywają się w najmniej odpowiednim momencie i musisz zleźć do jednego z tych mikroskopijnych schronów. Jeżeli to się zdarza zbyt często, uprawianie miłości traci na pikanterii. - A jednak wygląda na to, że przydałoby ci się parę dni bez latania. - Wszystkich nas to dotyczy - odparł Minh. - Wątpię, czy pułkownik Toon wziął w zeszłym roku choć jeden dzień wolnego. - Wiem - odezwał się trzeźwym głosem Tranh - i niestety, kule imają się go tak samo jak i nas. Jest dobry; nie, bardzo dobry. Najlepszy, rzecz jasna, jeśli nie brać pod uwagę tu obecnych. Ale wystarczy najmniejszy błąd i tak samo jak my, dołączy do grona swych przodków. - Tranh i Thieu podnieśli się od stolika. - Wiesz, Minh, latasz częściej niż którykolwiek z nas. Wierz mi, nikt nie miałby ci za złe, gdybyś zrobił sobie niewielką przerwę. - Poklepał Minha po ramieniu. - Pomyśl o tym, a ja pójdę sprawdzić, czy nie zostało jeszcze jakieś darmowe piwo. Minh siedział w kabinie i stukał palcami po prowadnicy osłony. Pogotowie bojowe było najnudniejszym sprawdzianem człowieka, jaki kiedykolwiek wymyślono. Pomyślał o nisko zalegających chmurach. Amerykanie dziś nie przylecą, chyba że do reszty stracili rozsądek. Antena radiostacji lotniskowej do połowy zniknęła we mgle. W miniony weekend miał przepustkę, więc jeśli już ktoś musiał tu siedzieć, kolej wypadała na niego. Uzyskanie przepustki okazało się żenująco łatwe. Ledwie zdążył wymamrotać do pułkownika Toona kilka słów, że chciałby parę dni wolnego, może kiedy nadejdzie zapowiadane pogorszenie pogody, ten uśmiechnięty człowiek zgodził się z entuzjazmem i od ręki podpisał stosowne papiery. Nie poprzestał na tym i wprawił Minha w jeszcze większe zakłopotanie, bo uparł się, żeby z lotniskowych magazynów zabrał plecak ryżu i inne produkty żywnościowe. Kiedy Minh wrócił po plecak, znalazł wielką butelkę japońskiego ryżowego wina oraz karteczkę od pułkownika, który napisał, że obowiązkiem Minha jako socjalistycznego oficera jest jak najlepiej bawić się na urlopie. Razem z Mai Lin pojechali na rowerach do Ap Duc Co, malutkiej wioski położonej około dwudziestu kilometrów na południowy wschód od przedmieść Hanoi. Mieszkał tam jego wuj z rodziną. Oboje czuli się skrępowani, kiedy Minh obiecał rodzicom Mai, że będą tam pod czujnym okiem wuja i ciotki. Ojciec Mai Lin zrobił kwaśną minę, ale po ustach jej matki błąkał się lekki uśmiech. Minh podejrzewał, że doskonale wiedziała, że ich związek przestał już być platoniczny. Od miesięcy nie wyjeżdżał z miasta i był zaskoczony zmianami, jakie tu zaszły. Wzdłuż drogi, co parę metrów, wybudowano niewielkie betonowe schrony. Wystarczająco duże, aby pomieścić jedną osobę, wyrastały nieregularnymi kręgami nad poziom gruntu, niczym niewielkie cysterny. Wiele z nich przykrywały bambusowe maty, które osłaniały je i chroniły przed kaprysami pogody. Każda najmniejsza nawet wioska miała schron dla wszystkich mieszkańców. Chaty były z nim połączone okopami, niektóre miały ponad dwa metry głębokości. Po drodze widzieli bardzo niewielu chłopów. Jeden z nich wytłumaczył Minhowi, że z obawy przed amerykańskimi samolotami wychodzą na pola tylko o świcie lub zmierzchu, a i to na bardzo krótko. W czasie pracy, o ile nie ustawiali broni w kozły, prawie każdy z nich miał przewieszony na plecach karabin albo pistolet maszynowy, tak aby łatwo i szybko można było po niego sięgnąć. Wielu wieśniaków, rozpoznając mundur i odznakę pilota, posyłało mu uśmiech. Napełniało go to dumą, ale i smutkiem, bo wiedział, ile poświęceń i wyrzeczeń kosztuje ich walka z Amerykanami. Na każdym drzewie wisiały plakaty, które głosiły nieuchronne zwycięstwo socjalizmu, a przed każdą wioską widniał rozciągnięty nad drogą transparent z patriotycznymi hasłami. Wszędzie, gdzie przejeżdżali, ludzie kopali rowy i schrony, jakby oczekiwali, że lada chwila nastąpi amerykańska inwazja. Minh i Mai Lin zatrzymali się w malutkiej wiosce, i poprosili o wodę dla zaspokojenia pragnienia. Pewien staruszek nalegał, aby poszli z nim obejrzeć wrak samolotu amerykańskiego pirata powietrznego, którego miesiąc wcześniej zestrzelili obrońcy wioski. Zanim zdążyli dojść do leżących opodal szczątków maszyny, przyłączyli się do nich prawie wszyscy mieszkańcy wioski. Wrak F-105 spoczywał w samym środku pola ryżowego. Przednia część kadłuba została całkowicie zmiażdżona. Starszyzna wioski z dumą opisywała przebieg walki, w czasie której udało się im zestrzelić wrogi samolot skoncentrowanym ogniem karabinów. Minh kiwał z podziwem głową i chwalił ich celne oko, ale od razu zauważył dużą dziurę po pocisku przeciwlotniczym albo rakiecie powietrze-powietrze, która znajdowała się w tylnej części dyszy. Nie miał wątpliwości, co naprawdę spowodowało upadek samolotu. Niewykluczone, że ci sami wieśniacy dziurawili kulami jego MiGa. Mimo to, nie przestał się do nich uśmiechać, a przed odjazdem wypili jeszcze po szklance piwa. Późnym popołudniem dotarli do wsi, w której mieszkał wuj Minha. Była większa niż te, przez które przejeżdżali wcześniej. Na obu krańcach wioski stały wieże obserwacyjne, skąd wypatrywano wrogich samolotów i prawdopodobnie także zestrzelonych, ale nie wziętych jeszcze do niewoli pilotów. Minh obserwował ludzi, którzy krzątali się na polach i w pośpiechu kończyli codzienną harówkę, żeby zdążyć przed zachodem słońca; inni przygotowywali się, aby dołączyć do zespołów naprawiających drogi. Patrząc na nich, pomyślał, że amerykańskiemu pilotowi rzeczywiście trudno byłoby niepostrzeżenie przemknąć przez tę okolicę. Powitanie i przedstawienie Mai Lin wujostwu przebiegło w napiętej i sztywnej atmosferze, bo ani wuj, ani ciotka nie pochwalali ich samotnej wycieczki. Jednak ów nieprzychylny nastrój rychło zniknął, kiedy otworzył plecak, w którym miał żywność przywiezioną z bazy. Wuj ze szczególnym entuzjazmem powitał butlę ryżowego wina. Tamtej nocy Minh i Mai Lai kochali się na matach rozłożonych w chacie, a wuj i ciotka, którzy uraczyli się winem, chrapali głośno w swoim podziemnym schronie. Kochankowie zamienili ze sobą zaledwie parę słów. Nie było potrzeby rozmawiać. Minh wiedział, że nie może pozwolić, aby ten związek rozwinął się w coś naprawdę poważnego; nie przy jego rodzaju pracy. Przecież w każdej chwili mógł zginąć. Zanim ciotka i wuj obudzili się rano, Mai Lin udało się bezpiecznie przemycić do schronu i ułożyć w kąciku. Powrót rowerami do Hanoi był męczący, a jazdę dodatkowo utrudniał fatalny stan dróg. Konwoje ciężarówek zamieniły je w ciągu nocy w jedno pasmo błota. Dla nich wyjechanie na drogę w ciągu dnia, nawet we mgle albo deszczu, było po prostu czystym samobójstwem. Niektóre amerykańskie samoloty szturmowe wyposażono w radary przeszukujące teren oraz czujniki wykrywające ciepło pracujących silników. Nikt nie miał pewności, gdzie w danej chwili operują, ale liczba ataków przeprowadzonych na konwoje w warunkach ograniczonej widzialności była wystarczająco duża, by każda wyprawa w świetle dnia była poważnym zagrożeniem. Minh rozstał się z Mai Lin przed domem, gdzie mieszkała ze swoją kuzynką, także studentką uniwersytetu. Studiowała języki obce, a traf chciał, że specjalizowała się właśnie w angielskim. Minh widział w tym jakąś sprzeczność i nie zmienił zdania, mimo że wytłumaczyła mu co nią kierowało. - Po wojnie w kraju będzie ogromne zapotrzebowanie na ludzi mówiących po angielsku - powiedziała. - Nawet kiedy już wyrzucimy Amerykanów, nie możemy ich ignorować: są na to zbyt potężnym i zbyt bogatym krajem. Jeśli mamy zająć należne nam miejsce wśród innych narodów, prędzej czy później będziemy musieli nawiązać z nimi stosunki. - A niby dlaczego to Amerykanie nie mieliby uczyć się wietnamskiego? - spytał ironicznie. - Przecież Wietnamczycy wygrają tę wojnę i wykopią ich stąd na zbity łeb. - Z tych samych powodów, dla których francuski, mimo że wykopaliśmy Francuzów, jest naszym drugim językiem - odpowiedziała z uśmiechem, wiedząc, że się z nią drażni. - Wydaje mi się jednak, że już teraz mamy dość osób mówiących po angielsku. Z tego co słyszałem, w Sajgonie i na południu kraju, uczą się go prawie wszyscy. - Właściwie, to wy piloci jesteście najgorsi - odpłaciła mu pięknym za nadobne. - Połowa zwrotów, których używacie pochodzi z angielskiego. Na przykład afterburner* albo roger*. Wszyscy co do jednego staracie się we wszystkim naśladować Amerykanów i świetnie o tym wiecie. - Może i tak - uśmiechnął się Minh - a może po prostu wszyscy piloci, niezależnie od narodowości, myślą podobnie. Uważasz, że mogłabyś uczyć mnie angielskiego? - spytał już całkiem serio. - Nie wydajesz się na to zbyt tępy, ale po co ci to? - Sam nie wiem. Chyba żeby zająć się czymś, kiedy mam pogotowie bojowe. Takie bezczynne siedzenie w kabinie bywa potwornie nudne. - Jeżeli mówisz poważnie, z przyjemnością ci pomogę. Mnie też nie zaszkodzi trochę ćwiczeń. Kiedy chcesz zacząć? - Dziś wieczór, o ile sądzisz, że uda ci się trzymać ręce z daleka ode mnie. - Obawiam się, że nie za bardzo możesz na to liczyć - oświadczyła z czułym uśmiechem Mai Lin. Kiedy Minh zgłosił swój powrót do służby, pułkownik Toon siedział w budynku dowództwa. Był wymizerowany i wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego niż zwykle. - A, to ty Minh, miło znów cię zobaczyć. Miałeś udany urlop? - Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Naprawdę doceniam to, co dla mnie zrobiliście. Jak wygląda sytuacja? - Niezbyt dobrze, niestety. Amerykanie atakują dosłownie całą dobę. W dzień wysyłają F-105 i F-4, a w nocy A-6 Marynarki. Musimy się ostro gimnastykować, żeby zgromadzić wystarczającą liczbę pilotów i maszyn oraz wysłać je im naprzeciw. - Przepraszam, towarzyszu pułkowniku - powiedział Minh, czując się, jakby przyłapano go na niedopełnieniu obowiązków. - Nie powinienem prosić o ten urlop. - Bzdura, kapitanie, wierutna bzdura! Gdybyście sami się do mnie z tym nie zwrócili, i tak bym was na niego wysłał. Proszę pamiętać: wojna będzie długa, a przemęczony pilot staje się nieostrożny. - Pułkownik położył mu dłoń na ramieniu i mówił dalej: - Niestety, mam dla was przykrą wiadomość. Wczoraj zginął wasz przyjaciel, porucznik Tranh. Przykro mi, że musiałem to wam powiedzieć. Minh czuł się, jakby ktoś dał mu pałką w głowę. Tranh! Szczęściarz Tranh! Trzy udane katapultowania. - Czy wiemy, jak to się stało? - zapytał pułkownika. - Nawet bardzo dobrze. Wystartował wcześnie rano jako skrzydłowy Thieu i przeprowadzili standardowy atak z naprowadzaniem z ziemi na eskadrę F-105. Nic z tego nie wyszło i właśnie ustawiali się do kolejnego uderzenia, kiedy nagle zaatakowano ich na południe od miasta. Thieu opowiadał, że rakieta uderzyła dokładnie w dyszę. Samolot natychmiast eksplodował, Tranh nie zdążył się katapultować. - Czy Thieu zauważył, jaki samolot zestrzelił Tranha? - Oczywiście F-4. Myślę, że cały czas było mu to pisane. Mgła przeszła w deszcz i Minh dał znak mechanikom, że zamierza zamknąć osłonę kabiny. Popatrzyli na niego, kiwnęli głowami i skryli się pod prowizorycznym daszkiem, który rozłożyli sobie w narożniku okalającego stanowisko obwałowania z worków z piaskiem. W ciągu paru chwil osłona zaparowała tak, że Minh miał wrażenie, jakby od reszty świata oddzielała go bawełniana zasłona. O łączności ze światem zewnętrznym przypominało tylko trzeszczące radio. Biedny Tranh. Koniec z piwnymi imprezami, stary przyjacielu. Nie będą już za tobą latały dziewczyny. Spróbował przypomnieć sobie kolegów ze szkolenia w Związku Radzieckim. Zdziwiony odkrył, że nie pamięta już nazwisk wielu z nich. Teraz co najmniej połowa zdążyła zginąć: zostali zestrzeleni albo zginęli w katastrofach, spowodowanych błędem pilota lub awarią sprzętu. Konflikt przekształcił się w długotrwałą wojnę na wyczerpanie, a Amerykanie zdawali się mieć niewyczerpane zapasy samolotów. Minh zauważył, że dłoń, którą trzyma na drążku, lekko drży, i uśmiechnął się smutno. Patrzcie go, to ma być wielki, dzielny myśliwiec! Aby powstrzymać drżenie, zacisnął mocno rękę wokół drążka, zadowolony, że zaparowana osłona kabiny chroni go przed spojrzeniami mechaników. Lepiej, żeby nie widzieli, że jeden z ich asów zachowuje się jak przerażony żółtodziób. Bezpieczny za szkłem organicznym ukradkiem otarł z czoła błyszczące krople potu. - Smok Jeden Jeden i Smok Jeden Cztery. Gotowość - rozkazujący głos, który odezwał się w radiu, sprawił, że zamarło mu serce. Pośpiesznie założył hełm i czekał. Amerykanie z pewnością nie przylecą w taką pogodę. Odsunął osłonę, żeby powietrze oczyściło szybę i spojrzał w niebo. Chmury wydawały się zalegać jeszcze niżej niż przedtem. Obsługa naziemna dostrzegła, że otworzył osłonę i zajęła swoje posterunki. - Smok Jeden Jeden i Smok Jeden Cztery, tu kontrola. Startujecie! Startujecie! Macie pozwolenie na kołowanie na pas i zezwolenie na start. W powietrzu nawiążcie kontakt z kontrolą sektora Hanoi. Słuchając głosu kontrolera, Minh wcisnął przycisk zapłonu i patrzył, jak wzrastają obroty silnika. Szybko sprawdził przyrządy i dał znak, żeby usunąć klocki. Przez hałas silnika przebił się, zapowiadający rychły nalot, zawodzący dźwięk syren na terenie bazy. Powoli przesunął dźwignię ciągu w przód, zwolnił hamulce, uśmiechnął się do mechaników i pokazał im uniesiony kciuk. Spostrzegł, że dłoń przestała mu drżeć. Kapitan James Evelyn Broussard Dowódca eskadry Ford, chudy kościsty major, stał z poczerwieniałą twarzą naprzeciw oficera operacyjnego, który zajmował miejsce na podium. Jim widział, że major ledwie nad sobą panował - wargi miał zaciśnięte, aż mu zbielały usta. Cała jego postawa wyrażała nieustępliwość i gniew. - Chcę się upewnić, że dobrze zrozumiałem - odezwał się, patrząc bez zmrużenia oka na oficera. - Skrzydło ma rzucić wszystkie siły na Aleję Rzeźników, ale każda maszyna zabiera tylko dwie 500-funtowe bomby? - Dokładnie tak - odparł oficer. Krążył wzrokiem po sali odpraw i wyraźnie unikał patrzenia na zgromadzonych pilotów. - Wyjątkiem są eskadry Łasic. Oni zabierają ten sam ładunek, co zawsze. - Czy ktoś zechciałby nas oświecić - ton głosu majora był przesycony ironią - dlaczego, do jasnej cholery, wysyłamy ponad dwadzieścia maszyn nad ten śmiertelnie niebezpieczny obszar, a każda ma dźwigać tylko po dwie bomby? Wydaje mi się, że nawet w dowództwie powinien zwyciężyć zwykły zdrowy rozsądek. To zupełnie bez sensu narażać na ryzyko taką liczbę maszyn. Przecież ten sam tonaż bomb mogłaby zabrać jedna czwarta tych samolotów, a ryzyko zmniejszyłoby się wtedy o trzy czwarte. Oficer operacyjny, nowo przybyły pułkownik Sił Powietrznych tylko potrząsnął głową. - Sugeruję, żeby na kilka minut powstrzymał się pan z pytaniami. Dowódca skrzydła jest w drodze tutaj. Myślę, że chce wam wszystkim zakomunikować coś, co być może wyjaśni te wątpliwości. Tak więc powstrzymajcie się jeszcze chwilę. Piloci grupy uderzeniowej zajęli miejsca w oczekiwaniu. Mike Patowski zwrócił się w stronę Jima i spytał: - Co to jest ta Aleja Rzeźników? Nazwa nie brzmi zachęcająco. Jim nachylił się i spojrzał na rozłożoną na stole mapę. - Tutaj - powiedział i wskazał ołówkiem odpowiednie miejsce - jest zastrzeżony obszar wokół Hanoi, którego nie wolno nam bombardować. A tutaj - przesunął ołówek nieco dalej - zamknięta pięćdziesięciokilometrowa strefa wzdłuż granicy chińskiej. Jak widzisz, między nimi przebiega czterdziestokilometrowy odcinek torów. Magistrala kolejowa prowadzi z Hanoi do Chin. Nie trzeba być przesadnie bystrym, żeby zrozumieć, że możemy zaatakować tylko ten fragment trasy, czyli jest to również najlepsze miejsce dla rozlokowania dział i rakiet przeciwlotniczych. Byłem tam tylko jeden raz, ale zdaje się, że jest ich tam tyle, że prawie się ze sobą stykają. Jeżeli zatem wziąć pod uwagę, że jedynym pewnym sposobem zbombardowania torów jest przelot prawie dokładnie wzdłuż nich aż do miejsca ataku… cóż, te kilka minut może okazać się naprawdę ekscytujące. Mike otworzył szeroko oczy i spojrzał na niego zdumiony. To będzie jego pierwszy lot w głąb silnie bronionego Szóstego Obszaru. Był niczym dzieciak, który pierwszy raz wyjeżdża pod namiot. Podniecony i stremowany, ale nie wylękniony. Jim zerknął na Andy’ego Pritcharda, który zauważył to, posłał mu przelotny uśmiech, po czym wrócił do studiowania mapy. Jim pomyślał z ulgą, że przynajmniej na tym froncie sprawy miały się zdecydowanie lepiej. Odkąd stracili Osła i dowództwo eskadry objął Stark, stosunki między nimi wyraźnie się polepszyły. Stark siedział przy końcu stołu ze zwykłą kamienną miną. Pogarda Jima dla tego człowieka rosła z dnia na dzień, ale starał się, aby nie zauważył tego Mike Patowski, nowy skrzydłowy Starka. Pomijając to, że Stark był zwykłym śmieciem, na dodatek zupełnie nie znał się na tym, co robił. Nadal nie szło mu pobieranie paliwa z tankowca, a bombardowanie w jego wykonaniu wyglądało wręcz skandalicznie. Zawsze jednak potrafił znaleźć jakąś wiarygodną wymówkę, dlaczego eskadra Cadillac przyleciała z opóźnieniem, nie zbombardowała celu lub przekroczyła czas tankowania. Jim doszedł do wniosku, że facet musi mieć gotową listę najrozmaitszych pretekstów i za każdym razem wybiera z niej najodpowiedniejszy. Niestety, pod jego dowództwem reputacja eskadry zaczęła podupadać. W klubie opowiadano sobie dowcipy o tym, że Cadillac nie potrafi dotrzeć nad cel, a nawet na czas wystartować. Na Andym Pritchardzie te złośliwości zdawały się nie wywierać żadnego wrażenia, ale on zaliczył już jedną turę lotów i miał za sobą ponad trzy czwarte drugiej. Wobec takich docinków mógł sobie pozwolić na obojętność. Stark, jeżeli nawet brał je do serca, nie dawał tego po sobie poznać. - Panowie, dowódca - ogłosił oficer. Piloci powstali z miejsc. Niski wojowniczy pułkownik szybko i zdecydowanie wkroczył na podwyższenie. Przypominał Jimowi Jamesa Cagneya w rolach twardzieli. Pułkownik zamienił po cichu kilka słów z oficerem operacyjnym i potoczył wzrokiem po twarzach pilotów. Wytrzymał ich tak przez kilka chwil na stojąco, wreszcie pozwolił im usiąść. - Podobno niektórym z was nie podoba się wagomiar zabieranych bomb. Co to znowu za bzdury? - spytał bez chwili przerwy. Niezrażony jego zachowaniem dowódca eskadry Ford poderwał się z krzesła. Trochę przypominał Jimowi Osła. - Proszę nam tylko wyjaśnić, pułkowniku, dlaczego mamy ryzykować dwadzieścia cztery maszyny, jeżeli ten sam ładunek możemy przenieść o wiele mniejszą liczbą samolotów. Dowódca skrzydła przez dłuższą chwilę wpatrywał się w majora, potem głośno wypuścił powietrze i jakby trochę oklapł: - Mógłbym po prostu powiedzieć, że macie słuchać rozkazów i robić co do was należy, ale chyba należy się wam ode mnie coś więcej. - Gestem dłoni nakazał majorowi, aby usiadł. - Prawda jest taka, że prawie nie mamy już bomb. Przedtem także ich brakowało, ale mieliśmy przerwy w bombardowaniach i dotąd zawsze udawało się uzupełnić zapasy. Teraz jednak nie mamy już skąd ich brać. W Stanach też ich brakuje. Poinformował mnie o tym nieoficjalnie przyjaciel z Pentagonu; wygląda na to, że krążą po całym świecie i odkupują bomby podarowane kiedyś naszym sojusznikom. Nawet te całkiem już przestarzałe. Naloty prowadzone przez B-52 i myśliwce zrzucające bomby tutaj, i dalej na południu, całkowicie wyczerpały nasze zapasy. Pamiętajcie, że każdy z tych wielkich skurczybyków za każdym razem zrzuca ponad sto 500-funtowych bomb. Mój informator mówi, że ogołocili wszystkie składy broni konwencjonalnej Sił Powietrznych i Marynarki w Stanach oraz w Europie. Będziemy musieli zaczekać, aż fabryki amunicji w kraju znów maksymalnie podkręcą produkcję. Kolejny dowódca eskadry podniósł się z miejsca: - To tłumaczy brak bomb, ale po co wysyłać wszystkie samoloty, jeżeli to samo zadanie może wykonać kilka maszyn? Nie widzimy w tym żadnego sensu. Cholera, przecież nie próbuję wykręcać się od latania. Jeżeli tak chce pan to przeprowadzić, to wezmę ze sobą dowódców eskadr, polecimy tam sami i zbombardujemy tory, a te żółtodzioby niech lepiej zostaną w domu. - Widzisz, tutaj nie o to chodzi, Ralph - odparł dowódca. - Wiem, że moglibyśmy wykonać ten nalot znacznie mniejszą liczbą samolotów. Ale dowództwo Siódmej Armii Powietrznej w Sajgonie domaga się czegoś innego. To samo dotyczy PACAF. Chcą, żebyśmy zwiększyli liczbę lotów i ani w ilości startów, ani w wylatanych godzinach nie dali się wyprzedzić Marynarce. - Chce pan powiedzieć, że igrają z naszym życiem dla jakiejś pieprzonej statystyki? - Cóż, nie ujął bym tego w ten sposób, ale rzeczywiście tak jest. W sali odpraw zapadła martwa cisza. Eskadra Cadillac znów miała opóźnienie. Jim sprawdził ich położenie, kiedy przelatywali na południe od Dien Bien Phu, kierując się na wschód w stronę wyznaczonego celu na granicy Szóstego Obszaru. Żeby tam dotrzeć, będą musieli przedrzeć się przez obronę wokół Yen Bai, gdzie szczególnie zajadli artylerzyści byli chyba wściekli na cały świat. Z lewej strony lecących samolotów, daleko w dole, wybuchło kilka bardzo niecelnych pocisków. Mieli szczęście, że w tej części kraju nie rozlokowano jeszcze baterii rakiet ziemia-powietrze. Przed nimi wiła się Czarna Rzeka, ale chmury były tak gęste, że pojawiała się tylko na krótką chwilę. Po miesiącu ulewnych monsunowych deszczy dżungla przybrała zielonkawoczarną barwę. - Eskadra Cadillac, uzbroić bomby - odezwał się Stark, nowy dowódca eskadry. Mike Patowski bez trudu utrzymywał pozycję na skrzydle prowadzącego. F-105 wyglądał dziwnie z dwiema tylko 500-funtowymi bombami, podwieszonymi po jednej pod każdym skrzydłem. Był jednak lżejszy i dzięki temu znacznie łatwiej się nim sterowało. Jima zdumiało, jak bardzo skróciła się droga startu. Thud dosłownie wyskoczył w powietrze. - Cadillac Trzy, tu prowadzący. Wysiadł mi doppler. Przejmij prowadzenie, moja para poleci za tobą - odezwał się Stark do Pritcharda. - Zrozumiałem. Wykonuję - odparł po kilku chwilach wahania Andy. Jim uśmiechnął się ironicznie pod maską. Jasne, wszystko zgodnie z rozkładem. Odkąd Stark zaczął latać jako prowadzący, w trakcie mniej więcej co drugiej misji przydarzały mu się jakieś usterki, które nie pozwalały mu lecieć dalej na pozycji dowódcy. Osioł po prostu poprosiłby prowadzącego drugiej pary o podanie namiarów i dalej prowadziłby eskadrę. Stark z powodu jakiegoś uszkodzenia dwukrotnie już zabierał swojego skrzydłowego i zawracał do bazy, a Jim i Andy sami musieli lecieć nad cel. Usterki samolotu pod względem formalnym usprawiedliwiały takie zachowanie, ale każdy inny pilot w skrzydle po prostu by je zignorował i co najwyżej zamienił się ze skrzydłowym miejscami. Dla wszystkich stało się jasne, że major Stark bardzo polubił pozycję prowadzącego, ale w trudnych warunkach niezbyt wierzy w swoje umiejętności. Jeszcze trochę, pomyślał Jim, i Stark zacznie przerywać wykonywanie zadania, zanim w ogóle wystartuje. Kiedy Jim podążył za Pritchardem na pozycję pierwszej pary, system wczesnego ostrzegania głośniej zaterkotał w słuchawkach. - Eskadra Cadillac, przechodzimy na dwójkę - powiedział Andy, nakazując im przełączyć radiostacje na częstotliwość bojową. Formacja wykonała rozkaz i Jim usłyszał odgłosy bitwy, która właśnie rozpoczynała się około 300 kilometrów przed nimi. Pokonując 16 kilometrów na minutę, wyjdą na pozycję ataku za mniej więcej piętnaście minut. Dodajmy do tego kolejne pięć, albo sześć na atak i ucieczkę oraz jeszcze sześć na wyjście na wyższy pułap. Czyli cała akcja zajmie im razem około dwudziestu pięciu minut. Potem, o ile nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, aż do jutra nie mają się o co martwić. Co za cholerne życie! Jim popchnął dźwignię ciągu, żeby nadążyć za prowadzącym. Andy zaczynał już zniżać lot, kierując się w stronę chmur. Prowadził bez zarzutu. Wszystko wychodziło mu gładko i precyzyjnie; latał bardzo podobnie jak Osioł. Boże! To było straszne. Następnego dnia po tamtej popijawie dopiero około południa zdołał jako tako usiąść na łóżku. Kate była wściekła i nie odzywała się do niego przez dwa dni. Biedny stary Osioł. Jim szybko odsunął od siebie te rozmyślania. Jeżeli nie skoncentruje się na tym co trzeba, dołączy do Osła i rzeszy innych zestrzelonych pilotów. Nghia Lo samo precyzyjnie wskazało swoje położenie, bo artyleria przeciwlotnicza położyła przed atakującymi samolotami ogień zaporowy z dział 85 i 100 mm. Działa tego kalibru donosiły na wysokość, na której leciała eskadra, ale ich radary miały niewielką szansę namierzyć samoloty, zanim nad nimi przelecą. Drążek zaczął się lekko szarpać w odzianej w rękawiczkę dłoni Jima. Właśnie przekroczyli prędkość 900 kilometrów na godzinę. Andy najwyraźniej starał się odrobić opóźnienie, które powstało w trakcie tankowania. Starkowi nadal sprawiało ono trudności. Mike’owi Patowskiemu przeciwnie, temu żółtodziobowi rzadko zdarzały się mimowolne odłączenia. Potrafił tak pilotować maszynę, jakby łączenie się metalowym przewodem z innym samolotem było najzwyklejszą rzeczą na świecie. Andy poprowadził eskadrę piętnaście stopni w prawo, odchodząc lekko od Yen Bai, które właśnie mieli przed sobą, i wszedł na kurs, który miał ich zaprowadzić pomiędzy najeżone działami fortyfikacje Yen Bai i Phu Tho. Chmury pod nimi wyglądały na bardzo gęste, ale pod podstawą stratusów dało się z pewnością latać, bo dochodziły już stamtąd odgłosy bitwy - na stanowiskach dział i rakiet ziemia-powietrze samoloty zwalczające obronę przeciwlotniczą siały śmierć i zniszczenie. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, odstęp pomiędzy atakującymi eskadrami Thudów powinien wynosić trzy minuty. Niewielkie doświadczenie, jakie zdobył nad Szóstym Obszarem, podpowiadało jednak Jimowi, że dzieje się tak nader rzadko. - Tu prowadzący Wiśnia! Prowadzący Wiśnia! Potwierdzone odpalenie rakiety! Odpalenie rakiety! Kiedy pierwsze okrzyki ostrzegające przed wystrzeleniem rakiety przeszyły powietrze, Jim poczuł skurcz w żołądku. Nie kojarzył nazwy eskadry, ale miał szczerą nadzieję, że chodzi o jakąś inną grupę uderzeniową, która znajduje się daleko od wyznaczonego im celu. Było to jednak mało prawdopodobne, jako że nadawali na tej samej częstotliwości bojowej. - Prowadzący Skuter do dowódcy eskadry Koronka - osłona złożona z myśliwców F-4 chciała rozmawiać z dowódcą będących w powietrzu F-105. - Mów Skuter, tu Koronka. - Głos, który odpowiedział na wezwanie był napięty i pełen zniecierpliwienia. Dowódca eskadry Koronka nie miał nastroju do pogawędek z myśliwcem, który osłaniał go gdzieś daleko w górze. Jim sprawdził zegar na tablicy przyrządów. Nic dziwnego, że prowadzący Koronki był taki nieprzyjazny. Za dwie do trzech minut miał rozpocząć nalot. - Zrozumiałem, Koronka. Chciałem tylko, żebyś wiedział, że tutaj w górze masz osiem par skrzydeł. - Zrozumiałem, osiem. Koniec. Dowódca eskadry MiGCAP chciał, żeby piloci wychodzących znad celu Thudów wiedzieli, że w górze zobaczą osiem amerykańskich myśliwców i żeby przypadkiem nie pomylili ich z MiGami. Miał po temu uzasadnione powody. Chodziło o to, że piloci Thudów bywali dosyć nerwowi i mieli skłonność najpierw naciskać spust, a dopiero potem rozpoznawać typ samolotu. Kiedy zbliżyli się do obszaru, gdzie znajdowała się linia kolejowa, którą mieli zaatakować, chmury zaczęły rzednąć. Brudnoszare obłoczki wybuchów natychmiast rozpoczęły wspinaczkę na ich pułap. Jim bez patrzenia w dół wiedział, że bez wątpienia przecinają właśnie Phu Tho - zachodnią granicę strefy, w której czekały ich naprawdę ciężkie chwile. Eskadra Cadillac wzniosła się na 3.000 metrów i weszła w postrzępione chmury; byli chwilowo bezpieczni - teraz mogły im tylko zagrozić działa naprowadzane radarem i rakiety. Jeśli jednak rakieta ziemia-powietrze namierzyła samolot znajdujący się w chmurach, pilot niewiele mógł zrobić, aby się bronić. Na szczęście grubość pokrywy chmur nie przekraczała tysiąca metrów, więc eskadra szybko wyłoniła się z nich i weszła na ustalony pułap 4.000 metrów. Ogień prowadzony z ziemi był teraz doskonale widoczny dla każdego, kto chciałby się tym zainteresować. Jim wolał poszukać wzrokiem podanych na odprawie punktów orientacyjnych. Po głowie krążyła mu uporczywa myśl, że na każdy widoczny wystrzał z dział kalibru 37 i 57 mm przypadały prawdopodobnie setki innych, których nie sposób było dostrzec. Postanowił, że nie spojrzy w dół tak długo, aż będzie to konieczne i skoncentrował wzrok na prowadzącym, ale po chwili ze skruchą przypomniał sobie, że on również powinien wypatrywać rakiet i wrogich myśliwców, a nie polegać przesadnie w tej sprawie na Pritchardzie. Eskadrę rozdzieliły nagle dwa wybuchy dobrze wymierzonych pocisków. Jimowi wydawało się, że poczuł, jak odłamki uderzają w kadłub, ale szybki rzut oka na przyrządy upewnił go, że nic nie uległo uszkodzeniu. Obejrzał się, chcąc spojrzeć na drugą parę i przeżył szok, bo nie zobaczył nikogo. Obrócił głowę w przeciwnym kierunku: - Prowadzący Cadillac, tu Dwójka - kiedy Pritchard przejął od Starka dowodzenie, Broussard zmienił kryptonim swego samolotu. - Nie widzę drugiej pary. Dostrzegł, że Pritchard pośpiesznie odwrócił głowę i zbadał wzrokiem niebo za nimi. Jego samolot nawet przy tym nie drgnął. - Są tam, Dwójka - odpowiedział Pritchard - ale tak daleko z tyłu, że prawie ich nie widać. Cadillac Trzy i Cztery, czy macie zamiar do nas dołączyć, czy wolicie bombardować sami? My w każdym razie nie będziemy dla was zawracać ani zwalniać. - Zrozumiałem. Dołączamy - odparł Stark, ignorując sarkazm Pritcharda. Jim sprawdził wskazania dopplera i okazało się, że od IP dzieli ich mniej niż minuta lotu. Następnie zerknął szybko na ślimaczącą się z tyłu parę. Nie było mowy, aby udało się im na czas zająć pozycję, zejść razem na niski pułap, a potem wznieść się na odpowiednią wysokość i zbombardować cel. Nic nie wskazywało na to, że Pritchard gotów jest na nich zaczekać. - Tu Berło, tu Berło. MiGi w powietrzu! MiGi w powietrzu! - Berło, tu prowadzący Skuter. Gdzie one są? - Eskortujący ich myśliwiec żądał namiarów wrogich maszyn. - Cholera jasna, tu Koronka do wszystkich. Zejdźcie z tej częstotliwości. - Dowódcę misji złościły niepotrzebne pogawędki na głównej częstotliwości bojowej. W słuchawkach Jima rozległo się gwałtowne terkotanie systemu ostrzegawczego. Nie zwracał uwagi na ostrzeżenia przed zwykłymi radarami namierzającymi, ale wykrycie naprowadzającego rakiety radaru typu Fansong postawiło go w stan pełnej gotowości. - Prowadzący Cadillac... - odezwał się, chcąc ostrzec Pritcharda przed niebezpieczeństwem. - Słyszę go - odpowiedział Andy. - Ale i tak czas już schodzić. - Rakieta! Rakieta! - to chyba był głos Mike’a, skrzydłowego Starka. Jim przechylił samolot na skrzydło i od razu zauważył biały obłoczek odpalonego pocisku, któremu towarzyszyła chmura liści i pyłu poderwana z ziemi podmuchem silnika startowego rakiety. Przechylił głowę i patrzył, jak około pięciometrowej długości rakieta nabiera prędkości i mija ich z tyłu. Wydawało się, że przeszyła wolną przestrzeń pomiędzy Trójką i Czwórką. Nikt z eskadry nie spróbował nawet wykonać uniku, a już zniknęła im z oczu i skryła się w chmurach. - Czasami lepiej mieć szczęście niż talent - powiedział Andy, który także obserwował tor lotu rakiety. - Tu prowadzący Koronki, do jasnej cholery, nie zajmujcie tej częstotliwości, chyba że w razie niebezpieczeństwa! Prowadzący eskadrę Cadillac rozpoczął skręt w lewo znad IP i zwiększył prędkość. Jim prawie nie widział białych obłoczków pocisków, dopóki nie pojawiły się tuż przed nim. Pritchard nie wykonał żadnego ruchu, by je ominąć. Przeszli. Jim dostrzegł linię kolejową, która biegła na północny wschód w stronę Chin i ponownie sprawdził przełączniki uzbrojenia. Z przesuniętymi na pełną moc dźwigniami ciągu zeszli już na 150 metrów. Ziemia przemykała pod nimi w szalonym pędzie, zabudowania zlewały się w oczach. Nagle Pritchard, aby wejść na pułap bombardowania, poszedł świecą w górę. Siła przeciążenia ściągała Jimowi maskę; czuł jak napełniają się komory powietrzne kombinezonu, obciskają mu nogi i brzuch. Kiedy dotarli na wyznaczony pułap, przerzucili maszyny na plecy i pod kątem sześćdziesięciu stopni zanurkowali w kierunku torów. Przez kilka chwil byli w stanie nieważkości. Mknęli prawie równolegle do szyn z niewielkim odchyleniem, aby przeciąć je pod właściwym kątem. Jim naprowadził celownik delikatnymi ruchami drążka i orczyka; zerknął jeszcze raz na Pritcharda, w samą porę, aby zobaczyć, jak po odpaleniu dwóch miniaturowych ładunków bomby odrywają się od belek. Wcisnął przycisk na drążku sterowym i poczuł, że dwie pięćsetfuntówki poszły w dół. Po obu stronach torów roiło się od maleńkich ogników z luf broni maszynowej; towarzyszyły im większe rozbłyski ognia artyleryjskiego. Pociągnął na siebie drążek i poczuł wyraźnie, że maszyna aż zajęczała przy tym manewrze. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, ale cały czas starał się utrzymać Pritcharda w polu widzenia. Pchnął dźwignię ciągu do końca i włączył dopalacz. Leciał za Pritchardem na zachód na wysokości 150 metrów, kiedy przelatywali nad jakimś miasteczkiem, zeszli na sto. Jim miał szczerą nadzieję, że fala dźwiękowa wytłucze wszystkie szyby w mieście. Prowadząca maszyna zaczęła zawracać na wschód. Zwariował? Tamci znowu będą próbowali ich zabić. W tej samej chwili uświadomił sobie, że nie było z nimi Starka i Patowskiego. Jezu! Czy powtórzy się sytuacja, gdy stracili Osła? - Cadillac Trzy, tu prowadzący. Gdzie jesteś? - Właśnie wychodzimy znad celu - odezwał się drżącym głosem Stark. - Teraz skręcamy na zachód. Oznaczało to, że nawet gdyby pierwsza para wyłączyła dopalacze, będą przez chwilę lecieli naprzeciwko siebie z sumaryczną prędkością bliską 2.000 kilometrów na godzinę. Pritchard, wspinając się, aby przejąć wlokącą się z tyłu parę, zaczął zawracać o 180 stopni na zachód. Jim odczuwał takie obrzydzenie, że prawie przestał się bać. Dlaczego, do cholery, Andy ma zawracać po tego faceta? Wtedy przypomniał sobie, że Stark powiedział, że jego dopplerowski system nawigacyjny nie działa. Jim przypuszczał, że to tylko kolejna wymówka. Ale jeżeli doppler naprawdę miał jakąś usterkę? Żaden dowódca eskadry nie zostawiłby członka swojej formacji w takim położeniu. Chryste! Dlaczego Stark nie poprosił Mike’a, żeby go poprowadził? Zażenowany przypomniał sobie, że Mike jest przecież zupełnym żółtodziobem. - Cadillac Trzy, zgłoś się. Jesteś na mojej dziesiątej, odległość około czterech kilometrów - nadał Pritchard. Jim zwrócił głowę w lewo i poszukał wzrokiem drugiej pary. Dostrzegł ich lecących przed nimi nisko nad ziemią. Podążające na zachód myśliwce ścigały strugi pocisków. - Skręćcie około piętnastu stopni w prawo - mówił dalej Andy. - Musimy wyjść na północ do Phu Tho. Stark nie odpowiedział, ale posłusznie położył samolot w zakręt. Mike trzymał się go jak przyklejony. Jim doskonale potrafił sobie wyobrazić, co musi przeżywać młody porucznik, który pierwszy raz zetknął się z artyleryjskim i rakietowym ostrzałem nad Szóstym Obszarem. Kiedy jednak o tym pomyślał, uświadomił sobie, że nabyte doświadczenie wcale nie zwiększa poczucia bezpieczeństwa i ani trochę nie poprawia samopoczucia. Gęsty ostrzał artyleryjski z lewej burty był znakiem, że nadlatują ponownie nad Phu Tho. Jeszcze kawałek, pomyślał Jim, i najgorsze będziemy mieli za sobą. Pod myśliwcami mignęły wody Rzeki Czerwonej. Jeszcze tylko kilka kilometrów. Pomiędzy samolotem Broussarda a maszyną prowadzącego rozbłysło oślepiające światło. Mózg Jima rozpoznał je w jednej chwili. Jezu! To była rakieta, ale nadleciała z góry. Nikt inny oprócz niego nie mógł jej zauważyć, bo Stark i jego skrzydłowy nadal byli przed nimi, a pocisk przeszedł za ogonem maszyny Andy’ego. - Eskadra Cadillac! Unik w lewo! Unik w lewo! - krzyknął. Andy nie wahał się ani chwili. Natychmiast położył na skrzydło Thuda, wszedł w ciasny ściskający wnętrzności skręt i stromo zanurkował w lewo. Jim za wszelką cenę starał się utrzymać za nim, ale mocno zboczył z toru lotu Andy’ego. Kolejne dwie rakiety przemknęły między myśliwcami. Jim ściągnął na siebie drążek, pociemniało mu w oczach i dopiero, gdy zwolnił nacisk na stery, wrócił mu wzrok. Z wysiłkiem odwrócił głowę, aby spojrzeć przez ramię i dostrzec wreszcie niewidzialnego przeciwnika. Zobaczył jednak tylko niebo i chmury. Samolot prowadzącego także zniknął mu z oczu. Po chwili dostrzegł Andy’ego, który z włączonym dopalaczem starał się nabrać wysokości. MiG-21 był sześćset metrów ponad nim i właśnie wykonywał ostry skręt, aby zająć pozycję do kolejnego ataku. Jim patrzył z mimowolnym podziwem, jak mały błyszczący samolot wchodzi w zakręt. Przypominał mu bardzo T-38, na którym przez ponad cztery lata latał jako instruktor. Próbował zawrócić ciężki myśliwiec i pomóc Andy’emu w obliczu zagrożenia, ale tylko jeszcze bardziej oddalił się od miejsca starcia. Niech szlag trafi te małe wąskie skrzydła! Jim uzbroił działka i, poświęcając szybkość na rzecz wysokości, poszedł prawie pionową świecą w górę. Potem przerzucił samolot na plecy i skierował nos F-105 tam, gdzie rozgrywała się walka. Szybko stało się jasne, że jeśli mu ktoś nie pomoże, Andy wpadnie w prawdziwe tarapaty, bo chociaż Thud przewyższał mały rosyjski myśliwiec szybkością, był od niego zdecydowanie mniej zwrotny. MiG zyskiwał pozycję i odległość dogodną do zabójczego strzału. Gdzie, do cholery, podziewa się Stark? Potrzebna im była pomoc. Jim ponownie podniósł nos samolotu i, pokonując wysokie przeciążenie, wykonał półbeczkę. Leciał przez cały czas na plecach; nos Thuda celował w przestrzeń tuż za ogonem MiGa. Nie było mowy, żeby udało się mu go trafić, ale musiał spróbować odwrócić na chwilę jego uwagę, żeby w tym czasie Andy zdołał się od niego oderwać. Gdyby im się powiodło, nie było takiego samolotu, który potrafiłby dorównać prędkością w locie poziomym nieobciążonemu bombami Thudowi. Od MiGa dzieliło go ponad 1.500 metrów - o wiele za duża odległość, by posłać skuteczną serię. Mimo to nacisnął spust; Vulcan zaterkotał i Jim natychmiast odczuł gwałtowny odrzut działka. Jak przewidywał, strumień zabójczych pocisków opadł daleko za ogonem nieprzyjacielskiej maszyny. MiG nawet nie zadał sobie trudu, żeby zrobić unik, lecz nadal ścigał swój cel. Jim, aby zmniejszyć odległość od walczących, wszedł w pionowe nożyce. Nie zdążył. MiG wszedł na pozycję umożliwiającą otwarcie skutecznego ognia i odpalił następną parę rakiet powietrze-powietrze typu Atoli. Pierwsza chybiła zaledwie o kilka metrów, ale druga poleciała w kierunku dyszy samolotu Andy’ego. Jeszcze przed sekundą dwudziestopięciotonowa maszyna leciała w powietrzu; chwilę później w mgnieniu oka zamieniła się w kupę poskręcanego żelastwa. Eksplozja objęła cały kadłub. Wrak, który runął w kierunku ziemi, prawie nie przypominał już samolotu. Nie rozwinął się spadochron, sygnalizator ratunkowy milczał. Oszalały z wściekłości, Jim tak gwałtownie zadarł nos samolotu w górę, że przestał cokolwiek widzieć. Potem ponownie przerzucił maszynę na plecy i rozejrzał się w poszukiwaniu wroga. Dostrzegł, że MiG wznosi się pionową świecą i leci prosto na niego. Przeszli obok siebie niemal ocierając się osłonami kabin i rozdzielili się każdy lecąc w przeciwną stronę. Statecznik pionowy wietnamskiego myśliwca pomalowany był na czerwono. Jim szybko skręcił ostro w prawo. Seria pocisków wystrzelonych przez niewidocznego przeciwnika przeszła tuż obok skrzydła. Kontynuował skręt, ale tyle mu z tego przyszło, że dostrzegł kolejnego MiGa-21, który wychodził na dogodną pozycję. Pierwszą z wrogich maszyn miał teraz z prawej; leciała ku niemu pod niewielkim katem i zachodziła Broussarda od tyłu. Oba MiGi próbowały wziąć Thuda w kleszcze. Jim nie miał wyboru. Kiedy wszedł na zachodni kurs, przestał skręcać, pchnął drążek, aż przeciążeniomierz pokazał 2G, włączył dopalacz i pomknął nad wierzchołkami drzew. Gdy przekroczył już prędkość dźwięku, przechylił maszynę na skrzydło, aby sprawdzić, co dzieje się z tyłu. Oba MiGi najwyraźniej zrezygnowały z pogoni; piloci wiedzieli, że w każda próba dogonienia F-105 skazana była na niepowodzenie. Jim zerknął na wskaźnik paliwa; najwyższy czas lecieć do tankowca. Przełączył radiostację na częstotliwość tankowania, zastanawiając się jednocześnie, co stało się z pozostałymi dwiema maszynami eskadry. Słyszał przez radio czyjeś głosy, ale był zbyt zajęty, aby zrozumieć, o czym mówią. Umysł Jima wciąż nie chciał zaakceptować potworności tego, co się wydarzyło. Prawie obojętnie przyglądał się pociskom, które wybuchały wokół samolotu, ale nie zadał sobie najmniejszego trudu, aby ich uniknąć. Jeszcze godzinę wcześniej serce łomotałoby mu z napięcia. Teraz patrzył na kolejne eksplozje prawie bez zainteresowania. - Niebieska Kotwica, Niebieska Kotwica, tu Cadillac Dwa. Odpowiedź przyszła natychmiast: - Cadillac Dwa, zgłasza się Niebieska Kotwica Cztery Cztery. Podchodź. - Zrozumiałem, Niebieska Kotwica. Pojedynczy samolot Cadillac Dwa dotrze za dwie minuty. Stan paliwa krytyczny. Wchodzę na wysoki pułap. - Cadillac Dwa, tu Cztery Cztery. Zrozumiałem. Mamy tu drugą parę twojej eskadry. Jak skończą tankować, wylecimy ci na spotkanie. - Równie dobrze możecie dać sobie spokój, bo wtedy od dawna już nie będę miał ani kropli paliwa. Pilot tankowca zamilkł na chwilę, po czym odparł; - Zrozumiałem, Cadillac Dwa. Skręcamy w twoją stronę. Jeżeli ci to pomoże, zwiększymy także okrążenie i wylecimy poza obszar tankowania. - Byłoby świetnie - odrzekł apatycznie Jim. Ciało Broussarda spełniało wszystkie funkcje autopilota: dłonie i nogi wykonywały wyuczone ruchy, ale jego umysł rozpamiętywał wciąż tamtą bezwzględną i gwałtowną walkę, w której zginął Andy Pritchard. Uświadomił sobie, że odkąd zaatakowały ich MiGi, nie zamienili z sobą ani jednego słowa. Przytłaczało go jakieś nieprawdopodobne znużenie. Andy Pritchard nie żyje. Człowiek, który chciał zostać generałem, jest martwy. I „Osioł” Sheehan też. I Bobby Packard - miejmy nadzieję, że jest więźniem, ale równie dobrze i on może nie żyć. Andy i Osioł zginęli przez Starka - był tak samo odpowiedzialny za ich śmierć, jak wietnamski pilot za sterami MiGa z czerwonym ogonem. Wszyscy zginęli. Kurczowo wbił palce w maskę, zerwał ją z twarzy i zwymiotował na podłogę kabiny. Jim opadł na składane krzesło przy stoliku odpraw i przysłuchiwał się, jak Stark mówił do oficera wywiadu: - Kiedy MiGi wyskoczyły na drugą parę, mieliśmy już tak niewiele paliwa, że uznałem, iż rozważniej będzie opuścić ten obszar. Zakładałem, że kapitan Pritchard ucieknie im i poleci za nami, szczególnie, że wysiadł mi doppler. Nic nie wskazywało, że zamierza ich zaatakować. - Nie zaatakował ich - wtrącił się Jim - to oni zaatakowali nas i to cholernie skutecznie. Stark spojrzał na niego bez mrugnięcia okiem, potem ponownie zwrócił się w stronę oficera i mówił dalej: - Gdybym wiedział, że coś mu zagraża, zawróciłbym, ale nikt z nich nie nawiązał z nami łączności. - Słuchaj no ty, ja... - Jim poczuł nagle na ramieniu dłoń dowódcy dywizjonu, który cały czas stał za nim i przysłuchiwał się odprawie eskadry Cadillac. - To chyba wystarczy, poruczniku - powiedział dowódca. Jego dłoń nadal spoczywała na ramieniu Broussarda i nie pozwoliła mu podnieść się z krzesła. Stark wstał: natychmiast wyszedł. Mike Patowski, który sprawiał wrażenie bardzo zmartwionego, poszedł za nim powolnym krokiem. Kiedy wszyscy opuścili salę, zwalisty podpułkownik usiadł przy stole obok Jima. Zerknął na oficera wywiadu i ten się natychmiast ulotnił. - Jimbo - zaczął dowódca - to było dla ciebie ciężkie przeżycie, tym bardziej, że wcześniej straciliśmy Osła i Boba Packarda. - Pułkowniku - odparł z goryczą Jim - żaden z nich nie musiał zginąć. W jednym i drugi przypadku doszło do tego, bo zawrócili po Starka. Ten człowiek jest niekompetentnym tchórzem. Wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nic w tej sprawie nie robi. Dowódca pokiwał powoli głową, jak gdyby zgadzał się z nim w całej rozciągłości. Potężne dłonie bawiły się pozostawionym na stole ołówkiem. Siedział ze zmarszczonymi brwiami. Zwrócił przekrwione oczy na Broussarda i powiedział; - Cóż, mogę tylko rzec „witaj w prawdziwym świecie”. Nie zawsze możemy wybierać z kim i przeciwko komu mamy walczyć. Nawet gdybym chciał, a chcę, nie mogę go przenieść. Zawsze tego chciałem. Ma kumpli, którzy potrafią zablokować wszystko, cokolwiek ktoś próbuje w tej sprawie zrobić. Naprawdę wolałbym nie być tym, który ma dla ciebie same złe wiadomości, ale wolę sam ci o tym powiedzieć, zanim zrobi to za mnie ktoś inny. Właśnie dostaliśmy listę nowych awansów na podpułkownika i Stark na niej jest. - Ołówek trzasnął mu między palcami. - Tak. Ten skurwysyn dostał podpułkownika w strefie działań wojennych. Ogromny mężczyzna podniósł się ciężko z krzesła i niezdarnie poklepał Broussarda po plecach. Uśmiechnął się na widok jego pełnego niedowierzania wyrazu twarzy. - Śmieszny jest ten nasz świat, nie sądzisz? - powiedział. Ciężkim krokiem opuścił salę, pozostawiając kapitana Broussarda w kompletnym osłupieniu. Kiedy powoli wychodził z sali odpraw, Jim czuł, że drżą mu kolana. Bolał go brzuch. Stark czekał na niego za drzwiami. - Kapitanie, muszę z panem pomówić. Mianuję pana prowadzącym drugiej pary i chcę się upewnić, że rozumie pan, na czym polegają moje metody działania. Jim minął go z opuszczoną głową i nawet na niego nie spojrzał. W ogóle nie odpowiedział. - Kapitanie Broussard, mówię do pana! Jim nadal szedł ciężkim krokiem przed siebie, dopóki Stark nie przytrzymał go dłonią za ramię. Broussard strząsnął jego rękę i z płonącymi oczyma stanął z nim twarzą w twarz. - Dotknij mnie jeszcze raz, Dickie, a rozkwaszę ci mordę! Stark cofnął się: - Myślałem, że uda się nam dogadać, ale wygląda na to, że się pomyliłem. Niech i tak będzie. Ale jedno musi być jasne, kapitanie Broussard. Teraz to jest moja eskadra i będzie się w niej działo tak jak ja chcę. Będzie pan robił, co powiem i kiedy powiem. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? - O tak, Dickie - odparł spokojnie Jim - słyszę, co mówisz. A teraz pozwól, że cię o coś spytam. Jak będziesz się czuł, prowadząc swoją eskadrę ze świadomością, że ja przy każdym starcie siedzę na twojej szóstej z Vulcanem gotowym do strzału? Odwrócił się i odszedł. Major Delbert „Osioł” Sheehan Osioł przecisnął porośniętą kilkudniowym zarostem twarz przez niewielki prześwit w gęstym listowiu i podejrzliwym wzrokiem zbadał brzegi wartkiego leśnego potoku. Wezbrane wody w miejscu, gdzie zakręcały ostro wzdłuż zbocza góry, wystąpiły z brzegów i rozlały się po podszyciu dżungli. Przemoczona i brudna postać podkradła się do poszerzonego koryta strumienia, szybko napełniła plastikowe butelki i ponownie skryła się w krzakach. Czujny niczym ścigane zwierzę, Osioł zatrzymał się przy wysokim drzewie i nasłuchiwał odgłosów pogoni. Uspokojony, że nikt go nie zauważył, opadł ciężko na ziemię i oparł się plecami o ogromny pień. Opróżnił jednym haustem butelkę i zużył trochę wody z kolejnej, aby zwilżyć brudną chusteczkę, którą delikatnie oczyścił zaognioną szramę na twarzy. Rana była gorąca w dotyku i paskudnie bolała. Obmycie jej przyniosło Sheehanowi chwilową ulgę. Ze złością spojrzał na opuchnięty lewy nadgarstek, tak posiniały pod warstwą błota, że prawie czarny. Skubaniec na pewno jest złamany, pomyślał, a w ranę na twarzy z pewnością wdało się zakażenie. Kontynuował dokładne oględziny całego ciała, które było w coraz gorszej kondycji, i podsumował odniesione kontuzje: kostka zwichnięta po wczorajszym upadku ze zbocza, na zdrowej ręce głębokie zadrapania od kolców jeżyn i słoniowej trawy, twarz i nieosłonięta część karku pokryte zaognionymi czerwonymi guzkami od ukąszeń moskitów, a na klatce piersiowej, w miejscach gdzie metalowe odłamki płonącego myśliwca przebiły kombinezon i kamizelkę ratunkową, kilka niewielkich ropiejących ran. Muszę spojrzeć na to z jaśniejszej strony, pomyślał. Przynajmniej nie nabawiłem się podagry ani wrzodów żołądka od nadmiaru żarcia. Rozpiął przód kombinezonu i spojrzał ze złością na jakieś przypominające ślimaka stworzenie, które przyssało mu się w okolicy pępka. Wyciągnął nóż z pochwy i delikatnie podważył nim tylną część ciała zwierzęcia. Ześlizgnęło się z ostrza, całkowicie obojętne wobec tych zabiegów. A do cholery z tym. Osioł jednym szybkim ruchem zerwał pijawkę z ciała i odrzucił na bok. Mówiło się, że przy takim usuwaniu, głowa pijawki pozostaje pod skórą i zaczyna ropieć, ale Osioł uznał, że jedna rana więcej czy mniej nie robi mu już najmniejszej różnicy. Przez dziurę w nogawce kombinezonu dostrzegł kolejne śliskie stworzenie, które posuwało się centymetr po centymetrze w kierunku jego krocza i także rzucił je na ziemię. Jak długo to już trwa? Siedem, osiem dni? Może więcej. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy skończyło mu się jedzenie, ale na samą myśl o tym rozbolał go brzuch. Do tamtej listy trzeba jeszcze dodać solidny ból brzucha. No i nadal miał podwyższoną temperaturę, chociaż gorączka wyraźnie spadla. Rozmasował obolałe wnętrzności i zauważył, że wystający brzuch zniknął i zapadł się pod żebrami. Jeżeli ta głupia pogoda szybko się nie poprawi, to zanim uda mu się połączyć z jakimś samolotem, żółtki dawno zdążą go złapać albo zdechnie tu z głodu. Od dnia, kiedy się katapultował, nad ziemią unosiła się szara pokrywa chmur, która otuliła ją szczelnie niczym koc i skutecznie zniechęcała Amerykanów do lotów nad tym obszarem. Mimo to musieli wylatywać na akcje, bo Osioł czuł, jak ziemia trzęsie się od eksplodujących w oddali bomb. W kamizelce znajdował się mały kompas. Posłużył się nim do określenia ich azymutu i wyszło mu, że bombardują tereny na północ od Hanoi, najprawdopodobniej chodziło o linię kolejową prowadzącą do Chin. Jeżeli tak, to nie mieli powodu, aby przelatywać nad tą okolicą. Musi po prostu się z tym pogodzić i nie dać się złapać, dopóki nie powrócą. Nie będzie to wcale łatwe. Nie licząc pierwszego spotkania z wietnamskim oddziałem, dwukrotnie już o mało go nie złapali. Kiedyś próbował napełnić butelki w jakimś strumyczku i leciwie zdążył zanurkować w gęste zarośla, bo przeciwnym brzegiem prawie bezszelestnie szedł trzyosobowy patrol. Zjawili się niczym duchy. Zdradził ich tylko cichy plusk wody. Innym razem leżał właśnie płasko na brzuchu, wypatrując i nasłuchując polujących na niego żołnierzy, kiedy nagle dwóch z nich minęło go w odległości nie większej niż dziesięć metrów. Gdyby usłyszał ich wcześniej, na pewno próbowałby się odsunąć, a oni z pewnością dostrzegliby wtedy ruch w zaroślach. Zamiast tego przeszli obok ze wzrokiem wbitym prosto przed siebie. Parokrotnie, kiedy Wietnamczycy przeczesywali zbocza gór, słyszał rozmowy i nawoływania. Zawsze udawało mu się znaleźć jakąś kryjówkę. Podejrzewał jednak, że kiedy się trochę przejaśni, światło zacznie prześwitywać przez liście, oświetli ziemię oraz niskie krzaki, a wówczas zagłębienia, w których się dotąd krył, nie będą już tak bezpiecznym schronieniem. Odkąd stanął zegarek, Osioł stracił poczucie czasu w tym szarozielonym świecie. Kiedy pod potrójnym sklepieniem drzew zapadał mrok, szukał bezpiecznego miejsca, w którym mógłby przetrwać noc. O pierwszym brzasku wyruszał ostrożnie w poszukiwaniu wody i schronienia w ciągu dnia. Z czasem przestał obawiać się stworzeń zamieszkujących dżunglę; nie przerażały go już, i prawie się z nimi zaprzyjaźnił. Jednak to, że Wietnamczycy jeszcze go nie schwytali, zawdzięczał przede wszystkim gęstwinie dżungli i mgle zalegającej w wyższych partiach gór, gdzie się ukrywał. Nadal brzydził się pijawek i uważał na węże, chociaż odkrył, że jeśli, tylko nie idzie zbyt szybko, małe, śmiertelnie niebezpieczne daszniki ustępują mu z drogi. Powolne ruchy opanował prawie do perfekcji. Ptaki nagle przycichły i Osioł natychmiast nastawił uszu. W dżungli zdobył odrobinę wiedzy o naturze i zauważył, że głosy zaniepokojonych czymś ptaków brzmią inaczej niż ich zwyczajne wrzaski. Te były wyraźnie rozzłoszczone. Pośpiesznie wsadził butelki na wodę do kieszeni kombinezonu i opadł na czworaki. Powoli zanurzył się w gęste krzaki i rozciągnął się całym ciałem na mokrej ściółce. Z kabury pod pachą wyciągnął rewolwer i postarał się uspokoić rozkołatane serce. Nadal za każdym razem, kiedy wyjmował broń, wydawał się sobie trochę śmieszny. Usłyszał ich wcześniej, zanim ich zobaczył. Czteroosobowy patrol szedł wzdłuż strumienia z Kałasznikowami gotowymi do strzału. Penetrowali wzrokiem brzegi i pobliskie krzaki. Szukają go. Osioł zacisnął powieki i niemal natychmiast znowu je otworzył. Spojrzał na pijawkę, która uniosła się na tylnej części ciała i stała kołysząc głową, jakby węszyła, z której strony dobiegnie ją zapach krwi. Wyraźnie nie mogła się zdecydować, czy pójść w kierunku Osła, czy w stronę Wietnamczyków. Patrol zatrzymał się nad strumieniem. Żołnierze przyklęknęli i znikli Sheehanowi z oczu, a on leżał z zamierającym sercem, bo doskonale wiedział, że przypatrują się miejscu, w którym napełniał butelki. Chociaż bardzo się starał, zostawił tam jednak trochę śladów. Wyjrzał zza szerokich liści i dostrzegł, że są pogrążeni w cichej, ale ożywionej dyskusji. Jeden z nich, najwyraźniej dowódca, pokazywał jak się powinni rozdzielić i którędy pójść. Osioł przyglądał się młodemu mężczyźnie o pozbawionej zarostu twarzy, który ostrożnie skradał się w jego kierunku. Sheehan powoli i nieznacznie poruszył rewolwerem, mierząc przez cały czas w pierś Wietnamczyka. Zerknął na chwilę w bok i zauważył, że pozostali żołnierze idą w przeciwną stronę i znikają we mgle. Tropiciel zwolnił; bardzo uważnie badał wzrokiem ziemię i pobliską roślinność. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że jest starszy niż myślał Sheehan. Prawdopodobnie dobiegał do czterdziestki. Żołnierz zatrzymał się przy pniu ogromnego drzewa, mniej niż dziesięć metrów od kryjówki Osła, rozejrzał się uważnie i oparł karabin o drzewo. Powoli przeszukiwał oczami zarośla. Majorowi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Wzrok Wietnamczyka przemknął po nim i powędrował dalej. Upewniwszy się, że jest sam, rozpiął pasek, spuścił spodnie i przykucnął, żeby wypróżnić się na malutkiej polance. Osioł słyszał, że żołnierz, czekając aż jelita spełnią swoje zadanie, nuci pod nosem jakąś melodię. Załatwiał się dokładnie naprzeciwko niego; powoli poruszał głową do przodu i w tył, jakby napawał się rześkim porannym powietrzem dżungli. Osioł pomyślał o nieuchronności tego, co za chwilę nastąpi. Błagam! Zrób swoje, podciągnij gacie i zjeżdżaj. Wiedział jednak, że to nie może się tak zakończyć. Widział, jak brązowe oczy żołnierza prześlizgnęły się po jego znieruchomiałej sylwetce i szybko wróciły z powrotem. Patrzył, jak rozszerzają się w nagłym zrozumieniu i niedowierzaniu, że naprawdę widzą to, na co patrzą. Powiększyły się przy tym do niewiarygodnych rozmiarów. Obaj mężczyźni dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie, po czym Osioł wypalił żołnierzowi prosto w twarz. Kula odrzuciła go w tył prosto w odchody. Osioł poderwał się i, potykając się, pognał na oślep przez las. Zranioną kostką uderzył boleśnie o jakiś pniak i rozdarł cholewkę buta. Oddychał głęboko i z bólem chwytał łapczywie powietrze, aż kłucie w boku stało się nie do zniesienia. Musiał przystanąć na dłuższą chwilę i zgięty wpół zwymiotował. Potem pobiegł dalej. W głowie dźwięczała mu jedna, jedyna myśl, aby jak najszybciej uciec z zagrożonego obszaru. W końcu nie mógł już iść, opadł na ziemie i zwalił się twarzą w zabłocone liście. Oddychał spazmatycznie, ale płytko - płucom brakowało powietrza. Wstrząsnął nim dreszcz i znieruchomiał, jednak umysł jeszcze długo po tym, jak oddech wrócił do normalnego rytmu, odtwarzał dopiero co przeżyty koszmar. W końcu Sheehanowi udało się dźwignąć z ziemi i usiąść. Próbował pozbyć się prześladującej go wizji mózgu tryskającego z czaszki tamtego żołnierza. Wzdrygnął się gwałtownie i znów chwyciły go torsje, ale zwymiotował tylko przezroczystym śluzem. Był na dwóch wojnach, pierwszy raz jednak znalazł się na tyle blisko jednej ze swoich ofiar, że mógł zobaczyć, jak naprawdę wygląda czyjaś gwałtowna śmierć. Do rzeczywistości przywróciły go dobiegające z oddali krzyki. Wstał z ogromnym wysiłkiem, potykając się i zataczając, znów zaczął biec. Miał nogi jak z waty i tylko groźba pewnej śmierci mogła go na nich utrzymać. Teraz, kiedy zabił jednego z nich, nie może oczekiwać żadnej łaski ze strony prześladowców. Podłoże dżungli było miękkie i mokre, opadłe liście przypominały nasączone gąbki. Potem nagle ziemia umknęła mu spod stóp i Osioł zorientował się, że spada w głąb ukrytego jaru. Wylądował na zwichniętej kostce i głośno krzyknął z bólu. Leżał w jeżynach pod warstwą gałęzi; zmęczone mięśnie łapały skurcze. Stało się. Teraz nie miał już dokąd iść. Usłyszał odgłosy nadciągającej pogoni i stracił przytomność. Ocknął się w całkowitym mroku; z liści sączyły się krople deszczu. Leżał płasko na plecach z rozrzuconymi nogami, zdrowym ramieniem przyciskał do piersi uszkodzoną rękę. Otoczyły go dźwięki nocy - w tych egipskich ciemnościach łowcy i ich ofiary prowadzili odwieczną walkę o przetrwanie. Mimo chłodnego deszczu, który obmywał mu twarz, czuł, że jest rozpalony i ma gorączkę. Dziwnym trafem Wietnamczycy znów nie zdołali go dopaść. Teraz naprawdę tkwił po uszy w gównie. Myśl o suchej celi wcale nie wydała mu się odstręczająca. Ale już w chwili, kiedy mu przyszła do głowy, wiedział, że to nieprawda. Nie. Albo opuści to miejsce na pokładzie wojskowego helikoptera, albo, zakładając, że żółtkom w ogóle będzie się chciało go wyciągać z lasu, wyniosą go stąd w charakterze trofeum przewieszonego na dwóch drągach. Może to nawet nie byłoby takie złe; czarna pustka bez bólu cierpienia i rozpaczy była z pewnością lepsza od obecnej egzystencji. Przestań, do cholery! - nakazał sobie ze złością. Nie teraz, nie po tym wszystkim, co przeszedłeś, żeby uniknąć najgorszego. Na Boga, nie! Zrobi dokładnie to samo, co tamci gadatliwi pijaczkowie. Raz kozie śmierć. A gdyby musiał iść pieszo aż do granicy z Tajlandią… cóż, pójdzie pieszo do granicy z Tajlandią. Przyłożył głowę do błotnistej ziemi i, nie zważając na roje moskitów, zasnął. Ze snu, który przypominał śpiączkę, wyrwał go ryk odrzutowców. Zdezorientowany hałasem i nowym otoczeniem, Osioł z trudem uniósł się do pozycji siedzącej. Półmrok zalegający pod drzewami przecinały nieśmiałe promyki słońca; w plamach rzucanego przez nie światła unosiły się mikroskopijne pyłki. Przełknął niewielki łyk wody i starał się uporządkować myśli. Kostka bolała jak cholera, a na głowie miał solidnego guza, którego nabił sobie, spadając do jaru. W głąb rozpadliny wdarł się kolejny grzmot i szybko ucichł w oddali. Jezu! To Thudy! Żaden inny samolot na świecie nie wydaje takiego dźwięku. Śpiesząc się, niezgrabnie rozpiął pakiet, w którym znajdowało się radio, włączył je trzęsącymi się dłońmi i rozciągnął antenę. Trzaski w głośniku upewniły go, że urządzenie pracuje. Tylko spokojnie, pomyślał. Żółtki mogą być dziesięć metrów stąd. Zaczaili się i tylko czekają na jakiś hałas. Ściszył aparaturę do minimum i nasłuchiwał obcych dźwięków. Nic. Tylko kakofonia ptasich głosów, jakby i one cieszyły się, że wreszcie wyjrzało słońce. Osioł zmusił się, aby odczekać jeszcze kilka niespokojnych chwil, potem podkręcił głośność i wsunął wtyczkę słuchawki do gniazdka. Wiedział, że żaden samolot nie będzie używał częstotliwości ratunkowej, chyba że znajdowałby się w niebezpieczeństwie, a mała antena nie przechwyci transmisji nadawanych z większej odległości. Mimo to, kiedy okazało się, że radio milczy, poczuł rozczarowanie. OK, zaczeka, aż usłyszy, że nadlatuje kolejna eskadra; wtedy znowu spróbuje. Jeżeli Thudy leciały na Hanoi, jest niemal pewne, że wybiorą zwykłą trasę i pozwolą, aby Wzgórza Thudów jak najdłużej chroniły ich przed wykryciem. No i dobrze, przecież siedzi dokładnie na ich szczycie! Z napięciem oczekiwał dźwięku nadlatujących odrzutowców. Gdzieś niedaleko na wschodzie usłyszał regularne odgłosy ognia artylerii przeciwlotniczej. Sześć wystrzałów następujących po sobie w tym samym odstępie, przerwa i znowu kolejne sześć. To na pewno trzydziestkisiódemki, pomyślał. Do akcji włączyło się więcej dział i nie słychać już było poszczególnych strzałów. Zanim zdążył się zorientować, nadlatująca eskadra była już nad nim i podążała nad wyznaczony cel. Musiał spróbować. - Do wszystkich samolotów. Do wszystkich samolotów. Mówi prowadzący Cadillac na częstotliwości ratunkowej. Zgłoście się. - Tu prowadzący Skowronek do prowadzącego Cadillac. W czym proble... Sheehanowi serce podskoczyło z radości. Transmisja jednak od początku była słabo słyszalna, a teraz zamieniła się w bezsensowny zgiełk zwalczających się nawzajem dźwięków. Co za udręka! Przecież tak mało brakowało. - Prowadzący Skowronek, prowadzący Skowronek. Tu prowadzący Cadillac. Jak mnie słyszysz? - Z zamierającym sercem Osioł w dalszym ciągu wysyłał w przestrzeń błagalne nawoływania. Nikt mu nie odpowiedział. To przez ten pieprzony dół, w którym siedzę, pomyślał. Będzie ekranował wszystkie transmisje, chyba że uda mi się wynieść antenę na otwartą przestrzeń. W zapamiętaniu złapał wystającą nad głową gałąź, podciągnął się i wyprostował, ale kiedy spróbował stanąć na zranionej kostce, poczuł potworny ból i runął na ziemię. OK, w takim razie spróbujemy inaczej. Potarł czoło resztkami rękawa. No dobra. Jak się wydostać z tej cholernej dziury? Powoli, z wysiłkiem znów stanął na nogach i, przezwyciężając ból, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę. Zdrowa noga! Niezły dowcip, pomyślał. Zdrowa noga zdawała się pozbawiona kości i ledwo ledwo dawało się na niej ustać. Oparł się o zbocze jaru i wstrzymał oddech. Czas na następne posunięcie... Zmierzył wzrokiem splątany gąszcz roślinności nad swoją głową. Nie wyglądało to zbyt obiecująco. Nie potrafił stąd dostrzec krawędzi rozpadliny. Równie dobrze mógł się znajdować trzydzieści metrów pod nią. Wybrał najmniej stromą ścianę, dokuśtykał do podobnie wyglądającego miejsca i wyciągnął nóż. Wbił go w osłabione erozją zbocze i zaczął wycinać w nim nieregularne zagłębienia na dłonie i stopy. Wszystko szło dobrze, dopóki nie musiał ciąć wysoko nad głową. Spróbował wejść po prowizorycznych stopniach, ale natychmiast stanął w obliczu kolejnego problemu. Jak ma się po nich wczołgać ze zranioną nogą? Wyciął w podmokłej glebie więcej otworów na ręce i wwindował się na pierwszy stopień. Jak dotąd szło nieźle. Złapał kolejny chwyt, tak jak to robią alpiniści, mocno wbił palce w zagłębienie, podciągnął zranioną nogę i znalazł dla niej nowe podparcie. Sprawdził, czy utrzyma jego ciężar, i przesunął zdrową nogę w górę. Noga nie wytrzymała i Osioł stoczył się na dno rozpadliny. Cholera! Kolejna eskadra Thudów przemknęła po niebie, nieco na południe od miejsca, gdzie się znajdował. Umysł Osła pracował na najwyższych obrotach. Spojrzał na zwieszający mu się z kieszeni kawałek linki od spadochronu, który wysunął się, kiedy Osioł odpadł od ściany. Może się uda, ale tylko może. Zmusił się, aby pracować powoli i dokładnie. Związał ze sobą kilka linek i starannie sprawdzał każdy węzeł, zanim zawiązał kolejny. Z jednego z drzew odciął grubą na pięć centymetrów gałąź i obciosywał ją tak długo, aż uzyskał palik długości około sześćdziesięciu centymetrów. Ponownie wstał, krzywiąc się z bólu i przyjrzał się rosnącym w górze drzewom. Linkę od spadochronu przywiązał pośrodku palika, złapał mocno za linkę i z całej siły wyrzucił go w górę. Gałąź natychmiast spadła z powrotem. Spróbował jeszcze raz i palik tym razem zniknął w gęstwinie, ale przy najlżejszym pociągnięciu znowu spadł na dół. Nieustannie ponawiał próby, błyskawicznie jednak opadał z sił. Często zdarzało się, że palik zahaczał o gałęzie, ale spadał za każdym razem kiedy Osioł próbował uwiesić się na nim całym ciężarem ciała. Wreszcie zaczepił się i trzymał mocno. Sheehan był tak wyczerpany, że prawie było mu to obojętne. Oparł się o ścianę swego więzienia i dyszał. Albo zrobię to teraz, powiedział sobie, albo nigdy się stąd nie wydostanę. Powoli owinął się w pasie linką i, przytrzymując się jej zdrową ręką, postawił stopy na wyciętych stopniach. Kiedy dotarł do ostatniego, udało mu się wejść na wysokość około dwóch metrów. Wtulił się w ścianę i zmusił się do przytrzymania linki chorą ręką. Jednocześnie wycinał niezdarnie nowe zagłębienie. Potem schował nóż na powrót do pochwy i posunął się kolejny krok w górę. Szło mu niesamowicie wolno, ale w końcu zobaczył brzeg rozpadliny. Chwycił zwisającą gałąź, przeturlał się przez krawędź jaru i legł na plecach, dysząc jak dorożkarska szkapa. Muszę to zrobić dzisiaj, pomyślał. Koniecznie dzisiaj. Łyk wody z ostatniej butelki pomógł przezwyciężyć odrętwienie języka. Osioł uznał, że chyba jest już w stanie mówić. Wyciągnął radio, po raz kolejny je włączył i wyciągnął antenę. Ręka tak mu się trzęsła, że z trudem podłączył słuchawkę. Przeżegnał się i, zanim podniósł urządzenie, wymamrotał na wpół zapomnianą modlitwę z dzieciństwa. - Do wszystkich samolotów. Do wszystkich samolotów. Tu dowódca eskadry Cadillac. Czy ktoś mnie słyszy na ratunkowej? - Osioł dopiero teraz zorientował się, że mówi chrapliwym szeptem. - Do wszystkich samolotów. Do wszystkich samolotów. Tu dowódca eskadry Cadillac. Mayday! Mayday! Tu prowadzący Cadillac na ratunkowej. - Cadillac, tu prowadzący Lincoln na ratunkowej. Mów. Osioł czuł, że z oczy zachodzą mu łzami i przez chwilę nie był się w stanie odezwać. Nie dość, że go słyszeli, eskadra Lincoln należała do tego samego skrzydła. Kontakt z kolegą przyniósł nieprzeparte uczucie radości. - Prowadzący Cadillac, tu prowadzący Lincoln na ratunkowej. Powtórz, jaki masz problem. Jak mnie słyszysz? - Prowadzący Cadillac do prowadzącego Lincoln. Jestem na ziemi, gdzieś na wzgórzach... Dowódca eskadry Lincoln nie wierząc własnym uszom, że oto rozmawia z byłym nieboszczykiem, przerwał mu nadawanie: - Jezu Chryste! Czy to ty, Osioł? - Tak, Jake, to ja - wyszeptał. - Gdzie ty tam jesteś, do diaska? Właśnie wylatujemy znad celu i kierujemy się w stronę wzgórz. - I tam właśnie jestem. O ile mnie pamięć nie myli, najprawdopodobniej na południowo-wschodnim skraju. - OK, musimy lecieć prosto na ciebie, bo twój sygnał robi się coraz silniejszy. Kierujemy się na prawy sektor u podnóża, a ty słuchaj, jak nadlatujemy. - OK, Jake, ale nie dajcie sobie odstrzelić tyłka. Oni zaczynają naprawdę ostro strzelać; są dokładnie na wschód ode mnie. - Osioł nagle uświadomił sobie, że nawiązanie kontaktu radiowego nie jest równoznaczne z wyratowaniem go stąd. Dowódca eskadry Lincoln zachichotał. - Tak, chyba rzeczywiście walą do nas, bo mamy jakieś dwie, trzy minuty do wzgórz. Osioł słyszał, jak działa przeciwlotnicze wzmogły i przyśpieszyły ostrzał. Równocześnie, dosyć daleko na południu, złowił uchem pierwsze dźwięki odrzutowych silników. - Właśnie mnie minęliście. Usłyszałem was kilka kilometrów na południe ode mnie. - OK, Osioł. Jeśli to rzeczywiście byliśmy my, skręcimy teraz w prawo, zawrócimy i nadlecimy w twoją stronę z północnego zachodu. Jest tutaj od cholery dział, jeżeli mówisz, że siedzisz na zachód od nich, to chyba wiem, gdzie jesteś. Zawiadamiamy Koronę, żeby uruchomiła SAR. Robimy podejście, żebyś mógł nas rozpoznać, a potem odlecimy na zachód, z dala od dział. Powiedz, jak zrozumiałeś. Powinniśmy nad tobą przelecieć za jakieś dwie minuty. Eskadra ciężkich odrzutowców minęła go od północy i pomknęła na wschód. Znowu zagrzmiały działa. - Przed chwilą, kilka kilometrów na północ ode mnie przeleciała jakaś eskadra - wyszeptał Osioł. - To my, bracie. Oznaczyliśmy obszar, na którym jesteś i przekazaliśmy dane do Korony. Lecimy dalej na zachód. Wysyłam jedną parę do tankowca, a my krążymy około trzydziestu kilometrów na zachód. Kiedy zatankują, zamienimy się miejscami. Jedyny problem w tym, że jesteś tak cholernie blisko tych dział. Helikopterom będzie trudno cię podjąć. Zdaje mi się, że jakieś dwa kilometry na północ od ciebie stoi kilka uschniętych drzew. Czy jesteś w stanie pójść w tamtą stronę? Gdyby ci się udało, na pewno łatwiej byłoby cię stamtąd zabrać. - Hm, tak, chyba mogę wyruszyć w tamtym kierunku, ale pójdzie mi okropnie wolno. - Po prostu odejdź tak daleko na północ, jak tylko zdołasz - nalegał prowadzący Lincoln. - Na pewno łatwiej cię będzie podjąć. - OK, wyłączam się i już wyruszam - powiadomił go Osioł. - Zrozumiałem. Połącz się z nami najdalej za pół godziny, OK? - Nie mam zegarka - odpowiedział Osioł i zdał sobie sprawę, że służbowy chronometr nie tylko stanął, ale w ogóle zniknął z jego nadgarstka. - Nie ma sprawy. Kiedy znowu usłyszysz, że przelatujemy, zatrzymaj się i włącz radiostację. Osioł wyszukał możliwie długi kij, aby posłużyć się nim jako laską. Osuszył ostatnią butelkę z wodą i chciał ją odrzucić na bok, ale rozmyślił się i wsunął na powrót do kieszeni kombinezonu. Działa ucichły. Ostatni raz rozejrzał się dookoła i zaczął kuśtykać na północ. Starał się poruszać jak najciszej, ale okazało się, że słania się na nogach i zatacza na wszystkie strony. Zamiast omijać krzaki, przedzierał się przez nie. Kręciło mu się w głowie, nie potrafił się skupić i widział wszystko jak przez mgłę. W dalszym ciągu zawzięcie parł na północ, często musiał zbaczać z trasy, bo drogę tarasowały ogromne głazy. Po niebie przemknęła kolejna eskadra Thudów. Z pewnością nie upłynęło jeszcze pół godziny. Przystanął i wsparł się na lasce. Nie. Te myśliwce leciały zupełnie innym kursem, a odgłos pracy silników sugerował, że szli pełną mocą. To po prostu kolejna eskadra myśliwców, starających się opuścić ten obszar i kolejny raz dotrzeć bezpiecznie do domu. Z opuszczoną głową i silnie kulejąc, podjął przerwany marsz. W końcu nie miał już sił, aby iść dalej i zadyszany osunął się na błotnistą ziemię. Kiedy złapał laskę i starał się na niej podciągnąć, zdrowe ramię zadygotało jak w napadzie febry. Jęcząc, podciągał się w górę, aż stanął na czworakach z chorym ramieniem wciąż przyciśniętym do piersi. Zostawił laskę i zaczął pełznąć. Kaszka z mlekiem, mruknął do siebie na głos. Nic takiego. Wystarczy, że najpierw przesuniesz rękę, potem kolana i już się przesuwasz do przodu. To o wiele łatwiejsze niż chodzenie. Dzięki temu gałęzie nie biją cię w twarz. Usta miał szeroko otwarte; dyszał głośno jak zwierzę. Dłoń poślizgnęła się w błocku i Osioł grzmotnął na brzuch. Radio ratunkowe wbijało mu się w żebra. Leżał w błocie z zamkniętymi oczami; mokra ziemia chłodziła rozpaloną twarz. Wiedział, że nie zrobi już ani kroku dalej. Krzywiąc się z bólu, odwrócił się na plecy i z trudem łapał powietrze. Zdrową ręką usunął nieco błota z oczu, zamrugał i rozchylił powieki. Poczuł na twarzy cieniutki promyk słońca. Znikąd pojawił się ryk odrzutowców. Jeszcze przed sekundą panowała kompletna cisza, a chwilę później powietrze wypełnił ogłuszający grzmot silników J-75. Dwa F-105 przemknęły niemal dokładnie nad jego głową. Spłoszone hałasem stado ptaków zerwało się z pobliskiego drzewa i pofrunęło do góry w wyższą partię lasu. Osioł mozolnie rozpinał kieszeń kamizelki, w której trzymał nadajnik. Palce nie chciały go słuchać i opornie wykonywały polecenia wysyłane przez mózg. W końcu radio zostało wyjęte i włączone, a mała antena wycelowana w niebo. - Prowadzący Lincoln, tu prowadzący Cadillac - wychrypiał. Odpowiedź przyszła natychmiast: - Słyszę cię głośno i wyraźnie, Osioł. Przepraszam, że trwało to nieco dłużej niż przypuszczałem, ale już jesteśmy z powrotem z pełnymi zbiornikami i załadowanymi działkami. Druga para została wyżej i wskaże drogę eskadrze Sandy. ETA za około dziesięć minut. Możesz mi krótko opisać sytuację? Osioł próbował uporać się z zaschniętym gardłem i zmusić zesztywniały język do mówienia. - Zrozumiałem, Lincoln. Tu gdzie teraz jestem, las nie jest już taki gęsty. Chyba nie udało mi się odejść zbyt daleko na północ od tamtego miejsca. Działa żółtków słyszę głównie na wschodzie, bo na zachód stąd teren jest bardzo stromy. Miejmy nadzieję, że uda się im opuścić penetrator przez te korony drzew. - Rozumiem, Cadillac. Daj mi znać, czy masz flary i powiedz, na ile jesteś sprawny fizycznie. Osioł przeszukał kolejną kieszeń kamizelki i znalazł flary. - Zrozumiałem, Lincoln. Mam cztery flary i jestem w na tyle dobrej formie, że jeśli opuszczą penetrator, sam do niego wsiądę. - To będzie łatwizna, Osioł. Spuścimy ci go. Zostań tam jeszcze tylko pięć minut, aż Sandy zajmą pozycję, a potem wyciągniemy stamtąd twój nieszczęsny tyłek. - Nigdzie się nie wybieram - wymamrotał Osioł. Usiadł i przygotował pierwszą flarę, włożył ją do małej czarnej rakietnicy i odciągnął zamek. Teraz mógł tylko czekać. Z oddali dochodził zawodzący dźwięk silników krążącej w górze eskadry Lincoln. Nagle drgnął, bo w wpiętej do ucha słuchawce rozległ się czyjś nieznany mu głos. - Prowadzący Cadillac, tu Sandy Jeden. Jak mnie słyszysz? - Zrozumiałem, Sandy Jeden. Tu prowadzący Cadillac. Słyszę cię głośno i wyraźnie. - OK, Cadillac, tu Sandy Jeden. Odbieram cię słabo, ale wyraźnie. Chcesz teraz wysłać sygnał lokalizujący? - Zrozumiałem. Cadillac wysyła sygnał lokalizujący. - Opuścił dźwigienkę przełącznika i policzył po cichu do dziesięciu. - Prowadzący Cadillac, koniec. - Dobrze, Cadillac. Mamy na ciebie dobry namiar. Za dwie trzy minuty poproszę cię, żebyśmy to powtórzyli, ale najpierw chciałbym, żebyś odpowiedział na parę pytań. OK? Osioł na śmierć zapomniał, że przed wyjazdem do strefy działań wojennych każdy pilot wojskowy musiał przygotować pytania i odpowiedzi sprawdzające jego tożsamość. Przechowywano je w aktach dowództwa operacji ratowniczych na wypadek, gdyby RESCAP* musiał się upewnić, że Wietnamczycy nie wciągają ich w ten sposób w pułapkę. Pytania były tak sformułowane, że odpowiedzi na nie znał wyłącznie konkretny pilot. Jezu! Nie pamiętał nawet, co tam powpisywał. - Mogę spróbować - powiedział - zaczynaj. - OK, prowadzący Cadillac. Jaka była marka i kolor twojego pierwszego samochodu? To akurat było łatwe. - Czarny Chevrolet rocznik 50. - Bingo, Cadillac. Jak dotąd zgadza się w stu procentach. A teraz powiedz, jak nazywałeś babcię ze strony ojca? - Maw-Maw. Pilot A-1 zachichotał: - Tak jest, prawidłowo. I ostatnie pytanie przed wielką wygraną. Jak się wabił twój pierwszy pies? Osioł gorączkowo szukał w pamięci. Jak, do cholery, wabił się ten kundel? Sam? Nie, tak się nazywał ten, którego miał w liceum. Stanął mu przed oczyma obraz małego białobrązowego zwierzęcia, ale ani rusz nie mógł sobie przypomnieć jego imienia. - Nie pamiętam - wyznał ze skruchą w głosie. - A do cholery z tym - odezwał się Sandy po kilku chwilach ciszy. - Dwie na trzy to niezły wynik. Wyślij kolejny sygnał i powiedz mi jeszcze raz, gdzie wokół ciebie znajdują się te działa. Osioł ponownie, najlepiej jak potrafił, opisał rozlokowanie artylerii. Zanim skończył, usłyszał głęboki ochrypły ryk tłokowych silników R-3350 samolotów Sandy. Samolot A-1 Skyraider zaprojektowano w latach czterdziestych dla Marynarki jako maszynę bezpośredniego wsparcia lotniczego. Zarówno w Siłach Powietrznych, jak i w Marynarce znalazł nowe zastosowanie jako samolot wsparcia w operacjach ratowniczych. Gwiazdowy silnik o mocy 3.000 KM zapewniał mu spory udźwig, a zdolność do latania z bardzo małymi prędkościami i duża odporność na ostrzał z ziemi czyniły go idealną maszyną dla potrzeb RESCAP. - Przelecieliście cholernie blisko nade mną! - wrzasnął do nadajnika Osioł. Kiedy usłyszał nad głową przetaczający się grzmot potężnych silników, zapomniał o konieczności mówienia przyciszonym głosem. - Zrozumiałem, Cadillac. Wystrzel jedną flarę przez gałęzie drzew. Spróbuj ją wycelować w takie miejsce, skąd będzie cię można podjąć. Potem wyjmij kompas na wypadek, gdybyśmy potrzebowali twojej pomocy w lokalizowaniu dział. Osioł spojrzał w górę i rozejrzał się gorączkowo. Tu chyba będzie idealnie. Wyprostował rękę, w której trzymał rakietnicę i nacisnął spust. Silny odrzut targnął mu ramię w dół, a głośny huk rozniósł się echem po dżungli. - Widzimy twoją flarę, Cadillac. Uważaj na siebie, kiedy będziemy krążyć. Ostrzał z ziemi rozpoczął się natychmiast. Osioł uznał, że słyszy co najmniej trzy działa strzelające do zataczających kręgi samolotów. Uniósł kompas na wysokość oczu i nakierował go na miejsce, skąd padały strzały. Starając się trzymać go nieruchomo, spojrzał przez celownik. - Sandy Jeden, tu Cadillac. Jeżeli znacie moją pozycję, to odgłos dział wskazuje na to, że są w azymucie zero-siedem-pięć ode mnie. Przypuszczam, że mniej niż dwa kilometry stąd. - Zrozumiałem, Cadillac. Bądź w gotowości, a my zobaczymy, czy uda się nam ich przygwoździć. Prowadzący Lincoln, jesteś na tej częstotliwości? - Pewnie, że tak, Sandy Jeden, tu prowadzący Lincoln. - OK, możemy potrzebować waszych szybkich maszyn, żebyście zrobili tam w dole małą demolkę. Cadillac wskazał kilka baterii dział, wyglądają na kaliber 37 albo 57 mm. Możecie im trochę dokopać? - Już lecimy. Mógłbyś je oznaczyć? - Zrozumiałem. Sandy Jeden przystępuje do oznaczania. Najpierw słychać było wyraźny świst, a zaraz po nim dwie głośne eksplozje. Potem, kiedy samolot wychodził znad celu, doszło Osła wycie tłokowego silnika. - Lincoln, tu Sandy. Wsadziłem dwie rakiety bardzo blisko jednego stanowiska. Dwa pozostałe są kawałeczek dalej na północ. Przelećcie nad nimi i zaatakujcie raz od północy, raz od południa. To powinno załatwić problemy waszego poczciwego, uziemionego Cadillaka. - Zrozumiałem, dym w polu widzenia. Będziemy tam za około pół minuty. Eskadra Lincoln, uzbroić działka. Zanim dobiegł Osła dźwięk odrzutowych silników, usłyszał szczęk Catlingów prowadzącego myśliwca. Reszta eskadry Lincoln poszła w ślady dowódcy i zaatakowała pozycje dział. - Sandy Jeden, tu prowadzący Lincoln. Dostali niezłego kopa. Jeśli nas potrzebujesz, mamy dość amunicji na jeszcze jeden przelot. Pozostaniemy nad wami, na czterech tysiącach. - Dziękuję, przyjaciele. Prowadzący Cadillac, tu Sandy. Teraz wystrzel kolejną flarę, a ja i moi koledzy popracujemy trochę dookoła ciebie na wypadek, gdyby stary Charles* miał jeszcze w dole paru swoich. Nie chwaląc się, potrafimy bombami nawlec igłę, ale tak na wszelki wypadek, może znajdź sobie jakąś osłonę. Daj znać, kiedy będziesz gotów. Osioł wciągnął obolałe ciało do niewielkiego zagłębienia i wcisnął kciukiem przycisk nadawania. - Schowałem się najlepiej, jak się dało. Zaczynajcie. A-1 niemal natychmiast ruszyły do ataku. Kiedy ich działka milkły na chwilę, Osioł słyszał w tle kanonadę z broni lekkiego kalibru, która ostrzeliwała samoloty. Gdy wszędzie wokół niego uderzyły rakiety, zorientował się, że dają mu pełną, 360- stopniową osłonę. Ogień osłabł i wtedy dobiegł go dziwny pulsujący dźwięk. Łup, łup, łup. Helikopter! Z pewnością ratowniczy. Chciał podnieść głowę i poszukać go wzrokiem. W tej samej chwili odłamek bomby przeciwpiechotnej przebił się przez korony drzew i spadł jakieś 20 metrów od niego. Osioł z powrotem wtulił twarz w miękkie, śliskie błocko. - OK, Cadillac - krzyknął przez radio pilot prowadzący eskadrę Sandy - wystrzel jeszcze jedną flarę i przygotuj się do naprowadzania helikoptera. Osioł niezdarnie załadował nową flarę do rakietnicy i odbezpieczył ją kciukiem. Ponownie wycelował w miejsce, gdzie gałęzie nie rosły tak gęsto, i wystrzelił ją. Nim zdążył otworzyć oczy, znikła nad koronami drzew. - Flara poszła - oznajmił przez radio. - Cadillac, tu Jolly Green Giant. Widzimy twoją flarę. Jak nas słyszysz? - obcy głos należał do pilota śmigłowca CH-54, który z racji koloru i rozmiarów zyskał popularną nazwę Jolly Green Giant*. - Głośno i wyraźnie, Jolly Green. Głośno i wyraźnie - odpowiedział Osioł. - OK, jeżeli naprowadzisz kompas na odgłos mojego silnika i podasz nam kurs, wszystko pójdzie o wiele sprawniej. Jesteśmy teraz siedemset do ośmiuset metrów od ciebie; od południa zaczynamy dostawać niewielki ostrzał z ziemi. Powiedz, na ile jesteś sprawny fizycznie, potem hałas silnika nasili się tak, że cię nie usłyszymy. - Nie jest ze mną najgorzej - powiedział Osioł, szperając po kieszeni w poszukiwaniu kompasu - ale rękę i nogę mam w kiepskim stanie. - W takim razie, lepiej spuścimy ci na dół żołnierza do pomocy. Rób dokładnie to, co ci powie i nie kłóć się z nim. OK, jesteśmy jakieś trzysta metrów od ciebie. Jak tam z naszym kursem? Osioł nakierował kompas na odgłos silników nadlatującego helikoptera i spojrzał na odczyt. - W przybliżeniu, powinniście mieć kurs zero-osiem-zero - nadal przez radio. Pilot śmigłowca potwierdził. - Cadillac, jesteśmy jakieś sto metrów od ciebie i zwalniamy. Jeżeli nas nie widzisz, naprowadź nas, orientując się według odgłosu silnika, dopóki nie będziemy najbliżej jak się da. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem. - Osioł uważnie wsłuchiwał się w narastające crescendo silników. - Musicie chyba skręcić pięć stopni w prawo. Patrzył zafascynowany na ogromne drzewa dżungli które kołysały się, jakby nadciągał huragan. Podmuch posuwał się w jego kierunku. - Jesteście dokładnie na kursie, odległość pięćdziesiąt metrów! - wrzasnął w nadajnik, nie wiedząc, czy pilot jest w stanie go zrozumieć. Hałas był tak ogłuszający, że nie słyszał już żadnych komunikatów z helikoptera. Nagle, przez rozszalałe gałęzie dostrzegł fragmenty ogromnego zielonego kadłuba. - Skręć jakieś dwadzieścia metrów w prawo i zatrzymaj! - krzyknął. Wielka maszyna posłusznie wykonała polecenie. - Stop! Zatrzymaj dokładnie tutaj. Jesteście prawie idealnie nade mną. Potężny śmigłowiec zawisł nad jego głową. Hałas był ogłuszający. Osioł nie mógł nawet spojrzeć w górę, bo podmuch wzbijał na wszystkie strony liście. Zdawało się, że między gałęziami drzew opada powoli na ziemię przybysz z innego świata. Osioł nie zorientował się, że to człowiek, dopóki nie wystawił nogi, żeby nie zderzyć się z grubym konarem. Ramionami obejmował konstrukcję przypominającą dziób, wykonany ze stalowych prętów, przez plecy miał przewieszony karabin, a na głowie zielony hełm lotniczy. Będąc jeszcze sześć metrów nad ziemią, żołnierz zauważył Osła i zaczął przyzywać go do siebie gestami. Osioł poniósł się chwiejąc na nogach i niezgrabnie, niczym nowo narodzony źrebak, zaczął kuśtykać w kierunku kołyszącej się na linie postaci. Pewnie wyglądam jak Boris Karloff, kiedy grał mumię, pomyślał drwiąco. Żołnierz dotknął stopami ziemi o wiele wcześniej nim Osioł zdążył do niego dotrzeć. Był zaskakująco młody. Sheehan zauważył to, kiedy ratownik zdjął z pleców karabin i omiótł wzrokiem otaczającą ich dżunglę. Faktycznie, to jeszcze dzieciak. Kiedy Osioł dotarł wreszcie na miejsce, żołnierz zwrócił się w jego stronę. Hałas czyniony przez zawieszony w powietrzu helikopter uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę. Młody mężczyzna posłał mu krótki uśmiech, potem chwycił Osła za zdrowe ramię i podprowadził go szybko do penetratora. Po obu jego stronach zamontowano na zawiasach niewielkie siedziska. Całość była przymocowana do stalowej liny, która zwieszała się z wyciągarki zainstalowanej w unoszącym się nad nimi helikopterze. Osioł wspiął się niezgrabnie na jedną z metalowych płyt i przełożył ramię przez szkielet urządzenia. Oczekiwał, że żołnierz wsiądzie razem z nim, ale musiałby wówczas usiąść tak, że jego nogi spoczywałyby na nogach Osła. Ratownik zerknął na jego poranioną nogę i uznał, że to nie jest dobry pomysł. Spojrzał nad głowę i wskazał w górę kciukiem. Lina natychmiast się naprężyła i Osioł zaczął unosić się coraz wyżej. Sylwetka młodego mężczyzny, który przykucnął z wycelowanym karabinem i badał wzrokiem najbliższą okolicę stawała się coraz mniejsza, aż przysłoniły ją pierwsze korony drzew. Osioł przywarł pośladkami do siedziska i trzymał się z całej siły; jednocześnie starał się chronić głowę przed uderzeniem o gałęzie. Hałas przybrał na sile i Osioł wyleciał nagle ponad najwyższe korony drzew na otwartą przestrzeń. Po raz pierwszy od kilku dni ujrzał prawie bezchmurne niebo. Kiedy lina podciągnęła go do szeroko otwartych drzwi, inny członek załogi złapał go za ramiona i zręcznie obrócił, aż Osioł znalazł się twarzą na zewnątrz a plecami w stronę śmigłowca. W tej samej chwili żołnierz złapał go pod pachami i bezceremonialnie wciągnął do wnętrza śmigłowca. Wyplątał Osła z uprzęży i natychmiast opuścił penetrator w dżunglę. Potem długo spoglądał w dół i porozumiewał się przez interkom z pilotem. W końcu przerzucił przełącznik wyciągarki, która ponownie zaczęła nawijać linę. Ratownik pojawił się w drzwiach. Karabin miał przewieszony przez ramię i mocno trzymał się wyciągarki. Zręczniejszy niż Osioł, wskoczył do wnętrza helikoptera zwinnie jak małpa. Pilot natychmiast ostro skręcił i skierował maszynę na zachód. Obaj członkowie załogi stanęli przy drzwiach w tylnej części śmigłowca, zajęli pozycje przy karabinach maszynowych i otworzyli ogień. Gorące łuski spadały na podłogę. Osioł, wciąż leżąc na podłodze, przywarł kurczowo do fotela. Czuł, że śmigłowiec przyśpiesza, a kiedy skręcał w prawo, zobaczył A-1, który wychodził z dymiącymi działkami znad celu. Minęło dwadzieścia długich minut, zanim pilot uznał, że ma dostateczną wysokość oraz szybkość, i że oddalił się wystarczająco daleko, aby uniknąć poważniejszego zagrożenia. Dopiero wówczas jeden z sierżantów odszedł od karabinu i zbliżył się z uśmiechem do Osła. Podał mu plastikowy pojemnik z wodą. Osioł przyssał się do niego łapczywie i, nawet gdy brzuch napęczniał mu od nadmiaru płynu, nie przestawał od czasu do czasu popijać, chcąc się po prostu upewnić, że woda nadal w nim jest. Bolała go noga i ramię, miał rozciętą głowę, na całym ciele trudno byłoby znaleźć miejsce wolne od ukąszeń, skaleczeń i zadrapań. Tam, gdzie nie było ran, pobyt w dżungli pozostawił na skórze wrzody wielkości srebrnej jednodolarówki. Nie jadł niczego od czterech, może pięciu dni i był cholernie odwodniony. Mimo to żyję, pomyślał. Nie dałem się tym draniom. Kapitan James Evelyn Broussard Osioł z otwartymi oczami leżał na szpitalnym łóżku. Kate stała u wezgłowia i trzymała go za rękę. Jim opierał się o przeciwległą ścianę. Dowódca dywizjonu już wyszedł, ale przedtem Osioł zdążył wygarnąć mu prawdę w oczy. - Jak, do cholery, oni mogą robić takie rzeczy? - spytał Sheehan. - Ten idiota nie potrafiłby poprowadzić eskadry myśliwców nawet do wychodka. Jim i Kate uznali to pytanie za retoryczne i zachowali milczenie. Osioł tego nie zauważył. - Nic mnie to nie obchodzi, że jest teraz pieprzonym podpułkownikiem. Chyba nie stał się nagle przez to lepszym pilotem? Jim ze znużeniem potrząsnął głową. Wystarczająco bolesne było przysłuchiwanie się, jak dowódca oświadczył Sheehanowi, że jutro wraca do Stanów i nie zezwolą mu na zaliczenie ostatnich dwóch misji, których brakowało Sheehanowi do pełnej tury lotów. Jimowi przypadło w udziale także niewdzięczne zadanie opisania okoliczności śmierci Andy’ego Pritcharda i zmian, jakie zaszły w eskadrze. Spojrzał na Kate, prosząc ją wzrokiem o pomoc, ale znalazł w nich tylko ogromne współczucie dla Osła. Ściskała jego dłoń obiema rękami. Osioł mówił dalej: - Cholera, ten facet nie był nigdy nawet prowadzącym pary, a oni chcą mi wmówić, że nagle, ni z tego ni z owego, nauczył się, jak utorować eskadrze drogę nad Hanoi? Cha! Jim widział, że Kate jest bardzo niespokojna. Nawet graniczący z cudem powrót Osła w niewielkim stopniu uśmierzył lęki, jakie prześladowały ją od śmierci Andy’ego Pritcharda. Wyraz jej oczu powiedział mu, że Kate uświadomiła sobie, jak nikłe jest statystyczne prawdopodobieństwo, że Jim dożyje końca pełnej tury lotów. Widział, jak przywołała na twarz uśmiech i pochyliła się nad łóżkiem, aby uściskać Osła. - Zobaczymy się później, asie przestworzy - powiedziała i delikatnie pogłaskała go po opuchniętej szczęce. - Muszę iść teraz na dyżur. - Zerknęła na Jima. - Odprowadzisz mnie do izby przyjęć? Potem możesz wrócić i przechwalać się temu rozpustnikowi. Jim pomachał Sheehanowi i wyszedł za nią na korytarz. Powoli szli w stronę izby przyjęć i od czasu do czasu przypadkowo ocierali się o siebie ramieniem lub biodrem. Kate zatrzymała się przed drzwiami i oparła plecami o ścianę. - Kiedy to wszystko się skończy, Jim? Odzyskujemy jednego z nich, ale tracimy drugiego. Chcę tylko wiedzieć, kiedy, do cholery, to wszystko się skończy? - Cóż - odparł z zakłopotaniem - ja już zaczynam mieć z górki. Zaliczyłem sześćdziesiąt jeden lotów. Jeszcze czternaście i trzy czwarte tury będę miał za sobą. - Już w chwili, kiedy to mówił, wiedział, że opowiada głupstwa. W tym samym czasie, kiedy on zdążył zaliczyć sześćdziesiąt jeden misji, eskadra straciła trzech bardziej od niego doświadczonych pilotów. - Spójrz na to z innej strony. Wszystko wskazuje na to, że teraz szczęście jest po mojej stronie. Do diaska, istnieją przecież takie eskadry, gdzie większość samolotów nawet ani razu nie została trafiona. Kate westchnęła ciężko i wolno pokręciła głową. - Mówiłam ci, że kilka razy przyglądałam się waszym startom. Wiem, że sobie tego nie życzyłeś, ale czułam, że muszę dowiedzieć się, jak to jest. No więc poprosiłam tego miłego podpułkownika, wiesz, tego którego walnęłam w nos pierwszego wieczoru w klubie. - Posłała mu przelotny uśmiech. - Kilka razy, kiedy wasza eskadra startowała, zawiózł mnie na koniec pasa. Myślałam, że porwie mnie dramatyzm sceny, w której młodzi bohaterowie wylatują gdzieś tam daleko na kolejną bitwę. I wiesz co? - parsknęła krótkim gorzkim śmiechem. - Potrafiłam myśleć jedynie o tym, jak kiepsko i ubogo została rozegrana. Zobaczyłam tylko kilka hałasujących myśliwców, które kolejno rozpędzały się i unosiły w powietrze, jakby to była zwykła codzienna rzecz. Bez fanfar, bez flag, bez niczego. Po prostu wykołowaliście na pas i odlecieliście. Dziewczyna nie bardzo ma co wspominać. - Kate rozszlochała się cicho. Jim objął ją za ramiona, w pełni świadom spojrzeń, jakimi obrzucali ich przechodzący obok pracownicy szpitala. Zakłopotany, niezgrabie poklepał Kate po ramieniu. Nagle przywarła do niego rozpaczliwie. - Na boga, Jimie Broussard, jeżeli dasz się zestrzelić, to ci się dostanie. I to wcale nie od tych głupich Wietnamczyków, tylko ode mnie! Ja nie traktuję lekko tego, co między nami zaszło w hotelu w Bangkoku. - Ja też nie, Kate Johnson. Ja też nie. - Tulił ją, drżącą na całym ciele, przez dłuższą chwilę, po czym delikatnie uwolnił się z oplatających go ramion. - Chcę wrócić i porozmawiać z Osłem przed odprawą. Najprawdopodobniej to ostatnia okazja; jutro wcześnie rano wylatuje do Stanów. Zobaczę się z tobą jutro, obiecuję. Kate ujęła jego twarz w dłonie, zajrzała mu prosto w oczy i pocałowała namiętnie. - Nie uda ci się przede mną zwiać. Nie ma mowy. Uśmiechnął się do niej, potem odwrócił się i ruszył przed siebie korytarzem. - Osioł, powiedz mi, jak tam było naprawdę. - Jim siedział na krześle z prostym oparciem, które przysunął do wezgłowia łóżka. Pod wpływem środków uspokajających Sheehan przespał osiemnaście godzin, ale mimo to oczy w wychudzonej twarzy wciąż otaczały czerwone obwódki. Jim patrzył, jak Osioł, krzywiąc się z bólu, stara się znaleźć wygodniejszą pozycję dla umieszczonego w gipsie nadgarstka. Drugi gipsowy opatrunek założono mu na nogę i stopę. Wystające spod niego palce były opuchnięte i prawie czarne. Twarz i ramiona, gdzie wrzody i zaczerwienienia po ukąszeniach moskitów prawie się ze sobą zlewały, miał całe pokryte maścią. Schudł co najmniej piętnaście kilogramów. Wydawało się, że nawet włosy mu się przerzedziły. Osioł westchnął. - Jimbo, to było naprawdę straszne. Najgorsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w całym moim życiu. Gdybym musiał jeszcze raz przez to przejść, pewnie od razu palnąłbym sobie w łeb. Nie powiem ci nawet, ile razy chciałem się poddać. Gdyby żółtki były wtedy w pobliżu, po prostu wyszedłbym do nich i oddał się do niewoli. - Potrząsnął ze znużeniem głową. - Wiem; że Hanoi Hilton jest okropny, ale na pewno i tak dużo lepszy niż dżungla. Posłuchaj, rano wylatuję stąd z transportem rannych i wiem, że zaraz masz odprawę, ale musimy pogadać. Opowiedz mi jeszcze raz, jak to było z Andym. Jim spełnił jego prośbę, nie opuszczając najmniejszego szczegółu. - I jesteś pewny, że Andy na pewno nie wyskoczył? Jim pokręcił przecząco głową. - Nie ma mowy. Jestem tego całkowicie pewny. Cały czas obserwowałem wrak jak spadał na ziemię. Nikt nie wyskoczył - zakończył ze smutkiem w głosie. - To gnój. - Jim wiedział, że Osioł mówi o Starku. - I widziałeś tego MiGa z czerwonym ogonem? Takiego samego, jak ten, który mnie dopadł? - Oczywiście. Widziałem go na własne oczy. Są także inne meldunki o MiGach z czerwonymi ogonami, które strąciły kilka Thudów. Nie wiadomo, czy to nowy dywizjon, czy jeszcze coś innego. Przypuszczamy, że pilotują je cudzoziemcy. Niemcy z NRD albo Rosjanie. - Bzdura - żachnął się Osioł. - Wszyscy chyba zapominają, że żółtki w ciągu minionego półtora roku doszli do ogromnej wprawy w walkach powietrznych. A do tego mają cholernie dobre samoloty. Ale za każdym razem, kiedy MiG załatwi jakiegoś durnia, który przez pięć lat nie nauczył się robić pętli ani imelmana*, wszyscy od razu zakładają, że to robota obcokrajowców. Nie mogą znieść myśli, że wśród żółtków może być kilku naprawdę dobrych gości. Ale nie o tym chciałem z tobą mówić. Kiwnął na Broussarda, żeby przysunął się bliżej. - Posłuchaj, ten facet, Stark, to jadowity pająk. Powinienem pozwolić mu się zabić, żeby uwolnił wszystkich od swojej obecności. Nie zrobiłem tego. Jimbo, powiem ci coś i chcę, żebyś się nad tym zastanowił. Ten dupek odpowiada za śmierć dwóch ludzi z naszej eskadry. Nie chcę, żebyś był trzecim. Masz mi obiecać, że jeżeli znów się wpakuje w kłopoty, a na pewno tak będzie, pozwolisz, żeby sam się z nich wykaraskał. Gestem ręki uciszył Jima i mówił dalej: - Wiem, co zawsze mówiłem, że w eskadrze wszyscy muszą się wspierać. Cóż, w jego przypadku się pomyliłem. Jeśli zrobisz to dla tego faceta, to pozwoli ci zginąć. Zbyt wiele myślałem o tej rudej dziewczynie, żeby do tego dopuścić. Posłuchaj swego starego dowódcy. Teraz dowodzisz parą i twoim obowiązkiem jest zadbać o Czwórkę. Ale na tym koniec. Dickie Stark będzie po prostu musiał żyć ze wszystkimi błędami, jakie popełnia. Nie pozwól mu, żeby wykończył i ciebie. Obiecujesz? Jim kiwnął głową z wymuszonym uśmiechem. - Bez ciebie, Osioł, to już nie będzie ta sama wojna. - Nieprawda! Powiedz, co słychać między tobą i tą teksańską dziewczyną? Chyba mam prawo wiedzieć, jako ten, który wspaniałomyślnie ci ją odstąpił. Powszechnie wiadomo, że to ja pierwszy przypadłem jej do serca. - Mam tylko nadzieję, że kiedy wyjadę, nie odbije mi jej któryś z pilotów myśliwców. Kiedy skończę służbę, ona zostanie tu jeszcze przez pół roku. - Nikt oprócz ciebie nie ma u niej szans. Trafił ci się prawdziwy skarb. Spodziewam się, że masz wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby o tym wiedzieć. - Tak, mam. - Jim wściekle potrząsnął głową. - Cholera! To po prostu nie fair. Ty, po tym wszystkim, co uczyniłeś, jedziesz na noszach do domu, a Stark zostaje tutaj i załatwia sobie przepustkę do kariery. - Jim, pozwól, że coś ci powiem. To jeden z najbardziej niebezpiecznych ludzi, jakich w życiu spotkasz. Jest ambitny i niekompetentny. To śmiertelnie niebezpieczna mieszanka. Traktuj go tak, jak traktowałbyś zranionego węża. Nie ma takiej rzeczy, do której ten facet by się nie posunął, żeby przeżyć i awansować. A jeśli poleci w dół, będzie chciał pociągnąć wszystkich za sobą. Zawsze kiedy z nim latasz, zostawiaj sobie jakąś furtkę. Czy to jest fair? Nie, to nie fair, ale takie jest życie. Wszyscy piloci wyszli już z sali odpraw, żeby przygotować się do kolejnej akcji, ale eskadra Cadillac pozostała na swoich miejscach na dodatkowej odprawie, którą zarządził podpułkownik Stark. Należała do ich nowego rozkładu zajęć - dowódca eskadry ponownie omawiał z nimi misję, która dopiero co była przedstawiana na odprawie. Jim był tym szczerze znudzony i nie zadawał sobie najmniejszego trudu, żeby ukryć ten fakt przed Starkiem. Facet upierał się przy odpytywaniu każdego pilota ze wszystkich możliwych procedur i pytał nawet o zaskakujące procedury awaryjne. Była to wyjątkowo drobiazgowa odprawa. I nigdy nie przynosiła rezultatów. Warunki, w których rozgrywała się walka ulegały nieustannym zmianom i to do tego stopnia, że stałe pozostawały jedynie najogólniejsze jej elementy: tankowce, cele i inne tego rodzaju detale. W przypadku rzeczy nieprzewidywalnych, takich jak pogoda, sytuacje awaryjne, straty samolotów, czas przybywania nad celem, trzeba było improwizować. Podpułkownik Stark zdawał się sądzić, że te drugie istnieją tylko po to, aby psuć jego precyzyjne plany. Jim spojrzał na swojego nowego skrzydłowego, Dave’a Bayera, świeżo upieczonego absolwenta organizowanego przez Siły Powietrzne kursu dla pilotów, który dopiero próbował odnaleźć swoje miejsce w kabinie Thuda. Dave recytował właśnie z pamięci procedurę postępowania przewidzianą na wypadek awarii systemu hydraulicznego w F-105. Dotarł mniej więcej do połowy, ale utknął w miejscu, bo najwyraźniej zapomniał jednej z określonych regulaminem czynności. Nic dziwnego, zważywszy, co miało być celem ich nalotu. Stark czekał zniecierpliwiony, aż Dave podejmie utracony wątek. Porucznik Bayer, zaczerwieniony na twarzy, zerknął na Jima, jakby szukał u niego pomocy. Broussard nie mógł już tego znieść ani chwili dłużej. - Stark, na litość boską! Po jaką cholerę tracimy na to czas? Nie słyszałeś, jak Stary mówił, dokąd mamy lecieć? Nad most Paula Dommera! Ty nigdy tam nie byłeś, ale powiem ci, że każdy, kto dziś tam doleci i wróci szczęśliwie do domu, będzie o niebo bardziej doświadczonym pilotem niż był przedtem. - Nawet teraz, na samą myśl o tym moście, Jim czuł supeł w żołądku. - Zamiast martwić się, że może się nam przydarzyć prosta usterka hydrauliki, zastanówmy się lepiej, jak dotrzeć nad most, a potem uciec z tego cholernego miejsca. - Kapitanie Broussard, lepiej byłoby, gdyby pamiętał pan, do kogo mówi. Jeżeli uważa pan, że nie sprosta temu zadaniu, wezwę natychmiast rezerwowego pilota. A jeśli jeszcze raz, bez zezwolenia, zwróci się pan do mnie po nazwisku, naprawdę się wkurzę. Nie będę więcej tolerował łamania zasad wojskowej etykiety ani przez pana, ani przez kogokolwiek innego. Jeżeli to się panu nie podoba, proszę iść do dowódcy dywizjonu i złożyć prośbę o przeniesienie. Zanim to jednak nastąpi, musi pan sobie uświadomić, że sam fakt, iż ma pan na koncie kilka misji więcej niż pozostali członkowie eskadry, nie czyni pana nikim wyjątkowym. Wyrażam się jasno? Jim przygryzł wargę i zmusił się do milczenia. Powtórzył sobie w duchu słowa Osła. Ambitny i niekompetentny równa się śmiertelnie niebezpieczny. Musiał to zapamiętać. Kiedy więc Dave Bayer znów zaczął się męczyć nad wymienianiem wszystkich kroków na liście czynności kontrolnych, przewidzianych na wypadek awarii hydrauliki, Broussard uciekł spojrzeniem w bok. Widać było, że uwaga młodego pilota skupiona jest bardziej na czekającym go locie niż kolejności procedur. Jim, dystansując się od idiotyzmu sytuacji przy stole, skoncentrował się na celu ataku. Przez ten właśnie most na peryferiach Hanoi przechodziły wszystkie dostawy z Chin i Hajfongu. Dziewiętnaście stalowych przęseł przerzuconych przez Rzekę Czerwoną czyniło go najdłuższym w Wietnamie Północnym. Miał półtora kilometra długości i szerokość prawie dwudziestu metrów. Do tego należało doliczyć tysiącmetrowe wiadukty. Przęsła i wiadukty na obu końcach mostu wspierały się na osiemnastu potężnych betonowych filarach. Z obu stron dostępu broniły baterie dział przeciwlotniczych, głównie kalibru 85 mm; były rozstawione koliście i niemal na siebie zachodziły. Atakujący musieli stawić czoło ponad trzystu działom przeciwlotniczym i dwudziestu czterem bateriom rakiet, z których każda mogła wystrzelić po sześć pocisków. Dla jednych i drugich dzień zapowiadał się nader interesująco. Do ataku na most skierowano trzydzieści sześć samolotów wspieranych przez dwie eskadry Łasic na F-105 z zadaniem zwalczania wyrzutni rakiet ziemia-powietrze, dwie stacjonujące w Wietnamie Południowym eskadry F-100, których zadaniem było zwalczanie artylerii i dwie eskadry F-4 Phantom, które miały osłaniać siły uderzeniowe przed atakiem MiGów. Dokumentację fotograficzną zarówno przed, jak i po nalocie miały wykonać zwiadowcze RF-101 Voodoo. Trzy samoloty RB-66 z Udom w Tajlandii zapewnią dodatkowe wsparcie ECM. Tankowce i powietrzne ośrodki dowodzenia wystartują z innych baz. Wynikało z tego, że niebo w okolicach Hanoi będzie bardzo zatłoczone. Pułkownik ze sztabu skrzydła podszedł do Starka i zamienił z nim cicho parę słów. Dowódca eskadry szybko zerknął na zegarek. Jim zrobił to samo; okazało się, że muszą się bardzo śpieszyć, żeby zdążyć wystartować o wyznaczonej godzinie. - W porządku - powiedział Stark do pilotów. - Zbieramy się. Jesteśmy troszeczkę spóźnieni. Kiedy Stark wstawał z krzesła i ruszał w stronę drzwi, Jim posłał mu ironiczny uśmiech i z satysfakcją przyglądał się jego zaczerwienionej twarzy. Dwaj pozostali piloci prawie biegiem rzucili się do punktu wydawania ekwipunku. Będą z nich dobrzy piloci, niech tylko nabiorą doświadczenia. Uśmiechnął się w duchu. Zaledwie kilka miesięcy temu ktoś prawdopodobnie powiedział o nim dokładnie to samo. Mimo to musi mieć oko na Dave’a, przecież to jego pierwszy lot nad Szósty Obszar. Piloci pośpiesznie nałożyli ekwipunek, napełnili wodą plastikowe butelki i starannie upakowali je do kieszeni kombinezonów. Jim odwrócił się, żeby wyjść za nowymi kolegami z opustoszałego już pomieszczenia. - Chwileczkę, kapitanie Broussard - odezwał się Stark. - Mam panu coś do powiedzenia. Jim przystanął, obejrzał się i stanął twarzą w twarz z dowódcą eskadry. Dave i Mike również się zatrzymali i spoglądali w ich stronę. Stark ruchem ręki nakazał im, aby poszli do ciężarówki, odczekał aż na nią wsiądą, po czym odwrócił się w stronę Jima. - Będzie lepiej, jak coś sobie wyjaśnimy, Broussard. - Twarz Starka straciła zwykły beznamiętny wyraz. Teraz malowała się na niej z trudem hamowana wściekłość. - Może wydaje ci się, że komuś zaimponujesz, kwestionując wciąż moje rozkazy, ale mylisz się. Pakujesz się tylko w coraz większe gówno. Narozrabiałeś już tak, że raport, jaki na ciebie napiszę, może cię zaprowadzić przed sąd polowy. Przyhamuj, bo zanim się obejrzysz, staniesz przed dowódcą skrzydła i przed nim będziesz się tłumaczył ze swojej niesubordynacji. Jim wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, powstrzymując przemożną chęć walnięcia go pięścią w pysk. - Stark, powiem ci to tylko raz. Gówno mnie obchodzą twoje raporty na mnie. A jeśli chcesz je pokazać Staremu, proszę bardzo. Jesteś wart mniej niż pryszcz na dupie prawdziwego dowódcy eskadry i dobrze o tym wiesz. Jesteś najgorszym pilotem w skrzydle. Według mnie, ponosisz bezpośrednią odpowiedzialność za zestrzelenie dwóch pilotów eskadry Cadillac. Zacznij ze mną, a osobiście cię rozwalę. Wiesz, że mnie na to stać. Broussard odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi; Stark, próbując go zatrzymać i odwrócić przemocą w swoją stronę, złapał za uprząż jego spadochronu. Jim rzucił się plecami w tył, tak że Stark uderzył o metalową szafkę. Jim odwrócił się błyskawicznie i stanął z nim oko w oko. - Dotknij mnie jeszcze raz, a przetrącę ci ten pieprzony kark - warknął. Stark szamotał się wewnątrz szafki i patrzył na niego ogłupiały. Jim odwrócił się i podszedł ciężkim krokiem do ciężarówki i dwóch zaniepokojonych pilotów. Obaj słyszeli odgłos uderzenia. Jim uśmiechnął się do nich półgębkiem i odwrócił wzrok, kiedy milczący Stark wdrapał się na pakę. W czasie krótkiego przejazdu do stanowiska eskadry, siedział z tyłu i patrzył nieruchomo przed siebie. Jim zwrócił uwagę na dwie potężne, ważące 3.000 funtów bomby, które podwieszono pod skrzydłami jego samolotu. W porównaniu z 500- lub 750- funtówkami, jakie zwykle zabierał, były rzeczywiście ogromne. Doświadczenie zdobyte przez skrzydło w trakcie nalotów na mosty w Wietnamie Północnym wskazywało, że jeśli chcą zburzyć przęsła, muszą użyć właśnie tych olbrzymów. Samoloty wystartowały w dziesięciosekundowych odstępach. Ciężkie myśliwce, aby wzbić się w powietrze, potrzebowały ponad dwóch kilometrów pasa. Jim i Dave Bayer sprawnie wyszli na lewe skrzydło Starka. Mike Patowski był już na pozycji na prawym skrzydle prowadzącej maszyny. W radiu, na częstotliwości wspólnej dla całej formacji uderzeniowej, odezwał się czyjś głos, informujący, że ma kłopoty z silnikiem. Dowódca jego eskadry nakazał mu powrót do bazy i poprosił o rezerwowego pilota. Jim pomyślał sobie, że nie byłoby mu łatwo zająć czyjeś miejsce w obcej eskadrze, ale teraz akurat skorzystałby z każdej sposobności, byle tylko znaleźć się jak najdalej od Starka. Tankowce krążyły nad północną Tajlandią po trasie Zielonej Kotwicy i czekały już na nadlatującą formację. Nie czekając na sygnał od Starka, Jim poinstruował swojego skrzydłowego, aby zmniejszył ciśnienie w kabinie i maksymalnie zwiększył pobór tlenu. Postanowił sam zadbać o swoją parę i nie liczyć w tej mierze na Starka. Tankowanie poszło gładko, bo nawet Stark i Dave Bayer utrzymali prawidłową pozycję za ogonem cysterny. Czekając na ostatnie podejście i zatankowanie zbiorników do pełna, Jim przyglądał się zalegającym pod nimi chmurom. Na szyi czuł lekkie łaskotanie, od którego zjeżyły mu się włoski na karku. Na odprawie meteo powiedziano im, że mogą się spodziewać umiarkowanego zachmurzenia i dobrej widoczności, chociaż tu i ówdzie może pojawić się niewielkie zamglenie. Patrząc w dół, widział jednak gęstą mgłę zalegającą w zagłębieniach dolin. Za nimi majaczyły w oddali warstwy gęstych, zawieszonych nisko nad ziemią chmur. Na odprawie nikt tego nie przewidział. Cztery maszyny eskadry Cadillac skończyły tankowanie, odleciały od cysterny i dołączyły do reszty formacji. Skręcili teraz na wschód, w kierunku Laosu i Wietnamu Północnego. Łączność radiowa ożyła, gdy pojawiły się samoloty zwalczające artylerię oraz eskadry MiGCAP, które dołączyły do szyku. Dyscypliny radiowej przestrzegano jak dotąd z zadziwiającą konsekwencją. Doppler pokazywał, że mieszczą się w wyznaczonym czasie. Czas przybycia nad cel wyznaczono na 15.52. Chmury prawie całkowicie przysłoniły ziemię. Łasice przyśpieszyły i wyrwały do przodu w poszukiwaniu stanowisk rakiet ziemia-powietrze, bo radar wczesnego ostrzegania zaczął delikatnie popiskiwać w słuchawkach. Wietnamczycy wiedzieli, że nadlatują. Siły uderzeniowe wleciały nad terytorium wroga. Jim dwukrotnie sprawdził systemy uzbrojenia, upewnił się, że mapnik jest na swoim miejscu i kliknął przełącznikami podwieszonego pod kadłubem zasobnika z ALQ-71 - urządzeniem przeciwdziałania radioelektronicznego. Kiedy, tak jak w tym przypadku, stosowała je jednocześnie duża liczba samolotów, istniało spore prawdopodobieństwo, że ECM zakłóci działanie radarów przeciwnika. Dwieście kilometrów na północny zachód od Hanoi, armada przeleciała nad Czerwoną Rzeką i skierowała się na Wzgórza Thudów. Eskadry rozdzieliły się. Każda obrała inny pułap i kurs prowadzący nad cel. Uderzenie zaplanowano tak, aby eskadry przystępowały do ataku w trzyminutowych odstępach. W strefie najniebezpieczniejszego ostrzału nie mogła przebywać więcej niż jedna eskadra. Ponadto, samoloty będą musiały zachować między sobą odpowiednią odległość, aby nie dosięgły ich gigantyczne wybuchy 3.000-funtowych bomb. Trzy minuty powinny stanowić dla każdej z eskadr bezpieczny margines błędu, tak aby nie przeszkadzały formacjom nadlatującym za nimi. Siły uderzeniowe znajdowały się jeszcze daleko poza zasięgiem obdarzonych cholerycznym temperamentem artylerzystów z Yen Bai, ci jednak mimo wszystko otworzyli ogień. Jim miał uczucie, że włoski, które przedtem lekko zjeżyły mu się na karku, sterczały teraz sztywno, przypominając nastroszone gąsienice. Pogodę naprawdę szlag trafiał. - Do wszystkich, tu prowadzący Cynk. Zejdźmy poniżej tego świństwa i przekonajmy się, czy to w ogóle jest wykonalne - odezwał się dowódca prowadzący nalot. - MiGi w powietrzu! MiGi w powietrzu! Na trzeciej! - nadano z krążącego w górze punktu dowodzenia. Zaczynało się. Zeszli niżej przez chmurę rozwiewających się obłoczków wybuchających pocisków i weszli w ścianę jednolitego stratusa. Jim starał się utrzymać pozycję względem prowadzącego, a równocześnie kontrolował, co dzieje się z jego skrzydłowym. Dave trzymał się tam, gdzie powinien być. Wyszli z chmur i zobaczyli wybiegającą im na spotkanie, nieprawdopodobnie zieloną ziemię. Stark utrzymywał eskadrę na 600 metrach, tuż pod podstawą chmur. W polu widzenia pojawiły się wyraźnie skały wzgórz, ale zaraz ponownie zniknęły pod niżej zalegającymi obłokami. - Rakiety w powietrzu. Na południowy wschód od Wzgórz Thudów. - Lecąca przed nimi eskadra zdążyła już ściągnąć na siebie atak rakiet wystrzelonych z wyrzutni rozlokowanych w dolinie Rzeki Czerwonej. Z lewej strony przed nimi pojawił się dym - to Łasice zaatakowały baterię rakiet. Jim dostrzegł, że robią przewrót przez plecy i zawracają. Gdy tylko siły uderzeniowe przeszły przez wyrąbany przez nie korytarz, zostawiły zaatakowaną baterię i wyruszyły na poszukiwanie następnej. Przemknęli nad wapiennymi wzgórzami, a Jim postanowił się odprężyć i przybrać wygodniejszą pozycję w fotelu. Poprawił hełm i wziął kilka głębokich oddechów. Czuł, że serce łomocze mu w piersi jak szalone. Ostatni raz spojrzał na swego skrzydłowego, a potem skoncentrował się na maszynie Starka. Eskadra przeleciała nad wzgórzami i otwartą przestrzenią leżącej u ich podnóża doliny. Artylerzyści ustawili zapalniki na podstawę chmur. Ziemia skrzyła się ognikami wystrzałów z broni maszynowej, a artyleria postawiła ogień zaporowy. Pięć minut przed celem Jim i jego skrzydłowy odłączyli się od pierwszej pary. Stark, jeśli chciał, mógł sobie zostać na tej wyjątkowo dogodnej dla artylerzystów wysokości, ale Jim z całą pewnością nie. Zboczył z trasy kilometr na zachód, pociągnął za sobą Dave’a Bayera i zaczął obniżać lot. Zeszli na 150 metrów i niemal natychmiast zobaczył rzekę, która tocząc leniwy nurt, wiła się łagodnymi zakolami ku morzu. Spojrzał na wschód i przesuwając wzrok wzdłuż jej brzegów, dojrzał cel. Łatwo go było zauważyć - cienka linia biegła ponad mętnymi wodami Rzeki Czerwonej, wyraźnie widoczna na jej tle. Nawet z takiego oddalenia most wydawał się ogromny. Pułap chmur chyba się lekko podniósł. Dobrze. Muszą mieć jak największy zapas wysokości, aby nie dosięgły ich wybuchy własnych bomb. Zerknął na Starka - tamten wciąż trzymał się na tym samym pułapie, a wokół niego pojawiało się coraz więcej obłoczków wybuchających pocisków. Kiedy pierwsze eskadry przystąpiły do akcji, a w dole zaczęły wykwitać kolejne eksplozje, z ziemi uniosły się wielkie fale dymu. Na obu krańcach mostu toczyły się pojedynki miedzy bateriami pelotek a zwalczającymi je myśliwcami. Jedna z maszyn stanęła w płomieniach, ale zanim wybuchła, wystrzeliła z niej malutka postać człowieka w wyrzucanym fotelu. - MiGi. Mamy MiGi na południowy wschód od mostu, na trasie wyjścia znad celu. Eskadra Bimbo, wchodzicie? - Dowódca eskadry starał się o osłonę Phantomów. - OK, lecimy w tamtą stronę. Jakie to MiGi i ile ich jest? - Dwie eskadry. Jedna wygląda mi na MiGi-17, a druga na MiGi-21. Próbują nas odciąć od sił głównych. - Zrozumiałem - odezwał się spokojny głos dowódcy eskadry F-4. - Jeśli dacie radę, przytrzymajcie ich jeszcze parę minut. - Przytrzymać ich? Chyba wam odbiło! - Zechcielibyście, błazny, zejść z tej częstotliwości, żeby pozostali mogli się wziąć do roboty? - zapytał jakiś nowy głos. Jim sprawdził odczyty dopplera. Osiem kilometrów od punktu poderwania na wyższy pułap. Spojrzał na Starka i jego skrzydłowego. Lecieli niezmiennie 600 metrów nad nim. Mijali właśnie punkt zmiany pułapu. - Prowadzący Cadillac, uciekaj w górę! - krzyknął Jim. Dwa F-105, nie zmieniając wysokości, nadal leciały przed siebie. Wybuchy pocisków, które rozrywały się coraz bliżej, miotały nimi na wszystkie strony. - Prowadzący Cadillac, tu Cadillac Trzy. Natychmiast zwiększ pułap! - Stark albo go nie słyszał, albo postanowił zignorować. Pieprzyć to. Zerknął na swojego skrzydłowego i zaczął się wznosić z maksymalną prędkością. Na 1.500 metrach weszli w chmury, ale lecieli dalej na ustaloną na odprawie wysokość czterech tysięcy. Dopiero wtedy położył samolot na lewe skrzydło i przeszedł w lot odwrócony, nurkując ku ziemi pod kątem 45 stopni. Jim zaczął wychodzić z beczki i wyskoczył z chmur razem z Dave’em, który kurczowo trzymał się jego skrzydła. Widok mostu wypełnił cały wiatrochron. Broussard nie miał pojęcia, gdzie znajduje się para Starka. Szybko dostrzegł zniszczoną baterię dział na południowym krańcu mostu. Inne nadal jednak prowadziły ostrzał. W słuchawkach miał teraz ogłuszający jazgot systemu ostrzegawczego, bo stacje radiolokacyjne wroga odnalazły ich i rozpoczęły namierzanie. Wokół myśliwca wykwitły wybuchy kilku dobrze wymierzonych pocisków i Jim musiał walczyć ze sterami, kiedy przelatywał przez wytworzone przez nie turbulencje. Na częstotliwości alarmowej rozległo się samotne zawodzenie sygnalizatora ratunkowego. Wskazówka wysokościomierza obracała się w zatrważającym tempie. Nurkowanie powinno zabrać nie dłużej niż siedem sekund. Wydawało się, że trwa o wiele dłużej. 600, 300 metrów. Uderzył w przycisk zwalniający bomby i ściągnął na siebie drążek, aż pociemniało mu w oczach. Utrzymując wciąż kurs na południe, przemknął nad mostem. Szybko przechylił na lewe skrzydło znacznie teraz lżejszą maszynę, pchnął do końca dźwignię ciągu i trzymał ją w tym położeniu, dopóki charakterystyczne wibracje, które natychmiast odczuł pośladkami, nie upewniły go, że włączył się dopalacz. Południowy brzeg rzeki zbliżał się błyskawicznie. Był najeżony działami. Jim nie zamierzał zwracać się do nich brzuchem, ale na odprawie ustalono, że samoloty wychodzące znad celu mają lecieć na wschód. Spróbował zerknąć przez ramię i przekonać się, czy jego skrzydłowy nadal się go trzyma, ale dopóki nie wyszedł z ostrego skrętu, przeciążenie było zbyt duże, by mógł to uczynić. Dave ciągle tam był, chociaż sporo z tyłu. Para leciała z prędkością naddźwiękową; przedmieścia i położone blisko siebie wioski migały pod skrzydłami. - Cadillac Trzy, tu prowadzący. Gdzie jesteś? - głos Starka był piskliwy i wyczuwało się w nim napięcie. Jim przysłuchiwał się, jak po wyjściu znad celu, lecąca za nimi eskadra szacuje szkody wyrządzone nalotem. Zburzono tylko jedno przęsło. Jim nie miał zielonego pojęcia, czy on i Dave trafili w coś, czy spudłowali. - Prowadzący Cadillac, tu Cadillac Trzy. Wyszliśmy znad celu. Kurs jeden-jeden- zero, wysokość 2.000 metrów. - Zrozumiałem. - Głos Starka brzmiał tak, jakby za chwilę miał stracić kompletnie głowę. - Jesteśmy w chmurach i nie potrafimy odnaleźć celu. Zawracamy. Dołączcie do nas na południowo-wschodnim odcinku trasy. - Kakofonia głosów w eterze nagle umilkła - słychać było tylko dźwięk sygnalizatora ratunkowego. Każdy z pilotów wiedział, że warunki panujące poniżej pokrywy chmur umożliwiają przeprowadzenie akcji i byli zszokowani słysząc, że jeden z nich zawraca znad celu z pełnym ładunkiem bomb pod skrzydłami. - Hm, prowadzący Cadillac, tu Cynk - odezwał się dowódca całej akcji, który prawdopodobnie dolatywał już do łańcucha wzgórz. - Jeżeli ci to pomoże, zawrócę moją eskadrę i damy ci wsparcie. Ale podpułkownik Stark najwyraźniej miał już na dzisiaj dosyć. - Odmawiam, Cynk. Nie chcemy przekroczyć limitu czasu wyznaczonego dla Łasic. - Jak chcesz - odparł Cynk z nieukrywaną pogardą w głosie. Jim skierował swoją parę na zachodni kurs wyjścia znad celu. Oba samoloty nie używały dopalaczy, aby zaoszczędzić paliwo na lot do tankowców. - Cadillac Trzy, gdzie jesteś? - Po opuszczeniu niebezpiecznego obszaru, głos Starka zaczął odzyskiwać swój zwykły rozkazujący ton. - Trójka i Czwórka lecą równolegle do rzeki, około ośmiu kilometrów na południe od niej, i dokładnie na południe od miasta. - Dobra, jesteśmy piętnaście kilometrów za wami. Sugeruję, żebyście zwolnili, zaczekali, aż was dogonimy, a potem dołączyli do nas. Takiego wała! - pomyślał Jim. Nadal szedł pełną mocą silników i prowadził swoją parę prosto na Wzgórza Thudów. - Do wszystkich samolotów! Do wszystkich samolotów! Tu Hillsboro. Czarny Bandyta, Czarny Bandyta! Hillsboro, koniec. Operatorzy radarów z krążącego w powietrzu centrum dowodzenia uznali, że pierwszej fali MiGów, która wystartowała z Phuc Yen, zaczyna brakować paliwa. Inne mogły jednak wystartować niezauważone. Jim uważnie rozejrzał się dookoła. Jak to możliwe, że na tej niewielkiej przestrzeni leci obok siebie sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt maszyn, a on widzi tylko swojego skrzydłowego? - Cadillac Trzy, spójrz w górę. Bandyci na drugiej, wysoko. Słysząc głos swego skrzydłowego, Jim poderwał głowę i rozejrzał się szybko na wszystkie strony. Masz dobre oczy, Dave! Sam bezskutecznie omiatał wzrokiem niebo, dopóki słońce nie odbiło się w gładkim, srebrnym kadłubie MiGa-21. Dave zbliżył się do Broussarda i leciał teraz po jego prawej stronie w odległości około 1.000 metrów. Były co najmniej dwa MiGi i wydawało się, że zakręcają w ich stronę. Odległość sześć, może osiem kilometrów. - Cadillac Cztery, uzbroić działka. - Zrozumiałem - odparł z niezmąconym spokojem Dave - ale oni chyba nie idą na nas. Zdaje się, że lecą w kierunku rzeki. - Tak - potwierdził Jim, a serce biło mu coraz szybciej. - Prowadzący Cadillac, zdaje się, że lecą na was. Dwa MiGi-21; powinny być na twojej pierwszej i na tym samym pułapie. Stark nie odpowiedział. - Cadillac Cztery, tu Trójka. Jaki masz poziom paliwa? - Minus dwa na rezerwie. Cholera! Dave, który w trakcie nalotu starał się za wszelką cenę utrzymać na pozycji, zużył już niemal cały zapas paliwa. Nie mogli się tutaj dłużej włóczyć, najpierw musieli odszukać tankowiec. - Strzelają do nas! - Choć nie nadał swojego kryptonimu, Jim rozpoznał głos Starka. Przypomniały mu się słowa Osła: ambitny i niekompetentny równa się śmiertelnie niebezpieczny. Niech ten bydlak sam się z tego wyplącze. Stanęła mu przed oczami bójka, jaką stoczyli w szatni przed startem i wykrzywiona nienawiścią twarz Starka. Pomyślał o Ośle i o Andym Pritchardzie, którzy zawrócili na pomoc temu nieszczęsnemu gnojowi. Do diabła z nim. Ta myśl nie zdążyła mu jeszcze przemknąć przez głowę, kiedy skręcał już w stronę atakujących MiGów - wiedział, że Osioł postąpiłby tak samo. Broussard patrzył na manewry nieprzyjacielskich maszyn, które starały się wyjść na dogodną pozycję do kolejnego ataku. Jego para pomknęła ku nim. Broussard starał się stworzyć dowódcy i jego skrzydłowemu szansę ucieczki z pułapki. Dostrzegł dwa Thudy lecące w stronę wzgórz. Jezu! Nadal dźwigały swój ładunek: pod skrzydłami myśliwców wciąż znajdowały się po dwie 3.000-funtowe bomby. - Prowadzący Cadillac. Zrzućcie bomby. Natychmiast zrzućcie bomby! Nic dziwnego, że MiGi bez najmniejszego trudu wyszły na dogodną do ataku pozycję. Bomby poszybowały w dół. MiGi skręciły na północ i zaczęły piąć się na wyższy pułap. W szczytowym punkcie wspinaczki rozdzieliły się i znów pomknęły w kierunku pierwszej pary. Tuż za ogonem samolotu Dave’a wykwitła eksplozja. Maszyną rzuciło potężnie i, zanim skrzydłowy Jima opanował stery, niewiele brakowało, aby wymknęła mu się spod kontroli. Jim gorączkowo rozglądał się na wszystkie strony. Na tle słońca pojawił się kolejny MiG, przemknął obok i poszedł pionową świecą w górę, gotując się do kolejnego strzału. - Dave, wszystko OK? - Chyba tak - odparł porucznik Bayer. - Nadal leci, ale palą się wszystkie ostrzegawcze światełka. - OK, zawróć na początkowy kurs i leć w kierunku morza. Kurs jeden-jeden-zero. Odcięli nas i spychają na Wzgórza Thudów. Prowadzący Cadillac, Trójka ma problem. Czy mógłbyś nas tutaj zastąpić? Ktoś musi eskortować Czwórkę do wybrzeża. Nie było odpowiedzi, ale obie maszyny pierwszej pary skręciły na wschód. Słodki Jezu! Ale bajzel! Co, u diabła, wyprawia Stark? Wysiadło mu radio? - Prowadzący Cadillac, tu Trójka. Słyszysz mnie? Przedłużająca się, martwa cisza. W międzyczasie Jim manewrował tak, aby wejść w lukę pomiędzy trzema F-105 i trójką MiGów. W końcu dostał odpowiedź: - Tu prowadzący Cadillac. Będę eskortował Czwórkę nad morze. Dupek. - Dwójka, tu Trójka. Jaki masz poziom paliwa? - Nie był pewien, czy rzeczywiście chce usłyszeć odpowiedź. - Cadillac Trzy, tu Dwójka - zgłosił się Mike Patowski. - Minus pięć na rezerwie. Chętnie zostanę z tobą. Jim przeprowadził w myślach błyskawiczną kalkulację. Taszczenie tych bomb znacznie zmniejszyło im zapas paliwa. O ile w ogóle dolecą nad plażę, pierwsza para będzie miała sporo szczęścia, jeśli uda jej się odnaleźć tankowiec. Maszyna jego skrzydłowego jest uszkodzona. Nikt z eskadry mu nie pomoże. - Nie, Dwójka. Lećcie nad morze, a ja postaram się trzymać ich z dala od waszych ogonów. Najlepiej od razu zacznijcie wywoływać cysternę, żeby wyszła wam na spotkanie. Powinna być blisko. - Eskadra Cadillac, tu prowadzący Ringo. Możemy w czymś pomóc? - To MiGCAP. Nareszcie. - Prowadzący Ringo, tu Cadillac Trzy. Zrozumiałem. Trzy samoloty naszej eskadry lecą w kierunku morza, dokładnie na południe od rzeki i dwadzieścia kilometrów na południe od miasta. Mam tutaj trzy MiGi-21, z którymi nie wiem co począć. Wszystkim nam brakuje paliwa. - Zrozumiałem, idziemy do was pełnym gazem. Trzymajcie się, powinniśmy tam być za siedem do ośmiu minut. Tak czy inaczej, wszystko rozstrzygnie się na długo przed przybyciem F-4. Jim nadal obserwował MiGi lecące za uciekającymi F-105. Skręcił ostro, aby ustawić maszynę między MiGami a uszkodzonym myśliwcem. Za minutę, najwyżej dwie, będą już dostatecznie daleko i żaden MiG nie zdoła ich dopaść. On sam, przy odrobinie szczęścia, skręci na wschód i wyskoczy. Zerknął niespokojnie na kontrolkę paliwa. Zostało go bardzo niewiele, zwłaszcza gdyby musiał uruchomić dopalacz. Jeden z MiGów zawrócił pod niewiarygodnym kątem i pomknął w kierunku Broussarda. Dwulufowe działko kalibru 23 mm zamigotało ogniem. Jim ściągnął ostro w prawo, wszedł w półbeczkę, utrzymał samolot na plecach, skontrował sterami, aż na celowniku uzyskał właściwą poprawkę, i nacisnął spust. Działko M-61 Vulcan zionęło ogniem i wyrzuciło serię dwudziestomilimetrowych pocisków z szybkością 6.000 sztuk na minutę. Jim dostrzegł, że przelatują daleko za maszyną wroga i szybko zwolnił przycisk. MiG uciekł z pola ostrzału. Broussarda zachwyciła zwrotność tego myśliwca. Dokończył obrót i dostrzegł, że MiG idzie świecą i nabiera wysokości. Zaledwie kilka chwil walki kołowej, wszystko wykonane ładnie, gładko i sprawnie. Dokładnie tak, jak ich uczono w szkole. Nie wygrywa osiłek, który potrafi znieść największe nawet przeciążenie, ale pilot, który wie, jak wycisnąć ze swojej maszyny maksimum możliwości. Jim skierował Thuda pionowo w górę i włączył dopalacz. Pierwszy z MiGów przemknął na horyzoncie i oddał krótką niecelną serię. Pozostałe dwa najwyraźniej wycofywały się z walki. Być może im także brakowało paliwa. Jim, idąc cały czas w górę, wszedł w pionowe nożyce. Starał się przy tym nie stracić przeciwnika z oczu. Cholera! Tamten mógł przecież skręcić. Minęli się i niemal otarli kabinami. Żaden nie zajął pozycji do oddania skutecznego strzału. Przeszedł do lotu poziomego i nagle przypomniał sobie, że wielozamkowe belki uzbrojenia nadal tkwią na węzłach podwieszeń. Klnąc w żywy kamień, odrzucił je i samolot natychmiast zyskał na zwrotności. MiG był na godzinie drugiej, w odległości około kilometra i właśnie skręcał ku niemu. Jim włączył dopalacz, opuścił nisko nos samolotu i wszedł w ostry zakręt, który wyprowadził go na wprost przeciwnika. Nagle spod skrzydeł wrogiego myśliwca oderwały się dwie rakiety i pomknęły w kierunku Thuda. Minęły go w przyzwoitej odległości, ale sam fakt, że MiG je odpalił, zaintrygował Jima. Praktycznie nie miał szansy trafić, bo strumień rozgrzanych spalin z silnika F-105 był pod tym kątem niewidoczny dla głowicy termolokacyjnej. Błyskawicznie znaleźli się znów blisko siebie. Jim skręcił ostro w prawo, pozwalając przy tym, aby nos samolotu opadł poniżej linii horyzontu. Kombinezon przeciwprzeciążeniowy obcisnął mu nogi i brzuch. Po zmianie kierunku przestał ściągać drążek i rozejrzał się za nieprzyjacielem. Zdumiewające, ale MiG nie zawrócił ku niemu, tylko gwałtownie poszedł w dół i, ciągle zniżając lot, pomknął w kierunku Hanoi, wycofując się z walki. Jim znajdował się na jego siódmej, trzy kilometry z tyłu. Broussard zdawał sobie sprawę z rozlicznych wad konstrukcyjnych F-105, ale wiedział, że prędkość lotu poziomego po prostej z pewnością się do nich nie zalicza. Pod tym względem nie dorównywał mu żaden inny myśliwiec na świecie. Jim uruchomił dopalacz i przyśpieszył. Powoli podkradał się coraz bliżej. MiG sam mu w tym dopomagał, robiąc niewielkie uniki, które amerykański pilot wykorzystywał. MiGowi musiało brakować paliwa i nie mógł się zbytnio oddalić od swojego lotniska. Przy każdym kolejnym uniku Jim skracał troszeczkę dystans, aż wreszcie znalazł się trzysta metrów za przeciwnikiem. Prawie instynktownym ruchem umieścił celownik tuż przed uciekającym myśliwcem i nacisnął spust. Pociski z Vulcana niemalże rozpłatały MiGa na pół. Myśliwiec eksplodował, a największy fragment kadłuba zaczął powolnym spiralnym ruchem opadać w kierunku ziemi. Jim zauważył, że statecznik pionowy jest pomalowany na jasnoczerwony kolor. Nagle w powietrzu wykwitła czasza spadochronu. Artyleria przeciwlotnicza, która milczała dotąd i nie wtrącała się do pojedynku, teraz z wściekłością wznowiła ostrzał. Jim zerknął na wskaźnik paliwa i z zadziwiającym spokojem stwierdził, że w żaden sposób nie uda mu się dotrzeć do tankowca. Cenny płyn w najlepszym razie wystarczy na kilka minut lotu. Przełączył radiostację UHF na kanał ratunkowy i ściągnął mocniej uprząż spadochronu, aż wbiła mu się w pachwiny. - Mayday! Mayday! Mayday! Tu Cadillac Trzy. Dwie minuty do opróżnienia zbiorników. Kurs na morze. Ale chyba aż tak daleko nie dociągnę. - Gdzie jesteś, Cadillac? Tu prowadzący Ringo. - Około pięćdziesięciu kilometrów na południowy wschód od miasta, wysokość 7.000 metrów. - Tu prowadzący Ringo. Lecimy w tamtą stronę. Jim, wyczerpany przeciążeniami, jakie oddziaływały na niego w czasie walki, osunął się w fotelu. Obojętnie przyglądał się obłoczkom pocisków, które wybuchały wściekle dookoła niego. Dupki! I po co się tak wysilacie? Jeszcze trochę i sam zaoszczędzę wam trudu. Przed sobą widział już wąską wstęgę białego piasku plaży. Graniczyła z nią ciemniejsza, niebieskozielona toń Morza Południowochińskiego. Rzut oka na przyrządy utwierdził go w tym, co i tak wiedział: kontrolka paliwa wskazywała zero. Ciekawe, czy reszta eskadry zdołała się wymknąć. Nie połączyli się z nim przez radio. Nieprawdopodobne, ale potężny odrzutowy silnik w dalszym ciągu pracował. Pojawił się malutki promyczek nadziei, który stopniowo oddalał od niego przeczucie nieuchronnej tragedii. Jeśli tylko zdoła dotrzeć do morza, wtedy ma sporą szansę, że podejmą go z wody. Nagle ogień artylerii znów nabrał znaczenia. Szansa na uratowanie się była co prawda niewielka, ale jednak istniała. Szkoda, że F-105 przy wyłączonym silniku miał współczynnik doskonałości aerodynamicznej żelazka. Gdyby ten cholerny samolot wyposażono w prawdziwe skrzydła, doleciałby tam lotem ślizgowym! - Cadillac, to ty jesteś tym samotnym Thudem? - Potwierdzam. - OK, jesteś na naszej drugiej, odległość pięć, sześć minut. Dotrzesz do plaży? - Nie przypuszczam, ale to coś nadal ciągnie na pustych zbiornikach. - Jeśli uda ci się utrzymać go w powietrzu jeszcze przez kilka minut, wyjdziesz na niezłą pozycję do katapultowania się. Powiadomimy o tobie Marynarkę. - Dzięki. Doceniam waszą pomoc. Jim nadal powoli piął się w górę, starając się wejść na jak najwyższy pułap, i nie stracić przy tym dużo na szybkości. Prawie 9.000 metrów. Morze było tak blisko. Silnik J-75 raptem zbuntował się przeciw zmuszaniu go do działania bez dostarczania pożywienia i uznał, że czas się wyłączyć. Nagła cisza wywierała niesamowite wrażenie. - Cadillac trzy, właśnie zgasł mi silnik. - Rozumiem, Cadillac. Marynarka jest już powiadomiona. Postaraj się dociągnąć możliwie najdalej. Jak dotąd, dobrze ci idzie. Jim starał w locie ślizgowym zyskać jak największą prędkość, ale ciężki myśliwiec zdawał się wręcz pożerać wysokość. Kiedy schodził poniżej 5.000 metrów, Broussard odpiął maskę i zaczerpnął świeżego powietrza. Potem zreflektował się i znów ją założył. Nie wiadomo, na jak długo jeszcze wystarczy mu zasilania. Powinien wysłać ostatni komunikat. - Tu Cadillac Trzy. Odłączam systemy. Dzięki za pomoc. - Powodzenia, bracie. Jim odłączył się od przewodów radiowych, systemu doprowadzania tlenu i wtyczek podłączonych do kombinezonu. Zabezpieczył wszystkie przedmioty, które mogły stanowić śmiertelne zagrożenie w czasie katapultowania się i sprawdził ułożenie ciała w fotelu. Samolot zszedł na 3.000 metrów. Mógł już stąd dostrzec małe rybackie kutry - niektóre pływające po morzu, inne wyciągnięte na plażę. Już bardzo blisko. Z tysiąca metrów dojrzał stanowiska ciężkich karabinów maszynowych i ludzkie figurki, które zwracały w jego stronę broń. Na trzystu metrach powiedział sobie: - A do cholery z tym! - i pociągnął za dźwignię katapulty. Szarpnięcie otwierającego się spadochronu zerwało mu hełm - widział jak wiruje w powietrzu i wpada do morza. Poczuł bolesny ucisk w pachwinach, tam gdzie pasy uprzęży wbiły się w ciało i podciągnął się, by je poluzować. Instynktowne reakcje z wolna ustępowały miejsca racjonalnemu postrzeganiu otoczenia. Wydawało się, że wokół zalega głęboka cisza; powietrze obmywające mu twarz było chłodne. Panujący spokój zakłócił donośny huk. Jim obrócił się na uprzęży i obserwował spektakularną zagładę swego samolotu. Coś użądliło go w ramię; odwrócił się, żeby rozetrzeć piekące miejsce i oczy otworzyły mu się szeroko z przerażenia. Piaszczysta plaża była zaledwie 200 metrów dalej. Kiedy znajdujący się na niej ludzie przyklękli i otworzyli ogień, dotarł do niego głośny, trzaskający odgłos wystrzałów. Do kanonady przyłączyło się basowe staccato karabinu maszynowego. Linka spadochronu pękła z brzękiem, przecięta pociskiem. Jim spróbował podciągnąć stopy, żeby stanowić jak najmniejszy cel, ale pakiet ratunkowy skutecznie mu to uniemożliwiał. Pakiet ratunkowy! Musiał go odrzucić, w przeciwnym razie, po wylądowaniu wciągnie go pod wodę. Jim zaryzykował szybkie spojrzenie w dół. Powierzchnia morza była już chyba bardzo blisko. W panice, szukał gorączkowo rączki zwalniającej pakiet. Jakaś część jego umysłu odnotowała chłodno, że dłoń szukająca uchwytu jest zakrwawiona w miejscu, gdzie dotknął nią „użądlonego” ramienia. Jest! Poczuł, że pakiet poszybował w dół. Łączyła go z nim teraz tylko nylonowa linka. W zestawie znajdowała się jednoosobowa tratwa, która po odłączeniu wypełniła się sprężonym powietrzem i kołysała na uwięzi. Sam pakiet także zawierał ekwipunek ratowniczy. Jim próbował przypomnieć sobie, czego uczono go w szkole przetrwania. Nie mówili przypadkiem, że w razie lądowania w wodzie, pilot powinien rozpiąć pasy i przed uderzeniem w wodę odrzucić spadochron? Znów zerknął w dół. Woda chyba była już bardzo blisko. Właściwie można to zrobić już teraz, bo któremuś ze strzelców na plaży wreszcie się poszczęści. Uderzył w klamrę szybkiego wyczepienia spadochronu. Gdyby go było stać na spokojniejszą ocenę sytuacji, Jim nigdy nie podjąłby tej decyzji. Pamiętałby, że lecąc nad powierzchnią wody, łatwo pomylić się w ocenie wysokości. Zauważyłby również, że pakiet ratunkowy i tratwa kołyszące się pięć metrów pod nim, nie uderzyły jeszcze o powierzchnię. Ale nie była to odpowiednia pora na drobiazgowe rozważania. Jim zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, kiedy spadając minął je w locie, jakieś dziesięć metrów nad falami. Siła rozpędu wtłoczyła go głęboko pod powierzchnię zaskakująco zimnych wód Zatoki Tonkińskiej. Zupełnie zdezorientowany, krztusząc się słoną wodą, zrobił pierwszą rozsądną rzecz od dłuższego czasu i zerwał bezpieczniki z nadmuchiwanych pakietów, umieszczonych pod pachami. Wypełniły się, tworząc dwa duże pływaki, które szybko wyniosły go na powierzchnię. Złapał kilka głębokich oddechów, a potem fala smagnęła go w twarz i woda wlała mu się w otwarte usta. Zemdliło go i dostał napadu kaszlu. Unosząc się na grzbiecie kolejnej fali, zobaczył pomarańczową tratwę, która podskakiwała w dolinie między grzywaczami. Kiedy fala opadła, Jim stracił ją z oczu, ale wiedział, gdzie jest i popłynął szybko w tym kierunku. Pływaki tak bardzo ograniczały mu swobodne ruchy ramion, że w końcu zaczął płynąć pieskiem. Wtedy przypomniał sobie o lince, która łączyła tratwę z uprzężą spadochronu. Szukał jej po omacku w wodzie, a kiedy na nią natrafił okazało się, że ugrzęzła w pasach obejmujących pośladki. Szybko przyciągnął tratwę do siebie i złapał się śliskiej burty. Przylgnął do niej bez tchu, ale przedtem znowu potężnie opił się morskiej wody. Kiedy tak leżał z głową i ramionami wewnątrz malutkiej tratwy i starał się odzyskać utracone siły, zaczęło docierać do jego świadomości, że ludzie na plaży nie zrezygnowali. Przez hałas wody uderzającej o tratwę słyszał odgłosy pojedynczych wystrzałów i serie broni maszynowej. Przyłączył się do nich jeszcze jakiś inny dźwięk, odmienny od pozostałych. Ten pulsujący warkot był coraz bliżej. Tratwa uniosła się na kolejnej fali. Jim wyciągnął szyję i spojrzał na plażę. Od tego co zobaczył, zrobiło mu się niedobrze. Od brzegu odbijała mała dżonka z doczepionym silnikiem i właśnie kierowała się w jego stronę. Strzelcy na brzegu stawali się coraz dokładniejsi. Tratwa miała międzynarodowy pomarańczowy kolor, aby samolotowi ratowniczemu łatwiej było ją dostrzec, ale to równocześnie czyniło ją idealnym celem. Głośny, rozdzierający huk ściął mu krew w żyłach. Włosy zjeżyły mu się na karku. Spojrzał ponownie na plażę, w samą porę, aby zobaczyć zagładę dżonki. Woda wokół niej zamieniła się w kipiel, a szczątki łodzi leniwie wzbiły się w zachmurzone niebo. F-105 prowadzącego pary wychodził właśnie znad celu i stanął na ogonie, gotując się do następnego podejścia. Nadleciał drugi myśliwiec; znów rozległ się ten sam rozdzierający huk i Jim zobaczył, że ludzkie figurki na plaży wylatują w powietrze jak zeschnięte liście. Młócąc gorączkowo rękami, Jim skierował się na otwarte morze, byle jak najdalej od tej pomarańczowej tarczy strzelniczej. Tratwa podążyła za nim. Jim poszperał w specjalnej kieszeni umieszczonej w nogawce kombinezonu. Wyciągnął stamtąd scyzoryk i pośpiesznie przeciął linkę łączącą go z tratwą. Odłożył scyzoryk na miejsce i znowu zaczął płynąć stylem, który Kate nazwała kiedyś „pieskowym kraulem z Santa Fe”. Charakterystyczny dźwięk działek M-61 Vulcan znów przeszył powietrze; Jim obrócił się w wodzie i patrzył, jak dwa Thudy ostrzeliwują plażę. Brzeg zniknął w tumanach piasku i trawy; dwudziestomilimetrowe pociski siały śmierć i zniszczenie. Broussard odwrócił się i znów zaczął płynąć w stronę pustego horyzontu. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, liczyło się tylko to, żeby oddalić się od tej przeklętej plaży. Pięćdziesiąt metrów od niego rozległ się potężny wybuch, który rzucił nim w górę i sprawił, że znowu napił się wody. Jezu! Co to było? Kolejny, stłumiony przez wodę wybuch pojawił się tym razem pięćdziesiąt metrów z przodu. Moździerz! Strzelali do niego z pieprzonego moździerza! Jakim cudem dostrzegli go z takiej odległości? Ponownie obejrzał się i odkrył, że pomarańczowa tratwa nadal sunie niewolniczo jego śladem. Kopnął ją, ale tratwie najwyraźniej spodobała się ta zabawa, bo spróbowała przylgnąć do niego jeszcze bardziej. Odwrócił się i walnął w nią z całej siły. Następny granat wylądował już tylko dwadzieścia metrów za nim. Obsługa moździerza obramowywała cel. Do tej kakofonii dźwięków dołączyły nowe odgłosy: świsty i eksplozje odmienne od dotychczasowych. Jim pozwolił, aby fala obróciła go twarzą do brzegu. Pod skrzydłami F-4 zamigotały ogniem dwa zasobniki niekierowanych pocisków rakietowych kalibru 70 mm i salwa pocisków pomknęła w kierunku ziemi. Po odpaleniu rakiet, pilot położył Phantoma na skrzydło i skręcił ostro w prawo, przelatując dokładnie nad Jimem i podążającą jego śladem tratwą. Kiedy samolot mijał go z rykiem silników, nawigator siedzący za pilotem pomachał Broussardowi ręką. Jim w odpowiedzi uniósł do góry wymęczone ramię. Coś uderzyło go w bark. Broussard doznał ataku panicznego lęku. Oczyma wyobraźni widział już wyrastającą przed nim gigantyczną paszczę rekina. Zamiast niej ujrzał jednak swoją przyjacielsko usposobioną tratwę, która ocierała się o niego niczym rozkochany kociak. Gapił się na nią przez chwilę, potem z kabury pod pachą wyciągnął rewolwer i wycelował tratwie między oczy, a raczej w miejsce, gdzie jego zdaniem powinny się one znajdować. Raz za razem ściągał spust, aż iglica uderzyła w pustą łuskę. W uszach huczało mu od wystrzałów, ale przyglądał się z satysfakcją, jak sprężone powietrze uchodzi z sykiem przez sześć dziur po kulach. Namolna tratwa powoli zsunęła się pod powierzchnię. Woda była przejrzysta, więc widział jeszcze, jak opada kilka metrów w głąb, po czym na dobre zniknęła mu z oczu. Bez tratwy poczuł się nagle bardzo osamotniony i bezbronny. Widok tonącej tratwy uświadomił mu, jak tu głęboko. Nigdy w życiu nie przebywał w wodzie o głębokości większej niż trzy metry - to wywołało w nim nagły przypływ niepokoju. Uważnie rozejrzał się dookoła, żeby upewnić się, że nic go znienacka nie zaatakuje. Egzekucja tratwy wyzwoliła w nim nową porcję adrenaliny, więc wykorzystał przypływ energii, żeby jeszcze bardziej oddalić się od plaży. Słyszał, że F-4 zawracają do kolejnego ataku rakietowego, ale nie odwrócił się, żeby na to popatrzeć; wziął kurs na Yankee Station i dalej zawzięcie pruł fale. Jim stracił poczucie czasu, ale prawdopodobnie nie minęło więcej niż kilka minut, kiedy na niebie pojawiła się jakaś paskuda. Ten chyba najbrzydszy samolot, jaki w życiu widział, zatoczył wokół niego krąg, lecąc na wysokości dwustu metrów. Okazało się, że to łódź latająca. W strumieniu zaśmigłowym, z otwartego okienka w kadłubie, wychylał się członek załogi. Pomachał do Jima, który odpowiedział w ten sam sposób. Dziś wszyscy byli nastawieni cholernie przyjacielsko. Kiedy terkoczący SA-16 Albatros zniknął mu z oczu, poczuł rozczarowanie. Znów zaczął przebierać nogami w wodzie. Był właśnie w dolinie fali, kiedy przestraszył go głośny plusk i ryk tłokowego silnika. Na jego drugiej wyrósł gigantyczny wodny pióropusz. Gdy morze ponownie wyniosło go w górę zobaczył, że pokraczna bestia wylądowała i sunie w jego stronę. Boże! Miał nadzieję, że nie stracili go z oczu, bo Albatros zbliżał się, nie zmniejszając pędu. Przy okazji dostrzegł też, dlaczego tak się dzieje. Wokół dwusilnikowej maszyny ratowniczej wybuchały granaty moździerzowe. Zerknął do tyłu w stronę plaży i stwierdził, że nie poczynił wielkiego postępu. Od brzegu nadal dzieliło go tylko jakieś 300 metrów. Chmury zgęstniały. W przyćmionym świetle dnia widział ogniki migoczące z luf wymierzonych w nich karabinów. Łódź latająca zwalniała, a moździerze wstrzeliwały się w nią coraz dokładniej. Odłamki rozgrzanego metalu uderzyły w wodę niedaleko Jima i sycząc zniknęły pod powierzchnią, pozostawiając po sobie cienkie smużki dymu. Broussard zapragnął przez chwilę, żeby Albatros najzwyczajniej odleciał, skąd przybył - jak na jego gust, ściągał na nich zbyt gęsty ogień. Szybko się jednak rozmyślił, ponieważ łódź latająca zdawała się bowiem spełniać jego życzenie. Może go nie zauważyli. Uniósł ręce i gorączkowo pomachał nimi nad głową, ale SA-16 nie zmienił kierunku, a idąc tym kursem, musiał się z nim rozminąć. Członek załogi Albatrosa wychylił się przez otwarty luk na burcie. Kiedy wielki kadłub przepływał obok Broussarda, lotnik cisnął w jego stronę zwój liny. Łódź latająca podholowała ją tak, że znalazła się tuż przed Jimem, i wtedy udało mu się ją złapać. SA- 16 nawet nie zwolnił, tylko skręcił na otwarte morze i ciągnął za sobą Jima, który ślizgał się po powierzchni, jak narciarz wodny po wywrotce. Pocisk z moździerza eksplodował pod skrzydłem i Albatros zachybotał się na fali. Pilot zwiększył obroty silników, a uwieszony na linie Broussard, owinął ją sobie wokół łokcia. Utrzymanie się na niej wymagało ogromnego wysiłku. Sprostał mu tylko dlatego, że nie mógł znieść myśli, że znowu zostanie sam. Po pewnym czasie naciąg liny się zmniejszył. Oślepiony przez morską wodę, która wdarła mu się do oczu, Jim widział otaczający go świat jak przez mgłę. Ostrożnie puścił linę i przetarł opuchnięte oczy. Zauważył jakieś poruszenie przy burcie Albatrosa, ale nie wiedział, co tam się dzieje. Coś się do niego zbliżało. Jim jeszcze bardziej przymrużył oczy. Dwaj sierżanci na tratwie zatrzymali się przy nim. Jeden z nich złapał mocno za pływaki ratunkowe, a drugi powiosłował w kierunku czekającego Albatrosa. Kiedy dotarli do otwartego luku, Jim znów widział wszystko wyraźnie. Zobaczył, że od plaży dzieli ich teraz kilka kilometrów. Broussard poczuł, że Albatros rusza, a obaj sierżanci wyszczerzyli do niego zęby. - Fajnie się panu pływało, sir? - zapytał jeden z nich, kiedy wciągali go na podłogę Albatrosa. Jim otworzył usta i zwymiotował morską wodą prosto na jego buty. Epilog Hanoi, rok 1986 W Hali Zjazdów Ludowych położonej w dzielnicy cytadeli Co Loa panował balsamiczny chłód 20 stopni Celsjusza przy względnej wilgotności powietrza oscylującej w pobliżu stu procent. Wietnamczycy uśmiechali się, Amerykanie pocili się w poliestrze. Generał, któremu koszula przykleiła się pod pachami, próbował oderwać ją od mokrego ciała bez wkładania ręki pod bluzę mundurową. Dyskretne zabiegi nie przynosiły pożądanego rezultatu. Popatrzył na suche twarze gospodarzy i czuł, że krótko przystrzyżone włosy ma pozlepiane potem. Staroświeckie wentylatory pod sufitem prawie nie poruszały wilgotnego powietrza, a kręte smużki dymu z papierosów Wietnamczyków niemal nie zmieniały swojego kształtu. Nikt z Amerykanów nie pali, a oni prawie wszyscy - odnotował w myślach. Może to jakiś sposób. Jeżeli nie potrafiliśmy ich pobić, to może przynajmniej przeżyjemy tych małych skurczybyków. Spojrzał nieufnie na następne danie, które postawił przed nim kelner. Podejrzewał, że Wietnamczycy robią sobie z nich pośmiewisko i serwują gościom potrawy, o których wiedzą, że Amerykanie normalnie nie wzięliby ich do ust. Pewnie to żarcie z psa, małpy, albo jeszcze jakieś inne świństwo. Z udawanym zapałem, jakby był nie wiem jak głodny, rzucił się na przyniesioną porcję.. Wietnamczycy rozpromienili się. Na pewno podali mu pieprzonego szczura w sosie słodko-kwaśnym. Starszy Wietnamczyk siedzący po przeciwnej stronie stołu powiedział coś cicho do tłumacza, który po chwili nachylił się w stronę generała: - Panie generale, pan Duc chciałby wiedzieć, czy podoba się panu pobyt w naszym mieście. - Proszę powiedzieć panu Ducowi, że z pewnością podoba mi się bardziej teraz niż przed dwudziestu laty, kiedy tu byłem ostatni raz. Tłumacz przełożył jego słowa, i oczy pana Duca rozszerzyły się na krótką chwilę, kiedy uświadomił sobie ten chronologiczny związek. Tak jest, panie Duc. Byłem jednym z tych jankeskich powietrznych piratów, którzy bombardowali wasz kraj, pomyślał i obdarzył starszego pana pogodnym uśmiechem. To powinno uwolnić mnie na jakiś czas od grzecznościowych konwersacji. Pan Duc jednak nie zraził się. Z drugiej strony stołu nadeszła kolejna wydyszana półszeptem informacja spowita zapachem nuoc mam, czyli ostrego rybnego sosu, który Wietnamczycy używają dosłownie do wszystkiego. - Pan Duc chciałby wiedzieć, czy rodziny w Ameryce, które otrzymają szczątki swoich krewnych, będą szczęśliwe. - Proszę powiedzieć panu Ducowi, że byłyby znacznie szczęśliwsze, gdyby ich krewni nie wracali w drewnianej skrzynce. Oczywiście, to znacznie lepsze niż niewiedza, jaki spotkał ich los, a bardzo często tak właśnie się dzieje. - Pan Duc pragnie okazać swoje współczucie. Los wielu wietnamskich żołnierzy także pozostaje nieznany. - Tak, mogę to sobie wyobrazić. Wietnamski rząd prowadzi uporczywe poszukiwania swoich zaginionych, bo ma po temu wszelkie możliwości, a my, niestety, nie. Zbyt wielu naszych młodych pilotów, którzy zostali wzięci do niewoli zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach, chociaż wasz rząd ogłosił, że sprawuje nad nimi oficjalny nadzór. Z pewnością zaszła tu jakaś pomyłka, bo żaden cywilizowany naród nie wyrządziłby rozmyślnie krzywdy bezbronnym więźniom. Takie postępowanie byłoby tchórzliwe i haniebne. - To powinno położyć kres grzecznościowej konwersacji. I tak się stało. Pan Duc uciekł spojrzeniem, ale generał zdążył zauważyć błysk gniewu w jego oczach. Niewinnie uśmiechnął się do Wietnamczyków po drugiej stronie stołu. Kilka miejsc dalej siedział niski krępy mężczyzna w mundurze wietnamskiego lotnictwa; generał rozpoznał w nim jednego z oficjeli, witających ich na lotnisku. Przysłuchiwał się rozmowie prowadzonej za pośrednictwem tłumacza i sprawiał wrażenie, że doskonale rozumie, o czym była mowa. Urzędnik Departamentu Stanu, który siedział tuż obok generała, nachylił się i mruknął mu cicho do ucha: - Spokojnie, generale. Nie jesteśmy tu, żeby wszczynać kolejną wojnę. Właśnie ostatecznie kończymy tę ostatnią. Zimne niebieskie oczy zwróciły się w jego stronę: - My? Wyglądasz na kogoś, kto mógł być wtedy w wieku poborowym. Gdzie służyłeś? - Prawdę mówiąc, dostałem odroczenie do czasu ukończenia studiów. Wojna skończyła się nieco wcześniej. - Mówiąc to, sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Tak, rozumiem - odparł generał i odwrócił się ostentacyjnie. Zauważył przy tym, że krępy Wietnamczyk uśmiecha się, jakby zrozumiał także i tę krótką wymianę zdań. Kiedy obiad powoli zbliżał się do końca, generał poczuł ćmiący, pulsujący ból w skroniach. Zbyt tu gorąco i za dużo dymu. Pomyślał, że musi stąd wyjść, zanim rozpoczną się niekończące się przemówienia zapewniające o obopólnej przyjaźni i temu podobne bzdury. Wymówił się jakoś za pośrednictwem tłumacza i odszukał wysoko postawionego uczestnika swojej delegacji, który nie odstępował na krok jakiegoś członka politbiura. Nie był zadowolony, że generał wychodzi tak wcześnie. Generał miał to głęboko w dupie. Jim Broussard, bez bluzy i bez krawata, stał przy oknie i patrzył na deszcz bębniący na ulicach miasta. Światło dnia bladło bardzo szybko, a ci nieliczni Wietnamczycy, którzy jeszcze przemykali się na zewnątrz, śpieszyli gdzieś w swoich sprawach. Z okna na ósmym piętrze starego hotelu „Metropole” widział dawnego przeciwnika - most Paula Dommera. Teraz nazywali go Long Bien. W zapadającym zmierzchu dostrzegał już tylko zarysy betonowych filarów, które bez trudu opierały się początkowym nalotom. Kilka przęseł zburzyły 3.000-funtowe bomby, ale reszta potężnej konstrukcji pozostała prawie nienaruszona. Nawet teraz, kiedy pomyślał o swoim ostatnim ataku na ten most, czuł przyśpieszone bicie serca. Jego wojskowa kariera na przestrzeni prawie dwudziestu pięciu lat obfitowała w wiele wzlotów i upadków, ale wszystkie one blakły w porównaniu z dzisiejszym dniem. Gdyby nie łaska Opatrzności, a może szczęście i tamte dwa wyjątkowo skuteczne F-105, nigdy nie patrzyłby na most z tego okna. Wyraźnie, jakby to było wczoraj, pamiętał szarpnięcie otwierającego się spadochronu i katapultowanie się z Thuda, który nie miał już ani kropli paliwa i to, w jaki sposób, aby zachować wolność, za wszelką cenę starał się dotrzeć do wybrzeża. Pamiętał upiorny strach, kiedy opadał na spadochronie ku morzu, dosłownie metry od plaży i patrzył, jak wietnamscy żołnierze zwracają ku niemu broń. Gdyby nie szybka akcja Thudów i eskadry Phantomów, nie miałby żadnych szans. Ich działka i rakiety umożliwiły Albatrosowi podjęcie go z wody pod samym nosem Wietnamczyków. Dwa dni później prowadził eskadrę Cadillac do akcji nad Wietnamem Północnym, po tym jak Richard Stark został przeniesiony do tymczasowego skrzydła bombowców B-52, które formowano w U Tapao, w Tajlandii. To było tak dawno. Chociaż nazwiska wymknęły mu z pamięci, wspomnienia pozostały wyraźne i świeże. Bezimienne widma pilotów myśliwców nadal zawadiacko przechadzały się w jego myślach; widział ich w przepoconych kombinezonach, spadochronowej uprzęży, rozpiętych kamizelkach, objuczonych właściwym dla ich profesji ekwipunkiem: kombinezonami przeciwprzeciążeniowymi, nożami, rewolwerami, hełmami i mapnikami. Obnosili się ze swoimi wąsami, polowymi kapeluszami, szalikami i zarozumiałością, która pasowała do nich niczym druga skóra. Uważali, że nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiliby sprostać. W którym momencie swojego życia zapomniał, jak się nazywali? Rzecz jasna, nie dotyczyło to wszystkich. Niektórzy z nich pozostaną przy nim na zawsze. „Osioł” Sheehan, ojciec chrzestny jego starszego syna, kadeta Akademii Sił Powietrznych. Osioł wciąż mieszkał na swoim jachcie zakotwiczonym u wybrzeży Wysp Dziewiczych i kursował starą łodzią latającą, przewożąc turystów do Puerto Rico. Był częstym gościem w domu Broussarda. Bobby Packard. Zmarł w obozie jenieckim z powodu ran, jakie odniósł podczas katapultowania. Tak przynajmniej utrzymywali Wietnamczycy. Dziwne, że w ostatnich chwilach wolności ani razu nie wspomniał, że jest ranny. Najprawdopodobniej został zakatowany na śmierć, bo nie chciał pracować dla tych, którzy go pojmali. Andy Pritchard. Powściągliwy i przystojny o niemal dziewczęcej urodzie, ale mimo to myśliwiec w każdym calu. Ten, w którym wszyscy widzieli przyszłego generała. Wzrok Jima padł na górę od munduru, którą rzucił niedbale na twarde łóżko. Na każdym z naramienników błyszczały po dwie gwiazdki i skrzyły się w świetle słabych żarówek hotelowego żyrandola. Wietnamczycy chyba lubili ten rodzaj oświetlenia. Nie zapomnij o Jamesie Broussardzie, pomyślał ironicznie. Człowieku po którym absolutnie nikt, nie wyłączając jego samego, nie spodziewał się, że pozostanie w Siłach Powietrznych choćby o jeden dzień dłużej niż to absolutnie konieczne. Generał Richard Nelson Stark. Tego nazwiska też nigdy nie zapomni. Kiedy jego krótka kariera pilota Thuda dobiegła końca, okazało się, że piloci zakładali się, czy zostanie postawiony przed sądem wojennym czy zestrzeli go jego własna eskadra. Nic takiego nie miało miejsca. W czasie nalotu na most Paula Dommera po raz ostatni siedział za sterami myśliwca. Dowódca skrzydła nie miał dość ikry, żeby przeciwstawić się ojcu chrzestnemu Starka, który był trzygwiazdkowym generałem w dowództwie PACAF, więc sąd wojenny nie wchodził w grę. Ale nawet generał nie kwapił się, żeby zmusić dowódcę do powierzenia Starkowi kolejnego zadania na F-105. Zamiast tego, dowódca wymierzył mu najokrutniejszą karę, jaką mógł wymyślić: skazał go na bezczynność. Do czasu przeniesienia nie miał żadnej pracy ani przyjaciół, i każdy dzień musiał spędzać siedząc w poczekalni przed gabinetem dowódcy skrzydła. Nigdy więcej nie opuścił łona Dowództwa Lotnictwa Strategicznego. Jim miał nadzieję, że „bankiet przyjaźni” był już ostatnią przykrością, jaką musiał znieść tego paskudnego dnia. Uporczywy deszcz, który przyniósł ze sobą niż znad Morza Południowochińskiego, pogłębił tylko przygnębiający wygląd magazynu, gdzie on i dwóch ludzi z Departamentu Stanu zobaczyli byle jakie drewniane skrzynki, zawierające szczątki sześciu amerykańskich lotników. W kiepsko oświetlonym wnętrzu nie było czym oddychać. Na czterech z nich przybito zardzewiałe nieśmiertelniki, które normalnie nosiło się na łańcuszku na szyi. Wietnamczycy zapewnili ich, że nieśmiertelniki odpowiadają szczątkom złożonym w skrzynkach. Zanim zostaną oddane najbliższym krewnym, miało to zbadać i potwierdzić Centrum Medycyny Sądowej w Honolulu. Dwa nieśmiertelniki należały do lotników Marynarki. Kolejny był tak zardzewiały i popalony, że Jim ledwie zdołał odcyfrować litery. Wyciągnął okulary do czytania z kieszeni koszuli i nachylił się nisko, bo chciał mieć pewność, że odczyta je prawidłowo. Ręce zaczęły mu się trząść. PRITCHARD ANDREW R FV3040294 Powoli wyprostował się, czując lekkie mdłości. Spojrzał na wietnamskiego oficera, który towarzyszył Amerykanom. Niski kapitan uśmiechnął się radośnie. Dwaj dostojnicy z Departamentu Stanu zaszczycili skrzynie tylko przelotnym spojrzeniem i ruszyli do otwartych drzwi, aby uciec przed potwornym upałem. Jimowi zakręciło się w głowie; nie bardzo wiedział, co się dzieje. Jego umysł nie chciał przyjąć do wiadomości, że Andy mógł się zmieścić w drewnianej skrzynce o wymiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrów. Położył na niej obie dłonie, jakby w ten sposób mógł się porozumieć z człowiekiem wewnątrz. - Kończy już pan, generale? - zawołał jeden z młodych dyplomatów. Jim nie odpowiedział, tylko nadal wpatrywał się w skrzynkę. - Jesteśmy gotowi do wyjścia, generale - odezwał się znowu, tym razem bardziej natarczywym tonem. Wiedzieli, że to tylko formalność. Nie mieli sposobu dociec, czyje kości znajdują się w skrzynkach. Jim odwrócił się na pięcie i ruszył miarowym krokiem w kierunku drzwi. Przeszedł tuż obok nich i ani na chwilę nie zwalniając, spojrzał prosto w twarz temu, który go wołał. - Pierdol się - powiedział całkiem wyraźnie i poszedł dalej do czekającego na nich samochodu. Przypomniał sobie ich miny i uśmiechnął się. Wiedział, że to nie było całkiem fair z jego strony, bo kiedy Andy zginął, nie mieli pewnie więcej niż dwanaście lat, ale miał to gdzieś. Małe, sztywne, zadowolone z siebie dupki. Osioł zjadłby ich żywcem. W hotelowym pokoju sufitowy wentylator mełł leniwie wilgotne powietrze nieznacznie ochłodzone przez deszcz. Spróbował wywołać z pamięci obraz eskadry Cadillac z okresu, kiedy przybył do skrzydła. Bob. Andy. On sam. Teraz oni wszyscy wydawali mu się zbyt młodzi do takiej roboty. Byli młodsi od tych facetów, których opieprzył w magazynie. Nawet Osioł miał wtedy kilka lat mniej niż czterdziestosześcioletni dzisiaj Broussard. Jak mogli zmuszać ludzi do robienia takich rzeczy? We własnym kraju opluto ich i obrzucono błotem. Kiepska odpłata. Ale lepsze to niż ciągłe ryzyko, że się zostanie zabitym, wziętym do niewoli, rannym. Wiedział jednak, że w całym jego życiu, ani przedtem, ani później, nic nie mogło się równać z chwilą, kiedy sadowił się w kabinie tych wielkich, brzydkich, i absolutnie wspaniałych bestii - nigdy już nie czuł z taką intensywnością, że żyje. Nigdy nie zapomni intensywnego odoru własnego strachu, zmieszanego z wonią paliwa do odrzutowców. Pomieszania uniesienia i wyczerpania, gdy docierała do niego świadomość, że przeżył kolejną wyprawę nad Miasto. Koleżeństwa, jakie łączyło ludzi i niezachwianej pewności, że w każdym nieszczęściu, które zdarzały się co dzień, żaden pilot, dopóki nie wyczerpie wszystkich możliwości ratunku, nie zostawi kolegi w potrzebie. Niebezpieczeństwo było jak narkotyk, który wyostrza umysł i wszystkie zmysły; od pewnego momentu potrzebuje się go, aby żyć. Budzi lęk, ale nie umiesz z niego zrezygnować. Niektórzy łaknęli go z taką siłą, że w końcu stawali się jego ofiarami. Być może inne zajęcia dostarczały ludziom podobnego uniesienia jak walka w powietrzu, ale Jim szczerze w to wątpił. Nawet Kate tak naprawdę tego nie rozumiała, a przecież był z nią tak blisko, że nie sposób bardziej zbliżyć się do drugiego człowieka. Z zamyślenia wyrwało go nieśmiałe pukanie do drzwi. Kto to, u diabla, może być? - pomyślał z rozdrażnieniem. Reszta delegacji wciąż była na bankiecie; wykłócali się już z gospodarzami o nowy ładunek szczątków i o to, co Stany będą musiały dać w zamian. Uchylił ciężkie drewniane drzwi i ujrzał niskiego krępego Wietnamczyka, który stał spokojnie w mrocznym korytarzu. Pod pachą trzymał paczkę owiniętą gazetą. Kiepskie oświetlenie sprawiło, że Jim nie od razu rozpoznał w nim pułkownika lotnictwa, który witał go wczoraj na lotnisku, a na bankiecie siedział nieco z boku po przeciwległej stronie stołu. Jak on się, u diabła, nazywał? Ming? Nie, Minh. - Dobry wieczór, pułkowniku - powiedział Jim. - Czym mogę służyć? - Dobry wieczór, generale - odparł mężczyzna i lekko się skłonił. Miał ciężki akcent, ale jego angielski był dobry. - Najmocniej przepraszam, że zakłócam panu spokój, ale powiedziano mi na bankiecie, że źle się pan poczuł, a ponieważ chciałem z panem chwileczkę porozmawiać, ośmielam się nadużywać pańskiej cierpliwości, aby przekonać się, czy potrzebuje pan pomocy medycznej, czy tylko oderwania się od kłótni polityków. - Szczerze mówiąc, tego drugiego - odparł Jim. - Zechce pan wejść i usiąść? - Tylko jeżeli naprawdę nie przeszkadzam. Dziękuję. Wietnamczyk zdawał się czytać generałowi w myślach. - Proszę mi wierzyć, w mojej wizycie nie ma niczego oficjalnego. Chciałem tylko usiąść, pogadać i może... - Podniósł paczkę do góry i rozwinął papier, spod którego wyłoniła się litrowa butelka czegoś, co wyglądało jak szkocka whisky. - Nie wiedziałem, czy lubi pan sobie pociągnąć. Jim parsknął głośnym śmiechem: - O, mam te same wady charakteru, co większość pilotów myśliwców. Jestem znany z tego, że lubię whisky. Wskazał Minhowi krzesło i odwrócił się, żeby wziąć z toaletki dzbanek z wodą do picia i szklanki. Minh otworzył butelkę i nalał im po solidnej porcji. Usiadł na jednym z krzeseł, a Jim wyciągnął swoje długie ciało na drugim. Minh uniósł szklaneczkę do światła i spojrzał na bursztynowy płyn. - A więc był pan pilotem myśliwca. Czy będę niedyskretny, jeśli spytam, jakim samolotem pan latał? W rzeczywistości pytasz mnie jaką maszyną latałem nad Hanoi, pomyślał Jim. - Och, latałem prawie każdym myśliwcem, jaki tylko mieliśmy na stanie. Nie trwało to jednak długo. Dawno przekroczyłem wiek, w którym pozwalali mi samemu latać na akcje. Teraz w najlepszym razie przydzielają instruktora, który cały czas zagląda człowiekowi przez ramię i upewnia się, że przyciskam odpowiednie guziki. - Pozdrowił gościa uniesioną szklaneczką. - Pańskie zdrowie. - Przepraszam za tę szkocką - powiedział Minh. - Właściwie powinienem ją nazwać węgierską, bo moim zdaniem, stamtąd właśnie pochodzi. - Zakładam, że nie macie problemów ze zdobyciem wódki. Ironia zawarta w tym stwierdzeniu nie uszła uwagi Minha. - Ta akurat dosłownie nas zalewa. Niestety, stwierdzam że jest kompletnie bez smaku i jedynym prawdziwym powodem, żeby ją pić, jest fakt, że błyskawicznie zwala z nóg. W przeciwieństwie do naszych rosyjskich przyjaciół, my, Wietnamczycy, cenimy sobie w piciu pewne wyrafinowanie. - Pułkowniku, gdyby zobaczył pan, jak dwadzieścia lat temu amerykańscy piloci pili po powrocie znad waszego kraju, miałby pan doskonały przykład, co znaczy urżnąć się w trupa. - Tak, u nas było dokładnie tak samo - roześmiał się Minh. - Czasami naszym największym problemem było znalezienie jakiegokolwiek alkoholu. Wasze F-105 zbombardowały wszystkie większe gorzelnie w kraju, w końcu musieliśmy pędzić go sami. Teraz rzadko zdarza mi się pić, chyba że przy szczególnej okazji, takiej jak ta. - Wzniósł toast szklaneczką. - A tak odbiegając na chwilę od tematu, doskonale mówi pan po angielsku. Gdzie pan się uczył? - Od pewnej młodej damy, mojej dobrej znajomej - odparł Minh i uśmiechnął się smutno. - Studiowała języki obce na uniwersytecie. Przez sześć lat ćwiczyliśmy prawie dzień w dzień. Znała także biegle francuski i mandaryński. - Co się z nią stało? - zapytał miękko Jim. - Zginęła w czasie jednego z nalotów, jakie B-52 przeprowadzały w grudniu 1972. Powołano ją do obrony cywilnej i wyznaczono służbę w pobliżu mojej bazy. Mieliśmy się pobrać podczas zbliżającego się właśnie święta Tet. - Bardzo mi przykro. - Tak, to były straszne czasy. Jim nalał whisky. Zaczynał czuć się rozluźniony. - Jest pan teraz żonaty, pułkowniku Minh? - O tak! Od kilku lat jestem mężem cudownej kobiety. Mamy trójkę dzieci - dwóch chłopców i dziewczynkę. A pan? Ma pan żonę? - Tak, oczywiście. Ożeniłem się z pielęgniarką, z którą stacjonowałem w Tajlandii w sześćdziesiątym szóstym. Też mamy dwóch chłopców i dziewczynkę. Najstarszy syn jest w Akademii Sił Powietrznych. - Sięgnął do portfela po zdjęcia. Minh odstawił swojego drinka na niski stoliczek, sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął okulary w rogowej oprawie. Wziął zdjęcia i przyjrzał się im uważnie. Uśmiechnął się. - Oni wszyscy mają nieprawdopodobnie rude włosy. - Tak - zaśmiał się Jim. - Odziedziczyli je po matce. - Chyba nie wspomniał pan, na jakim samolocie latał w czasie działań wojennych. - Rzeczywiście. To był F-105 Thunderchief. A pan? Na czym pan latał? - Na MiGu-21. Nadal od czasu do czasu pozwalają mi na nim polatać. Nie za często jednak. Obawiają się, że jestem za stary i straciłem refleks. Może mają rację. Myśliwce to sport dla młodych. Generale, zechce pan odpowiedzieć na jedno pytanie? - Oczywiście, jeśli tylko potrafię. - Dlaczego Amerykanie przezwali pański samolot Thudem? Ta nazwa zawsze wydawała nam się dziwna. - Jestem zaskoczony, że pan o tym wie - odparł z uśmiechem Jim. - Tak naprawdę, chyba nikt nie ma pojęcia, skąd się wzięła. O ile wiem, nadali ją sami piloci i początkowo była szyderstwem, które przeszło w miłość, bo zrozumieli, że ta maszyna pod jednym względem jest lepsza niż jakikolwiek samolot na świecie: nawet poważnie uszkodzona w walce, potrafi ich bezpiecznie dostarczyć do domu. Niektórzy mówią, że pochodzi od dźwięku uderzającego w ziemię samolotu, ale podejrzewam, że zna pan absurdalne poczucie humoru typowe dla większości myśliwców. - O tak. W mojej jednostce było identycznie. Ci, którzy w obliczu nieszczęść nie potrafili się zdobyć choćby na odrobinę uśmiechu, nie mieli motywacji, żeby wytrwać tam, gdzie wydarzały się one każdego dnia. U nas najlepszymi pilotami byli ci, którzy wcześnie uznali, że już są martwi i po prostu odmierzali czas do własnego pogrzebu. Jim podniósł się, żeby zrobić im kolejnego drinka. Czuł, że zaczyna być lekko wstawiony, więc zamiast usiąść z powrotem na krześle, wolał podejść do otwartego dużego okna. Minh przyłączył się do niego. Razem zapatrzyli się w przesyconą wilgocią noc. - W dniu, kiedy się katapultowałem, atakowaliśmy tego skurczybyka - powiedział i wskazał na most, który szybko niknął w ciemnościach. Z najwyższych punktów konstrukcji migały czerwone stroboskopowe światła. - Tamtego dnia straciliśmy kilka samolotów. Zanim dotarłem do tankowca, skończyło mi się paliwo. Cholernie mało brakowało, a nie udałoby mi się dotrzeć do morza. - Tu mnie pan zaskoczył - powiedział Minh. - Z naszych danych wynika, że F-105 miały aż nadto paliwa, żeby zaatakować dowolne miejsce w naszym kraju i wrócić przynajmniej do miejsca tankowania. - To prawda, ale to była wyjątkowa sytuacja. Zawróciłem, aby osłaniać innych pilotów mojej eskadry. Wszyscy mieli uszkodzone maszyny albo brakowało im paliwa. - A w jednym przypadku testosteronu, dodał w duchu. - Wdałem się w walkę z jednym z waszych MiGów-21, a kiedy było po wszystkim, leciałem już tylko na oparach. Ten MiG był z dywizjonu, który malował statecznik pionowy na czerwono - dodał po chwili namysłu. Stał nadal zapatrzony w deszcz i nie zauważył, że Minh zwrócił raptownie głowę w jego stronę. - Generale, co stało się z tym nieprzyjacielskim samolotem, z którym pan walczył? - W jego głosie zadrżała ledwie uchwytna nutka podniecenia. Ten nowy ton nie uszedł uwagi Jima. Odwrócił się i, zanim odpowiedział, spojrzał przenikliwie na Minha: - Zestrzeliłem go, kiedy próbował uciekać. Domyśliłem się, że ma kłopoty z paliwem, bo zaczął zdobywać przewagę w walce, a potem nagle zrezygnował. Widziałem, że pilot wyskoczył, ale samolot płonął jak pochodnia. Kilka minut później, kiedy w mojej maszynie zabrakło paliwa, ja też się katapultowałem - nad plażą. Minh milczał dłuższą chwilę, a kiedy się odezwał, głos drżał mu lekko. - Generale Broussard, żadne jednostki lotnicze w naszych siłach zbrojnych nie miały czerwonych stateczników. Jim spojrzał na niego zdziwiony. - Ależ jestem pewny, że tak. Na własne oczy widziałem, jak jeden z nich zestrzelił członka mojej eskadry. No i tamten, z którym walczyłem, kiedy zaatakowaliśmy most, z całą pewnością miał czerwony statecznik. Nie, co do tego się nie pomyliliśmy. Jestem pewny. Minh wolno pokręcił głową i po raz pierwszy sprawiał wrażenie, że brakuje mu słów. Kilkakrotnie starał się je ułożyć w odpowiedniej kombinacji, wreszcie znalazł taką, którą uznał za odpowiednią. - Generale, nie powiedziałem, że nie było MiGów z czerwonym ogonem - zaczął z wahaniem. - Powiedziałem, że nie było żadnej jednostki lotniczej, która nosiłaby tak charakterystyczne oznakowanie. Z tego, co wiem, jedyny tak pomalowany samolot należał do mnie. I uczyniono to wbrew mojej woli. Byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby kazać personelowi naziemnemu zmyć farbę. - Jezu Chryste! - powiedział Jim, kiedy dotarło do niego wszystko, co usłyszał. - Był pan tylko jeden? Minh skinął głową. Obaj mężczyźni znów zapatrzyli się w zapadający zmrok. W końcu Jim, nie patrząc na niego, spytał. - Ilu nas zestrzeliłeś? - Dwunastu, o ile to ma jakieś znaczenie. Ale nie zapominaj, że była taka walka, w której z całą pewnością nie ja zostałem zwycięzcą. - Naprawdę walczyliśmy z sobą tamtego dnia? - zapytał z niedowierzaniem Jim. - Najprawdopodobniej, ale nie przypuszczam, że kiedykolwiek będziemy tego pewni. - Nagle uśmiechnął się i na krótką chwilę jego twarz znów należała do młodego myśliwca. - Jeżeli nie sprawi ci to różnicy, wolałbym myśleć, że to byłeś ty. O ile wartość człowieka można ocenić po szlachetności i sile jego wrogów, najbardziej zadowolony byłbym wtedy, gdybyś to był właśnie ty. Dwaj piloci przez kilka chwil wpatrywali się w siebie, potem Amerykanin wziął obie szklanki i uzupełnił płyn. - Myślałem, że już jestem trupem. Nie ma siły, żeby podczas walki kołowej Thud wymknął się MiGowi-21. Gdyby ci nie brakowało paliwa, dopadłbyś mnie po kilku następnych zwrotach. - Nie jestem taki pewny, bo miałem trudności z ustawieniem się do odpalenia rakiet. Kontroler naziemny zameldował, że na tym obszarze jest eskadra Phantomów, a ja oczywiście nie chciałem, żeby włączyły się do tej walki. Ale to ja popełniłem błąd. A ty go wykorzystałeś. Przez myśl mi nie przeszło, że tak zawzięcie będziesz mnie ścigał. Wiedziałem, że musisz mieć mało paliwa. No cóż. Wtedy jedyny raz musiałem opuścić samolot przed lądowaniem, więc uważam, że i tak miałem szczęście. Usiedli i dokończyli to, co zostało w butelce. Dwa relikty minionej epoki - rozczochrani, na wpół pijani. - Minh, czy zdarza ci się o nich myśleć? O tych, których straciliśmy? Tak wielu ich było. Pomyśl o ludzkim potencjale, który bezpowrotnie przepadł - najlepsi z nas nie przekażą genów następnemu pokoleniu. - Najlepsi zawsze idą na pierwszy ogień - odparł Minh, trochę już niewyraźnie wymawiając słowa. - Oni gotowi są czynić to, co wszyscy powinniśmy robić, ale rzadko się na to zdobywamy. Pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie. Jak myślisz, kogo najbardziej podziwiali wietnamscy piloci? Oprócz Ho Szi Mina, rzecz jasna. Jim w milczeniu wzruszył ramionami. - Podziwialiśmy amerykańskich pilotów myśliwców. - Minh uśmiechnął się, widząc jego zdziwioną minę. - A tak. Moja przyjaciółka zarzuciła mi kiedyś, że wzorujemy się na jankeskich pilotach, chociaż oni są przecież naszymi wrogami. Oczywiście miała absolutną słuszność. Któż nie podziwiałby tych aroganckich, pewnych siebie mężczyzn, którzy z taką pogardą śmierci wlatywali zuchwale w piekło obrony przeciwlotniczej? Wszyscy chcieliśmy być dokładnie tacy, jak wy. - Cóż - odparł z goryczą Jim - przynajmniej zwyciężyliście. - Zwyciężyliśmy? Popatrz na nasz kraj. Czy to można nazwać zwycięstwem? Nie mamy żadnego przemysłu, nasi dawniejsi sojusznicy dwukrotnie nas zaatakowali, zagraniczne zadłużenie jest tak wysokie, że nigdy nie zdołamy go spłacić, a teraz doszliśmy do tego, że szczątki dawnych wrogów wymieniamy na twardą walutę. Jeżeli to jest zwycięstwo, to nie chciałbym oglądać klęski! Jim uśmiechnął się. - Myślę, że dwa tysiące lat temu król Pyrrus powiedział dokładnie to samo. - Nachylił się w jego stronę. - Ale powiedz, brakuje ci tego? Minh popatrzył na niego, opadł na oparcie krzesła i odparł cicho. - Cholernie mi tego brak. Pod kurtką galowego munduru, generał James Broussard czuł strużki potu ściekające po plecach. Dłoń trzymał na wysokości czoła w idealnie zgodnym z regulaminem salucie, a nieliczna amerykańska kompania honorowa wnosiła trumny po tylnej rampie na pokład C-141. Szczątki poległych razem ze skrzynkami umieszczono w trumnach, które przywieźli ze sobą Amerykanie. Ceremonia była skromna. Ludzie z Departamentu Stanu przybrali stosowny w tej sytuacji, smutny wyraz twarzy i stali z dłońmi na sercu w pozie, którą uważali za postawę na baczność. Jim pomyślał, że w wykonaniu cywilów wygląda to głupio. Ćmiący, wywołany kacem pulsujący ból głowy, umiejscowił się za oczami. Musiał się kontrolować, żeby ich nie mrużyć. Delegacja wietnamska sprawiała wrażenie, że mają coś znacznie ciekawszego do roboty. Kompania honorowa przeszła powolnym krokiem obok Jima i wraz ze swym brzemieniem zniknęła w ładowni samolotu. Amerykanie podążyli za nimi, ale przedtem ponownie musieli uścisnąć szpaler wyciągniętych do pożegnania rąk Wietnamczyków. Na pokładzie Jim ściągnął kurtkę, poluzował krawat i opadł ciężko na jeden z rozkładanych lotniczych foteli. Zauważył, że od incydentu w magazynie nikt nie palił się, żeby do niego podejść. Świetnie. Położył obolałą głowę na oparciu i zamknął oczy. Jezu! Minh musi być w jeszcze gorszym stanie niż on. Czuł się zawiedziony, że mały pułkownik nie przyszedł się z nim pożegnać. Zawyły silniki odrzutowe i wielki samolot ruszył szybko po drodze kołowania. Klimatyzator prowadził beznadziejną walkę z powietrzem z zewnątrz, które ciśnienie wtłaczało do nawiewów. Pilot nie zatrzymał się na końcu drogi kołowania, tylko skręcił od razu na pas startowy i zwiększył moc. Jim otworzył oczy i patrzył na migające za oknem słupki reflektorów. Transportowiec zadarł nos w górę. Ledwie się oderwali od ziemi, koła zaczęły się chować do komór podwozia. Powietrze z nawiewów klimatyzatora od razu się ochłodziło. Jim patrzył na oddalające się miasto. Most Paula Dommera, Bach Mai, lotnisko Phuc Yen. To było jak wędrówka w czasie. Samolot skręcił, pod nimi rozpościerała się dolina Rzeki Czerwonej. Spojrzał wzdłuż niej na północny zachód i oto są: - Wzgórza Thudów. Teraz wydawały mu się mniejsze. Nagle z drugiej burty dobiegł czyjś krzyk i odwrócił jego uwagę od oglądanej panoramy. - Jezu Chryste! Co ten szurnięty skurwysyn wyprawia? Zaraz nas staranuje! - To krzyczał jeden z tych młodych fagasów z Departamentu Stanu. Jim wypiął się z pasów, przeskoczył przejście między fotelami, schylił się i spojrzał przez niewielki iluminator. Mały srebrzysty myśliwiec ustawił się w ciasnym defiladowym szyku i tkwił jak przyklejony tuż za prawym skrzydłem amerykańskiego transportowca. Laikom, którzy nie mieli pojęcia o pilotażu myśliwców wydawało się, że MiG jest niewiarygodnie blisko. Jim natychmiast zorientował się, że ze strony tamtego samolotu nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Patrzył jak urzeczony na jego perfekcyjne kształty i refleksy słońca skrzące się na szkarłatnym ogonie. Hełm i maska tlenowa uniemożliwiały rozpoznanie twarzy pilota. Mały myśliwiec przez kilka minut utrzymywał pozycję, potem odsunął się lekko od transportowca, z gracją wykręcił półbeczkę, przeszedł do lotu odwróconego i pomknął w kierunku ziemi. Jim patrzył za nim, aż zniknął mu z oczu. Żegnaj, pułkowniku Minh. Wrócił na miejsce, oparł się wygodnie i zamknął oczy. Na wargach igrał mu lekki uśmiech. - Wracajmy do domu, Andy - mruknął cicho do siebie dowódca eskadry Cadillac. Od Autora Operacje powietrzne wymierzone przeciwko Wietnamowi Północnemu rozpoczęto 5 sierpnia 1964 roku, a zakończono 27 stycznia 1973. Był to okres, w którym Amerykanie po raz pierwszy od czasów wojny secesyjnej byli świadkami tak ogromnego rozdźwięku miedzy deklaracjami politycznymi a ich realizacją. Najjaskrawszym tego przykładem stały się wszechobecne Zasady Wchodzenia do Walki. Jeszcze dziś sama myśl o nich wywołuje w kombatantach odruch żywiołowego gniewu. Te urągające zdrowemu rozsądkowi zasady, sformułowane przez cywilne kierownictwo kraju, miały zapewnić Białemu Domowi ścisłą kontrolę nad wyborem celów ataków i zapobiec przypadkowym działaniom lotnictwa, które w przypadku ich eskalacji, mogły wciągnąć Chiny do wojny. Od załóg wymagano zapamiętania drobiazgowych i często zmienianych reguł określających, co wolno im bombardować, a czego nie. Nalot na cel, który jednego dnia był wyznaczony do ataku, dzień później mógł skończyć się dla lotników sądem wojennym. Były okresy, w których samolot wroga wolno było zaatakować dopiero po dokonaniu wzrokowej identyfikacji. W ten sposób taktyka amerykańskich myśliwców, przystosowanych do używania rakiet, cofała się do czasów I wojny. Aż do późnego etapu wojny, myśliwce przechwytujące wroga stały na lotniskach równo poustawiane na swoich stanowiskach; atakowanie ich było surowo zakazane. Stanowiska północnowietnamskich rakiet ziemia-powietrze i baterie dział przeciwlotniczych wolno było zaatakować, jeżeli bezpośrednio zagroziły amerykańskim bombowcom, w przeciwnym razie ich także nie wolno było tknąć. To samo dotyczyło transportów rakiet wyładowywanych ze statków lub pociągów. Atakujący musieli zaczekać, aż dotrą na miejsce, zostaną ustawione na wyrzutniach i odpalone w kierunku ich samolotów. Zdaniem pilotów był to czysty obłęd. Wokół Hanoi, Hajfongu i wzdłuż granicy chińskiej stratedzy wojskowi zakreślili obszary, gdzie w ogóle nie wolno było latać albo atakowano tylko ściśle wyznaczone cele. Niestety, w obrębie tych stref lub bardzo blisko nich znajdowały się obiekty przemysłowe, które uprzednio wytypowano do zniszczenia. W rezultacie, wiele amerykańskich nalotów kończyło się zrzuceniem bomb na dość dyskusyjne cele - do ulubionych należały puste wojskowe baraki i domniemane parkingi ciężarówek. Ale to nie było jeszcze najdziwniejsze. Cele strategiczne, takie jak rafinerie i huty w północnej części kraju atakowały myśliwce bombardujące, których właściwym zadaniem było bezpośrednie wsparcie własnych oddziałów. Jednocześnie na Południu funkcję tę przejęły bombowce strategiczne B-52, które z wysokości dziesięciu kilometrów bombardowały ogromne połacie dżungli. Siły Powietrzne przez cały okres wojny nie miały nigdy jednego wspólnego dowódcy. Kompetencje i hierarchia władz wojskowych były niejasne i pogmatwane. Dawały COMUSMACV* wyłączne prawo do przeprowadzania ataków powietrznych na obszarze Wietnamu Południowego, ale cedowały je jednocześnie na dowódcę Siódmej Armii Powietrznej i dowodzącego Siódmą Flotą Marynarki. Zakres ich władzy rozciągał się na Obszar Pierwszy, czyli tę część Wietnamu Północnego, która przylegała do Strefy Zdemilitaryzowanej. Dowódca PACAF nadzorował Siódmą Armię Powietrzną, która odpowiadała za naloty, jakie Siły Powietrzne przeprowadzały poza granicami kraju, w Laosie, na Obszarze Piątym i Szóstym Obszarze Alpha. Cele ataków powietrznych dla Marynarki na Obszarach: Drugim, Trzecim, Czwartym i Szóstym Bravo ustalano w CINCPACFLT*. Rozkazy szły stąd do Siódmej Floty, a następnie do lotniskowcowej grupy operacyjnej Task Force 77. Łańcuch dowodzenia był tak skonstruowany, że koordynacji ataków dokonywano dopiero na szczeblu CINCPAC* z siedzibą w Honolulu. Tak więc, aby odszukać dowódcę nadzorującego wszystkie jednostki Sił Powietrznych i uzyskać od niego zgodę na wprowadzenie bieżących poprawek planów, które z kolei wymagały wspólnie prowadzonych działań, trzeba było skontaktować się z Hawajami. To jednak również nie jest do końca prawdą, jako że Dowództwo Lotnictwa Strategicznego nigdy nie wyzbyło się kontroli nad ciężkimi bombowcami i flotą tankowców. Jest nader wątpliwe, czy choć jedno skrzydło myśliwsko-bombowe lub samoloty startujące z lotniskowców byłyby zdolne do działania, gdyby nie ich znakomici piloci i dowódcy. Decyzje o tym, które cele zostaną zaatakowane zapadały w Pokoju Operacyjnym Białego Domu po zapoznaniu się z informacjami dostarczanymi przez sekretarza obrony i Departament Stanu. Naloty na Hanoi, jak żadną inną akcję lotniczą, omawiano wyjątkowo szczegółowo i poddawano ją bardzo starannej analizie na najwyższym szczeblu. Nie uwzględniano sugestii napływających z jednostek liniowych. Cele ataków mogły być proponowane dopiero od szczebla dowództwa Siódmej Armii Powietrznej wzwyż. Krążą rozliczne opowieści o jakimś zastraszonym oficerze odpowiedzialnym za wyznaczanie celów, którego prezydent Stanów Zjednoczonych wzywał na dywanik i zmuszał, żeby klęcząc na podłodze wskazał mu na mapie most, po którym ubiegłej nocy przejechał konwój dwunastu ciężarówek. Oddając prezydentowi sprawiedliwość trzeba przypomnieć, że podobno zanim zdecydował, jaki cel zaatakować, zwykłe z uwagą wysłuchiwał, co oficer miał mu do powiedzenia. Wyboru celów ataków dokonywano na podstawie informacji napływających z rozmaitych agend rządowych (patrz schemat). Przez cały czas trwania wojny prezydent prawie nieustannie ogłaszał okresy tymczasowego zawieszenia nalotów. Były to oczywiste próby zaciągnięcia rządu Wietnamu Północnego do stołu rokowań. Wszystkie zakończyły się identycznie. Wietnam widział w nich oznakę słabnącej determinacji USA, a przerwy w bombardowaniach wykorzystywał na odbudowę oraz dalsze umacnianie i tak już potężnego systemu obrony przeciwlotniczej. W pilotach, którzy na własnej skórze przekonali się o jej skuteczności, budziło to usprawiedliwiony gniew, bo wróg zyskiwał dzięki temu na czasie i odbudowywał to, co lotnicy nieraz całymi miesiącami usiłowali unieszkodliwić lub zniszczyć. * IP - Initial Point - punkt orientacyjny w terenie, wyznaczający początek procedury naprowadzania samolotu na cel (przyp, tłum.). * TAC - Tactical Air Command - Dowództwo Lotnictwa Taktycznego (przyp, tłum.). * RTU Replacement Training Unit - jednostka treningu operacyjnego, prowadząca przeszkolenie pilotów na konkretnych typach samolotów bojowych, przed skierowaniem do jednostek liniowych (przyp, red.). * Kawałek nylonowego materiału o wymiarach 25x50 cm, z wydrukowaną amerykańską flagą i napisami w kilku językach oraz dialektach, które obiecują nagrodę tym, którzy pomogą zestrzelonemu pilotowi. Każda chusta miała numer seryjny, po którym można było rozpoznać, do kogo należała (przyp, tłum.). * PACAF - Pacific Air Force - Siły Powietrzne Obszaru Pacyfiku – (przyp, tłum.). * MiGCAP - MiG Combat Air Patrol - wydzielona grupa samolotów myśliwskich, których zadaniem była osłona głównych sił uderzeniowych przed atakiem MiG-ów. W czasie wojny wietnamskiej funkcję tę pełniły samoloty F-4 Phantom (przyp, tłum.). * ECM - Electronic Countermeasures - elektroniczne środki przeciwdziałania (przyp, tłum.).], * Jadowity wąż indyjski (przyp, tłum.). * SAC - Strategie Air Command - Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (przyp, tłum.). * VFR - Visual Flight Rules - lot z widocznością ziemi (przyp, tłum.). * TOT - Time Over Target - czas przybycia nad cel (przyp, tłum.). * APU - Auxiliary Power Unit - pomocniczy zespół zasilający - zewnętrzne źródło energii elektrycznej (przyp, tłum.) * SAR - Search and Rescue - śmigłowcowy zespół poszukiwawczo-ratowniczy (przyp, tłum.). * 100-milowy akwen na Morzu Południowochińskim, gdzie krążyły amerykańskie lotniskowce, z których startowały samoloty atakujące cele w Wietnamie i w Laosie (przyp. tłum.). * Spojlery - ruchome klapki na powierzchni skrzydeł wspomagające sterowanie (przyp. tłum.). * Trymer - urządzenie służące do wyważania samolotu (przyp. tłum.). * ETA - Estimated Time of Arrival - przewidywany czas przybycia (przyp. tłum.). * Nakhon Phanom - baza lotnicza w Tajlandii (przyp. tłum.). * Postać wymyślona przez radiowego showmana Edgara Bergena. Synonim głupkowatej zarozumiałości (przyp. tłum.). * Cytat z książki „Czarownik z krainy Oz” L Franka Bauma (przyp. tłum.). * REMF - Rear-Echelon Motherfucker - w wojskowym slangu pogardliwe określenie przedstawicieli służb tyłowych (przyp,.red.). * Wright-Patterson - baza doświadczalna, w której prowadzi się tajne badania na rzecz Sit Powietrznych i NASA (przyp. tłum.) * DFC - Distinguished Flying Cross - wysokie odznaczenie lotnicze (przyp. tłum.). * Tajska waluta (przyp. red.). * FAC - Forward Air Controler - wysunięty punkt dowodzenia na pokładzie małego samolotu zwiadowczego, krążącego bezpośrednio nad miejscem ataku, odpowiedzialny za koordynacje działań lotnictwa (przyp. tłum.). * EWO - Electronic Warfare Officer - oficer obsługujący elektroniczne środki przeciwdziałania (przyp, tłum.). * Wiener Sangerknaben - (przyp. tłum.). * MAC - Military Airlift Command - Dowództwo Transportu Powietrznego (przyp. tłum.). * Drobne cząstki mineralne z rozdrobnionych skał oraz obumarłych organizmów roślinnych i zwierzęcych (przyp. tłum.). * Dopalacz (przyp. red.). * „Otrzymałem” w korespondencji radiowej (przyp. red.). * RESCAP - Combat Air Patrol for Rescue Operations - grupa samolotów szturmowych przeznaczona do wspierania akcji ratowniczych (przyp. tłum) * Charles - tu: slangowe określenie Wietnamczyków (przyp. tłum.). * Jolly Green Giant - wesoły, zielony olbrzym (przyp. tłum.). * Figura akrobacji lotniczej służąca do szybkiej zmiany kierunku ruchu na przeciwny, z jednoczesnym zwiększeniem wysokości lotu; pótpętla z przewrotem. Od nazwiska niemieckiego pilota myśliwskiego Maxa Immelmanna (1890-1916) (przyp. red.) * COMUSMACV - Commander, U.S. Military Assistance Command, Vietnam - Dowództwo Sił Zbrojnych w Wietnamie (przyp. red.). * CINCPACFLT - Commander In Chief, Pacific Fleet - Dowództwo Floty Pacyfiku (przyp. red.) * CINCPAC - Commander In Chief, Pacific - Dowództwo Sił Zbrojnych na Pacyfiku (przyp. red.) 298