Paul Kearney KRÓLOWIE HERETYCY Księga 2 cyklu Boże Monarchie Przełożył Wojciech Szypuła Wydawnictwo MAG Warszawa 2004 Tytuł oryginału: The Heretic Kings Copyright © 1996 by Paul Kearney Copyright for the Polish translation © 2004 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Jarosław Musiał Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 83-89004-63-1 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Boremlowska 48,04-347 Warszawa tel./fax (0-22) 879 85 93, tel. (0-22) 610 11 29 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl Moim braciom Seanowi i Jamesowi Keameyom Dziękuję Johnowi McLaughlinowi, Richardowi Evansowi i Jo Fletcherza cierpliwość i ciężką pracę Oto stulecie żołnierza Fulvio Testi, 1641 PROLOG Ludzie zawsze podążają na zachód. Może ma to coś wspólnego z ruchem słońca? Słońce ich przyciąga, tak jak blask świecy przyciąga ćmę. Minęło wiele długich lat, a ja wciąż trwam: ostami z założycieli. Ciało odmawia mi posłuszeństwa, jakby już do mnie nie należało. Świat postarzał się o cztery stulecia, których upływ w mojej krainie był prawie niezauważalny. Ludzie się zmieniają i myślą, że świat zmienia się wraz z nimi. To nieprawda. Świat ledwie ich toleruje, kontynuując swe tajemne obroty. Teraz jednak w powietrzu daje się wyczuć nową nutę, niby zimowy szept w tej krainie, która nie zna pór roku. Nadchodzą zmiany. Wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie ten dzień: przybyli złoto-szkarłatnym szlakiem tonącego słońca, na żaglowcach wlokących girlandy wodorostów, uczepione przeżartych przez robactwo kadłubów. Obserwowaliśmy ich z dżungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchniętymi od szkorbutu twarzami, niosących miecze, piki, a później także cuchnące arke-buzy z syczącym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudłych przybyszów z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wędrowców ze Starego Świata; zaślepionych chciwością rozbójników. Kiedy my tu przybyliśmy, uciekaliśmy przed czymś. Oni przypłynęli, bo czegoś szukali. Dzięki nam ich żołądki napełniły się strachem, a sakiewki nabrzmiały od grozy. Zmieniliśmy ich w zwierzynę i odebraliśmy im wszystko, na co przyszła nam ochota. Ich statki zgniły na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczędziliśmy, aby opowiedzieli o nas w Bożych Monarchiach. Tak powstał mit. Ukryliśmy nasz kraj za zasłoną niewiarygodnych opowieści i ponurych plotek. W słowa prawdy wpletliśmy hiperbole obłędu. Wykuliśmy legendę, tak jak kowal wykuwa miecz na kowadle -i zahartowaliśmy ją we krwi. Ale zmiany są nieubłagane. Przez cztery stulecia czekaliśmy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschód. Są teraz w całej Normannii. Dowodzą wojskami, głoszą kazania, czuwają nad kołyskami dzieci. Niektórzy są zausznikami królów. Nadszedł czas, aby nasze statki wróciły przez Ocean Zachodni. Abyśmy upomnieli się o naszą własność. Bestia zwycięży. Fortuna kołem się toczy - także dla wilków. CZĘŚĆ PIERWSZA SCHIZMA JEDEN ROKŚWICIEGO551 Dzwon na nieszpory dawno przebrzmiał, ale brat Albrec wolał udać, że go nie słyszy. Z roztargnieniem ogryzał gęsie pióro, aż mokre od śliny kawałki chorągiewki spadały na ławkę. Kiedy tak mrużył oczy w świetle oliwnej lampy, jego twarz przypominała wąski pyszczek ciekawskiego, niedowidzącego szczura. Drżącą dłonią przewracał kolejne kartki leżącego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rożek jednej ze stronic skruszył się pod dotykiem jego palców, jęknął przejmująco, zupełnie jak pies, który widzi, że pan, wychodząc z pokoju, nie chce zabrać go ze sobą. Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdążył mocno zblaknąć. Księga była tym bardziej niezwykła, że nie znalazłoby się w niej żadnych ozdobnych inicjałów i iluminacji, uważanych za nieodzowne w świętych tekstach Ramusia. Zawierała tylko słowa, nagie, proste, skreślone eleganckim charakterem pisma i wyblakłe pod ciężarem lat. Sam pergamin był miernej jakości. Czyżby dawny skryba nie dysponował delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec był pewien: to był manuskrypt - nie jakiś masowy produkt jednej z tych słynnych charibońskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rękopis. Mimo to odnosiło się wrażenie, że autor dołożył starań, by jego dzieło nie zwracało na siebie uwagi. I chyba mu się udało: 13 zwój niepoukładanych arkuszy znaleziono wciśnięty w szparę w ścianie na jednym z najniższych poziomów biblioteki. Brat Columbar przyniósł go Albrecowi; myślał pewnie, że stary pergamin nada się na bibułę w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawały ręcznie pisane księgi. Dopiero na widok bladych, idealnie równych liter zawahał się i postanowił pokazać go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawość Albreca nie pozwoliła mu oderwać się od lektury. Chociaż niewiele brakowało: obiecywał sobie, że zaraz skończy, pójdzie do głównego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykuł jego uwagę. Siedział i czytał, gdy inni zakonnicy zapewne siadali właśnie do wieczornego posiłku. Pergamin liczył sobie dobre pięćset lat, był więc niemal równie stary jak sam Charibon, który po upadku Aekiru stał się najświętszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetów na kontynencie. Nieznany autor stworzył swe dzieło wkrótce po tym, jak Błogosławiony Ramusio został wezwany do nieba - może nawet to wiekopomne wydarzenie nastąpiło za życia skryby! Albrec wstrzymał oddech. Cienki jak płatek róży pergamin kleił mu się do spoconych palców. Bał się, że jeśli głośniej odetchnie, wiekowe, bezcenne słowa rozmażą się i spłyną z kart, albo rozwieją się jak zdmuchnięte powiewem zefirku ziarnka piasku. ...Błagaliśmy go, by nie zostawiał nas samotnych i opuszczonych w mroczniejącym świecie, ale Błogosławiony Święty tylko się uśmiechnął. - Jestem już stary - powiedział. - Zacząłem dzieło, które wy musicie podjąć. Mój czas dobiegł końca. Wszyscy jesteście ludźmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, złóżcie swój los w ręce Boga i nie lękajcie się niczego. Owszem, nad światem zapada zmrok, ale dzieje się tak z woli ludzkiej, nie zaś Bożej. Można zmienić bieg dziejów; sami tego dowiedliśmy. Pamiętajcie, że historia nie jest czymś, co nas doświadcza, lecz czymś, co tworzymy. Każdy człowiek może zmienić świat Każdy człowiek ma dar mowy. Nawet jeśli uciszą go ci, którzy nie chcą słuchać, znajdzie się inny, który przemówi, a po nim następny. Prawdę można zagłuszyć, ale tylko na jakiś czas, nie na zawsze... 14 Reszta pergaminu została oderwana. Albrec przekartkował dalsze, nieczytelne stronice. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy zdał sobie sprawę, że brakujących fragmentów nigdy już nie uda się odtworzyć. Czuł się jak spragniony wędrowiec na pustyni, zmuszony patrzeć, jak ten sam dobroczyńca, który dał mu łyk wody do zwilżenia ust, wylewa w piasek całą kwartę życiodajnego płynu. Wreszcie wstał z twardej ławki, uklęknął na kamiennej posadzce i zaczął się modlić. Żywot Świętego. Stary, oryginalny tekst, którego ludzkie oko dotąd nie widziało. Opowiadał historię człowieka imieniem Ramusio, który - jak każdy zwykły człowiek - urodził się i dożył starości, który śmiał się, płakał i cierpiał na bezsenność. Dzieje postaci kluczowej w religii całego zachodniego świata, spisane przez współczesnego jej autora, który - kto wie? - może nawet osobiście znał Świętego... I nawet jeśli znaczna część dzieła została utracona, świat wiele zyskał. To był prawdziwy cud - i to cud, który przydarzył się właśnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziękował Bogu, że mu go zesłał. Modlił się też do Ramusia, Błogosławionego Świętego, w którym zaczynał dostrzegać istotę ludzką, chociaż - naturalnie - znacznie od siebie doskonalszą; nie stworzoną przez Kościół żywą ikonę, lecz człowieka. A wszystko dzięki temu bezcennemu dokumentowi. Wrócił na ławkę, wydmuchał nos w rękaw habitu i ucałował swój skromny, drewniany Znak Świętego. Postrzępiony, wyblakły manuskrypt nie miał ceny. Dało się go porównać tylko z Księgą czynów, spisaną przez świętego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka część rękopisu przetrwała? Ile naprawdę da się z niego odczytać? Pochylił się nad pergaminem, starając się nie zwracać uwagi na obolałe mięśnie szyi i ramion. Dzieło nie miało okładki ani strony tytułowej, nie znalazł więc żadnej wskazówki, kto mógł być jego autorem lub mecenasem. Zdawał sobie sprawę, że pięć wieków wcześniej Kościół nie miał monopolu na wiedzę. Wiele zakątków świata nie zostało jeszcze nawróconych na Prawdziwą Wiarę, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamożnych rodów opłacali skrybów i artystów, którzy kopiowali stare pogańskie księgi - a nawet pisali 15 nowe. Więcej ludzi umiało czytać i pisać. Dopiero w ostatnich mniej więcej dwustu latach, w miarę umacniania się pozycji ini-cjantów, umiejętność ta zanikła i stała się domeną ludzi wysoko wykształconych. Ponoć wszyscy fimbriańscy cesarze po dziś dzień znali sztukę pisania i czytania, podczas gdy przeciętny król zachodu umiał co najwyżej przeliterować własne imię. Sytuacja zmieniała się wprawdzie, odkąd do władzy dochodziło nowe pokolenie królów, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkładali pieczęć nad podpis. Albrec zamknął i przetarł piekące oczy. Pod powiekami zabłysły mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnością zauważył jego nieobecność na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukać; często beształ Albreca za przegapione posiłki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot... Rozległo się przytłumione trzaśniecie zamykanych drzwi. Albrec zamrugał, rozejrzał się i jedną ręką przykrył pergamin arkuszem czystego papieru. W drugą dłoń wziął lampę. - Kto tam? Nikt nie odpowiedział. Komnata mieszcząca archiwum miała podłużny kształt. Regały z księgami i pergaminami dzieliły ją na mniejsze niby-pomieszczenia. Poza ciepłym kręgiem żółtego światła z lampy, którą Albrec trzymał w drżącej ręce, w archiwum panował nieprzenikniony mrok. Nic. Biblioteka, jak na starą budowlę przystało, miała swoje zastępy duchów. Pracujący do późna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Kiedyś Commodius, główny bibliotekarz, spędził w bibliotece całą noc, modląc się do świętego Garaso, którego imię nosił gmach; wszystko przez to, że nowicjusze przelękli się cieni, które, jak się zarzekali, po zmroku gromadzą się w bibliotecznych salach. Oczywiście z modłów nic nie wynikło, a Commodius niczego nie zobaczył. Nowicjusze na długie tygodnie stali się obiektem kpin całego klasztoru. Coś zaszurało w mroku, tuż poza granicą kręgu światła z lampy. Albrec wstał, ujmując w wolną dłoń Znak Świętego. Zaczął odmawiać starą modlitwę podróżników i pielgrzymów: 16 - Łaskawy Święty, który strzeżesz mnie w mrokach nocy, bądź mi latarnią, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii... W mroku zapłonęły dwa żółte punkciki, zamajaczył jakiś olbrzymi kształt. Do nozdrzy Albreca doleciała słaba, zwierzęca woń, która zaraz ulotniła się bez śladu. Ktoś kichnął. Albrec podskoczył tak gwałtownie, że wpadł na stojący za nim stół. Lampa zachybotała mu się w ręce, zalany oliwą knot zasyczał wściekle. Cienie zatańczyły na ścianach. Poczuł, jak twarde, dębowe drewno Znaku Świętego trzeszczy mu w zbielałych palcach. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Znów trzasnęły drzwi, rozległ się tupot bosych stóp na kamieniu i w półmroku coś się poruszyło. - Znów nie przyszedłeś na kolację, bracie - zabrzmiał głos. Trzymająca się do tej pory w mroku postać weszła w krąg światła: była wysoka, chuda, miała prawie całkiem łysą czaszkę, ogromne uszy, drugi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i błyszczące, łagodne oczy. Albrec odetchnął z ulgą. - Brat Commodius! Jedna brew uniosła się. - A kogóż innego się spodziewałeś? Brat Avila prosił mnie, żebym do ciebie zajrzał, bo sam ma zadaną pokutę. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie się kawałkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyżbyś znów szukał skarbów w kurzu, Albrecu? Główny bibliotekarz podszedł do stołu. Zawsze - w zimie i w lecie - chodził boso. Stopy miał płaskie, opatrzone poczerniałymi paznokciami, i ogromne, jakby urosły mu w odpowiedniej proporcji do nosa. Albrec opanował drżenie rąk. - Tak, bracie - odparł. Myśl o tym, że miałby powiedzieć przełożonemu o swoim znalezisku, nagle przestała mu się podobać. Zaczął mówić pospiesznie, by pokryć swe zmieszanie. - Pewnego dnia znajdę tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawę, bracie, że nigdy nie skatalogowano prawie połowy tekstów z dolnych poziomów archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekają? 17 Commodius uśmiechnął się, upodabniając się do wysokiego i groteskowego chochlika. - Cieszy mnie twój zapal, Albrecu. Znać po tobie prawdziwą miłość do słowa pisanego. Nie zapominaj jednak, że księgi to tylko zmaterializowane myśli ludzkie, z których nie wszystkie zasługują na łaskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dzieł, o których wspomniałeś, to z pewnością pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z całej Normannii tysiące ksiąg i zwojów, by poddać je ocenie inicjantów. Większość z nich spalono, ale podobno wiele też zarzucono po kątach i zapomniano. Uważaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybyś w którymś z tekstów natrafił choć na jedną nieortodoksyjną nutę, masz mi go natychmiast przynieść. Czy to jasne? Albrec skinął głową. Pocił się obficie i zastanawiał, czy ukrywanie faktów jest grzechem. Na myśl o schowku, w którym przetrzymywał ocalone od spalenia zwoje i rękopisy, jeszcze bardziej się zaniepokoił. - Jesteś blady jak papier, Albrecu. Co się stało? - Ja... Wydawało mi się, że coś tu jest... Zanim przyszedłeś, bracie. Tym razem obie brwi Commodiusa uniosły się zgodnie. - Stara biblioteka znów wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to było tym razem? Szept? Dotyk dłoni? - Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrażenie, nic więcej. Commodius położył mu na ramieniu masywną dłoń, zacisnął sękate palce i delikatnie nim potrząsnął. - Jesteś silny wiarą, Albrecu. Nie lękaj się. Duchy, jeśli nawet jakieś mieszkają w tej bibliotece, nie zrobią ci krzywdy. Chroni cię zbroja pobożności. Twoja wiara jest zarówno latarnią, której blask rozprasza mrok, jak i mieczem, który zgładzi kryjące się w nim potwory. Strach nie ma przystępu do serca człowieka prawdziwie oddanego Świętemu. A teraz chodź ze mną, wyciągnę cię z tego kurzu i wykradnę żarłocznym duchom. Avila zachował dla ciebie część kolacji. Mam cię zmusić, żebyś ją zjadł. Commodius jedną ręką odsunął Albreca od stołu, drugą podniósł z blatu lampę. Znowu kichnął. - Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze. 18 Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjął z kieszeni habitu klucz i zamknął drzwi. A potem weszli po schodach ku światłu i zgiełkowi położonych wyżej refektarzy. Daleko na zachód od Charibonu, za błyszczącymi wierzchołkami MaWennoru rozciąga się kraina wciśnięta między góry i rozpościerające się dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium. Miasto Fimbir nie było ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, że murem fimbriańskiej stolicy są tarcze jej żołnierzy i nie trzeba im innej obrony. Nie przechwalali się bezpodstawnie. Fimbir należał do tych nielicznych normannijskich stolic, które nigdy nie były oblegane. Obcy wojownicy tylko wtedy przekraczali granice Miasta Elektorów, gdy przybywali złożyć hołd - lub prosić o pomoc. I choć Hegemonia Fimbriańska dawno przestała istnieć, miasto nadal nosiło dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio miało więcej mieszkańców, Vol Ephrir było piękniejsze, ale to Fimbir robił na gościach największe wrażenie. Poeci mawiali, że gdyby kiedyś go porzucono, przyszłe pokolenia byłyby skłonne uznać, że zbudowały go ręce olbrzymów. Na wschód od miasta rozciągał się plac, na którym fimbriańska armia ćwiczyła i defilowała. Setki akrów ziemi ogołocono z drzew i krzewów, a następnie wyrównano, tworząc w ten sposób planszę, na której elektorzy uczyli się przestawiać pionki w grze wojennej. Położone na południe od placu wzgórze zostało sztucznie podwyższone, aby generałowie mogli wygodnie śledzić skutki swoich manewrów taktycznych i strategicznych. Mówiono, że w bitwach na całym świecie nie zdarza się nic, czego by wcześniej nie przećwiczyli fimbriańscy dowódcy. Zwycięskie tercios od wieków rozsiewały takie opowieści po całym kontynencie. Grupa mężczyzn stała właśnie na szczycie górującego nad placem wzgórza. Wszyscy, od generałów po najniższych stopniem oficerów, mieli na sobie czarne półpancerze. Jedynym 19 oznaczeniem rangi były czerwone szarfy, którymi niektórzy przepasali się przed zapięciem pasa z mieczem. Pośrodku znajdował się kamienny stół, na stałe wmurowany w płaski szczyt, na nim zaś leżały rozłożone mapy i żetony. Przed ośmiuset laty sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurował kamień węgielny pod jego budowę. Z boku stały spętane konie, gotowe ponieść w dal gońców z rozkazami. Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i używali koni wyłącznie jako wierzchowców dla kurierów. Po placu ćwiczeń maszerowały tymczasem zwarte oddziały wojska, liczące łącznie około piętnastu tysięcy ludzi. Ich kroki dudniły donośnie na ściętej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego słońca lśnił na ostrzach pik i lufach ar-kebuzów. Żołnierze wyglądali jak zabawki porzucone przez jakiegoś boga, które nagle ożyły, upodabniając się do stada podekscytowanych mrówek. Dwóch ludzi oddaliło się od grupy i stanęło na skraju zbocza, podziwiając wspaniały widok karnych formacji. Obaj byli w średnim wieku i średniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadnięte policzki. Wyglądaliby prawie jak bliźniacy, gdyby nie fakt, że jeden z nich w miejscu lewego oka miał ziejący czernią oczodół. Po tej stronie głowy jego włosy przybrały srebrzystą barwę. - Ten kurier, Caehir, popełnił wczoraj samobójstwo - powiedział jednooki. Jego towarzysz pokiwał głową. - Nic się nie dało zrobić? - Nie. Wdała się gangrena i musieli mu obciąć nogi w kolanach. A on nie chciał żyć jako kaleka. - To był dobry człowiek. Szkoda takich tracić przez zwykłe odmrożenie. - Wypełnił swój obowiązek. Przyniósł wiadomość. Jonakait i Merkus pewnie też już dochodzą do przełęczy. Oby mieli więcej szczęścia. - Oby. Wiemy zatem, że wśród Pięciu Królestw doszło do rozłamu. Mamy dwóch pontyfików, szykuje się wojna religijna, a Merdukowie srożą się u bram zachodu. 20 - Na Wale Ormanna służą dobrzy żołnierze. - O tak. To dopiero była bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy. - Ale nie są Fimbrianami. - Nie, nie są. Ilu ludzi mamy im posłać? - Duże tercio, nie więcej. Musimy być czujni i obserwować, co wyniknie z podziału królestw. Drugi Fimbrianin ledwie zauważalnie skinął głową. Duże tercio składało się z trzech tysięcy pikinierów i dwóch tysięcy arkebuźników, do tego dochodzili przeróżni rusznikarze, zbroj-mistrze, kucharze, poganiacze mułów, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakieś sześć tysięcy ludzi. - Czy to wystarczy, żeby wał się utrzymał? - Być może. Nie zapominaj jednak, że chodzi nam nie tyle o utrzymanie wału, co o zaznaczenie naszej obecności militarnej w Torunnie. - Obawiam się, że zaczynam myśleć jak generał, a nie jak polityk, Briscusie. Jednooki Briscus uśmiechnął się szeroko, odsłaniając przerzedzone zęby. - Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja też. Jesteśmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nasi żołnierze przekroczą granice elektoratów i staną do walki z poganami. Na samą myśl o tym serca żywiej biją, ale nie pozwólmy, żeby tętniąca w żyłach krew przyćmiła nam jasność spojrzenia. - Nie do końca podoba mi się pomysł wynajęcia naszych ludzi w charakterze najemników. - Mnie też, ale co ma zrobić kraj, w którym siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy jest bez pracy? Jeżeli kontyngent marszałka Bar-biusa zrobi na Torunnanach należyte wrażenie, wszystkie ramu-siańskie królestwa będą nas błagać na kolanach o wypożyczenie naszych tercios. Z czasem we wszystkich stolicach pojawią się fimbriańskie garnizony, a wtedy... - A wtedy co? - Jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam się utargować. 21 Spojrzeli na ćwiczących w dole żołnierzy. Ani Kyriel, ani Bri-scus nie wyróżniali się ubiorem z zebranej na wzgórzu grupy, ale obaj byli elektorami i razem reprezentowali połowę rządu władającego tym niezwykłym krajem. Wielotysięczna armia była gotowa na jedno ich skinienie opuścić plac ćwiczeń i wyruszyć na prawdziwą wojnę, gdziekolwiek chcieliby ją toczyć. - Żyjemy w czasach wielkich przemian - powiedział półgłosem Briscus. - Świat naszych przodków powoli się rozpada. Czuję to w kościach. - Czas przemian to czas sposobności - zauważył Kyriel. - Naturalnie. Wydaje mi się wszakże, że zanim zmiany dobiegną końca, wszyscy politycy będą musieli nauczyć się myśleć jak żołnierze, a żołnierze jak politycy. Przypomina mi to ostatnią bitwę nad Habrirem. Cała armia wiedziała, że elektorzy oddali księstwo Imerdonu, a mimo to rankiem wyszliśmy na plac i walczyliśmy o nie do upadłego. Wygraliśmy, odepchnęliśmy He-briończyków, którzy poszli w rozsypkę i uciekli przez bród. Potem zebraliśmy naszych poległych i na zawsze opuściliśmy Imerdon. Teraz czuję się podobnie: nasze wojska mogą wygrać każdą bitwę, którą zechcą stoczyć, ale w ostatecznym rozrachunku nie będzie to miało żadnego znaczenia. - Zebrało ci się na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaję cię. - Musisz mi wybaczyć. To przychodzi z wiekiem. Znad uwijających się w dole szeregów buchnęły smużki dymu, a chwilę później na wzgórzu dał się słyszeć chaotyczny klekot wystrzałów. Regimenty arkebuźników rywalizowały ze sobą, na wyścigi zestrzeliwując ustawione w rzędach słomiane kukły. Salwa szła za salwą, aż miało się wrażenie, że to wibrująca ziemia wydaje wibrujący grzmot, który wznosi się pod samo niebo. Gęste chmury dymu zasnuły plac niczym najprawdziwsza wojenna mgła. Ciężka woń spalonego prochu dotarła aż na wzgórze. Dwaj elektorzy wciągnęli ją łapczywie w nozdrza, niczym charty, które w zimowy poranek zwietrzyły zająca. Od hałaśliwej grupy oficerów odłączyła się także trzecia postać. Mężczyzna stanął na baczność za plecami elektorów, czekając, aż ci zwrócą na niego uwagę. Miał przysadzistą, niemal 22 kwadratową sylwetkę; niski wzrost nadrabiał szerokością ramion, nawet podbródek miał wyciosany w kształt regularny jak ostrze łopaty. Gęste rude wąsy przysłaniały wąskie, prawie bezwargie usta. Krótko przycięte włosy sterczały mu jak przycięta grzywa u konia - było widać, że strzyże się pod hełm. - No, Barbiusie, jak radzą sobie twoi ludzie? - zwrócił się do niego Briscus. - Są zręczni jak hafciarki na mrozie, ekscelencjo - odparł Bar-bius ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni. Briscus parsknął śmiechem. - Spiszą się jak trzeba czy nie? - Przed wymarszem jeszcze ich trochę podszkolę, ekscelencjo. Mają strzelać trzy razy na minutę. - Torunnanie uważają się za dobrze wyszkolonych, jeśli zdążą oddać w tym czasie dwa strzały - wtrącił spokojnie Kyriel. - Z całym szacunkiem, ekscelencjo... To nie są Torunnanie. - Właśnie, na Boga! - poparł go Briscus. W jego jedynym oku pojawił się błysk. - Żołnierze mają być doskonale wyszkoleni, Barbiusie. To pierwsza od dwudziestu pięciu lat fim-briańska armia, jaką pokażemy światu. Musi robić odpowiednie wrażenie. -Tak jest. Twarz Barbiusa była równie nieprzenikniona jak garnczkowy hełm. -Tabor? -Pięćdziesiąt wozów, osiemset mułów. Nie chcemy się za bardzo obciążać. - Trasa wam odpowiada? Barbius pozwolił sobie na cień uśmiechu. - Przez Wzgórza Nariańskie, nieopodal Tulmu i dalej, do Cha-ribonu, po błogosławieństwo pontyfika. Później południowo--wschodnim brzegiem morza Tor i przez Bramę Torrińską do To-runny. - Gdzie pobłogosławi was drugi pontyfik - dodał żartobliwie Kyriel. -Poinstruowano was, jak powinniście się zachowywać? -spytał poważnie Briscus. 23 - Tak jest. Mamy w miarę możliwości okazywać szacunek pontyfikowi i władzom kościelnym, ale pod żadnym pozorem nie wolno nam zboczyć z trasy. - Na tym szlaku nie napotkacie nic, co mogłoby zmusić fim-briańskie duże tercio do ustąpienia z drogi. Macie jednak unikać wszelkich zatargów, zwłaszcza z Almarkanami. Czy to jasne, marszałku? Jesteś bezimiennym funkcjonariuszem, który tylko wykonuje rozkazy. Wszelkie skargi i protesty należy kierować bezpośrednio do Fimbiru, ty zaś nie możesz pod żadnym pozorem wstrzymywać marszu. - To zrozumiałe, ekscelencjo. - Niech cię uważają za bezmózgiego wojaka, który umie robić tylko to, co mu każą. Jeżeli choć raz zatrzymasz się i wdasz w dyskusję, oplotą cię siecią inicjanckich praw i reguł i podetną ci skrzydła. Ta armia musi dotrzeć na wyznaczone pozycje, marszałku. Barbius pierwszy raz spojrzał elektorowi w twarz. - Zdaję sobie z tego sprawę, ekscelencjo. -Doskonale. Życzę powodzenia, marszałku. Może pan odejść. Barbius zasalutował uderzeniem przedramienia w napierśnik i oddalił się. Kyriel odprowadził go wzrokiem, skubiąc w zadumie dolną wargę. - Balansujemy na cienkiej linie, Briscusie. - Mówisz, jakbym o tym nie wiedział. Himerius musi się pogodzić z tym, że pomożemy Torunnie, chociaż panuje w niej heretycki władca. Nie możemy jednak całkowicie go zlekceważyć. - Zaczynam rozumieć, co miałeś na myśli, mówiąc o politykach i żołnierzach. -To dobrze. Żyjemy w skomplikowanym świecie, Kyrielu, który ostatnio robi się coraz bardziej interesujący. DWA Król wyjechał. Byli tacy, którzy mówili, że już nie wróci. Abrusio. Stolica królestwa Hebrionu, największy port zachodniego świata, czy nawet, jak twierdzili niektórzy, całego świata. Tylko starożytne Nalbeni mogłoby z nim rywalizować. Od stuleci rządził w Hebrionie ród Hibrusydów. Ich pałac górował groźnie nad hałaśliwym portem. Mimo naturalnych w tej sytuacji rozgrywek dynastycznych, wewnętrznych wojen i mętnych koligacji, Hibrusydzi żelazną ręką dzierżyli tron i władzę. Ale świat się zmienił. Na zachód przyszła zima, niesiona na skrzydłach wojny. Armie toczące bój na wschodnich rubieżach kontynentu wycofały się do zimowych leży; miało się wrażenie, że statki, które żeglowały po zachodnich morzach, poszły za ich przykładem. Szlaki handlowe opustoszały. Rok miał się ku końcowi, mrozy stawały się coraz dokuczliwsze. Morze okalające Abrusio, wody Wielkiego Portu, a także Szlaki Wewnętrzne i Zewnętrzne, jak nazywano dwa pozostałe porty, wzburzyły się ostrymi, grzmiącymi falami, pobielonymi pianą bałwanów. Niemilknący huk przyboju dobiegał od strony falochronu, który osłaniał porty przed wściekłością zimowych sztormów. Na całej jego długości pozapalano ognie latarń morskich, które, opierając się wichurze, ostrzegały zbliżające się statki o mieliznach i wskazywały wejścia do portów. Im chłodniejszy stawał się wiatr, tym wyraźniej zmieniał kierunek. Hebrioński pasat dawno już ucichł i zawodzące wichry 25 dęły z południowego zachodu, spychając płynące do Hebrionu statki w stronę lądu. Kapitanowie zgrzytali ze złości zębami, próbując uniknąć najgorszego koszmaru każdego marynarza: mielizny na zawietrznej. O tej porze roku Abrusio nie prezentowało się najlepiej. Nie należało do miast, którym zima służy. Było w nim zbyt wiele ta-wern, bazarów pod gołym niebem i innych przybytków, które potrzebują blasku słońca. Latem mieszkańcy przeklinali lejący się z nieba żar, który sprawiał, że w rozedrganym od gorąca powietrzu rozmywały się kontury domów, i w niespotykany wręcz sposób potęgował odór rynsztoków i garbarni, ale miasto tętniło życiem niczym rozpęknięty kopiec termitów. W zimie Abrusio jakby zapadało się w sobie; w portach ruch malał dziesięciokrotnie, na czym cierpiały statki, nadmorskie karczmy i burdele. Miasto zaciskało pasa, odwracało się od morza i niezadowolone mamrotało pod nosem, wyczekując wiosny. Tym razem zapowiadała się wiosna bez króla. Abeleyn z Hebrionu przed kilkoma miesiącami wyjechał ze stolicy i udał się do Perigraine na konklawe królów. Pod jego nieobecność Hime-rius, dawny prałat Hebrionu, a od niedawna nowy wielki ponty-fik, sprowadził do miasta Rycerzy-Bojowników, świeckie, zbrojne ramię Kościoła, które miało powstrzymać rozlewającą się coraz szerzej zarazę magii i herezji. Skończyły się rządy króla w Hebrionie. Niektórzy powiadali, że gdy tylko Abeleyn wróci z zagranicznych wojaży, znów ujmie ster władzy w swoje ręce, inni jednak ostrzegali, że kiedy Kościół zdoła zakraść się w pobliże tronu, nie będzie łatwo się go pozbyć. Sastro di Carrera w rozpiętym kaftanie stał na tarasie. Wiatr wyciskał mu łzy z oczu. Był wysokim mężczyzną, miał czarną, wypomadowaną, szpiczastą bródkę, w uchu nosił kolczyk z rubinem wielkości kapara. Miał dłonie lutnisty i swobodny sposób bycia człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Nie bez przyczyny: był głową jednego z najmożniejszych hebriońskich rodów, a w tej chwili jednym z faktycznych władców królestwa. 26 Patrzył na rozciągające się przed nim miasto. Najbliżej znajdowały się posiadłości zamożnych kupców i pomniejszej szlachty, siedziby co bardziej wpływowych cechów, ogrody bogatych mieszkańców Górnego Miasta. Dalej na stokach wzgórz rozciągały się rojne dzielnice zamieszkane przez nisko urodzoną biedotę, tysiące żółtobrunatnych dachów, tak stłoczonych, że nie dałoby się między nie wetknąć nawet szpilki. Morze ubogich domostw, częściowo skryte za kurtyną niesionego wiatrem deszczu i śniegu, opadało ku portom i nabrzeżom. Niektórzy nazywali je trzewiami Hebrionu. Sastro wyłowił wzrokiem masywne, kamienne gmaszyska arsenałów i koszar po zachodniej stronie Dolnego Miasta. Właśnie tam biło wojenne serce miasta, tam składowano rarogi, proch, arkebuzy i miecze Korony. Tam też mieszkali ci, którzy jej służyli - żołnierze tworzący hebriońskie tercios. Osiem tysięcy ludzi. Pancerna pięść Abrusio. Przeniósł wzrok dalej, gdzie miasto rozpływało się w labiryncie kamiennych nabrzeży, doków i magazynów i przechodziło w splątany gąszcz masztów. U brzegu rozciągały się trzy olbrzymie porty z tysiącami stanowisk załadowczych, przy których cumowało nieprzeliczone mrowie statków ze wszystkich krajów i portów znanego świata. Handel był jak krew, dzięki której biło stare, stwardniałe serce Abrusio. Tam też - z górą półtorej mili od rezydencji - ponad dachy wyrastała Wieża Admiralska. Targany wiatrem fioletowy proporzec łopotał głośno; nie byłoby go w ogóle widać, gdyby nie złote nici, tworzące wyszyty na nim wzór. W państwowych dokach stały setki galer, galeasów, karaweli i wojennych karak - flota największej potęgi morskiej na zachód od Gór Cymbryckich. Oto jak wyglądała władza: odblask na lufie działa, połysk ostrza włóczni, dębowy kadłub okrętu wojennego; to nie były zewnętrzne znamiona potęgi, lecz jej prawdziwa istota, o czym często zapominali ci, którzy mieli nią władać. Ich strata. Nastały czasy, w których władza opiera się na lufach arkebuzów. - Sastro, na miłość Świętego, może byś zamknął te drzwi! Inaczej sczeźniemy tu z zimna, zanim załatwimy nasze sprawy. Wysoki szlachcic uśmiechnął się i spojrzał w lewo, ku wschodowi. Widok, który się tam rozpościerał, mógł rozjaśnić nawet 27 najbardziej ponury dzień. Pod szczytem wzgórza, na wykarczo-wanym czteroakrowym placu ognisty dywan rozświetlał zimową szarówkę. Uważny obserwator dostrzegłby, że nie jest to jednolite morze płomieni, lecz znaczna liczba rozpalonych blisko siebie ognisk. Płonęły cicho - wiatr niósł wściekły huk ognia w przeciwnym kierunku. W sercu każdego z maleńkich ogników widniała czarna, patykowata sylwetka: heretyk, który właśnie oddawał ducha w złocistej aureoli niewyobrażalnego cierpienia. Stosów było ponad sześćset Możność odbierania życia też jest władzą, pomyślał Sastro. Cofnął się z tarasu i zamknął misternie rzeźbione drzwi. Znalazł się w wysokim pokoju o kamiennych ścianach zawieszonych gobelinami, na których przedstawiono sceny z życia świętych. Z porozstawianych po całym pomieszczeniu piecyków koksowych wraz z falami ciepła unosił się duszny zapach węgla. Tylko nad podłużnym stołem, przy którym zasiadali pozostali uczestnicy spotkania, płonęły oliwne lampy, zawieszone pod sufitem na srebrnych łańcuchach. W taki pochmurny dzień, przy zamkniętych drzwiach tarasu, odnosiło się wrażenie, że na dworze panują mroki nocy, co jednak najwyraźniej nie przeszkadzało trzem mężczyznom, zatopionym po łokcie w zalegających stół papierach - i karafkach. Sastro wrócił na swoje miejsce. Ból głowy, który kazał mu odetchnąć świeżym powietrzem, nie chciał ustąpić. Potarł skronie i w milczeniu powiódł wzrokiem po swoich towarzyszach. Po władcach królestwa, bo nimi właśnie byli - ni mniej, ni więcej. Smukły kurierski galeas, który po południu wszedł do portu, omal nie wpakował się z pośpiechu na skały. Zaledwie dziewiętnaście dni wcześniej wypłynął z Touronu. Dwa tygodnie walczył z przeciwnymi wiatrami w Zatoce Tulmskiej, a po wyjściu z niej rozpostarł skrzydła i pomknął na południe wzdłuż hebriońskiego wybrzeża, robiąc nawet i po dwieście pięćdziesiąt mil dziennie. Wiózł posłańca z Vol Ephrir, który w miesiąc pokonał drogę dzielącą go od Touronu: śmignął na północ przez Perigraine, zajeździł tuzin koni, zatrzymał się na noc w Charibonie, a stamtąd bez wytchnienia popędził na wybrzeże, gdzie wsiadł na pokład galeasa. Przyniósł wieść o ekskomunikowaniu hebriońskiego monarchy. 28 Quirion z Fulku, inicjancki kapłan z mieczem u pasa i prezbiter bractwa Rycerzy-Bojowników, westchnął i odchylił się na oparcie krzesła, które skrzypnęło donośnie pod jego ciężarem. Był korpulentnym mężczyzną i choć jego młodzieńcza muskulatura pomalutku roztapiała się w tłuszczu, nadal prezentował się okazale. Głowę golił na modłę Bojowników, paznokcie miał połamane od długoletniego noszenia pancernych rękawic, a kości policzkowe bardziej wydatne niż pokaźny nos. Jego przenikliwe oczy przypominały dwa świderki, osadzone w głębokich, zaróżowionych jamach. Sastro musiał przyznać, że zdarzało mu się widywać rozbójników o mniej przerażającej aparycji. Prezbiter wskazał dokument, nad którym siedzieli. - Proszę bardzo: to koniec Abeleyna. List jest opatrzony podpisem samego wielkiego ponryfika. - Nakreślono go w pośpiechu, a pieczęć jest nieczytelna - zauważył inny z mężczyzn, ten sam, który skarżył się na zimno ciągnące z tarasu. Gdyby nie liczyć króla, Astolvo di Seąuero nie miał sobie równych w całym królestwie, jeśli chodziło o szlachetne pochodzenie. Cztery wieki wcześniej, w mrocznych czasach, jakie nastały po upadku Hegemonii Fimbriańskiej, Seąuerowie próbowali nawet objąć tron, ale to Hibrusydzi zwyciężyli w decydującej bitwie. Astolvo był już stary. Przy każdym oddechu jego płuca świszczały jak przebity bukłak. Wiek i choroby pozbawiły go wszelkich ambicji i nie chciał już brać udziału w rozgrywkach na najwyższych szczeblach władzy. Teraz, u schyłku życia, modlił się już tylko o kilka spokojnych lat i łagodną śmierć. Co bardzo odpowiadało Sastro. Trzeci z gości przypominał prezbitera Quiriona, choć był od niego młodszy i miał mniej okrutny wygląd. Pułkownik Jochen Freiss był zastępcą dowódcy wojsk w Abrusio. Pochodził z Finnmarku, tej dalekiej północnej krainy, której władca, Skar-pathin, nazywał się królem, choć nie zaliczał się do grona Pięciu Monarchów Zachodu. Freiss od trzydziestu lat mieszkał w He-brionie i mówił bez śladu obcego akcentu, ale gęsta szopa włosów o barwie słomy jednoznacznie wyróżniała go jako cudzoziemca. 29 - Jego Świątobliwość Wielki Pontyfik z pewnością bardzo się spieszył - odparł Quirion. Jego głos przypominał zgrzyt piły. -Najważniejsze, że pieczęć i podpis są prawdziwe. Prawda, Sastro? - Bez wątpienia. - Sastro skubnął czubek brody. Skronie tętniły mu bólem, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. -Z prawa świeckiego i kościelnego jasno wynika, że Abeleyn nie jest już królem. Święty Kościół uznał nas, panowie, za prawowitych władców Hebrionu, składając tym samym na nasze barki ciężkie brzemię odpowiedzialności. Musimy dołożyć wszelkich starań, by godnie je dźwigać. - W rzeczy samej - poparł go Quirion. - Sytuacja zmieniła się diametralnie. Musimy jak najszybciej pokazać ten dokument generałowi Mercado i admirałowi Rovero. Kiedy zrozumieją, że stoją na straconej pozycji, wojsko i flota będą musiały ustąpić i pokajać się za niemądry upór, w którym trwały. I za chybioną wierność królowi, którego już nie ma. Zgodzi się pan ze mną, Freiss? - W zasadzie tak - odparł pułkownik Freiss bez przekonania. - Ale ci dwaj, Mercado i Rovero, to ludzie starej szkoły. Są pobożni, bez dwóch zdań, lecz wpojono im żołnierską lojalność wobec suzerena. Ich ludziom również. I obawiam się, że nawet pontyfikalna bulla nie wystarczy do zerwania tych więzów. Sastro uśmiechnął się kpiąco. - A co z pańską żołnierską lojalnością, Freiss? - zapytał kąśliwie. Finnmarkańczyk poczerwieniał. - Wyżej cenię sobie wiarę i moją nieśmiertelną duszę. Przysięgałem wierność królowi Hebrionu, ale teraz jest on moim władcą w takim samym stopniu, jak merducki shahr. Mam czyste sumienie, panie. Sastro skłonił się lekko, nie przestając się uśmiechać. Zniecierpliwiony Quirion uderzył otwartą dłonią w stół. - Nie zebraliśmy się tu po to, żeby szermować słowami. Pułkowniku Freiss, pańskie przekonania dobrze o panu świadczą. Panu zaś, lordzie Carrera, sugeruję, aby w nowej sytuacji znalazł pan lepsze zajęcie dla swego ciętego języka. Sastro uniósł brwi. 30 - To i my znaleźliśmy się w nowej sytuacji? Wydawało mi się, że bulla po prostu legitymizuje faktyczny stan rzeczy. Ta rada rządzi Hebrionem. - Na razie ma pan rację, lecz nasz status prawny jest niepewny. - Jak to? - zaświszczał zaniepokojony Astolvo. - To bezprecedensowa sytuacja. Sprawujemy rządy w imieniu Błogosławionego Świętego i wielkiego pontyfika, ale nie wiemy, czy taki stan rzeczy się utrzyma. Abeleyn przestał się liczyć. Komu w takim razie należy się hebriońska korona? Czy powinniśmy rządzić dalej w taki sposób, jak to czynimy od kilku tygodni, czy raczej zacząć się rozglądać za prawowitym następcą tronu? Ten człowiek ma sumienie, zdziwił się Sastro. Nie zdarzyło mu się jeszcze słyszeć, żeby jakiś inicjancki kapłan wyrażał na głos wątpliwości, które mogły zagrażać jego władzy. To odkrycie sprawiło, że ból głowy ustąpił. Trybiki w mózgu Sastro zaczęły się obracać ze zdwojoną szybkością. - Czy wobec tego do naszych obowiązków należy znalezienie następcy naszego heretyckiego monarchy? - zapytał z niedowierzaniem. - Być może - odburknął Quirion. - To zależy od tego, co powiedzą moi przełożeni. Wielki pontyfik z pewnością śle nam już szczegółowe rozkazy. - Jeżeli przedstawimy to w taki sposób, żołnierze łatwiej pogodzą się z władzą Kościoła - zauważył Freiss. - Myśl o tym, że mieliby nimi rządzić kapłani, nie jest im miła. W oczach Quiriona zapłonął ogień. - Żołnierze zrobią, co im się każe. A jeśli nie, to zbuduje się im stosy na tym samym placu, na którym kończy lud dweomeru. - Ależ naturalnie - pospieszył z zapewnieniem Freiss. - Zwracam tylko uwagę, że żołnierze wolą, kiedy dowodzi nimi król. To leży w ich naturze. Są bardzo konserwatywni. Quirion postukał w stół, aż podskoczyły karafki. - No dobrze - warknął. - Musimy załatwić dwie sprawy. Po pierwsze, pokażemy bullę generałowi i admirałowi. Jeżeli ją zlekceważą, popełnią grzech herezji. Jako prezbiter mam w mieście władzę prałata, którego urząd wakuje. Jeżeli zostanę do tego zmuszony, ekskomunikuję ich. Charibon mnie poprze. Po drugie, 31 zaczniemy rozpytywać się wśród rodów szlacheckich. Szukamy człowieka królewskiej krwi, na którego nie padł nawet cień oskarżenia o herezję. Zaraz, a właściwie to kto jest następny w kolejce do tronu? Zdaniem Sastro ten przywilej przysługiwał staremu Astolvo, który jednak milczał, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Ktokolwiek zasiądzie na tronie, stanie się marionetką w rękach Kościoła. Z dwoma tysiącami Rycerzy-Bojowników na karku i unieruchomioną armią, dowodzoną przez wodzów o czułych sumieniach, nowy król Hebrionu nie będzie miał żadnej realnej władzy. Mimo że pozory zostaną zachowane, nie mogło być mowy o rządzeniu w takim sensie, jak to sobie wcześniej Sastro zdefiniował. Zajęcie tronu wiązało się z ogromnym prestiżem, ale w tej sytuacji nie było wiele warte - chyba że królem zostałby człowiek naprawdę nieprzeciętny. Wielki pontyfik planował dla Hebrionu rządy kościelne. - Sytuacja wymaga zastanowienia - stwierdził szczerze Sastro. - Królewscy skrybowie będą musieli pogrzebać w archiwach i przejrzeć drzewa genealogiczne. Na to trzeba czasu. Astolvo wybałuszył załzawione oczy. Nie chciał być królem, wiec nic nie mówił, ale wśród jego krewnych z pewnością nie brakowało młodych kandydatów, którzy w mgnieniu oka wskoczyliby na tron. Czy senior rodu zdoła ich powstrzymać? Sastro mocno w to wątpił. A czas naglił. Powinien spotkać się na osobności z tym finnmarkańskim najemnikiem, Freissem. Chciał mieć władzę, więc musiał mieć arkebuzy. Północny wiatr - stare wilki morskie nazwałyby go prawdziwą candelańską wichurą- wiał równo i mocno, kiedy wychodzili z delty Ephronu na wody Levangore. Płynęli kursem południe, południowy wschód, na zrefowanym bezanie, kursach i bonne-tach, przy silnym wietrze od rufy. Znalazłszy się na wysokości Azbakiru, skręcili na zachód, przyjmując podmuchy wiatru na belki sterburty. Potem, w Cieśninach Malacarskich, musieli nieco zwolnić. Uzbrojeni żołnierze 32 wylegli na pokład, na wypadek gdyby macassiańscy korsarze próbowali się im naprzykrzać, lecz zimą piraci powyciągali na zimę na brzeg swoje galery i feluki i w cieśninach panował spokój. Później wiatr lekko zmienił kierunek i powiał z baksztagu, od sterburty. Dla statku z rejowym ożaglowaniem - takiego jak karaka - był wprost wymarzony, więc szybko i bez przygód wyszli na Morze Hebriońskie. Minąwszy rybackie jole z Astaracu, skierowali się na wody Zatoki Fimbriańskiej i ku leżącym za nią wybrzeżom Hebrionu. Przebyli bezpiecznie trzy czwarte drogi powrotnej, gdy wiatr z pomocy ucichł, a lekka bryza zaczęła dmuchać ze wschodu i południowego wschodu. Była jednak tak zmienna, że załoga karaki cały czas w pełnej gotowości wyczekiwała, jak za chwilę zmieni się wiatr. Zaczął się mroczny forgist, miesiąc zwiastujący koniec roku. Po jego zakończeniu nastanie pięć Dni Świętego, przeznaczonych na oczyszczenie starego i powitanie nowego roku, a potem rok 551 nieodwołalnie przejdzie do historii. Pochłonie go niedostępna przeszłość. Abeleyn, ekskomunikowany król Hebrionu, stał na pokładzie rufowym od nawietrznej, oparty plecami o reling. Nie zwracał uwagi na bryzgi morskiej wody, które zamarzały mu na futrzanym kołnierzu płaszcza. Dietl, kapitan szybkiej królewskiej karaki, obserwował spod przeciwległego relingu marynarzy i pokrzykiwał na nich, a podoficerowie przekazywali jego rozkazy. Niepewna bryza słabła, za to chyba znów budził się północny wiatr. Zanosiło się na to, że wkrótce dmuchnie solidnie od sterburty. Młody król - jego gęstych czarnych loków nie tknęła jeszcze siwizna - od pięciu lat zasiadał na tronie Hebrionu. Przez ten czas upadł Aekir, Merdukowie stanęli u bram zachodu, a w Kościele Boga doszło do rozłamu. Sam król zaś stał się heretykiem i po śmierci jego dusza będzie po wsze czasy skowyczeć w piekle. Był tak samo potępiony jak pogańscy Merdukowie, chociaż wszystko, co zrobił, zrobił dla dobra kraju - dla dobra wszystkich królestw zachodu. Abeleyn nie był głupcem, lecz wiara wpojona mu przez pobożnego ojca przesączyła się w głąb jego duszy i teraz czuł lęgnący się w niej lodowaty strach. Nie bał się ani o swoje królestwo, ani 33 o inne zachodnie krainy. Nigdy by się nie zawahał zrobić tego, co uważał dla nich za najlepsze; w tych sprawach wyrzuty sumienia nie miały do niego przystępu. Nie - Abeleyn bał się o siebie. Nagle przeraziła go myśl o tym, co czeka go na łożu śmierci, zląkł się demonów, które zgromadzą się przy udręczonym ciele i w swoim czasie, kiedy odejdzie z tego świata, wywleką jego wrzeszczącego ducha... - Chwila ponurej zadumy, panie? Abeleyn odwrócił się, spojrzał na rozkołysane morze i poczuł pod stopami rytm statku, który zdawał się poruszać jak żywa istota. W pobliżu nie było nikogo, tylko siedzący na relingu wytarmoszony wiatrem białozór przyglądał się królowi żółtym, nieludzkim okiem. - Jeszcze jak ponurej, Golophinie. - Ale, jak cię znam, nie czujesz żalu. -Nie. - Jak się miewa lady Jemilla? Abeleyn zmarszczył brwi. Jego ciężarna kochanka cierpiała na chorobę morską, ale nawet na statku nie przestawała snuć własnych tajemnych planów. Dzięki temu, że przed czasem opuścił konklawe królów, mogła wrócić do kraju razem z nim, zamiast szukać własnego środka transportu. - Siedzi pod pokładem i, jak znam życie, rzyga na potęgę. -1 dobrze. To ją na jakiś czas zajmie. - Bez wątpienia. Jakie przynosisz nowiny, przyjacielu? Twój ptak wygląda fatalnie. Nie pociągnie długo w roli posłańca. - Wiem. Niedługo wyhoduję sobie nowego. A na razie donoszę ci, że dwaj pozostali heretycy wracają bezpiecznie do swoich królestw. Mark zmierza na południe. Chce przekroczyć Malven-nor w południowym Astaracu, gdzie przełęcze nie są jeszcze zasypane. Lofantyr brnie przez Góry Cymbryckie. Zapowiada się sroga zima, panie. - Wiem to i bez ciebie, Golophinie. - Pewnie tak. Fimbriańscy marszałkowie są twardzi: maszerują do przełęczy w Narboskimie. Muszą torować drogę po pas w śniegu, ale chyba przejdą. Nie mają koni. 34 - Fimbrianie nigdy nie byli narodem jeźdźców - zauważył Abeleyn. - Czasem dochodzę do wniosku, że to dlatego nie wykształciła się wśród nich arystokracja. Oni wszędzie chodzą pieszo, nawet ich cesarze maszerują po kraju jak zwykli piechocia-rze. Ale mów dalej. Co słychać w domu? Ptak nie odpowiedział od razu. Rozprostował jedno skrzydło i minęła dłuższa chwila, nim niesamowity głos czarodzieja dobył się z jego dzioba: - Dziś spalili sześciuset ludzi, chłopcze. Na dobrą sprawę Rycerze-Bojownicy oczyścili Abrusio z ludu dweomeru. Zaczynają się zapuszczać poza miasto w poszukiwaniu następnych ofiar. Abeleyn zesztywniał. - Kto rządzi w Abrusio? - Prezbiter Quirion, dawny biskup Fulku. - Kto sprawuje rządy świeckie? - Sastro di Carrera. No i oczywiście Seąuerowie. Podzielili królestwo między siebie, władzę zwierzchnią zostawiając Kościołowi. - Co z biskupami z diecezji? Zawsze miałem Lembiana z Fer-ramuno za rozsądnego człowieka. - Rozsądny to on jest, ale jest też kapłanem. Nie, chłopcze, wszyscy sprzysięgli się przeciwko tobie. - Armia? Flota? One też? - No, tutaj sprawy mają się nieco lepiej. Generał Mercado odmówił podporządkowania wojska decyzjom rady, bo taką nazwę przyjęła grupa uzurpatorów. Tercios siedzą w koszarach. Admirał Rovero nadal dowodzi flotą. Rycerze-Bojownicy boją się zapuszczać do Dolnego Miasta, w okolice koszar i do portu. Abeleyn odetchnął z ulgą. - Zatem możemy spokojnie lądować. Jest jeszcze nadzieja, Golophinie. - Owszem, panie, ale Mercado to stary żołnierz. I bardzo pobożny. Inicjanci nad nim pracują. Jest wierny jak pies, ale nie zniesie myśli o herezji. Nie masz czasu do stracenia, jeśli nie chcesz, żeby wojsko zgotowało ci zbrojne powitanie. - Myślisz, że bulla pontyfikalna dotarła już do Abrusio? 35 - Z pewnością. Na wieść o wydarzeniach w Vol Ephrir Hime-rius nie tracił czasu. Na tym właśnie polega niebezpieczeństwo, panie. Co innego sprzeciwić się woli paru nadętych niedoszłych książątek, a co innego wytrwać w służbie nieobecnego heretyka. Bulla może przeważyć, a wtedy armia i flota przejdą na stronę Kościoła. Musisz być na to przygotowany. - To byłby mój koniec. -Prawie. Nie stracisz przecież ziem ani wasali. Z pomocą Astaracu mógłbyś się jeszcze upomnieć o tron. - A przy okazji rozpętać w Hebrionie wojnę domową. - Nikt nie mówił, że to będzie łatwa droga, panie. Nade wszystko wskazany jest w tej chwili pośpiech. - Potrzebni mi agitatorzy, Golophinie. Muszę mieć zaufanych ludzi, którzy dotrą do stolicy przede mną i zaczną rozpowiadać o tym, jak jest naprawdę. Abrusio nie jest miastem, które łatwo podda się dyktatowi klechów. Kiedy rozejdzie się wieść, że Ma-crobius żyje, Himerius jest uzurpatorem, a ja mam poparcie To-runny i Astaracu, sytuacja się zmieni. - Zobaczę, co da się zrobić, ale z każdym dniem mam coraz mniejsze wpływy w mieście. Większość moich zauszników, przyjaciół, których znałem od pięćdziesięciu lat, zginęła. Niech Bóg się nad nimi zmiłuje. Byli dobrymi ludźmi, cokolwiek by Kruki o nich powiedziały. - A ty, Golophinie? Jesteś bezpieczny? - O mnie się nie martw, Abeleynie. - W błysku żółtego ślepia było coś, co sprawiło, że króla przeszedł dreszcz. - Obiecuję ci, że na zawsze zapamiętają dzień, w którym po mnie przyjdą. Abeleyn odwrócił się i spojrzał na morze ponad rufowym re-lingiem. Astarac skrył się już za horyzontem. Za to z przodu, na północnym zachodzie, majaczyły błyszczące bielą wierzchołki Gór Hebriońskich. Astarac: królestwo Marka, przyszłego szwagra Abeleyna. O ile nastanie jeszcze kiedyś pora ślubów i wesel. Co czeka Marka w Astaracu? Pewnie to samo, co Abeleyna w Abrusio: ambitni kapłani, żądna władzy szlachta. Wojna. Milę za rufą karaki dwa szerokie nefy, staromodne statki handlowe z Levangore, z mozołem cięły fale. Na ich pokładzie płynęła 36 większość liczącego czterystu ludzi orszaku Abeleyna: jedyni podwładni, na jakich mógł z całą pewnością polegać. To z ich względu zdecydował się na podróż morską, zamiast ryzykować marsz zaśnieżonymi górskimi szlakami. W najbliższych miesiącach będzie potrzebował każdego wiernego żołnierza. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby ich stracić. - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił, Golophinie. Białozór przekrzywił łebek. - Czekam na rozkazy, chłopcze. - Spotkaj się z Rovero i Mercado. Żołnierze i marynarze muszą poznać prawdę. Jeżeli flota wystąpi przeciwko mnie, nie zbliżymy się nawet na pięćdziesiąt mil do Abrusio. - To nie będzie łatwe, panie. - Nic nie jest łatwe, mój druhu. Nic. - Zrobię, co w mojej mocy. Z nich dwóch Rovero ma bardziej otwarty umysł. W końcu jest marynarzem. - Jeżeli będziesz musiał wybrać tylko jednego z nich, niech to będzie Rovero. Flota jest ważniejsza. - Rozumiem, panie. - Hej tam! - rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda. - Pięć... Nie, sześć żagli na bakburcie! Dietl zmrużył oczy i spojrzał na top masztu. - Co to za statki, Tasso? - Mają łacińskie żagle, kapitanie... Chyba galeasy. To mogą być korsarze. Dietl spojrzał na króla. - Korsarze, mój panie. I to chyba cała eskadra. Mam odwrócić statek? - Nie trzeba. Abeleyn błyskawicznie wdrapał się na top masztu i znalazł obok stojącego na oku marynarza. Tasso, chyba trochę przestraszony tak bezpośrednim zachowaniem króla, wytrzeszczył oczy. -Gdzie są? - Tam, panie. - Tasso wskazał kierunek. - Już prawie widać kadłuby. Mają wiatr od sterburty, ale idą też na wiosłach. Przy linii wodnej regularnie błyska kreska piany. 37 Abeleyn spojrzał ponad spienionym bezkresem morza. Na kołyszącej się karace bocianie gniazdo zataczało leniwe kręgi. Wreszcie je dostrzegł: sześć żagli, które przypominały skrzydła olbrzymich morskich ptaków. I spienioną pod wiosłami wodę. - Skąd wiecie, że to piraci? - Trzy maszty z łacińskimi żaglami. Galeasy, jak nic. Ale statki z Astaracu i Perigraine mają rejowe ożaglowanie na pierwszych dwóch masztach. To z pewnością korsarze, mój panie. Idą na nas. Abeleyn przez chwilę w milczeniu przyglądał się statkom. To nie mógł być zbieg okoliczności. Wiedzieli, kogo ścigają. Poklepał Tasso po ramieniu i ześliznął się po baksztagu na pokład. Wszyscy - nawet hebriońscy żołnierze i marynarze z królewskiego orszaku - przyglądali mu się z rozdziawionymi ustami. Uśmiechnął się i podszedł do stojącego na pokładzie rufowym Dietla. - Byłoby lepiej, gdyby zszedł pan do kajuty, kapitanie - powiedział. - Szykuje się nam tu mała potyczka. TRZY Wydawało się, że wszyscy ludzie na świecie jednocześnie wylegli na drogę. Piękny trakt odchodził łukiem od Wału Ormanna, po czym prostował się i jak strzała biegł na południe wśród niskich wzgórz północnej Torunny. Fimbrianie zbudowali go w czasach, gdy Ae-kir był najdalej na wschód wysuniętą placówką handlową ich imperium. Torunnanie konserwowali go pieczołowicie, ale w swym kunszcie inżynierskim nigdy nie dorównali Fimbrianom, których nie zrażały żadne naturalne przeszkody. Dlatego też odchodzące od traktu drogi wiły się i kluczyły po stokach wzgórz niczym strużki wody, które uparcie szukają naturalnego koryta. Te wszystkie szlaki roiły się od ludzi. Corfe znał już ten widok - z czasu gdy ludność cywilna opuszczała Aekir - natomiast dla pozostałych żołnierzy był on zupełną nowością. Rozmiary exodusu robiły wstrząsające wrażenie. Oddział Corfe'a napotykał opustoszałe sioła, wsie, także kilka małych miasteczek, których mieszkańcy nawet nie zamknęli za sobą drzwi domów. Wyglądało na to, że cała północna Torunna wyszła na szlak. W rzeczywistości większość uchodźców pochodziła z Aekiru. Z nastaniem zimy dowodzący obsadą Wału Ormanna generał Martellus nakazał likwidację powstałych wokół fortecy obozowisk. Ludziom, którzy je zajmowali, kazano ruszać na południe, do Torunnu. Niezliczone rzesze cywilów stanowiły zbyt duże obciążenie dla dysponujących ograniczonymi zapasami obrońców wału. Zanosiło się na to, że zima - i to sroga, sądząc z pierwszych 39 jej oznak - zdziesiątkuje ludność rozbitych w cieniu wału miasteczek namiotowych. Dlatego setki tysięcy ludzi ruszyły na południe, zmagając się z lodowatym wiatrem. Przejście armii uchodźców miało katastrofalne skutki dla okolicznych osiedli: szaber i morderstwa były na porządku dziennym, czasem dochodziło do regularnych potyczek między przybyszami i Torunnanami. Przerażające wieści roznosiły się szybko, toteż tubylcy wkrótce dołączyli do uciekinierów. Krążyły plotki, że Merducy nie zamierzają długo tkwić w zimowiskach, lecz szykują się do decydującego natarcia, po którym szybkim marszem podeszliby pod Torunn, nim śnieg zasypie drogi. W tych plotkach nie było słowa prawdy. Corfe osobiście oglądał merduckie obozy, wiedział więc dobrze, że nieprzyjaciel przegrupowuje się, uzupełnia zaopatrzenie - i będzie tym zajęty przez kilka najbliższych miesięcy. Ponieważ jednak spanikowana tłuszcza nie słuchała racjonalnych argumentów, wędrówka ludów była nieunikniona. Dowodzony przez Corfe'a oddział trzydziestu ciężkozbrojnych kawalerzystów eskortował na zatłoczonych traktach ciężki, niere-sorowany powóz. Jeźdźcy torowali mu drogę, roztrącając końmi dum i strzelając na postrach w powietrze. W powozie jechał Ma-crobius III, wielki pontyfik zachodu, który z cierpliwością ślepca przyciskał do piersi wykonany ze srebra i lazurytu Znak Świętego, otrzymany od generała Martellusa. W magazynach Wału Orman-na nie znalazł się nawet strzęp materii w kolorze stosownym do odziania wielkiego pontyfika, toteż zamiast pontyfikalnej purpury Macrobius miał na sobie zwykłe, czarne szaty. Może to jest omen, rozmyślał Corfe. Może już nikt nie uzna go za pontyfika po tym, jak prałaci i charibońskie kolegia biskupie wybrały na to stanowisko Himeriusa. Sam Macrobius chyba się tym zupełnie nie przejmował, jakby wraz z wyłupionymi przez Merduków oczami stracił jakąś istotną część ducha. Twarz Heni niespodziewanie stanęła Corfe'owi przed oczami, wyraźna jak w świetle lampy; kruczoczarne włosy, kącik ust uniesiony w uśmiechu... Ale Heria nie żyła, zginęła i spłonęła w Ae-kirze. Ta cząstka jego serca, która ją kochała, też zmieniła się w popiół. Być może Merducy, zdobywając Święte Miasto, także 40 i jego pozbawili kawałka duszy - tego, który pozwalał mu się śmiać i kochać. Nie miało to już teraz wielkiego znaczenia. A jednak... Co chwila łapał się na tym, że przygląda się kobietom w tym ludzkim morzu; modlił się i wbrew rozsądkowi wierzył, że jednak ją znajdzie. Że cudem ocalała. Choć zdawał sobie sprawę ze swej naiwności. Merducy z pewnością wyłapali co ładniejsze kobiety, które znaleźli w mieście po jego zajęciu, i zamknęli je w polowych burdelach. A Heria zginęła w ogromnym pożarze, który strawił pokonane miasto. Na słodką krew Świętego, jakże się modlił, by naprawdę tak było. Wrócił zwiadowca, którego Corfe wysłał przed godziną. Przy-galopował jedną z bocznych dróg, roztrącając pieszych jak wilk, który nagle wpada w stado owiec. Ściągnął wodze, wstrzymał zmęczonego konia i zasalutował pospiesznie. Rękawica brzęk-nęła o kirys w odwiecznym geście. - Torunn jest zaraz za tym wzgórzem, pułkowniku. Do przedmieść zostały nam niespełna trzy mile. - Ktoś nas tam oczekuje? - Tak. Pod murami czeka mały komitet powitalny, chociaż mają urwanie głowy z tłumami uchodźców. - Dobrze. Wracaj do szeregu, Surianie. A następnym razem oszczędzaj konia. -Tak jest. Zawstydzony młody jeździec ruszył na tyły oddziału. Corfe w ślad za nim podjechał do powozu. - Wasza Świątobliwość... Zasłonki w oknie lekko się odsunęły. -Tak, synu? - Za godzinę będziemy w Torunnie. Pomyślałem, że Wasza Świątobliwość chciałby o tym wiedzieć. Macrobius zwrócił ślepe oblicze w stronę Corfe'a. Perspektywa rychłego przybycia do stolicy chyba niespecjalnie mu się podobała. - A zatem znów się zaczyna... - mruknął. Jego głos niemal utonął w skrzypieniu rozchwianego powozu, stukocie kół i łoskocie kopyt na bruku. - Co ojciec ma na myśli? 41 - Wielką grę, Corfe - odparł z uśmiechem Macrobius. - Na jakiś czas zniknąłem z planszy, ale teraz znów się na niej znajdę. - Wola Boga, ojcze. - Nie. Bóg nie przestawia figur. Ta gra to wymysł człowieka. - Tak musi być, ojcze. - Corfe wyprostował się w siodle. -Wypełniamy tylko nasz obowiązek. - Czyli robimy to, co nam każą, synu. Macrobius posłał Corfe'owi pożegnalny makabryczny uśmiech i zasłonka opadła na miejsce. Torunna była jedną z tych prowincji, które najpóźniej włączono do Imperium Fimbriańskiego. Przed sześciuset laty był tu tylko łańcuch ufortyfikowanych miast na brzegu Morza Kar-diańskiego, porozdzielanych terenami zajmowanymi przez fe-limbryckich barbarzyńców. Mijały lata. Dzikie plemiona z interioru z wolna się cywilizowały, Torunn zaś, siedzący okrakiem na Torrinie, stał się ważnym portem i fortecą broniącą tych ziem przed koczownikami, od których roiły się stepy nad Zatoką Kar-diańską. W końcu na równinie między Torrinem i Searilem Fim-brianie osiedlili osiemdziesiąt tercios emerytowanych żołnierzy z rodzinami, tworząc w ten sposób solidny bufor, który oddzielił zamożną prowincję na południu od srożących się nomadów. Marszałek Kaile Ormann, dowódca Wschodniej Armii Polowej, usypał ziemny wał przy jedynym brodzie na rwącym Sea-rilu, przerzynającym się w tym miejscu przez góry. Przez następne czterdzieści lat - do czasu założenia Aekiru na brzegach Ostianu - znajdowała się w tym miejscu najdalej na wschód wysunięta placówka imperium. Torunnanie byli zatem bezpośrednimi potomkami pierwszych fimbriańskich żołnierzy-osadników. Najszlachetniejsze rody wywodziły się od wysokich stopniem oficerów z tamtych pierwszych tercios, a praprzodkiem torun-nańskiej rodziny królewskiej był sam marszałek Kaile Ormann, budowniczy Wału Ormanna. Na ironię losu zakrawał fakt, że Torunna pierwsza zbuntowała się przeciw władzy Fimbiru i wypowiedziała posłuszeństwo 42 elektorom. Zagarnęła Aekir, a ówczesny wielki pontyfik, Am-mianus, uznał jej niepodległość w zamian za liczącą cztery tysiące ochotników armię, która stała się zalążkiem formacji Rycerzy--Bojowników. Inne monarchie wkrótce poszły za jej przykładem, ale po upadku Imperium Fimbriańskiego to nie one, lecz właśnie Torunna wyrosła na największą potęgę militarną zachodniego świata. Strzegła siedziby pontyfika i całej wschodniej granicy królestw. Przybyszowi, który pierwszy raz widział Torunn - zwłaszcza jeśli przybywał z północy - od razu rzucało się w oczy niezwykłe podobieństwo planu i zabudowy miasta do Fimbiru. Stare mury dawno rozbudowano i zaopatrzono w raweliny, bastiony, dzieła koronne i rogowe, z myślą o wojennej przyszłości stolicy, kiedy miecze musiały ustąpić przed siłą prochu strzelniczego. Fortyfikacje zachowały jednak charakterystyczną dla Fimbrian toporność i masywność. Turkoczący powóz z eskortą wtoczył się na ostatnie wzgórze przed Torunnem. Na przedmurzu rozpościerały się chaotycznie zabudowane przedmieścia, za którymi szare mury miasta wznosiły się niczym boki olbrzymiego węża, wijącego się wśród dachów i wież. Widok miasta obudził w Corfie wspomnienia. To tu wstąpił do wojska, tu się szkolił; to tu jego młodość została przekuta w dorosłość. Pochodził z nadmorskiego Staed, z dalekiego południa, i kiedy pierwszy raz zobaczył Torunn, miasto wydało mu się cudowne. Od tamtej pory widział już jednak Aekir i wiedział, jak wygląda prawdziwa metropolia. W Torunnie mieszkało około dwustu tysięcy ludzi, a drugie tyle szło właśnie prowadzącymi do niego drogami. Skala wędrówki była porażająca. Na przedmieściach torunnańska kawaleria próbowała zapanować nad gęstniejącym tłumem i zaprowadzić porządek. Na bazarach stały kuchnie polowe. Hałas i smród obozowisk były wprost nie do zniesienia. Torunn przywodził na myśl miasta z obrazów przedstawiających apokaliptyczne wizje końca świata. Aekir w swoich ostatnich chwilach wyglądał jeszcze gorzej, pomyślał z goryczą Corfe. Nowo zbudowanej, niskiej bramy miejskiej strzegło tercio pi-kinierów z dwoma małymi rarogami. Znad wolnopalnych lontów 43 leniwie unosiły się siwe smużki dymu. Corfe nie był pewien, czy tę demonstrację siły zaplanowano dla okazania szacunku wielkiemu pontyfikowi, czy raczej po to, by powstrzymać tłuszczę przed wdarciem się za mur, ale na widok powozu żołnierze oddali salwę honorową. Rarogi plunęły ogniem i czarnym dymem. Z murów odpowiedziały im inne działa, aż cała ściana zafalowała za kurtyną dymu. Dudniący grzmot przypomniał Corfe'owi merduc-ki ostrzał Wału Ormanna. Torunnanie sprezentowali broń, oficer zasalutował szablą i wielki pontyfik wjechał przez bramę do Torunnu. Król Lofantyr wyjrzał przez okno, kiedy usłyszał niosący się echem salut. Rozsunął żelazne kraty w drzwiach balkonowych i wyszedł na szeroki taras. Miasto słało się ku północy morzem stłoczonych dachów. Z kazamatów w zewnętrznym murze buchały obłoczki dymu. - Nareszcie! Odetchnął z wyraźną ulgą. - Może teraz wreszcie usiądziesz choć na chwilę? - rozległ się kobiecy głos. - Czy usiądę?! Jak mógłbym usiedzieć na miejscu?! Jak mam odzyskać spokój ducha, matko? Nie powinienem był słuchać Abeleyna, który przecież słynie z daru przekonywania. Przeze mnie królestwo znalazło się na skraju przepaści. - Bzdura! - prychnęla siedząca za jego plecami kobieta. -Odziedziczyłeś po ojcu skłonność do dramatyzowania, Lofanty-rze. Czy to ty sprowadziłeś Merduków pod mury Aekiru? Twoje królestwo zwyciężyło niedawno w walnej bitwie i utrzymało wschodnią linię obrony. Jesteś Torunnaninem. I królem. Nie powinieneś w ten sposób zdradzać się ze swymi wątpliwościami. Lofantyr spojrzał na nią i uśmiechnął się krzywo. - Komu mam się z nich zwierzyć, jeśli nie tobie? Kobieta siedziała na drugim końcu wysokiej komnaty, otulona chmurą koronek i brokatu. Nawet na chwilę nie przerywała pracy nad umieszczonym przed nią na stojaku haftowanym obrazem. 44 Igła migała w jej zręcznych palcach. Zerkała to na króla, to na haft, przenosiła wzrok z obrazu na syna, ale jej dłonie nie próżnowały. Twarz kobiety okalały mozolnie ufryzowane włosy, złociste z nielicznymi siwymi pasemkami, podtrzymywane spinkami 0 perłowych główkach i obwieszone klejnotami. W uszach miała kolczyki zdobione jasnym lazurytem. Twarz o delikatnych rysach z upływem lat jakby trochę się skurczyła. Matka króla w młodości musiała być piękną kobietą - nadal trudno byłoby odmówić jej urody - ale z wiekiem jej ciało stało się delikatne 1 kruche, a siateczka drobnych zmarszczek zdradzała wiek, któremu głęboka zieleń oczu próbowała zaprzeczać. - Zwyciężyłeś, mój królu. Wygrałeś z czasem. Możesz teraz zagrać radzie na nosie: pokażesz im pontyfika i zamkniesz usta tym, którzy chcieliby ci zarzucić herezję. - Wysunęła język, koncentrując się na jakimś trudniejszym elemencie haftu. - W przeciwieństwie do innych władców możesz udowodnić swoim poddanym, że Macrobius żyje. Ten fakt, w połączeniu z grożącą ze wschodu nawałnicą, powinien zjednoczyć Torunnan. - Odłożyła igłę. - Na dzisiaj wystarczy. Zmęczyłam się. - Zmarszczyła brwi i spojrzała na Lofantyra. - Ty też jesteś zmęczony, mój synu. Podróż z Vol Ephrir kosztowała cię sporo sił. -Śnieg, bandyci... - Lofantyr wzruszył ramionami. - Nic wielkiego. Moje znużenie nie wynika z trudów wędrówki, matko. Masz rację: Macrobius przybył do miasta. Ale pod murami tysiące uchodźców z Aekiru i pomocnej Torunny oczekują pomocy. A ja nie mogę im jej udzielić. Martellus żąda przeniesienia naszego garnizonu na Wał Ormanna, a o wsparciu ze strony Ry-cerzy-Bojowników mogę teraz zapomnieć. W dodatku potrzebuję wszystkich ludzi, jakich uda mi się zebrać, żeby utrzymać szlachtę w ryzach. Niecierpliwią się i podnoszą głowy, chociaż obiecałem im prawdziwego pontyfika. Z Rone i Gebraru dochodzą wieści o pierwszych buntach. Potrzebni mi zaufani dowódcy, którzy w kłopotach króla dostrzegą coś więcej niż szansę na zrobienie osobistej kariery. - Lojalność i ambicja: dwie cechy, które pogodzić niepodobna, a bez których człowiek nic nie znaczy. Rzadko trafiają się osoby, które harmonijnie je łączą. 45 - John Mogen był takim człowiekiem. - John Mogen nie żyje, niech Bóg ma go w swojej opiece. Potrzebny ci nowy wódz, Lofantyrze, ktoś, kto poprowadziłby wojsko tak jak Mogen. Martellus jest świetnym generałem, ale nie umie tak porwać ludzi za sobą. - Ja też nie - zauważył z goryczą Lofantyr. - Rzeczywiście, ty też nie. Nie będziesz generałem, synu, ale przecież nie musisz nim być. Królowanie to wystarczająco niewdzięczny fach. Lofantyr skinął głową, lecz gorzki uśmiech wcale nie zniknął z jego warg. Był młody, tak jak dwaj pozostali heretycy - Abe-leyn z Hebrionu i Mark z Astaracu. Jego żona, perigraińska księżniczka, bratanica króla Cadamosta, opuściła Torunn i udała się w drogę do Vol Ephrir, klnąc się na wszystkie świętości, że nie będzie dzielić łoża z heretykiem. Z drugiej strony... Miała dopiero trzynaście lat. Nie mieli dzieci, a zerwanie więzi dynastycznych schodziło na dalszy plan w obliczu rozdzierającej zachód schizmy. Matka Lofantyra, królowa wdowa Odelia, odsunęła stojak z haftem i wstała, ignorując podaną przez syna rękę. - Kiedy pewnego dnia nie będę mogła o własnych siłach wstać z krzesła, pochowaj mnie razem z nim - warknęła. - Arach! Lofantyr zadrżał mimo woli, gdy czarny pająk zjechał na błyszczącej nici spod sklepienia i usadowił się na ramieniu królowej. Był bardzo owłosiony, większy niż męska dłoń i miał rubinowe, błyszczące ślepia. Kiedy Odelia go pogłaskała, zamruczał jak kot. - Schowaj się, Arachu. Idziemy na spotkanie z pontyfikiem. Pająk zniknął w obfitym koronkowym kołnierzu, który piętrzył się na karku Odelii, upodabniając prostą jak struna kobietę do niezgrabnej garbuski. Pomruk zadowolenia przeszedł w ledwie słyszalne buczenie. - Starzeje się - stwierdziła z uśmiechem królowa. - Coraz bardziej lubi ciepło. Ujęła syna pod ramię i razem ruszyli do wyjścia z komnaty. - Właściwie to dobrze, że jestem heretykiem - zauważył Lofantyr. 46 - Co chcesz przez to powiedzieć, mój synu? - Gdybym nim nie był, musiałbym własną matkę posłać na stos. Sala audiencyjna szybko się zapełniała. Rozgorączkowany Lofantyr tak bardzo chciał pokazać światu żywego Macrobiusa, że pozwolił mu odpocząć zaledwie parę godzin, nim zwrócił się do niego z pokorną prośbą o udzielenie błogosławieństwa najwyższym dostojnikom królestwa. W pałacu zebrały się setki możnych, wystrojonych w najlepsze szaty. Po ślubie króla z księżniczką z Vol Ephrir damy dworu przejęły perigraińska modę i teraz przypominały chmarę pięknych motyli o skrzydłach z usztywnionej, zdobionej klejnotami koronki. Nieustannie wachlowały umalowane twarze; we wnętrzach było tłoczno i duszno, żar bił od płonących na kominkach głowni. W zapomnienie poszły dni surowego panowania ojca Lofantyra, kiedy to mężczyźni nosili wyłącznie wojskową czerń i szkarłat, a kobiety ubierały się w proste, obcisłe suknie, bez ozdobnych nakryć głowy. Ludzie Corfe'a zostawili konie w pałacowej stajni i próbowali się doprowadzić do porządku. Byli jednak potwornie ubłoceni i zmęczeni po podróży, a niektórzy mieli na sobie te same pancerze, w których tygodniami bronili Wału Ormanna. Corfe musiał przyznać, że prezentują się fatalnie, ale przynajmniej byli prawdziwymi weteranami. A to już coś. Szambelan pospiesznie sprokurował purpurowe szaty dla Macrobiusa, lecz starzec odmówił ich włożenia. Nie zgodził się również, by zaniesiono go do sali audiencyjnej w otwartej lektyce. Przystał ostatecznie na to, by Corfe wziął go za rękę i poprowadził. - Byłeś moim przewodnikiem na gorszych drogach niż ta -stwierdził, kiedy czekali na fanfary zapowiadające ich wejście. -Ostatni raz proszę cię, byś był moimi oczami, Corfe. Odziani w liberie odźwierni otworzyli drzwi. Przed Corfem i Macrobiusem zalśnił polerowany marmur posadzki. Po obu 47 stronach wąskiego przejścia stłoczyły się setki ludzi: szlachty, dworaków, służących i zwykłych pieczeniarzy. Wszyscy wyciągali szyje, żeby dojrzeć pontyfika, którego dawno uznano za zmarłego. Na drugim końcu sali, który w tej chwili wydawał się Corfe'owi odległy o setki metrów, połyskiwały srebrem i złotem torunnańskie trony. Dwa z nich zajmowali król Lofantyr i jego matka, królowa wdowa. Trzeci, przeznaczony dla młodej królewskiej małżonki, był pusty. Trąbki ucichły. Macrobius się uśmiechnął. - Chodźmy, Corfe. Król udzieli nam audiencji. Najgłośniejszymi dźwiękami w sali był tupot wojskowych buciorów Corfe'a i szuranie sandałów pontyfika. Może dałoby się też słyszeć cichuteńki szmer, który przebiegł przez tłum na widok żołnierza w sfatygowanej zbroi i okrutnie okaleczonego starca. Kątem oka Corfe widział, że niektórzy z gości zerkają z nadzieją ku drzwiom, jakby spodziewali się, że lada chwila z należytą pompą wyjdzie z nich prawdziwy pontyfik z przewodnikiem. Pocił się jak ruda mysz, kiedy szli przez salę. Chłonął wzrokiem niezwykłe rozmiary gmachu, wysokie, łukowate sklepienie, wsparte na kamiennych przyporach i dźwigarach z czarnego cedru, olbrzymie żyrandole... Nagle zauważył biegnące pod sufitem galerie, a na nich mrowie wpatrzonych w niego ludzi, odzianych w stroje we wszystkich kolorach tęczy. Zaklął pod nosem. Źle się czuł na salonach, spętany etykietą i regułami politycznych gierek. Macrobius ścisnął jego rękę. Sprawiał wrażenie rozbawionego, co jeszcze bardziej rozdrażniło Corfe'a. Wolna dłoń ślizgała mu się na rękojeści szabli, tej samej, którą zabrał martwemu To-runnaninowi na Trakcie Zachodnim. Odżyły wspomnienia. Przypomniał sobie piekło Aekiru, chaos i ryk płomieni, jakie mogłyby towarzyszyć końcu świata. Przypomniał sobie długie, paskudne noce odwrotu, walkę o Wał Orman-na, desperację i wściekłość napierających Merduków, ogłuszający huk nieprzyjacielskiej artylerii, niekończące się zabijanie i stosy trupów, od których wezbrał Searil. Przypomniał sobie twarz żony, kiedy widzieli się ostatni raz. 48 Doszli do końca sali. Na twarzy króla Torunny, który przyglądał się im z podwyższenia, malowało się lekkie zdziwienie. Jego matka spokojnie taksowała przybyszów wzrokiem. Corfe zasalutował. Macrobius stał i milczał. Ktoś zakaszlał, a potem szambelan trzykrotnie zastukał laską w podłogę i wyćwiczonym, donośnym głosem, który rozbrzmiał w całej sali audiencyjnej, oznajmił: - Jego Świątobliwość Wielki Pontyfik Królestw Zachodu, prałat Aekiru, głowa Kościoła Świętego, Macrobius Trzeci... Z paniką w oczach zerknął na Corfe'a. Było widać, że nie ma zielonego pojęcia, kim jest poobijany towarzysz pontyfika. - Corfe Cear-Inaf, pułkownik z garnizonu na Wale Ormanna, dawny podkomendny Johna Mogena w Aekirze - dokończył Macrobius głosem tak czystym i donośnym, jakiego Corfe jeszcze z jego ust nie słyszał. Pontyfik nie przemawiał w taki sposób, nawet kiedy wygłaszał kazanie na wale. - Bądź pozdrowiony, mój synu - dodał pod adresem Lofantyra. Król Torunny zawahał się, a potem zszedł z podwyższenia, zamiatając posadzkę czerwono-czarną szatą. Diadem na jego czole zalśnił w blasku żyrandoli, kiedy uklęknął przed Macrobiusem i pocałował pierścień na jego palcu, ten sam, który Martellus podarował pontyfikowi na Wale Ormanna. Prawdziwy pontyfikal-ny pierścień dawno zaginął. - Witaj w Torunnie, Wasza Świątobliwość - powiedział. Corfe zdążył pomyśleć, że król przemówił dość sztywno i nienaturalnie, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o dobrych manierach i ukłonił się nisko. - Wasza Wysokość... Lofantyr skinął mu głową i wziął Macrobiusa za rękę. Zaprowadził go do pustego tronu i pomógł usiąść. Corfe stał na środku sali, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, aż dostrzegł dyskretne skinienie szambelana. Zrobił kilka kroków w stronę rozszepta-nej teraz ciżby. - Stań z boku - wysyczał szambelan i ponownie uderzył laską o marmur. Lofantyr wstał. Zapadła cisza, w której głos króla, choć mniej donośny od tenoru szambelana, niósł się daleko: 49 -Witamy dziś na naszym dworze człowieka będącego żywym ucieleśnieniem wiary, która ożywia nasze dusze. Prawowity wielki pontyfik cudem ocalał z szalejącej na wschodzie wojennej pożogi. Macrobius Trzeci żyje i przebywa w Torunnie. Jego obecność czyni z naszego miasta tarczę Kościoła. Prawdziwego Kościoła. Kiedy Ojciec Święty wesprze nas modlitwą, świadomość, że Bóg jest z nami i czuwa nad naszym wojskiem, pozwoli torunnańskim żołnierzom, największej i najbardziej karnej armii świata, kontynuować zbożne dzieło rozpoczęte niedawno na Wale Ormanna. Nasze tercios wyszyją na proporcach pamiątki kolejnych Wiktorii, a nasz sztandar wkrótce znów załopocze na blankach Aekiru. Poganie zostaną odparci za Ostian, do dzikiego, bezbożnego kraju, z którego przybyli... I tak to szło. Corfe nie słuchał. Był zmęczony, a kiedy opadła fala adrenaliny, która podtrzymywała go w marszu przez salę, poczuł się oklapły jak pusty bukłak. Dlaczego Martellus tak się uparł, żeby go tu wysłać? - Powiadam więc zasiadającemu w Charibonie uzurpatorowi, że nie jest herezją uznanie prawdziwego duchowego przywódcy Kościoła, tak jak nie jest nią obrona wschodniej flanki naszego świata przed niewiernymi. Torunna, Hebrion i Astarac reprezentują prawdziwy Kościół i prawdziwą wiarę. To charibońskiego samozwańca należy napiętnować i nazwać heretykiem. Mowa dobiegła końca i rozległ się gwar ożywionych rozmów. Ludzie zbijali się w grupki i rozchodzili po całej sali, a z bocznych drzwi wyłaniali się służący, niosąc srebrne tace z karafkami wina i mocniejszych trunków. Król napełnił postawiony przed Macro-biusem kielich. Rozmowy przycichły, kiedy wielki pontyfik wstał i uniósł puchar czerwonego jak krew napitku. - Jestem ślepcem. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. - Tak, to ja, Macrobius. Wydostałem się z ruin Aekiru, w których wielu innych zostało pogrzebanych. Nie jestem jednak tym samym człowiekiem co dawniej. Stoję przed wami... - Odwrócił głowę. Królowa wdowa wstała i ujęła go pod łokieć. -W pośpiechu powitań zapomnieliśmy o zmęczeniu Jego Świątobliwości - powiedziała. - Musi odpocząć. Zanim jednak 50 uda się do przygotowanych dla niego komnat, poprośmy go o błogosławieństwo. Niech pobłogosławi nas prawdziwy ojciec Kościoła. - Błogosławieństwo! - podchwycili dworacy stojący najbliżej tronów. - Pobłogosław nas, Wasza Świątobliwość! Macrobius wahał się przez chwilę. Corfe odniósł zdumiewające wrażenie, że pontyfikowi grozi jakieś niebezpieczeństwo. Zaczaj się przepychać w stronę podwyższenia, ale kiedy dotarł na skraj ciżby, drogę zastąpił mu szereg halabardzistów. Szambelan, jak spod ziemi, wyrósł u jego boku. - Ani kroku dalej, żołnierzu - szepnął. Corfe przeniósł wzrok na podwyższenie. Macrobius stał przez chwilę nieruchomo, a królowa wdowa uśmiechała się z coraz mniejszym entuzjazmem. W końcu pontyfik uniósł rękę w znajomym geście. Wszyscy opuścili głowy. Wszyscy poza strażnikami, którzy pilnowali Corfe'a. Błogosławieństwo zajęło dosłownie chwilę, po której odziani w szkarłatne kaftany służący pomogli pontyfikowi zejść z podwyższenia i wyprowadzili go z sali przez drzwi za tronem. Lofan-tyr i Odelia usiedli na swoich miejscach i atmosfera w sali zaczęła się rozluźniać. Zabrzmiały głośniejsze rozmowy, zawtórował im brzęk kieliszków, z galerii popłynęły dźwięki lutni i mandolin. Kobiecy alt wzniósł się w pieśni o Levangore, żaglowcach, zapomnianych wyspach i innych romantycznych bzdurach. Służący zaproponował Corfe'owi wino, ale pułkownik pokręcił głową. Powietrze zgęstniało od perfum, które, niczym kadzidło, zdawały się buchać wprost z białych kobiecych szyj. Goście dyskutowali z ożywieniem. Najwyraźniej przybycie Macrobiu-sa miało znacznie donioślejsze konsekwencje, niż przypuszczał Corfe. - Co mam teraz zrobić? - spytał ostro szambelana. Czuł, że wzbiera w nim złość, ale nie był jeszcze pewien jej źródła. Szambelan spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby zdziwił się, że przewodnik pontyfika jeszcze jest w sali. Był wysoki, ale chudy jak szczapa; Corfe mógłby go złamać na pół na kolanie. - Napij się wina, pozabawiaj panie rozmową. Ciesz się urokami cywilizacji, żołnierzu. 51 - Dla ciebie jestem pułkownikiem. Szambelan zamrugał i uśmiechnął się lekceważąco. Spojrzał na Corfe'a badawczo, jakby chciał wyryć sobie w pamięci obraz jego rysów, a potem odwrócił się i zniknął w tłumie. Corfe zaklął pod nosem. - Ubrał się pan tak specjalnie na audiencję czy też z natury jest pan elegancki? - zabrzmiał nagle kobiecy głos. Corfe się odwrócił. Tuż obok stały cztery osoby: dwie damy opierały się na ramionach dwóch kawalerów, ubranych w salonowe wersje torunnańskich mundurów. Mężczyźni przyglądali się mu z mieszaniną pogardy i ostrożności w oczach, kobiety zaś były szczerze rozbawione. - Podróżowaliśmy w pośpiechu - odparł, kierowany resztkami uprzejmości. - Jakaż to była wzruszająca scena. - Druga z kobiet zachichotała. - Stary pontyfik w stroju żebraka i jego znużony drogą opiekun. Żaden nie wiedział, kto na kim powinien się wesprzeć. - Ani kto kogo właściwie prowadzi - dodała pierwsza i wszyscy czworo parsknęli śmiechem. - Ale to jednak spora ulga dowiedzieć się, że nasz król nie jest już heretykiem - ciągnęła. - Przypuszczam, że cała szlachta dziękuje Bogu za ten szczęśliwy traf. - Chyba się zapomnieliśmy - zmitygował się jeden z mężczyzn. Ukłonił się. - Chorąży Ebro ze straży królewskiej. A to chorąży Callan. Nasze towarzyszki to damy dworu: pani Moriale i pani Brienne. - Pułkownik Corfe Cear-Inaf - odburknął Corfe. - Dla was „pan pułkownik". Coś w jego głosie zgasiło wesołość towarzystwa. Młodzi oficerowie wyprężyli się na baczność. - Proszę o wybaczenie, pułkowniku - powiedział Callan. -Nie mieliśmy złych zamiarów. Po prostu na dworze królewskim łatwo o taką nieformalną atmosferę. - Ja nie należę do dworu - oznajmił chłodnym tonem Corfe. Do grupy dołączyła tymczasem szósta osoba, starszy mężczyzna z ryngrafem z insygniami pułkownika i sumiastymi wąsami, 52 które opadały mu poniżej podbródka. Był łysy jak kolano. Pod pachą trzymał oficerską pałkę. - Prosto z Wału Ormanna? - zagadnął głosem, który lepiej brzmiałby na placu defilad niż w królewskich komnatach. - Nie było wam tam lekko, prawda? Niech nam pan coś opowie. Proszę się nie wstydzić. Najwyższy czas, żeby ci pałacowi bohaterowie posłuchali o prawdziwej wojnie. - To jest pułkownik Menin, również ze straży pałacowej - wyjaśnił Ebro, skinieniem głowy wskazując nowo przybyłego. Corfe odniósł wrażenie, że otacza go morze twarzy, opatrzonych żądnymi rozrywki ślepiami. Pocił się pod pachami, nagle zaczęło mu przeszkadzać błoto na ubraniu i powgniatany pancerz; nawet czubki butów miał czarne od zakrzepłej krwi, w której brodził w czasie najbardziej zaciętych walk. - W Aekirze też pan był - ciągnął Menin. - Jak to możliwe? Wydawało mi się, że nikt z ludzi Mogena nie uszedł z życiem. A pan ocalał. Nie uważa pan, że to dziwne? Czekali. Corfe nie mógł dłużej znieść ich natarczywych spojrzeń. - Proszę mi wybaczyć - powiedział. Odwrócił się, przepchnął przez tłum i wyszedł z sali. Czuł, jak odprowadzają go zdumionym wzrokiem. Kuchnia. Wystraszeni służący z wyładowanymi tacami w rękach. Dworak, który próbował wskazać mu drogę i został odepchnięty na bok. I wreszcie świeże wieczorne powietrze pod granatowym, wygwieżdżonym niebem. Stał na jednym z wielu niewiarygodnie długich balkonów, które biegły wokół środkowych wież pałacu. Za plecami słyszał szczęk naczyń w kuchni i przytłumiony gwar rozmów. W dole rozświetlony Torunn ciągnął się ku północy niczym dywan. Na wschodzie jednolitą czernią majaczyło Morze Kardiańskie. Daleko, daleko na północy znajdował się obsadzony zmordowanymi ludźmi Wał Ormanna, a za nim rozległe zimowiska nieprzyjaciela. W świetle gwiazd świat wydawał się rozległy, zimny i dziwnie obcy. Jedyny prawdziwy dom, jaki Corfe znał w życiu, był teraz wypaloną skorupą, zagubioną w tych ciemnościach. A jedyną 53 osobą, z którą chciałby o tym porozmawiać, był - o dziwo - Ma-crobius. Obaj wiedzieli, co to strata i wstyd. - Słodki Boże... -jęknął Corfe. Gorące łzy zapiekły go w gardle i zakłuły w oczy. Nie dał im spłynąć po policzkach. - Słodki Boże, dlaczego nie zginąłem w Aekirze? Ze środka znów dobiegły dźwięki muzyki. Do mandolin dołączyły piszczałki i bębenki, łącząc się w żwawej melodii marsza - takiego w którym dobrze wymachuje się do taktu rękami. Corfe oparł głowę o zimną żelazną balustradę i kurczowo zacisnął powieki, żeby nie widzieć podsuwanych przez pamięć obrazów. CZTERY Po pierwszym strzale żyjące w zatoce morskie ptaki zerwały się do lotu i kwiląc żałośnie, zaczęły zataczać kręgi nad statkami. Fontanna wody wytrysnęła o dobry kabel od bakburty k araki. - Całkiem nieźle - przyznał niechętnie Dietl. - Jesteśmy ustawieni do nich burtą, mogliby do nas strzelać jak do kaczek, ale pirackie galeasy niosą tylko lekkie bombardy na dziobach. Nie mogą strzelać z burt, bo mają wiosła. Za to nie zdziwię się, jak nas dogonią i zaatakują abordażem. - Nie uciekniemy im? - spytał Abeleyn. Jak na hebriońskiego króla przystało, był całkiem niezłym żeglarzem, ale znajdowali się na statku Dietla. A kapitan znał swoją karakę jak nikt inny. - Nie, panie. Na wiosłach zawsze nas dojdą, nawet pod wiatr. Jeśli zaś chodzi o te krypy, którymi płyną twoi ludzie, panie, to jednoręki wioślarz by je przegonił. O nie, oni chcą tej walki i będą ją mieli. Nieufność, z jaką Dietl początkowo traktował obecność króla na pokładzie rufowym, ulotniła się w obliczu niebezpieczeństwa i teraz rozmawiali jak równy z równym. Wszystkie działa na karace przygotowano do strzału, załogi stłoczyły się wokół nich z wyciorami, przybitkami, grajcarami i lontami - zwykłymi rekwizytami każdego artylerzysty, zarówno na morzu, jak i na lądzie. Nieliczna załoga wynajętej w Candelarii karaki została uzupełniona żołnierzami z królewskiej eskorty, w większości nieźle obeznanymi z bronią palną. Pokład wysypano piaskiem, żeby w ogniu walki ludzie nie ślizgali się na własnej 55 krwi. Zwinięte wolnopalne lonty żarzyły się raźno w uchwytach. Co bystrzejsi kanonierzy już kierowali lufy metalowych potworów w stronę smukłych galeasów, które z wypełnionymi wiatrem śnieżnobiałymi żaglami przypominały stado lecących łabędzi. Jednym z powodów, dla których Abeleyn wynajął tę właśnie karakę, było jej solidne uzbrojenie. Na głównym pokładzie niosła tuzin brązowych rarogów, które z jedenastostopowych luf miotały dziewięciofuntowe pociski. Na rufie stało sześć piecio-funtowych falkonów o krótszych, dziewięciostopowych lufach, na forkasztelu zaś rozmieszczono dwufuntowe falkonety na obrotowych podstawach, przeznaczone do rażenia przeciwników przy abordażu. Ospałe nefy, wlokące się po wzburzonym morzu milę za kara-ką, były słabiej uzbrojone, ale wiozły lwią część królewskiej eskorty - łącznie ponad trzystu świetnie wyszkolonych hebrioń-skich żołnierzy. Nieprzyjaciel, który chciałby się wedrzeć na ich pokład, musiałby się wykazać nie lada uporem. Abeleyn zdawał sobie sprawę, że na każdym galeasie może płynąć podobna liczba ludzi, ale korsarze z pewnością nie dorównywali Hebriończy-kom. Poza tym wiedział, że to jego ścigają morscy rabusie. W ten pogodny ranek w Zatoce Fimbriańskiej piraci urządzali sobie polowanie na króla. Dużo by dał, żeby się dowiedzieć, kto im za to zapłacił. Tym razem kula wpadła w wodę tuż przed burtą karaki, a zaraz za nią świsnęła kolejna. Następna odbiła się od wody jak płaski kamień, rzucony przez dziecko puszczające kaczki, i wgryzła się w kadłub karaki. Rozległ się trzask dartego poszycia. Dietl poczerwieniał i zwrócił się do Abeleyna: - Za pozwoleniem, Wasza Wysokość, chyba najwyższy czas odpalić działa. - Proszę bardzo, kapitanie - odparł z uśmiechem król. Dietl przechylił się przez reling. - Ognia! - rozkazał. Rarogi plunęły ogniem i odskoczyły na wózkach od ambra-zur. Słup dymu przesłonił na chwilę cały pokład, ale północny wiatr zaraz przewiał go nad forkasztel. Załogi dział, nie czekając na wynik pierwszego strzału, zaczęły ładować rarogi; bardziej 56 doświadczeni strzelcy wdrapywali się na nadburcia, skąd mogli dokładniej ocenić odległość do celu. Abeleyn nie odrywał wzroku od pirackiej flotylli: wyglądało na to, że salwa burtowa nie wyrządziła galeasom najmniejszej krzywdy. Na dziobach galeasów wykwitły obłoczki dymu, chwilę później dał się słyszeć huk wystrzałów i wysoki wizg tnących powietrze pocisków. Kule podziurawiły grotżagiel i fortopsel, na pokład posypały się strzępy takielunku. - Wstrzelali się - stwierdził z marsową miną Dietl. - Szykuje się ostra przeprawa. Zanim Abeleyn zdążył odpowiedzieć, zagrzmiała druga salwa z karaki. Woda bryzneła wysoko wokół galeasów, a żagle jednego z nich zatrzepotały ogłuszająco, gdy ścięta stenga runęła na pokład. Załoga karaki powitała celny strzał ochrypłymi wiwatami, nie przestając zwijać się przy rarogach jak w ukropie. - Hej tam, na pokładzie! - zawołał obserwator z bocianiego gniazda. - Zmieniają kurs! Idą na nefy! Abeleyn rzucił się do relingu rufowego: rzeczywiście, północny, wolniejszy dywizjon galeasów skręcał ostro na wiatr. Piraci zrzucili żagle i okręty szły na samych wiosłach kursem zachód, północny zachód, licząc na przechwycenie nefów. Trzy pozostałe galeasy wyraźnie przyspieszyły; ich wiosła zanurzały się i wynurzały w niewiarygodnym tempie. Dziobami mierzyły prosto w karakę. Kolejna salwa. Galeasy szły od bakburty. W tej chwili od karaki dzieliło je pół mili, ale błyskawicznie zmniejszały dystans. Któryś z pocisków strzaskał rząd wioseł i wiatr od razu zepchnął okaleczony galeas z kursu. Załoga - z tej odległości podobna do mrówek - rzuciła się brasować reje. Świsnęły kolejne pociski. Niektóre trafiły. Wymiana ognia przybierała na sile, artylerzyści na karace krzątali się przy działach jak akolici spełniający zachcianki okrutnych bogów. Karaka słała piratom salwę za salwą, aż mogło się wydawać, że huk, żar i gryzący dym tworzą dziwaczną, lecz nieodłączną atmosferę diabelskiego tajfunu, w który się na oślep wpakowali. Pokład dygotał pod stopami króla, gdy rarogi pluły ogniem, odjeżdżały w tył, a potem, załadowane, znów podjeżdżały do furt działowych. Salwy 57 straciły na regularności, kiedy każda z artyleryjskich załóg znalazła własny rytm, później zaś rozpętała się prawdziwa burza, gdy galeasy zbliżyły się na odległość strzału z arkebuza. Hałas i błyski wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy załogi zaczęły razić się także ogniem z pistoletów. Wtedy też kilka następujących szybko po sobie salw wroga dosięgło celu. Z pokładu karaki dobiegły trzaski i krzyki. W kłębach dymu Abeleyn dostrzegł, jak jeden z rarogów przewraca się i toczy pod przeciwległą burtę. Cały okręt zadygotał. Jęknęło naprężone drewno, deski pękły i metalowy potwór zniknął pod pokładem, pociągając za sobą kilku wrzeszczących ludzi. Pokład był już pokryty krwią, odłamkami drewna i strzępami konopnych lin, ale artylerzyści nie ustępowali pola: raz za razem przetaczali rarogi na stanowiska i przytykali lonty do panewek. Rozdzierający uszy grzmot nie milkł ani na chwilę, a towarzyszyły mu iście piekielne rozbłyski ognia. Jakiś nierozgarnięty dureń wypalił z raroga, nie umocowawszy go uprzednio do furty działowej, i od ognia z lufy zajęły się wanty. Do akcji natychmiast wkroczyła ekipa strażaków: beczkami nabierali wodę z morza i gasili płomienie. Okrętowy cieśla, zataczając się, wszedł na pokład rufowy. - Jak się miewa nasza łajba, Burianie? - spytał Dietl. Twarz miał czarną od prochu. - Załataliśmy dwie dziury pod linią wodną i zabezpieczyliśmy tę armatę pod pokładem, ale mamy cztery stopy wody i cały czas jej przybywa. W ładowni musi być jakiś przeciek, do którego nie mogę dotrzeć. Potrzebuję więcej ludzi, kapitanie. Muszę poprze-stawiać ładunek i dobrać się do tej dziury, bo inaczej za pół wachty pójdziemy na dno. - Dostaniesz ich. - Dietl skinął głową. - Weź połowę załóg falkonów z rufy, ale pospieszcie się. Ci ludzie niedługo będą nam bardzo potrzebni. Przypuszczam, że piraci spróbują abordażu. - A nie taranowania? - zdziwił się Abeleyn. Gruchnęła następna salwa i Dietl z Abeleynem musieli krzyczeć, żeby w ogóle się słyszeć. - Nie, panie! Jeśli to o ciebie im chodzi, będą chcieli wziąć cię żywcem, a staranowany okręt może w try miga pójść na dno. 58 Poza tym są już ciut za blisko, żeby nabrać odpowiedniego rozpędu. Zostaje im abordaż. Mają dość ludzi; na tych trzech galea-sach płynie pewnie z tysiąc chłopa, a nas jest dziesięć razy mniej. Wejdą tu jak nic. - W takim razie muszę zabrać moich ludzi od dział, kapitanie. -Panie, ja... - Natychmiast. Nie ma czasu do stracenia. Abeleyn osobiście obszedł stanowiska armatnie i zebrał żołnierzy, którzy wsiedli z nim na pokład karaki. Odrzucili wyciory, sięgnęli po arkebuzy i zaczęli się przygotowywać do odparcia abordażu. Abeleyn zerknął na nieprzyjacielskie statki. Zrzuciły żagle, ale i tak znajdowały się niewiarygodnie blisko, a ich pokłady czerniały od ludzkiej ciżby. Bombardy nie milkły ani na sekundę. Marynarze na karace też pomału odstępowali od dział, wyciągali arkebuzy, kordelasy i długie piki. Na forkasztelu zagrały obrotowe falkonety. Ich pociski strącały pojedyncze sylwetki z dziobów galeasów. Kiedy coś nagle uderzyło w karakę od strony rufy, Abeleyn runął na pokład. Załoga jednego z pirackich okrętów zarzuciła już haki abordażowe, przyciągnęła karakę i wdrapywała się na jej burtę z pokładu niższego galeasa. Korsarze całymi dziesiątkami przełazili przez nadburcie, krzycząc i wymachując kordelasami. Abeleyn wstał i podbiegł do jednego z porzuconych rarogów. - Do mnie! - zawołał. - Do mnie! Kilkunastu ludzi rzuciło się mu na pomoc. Byli wśród nich zarówno odziani w płótno marynarze, jak i żołnierze w królewskich kaftanach. - Niżej, niżej mierzyć! Szybciej! Zostaw ten wycior! Ładuj! Morze twarzy w wycięciu ambrazury, jedna z nich rozharata- na ostrzem halabardy. Zgraja korsarzy, którzy przesadziwszy nadburcie, trafiają na mur migocących ostrzy. Załoga karaki broniła się jak garnizon oblężonej twierdzy. Pokład zatrzeszczał i zadygotał drugi raz, kiedy następny galeas przybił do burty. Stojący na rejach piraci rzucili haki abordażowe, plącząc takielu-nek i ciaśniej wiążąc statki. Od dziobu falkonety siekły powietrze kartaczami, które miały ciąć pętające karakę liny. - Wyżej! Wyżej, do diaska! - ryknął Abeleyn. 59 Ludzie pod jego komendą dźwignęli tył raroga, król zaś podparł go zaklinowanymi szczapami drewna i porzuconymi kordelasami. Napastnicy zdobyli przewagę na śródokręciu i pomocnicy Abeleyna znaleźli się w wirze wściekłej walki wręcz, i to w takim ścisku, że nie mogli nawet porządnie zamachnąć się mieczem. Jeżeli ktoś upadł, inni natychmiast go tratowali. Na początku padło kilka strzałów z arkebuzów, ale zaraz rozgorzała krwawa bitwa na broń białą. Abeleyn nie zwracał na nią uwagi. Porwał z pokładu dymiący lont - przy tej okazji tłum powalił go na kolana - i dźgnął rapierem czyjąś wykrzywioną w skowycie twarz, ale broń wyśliznęła mu się z ręki, kiedy pchnięty pirat padł na wznak. Przytknął lont do panewki raroga. Błysnęło. Rozległ się ogłuszający ryk i powodowany siłą odrzutu raróg zsunął się z łoża, miażdżąc pod sobą paru napastników. Żołnierze Abeleyna natarli z animuszem, a zza burty dobiegła piekielna kakofonia wrzasków. Abeleyn złapał się relingu, dźwignął na nogi i wyjrzał przez bakburtę. Kula trafiła prosto w kołyszący się w dole galeas i chyba przeszła na wylot przez kadłub i poszycie, bo pokład już znajdował się niebezpiecznie blisko powierzchni wody, a załoga skakała w panice w spienione fale. Okręt był stracony. Za to napastnicy z drugiego galeasa całą chmarą napierali na śródokręcie, przewyższając obrońców liczbą w stosunku pięć do jednego. Abeleyn chwycił ułamaną pikę i uniósł ją wysoko. - Do kaszteli! - zawołał. - Odwrót do kaszteli! Opuścić śródokręcie! Jego ludzie zrozumieli i cal po calu, z mozołem zaczęli przebijać się w stronę wysokich kaszteli na dziobie i rufie, które niczym zamkowe wieże górowały nad środkową częścią karaki. Na prowadzących do nich schodach rozgorzał krwawy bój, kiedy piraci próbowali ruszyć w ślad za obrońcami i zostali odparci. Abeleyn wycofał się na pokład rufowy, gdzie zastał już Die-tla. Kapitan przytrzymywał końce zawiązanej poniżej łokcia sznurowej opaski. Stracił dłoń. - Arkebuźnicy! Formować szyk! - wydarł się Abeleyn. Nie widząc w pobliżu żadnego z oficerów, komenderował żołnierzami 60 i sztorcował ich jak zwykły sierżant - Ruszać się, przeklęte sukinsyny! Prezentuj broń! Marynarze, odwrócić działa! Ładować kar-taczami i celować w śródokręcie! Szybciej! Hebriończycy stanęli w nierównym dwuszeregu na skraju pokładu rufowego i wymierzyli arkebuzy w falujący tłum w dole. - Ognia! Płomienie bluznęły z luf. Salwa zachwiała przednim szeregiem napierających z dołu korsarzy, ludzie spadali ze schodów, strącając idących za nimi. Śródokręcie stało się jednym wielkim kłębowiskiem kończyn i twarzy. - Ognia! -ryknął Dietl. Sekundę później zagrzmiały dwa falko-ny, które marynarze dosłownie przed chwilą wycelowali w dum. Dwie grupy piratów padły ścięte kartaczami. Nadburcia karaki pokryły się warstwą krwi i wnętrzności, wydartych z ciał przez tysiące szrapnełi. Z forkasztelu strzelił salwą drugi oddział arke-buźników. Trup słał się gęsto. Dziobowe falkonety prażyły niemal pionowo w dół. Część złapanych w krzyżowy ogień korsarzy próbowała uciekać pod pokład przez strzaskane pokrywy luków, większość jednak wybrała skok za burtę. Dziesiątki trupów zaścielały cuchnący pokład. Palba na pokładzie ustała. Z północy dobiegał huk salw burtowych - to nefy walczyły o życie z drugim pirackim dywizjonem - ale atak na karakę został odparty. Jeden z galeasów tonął, woda sięgała mu już do szpigatów, a dziób zniknął pod powierzchnią. Drugi oddalał się powoli w dryfie, po tym, jak piraci przecięli łączące go z karaką liny. Trzeci krążył na granicy zasięgu arkebuzów jak czujny ogar wokół zapędzonego w kozi róg jelenia. Wszędzie dookoła w wodzie unosiły się zwłoki, żywi ludzie, kawałki desek i odłamki rej. - Teraz nas staranują, jeśli tylko nadarzy się okazja - wysapał Dietl. Pod maską z krwi i brudu twarz miał białą jak papier. Zdrową ręką podtrzymywał kikut, z którego mimo założonej opaski tryskały cienkie strużki krwi. W krwistej masie biało połyskiwały kości. -Najpierw się oddalą, żeby się rozpędzić i pozbierać ludzi. Musimy ich załatwić, póki są w zasięgu. - Do dział! - rozkazał Abeleyn. - Sierżancie Orsini, proszę wziąć sześciu ludzi i aresztować wszystkich piratów, którzy ocaleli 61 na pokładzie. A wy, chłopcy, ładujcie rarogi na sterburcie. My im jeszcze pokażemy! - Nachylił się nad lukiem do sterówki, gdzie marynarze przy kole sterowym przez całą bitwę nie pozwalali ka-race zejść z kursu. - Kurs na południe! - Tak jest, kapitanie! To znaczy: tak jest, Wasza Wysokość! Abeleyn się roześmiał. Przepełniała go niezwykła radość; cieszył się, że żyje, że dowodzi, że trzyma swój los w garści, mierzy się z problemami, które są bliskie, namacalne i można się z nimi uporać raz na zawsze. Artylerzyści zbiegli z kaszteli na śródokręcie i zaczęli ładować stojące przy sterburcie rarogi, które do tej pory nie oddały ani jednego strzału. Załoga galeasa próbowała tymczasem zbraso-wać olbrzymie łacińskie żagle. Oba okręty miał wiatr od rufy, lecz płynąca pod rejowymi żaglami karaka umiała go lepiej wykorzystać. I wyprzedzała przeciwnika. - Sternik! - ryknął Dietl. O dziwo, jego słabnący głos zabrzmiał teraz całkiem donośnie. - Na moją komendę kurs południowy zachód! -Tak jest! Kapitan zamierzał przeciąć drogę galeasowi i poszatkować go salwą ze sterburty. Abeleyn rozejrzał się w poszukiwaniu reszty okrętów. Z jednego został tylko maszt, sterczący nad zaśmieconą powierzchnią morza. Drugi refował żagle i zbierał ocalałych z nieudanego abordażu piratów: na wodzie unosiły się jeszcze dziesiątki żywych ludzi. Karaka coraz wyraźniej wysuwała się naprzód. Artylerzyści - ci którzy przeżyli - klęczeli przy raro-gach nieruchomo jak posągi. Wolnopalne lonty dymiły sino w rękach kapitanów. Wszyscy czekali na rozkaz. - Czy kiedy strzelimy w galeas od dziobu, nie będzie nas mógł już staranować? - spytał Abeleyn Dietla. - Mógłby, ale na razie brakuje mu impetu, żeby nam poważniej zaszkodzić. Wiosła ma potrzaskane, a wiatr od rufy mu nie służy. Będziemy go ostrzeliwać do momentu zderzenia. Galeas znalazł się już na baksztagu od sterburty. Z jego strony padło kilka chaotycznych strzałów z arkebuza, ale widać było, że załoga koncentruje się raczej na brasowaniu rej i zapędzeniu wioślarzy do pracy. 62 - Kurs południowy zachód! - krzyknął w głąb luku Dietl. Karaka pięknym łukiem skręciła w prawo, zwracając się burtą w stronę dziobu sunącego za nią galeasa. Tuż pod powierzchnią wody mignął złowrogi taran, kiedy Dietl resztkami sił zawołał: - Ognia! Piekielny hałas zburzył względny spokój morza. Rarogi rozpoczęły swój morderczy taniec. Strzelcy obniżyli lufy dział, żeby skompensować przechył na bakburtę kładącej się w skręt ka-raki. Z tej odległości kule musiały wbić się w dziób galeasa i przeszyć go na wylot, do samej rufy, powodując niewiarygodne zniszczenia. Abeleyn patrzył, jak odłupane od kadłuba ciężkie belki wylatują wysoko w powietrze. Grotmaszt zachybotał się, gdy pocisk przeszył go u podstawy, i zwalił do morza, wydzierając szeroką wyrwę w burcie. Galeas szarpnął się i przechylił na bakburtę, ale nie zwolnił. Taran zalśnił jak grot włóczni. I uderzył w środek burty karaki. Od wstrząsu Abeleyn zachwiał się, a Dietl runął jak długi na pokład. Artylerzyści ładowali i strzelali bez wytchnienia, zasypując bezbronny piracki okręt gradem żelaza. Pokład galeasa spływał krwią, ze szpigatów tryskały czerwone fontanny. Ludzie skakali na oślep za burtę, byle tylko uniknąć morderczego ostrzału. Grupa desperatów próbowała wdrapać się na burtę karaki, ale z łatwością odparto ten atak i zepchnięto ich do morza. - Ster lewo na burt! - krzyknął Abeleyn do sterników. Dietl leżał nieprzytomny w kałuży własnej krwi. Rozległ się głęboki, jękliwy zgrzyt, karaka zadygotała i poddała się wiatrowi, który odepchnął ją od nieprzyjaciela. Poruszała się ociężale, niczym wyczerpany gladiator, który wie, że zadał swój najlepszy cios i na nic więcej go nie stać, ale przynajmniej oderwała się od dogorywającego galeasa. Na jego pokładzie w kilku miejscach wybuchł pożar. Nikt już nie dowodził trawionym przez ogień statkiem, który dryfował z wiatrem. Trzeci galeas podjął z wody tylu piratów, ilu mógł, i zaczął uciekać. Z rozpostartymi żaglami umykał na południowy wschód jak spłoszony ptak, zostawiwszy za sobą dziesiątki bezradnych rozbitków. 63 Na płonącym galeasie doszło do eksplozji, belki i reje poleciały w powietrze. Abeleyn zdzierał sobie gardło, komenderując ludźmi, kiedy rozżarzone odłamki spadły w takielunek i wznieciły kilka minipożarów. Zmordowana załoga wdrapała się na wanty i zdławiła płomienie. Burian, cieśla okrętowy, wspiął się na pokład rufowy. Wyglądał jak zmokły szczur. - Gdzie kapitan, panie? - Jest niedysponowany - odparł chrapliwym głosem Abeleyn. - Możesz złożyć meldunek mnie. - Cały czas nabieramy wody, w ładowni jest już sześć stóp. Statek pójdzie na dno za jakąś wachtę, może dwie. Nie damy rady załatać dziury po taranie. - W porządku. - Abeleyn skinął głową. - Wracajcie pod pokład i pracujcie dalej. Ja wydam rozkazy, skierujemy się prosto ku hebriońskim wybrzeżom. Może nam się uda. Nagle u jego boku pojawił się Dietl. Chwiał się jak pijany, ale stał o własnych siłach. - Kurs na ujście Habriru - powiedział. - Zachód, południowy zachód. Dotrzemy tam w pół wachty. Bóg mi świadkiem, że ta krypa dowiezie nas na ląd! To jeszcze nie koniec - ani jej, ani mój. - Weźcie go pod pokład - polecił Abeleyn cieśli, kiedy Dietl znów stracił przytomność. Burian przerzucił sobie kapitana przez ramię jak worek, wszedł na zejściówkę i wrócił do swoich zajęć - czyli do opóźniania chwili zatonięcia karaki. - Wasza Wysokość... Sierżant Orsini wyglądał jak krwawy zwiastun zagłady. - Słucham, sierżancie. - Chodzi o nefy, Wasza Wysokość. Te skurczybyki zatopiły oba. - Co takiego?! - Abeleyn doskoczył do relingu na sterburcie. Daleko na północ od miejsca, w którym się znajdowali, dostrzegł chmurę dymu, dwa galeasy i dwa płonące kadłuby: jednego nie był w stanie rozpoznać, drugi zaś z pewnością należał do szerokiego nefa, który płynął w jego orszaku. Nad okrętem rozkwitła kula ognia. Po chwili wiatr przyniósł grzmot eksplozji. - Już po nich. 64 Bitewny zapał zgasł, jego miejsce zajęły żal i zmęczenie. Stracił trzystu najlepszych ludzi. Nawet gdyby karaka wyszła ze starcia bez szwanku, straciliby całe godziny, halsując pod wiatr i szukając ocalałych z pogromu żołnierzy. A dla dwóch pozostałych galeasów byliby łakomym kąskiem. Nie, nastał czas odwrotu. I Abeleyn-monarcha musiał się z tym pogodzić - nawet jeśli Abeleyn-żołnierz wzdragał się przed takim wyjściem. - Ktoś mi za to zapłaci - powiedział spokojnym, cichym głosem, od którego Orsiniego przeszły ciarki. Ale król już wrócił do bieżących spraw. - Chodź - dodał swoim zwykłym tonem. - Ten statek musi dobrnąć do lądu. PIĘĆ Brat Columbar rozkaszlał się znowu i wytarł usta rękawem habitu. -Na krew Świętego, Albrecu! Jakim cudem wytrzymałeś w tej norze trzynaście lat? Albrec udał, że go nie słyszy i podniósł wyżej lampę. Światło padło na szorstki kamienny mur. Columbar był antyłianinem, podobnie jak Albrec, i miał taki sam brązowy habit. Zwykle pomagał bratu Philipowi przy grządkach z ziołami, ale kiedy przed tygodniem przemarzł, zmogła go choroba i przydzielono go do lżejszych prac w skryptorium. Do podziemi zapuścił się przed dwoma dniami w poszukiwaniu pergaminu, nadającego się na bibułę dla skrybów, i przez przypadek znalazł stary dokument, który bez reszty zaprzątnął uwagę pomocnika bibliotekarza. - Kiedyś były tu półki - powiedział Albrec, wodząc palcami po głębokich rowkach w murze. - Kamień jest nieociosany, tak jakby ścianę stawiano w pośpiechu, nie dbając o jej wygląd. - Bo i kto by ją tu przyszedł podziwiać? Columbar miał olbrzymi nos (w tej chwili czerwony i zakatarzony), a dzięki tonsurze zostały mu na głowie tylko mizerne czarne kłaczki za uszami. Szczycił się tym, że -jak sam mawiał -jest prawdziwym synem tej ziemi. Pochodził z małego księstwa Touronu, z chłopskiej rodziny. Na odpowiedniej glebie umiał wyhodować dosłownie każdą roślinę, dlatego też w Charibonie powierzono mu hodowlę tymianku, mięty i pietruszki na stół wikariusza generalnego oraz ziół na okłady dla chorych. Albrec podejrzewał, że umiejętność czytania ogranicza się u Columbara 66 do własnego imienia oraz paru wyświechtanych ustępów z katechizmu, ale wśród członków pomniejszych zakonów Kościoła analfabetyzm nie był niczym niezwykłym. - Gdzie jest ta dziura, w której znalazłeś pergamin? - zapytał Albrec. - Tutaj... Nie, tu, gdzie zaprawa się kruszy. Cud, że biblioteka jeszcze się nie zawaliła, jeżeli ma takie fundamenty. - Jesteśmy głęboko poniżej poziomu fundamentów - odparł z roztargnieniem Albrec, dłubiąc we wnęce jak królik, który pogłębia swoją norę. - Te pomieszczenia wykuto w litej skale; wybrano większość kamienia, pozostawiając tylko te kolumny na środku. Całe podziemia to jeden wielki blok skalny. Dlatego dziwi mnie obecność tej murowanej ściany. - Fimbrianie zbudowali Charibon, tak jak zbudowali wiele innych zamków - zauważył Columbar, jakby chciał podkreślić, że wie to i owo o historii miasta. - To prawda. Początkowo była tu zwykła świecka twierdza. Tutaj, w katakumbach, trzymano najprawdopodobniej zapasy dla garnizonu. - Nie lubię, kiedy nazywasz te podziemia „katakumbami", Albrecu. - Para z oddechu Columbara przesłaniała jego twarz siwą mgiełką. - Są wystarczająco ponure i bez takich słów. Albrec odwrócił się nagle. - Co to było?! - Niby co? Nic nie słyszałem. Znieruchomieli w bezpiecznej kuli światła padającego z lampy. Określenie „katakumby" całkiem nieźle opisywało mroczne komory, w których się znajdowali. Strop był tu niski i nierówny, a same sale zostały wykute w granicie za sprawą niewyobrażalnego wysiłku poddanych dawno nieistniejącego imperium. Z dolnych poziomów biblioteki prowadziły tu jedne, jedyne schody, również wyrżnięte w litej skale. Nie bez powodu powiadano, że Charibon wspiera się na szkielecie gór. W lochach zgromadzono niepotrzebne rupiecie z ostatnich kilku wieków: stare meble, zapleśniałe kotary i gobeliny oraz pokryte rdzą szczątki zbroi i broni rozkładały się spokojnie w ciemnych zakamarkach. Tutaj, na sam dół, mało kto się zapuszczał; 67 ponad katakumbami wznosiły się dwa poziomy pomieszczeń, a nad nimi rozciągała się wspaniała, wiekowa biblioteka świętego Garaso. Dolne piętra klasztoru pozostawały niezbadane od czasów ostatnich cesarzy. Niewykluczone, że głębiej, pod stopami Albreca i Columbara, ciągnęły się następne tunele. - Niech mnie Święty błogosławi, jeśli rozumiem, dlaczego tu zszedłeś - szepnął Albrec, cały czas nasłuchując. - Przecież nie znosisz ciemności. - Kiedy monsignor Gambio cię po coś posyła, przynosisz mu to w try miga. Nie obchodzi go, skąd to weźmiesz - odparł również szeptem Columbar. - Kiedy okazało się, że w całym skryptorium nie ma ani kawalątka bibuły, wysłał mnie na poszukiwania i zapowiedział, że nie życzy sobie oglądać mojego czerwonego kinola, dopóki bibuła się nie znajdzie. Albrec się uśmiechnął. Zgryźliwy i brodaty Monsignor Gambio, Finnmarkańczyk z pochodzenia, sprawiał wrażenie, że lepiej by się czuł na pokładzie wojennego drakkaru niż w zaciszu skryptorium. Tymczasem dopóki wiek i reumatyzm nie powykręcały mu groteskowo rąk, był jednym z najlepszych chariboń-skich skrybów. - Powinienem się cieszyć, że uczona ciekawość zwyciężyła w tobie nad wymogami chwili - zauważył Albrec. - Możesz mi wierzyć, że drogo za to zapłaciłem. - O, znowu to samo! Teraz słyszysz? Zamarli w bezruchu. Gdzieś całkiem niedaleko rozległ się łoskot, odgłos przewracanych sprzętów, szczęk metalu. Ktoś zaklął - cicho, ze złością i zupełnie nie po kapłańsku. - To Avila. - Albrec odetchnął z ulgą. Przyłożył do ust zwiniętą w trąbkę dłoń. - Avila?! Tu jesteśmy! Przy północnym murze! - A gdzie w tej ciemnej norze jest północ?! Słowo daję, Al-brecu... Zamigotało światełko, wyławiając z ciemności sterty rupieci. Zbliżało się pomalutku, aż przed zakonnikami stanął brat Avila we własnej osobie. Twarz miał szarą od kurzu, a czarny inicjanc-ki habit powalany grzybem. - Mam nadzieję, że to coś ważnego, Albrecu. Powinienem leżeć plackiem w kaplicy pokutnej, tak jak wczoraj leżałem przez 68 cały dzień. Pamiętaj: nie należy rzucać bułką w wikariusza generalnego, jeśli bułka jest posmarowana masłem. Witaj, Columba-rze. Nadal jesteś u Gambio chłopcem na posyłki? Avila był wysoki, szczupły i jasnowłosy - arystokrata w każdym calu. Należał do zakonu inicjantów i gdyby w przyszłości umiał się powstrzymać od rzucania bułkami przy kolacji, mógł jeszcze wysoko zajść w kościelnej hierarchii. Był też najlepszym - a właściwie chyba jedynym - przyjacielem Albreca. - Nikt cię nie widział? - zapytał Albrec. - O co ci chodzi? Jesteśmy spiskowcami? - Nie. Powiedzmy, że to kwestia dyskrecji. - Dyskrecja, powiadasz... To coś nowego. Będę musiał się zastanowić. Po co mnie tu ściągnąłeś? Biedny Columbar wygląda, jakby zaraz miał nam kojfhąć ze strachu. Co się stało, zobaczył ducha? Columbar się wzdrygnął. - Nawet nie mów takich \utczy. - Szukamy reszty znalezionego przez niego dokumentu - wyjaśnił Albrec. - O czym dobrze wiesz. - A, o ten dokument ci chodzi. Te bezcenne zwoje, o których półgębkiem wspomniałeś. - Na mnie już czas - oznajmił Columbar, coraz bardziej podenerwowany. - Gambio będzie mnie szukał. Albrecu, wiesz chyba, że jeśli... - Jeśli okaże się, że to jakaś herezja, ty nie miałeś z tym nic wspólnego - dokończył Avila i uśmiechnął się słodko. - Jeżeli zaś dokument jest tak rzadki i cenny jak sądzi Albrec, chciałbyś, żeby i tobie przypadła w udziale odrobina chwały. Będziemy o tym pamiętać, Columbarze. Brat Columbar spojrzał na niego spode łba. - Inicjanci! - prychnął, zawarłszy w jednym słowie cały komentarz do sytuacji. Wziął jedną lampę i ciężkim krokiem oddalił się w mrok. Było słychać, jak brnie wśród powywracanych sprzętów. Światełko, które niósł, stawało się coraz słabsze, aż wreszcie zupełnie zgasło. - Nie powinieneś być dla niego taki surowy - zauważył Albrec. 69 - To ciemny wieśniak, który nie ma zielonego pojęcia o literaturze. Dziwię się, że nie zabrał swojego znaleziska prosto do latryny, żeby się nim podetrzeć. - Ma dobre serce. Wiele dla mnie ryzykuje. - Czyżby? No dobrze, Albrecu, co właściwie jest przyczyną twojej ekscytacji? - Później ci powiem. Najpierw chcę poszukać reszty. - Można by pomyśleć, że odkryłeś żyłę złota. - Być może. Potrzymaj mi lampę. Albrec znów zaczaj grzebać w szczelinie, w której Columbar znalazł rękopis. Wyjął z niej jeszcze kilka skrawków pergaminu, delikatnych jak suche jesienne liście. Zaprawa była w tym miejscu równie krucha, udało mu się więc podważyć kilka kamieni i poszerzyć otwór. Sięgnął głębiej, próbując namacać koniec szczeliny, ale wyglądało na to, że ciągnie się ona daleko w głąb muru. Wepchnął rękę po łokieć, zdzierając przy okazji skórę z przedramienia, i ze zdumieniem odkrył, że jego dłoń trafiła w pustkę. Poruszył palcami. Wnęka musiała być całkiem spora. A może za ścianą znajdowało się następne pomieszczenie? - Avila! Silna dłoń Avili zacisnęła się na ustach Albreca i stłumiła okrzyk, zanim ten wydobył się z gardła. Zdmuchnięta lampa zgasła i zakonników otoczyła nieprzenikniona ciemność. Pod przeciwległą ścianą podziemnej komory coś się poruszało. Kapłani znieruchomieli; Albrec nie zdążył nawet cofnąć ręki, uwięzionej w wygrzebanym w ścianie otworze. Zamigotał płomyk niesionej wysoko lampy i w jego świetle ujrzeli groteskowo zniekształcony cień brata Conunodiusa, rozglądającego się po komorze. Kostki dłoni zaciśniętej na podstawie lampy otarły się o sufit; gra światła i cieni sprawiła, że Com-modius wydał im się zdeformowanym olbrzymem o szpiczaste zakończonych uszach i świecących własnym blaskiem ślepiach. Albrec od ładnych kilkunastu lat był jego podwładnym, ale teraz go nie poznawał. Widok przełożonego napawał go lękiem. Nagle zdał sobie sprawę, że za skarby świata nie mogą z Avilą dopuścić do tego, żeby ich zobaczył. 70 Starszy bibliotekarz rozejrzał się, po czym opuścił lampę. Było słychać, że się oddala: szuranie bosych stóp stawało się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie całkowicie ucichło. Albrec i Avila zostali sami w ciemnościach. - Słodki Święty! - sapnął Avila. Albrec zrozumiał, że jego przyjaciel również wyczuł emanującą od Conunodiusa złowrogą aurę. - Widziałeś? - spytał szeptem. - Czułeś to? - Co on tu robił? Albrecu, przecież on wyglądał jak... - Mówi się, że zło można wyczuć. Tak jak wyczuwa się zapach śmierci. - No... Sam nie wiem. Na miłość boską, przecież Commodius jest kapłanem! To na pewno przez tę lampkę. Cienie nas zwiodły. - To było coś więcej niż cienie. Albrec cofnął rękę. Potrącił jakiś leżący w otworze przedmiot, który spadł na posadzkę i zadźwięczał metalicznie. - Możesz zapalić lampę? - poprosił. - On już sobie poszedł, a bez światła zostaniemy tu na zawsze. Dziwnie się czuję. - Świetnie cię rozumiem. Zaczekaj chwilę. Zaszeleścił habit, szczęknęło krzesiwo i iskra padła na suchą hubkę, która natychmiast zajęła się ogniem. Avila z największą ostrożnością przytknął maleńki płomyczek do knota lampy i podniósł z ziemi tajemniczy przedmiot. -Co to jest? Czarny metal zdawał się pochłaniać światło. Miał niezwykły kształt. Kiedy Avila wytarł go z kurzu, błysnęło srebro. Zaczął z zaciekawieniem obracać go w palcach. Srebrny sztylecik mierzył zaledwie piętnaście centymetrów długości. Głowicę króciutkiej rękojeści zdobił wpisany w koło pentagram. - Mój Boże, Albrecu, spójrz tylko na to! - Daj, zobaczę. Albrec nie umiał odczytać wyrytych na klindze runów. W środku pentagramu widniała podobizna jakiegoś zwierzęcia: wydłużony pysk znajdował się pośrodku, uszy sięgały narożników. - To diabelska zabawka - mruknął Avila. - Powinniśmy ją pokazać wikariuszowi generalnemu. 71 - Skąd on się tu wziął? - zdziwił się Albrec. Avila poświecił w głąb ziejącego w ścianie otworu. - Za tą ścianą jest następne pomieszczenie - stwierdził. - Ktoś kazał je zamurować. Jeden Święty wie, jakie potworności tam zamknięto. - Avilo... Ten dokument, który znalazłem... - Tak? Czy to traktat o czarnej magii? - Nie, nic z tych rzeczy. Albrec pokrótce opowiedział Avili o niezwykłym rękopisie, prawdopodobnie jedynym egzemplarzu żywota Świętego, w dodatku spisanym przez człowieka, który żył w Jego czasach. -1 tu go właśnie znaleźliście? - spytał z niedowierzaniem Avila. - Tak. Za tą ścianą może być więcej takich manuskryptów. - Ale dlaczego schowano go tu razem z tym? Avila podniósł sztylet za ostrze. Zwierzęcy pysk był przedstawiony z niewiarygodnym realizmem; zalegający w wyżłobieniach kurz dodawał mu plastyczności. - Nie wiem, ale zamierzam się tego dowiedzieć. Na razie nie mogę pójść z tym do wikariusza. Muszę najpierw przeczytać zwój. Co będzie, jeśli nasi przełożeni wyklną go jako herezję i każą spalić? - Przecież to jest herezja! Ciekawość zaćmiewa ci rozum, Al-brecu. - Wcale nie! Zbyt wiele już ksiąg trafiło na stos. Tę zamierzam ocalić, Avilo. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi za to zapłacić. - Jesteś głupcem. Spłoniesz razem z tym pergaminem. - Proszę cię jako przyjaciela: nikomu ani słowa. - A co z Commodiusem? Na pewno coś podejrzewa, przecież inaczej by tu nie przyszedł. Zapadło milczenie, gdy przypomnieli sobie przerażający widok sprzed paru minut. Ani odmieniony Commodius, ani niezwykły sztylet nie pasowały do codziennej klasztornej rutyny. - Nie podoba mi się to wszystko - mruknął Avila. - Źle się dzieje w Charibonie. Obawiam się, że masz rację, Albrecu. To nie cienie nas przeraziły. Commodius... naprawdę się zmienił. 72 - Zgadzam się z tobą. Daj mi szansę, spróbuję rozwikłać tę zagadkę. Jeżeli rzeczywiście coś tu śmierdzi i Commodius macza w tym palce, rozwiązanie może się kryć za tym murem. - Co chcesz zrobić? Zburzyć go? - Jeśli będę musiał, to tak. -1 pomyśleć, że przy pierwszym spotkaniu porównałem cię do szarej myszki. Jesteś odważny jak lew, Albrecu. I uparty jak osioł. A ja jestem głupcem, że cię słucham. - Daj spokój, Avilo, nie jesteś jeszcze inicjantem... W każdym razie niezupełnie. -Ale zaczynam podzielać wspólny wszystkim inicjantom strach przed nieznanym. Jeśli nas tu znajdą, zaczną zadawać pytania. A wtedy każda niewłaściwa odpowiedź może nas obu zaprowadzić na stos. - Daj mi ten sztylet. Nie chcę cię mieszać do moich psot. -Twoich psot?! Psotą było rzucenie bułką w wikariusza! To jest flirt z herezją, Albrecu. Jeśli nie coś gorszego. - Ja tylko szukam wiedzy. I opiekuję się tą, którą już znalazłem. - Niech ci będzie. W każdym razie nie podoba mi się myśl, że mały antyliański pokurcz miałby zepchnąć mnie na dalszy plan. Mnie, inicjanta ze szlacheckiej rodziny! Przyłączam się do twojej prywatnej krucjaty, bracie Spiskowcu. Co zrobimy z Colum-barem? - Wie tylko tyle, że zainteresował mnie znaleziony przez niego zwój. Porozmawiam z nim. Będzie milczał. - Rzepy, które hoduje, mają więcej rozumu od niego. Pozostaje nam mieć nadzieję, że zna wartość obietnicy. - Wyjaśnię mu ją. Jakby na dany znak umilkli i wytężyli słuch, ale w podziemnej ciszy dobiegł ich tylko odgłos kapania wody z wiekowych skał. - Te lochy są starsze niż nasza wiara - zauważył półgłosem Avila. - Podobno Fimbrianie przed zbudowaniem Charibonu zburzyli stojącą w tym miejscu świątynię Rogatego. - Chodźmy, zanim ktoś zacznie nas szukać. Ty masz do odprawienia pokutę. Wrócimy tu przy innej okazji i zburzymy ten mur, 73 choćbym miał łyżeczką wygrzebywać zaprawę spomiędzy kamieni. Avila bez słowa schował sztylet do kieszeni habitu i razem ruszyli w stronę schodów: wysoki inicjant i niski, przysadzisty an-tylianin. Te kilka minut spędzonych w podziemiach sprawiło, że znajomy dotąd świat nagle stał się obcy i pełen groźnych cieni. Mroczne katakumby żegnały ich całkowitą ciszą. W bitwie o Aekir poległo dwanaście tysięcy Rycerzy-Bojow-ników, czyli prawie połowa całej ich liczby w Normannii. Ich bractwo miało niezwykły charakter, niektórzy do „niezwykły" dodawali takie określenia jak „złowrogi" i „anachroniczny". W teorii stanowili świeckie zbrojne ramię Kościoła, lecz wszyscy wysocy szarżą Bojownicy, co do jednego, należeli do zakonu inicjantów. Nazywano ich czasem „Kruczymi Dziobami". We wszystkich królestwach budzili powszechny lęk. Wiadomo było, że stoi za nimi majestat wielkiego pontyfika; ich władza, choć niezbyt jasno określona, nie podlegała dyskusji. Królowie nie lubili ich za to, co sobą reprezentowali: wszechobecny i przemożny wpływ Kościoła. Szlachta postrzegała ich jako zagrożenie dla swojej pozycji; nikt, kto nie mógł się pochwalić przynajmniej tytułem książęcym, nie miał prawa kwestionować decyzji prezbitera. Na całym kontynencie ludzie przy piwie skarżyli się, że Macrobius wytracił w Aekirze zaledwie połowę bractwa, ale żartując w ten sposób, zawsze zniżali głos i zerkali niepewnie ku drzwiom. Golophin nienawidził Rycerzy-Bojowników. Niedobrze mu się robiło na ich widok, kiedy defilowali butnie ulicami Abrusio na swoich bojowych rumakach, w narzuconych na półpancerze czarnych płaszczach, z zielonymi Znakami Świętego na piersi i plecach. Gardząc prochem jako nowoczesnym wynalazkiem, zbroili się w długie sztylety, miecze i lance. Ludzie poszeptywa-li kąśliwie, że z broni i tak najchętniej używają pochodni. Na wzgórzu nadal płonęły stosy - tego dnia było ich zaledwie dwieście, gdyż Bojownikom zaczynało brakować ofiar. Ci spośród 74 ludu dweomeru, którzy jeszcze żyli, uciekli z miasta i okolicznych terenów; większość marzła teraz w wysokich partiach Hebrosu. Golophin ocalił garstkę przyjaciół, lokując ich na statkach, które opuściły port. Czystka przetrzebiła szeregi Cechu Taumaturgów, którego członkowie byli zazwyczaj zbyt znani w Abrusio, żeby mieć szansę ucieczki. Nieliczni - tacy jak Golophin - przetrwali, chroniąc się w miejskim gąszczu, i do końca próbowali pomagać swoim pobratymcom. Zalegający pod szerokim rondem kapelusza cień skutecznie skrywał jego rysy. Zresztą każdy, kto spojrzałby na tę twarz, miałby kłopot z jej zapamiętaniem. Czar był prosty, lecz utrzymanie go i tak wymagało sporego skupienia w ciżbie tłoczącej się na uliczkach Dolnego Miasta. Gdyby Golophin odezwał się choć słowem, zaklęcie przestałoby działać, a i bez tego ryzykował, że ktoś przyjrzy mu się uważniej i przeniknie iluzję. Dlatego też szedł szybkim krokiem; wysoka, niepospolicie chuda postać w długim zimowym płaszczu, z torbą na ramieniu, poruszała się oszczędnymi ruchami. Przypominała pątnika, który w pośpiechu zdąża do celu pielgrzymki. Rycerze-Bojownicy nadal nie odważali się zapuszczać do Dolnego Miasta, którego mieszkańcom determinacji dodawała postawa generała Mercado i admirała Rovero. Chodziły jednak słuchy, że niedawno ukonstytuowana Rada Teokratyczna, sprawująca w Abrusio faktyczną władzę, otrzymała wiadomość o ekskomu-nikowaniu króla. Abeleyn okazał się ponoć heretykiem i stracił prawo do tronu. Dwaj dowódcy mieli teraz do wyboru albo podzielić los monarchy, albo przystać na rządy Rady. Jeżeli ustąpią, stosy będą płonąć całymi latami, gdy bojownicy zaczną oczyszczać Dolne Miasto ze wszystkich swoich przeciwników. Wieża Admiralska sterczała nad dachami okolicznych domów niczym złowrogi megalit. Mieściło się w niej dowództwo he-briońskiej marynarki, biura państwowych stoczni oraz kwatery związanej z marynarką arystokracji. Golophin dobrze znał tę wiekową twierdzę, której mury wrzynały się w nurt Szlaków Wewnętrznych. Jej korytarze tworzyły istny labirynt. Z doków u jej stóp wyrastał las masztów, a stare mury były białe od guana setek pokoleń morskich ptaków. 75 W porcie panował spory nich. Flota zawsze wymagała napraw, toteż załogi statków nie próżnowały pod czujnym okiem oficerów. Marynarzy - samych ochotników, co do jednego - było łącznie od ośmiu do dziesięciu tysięcy, w tej chwili jednak w porcie cumowała niespełna połowa okrętów. Te, które wyszły w morze, nieustannie - także w zimie -strzegły szlaków handlowych, od których bezpieczeństwa zależał los Abrusio. Eskadry okrętów patrolowały Cieśniny Mala-carskie, archipelag Hebrionese i morze na północ od niego, aż po Zatokę Tulmską. Dzięki temu na szlaki nie odważali się zapuszczać ani korsarze, ani pospolici rozbójnicy, za co hebrioń-skie statki pobierały czasem dyskretnie myto od jednostek kupieckich. Wartownicy przy bramie Wieży Admiralskiej nie zwrócili uwagi na mężczyzn? w burym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem - nagle zainteresowali się przelatującą mewą, a kiedy po chwili otrząsnęli się i spojrzeli zdziwieni po sobie, gość minął ich i bez przeszkód zagłębi! się w krętych i mrocznych korytarzach twierdzy. - Jednak przyszedłeś _ stwierdził admirał Jaime Rovero. - Nie spodziewałem się ciebie, zwłaszcza w środku dnia, chociaż z drugiej strony... Ktoś taki jąfc ty na pewno zna różne sztuczki. Golophin zdjął kapelusz i otarł głowę z potu, który mimo chłodu periił się obficie na jego łysinie. - Powiedziałem, że przyjdę, admirale, i dotrzymałem słowa. MercacJo już jest? - Czeka w środku. Nfie jest zbyt szczęśliwy, Golophinie. Podobnie jak ja. Admirał Rovero był barczysty i brodaty, a jego ogorzała twarz świadczyć o wieloletniej zażyłości z kapryśną pogodą. Oczy miał przymrużone, jakfc>y cały czas chronił je przed podmuchami wiatru, a kiedy się odzy wał, mówił tylko kącikiem ust - zupełnie jakby Wygłaszał ironiczne komentarze na użytek stojącego tuż obok niewidzialnego słuchacza. Za to głos, który wydobywał się 76 spomiędzy tych ledwie rozchylonych warg, miał taką moc, że mógłby kruszyć szkło. - A kto dziś jest szczęśliwy, Jaime? Chodźmy. Z przedpokoju, przez grube dwuskrzydłowe drzwi, weszli do admiralskich apartamentów. Krótki zimowy dzień - szary i ponury jak pomocne morze - miał się już ku końcowi, więc w szerokim kominku, zajmującym całą ścianę komnaty, wesoło płonął ogień. Światło dnia, przenikające przez ażurowe drzwi balkonowe, miało błękitnawy odcień. Przeciwległy koniec pokoju ginął w półmroku. Pod sufitem - na podobieństwo myśliwskich trofeów - wmurowano tarany z czternastu astarackich galer, które przypominały długie lata morskiej rywalizacji Hebrionu z Astarakiem. Skrzyżowane bułaty korsarzy i Morskich Merduków połyskiwały metalicznie na ścianach, pod nimi zaś, na kamiennych postumentach, stały niewiarygodnie szczegółowe modele statków. Ściany zostały również przyozdobione kreślonymi na welinie mapami hebriońskich wybrzeży, Cieśnin Malacarskich i Levan-gore. Cała komnata była poglądową lekcją morskiej historii Hebrionu. Przy kominku, tyłem do paleniska, stał mężczyzna. Jego ruchliwy cień kładł się jak rozwiewany wiatrem płaszcz na posadzce z kamiennych płyt. Kiedy odwrócił się na widok wchodzących Rovero i Golophina, czarodziej dostrzegł znajomy błysk metalu w okaleczonej twarzy. - Cieszę się, że pana widzę, generale - powiedział Golophin. Generał Mercado ukłonił się w odpowiedzi. Jego oblicze było swoistym arcydziełem autorstwa Golophina. Służąc w straży przybocznej Bleyna Pobożnego, Mercado otrzymał cios bułatem: zakrzywiona klinga ścięła mu nos, kość policzkową i część skroni. Na szczęście czarodziej był pod ręką. Uratował pułkownikowi życie i ocalił mu oko, a potem wykuł ze srebra maskę, przykrywającą zmasakrowaną część twarzy. Dlatego teraz jedną połowę oblicza Mercado stanowiła brodata fizys starego żołnierza, drugą zaś - nieludzka, metalowa skorupa z ziejącym pośrodku przekrwionym okiem bez powiek, które tylko dzięki teurgii nadawało się jeszcze do użytku. Golophin przypłacił zaklęcie 77 utrwalające utratą resztek włosów. Wszystko to wydarzyło się przed dwudziestu laty. - Usiądź, Golophinie - zaproponował generał. Maska sprawiała, że jego głos nabierał dziwnego pogłosu, jakby wydobywał się z cynowego kubka. - Przypuszczam, że słyszeliście już plotki - zagaił Golophin, z przyjemnością sadowiąc się przy ogniu. Wyjął zza pazuchy kapciuch z tytoniem. - To nie plotki. Dwa dni temu do miasta dotarła bulla pontyfi-kalna. Jutro przedstawią nam ją w pałacu. Mamy się z Rovero zastanowić, czy trwamy na dotychczasowych pozycjach. - A wy zamierzacie potulnie podreptać do pałacu. Ludzka połowa twarzy Mercado skrzywiła się w uśmiechu. - Nie tak znowu potulnie. Mnie będzie towarzyszyć gwardia honorowa w liczbie dwustu arkebuźników, Rovero zaś zabiera ze sobą stu żołnierzy marynarki. Będą świadkowie. Nikt nie wbije nam sztyletu w plecy. Golophin upchnął tytoń w główce fajki z długim cybuchem. - Nie mnie doradzać wam środki ostrożności - zgodził się. -Co zrobicie, jeśli okaże się, że bulla jest prawdziwa? Mercado i Rovero spojrzeli po sobie. - Najpierw posłuchamy, co ty masz na ten temat do powiedzenia. - Czyli jeszcze się nie zdecydowaliście? - Golophinie, do diaska! - wybuchnął admirał Rovero. - Co za gierki tu uprawiasz?! Co wiesz o Abeleynie? Gdzie jest? Co się z nim dzieje? Czarodziej zapalił fajkę od wyjętej z kominka drzazgi i przez dłuższą chwilę pykał w milczeniu. W powietrzu rozeszły się egzotyczne wonie rodem z Calmaru i Ridawanu. - Właśnie stoczył bitwę - odparł w końcu. - Co takiego?! - Mercado był wstrząśnięty. - Gdzie?! Z kim?! - Piraci zastawili na niego pułapkę. Dwa dywizjony korsarzy zaatakowały królewskie okręty w Zatoce Fimbriańskiej. Abeleyn odparł napaść, ale stracił dwie trzecie ludzi i dwa statki. Trzecim przybił do wybrzeży Imerdonu. Zamierza pieszo pokonać resztę drogi do Hebrionu. 78 Rovero spacerował nerwowo, uderzał pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki i mamrotał coś kącikiem ust, jakby nie chciał uwolnić cisnących mu się na wargi słów. - Korsarze! I to gdzie: daleko na północy, w samej zatoce! Dwa dywizjony, powiadasz... Co za zbieg okoliczności... Ktoś chciał pojmać króla, to oczywiste. Ale kto? Kto wynajął piratów? - No proszę, admirale - rzekł Golophin z udawanym zdziwieniem. - Jak tak pana słucham, gotów bym pomyśleć, że przejął się pan losem heretyka, naszego byłego króla. Rovero przystanął i spojrzał na niego spode łba. - Odparł napaść, tak? To przynajmniej znaczy, że nie zapomniał, czego go uczyłem. Były król, też coś! Zaatakowali naszego władcę, dranie, przeklęci pogańscy... - Abeleyn zatopił trzy okręty wroga - ciągnął Golophin. - Trzy galeasy starego typu, bez dział na burtach, tylko z bombardami. - A jak były uzbrojone okręty króla? - W oczach Rovero błysnęła zawodowa ciekawość. - Rarogi, falkony... Przynajmniej na karace. Na nefach były tylko falkonety. Jeden nef piraci zatopili, drugi spalili. - Co z królewską strażą przyboczną? - wtrącił Mercado. -Większość zginęła. Płynęli na nefach. Ale przynajmniej chwacko się spisali. W każdym razie Abeleyn ma teraz ledwie setkę ludzi. - To byli dobrzy żołnierze, najlepsi z naszego garnizonu. - Gdzie wylądowali? - spytał Rovero. Zmrużył oczy - były teraz szparkami cienkimi jak ostrza mieczy. - Ile dni marszu od miasta? - Tego, niestety, dokładnie nie umiem powiedzieć. Sam król nie był pewien, kiedy... kiedy z nim ostatnio rozmawiałem. Wylądował wśród nadbrzeżnych mokradeł, przy granicy Imerdonu, na południowy zachód od ujścia Habriru. To wszystko, co wiem. Admirał i generał milczeli. Na ich twarzach było widać ścierające się sprzeczne uczucia. - Czy nadal uważacie Abeleyna za swojego suzerena, panowie? - spytał Golophin. - Bo jeszcze nigdy nie potrzebował was tak bardzo jak w tej chwili. Rovero skrzywił się, jakby zgryzł cytrynę. 79 - Boże, wybacz mi, jeśli źle czynię, ale jestem królewskim podwładnym. Ten chłopak to urodzony wojownik, Golophinie, i cokolwiek by o nim powiedziały Kruki, jest godnym następcą ojca. Tylko wyjątkowo bystry obserwator usłyszałby westchnienie ulgi, jakie dobyło się z ust Golophina, i zauważył, jak czarodziej niemal niedostrzegalnie się rozluźnił. - Wygląda na to, generale, że admirał Rovero nadal ma króla - powiedział półgłosem. - A pan? Mercado odwrócił się do niego profilem - tym metalowym, nieprzeniknionym. - Bóg mi świadkiem, Golophinie, że Abeleyn jest także moim królem. Tylko czy potępieniec może nadal władać państwem? Kto sprzeciwi się słowom pontyfika, następcy Ramusia? Może inicjanci mają rację, może merducka nawała to kara boska? Może wszyscy musimy odprawić pokutę, zanim świat wróci na dawne tory? - Na stosach giną niewinni ludzie, Albio - Golophin zwrócił się do generała po imieniu. - Na pontyfikalnym tronie zasiada heretyk, a prawdziwy wielki pontyfik przebywa daleko na wschodzie. Macrobius żyje i wspiera Torunnan w walce o utrzymanie granicy. Pomógł im ocalić Wał Ormanna, choć cały świat już skazał tę twierdzę na zagładę. Bóg jest z nim, to on jest naszym duchowym przywódcą, nie ten uzurpator z Charibonu. Mercado odwrócił się gwałtownie i spojrzał mu w oczy. - Skąd ta pewność? Golophin rozłożył ręce. - Mam swoje sposoby. A jak sądzisz, skąd wiem o najnowszych przygodach Abeleyna? Polano trzasnęło w kominku, gdzieś na blankach działo huknęło w wieczornym salucie. W portach zapalały się pierwsze latarnie morskie, marynarze zmieniali się na wachcie, połowa ludzi schodziła do mes na kolację. Golophin miał wrażenie, że wśród bliskich odgłosów miasta słyszy także odległe bicie wzywających na nieszpory dzwonów katedry na Wzgórzu Abrusio, odległej o dobre dwie mile od portu. Wiedział, że gdyby wyjrzał teraz na dwór, zobaczyłby coraz słabszą poświatę 80 bijącą od stosów - dogasającą pamiątkę kolejnego ludobójstwa. Stłumił gorycz i złość, jakie za każdym razem ogarniały go na tę myśl. - Musimy grać na zwłokę - stwierdził w końcu Mercado. -Nie powinniśmy z Rovero oglądać tej bulli. Weźmiemy ich na przetrzymanie, poczekamy, aż Abeleyn bezpiecznie wróci do miasta. Potem będzie łatwiej. Golophin wstał i uścisnął rękę generała. - Dziękuję ci, Albio. Podjąłeś słuszną decyzję. Mając ciebie i Rovero po swojej stronie, Abeleyn z łatwością odzyska Abrusio. Mercado jednak nie podzielał jego entuzjazmu. - Jest jeszcze jedna sprawa - przyznał zakłopotany. - To znaczy? - Nie wiem, czy mogę ufać wszystkim moim ludziom. Golophin nie krył zaskoczenia. - Co masz na myśli? - Mój adiutant, Jochen Freiss, prowadzi zakulisowe negocjacje z Sastro di Carrerą, jednym z członków rady. I przypuszczam, że przeciągnął na swoją stronę znaczną liczbę żołnierzy. - Nie możesz go zwolnić ze służby? - Zbyt szybko odkryłbym karty. Najpierw muszę się zorientować, ilu ma zwolenników. Podejrzewam, że poprze go część podoficerów. - To się skończy wojną - zapowiedział złowieszczo Rovero. Jego głos przypominał łoskot przyboju na odległym falochronie. - Niby jak chcesz ich wysondować? - spytał ostro Golophin. - Ja też mam swoje sposoby, czarodzieju - odparował Mercado. - Ale potrzebuję czasu. Na razie musimy utrzymać Dolne Miasto. Popiera nas sporo pomniejszych cechów, tylko Cech Kupców zwleka, żeby zobaczyć, skąd zawieje wiatr. - Kupcy! - burknął Rovero z typowo szlachecką pogardą dla handlarzy. - Kupcy są nam potrzebni - podkreślił Golophin. - Rada trzyma w garści klucze do skarbca, więc jeżeli mamy sfinansować wojnę, musimy zwrócić się do kupców. Abeleyn pójdzie na każde ustępstwo, oczywiście w granicach rozsądku, w zamian za regularny dopływ gotówki. 81 - Rada na pewno złoży im taką samą propozycje - zauważył Mercado. - A my musimy zrobić wszystko, żeby to naszą ofertę przyjęli! - uciął Golophin. Spojrzał na popiół w fajce. - A teraz wybaczcie, panowie, jestem trochę zmęczony. - Nie ma powodu do obaw - uspokoił ich Rovero. - Flota to potęga. W ostateczności mogę zagrozić blokadą miasta, a wtedy kupcy pierwsi sięgną do sakiewek. Golophin pokiwał głową i schował fajkę do osmolonej kieszeni. - Czas na mnie. Mam w planach jeszcze kilka spotkań. - Przy następnej okazji przekaż królowi, że może na nas liczyć, Golophinie - powiedział Mercado. - Jak zawsze. - Przekażę. - Czarodziej się uśmiechnął. - Chociaż on nigdy w to nie wątpił. SZEŚĆ Małe, okrągłe pomieszczenie miało półkoliście wysklepiony sufit, zdobiony cudowną mozaiką cieniutkich dźwigarów, z pewnością zbyt wiotkich, by stanowić szkielet kopuły. Corfe domyślał się, że muszą pełnić funkcję dekoracyjną. Były całe pokryte pajęczynami. Połowę obwodu komnaty zajmowały wysokie okna, wśród nich także zdobione torunnańskim szkarłatem witraże, które mimo pochmurnej pogody nadawały światłu różany odcień. Eleganckie meble i sprzęty wyglądały na dość wygodne: obite aksamitem kanapy, których łagodne krzywizny współgrały z obłością ścian; haftowane poduszki; biblioteczka o półkach bezładnie zarzuconych zwojami i papierami; małe biurko z kałamarzem i sterczącym z niego piórem; wykonany z brązu posążek młodej, nagiej, roześmianej kobiety; stojak do haftowania z walającymi się pod nogami kłębkami kordonka. To był pokój zamożnej, wykształconej kobiety. Corfe nie miał pojęcia, dlaczego się w nim znalazł. Przyprowadził go służący w koszuli z koronkowymi mankietami i trzewikach z błyszczącymi klamerkami, a potem zagubiony pułkownik został sam w prywatnej wieży królowej. Rozległ się szczęk mechanizmu, część ściany odsunęła się i do komnaty weszła Odelia, królowa wdowa we własnej osobie. Przejście zamknęło się za jej plecami, ona zaś zmierzyła gościa wzrokiem. Na ustach błąkał się jej delikatny uśmieszek. Corfe przypomniał sobie, przed kim stoi, i ukłonił się pospiesznie; niska ranga nie pozwalała mu całować królowej w rękę. Odelia odpowiedziała wdzięcznym skinieniem głowy. 83 - Proszę siadać, pułkowniku. Znalazł stołek i usiadł. Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo nie pasuje do tej szlachetnej damy. Był w stolicy Torunny od dwóch dni, ale nadal wyglądał, jakby przyjechał prosto z pola bitwy i dopiero co zsiadł z konia. Był bez grosza przy duszy, nie mógł zatem sam kupić nowego ubrania, a nikt nie zaproponował mu swojej rady ani pomocy w tym względzie. Kiedy Macrobius został porwany w wir polityki i spraw wagi państwowej, Corfe zrozumiał, jak niewiele znaczy. Tęsknił za Wałem Ormanna, za jedynym fachem, na którym naprawdę się znał, ale nie mógł wyjechać bez królewskiego przyzwolenia, a uzyskanie audiencji u Lofantyra graniczyło z cudem. Tym bardziej więc zdumiała go informacja, że królowa chce się z nim widzieć. Miał wrażenie, że wszyscy o nim zapomnieli. Obserwowała go cierpliwie, a w jej cudnych zielonych oczach migotały iskierki rozbawienia. Zdobione karneolami spinki podtrzymywały po królewsku spiętrzone złote loki, co podkreślało jej kształtną szyję. Corfe słyszał już plotki, że królowa jest czarownicą, która młody wygląd zawdzięcza magii, ofiarom z niemowląt i podobnym bezeceństwom. Wyglądała raczej jak starsza siostra Lofantyra niż jego matka, lecz rzuciły mu się w oczy niebieskie żyłki na wierzchach jej dłoni, zdeformowane knykcie, ledwo zarysowane zmarszczki na czole i w kącikach oczu. Nadal była atrakcyjną kobietą, lecz wiek dawał znać o sobie. - Uważa mnie pan za wiedźmę, pułkowniku? - zapytała. Corfe aż się wzdrygnął. Czyżby królowa czytała mu w myślach? - Nie... W każdym razie nie w takim sensie, jak to głoszą plotki. Nie wierzę w zarzynanie czarnych kurów o pomocy ani w inne takie bzdury... Wasza Wysokość. Nie był pewien, jak powinien się do niej zwracać. Jakiś czarny kształt przemknął wśród belek stropowych, zbyt szybko jednak, by Corfe zdążył mu się lepiej przyjrzeć. No proszę, pomyślał, nawet w pałacach trafiają się szczury. - Waszą Wysokością jest Lofantyr. Do mnie mówi się po prostu „pani". Chyba że wolisz jakieś inne określenie. 84 Odniósł wrażenie, że królowa celowo próbuje go zbić z panta-łyku. Drażniło go to. Nie miał czasu na gierki uprawiane na to-runnańskim dworze. - Po co mnie wezwałaś? - zapytał bez ogródek. - Co za bezpośredniość... - Przekrzywiła głowę, zaciekawiona. - Podoba mi się to. Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył, jak niewiele jej teraz w Torunnie. A może nie, może wcale byś nie był zdziwiony... Jest pan żołnierzem, prostym, szczerym wojownikiem, prawda, pułkowniku? Czuje się pan nieswojo na dworze, nie bawią pana zawiłości protokołu. Wolałby pan brodzić po pas we krwi na Wale Ormanna. Mam rację? - Owszem. Wolałbym. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Nigdy nie był dobrym kłamcą i czuł, że w tym momencie hipokryzja na nic by się zdała. - Napije się pan wina, pułkowniku? Skinął głową. Nic z tego nie rozumiał. Królowa klasnęła i otworzyły się drzwi, którymi wcześniej wszedł Corfe. Do komnaty weszła wiotka dziewczyna o migdałowych oczach i wydatnych kościach policzkowych, tak charakterystycznych dla mieszkańców stepów. Niewolnica. Bez słowa zestawiła z przyniesionej tacy karafkę i dwa kieliszki i oddaliła się równie bezszelestnie, jak wcześniej pojawiła. Królowa hojnie napełniła oba kieliszki rubinowym trunkiem. - Rońskie - wyjaśniła. - Niezbyt słynne, chociaż nie gorsze od gaderiańskiego, jeśli się je właściwie przechowuje. Nasze południowe winnice są znakomite, ale prawie nie produkują wina na eksport. Corfe pociągnął łyk trunku. Równie dobrze mógłby pić oliwę do smarowania muszkietów. -Generał Pięter Martellus ma o panu wysokie mniemanie, pułkowniku. W raportach twierdzi, że spisał się pan na medal, dowodząc obroną wschodniego bastionu przy Wale Ormanna. Utrzymuje również, że najlepiej sprawdza się pan w roli dowódcy niezależnych oddziałów. - Pochlebia mi jego opinia - odparł Corfe. Nie miał pojęcia, że meldunki, które przywiózł z wału, dotyczyły także jego osoby. 85 -Jest pan ponadto jedynym torunnańskim oficerem, który uszedł cało z rzezi Aekiru. Szczęściarz z pana, pułkowniku. Twarz Corfe'a zmieniła się w kamienną maskę. - Nie wierzę w szczęście, pani. - Ale ono naprawdę istnieje. Jest tym wymykającym się definicji czynnikiem, który zarówno w czasach wojny, jak i pokoju -choć na wojnie wyraźniej to widać - wyróżnia człowieka z tłumu. - Skoro tak mówisz, pani... Królowa się uśmiechnęła. - Aekir wycisnął na tobie niezatarte piętno, Corfe. Przed oblężeniem byłeś zwykłym chorążym, nawet nie oficerem. Minęło parę miesięcy i za same zasługi awansowałeś na pułkownika. Aekir upadł, ale twoja kariera dopiero się rozpoczęła. - Oddałbym nie tylko mój nowy stopień, ale także dużo, dużo więcej, gdybym mógł cofnąć upadek Aekiru - odparł zapalczywie Corfe. I odzyskać Herię! - krzyknął w duchu. - To zrozumiałe. Na razie jednak wylądowałeś w Torunnie, bez przyjaciół i bez pieniędzy; oficer bez podwładnych. Czasem zasługi nie wystarczą, trzeba czegoś więcej. - Czego? - Powiedzmy, że... sponsora. Mecenasa. Corfe zamyślił się, zmarszczył brwi, wreszcie zapytał: - Czy to dlatego tu jestem? Mam zostać twoim agentem, pani? Królowa napiła się wina. - Na dworze lojalność jest więcej warta niż złoto; jeśli jest prawdziwa, nie da się jej wycenić w pieniądzach. Potrzebuję człowieka, którego nie można kupić. - Po co? -Dla własnych celów i dla dobra państwa. Słyszałeś już o tym, że Himerius, ten samozwańczy pontyfik, ekskomuniko-wał Lofantyra. Arystokraci wiedzą już, że Macrobius żyje; widzieli go na własne oczy. Niektórzy jednak wolą nie wierzyć w to, co widzą, bo tak jest im wygodniej. W Torunnie wrze. W każdej chwili może wybuchnąć bunt. Ludzie wysokiego stanu nigdy nie potrzebują specjalnego pretekstu, żeby wyprzeć się suzerena. Ja zaś mam wrażenie, Corfe, że Aekir i Wał Ormanna 86 wpoiły ci wierność wobec korony, nawet jeśli ty sam byś temu zaprzeczył. A taka wierność, w dodatku poparta władzą, to doprawdy rzadka zaleta. - Na pewno nie brak w królestwie ludzi lojalnych wobec korony - burknął Corfe. - Ludzie miewają rodziny, które przedkładają ponad państwo. Jeżeli służą królowi, to nie tylko po to, by samemu awansować, ale także by promować swoich bliskich. Tak właśnie powstają szlacheckie rody. To niebezpieczne, lecz nieuniknione. - Czego ode mnie chcesz, pani? - spytał znużonym tonem Corfe. - Rozmawiałam o tobie z pontyfikiem. On również bardzo cię ceni. Powiedział, że nie masz rodziny. Że kiedy upadło Święte Miasto, straciłeś wszystko. Corfe pochylił głowę. - Być może. Królowa podeszła do niego i ujęła jego twarz w dłonie, końcami palców dotykając kości policzkowych. Poczuł bijącą od jej sukni woń lawendy, a także inny, delikatniejszy zapach jej skóry. Spojrzała mu w oczy. - Tkwi w tobie jakaś zadra. Dokucza ci rana, która może się nigdy nie zagoić - powiedziała, zniżając głos. - Ale to ona daje ci siłę. Za to odbiera ci spokój. Odbiera ci nawet nadzieję na to, że mógłbyś go zaznać. Czy to ma związek z Aekirem? - Z moją żoną - odparł zdławionym głosem Corfe. - Zginęła tam. Palce królowej muskały jego twarz, delikatne jak skrzydła pszczoły ocierające się o kwiat. Jej oczy wyglądały jak olbrzymie szmaragdowe kule z tkwiącymi w środku plamami czerni. - Pomogę ci - obiecała. - Dlaczego? Pochyliła się nad nim i jej oddech poruszył kosmyk włosów Corfe'a. Twarz królowej jakby promieniała własnym blaskiem. - Bo jestem tylko kobietą i potrzebuję żołnierza, który będzie zabijał w moim imieniu. Jej głos brzmiał nisko jak basowa struna lutni, był ciemny i słodki jak wrzosowy miód. Musnęła ustami jego skroń i Corfe 87 poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba niczym sierść kota podczas burzy. Trwali tak bez ruchu przez trwającą wieczność chwilę, oddychając tym samym powietrzem. A potem królowa cofnęła dłonie i wyprostowała się. - Oddam ci pod komendę zbrojny oddział - powiedziała z nagłą werwą. - Lotną brygadę. Poprowadzisz ją tam, dokąd powiem, i zrobisz wszystko, co każę. W zamian za to... - Zawiesiła głos. Kiedy się uśmiechała, wyglądała o wiele młodziej. -W zamian będę cię chronić i dopilnuję, żeby dworskie intrygi nie podcięły ci skrzydeł. Corfe podniósł na nią wzrok. Nie był wysoki; nawet gdyby wstał, ich oczy znalazłyby się zaledwie na tym samym poziomie. - Nadal nie rozumiem... - Zrozumiesz. Pewnego dnia zrozumiesz. Idź do szambelana i powiedz, że potrzebujesz pieniędzy. Jeśli będzie protestował, odeślij go do mnie. Kup sobie bardziej odpowiedni strój. - Co na to król? - Król zrobi, co mu się każe - warknęła i Corfe na ułamek sekundy dostrzegł jej prawdziwą, ukrytą, twardą jak stal naturę. -To wszystko, pułkowniku. Jest pan wolny. Corfe nie posiadał się ze zdumienia. Kiedy wstał, królowa nie odsunęła się od razu i otarli się o siebie. Dopiero wtedy odwróciła się do niego tyłem. Ukłonił się jej smukłym plecom i bez słowa wyszedł z komnaty. We wszystkich kierunkach - przynajmniej w głąb lądu - całymi milami ciągnęły się płaskie jak stół, smagane wiatrem, zasolone mokradła. Było słychać tylko kwilenie bagiennego ptactwa i szelest giętych wiatrem trzcin. Na pomocnym zachodzie wyrastały wierzchołki Hebrosu, w wyższych partiach już pobielone śniegiem. Szalupy właśnie przewiozły na ląd resztki zapasów ze statku. Żołnierze wybrali najsolidniejszą z trzcinowych wysp, porozpa-lali na niej ogniska i zajęli się budowaniem szałasów, w których można by się skryć przed przenikliwym wiatrem. Abeleyn stał 88 przy jednym z ognisk i wpatrywał się w przekrzywiony kadłub leżącej na piasku karaki. Obok stał Dietl. Oczy miał zaczerwienione od płaczu. Kikut ręki oblano mu i zalepiono gorącą smołą, ale chyba więcej bólu sprawiał mu widok żałosnego końca ukochanego statku. - Kiedy wrócę do swojego królestwa, dostanie pan najlepszą karakę w mojej flocie, kapitanie - powiedział cicho Abeleyn. - Nie ma drugiego takiego okrętu. - Dietl pokręcił głową. -Służył nam wiernie do końca. Serce mi się kraje, kiedy go widzę. Kiedy karaka zaczęła coraz szybciej nabierać wody, wyrzucili za burtę działa, później najcięższe zapasy, na koniec nawet beczki ze słodką wodą. Wylądowali na piaszczystej łasze, gdy woda już prawie wdzierała się przez luki do wnętrza kadłuba. Karaka osiadła na piasku i, w miarę jak postępował odpływ, coraz bardziej przechylała się na bok. Łacha była wąska, toteż kiedy woda się cofnęła, odłamała się rufa wraku. Drewno jęknęło tak przejmująco, jakby umierała żywa istota. Król poklepał Dietla po plecach i odwrócił się od ognia. - Orsini! Sierżant Orsini natychmiast zjawił się u jego boku. Wśród ocalałych był najwyższy stopniem; wszyscy oficerowie zginęli na nefach. - Słucham, panie. - Ilu mamy ludzi? Orsini dokonał szybkich obliczeń. - Razem będzie ze sześćdziesięciu żołnierzy, mniej więcej tuzin twoich osobistych sług, panie, i trzydziestu marynarzy z karaki, w tym łącznie około dwudziestu rannych. Dwóch albo trzech z nich nie dożyje rana. - Ile koni? - spytał zwięźle Abeleyn. - Większość potopiła się w ładowni albo zginęła od przypadkowych ran w czasie walki. Udało się nam wyprowadzić jednego wałacha i trzy muły. To wszystko. - Zapasy? Orsini spojrzał na sterty mokrych worków, skrzyń i beczek, złożone na tej wysepce i na sąsiednich, do połowy zagrzebane w suchych trzcinach. 89 - Niewiele, panie. Nie dla stu ludzi. Wystarczy na jakiś tydzień, może na dziesięć dni, jeśli będziemy oszczędzać. - Dziękuję, sierżancie. Proszę wystawić straże. - Tak jest, panie. Prawie wszyscy wynieśli z pokładu swoje ar-kebuzy, trzeba będzie tylko podsuszyć proch. - Świetnie, Orsini. To wszystko. Sierżant wrócił do pracy. Abeleyn z zaciśniętymi szczękami obserwował przemoczonych, zakrwawionych i wyczerpanych ludzi, którzy budowali zaimprowizowany obóz na podmokłej trzcinowej wysepce. Stoczyli bitwę, z trudem doprowadzili tonący statek do brzegu, a teraz będą musieli walczyć o przetrwanie w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku świata. Z ich ust nie padło ani jedno słowo skargi. To była dla niego lekcja pokory. Wiedzieli, że wylądowali na południe od ujścia Habriru, rzeki oddzielającej Hebrion od sąsiedniego księstewka, teoretycznie znajdowali się zatem na ziemiach należących do Abeleyna. Były to jednak ziemie puste i niegościnne, moczary sięgały daleko w głąb lądu, a przecinały je zaledwie dwa poprowadzone na groblach królewskie trakty. Dzień drogi od wybrzeża znajdowały się wioski, ale w promieniu pięćdziesięciu mil nie było żadnego dużego miasta, zaś droga do najbliższego - Pontifidad - prowadziła na północny wschód. Od Abrusio dzieliło ich sto pięćdziesiąt mil, a po drodze musieli pokonać Hebros, i to na odcinku, na którym graniczne góry Hebrionu stromymi urwiskami opadały do morza. Zatrzepotały ptasie skrzydła. Abeleyn odwrócił się i zobaczył siedzącego na grubej trzcinie białozora. - Gdzie się podziewałeś? - zapytał bez zbędnych wstępów. - Masz na myśli mnie czy ptaka, panie? Ptak odpoczywał, zasłużył bowiem na odpoczynek, ja zaś miałem sporo pracy. -1 co z niej wynikło? -Dzięki niech będą Błogosławionym Świętym. Rovero i Mercado są po naszej stronie. Abeleyn odmówił pod nosem krótką modlitwę dziękczynną. - W takim razie mogę wracać. - Owszem. Pojawiły się jednak inne przeszkody... - Znów rozmawiasz z ptakami, panie? - rozległ się kobiecy głos. 90 Chowaniec Golophina zerwał się do lotu. Zostało po nim tylko opadające na ziemię piórko. Lady Jemilla miała na sobie długi, obszyty futrem wełniany płaszcz o barwie stygnącego żaru. Rozpuściła czarne włosy, które ujęły jej twarz niczym klamra i podkreśliły bladość cery. Usta powlekła różem. Trzymiesięcznej ciąży nie było jeszcze po niej widać. Abeleyn opanował złość. - Ładnie wyglądasz, pani. - Kiedy mnie ostatnio widziałeś, mój panie, byłam zielona na twarzy i rzygałam jak kot. Mam nadzieję, że teraz rzeczywiście wyglądam lepiej, choćby przez kontrast. - Moi ludzie zadbali o twoje wygody, nieprawdaż? - Ależ oczywiście. - Uśmiechnęła się. - Masz bardzo rycerskich żołnierzy, panie. Zbudowali mi uroczy szałas z płótna i wyrzuconych na brzeg kawałków drewna. W środku pali się nawet ognisko, tak że nie marznę. Czuję się jak królowa nadmorskich zbieraczy. - Co z... co z dzieckiem? Jemilla przyłożyła dłoń do brzucha. - Chyba wciąż we mnie jest. Moja służąca twierdziła, że choroba morska je zabije, ale wygląda na to, że noszę małego wojownika. Jak na królewskiego potomka przystało. Oboje zdawali sobie sprawę, że mówiąc to, balansuje na granicy dobrego wychowania, ale Abeleyn był wyrozumiały. Trochę ją zaniedbał, a ostatnie przeżycia z pewnością kosztowały ją sporo zdrowia. Dlatego skłonił się tylko grzecznie, nieufny, czy jeśli się odezwie, nie przekroczy granicy uprzejmości. - Przepraszam, jeśli przeszkodziłam ci w twoich... medytacjach. - Jej głos zmienił się, nieco złagodniał. - Po prostu tęsknię za twoim towarzystwem. Służąca grzeje wino na ognisku. Napijesz się ze mną, panie? Miał tysiące pilniejszych zajęć i nie mógł się doczekać, kiedy usłyszy nowiny od Golophina, ale grzane wino zapowiadało się apetycznie, a towarzyszyła mu jeszcze inna obietnica, niewypowiedziana, lecz kryjąca się w oczach Jemilli. Doszedł do wniosku, że zasłużył na chwilę relaksu. Przez godzinę ludzie jakoś sobie bez niego poradzą. 91 - Chętnie - odparł. Wziął ją za rękę i dał się zaprowadzić do szałasu. Ze szczytu pobliskiej pałki białozór odprowadził ich spojrzeniem ciemnych, niemrugających oczu. Szałas istotnie okazał się przytulny - w stopniu, w jakim rozpięte na drewnianym szkielecie żaglowe płótno może dać złudzenie przytulności. Jemilli udało się ocalić z wraku dwie skrzynie i kilka płaszczy, które teraz pełniły rolę domowych sprzętów. Odprawiła służącą i sama ściągnęła Abeleynowi wysokie buty, pokryte zakrzepłą krwią i spękane od soli. Z każdego wylała strużkę wody, po czym napełniła cynowy kufel parującym winem. Abeleyn siedział i patrzył, jak w zapadającym zmierzchu płomień ogniska staje się coraz mniej przezroczysty i nabiera żywej, żółtej barwy. O tej porze roku dni były takie krótkie! Nic dziwnego, że zimą nie prowadziło się wojen. Wino było smaczne. Niemal czuł, jak krąży w jego żyłach i rozgrzewa zziębnięte członki. Wezwał służącą i kazał zanieść resztę trunku rannym. Uśmiechnął się na widok zaciśniętych ze złości ust Jemilli. Ta dama miała własne poglądy na to, kto jest ile wart i kogo można się bez żalu pozbyć. - Jesteś ranny, panie? - spytała. - Twój kaftan jest zbryzgany posoką. - To nie moja krew - uspokoił ją Abeleyn, popijając wino. - Bitwa była wspaniała, wszyscy żołnierze tak mówią. Godna samego Myrniusa Kuma. Oczywiście ja tylko słyszałam jej odgłosy; ukryłyśmy się z Consuellą pod workami w dolnej ładowni. Strasznie tam cuchnęło. W dodatku trudno z takiego miejsca docenić ważące się losy bitwy i późniejsze wspaniałe zwycięstwo. -Zwykła potyczka. Byłem naiwny, myśląc, że tak łatwo wrócimy z Perigraine. Jemilla była wstrząśnięta. - Chcesz powiedzieć, że piraci działali w zmowie z innymi królami?! 92 - Tak, pani. Jestem heretykiem, wiec życzą mi śmierci. To proste. Posłużyli się korsarzami, zamiast wysyłać własną armię, gdyż to gwarantowało im dyskrecję. - Dyskrecję! - W dyplomacji od wieków liczy się przebiegłość, dworskie maniery i zdolność do morderstwa. Jemilla odruchowo oparła dłoń na brzuchu. - Co z królami Markiem i Lofantyrem? Czy na nich też ktoś dokonał zamachu? - Nie wiem, ale to całkiem prawdopodobne. Z pewnością po powrocie do swoich stolic zastaną tam żądnych władzy ludzi, którzy będą chcieli wykorzystać sytuację. Ja również takich spotkam w Abrusio. - Podobno w mieście rządzi Kościół i szlachta. - Tak? Nie można wierzyć plotkom. - Czy nadal zmierzamy do Abrusio, panie? - Naturalnie. Gdzieżby indziej? - Pomyślałam... Pomyślałam, że... - Jemilla odetchnęła głęboko i wyprostowała się, jakby szykując się na bolesny cios. -Ożenisz się, panie? Abeleyn wolną ręką potarł oczy. - Tak, mam nadzieję, że pewnego dnia znajdę sobie żonę. - Siostrę Marka, króla Astaracu? - Kolejne plotki? - Cały Vol Ephrir o tym mówił, kiedy wyjeżdżaliśmy. Król spojrzał na nią zdumiony. - Tak się składa, że akurat ta plotka jest prawdziwa. Jemilla spuściła wzrok. Mówiło się także o tym, że zanim król Abeleyn zaprosił ją do swojego łoża, miała innego kochanka, mężczyznę niskiego stanu. Nie wiedziała, czy król zna te plotki. - Co się wtedy stanie... z dzieckiem, które noszę w łonie? Abeleyn wiedział, że jego kochanka jest jedną z najbardziej wyrafinowanych i przebiegłych dam dworu. Była wdową po jednym z najlepszych generałów jego ojca, ale nie należała do żadnej liczącej się rodziny szlacheckiej. Między innymi dlatego dał się jej uwieść: była na tym świecie sama jak palec, nie 93 wchodziła w skład żadnej z żądnych władzy koterii, które ścierały się w cieniu hebriońskiego tronu. Jej kariera zależała tylko i wyłącznie od woli króla. Gdyby teraz zawołał Orsiniego i kazał mu przeszyć Jemillę mieczem, nikt nie stanąłby w jej obronie. -Zapewnię mu należytą opiekę. Jeśli to będzie chłopiec, w dodatku w miarę obiecujący, przysięgam, że na niczym mu nie zbraknie. Wpatrywała się w niego natarczywie czarnymi, przenikliwymi oczami. Oparła mu rękę na kolanie. - Dziękuję, panie. Nigdy wcześniej nie miałam dziecka. Mam nadzieję, że wyrośnie na twojego wiernego sługę. - Albo służkę. - To będzie chłopiec. - Na jej ustach zagościł pierwszy szczery uśmiech od czasu, gdy wyjechali z Hebrionu. - Czuję to. Widzę, jak rośnie w moim łonie, skulony, z zaciśniętymi piąstkami. Abeleyn nie odpowiedział. Zapatrzył się w ogień i odżyły wspomnienia niedawnej bitwy. Nazwał ją potyczką - i nie bez racji. W Abrusio czekała ich znacznie cięższa przeprawa. Rycerze--Bojownicy nie oddadzą miasta bez walki, a prywatne armie Seąuerów i Carrerów z pewnością ich wesprą. Ale wiedział, że koniec końców to on wygra. Miał poparcie armii i floty. Dłoń Jemilli przesunęła się w górę jego uda. Pieszczota wyrwała go z zadumy. - Myślałem, że w twoim stanie... - zaczął. Uśmiechnęła się. - Wiele jest rzeczy, Wasza Wysokość, które mężczyzna i kobieta mogą robić razem, nawet jeśli kobieta jest w takim stanie jak ja. A na razie nie poznałeś nawet dziesiątej ich części. Właśnie to najbardziej go w niej fascynowało: była starsza i bardziej doświadczona, w łóżku grała rolę jego nauczycielki. Teraz był jednak zbyt znużony. Delikatnie odsunął jej rękę. - Ochota jest, ale czasu brak. Mam pilne obowiązki, pani. Jej oczy zapłonęły w gniewie. To też go podniecało: nie lubiła, kiedy ktoś się jej sprzeciwiał - nawet jeśli tym kimś był sam król. Nie przyszło mu to łatwo, ale wstał. Pogładziła go po kostce, po bladej, wymoczonej skórze. - Może później? - zaproponowała. 94 - Może. Ale w najbliższych dniach nie będziemy mieli wiele czasu dla siebie. Wciągnął nasiąknięte wodą buty i nachylił się, żeby ją pocałować na pożegnanie. Przesunęła głowę i zamiast w policzek, pocałował ją w usta. Jej ciepły język musnął mu zęby i Jemilla z uśmiechem odchyliła głowę. Abeleyn na drżących nogach wyszedł z szałasu w rozświetlony blaskiem ognisk mrok. Miał wrażenie, że jak zwykle ostatnie słowo należało do niej, nie do niego. SIEDEM Barykady wyrosły w ciągu jednej nocy. Kiedy diakon ponurym świtem poprowadził swój patrol w miasto, okazało się, że nie mogą swobodnie poruszać się po ulicach. Wszędzie natykali się na powywracane wozy i przyniesione z portów skrzynie i worki, ułożone w stosy i powiązane. Nawet w najwęższych zaułkach pojawiły się zapory, obsadzone mieszkańcami, którzy grzali się przy koksownikach, zacierając ręce i gwarząc pogodnie. Każda ulica, uliczka i aleja prowadząca do zachodniej części Abrusio była zablokowana. Dolne Miasto zostało odcięte od reszty stolicy. Diakon Rycerzy-Bojowników i jego dziewięciu podwładnych siedzieli na ciężkich bojowych rumakach i przyglądali się abru-sianom z mieszaniną gniewu i niepewności w sercach. Dolne Miasto zawsze było paskudnym miejscem i każdy Bojownik, który się do niego zapuścił, ryzykował, że ktoś wyleje mu na głowę zawartość nocnika. Prezbiter Quirion kazał im się trzymać z daleka od tych dzielnic, dopóki trwały delikatne negocjacje z dowódcami garnizonu. Ale te barykady... To było coś zupełnie innego. To był otwarty bunt przeciwko tym, którzy z woli wielkiego pon-tyftka rządzili w Abrusio. Konie stały na bruku, spokojnie znosząc ciężar stali i ludzkich ciał. W chłodnym powietrzu pióropusze pary buchały z ich chrap. Rycerze zatrzymali się w wąskiej uliczce. Domy - wsparte na drewnianych szkieletach i obłożne ceramicznymi płytkami - chyliły się ku sobie tak bardzo, że zdawało się, iż tworzą tunel, który zamyka się nad głowami przechodniów. Zebrani za 96 barykadą abrusianie porzucili ciepło piecyków i stanęli tak, żeby lepiej widzieć patrol. Byli wśród nich ludzie obojga płci i w najróżniejszym wieku, uzbrojeni w zaimprowizowany oręż lub narzędzia codziennej pracy: przynieśli młotki, oskardy, kosy, widły, rzeźnicze tasaki - broń równie różnorodną jak sami mieszkańcy miasta. Abrusio przypominało kształtem podkowę z wpisaną w środek trójlistną koniczyną. Podkowę zakreślał zewnętrzny mur miasta, od północy i od południa dochodzący aż do brzegów Zatoki Południowej, zwanej także Zatoką Hebriońską. Koniczynę tworzyły trzy ujęte w obręb murów porty. Północną część liścia stanowiły Szlaki Wewnętrzne, sięgające w głąb do samego serca miasta. Ich nabrzeża i doki wrzynały się w podnóże Wzgórza Abrusio. Z prawej i lewej strony rozciągały się płycej wcięte w ląd Szlaki Zewnętrzne - dwa później powstałe porty, osłonięte od morza zbudowanymi przez ludzi falochronami. W zachodniej części Szlaków Wewnętrznych znajdowały się stocznie i suche doki hebriońskiej marynarki wojennej; górowała nad nimi złowroga Wieża Admiralska. Na północ od nich, na drugiej skalnej ostrodze stała następna wiekowa forteca - arsenał, mieszczący koszary i magazyny miejskiego garnizonu. Siedziby floty i armii Abrusio znajdowały się zatem w zachodniej dzielnicy Dolnego Miasta, która właśnie została oddzielona barykadami od reszty stolicy. Ale nie o tym myślał gorliwy młody diakon, siedząc tego ranka na koniu i rozważając, jak powinien się zachować. Drażniło go, że oto jakieś szumowiny ośmieliły się zastąpić drogę pół-szwadronowi Rycerzy-Bojowników, świeckich obrońców Kościoła. Sprzeciwiły się władzy pontyfika. - Do broni! - rozkazał. Jego podkomendni posłusznie wyciągnęli miecze. Lance, jako zbyt nieporęczne w wąskich zaułkach Dolnego Miasta, musieli zostawić na kwaterze. - Do ataku! Konie ruszyły stępa, przyspieszyły, przeszły w kłus; podkowy krzesały iskry na bruku. W podwójnej kolumnie Bojownicy mknęli zaułkiem niczym aniołowie zemsty - o ile aniołowie daliby się tak objuczyć żelastwem i zgodzili dosiąść rozgorączkowanych rumaków. 97 Obsada barykady przez ułamek sekundy przyglądała się szarży, a potem poszła w rozsypkę: ludzie pobiegli w zaułki, zniknę-li w drzwiach domów po obu stronach uliczki. Wierzchowiec diakona pierwszy uderzył piersią w stertę rupieci, wspiął się na tylne nogi, wgramolił na barykadę i zeskoczył z drugiej strony, zwalając przy okazji połowę gratów. Pozostali rycerze poszli za jego przykładem. Rozległo się rżenie koni, brzęk metalu, głośny trzask, kiedy przewrócony na bok wóz przetoczył się i stanął na kołach. Rycerze przedarli się w głąb uliczki, zwolnili i ryknęli zgodnym chórem: - Ramusio! Ruszyli truchtem dalej. Mieszkańcy uskakiwali przed mieczami rycerzy i kopytami rumaków. Diakon najechał od tyłu na jednego z cywilów, ciął go w głowę, a konie stratowały rannego na parującą miazgę. Inni, którzy nie zdążyli się schować, podzielili los pierwszej ofiary; nie mieli gdzie uciec, od zaułka nie odchodziła w bok ani jedna uliczka. Kilkoro mężczyzn i kobiet zostało rozsiekanych, kiedy rozpaczliwie dobijali się do pozamykanych drzwi pobliskich domów. Dobrze wyuczone konie stawały dęba i stalowymi podkowami łamały kości i darły ciało. Zaułek zmienił się w kostnicę. Kończył się małym placykiem, z którego odchodziły dwie inne ulice. Uciekinierzy się rozproszyli. Diakon ochrypł od wojennego okrzyku Rycerzy-Bojowników. Z wyszczerzonymi zębami wymierzał ciosy umykającej przed nim ciżbie. Pot ściekał mu po nosie, zalewał całe ciało pod zbroją. Bawił się wyśmienicie. Coś jednak było nie tak. Powietrze miało dziwny zapach. Zdziwiony, wstrzymał konia, poczekał, aż dołączą do niego pozostali; ich miecze lepiły się od krwi. Ucichł ogłuszający tętent kopyt. To był zapach palonego prochu. Uciekający przed nimi ludzie zniknęli. W głębi uliczki stał teraz dwuszereg hebriońskich żołnierzy. Dymiły lonty ich arkebuzów. Ale diakon jeszcze nie ogarniał powagi sytuacji. Dźgnął konia kolanami. Zaraz sobie porozmawia z tymi typkami, które stanęły mu na drodze. 98 Stojący na skraju pierwszego szeregu oficer podniósł rapier. Blade zimowe słońce wzniosło się już ponad dachy i odbite od rapiera światło zmieniło klingę w płynny ogień. - Przygotować broń! Strzelcy odciągnęli kurki arkebuzów. - Pierwszy szereg, pozycja do strzału! Pierwszy szereg uklęknął. - Chwileczkę! - zawołał rozeźlony diakon. Co ci dumie sobie myśleli? Rycerze spoglądali po sobie zaniepokojeni, paru zaczynało ponaglać konie. - Pierwszy szereg, ognia! - Nie! - krzyknął diakon. Arkebuzy plunęły ogniem i dymem. Grzmot przetoczył się przez zaułek. Diakon spadł z konia, jego ludzie zachwiali się w siodłach. Konie rżały rozpaczliwie, kiedy kule przeszywały ich pancerze i zagłębiały się w ciało, a potem padały jak muchy, miażdżąc swoim ciężarem jeźdźców. Chmura dymu zawisła w powietrzu, wypełniając całą szerokość uliczki. Ocaleli po pierwszej salwie Bojownicy usłyszeli głos oficera: - Drugi szereg, przygotować się! Zwrócili konie w stronę nieprzyjaciela i zmusili je do kłusa. Z przeraźliwym krzykiem zaszarżowali na arkebuźników, nie bacząc na dym, żądni pomsty za poległych kompanów. Druga salwa przywitała ich niczym ognista burza. Wszyscy runęli na ziemię. Pierwsi dwaj siłą rozpędu wpadli w szeregi strzelców; konie roztrąciły żołnierzy jak kręgle. Jeden z Rycerzy-Bojowników uderzył z chrzęstem o bruk. Próbował wstać, kiedy dwóch Hebriończyków przewróciło go na plecy, niczym jakiegoś monstrualnego żuka. Przycisnęli mu ręce do ziemi, zdarli hełm i poderżnęli gardło. Ostami strzał skrócił męki ranionego konia. Ludzie wylegli na plac. Na widok zaścielających zaułek opancerzonych ciał rozległy się niepewne wiwaty. Niektórzy klękali na zakrwawionym bruku i tulili martwych krewnych i przyjaciół. Okrzyki radości szybko ustąpiły lamentom kobiet. Kiedy Abrusianie odbudowywali barykady, hebriońscy żołnierze załadowali broń i wycofali się na ukryte stanowiska. 99 -To niemożliwe! - stwierdził prezbiter Quirion. Abrusio rozciągało się przed nim jak na dłoni, otulone prześwietloną złotym słońcem poranną mgłą. Pokręcił głową, kiedy dobiegł go odgłos kolejnej palby. Huk niósł się wysoko nad stłoczonymi dachami, wprost do klasztornej wieży, w której znajdował się prezbiter. - Do tej pory trzy nasze patrole zostały wciągnięte w zasadzkę - powiedział jego rozmówca, Rycerz-Bojownik w stopniu opata. - Walka trwa cały czas. Ponieśliśmy poważne straty. Jesteśmy kawalerią, nie mamy broni palnej i nie jesteśmy przygotowani do ulicznych potyczek z arkebuźnikami. - Jesteście pewni, że to żołnierze do was strzelają, a nie po prostu uzbrojeni cywile? - Tak, Wasza Ekscelencjo. Wszyscy bracia to potwierdzają: kiedy próbują sforsować barykadę, napotykają opór zdyscyplinowanych oddziałów strzelców. Z całą pewnością są to żołnierze z garnizonu. Innego wytłumaczenia nie widzę. Oczy Quiriona miotały błyskawice. - Odwołaj naszych braci. Nie ma sensu, żeby szli jak owce na rzeź i ginęli z rąk buntowników i heretyków. - Tak jest, Wasza Ekscelencjo. - W południe zwołaj odprawę wszystkich oficerów powyżej stopnia diakona. Przemówię do nich osobiście. - Tak jest, Wasza Ekscelencjo. Rycerz-opat nakreślił na piersi Znak Świętego i wyszedł. - Co to oznacza? - spytał prezbiter. - Mam się tego dowiedzieć? - odpowiedział pytaniem Sastro di Carrera, skubiąc osadzony w płatku ucha rubin. Quirion odwrócił się i spojrzał na niego z powagą. Byli sami w komnacie. -Nie. - Wasza Ekscelencja mnie nie lubi. Dlaczego? - Jest pan człowiekiem małej wiary, lordzie Carrera. Interesują pana tylko osobiste korzyści. - Jak wszystkich. - Sastro uśmiechnął się. 100 - Nie, nie wszystkich. Nie moich braci... No dobrze, wie pan coś o tej całej sytuacji czy nie? Sastro przeciągnął się z ziewnięciem. -Pewnych rzeczy się domyślam. Moim zdaniem Rovero i Mercado porozumieli się jakoś z naszym eks-królem Abeley-nem i opowiedzieli się po jego stronie. Między innymi dlatego nie przyszli wczoraj zapoznać się z treścią bulli. Armia i flota będą bronić Dolnego Miasta do czasu przybycia Abeleyna, po czym przejdą do ofensywy. Przypuszczam również, że śmierć waszych rycerzy nie była zamierzona. Zgubiła ich nadgorliwość. Generał i admirał chcieli, by protest wyglądał na powstanie ludowe, ale kiedy wasi bracia zaczęli naciskać, do walki weszło regularne wojsko. - Przynajmniej wiemy, na czym stoimy - burknął Quirion. Patrząc na jego twarz, można by pomyśleć, że jakieś niewidzialne sznurki ściągają ku sobie czoło i podbródek: skurczyła się w gniewie niczym zaciśnięta pięść. - Zostaną obłożeni ekskomu-niką. Spłoną na stosie! Ale najpierw musimy zdławić bunt. - To nie będzie łatwe. - A ten pański znajomek, Freiss... - Quirion wybuchnął basowym, chrapliwym śmiechem, widząc malujące się na twarzy Sastro szczere zaskoczenie. - Sądził pan, że nie wiem o waszych tajnych spotkaniach? W tym mieście nie ma miejsca na prywatne rozgrywki, lordzie Carrera. Albo będzie pan trzymał ze mną, albo wypadnie pan z gry. Sastro uspokoił się i skwitował słowa prezbitera wzruszeniem ramion. Skubnął czubek wypomadowanej, perfumowanej bródki. Ten odruch wydawał się Quirionowi wyjątkowo irytujący. Di Carrera na pewno był pederastą; -śmierdział jak sułtański harem. Był jednak najbardziej wpływowym przedstawicielem miejscowej szlachty, przez co Quirion - chcąc nie chcąc - musiał mieć w nim sojusznika. - Dobrze - rzekł Sastro. - Mój znajomek Freiss, jak Wasza Ekscelencja raczył go nazwać, twierdzi, że zwerbował kilkuset żołnierzy z garnizonu. Brzydzą się herezją i oczekują sowitej nagrody, kiedy Kościół przejmie władzę w Abrusio. - Gdzie są teraz? 101 - W koszarach. Mercado coś podejrzewa, więc oddzielił ich od reszty tercios. Kazał ich też pewnie obserwować. - W takim razie nie na wiele się nam przydadzą. - Mogliby odwrócić uwagę armii, kiedy wasi bracia zaatakują te kretyńskie barykady. - Nasi bracia nie nadają się do walk ulicznych, o czym już pan słyszał. Musimy wymyślić coś innego. Sastro udał, że bez reszty pochłaniają go ozdobne stiuki na suficie. - No cóż, pozostają jeszcze moi ludzie... -Ilu? - Łącznie około ośmiuset, jeżeli zwrócę się o pomoc do pomniejszych rodów. - Jak są uzbrojeni? - W arkebuzy, miecze i puklerze. Nie mam pikinierów, ale pi-kinierzy są w mieście równie bezużyteczni jak kawaleria. - Doskonale! Mogliby osłaniać moich braci podczas szturmu. Ile czasu potrzebujesz, żeby ich zebrać? - Kilka dni. Zmierzyli się wzrokiem jak stojący w ringu gladiatorzy, którzy nawzajem próbują ocenić swoje silne i słabe strony. - Wasza Ekscelencja z pewnością zdaje sobie sprawę, że ryzykuję całą fortunę, przyszłość rodu i moich wasali - dodał Sastro. - Rada trzyma pieczę nad skarbcem Hebrionu - odburknął Quirion. - Zostanie pan sowicie wynagrodzony, lordzie Carrera. - Nie to miałem na myśli. Nie chodzi o pieniądze. Po prostu moi ludzie równie chętnie walczą w moim interesie, co w swoim własnym. - Staną w obronie prawdziwej wiary i Kościoła wszystkich ra-musiańskich królestw. Czy to mało? - Szlachetny prezbiterze, wiem, że to powinno im wystarczyć, nie wszyscy ludzie jednak są równie... równie gorliwi, powiedzmy, jak wasi bracia. - Czego pan chce, lordzie Carrera? - spytał Quirion, chociaż wydawało mu się, że z góry zna odpowiedź Sastro. - Wasza Ekscelencja szuka odpowiedzi na pytanie, kto powinien zasiąść na tronie po wygaśnięciu linii Hibrusydów, prawda? 102 - Owszem, zleciłem poszukiwania inicjanckim archiwistom. - Przypuszczam, że najlepszym kandydatem okaże się Astolvo di Seąuero. Kłopot w tym, że Astolvo jest już stary i nie chce brać na swoje barki brzemienia związanego z panowaniem. Odmówi. - Jest pan pewien? - Tak. Jego synowie zaś to zdeprawowane lekkoduchy, które nijak nie nadają się na królów. Nowy król Hebrionu powinien być człowiekiem dojrzałym, silnym i skorym do ścisłej współpracy z Kościołem. W przeciwnym razie inne rody szlacheckie gotowe się zbuntować. Nie spodoba im się pomysł, żeby rządził nimi któryś z bachorów Astolvo. -Gdzie znajdziemy takiego człowieka? - spytał z rezerwą Quirion. Zawoalowana groźba w słowach Sastro nie uszła jego uwagi. - Nie jestem pewien... Przypuszczam wszakże, że gdyby wasi archiwiści się postarali, odkryją, że dom Carrerów jest znacznie bliżej linii królewskiej niżby się mogło początkowo wydawać. Quirion znów zarechotał po swojemu. Sastro uważał ten jego śmiech za przejaw wyjątkowego prostactwa, ale nie dał po sobie nic poznać. - Korona w zamian za pańskich żołnierzy, tak, lordzie Carrera? Elegancko wyskubane brwi Sastro uniosły się w wystudiowanym geście. - Czemu nie? Zapewniam, że nikt inny nie złoży Waszej Ekscelencji podobnej oferty. - Seąuerowie też nie? - Nie. Astolvo wie, że gdyby się do tego posunął, jego życie zawisłoby na włosku. Jego synowie już biją się o ojcowską schedę; nie przeżyłby nawet roku. I jak to by wtedy wyglądało? Popierana przez Kościół hebriońska monarchia zaledwie po kilku miesiącach istnienia zostałaby uwikłana w morderczy spisek, może nawet ojcobójstwo... Quirion słuchał tych słów z namysłem. - Taką decyzję może podjąć tylko wielki pontyfik Himerius, rezydujący teraz w Charibonie. - Pontyfik, niech Święci mają go w swojej opiece, z pewnością przychyli się do opinii swojego przedstawiciela w Hebrionie. 103 Quirion podszedł do stołu, zastawionego mnóstwem trunków. Nalał sobie odrobinę wina, wypił, skrzywił się. Z zasady nie pijał alkoholu, teraz jednak czuł, że odrobina rozgrzewającego płynu dobrze mu zrobi. W pokoju panował nieprzyjemny chłód. - Niech się pan porozumie z Freissem. Ma przygotować żołnierzy. I proszę zacząć zbierać ludzi, lordzie Carrera. Będziemy musieli uzgodnić plan działania. - Czy Wasza Ekscelencja wyprawi posłańca do Charibonu? - Owszem, wyprawię... A poza tym zalecę archiwistom zwrócenie baczniejszej uwagi na pańską genealogię, lordzie Carrera. - To nader roztropna decyzja, prezbiterze. Mądry z pana człowiek. - Być może. A teraz, skoro dobiliśmy targu, może zajęlibyśmy się bardziej przyziemnymi sprawami? Będzie mi potrzebna lista ludzi i spis ekwipunku. Ten człowiek nie ma ani odrobiny klasy, pomyślał Sastro. Za grosz wyczucia. Ale mniejsza z tym: najważniejsze, że zagwarantował sobie koronę, wynegocjował drogę do władzy - chociaż zanim po nią sięgnie, czeka go jeszcze wiele pracy. - Przygotuję dokumenty na popołudnie - odparł gładko. -Jeszcze dziś roześlę kurierów do włości moich i moich wasali. Zacznę gromadzić ludzi. -Doskonale. Musimy się spieszyć. Jeżeli nie zdobędziemy Dolnego Miasta przed przybyciem Abeleyna, próba objęcia pełni władzy w Abrusio przeobrazi się w wyczerpującą kampanię wojenną i przyniesie miastu ogromne zniszczenia. - To prawda. Ja zaś nie chciałbym rządzić kupą gruzu. Quirion spojrzał spode łba na Sastro. - Nowy król będzie rządził ręka w rękę z Kościołem. Pontyfik z pewnością zażyczy sobie stałej obecności Rycerzy-Bojowni-ków w mieście, także po zduszeniu buntu. - Rycerze-Bojownicy będą nieocenioną pomocą i wsparciem dla królewskiej władzy. - Cieszę się, że się rozumiemy. - Prezbiter pokiwał głową. -A teraz proszę mi wybaczyć, lordzie Carrera, muszę przygotować mowę, którą wygłoszę na odprawie. Poza tym trzeba odwiedzić rannych. 104 - Naturalnie. Czy Wasza Ekscelencja zechciałby mi na koniec udzielić błogosławieństwa? Sastro uklęknął przez Quirionem i pochylił głowę. Prezbiter skrzywił się i wykrztusił słowa błogosławieństwa z taką niechęcią, jakby rzucał klątwę. Di Carrera wstał, z ironiczną emfazą nakreślił na piersi Znak Świętego i wyszedł z komnaty. Tysiąc pięćset mil od Abrusio biały zimowy kożuch okrył szczyty Thurianu. Śnieg zasypał nawet najniższe przełęcze i sułtanat Ostrabaru został odcięty od zachodu i południa nieprzebytą górską barierą, która i tak stanowiła zaledwie forpocztę potężnych i groźnych Gór Jafrarskich. Wieża należała niegdyś do górskiego zamku jednego z ramu-siańskich książąt. W czasach, gdy Ostiber wchodził jeszcze w skład zachodniego królestwa, jego żyzne doliny były upstrzone setkami podobnych twierdz. Jednak przed sześćdziesięciu laty Merducy zajęli wschodnie rubieże kraju, w którym rządził obecnie Aurungzeb Złoty, Pogromca Aekiru. Podwładni pogodzili się z „merduckim jarzmem", jak na zachodzie nazywano rządy Aurungzeba: uprawiali swoje pola, tak jak czynili to od wieków, i zamiana ramusiańskich panów na merduckich robiła im niewielką różnicę. Owszem, ich synowie musieli odbyć przymusową służbę w sułtańskiej armii, ale najbardziej utalentowani z nich robili błyskotliwe kariery. Zdolni żołnierze awansowali szybko i wysoko, gdyż w merduckim wojsku nikt nie oglądał się na ich pochodzenie. Dzięki temu najeźdźcy nie tylko zjednywali sobie ujarzmione ludy, ale także mieli zapewniony stały dopływ świeżej krwi do armii i administracji na podbitych terenach. Dziadowie wojowników, którzy pod sztandarem proroka Ahrimuza podeszli pod mury Aekiru, a potem stanęli pod Wałem Ormanna, dwa pokolenia wcześniej walczyli przeciwko wojskom zjednoczonym pod tą samą chorągwią. Wieśniacy i tak nie mieli wyboru: byli przywiązani do ziemi i kiedy ta zmieniała właściciela, oni zmieniali pana. Taka była naturalna kolej rzeczy. 105 Większa część zamku legła w gruzach, ocalało tylko jedno skrzydło z wysoką wieżą, z której roztaczał się rozległy widok na ciągnące się poniżej doliny. W pogodny dzień wzrok sięgał stąd aż po Orkhan, sułtańską stolicę, mieniącą się w dali błyszczącymi minaretami. Sam zamek stał jednak z dala od ludzkich sadyb, wysoko na thuriańskim pogórzu, i nękani surowymi mrozami górskich zim mieszkańcy porzucili go na długo przed przybyciem Merduków. Mieszkańcy doliny niechętnie rozmawiali o ciemnej wieży, stojącej samotnie wśród smaganych lodowatym wiatrem wzgórz. Mówiło się, że po zmroku widać błyskające w jej oknach tajemnicze światła, a w księżycowe noce po okolicznych płaskowyżach miały grasować potwory. Znikały owce, raz zaginął nawet młody pastuszek. Nikt nie zapuszczał się w pobliże ruin i złowroga forteca mogła bez przeszkód oddawać się kontemplacji rozległych widoków. Potwór odwrócił się od okna i rozciągającego się za nim monochromatycznego krajobrazu, w którym na białym śniegu majaczyły czarne drzewa. Szurając nogami, przemierzył okrągłą komnatę i z westchnieniem opadł na miękki fotel przed kominkiem. Wiatr jak zwykle zawodził przenikliwie w dziurawym dachu, od czasu do czasu dmuchając do środka śniegiem przez pozbawione szyb okno. Potwór był ubrany jak człowiek, lecz jego głowa w groteskowy sposób łączyła elementy anatomii gada i człowieka. Sylwetkę miał niezgrabną i przygarbioną, długie szpony u stóp zgrzytały na kamiennej posadzce. Tylko dłonie przypominały ludzkie, choć palce miały po trzy stawy, a pokryta delikatną łuską skóra mieniła się w świetle ognia zielonkawą poświatą. Nie tylko łuski odbijały światło. Na umocowanych do ścian półkach stały pękate szklane butle w słomianych plecionkach, pełne cieczy, w której blask płomieni budził niezwykłe ognie. W niektórych unosiły się zszarzałe ludzkie płody; miały zamknięte oczy, jakby cały czas spały słodko w łonach matek. W innych 106 znajdowały się zwinięte cielska węży, rozpłaszczone w miejscach, gdzie przyciskały się do szkła. W trzech butlach pływały ciemne, dwunogie sylwetki, które wpatrywały się w komnatę ślepiami przypominającymi rozżarzone węgielki. Poruszały się niespokojnie w płynie, jakby rozdrażnione, że ktoś je uwięził. Powietrze w komnacie było przesycone kwaśną wonią, podobną do tej, jaką wydają stare, przemoczone ubrania. Na stoliku przy kominku stała srebrna taca, na niej zaś dogasało maleńkie ognisko. W popiele było widać drobne kostki i opatrzoną kłami czaszkę, przypominającą skorupkę jaja. Siedzący w fotelu stwór nachylił się nad stolikiem i długim palcem rozgarnął popiół. Oczy mu błysnęły, wściekłym gestem zmiótł szczątki - razem z tacą - wprost do kominka. Zasyczał ze złością i opadł na fotel. Z niszy pod sufitem sfrunął skrzydlaty homunkulus, nieco podobny do miniaturowego gargulca. Przysiadł na ramieniu stwora i szturchnął nosem jego obwisłą szyję. - Nie bój się, Olovie. - Potwór pogłaskał zdenerwowanego malucha. - Nic się nie stało. Batak! W głębi komnaty otworzyły się drzwi i do środka wszedł młody mężczyzna w obszytym futrem płaszczu i wysokich podróżnych butach. Miał czarne jak smoła oczy i obwieszone złotymi kolczykami uszy. Był blady jak ściana i spocony mimo panującego w wieży chłodu. - Tak, mistrzu? - Jak widzisz, znów się nie udało. Straciłem tylko następnego homunkulusa. Młodzieniec podszedł bliżej. - Przykro mi. - Wiem, że ci przykro. Nalej mi wina, dobrze? Mężczyzna bez słowa spełnił tę prośbę. Ręce mu się trzęsły i rozlał odrobinę trunku. Wytarł go pospiesznie rękawem, z lękiem zerkając na siedzącą w fotelu postać. Potwór wziął od niego kieliszek i wychylił go jednym haustem, odchylając głowę jak pijący kurczak. Kiedy kryształowy puchar zatrzeszczał w jego palcach, spojrzał na niego z niechęcią i poirytowany cisnął go w ogień. 107 - Cały świat jest dla mnie nowy - mruknął. - Co chcesz teraz zrobić, mistrzu? Wyruszysz w podróż? Stwór zmierzył go spojrzeniem żółtych ślepi. Powietrze zafalowało, homunkulus zapiszczał i furknął pod sufit. Po chwili na miejscu potwora siedział zwyczajny człowiek, chudy, śniady, o delikatnych, niemal kobiecych rysach. Tylko oczy się nie zmieniły: ich cytrynowy odcień w zestawieniu z atrakcyjnym obliczem sprawiał niezwykłe wrażenie. - Czy teraz mniej się denerwujesz, Bataku? - Miło znów zobaczyć twoją twarz, mistrzu. - Nie mogę utrzymywać tej iluzji dłużej niż przez kilka godzin, a oczu, jak widzisz, w ogóle nie jestem w stanie zmienić. Może dlatego że, jak mówią, oczy są zwierciadłem duszy. - Żół-tooki mężczyzna uśmiechnął się sztucznie. - Wracając do twojego pytania: tak, wyruszę w podróż. Wysłannicy sułtana dotarli już do Alcaras, najmują statki, i to duże, pełnomorskie, nie żadne galery z Levangore. Na dole, we wsi, czeka na mnie powóz z eskortą. Sułtan chce mieć pewność, że dotrę tam, dokąd się wybieram. - Czyli na daleki zachód. Ale dlaczego? Żółtooki wstał, stanął tyłem do kominka i zaczął grzać przy ogniu rozpostarte dłonie. Jego sylwetka zdawała się delikatnie falować, jakby otaczała ją niematerialna powłoka cienia. Jasne światło zawsze osłabiało magiczne iluzje. - Bo tam coś jest. Ja to wiem. Nieraz natykałem się w moich pracach na różne mity, legendy i plotki. Wszystkie prowadziły do jednego wniosku: na zachodzie jest ląd. I coś - albo ktoś - na nim mieszka. Poza tym w moim obecnym stanie nie na wiele zdam się sułtanowi. Kiedy Shahr Baraz, niech go ramusiańskie piekło pochłonie, zniszczył mojego homunkulusa, okaleczył nie tylko moje ciało. Ucierpiał także drzemiący w mojej duszy dweomer. Nadal jestem potężnym Orkhem, mistrzem magii, ale moja moc osłabła. I wolałbym, żeby nie wyszło to na jaw, Bataku. - To zrozumiałe. Ja... - Wiem, wiem, mogę liczyć na twoją dyskrecję. Jesteś dobrym asystentem. Za kilka lat opanujesz czwartą dyscyplinę i zostaniesz magiem jak się patrzy. Zostawiam ci część mojej biblioteki 108 i wystarczającą ilość magicznych substancji, byś bez mojej opieki mógł kontynuować naukę. - Chodzi o dwór, mistrzu, i o harem. To nimi się martwię. Sam dweomer nie wystarczy, żeby być dobrym dworskim magiem u sułtana. Orkh się uśmiechnął - i tym razem był to uśmiech naprawdę serdeczny. - Wiem, ale tę wiedzę musisz sam zdobyć. Nie narażaj się wezyrowi Akranowi. Zabiegaj o względy eunuchów z haremu, bo oni wszystko wiedzą. Nie zdradź sułtanowi ograniczeń swojej mocy, nigdy nie mów, że czegoś nie możesz zrobić. Kręć, motaj, zwódź go, ale nie odkrywaj swoich słabości. Ludzie sądzą, że magowie są wszechmocni, my zaś utwierdzamy ich w tym przekonaniu. - Rozumiem, mistrzu. Będzie mi cię brakowało. Byłeś dla mnie dobrym nauczycielem. - A ty pilnym uczniem. -Masz nadzieję znaleźć na zachodzie lekarstwo na swoją przypadłość? Czy to dlatego wyjeżdżasz? Czy też po prostu chcesz zejść ludziom z oczu? - Aurungzeb zadał mi to samo pytanie, ja jednak nie znam na nie odpowiedzi, Bataku. Wiem jedno: znużył mnie żywot potwora. W porównaniu ze mną nawet trędowaci nie mają pojęcia, co to jest samotność. Olov jest moim jedynym druhem, jedyną istotą, która patrzy na mnie bez lęku i odrazy. - Ależ mistrzu, ja... - W porządku, Bataku. Nie musisz udawać. Znalazłem dokumenty, z których wynika, że na przestrzeni ostatnich wieków kilka statków pożeglowało na zachód i nie wróciło. Wiozły na swoich pokładach pasażerów: czarodziejów, uciekających przed prześladowaniami, jakie spotykały ich w ramusiańskich królestwach. Nie sądzę, by wszystkie te statki zatonęły, wierzę natomiast, że na zachodzie do dziś żyją ci, którzy na nich płynęli. Albo ich potomkowie. Batak wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy. -1 myślisz, że będą umieli cię wyleczyć, mistrzu? - Nie wiem. W każdym razie mam dość dworskich intryg. Chciałbym co dzień o świcie oglądać nowy horyzont. A moja 109 decyzja pasuje do polityki Aurungzeba. Ramusianie już posłali na zachód swoją flotyllę: statki wypłynęły z Abrusio przed miesiącem pod dowództwem gabriońskiego kapitana Richarda Hawkwooda. I pewnie do tej pory już przybiły do brzegu. Mer-duckie sułtanaty nie mogą dopuścić do tego, żeby cały nowy kontynent wpadł w ręce wroga. W tym punkcie całkowicie zgadzam się z Aurungzebem. - Wiesz, że Shahr Baraz żyje, mistrzu? Zniknął razem z tym swoim paszą, Mughalem. Podobno wrócili na wschód, na step. - Słyszałem o tym. Cóż, może być i tak, że nigdy się na nim nie zemszczę. Jego czcigodne stare kości zbieleją w Górach Ja-frarskich albo na bezkresnych równinach Kambaksku. To bez znaczenia. Mam teraz inne sprawy na głowie. Orkh podszedł do marmurowego stołu, na którym stała wzmacniana żelaznymi okuciami skrzynka. Podniósł wieko, zajrzał do środka, pokiwał głową i odwrócił się do Bataka. - Tu znajdziesz szczegółowe informacje na temat mojej siatki szpiegowskiej: nazwiska agentów, szyfry, terminy płatności... Wszystko. Od tej pory ty będziesz nią kierował. Mam swoich ludzi we wszystkich zachodnich królestwach; codziennie ponoszą dla mnie ogromne ryzyko. Niechętnie składam tę odpowiedzialność na twoje barki. Nikomu nie wolno poznać zawartości tej skrzyni. Musisz ją zabezpieczyć najmocniejszymi zaklęciami i zniszczyć, gdyby istniało niebezpieczeństwo, że dostanie się w niepowołane ręce - czyli w każde poza twoimi. Nawet Au-rungzeb nie może jej zobaczyć, rozumiesz? Batak skinął głową. - Jest też druga siatka, złożona z homunkulusów, uśpionych i aktywnych. Rozmieściłem je dosłownie wszędzie, nawet w haremie. Będą twoimi oczami i uszami. Możesz im spokojnie zaufać, bo są obiektywne i bezinteresowne, przynajmniej dopóki nie głodują. Używaj ich z umiarem i bądź dyskretny. Przydadzą ci się przy weryfikacji raportów składanych przez agentów. Kiedy będziesz gotowy do tego, żeby przygarnąć chowańca, radzę ci dobrze: weź homunkulusa. Bywają kapryśne, ale potrafią latać i świetnie widzą w ciemności, a to ważne umiejętności. - Orkh uśmiechnął się leciutko. - Podczas nocnych wycieczek Olova po 110 haremie zdarzało mi się widywać naprawdę niezwykłe sceny. Ta nowa ramusiańska konkubina jest po prostu prześliczna. Au-rungzeb bierze ją dwa razy każdej nocy, z iście młodzieńczym zapałem, chociaż bez szczególnej subtelności. - Otrząsnął się ze wspomnień. - Krótko mówiąc, możesz się nieźle bawić, jeżeli będziesz rozsądnie gospodarował wszystkim, co ci zostawiam. Nie muszę ci chyba mówić, że gdybyś poznał jakieś sekrety, których znać nie powinieneś, zachowaj je dla siebie. Siatka informatorów jest bezcenna, a jej dobro najważniejsze. - Rozumiem, mistrzu. - Od tej chwili należy do ciebie. - Orkh cofnął się od skrzyni. - Zrób z niej mądry użytek. Batak wziął skrzynkę z taką ostrożnością, jakby była zrobiona ze szkła. - Idź już. Męczy mnie utrzymywanie tej iluzji. Kiedy będziesz w wiosce, powiedz rissaldarowi, który dowodzi eskortą, że muszę jeszcze spakować kilka drobiazgów i będę gotowy jutro o wschodzie księżyca. Batak ukłonił się niezgrabnie. W drzwiach odwrócił się jeszcze i powiedział: - Dziękuję, mistrzu. - Kiedy znów się spotkamy, o ile to w ogóle nastąpi, będziesz już prawdziwym magiem, mistrzem czterech z Siedmiu Dyscyplin. Wtedy podamy sobie ręce i nazwiesz mnie Orkhem. Batak uśmiechnął się niepewnie. - Będę niecierpliwie wyczekiwał tej chwili - odparł. I wyszedł. Śnieg chrzęścił jak rozdeptywany biszkopt. Szponiaste łapy kruszyły zmrożoną wierzchnią pokrywę, ale szeroko rozstawione palce nie pozwalały stopom zapaść się głębiej w puch. Nagi, łuskowaty stwór przemykał uliczkami wioski, nerwowo poruszając ogonem na boki. Księżyc lśnił na jego skórze jakby okrywał go wielofasetowy pancerz z czystego srebra. Błyszczące oczy zamrugały, kiedy z nieludzką zwinnością i siłą otworzył 111 okiennice w jednej z chat. W ciemnym pokoju, w kołysce, leżała okutana w koce drobniutka postać. Zaniósł zawiniątko na wzgórza i zaczaj jeść, nurzając pysk głęboko w zdruzgotanym ciałku. Nasyciwszy głód, uniósł łeb i powiódł wzrokiem po dzikich, ośnieżonych szczytach pobliskich gór. Odwrócił się ku zachodowi, gdzie co noc znikało słońce - i gdzie, być może, czekało go nowe życie. Wytarł pysk śniegiem. W zwierzęcej postaci miał iście zwierzęcy apetyt, ale pamiętał, żeby zostawić kąsek dla Olova. OSIEM Kapłani i mnisi zaintonowali kończącą jutrznię Chwalę Bożą. W Charibonie od wieków witano w ten sposób każdy nowy dzień. Prosta, a zarazem nieskończenie piękna melodia, podchwycona przez pół tysiąca głosów, rozbrzmiewała echem pod sklepieniem katedry. Ławy, na których zasiadali mnisi, stały pod ścianami trójkątnego pomieszczenia. Miejsca monsignorów, prezbiterów i biskupów znajdowały się z tyłu nawy; ich fotele miały rzeźbione podłokietniki i ozdobne klęczniki. Inicjanci siedzieli z prawej strony, bracia z innych zakonów - antylianie i paru merkurian — z lewej. Starszy wiekiem inicjant przechadzał się wśród ław, poszturchując tych, którym zdarzyło się przysnąć podczas śpiewania hymnu. Jeżeli drzemiący nieszczęśnik miał na sobie biały habit nowicjusza, zamiast szturchnięcia czekał go solidny kopniak i złowrogie spojrzenie starszego brata. Wielki pontyfik Himerius wziął tego ranka udział w porannym nabożeństwie, choć zwykle tego nie robił. Siedział przodem do braci, a zawieszony na jego piersi Znak Świętego migotał odbitym światłem tysiąca woskowych świec, których blask podkreślał jego orli profil. Tysiące kapłanów oddawało o tej porze cześć Bogu. Powiadano, że Charibon o poranku staje się miastem głosów. Nawet wypływający na połów rybacy na Morzu Tor słyszeli hymny, dobiegające z klasztoru niczym śpiew wodnych duchów - hymny, które miały ponoć moc uspokajania wód i wabiły pod powierzchnię zasłuchane ryby. 113 Jutrznia dobiegła końca. Skrzypnęły ławki, zaszurały stopy na posadzce, śpiewacy rząd za rzędem wstawali z miejsc. Wielki pontyfik pierwszy wyszedł z katedry, w towarzystwie Betanzy, wikariusza generalnego zakonu inicjantów. Za nimi ruszyła kościelna starszyzna, potem szeregowi inicjanci, na końcu zaś młodzi i głodni nowicjusze o zaczerwienionych od mrozu nosach. Rzeka ludzi rozdzielała się na mniejsze strumyki, w miarę jak bracia rozchodzili się do swoich refektarzy. Na śniadanie czekał ich -jak zwykle w Charibonie - chleb z maślanką. Himerius i Betanza nie mieli daleko do pontyfikalnych apartamentów, ale postanowili najpierw trochę się przejść. Naciągnęli kaptury na czoła, schowali dłonie w rękawach habitów i ruszyli na spacer po pustym o tej porze klasztorze. Było jeszcze ciemno: zimowy świt nie spieszył się z nadejściem, a ponieważ księżyc już zaszedł, gwiazdy błyszczały na nieskalanym granatowym firmamencie jak powtykane w aksamit szpilki. Na wyludnionych krużgankach otaczała kapłanów mgiełka ich własnych oddechów. Zanosiło się na śnieg: w górach spadło go już sporo, na sam Charibon przypadła jednak na razie zaledwie dziesiąta część zwykłych opadów. Wszyscy spodziewali się rychłych śnieżyc, wyczekiwali mrozu i czasu, kiedy na skutym lodem Morzu Tor nowicjusze będą mogli wy-szaleć się na łyżwach - przynajmniej w nielicznych chwilach wolnych od klasztornych obowiązków. To już był prawdziwy rytuał, zwyczaj stary jak samo miasto, i dwaj spacerujący kapłani musieli przyznać, że napełnia ich serca nieoczekiwaną otuchą. Betanza, prostolinijny eks-książę z Astaracu, przystanął, odrzucił kaptur z głowy i powiódł wzrokiem po oświetlonym gwiazdami ogrodzie. Rosły w nim potężne, niezgrabne drzewa, zasadzone jeszcze ponoć przed upadkiem imperium. Na wiosnę brunatna trawa eksploduje przebiśniegami, potem zakwitną żonkile i pierwiosnki. A na razie kwiaty spały w zmrożonej ziemi. 114 - Czystki trwają na całym kontynencie - powiedział półgłosem Betanza. - W Almarku, Perigraine, Finnmarku. W mniejszych księstwach całe tysiące ludzi giną na stosach. - To nowy początek - odparł wielki pontyfik. Nos sterczał mu spod kaptura niczym dziób jakiegoś drapieżnego ptaka. - Kościół wymaga oczyszczenia. Odmłodzenia. Czasem niezbędny jest wstrząs i kryzys, aby tchnąć nowego ducha w naszą wiarę. Dopiero kiedy jest zagrożona, możemy jej być naprawdę pewni. - Kryzys faktycznie mamy - zauważył Betanza i uśmiechnął się z goryczą. - Schizma jak się patrzy i wojna z poganami, których hordy zagrażają wszystkim ramusiańskim królestwom. - Torunna nie jest już ramusiańskim królestwem - poprawił go szybko Himerius. - Astarac też nie. W obu na tronach zasiadają heretycy. Bogu niech będą dzięki, że przynajmniej Hebrion pomału wraca na łono Kościoła. Bulla z pewnością dotarła już do Abrusio, a ten ich król-heretyk raczej nie. Abeleyn jest skończony. Hebrion należy do nas. - A Fimbria? - Co Fimbria? - Różnie ludzie mówią. Podobno Fimbrianie ruszyli z odsieczą pod Wał Ormanna. Himerius machnął lekceważąco ręką. - Gadanie nic nie kosztuje. Są jakieś nowe wieści o zdrowiu almarkańskiego króla? Haukira - starego, lecz krewkiego władcę Almarku - zmogła niedawno gorączka. Rozchorował się podczas zimowej podróży powrotnej z konklawe królów, a teraz, przykuty do łóżka, stał się jeszcze bardziej popędliwy i nieznośny niż zwykle. - Dowódca almarkańskiego garnizonu w Charibonie otrzymał wczoraj wiadomość, że król jest umierający. Do dziś mógł umrzeć. - Mamy tam kogoś? - Prałat Marat czuwa u jego łoża. Podobno są przyrodnimi braćmi po ojcu. -To nieistotne. Grunt, żeby Marat był przy nim w chwili śmierci. Najważniejszy jest testament. - Naprawdę sądzisz, że Haukir zapisze państwo Kościołowi? 115 - Nie ma dziedzica, jeśli nie liczyć nic niewartych siostrzeńców. Poza tym zawsze był wiernym sojusznikiem zakonu inicjan-tów; gdyby nie pochodził z królewskiej rodziny, sam by wstąpił w ich szeregi. Tak powiedział Maratowi przed konklawe. Betanza milczał, pogrążony w rozmyślaniach. Gdyby Kościół odziedziczył Almark, jedno z najpotężniejszych królestw zachodu z jego bogactwami, stałby się niezwyciężoną potęgą. Anty-pontyfik - a właściwie uzurpator - Macrobius oraz królowie, którzy go poparli, stanęliby w obliczu Kościoła, który z dnia na dzień przeobraził się w silne świeckie państwo. - Niezłe sobie budujemy imperium - zauważył Betanza. - To będzie ziemskie cesarstwo Ramusia. Mamy okazję przekonać się, co znaczy symetria dziejów, Betanza. Fimbriańskie imperium było tworem świeckim i upadło wskutek wojen religijnych, które doprowadziły do rozpowszechnienia się Prawdziwej Wiary na całym kontynencie. Nadszedł czas, by powstało drugie imperium, państwo religijne, które zbuduje na ziemi Królestwo Boga. Na tym polega moja misja. To dlatego zostałem pontyfikiem. Oczy Himeriusa płonęły gorączkowo w cieniu kaptura. Betanza przypomniał sobie rozgrywki i targi, które wyniosły Himeriusa na pontyfikalny tron. Betanza nawet jako głowa zakonu ini-cjantów bardzo długo pozostawał świeckim dostojnikiem, co pozwalało mu obserwować wydarzenia z innej, niereligijnej perspektywy. Czasem czuł się z tym nieswojo. - Świta - powiedział, gdy niebo na wschodzie zaróżowiło się od pierwszych promieni słońca. Poczuł nagle gwałtowną, niewytłumaczalną ochotę, aby upaść na twarz i zacząć się modlić. Strach, jakiego nigdy w życiu nie zaznał, obudził się w jego duszy jak napierający zewsząd mrok. -Pamiętasz, co mówi Księga Honońusa, ojcze święty? „I przyjdzie bestia na ziemię, a stanie się to w dniach drugiego imperium. Przybędzie z zachodu, a blask jej ślepi straszliwy będzie. Z jej nadejściem nastanie Czas Wilka, a brat podniesie rękę na brata. Wszyscy ludzie padną na twarze i będą czcić bestię". -Honorius był szurniętym pustelnikiem i żebrakiem. Jego brednie trącą herezją. 116 -Mimo to znał Ramusia i był jednym z najbliższych mu uczniów. - Błogosławiony Święty miał wielu uczniów, Betanza. Wśród nich z pewnością trafiali się szaleńcy i mistycy. Skup się na teraźniejszości. Mamy się dziś spotkać z arcyprezbiterem Rycerzy--Bojowników i omówić kwestię rekrutacji. Kościół potrzebuje silnej prawicy, a nie apokaliptycznych halucynacji. — Rozumiem, ojcze święty. Ruszyli dalej pustymi krużgankami Charibonu. Niemy świt rozpruwał ciemne niebo nad ich głowami. Albrec przegapił jutrznię i nie zszedł na śniadanie. Żołądek zacisnął mu się jak pięść. Modlił się, klęcząc na kamiennej posadzce w swojej maleńkiej, lodowatej celi. Brzask sączył się skośnie do środka przez wąskie okno; płomień świecy, przy którym Albrec czytał, za dnia nabrał bladożółtej barwy. Na stole leżały w równych stosikach kartki starego dokumentu. W końcu Albrec wstał i z zatroskaną miną usiadł przy stole, przy którym spędził większość nocy. Jedną ręką zgasił świecę. Promienie słońca zakradały się do celi, w ich świetle dym unosił się pod sufit w szarych smugach i splotach. Mnich śledził ich ruch zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Jeszcze raz zaczął odwracać stronice manuskryptu. Czynił to z taką ostrożnością, jakby pergamin mógł lada chwila stanąć w płomieniach. - Zima ludzkiego żywota - mówił Święty - nastaje z chwilą, gdy ci, którzy go otaczają, zaczynają oceniać i mierzyć wszystko, czego dokonał albo chciał dokonać. A także wszystko to, czego osiągnąć nie zdołał. Bracia moi, posiałem w tej ziemi ziarno, którego wzrost cieszy Boga. Teraz wasza kolej, by się nim zaopiekować. Nic nie zdoła go wykorzenić, albowiem rośnie także w ludzkich sercach, a tam żaden tyran nigdy go nie dosięgnie. Imperium chwieje się w posadach. Nastanie nowy ład, oparty na prawdzie i współczuciu i zgodny z boskim planem. Ale moja rola jest już skończona. Od tej pory inni będą 117 nauczać i głosić prawdę. Jestem tylko człowiekiem, i to wcale niemłodym. - Co zrobisz? - zapytaliśmy go. Święty uniósł głowę i wystawił twarz na poranne promienie słońca, które właśnie wynurzało się znad wzgórz Ostiberu. Całą noc modliliśmy się i rozmawiali. - Pójdę posiać ziarno gdzie indziej. - Przecież nowa wiara rozprzestrzeniła się po całej Normannii - powiedzieliśmy. - Nawet cesarz zaczyna rozumieć, że nie zdoła dłużej ograniczać jej wpływów. Dokąd chcesz iść? Zaczęliśmy go błagać, żeby został z nami, żeby żył w pokoju, otoczony czcią wśród nas, jego wyznawców, którzy do końca życia oddawalibyśmy mu hołd. - To ścieżka pychy - odpad, kręcąc głową. Roześmiał się. -Zrobilibyście ze mnie zasuszonego, pomarszczonego bożka, czcilibyście mnie tak, jak dawno temu plemiona oddawały cześć swoim bałwanom. Nie, przyjaciele, muszę odejść. Przede mną jeszcze długa droga. Widziałem ją. - Nie masz dokąd iść - zaprotestowaliśmy. Baliśmy się, że w czasie wielkich prób, jakie nas jeszcze czekały, zabraknie nam jego przewodnictwa. Ale poza tym kochaliśmy go. Ramusio stał się dla nas jak ojciec. Wydawało nam się, że bez niego świat będzie pusty i straszny. - Jest taka odległa kraina, do której prawda jeszcze nie dotarła - odparł i wyciągnął rękę ku wschodowi, gdzie spieniony Ostian mienił się w słońcu, a w oddali majaczyły czarne szczyty Gór Jafrarskich, wyznaczających granicę cywilizowanego świata. - Kraina, w której nadal panuje mrok. Mogę wykorzystać czas, który został mi dany, i ponieść światło za góry. Łza spłynęła Albrecowi po nosie i skapnęła na bezcenny rękopis. Zły na siebie, natychmiast osuszył ją kawałkiem bibuły. Oczyma wyobraźni widział tamten odległy w czasie świt, kiedy Błogosławiony Święty - u schyłku życia - stał na stoku wzgórza w Ostiberze (teraz zwanym Ostrabarem) i rozmawiał z najbliższymi uczniami, którzy podczas wspólnych z nim wędrówek sami zdążyli się zestarzeć. Był wśród nich święty Bonneval, mający w przyszłości zostać pierwszym wielkim pontyfikiem; był także 118 święty Ubaldius z Neyr, przyszły pierwszy wikariusz generalny zakonu inicjantów. Ludzie, którzy u boku Świętego podziwiali jutrzenkę tamtego dnia, stali się ojcami ramusiańskiego Kościoła. Późniejsze pokolenia kanonizowały ich, a prości ludzie modlili się do nich, oddawali im cześć i unieśmiertelniali ich w tysiącach dzieł sztuki. Ale wtedy, o poranku, którego światło zgasło przed ponad pięciuset laty, byli grupą zwyczajnych ludzi, wylęknionych i zasmuconych perspektywą rozstania z mentorem, wodzem i filarem ich wspólnoty. Kim był tajemniczy narrator? Kto spisał ten bezcenny manuskrypt? Czy naprawdę przy tym był, należał do nielicznego grona wybrańców, z którymi Błogosławiony Święty przemierzał imperialne prowincje i szerzył nową wiarę? Albrec przekładał kolejne kartki, żałując utraconych bezpowrotnie stronic i nieczytelnych akapitów. Odtąd cały Kościół i wszyscy ramusianie święcili tamten osti-berski poranek: ostatni dzień życia Świętego na ziemi. Jego uczniowie patrzyli, jak wprost ze stoku pagórka Ramusio wstępuje do nieba, jak Bóg przygarnia do serca najwierniejszego ze swoich sług. Do czasu, gdy Ostiber dostał się pod panowanie Merduków i zmienił nazwę na Ostrabar, wzgórze było celem pielgrzymek; pąmicy przybywali z całego kontynentu. W kilka lat po cudownym wniebowstąpieniu Świętego wybudowano w tamtym miejscu kościół. Tak przynajmniej uczono Albreca i innych wiernych. Dokument zaś, który antylianin miał teraz przed sobą, opowiadał zupełnie inną historię. Chciał pójść sam. Nikogo ze sobą nie zabrał, nie zgodził się, by ci, z którymi przybył na wzgórze, poszli za nim. Opuścił nas, jadąc na grzbiecie muła, zwrócony ku wschodowi, skąd przychodzi jutrzenka. Nim na dobre zniknął nam z oczu, widzieliśmy, jak wierzchowiec niesie go coraz wyżej i wyżej na górskie przełęcze. I tak oto został na zawsze stracony dla świata zachodu. To właśnie ten zapis - i następne - nie pozwalały Albrecowi zasnąć. Na przemian czytał i modlił się, aż zaczęły go piec oczy, a kolana boleć od klęczenia na zimnej podłodze. W manuskrypcie 119 nie było ani słowa o wniebowstąpieniu, ani śladu cudownej wizji Świętego wkraczającego do Królestwa Bożego. Ramusio dosiadł muła, odjechał i zniknął na drodze wiodącej przez najwyższe góry świata. Konsekwencje tego faktu przyprawiały Albreca o dreszcze. Tym bardziej że historia wcale się na tym nie kończyła. Jednym z rzeszy ludzi, jacy przekraczali wtedy granice imperium, był kupiec imieniem Ochali, Merduk, który co roku przeprowadzał przez jafrarskie przełęcze karawany wielbłądów, wiozące jedwabie, futra i cenną kość z leżących za górami stepów Kurasanu i Kambaksku. Oddawał cześć Rogatemu, jak wszyscy przybysze zza Ostianu. Nazywał go zakazanym imieniem Ke-runnosa. Każdego lata, kiedy docierał na tereny imperium, składał mu ofiary w przydrożnych kapliczkach - w podzięce za bezpieczne pokonanie Gór Jafrarskich. Pewnego razu, jakieś osiem lat po odejściu Ramusia, Ochali zaniedbał swój doroczny obowiązek i nie złożył ofiary Rogatemu. Ci, którzy go znali, pytali, dlaczego tak postępuje, on zaś odpowiadał, że odkrył nową, prawdziwą religię, która nie wymaga ofiar ani oddawania czci bałwanom. Twierdził, że pewien starzec wędruje po stepie, głosi słowo nowej wiary w obozowiskach nomadów i znajduje wielu chętnych shichaczy. W dalekich mer-duckich krainach rodziło się nowe wyznanie, które trafiło do serc koczowniczych watażków. Ostiberscy znajomi Ochalego nie potrafili go namówić na dalsze zwierzenia. Zbywał ich wzmiankami o proroku, który prowadzi skłócone merduckie klany do światła i zgody, niosąc kres wojnom domowym, jakie od niepamiętnych czasów wstrząsały światem za górami. Merduk nie dobywał już broni przeciw Merdukowi; sąsiedzi żyli w harmonii, jak bracia. Prorok Ahrimuz wskazał swojemu ludowi jedyną prawdziwą drogę do zbawienia. Ktoś załomotał do drzwi celi. Albrec podskoczył jak spłoszony zając. Ledwie zdążył zasłonić wiekowy manuskrypt katechizmem, kiedy do środka wszedł brat Commodius. Jego płaskie, bose stopy klapały głośno na kamieniach. - Albrecu! Nie przyszedłeś na jutrznię! Czy coś się stało? Główny bibliotekarz wyglądał tak samo jak zawsze - czyli paskudnie. Jego oblicze nie zmieniło się od trzynastu lat, odkąd razem pracowali: nos wydamy jak ptasi dziób, odstające uszy, okalające tonsurę niesforne frędzle włosów. Ale dla Albreca już nigdy nie miało być zwyczajnym obliczem - nie po tamtym nocnym spotkaniu w podziemiach biblioteki. Commodius z troską i zaciekawieniem pochylił się nad swoim pomocnikiem. - Nie... Nic mi nie jest - wyjąkał Albrec. - Tylko się trochę źle poczułem. Mam lekką biegunkę, więc wolałem zostać w celi. Co chwila ganiam do łazienki. Kłamstwa się mnożyły, grzech gonił grzech, ale Albrec nie miał wyboru. Łgał w imię wielkiej sprawy. - Powinieneś pójść z tym do brata szpitalnika. Nie ma sensu siedzieć w celi i czekać, aż choroba sama minie. Chodź, pójdziemy razem. - Nie, bracie, nie trzeba... Idź lepiej otwórz bibliotekę. Przeze mnie i tak jesteś już spóźniony. - Głupstwa gadasz! - Nie, mówię serio, bracie. Nie chcę, żebyś przeze mnie zaniedbywał obowiązki. Sam pójdę do brata szpitalnika, a po komplecie zajrzę do biblioteki. Napar z maranty na pewno postawi mnie na nogi. Commodius wzruszył szerokimi, kościstymi ramionami. - Jak chcesz. - Podszedł do drzwi, ale odwrócił się na progu. -Brat Columbar mówił mi, że byliście w lochach pod biblioteką. Albrec otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. -Ponoć szukaliście bibuły do skryptorium. A ty, Albrecu, pewnie zacząłeś przy okazji gmerać w starych szpargałach, co? -Oczy Commodiusa zabłysły. - Bądź ostrożny. Tyle tego śmiecia się tam na dole zebrało, że nietrudno o wypadek. Do niektórych tuneli i komnat nikt się nie zapuszczał od czasu upadku imperium - i niech tak zostanie, dobrze? Albrec pokiwał głową. Zupełnie odebrało mu mowę. - Ja cię znam, Albrecu. Chciałbyś wydobywać wiedzę niczym złoto, ale wiedza nie zawsze jest dobra. Niektórych rzeczy lepiej nie ruszać... Znaleźliście bibułę dla Gambio? - Tak, bracie... Trochę tak... 120 121 - To dobrze. Nie będziecie musieli więcej tam zaglądać. No, na mnie już czas. Miałeś rację, mówiąc, że się spóźnię. Przy drzwiach biblioteki zebrała się już pewnie grupka uczonych mnichów, którzy nie darzą mnie w tej chwili szczególną sympatią. Mam nadzieję, że twój żołądek wkrótce się uspokoi, bracie. Czeka cię sporo pracy. Commodius wyszedł i zamknął za sobą drzwi celi. Roztrzęsionemu Albrecowi pot wystąpił na czoło. Columbar się wygadał! Commodius z pewnością go wypytywał. Może nawet widział wtedy Albreca i Avilę w lochach... Albrec wstąpił do zakonu antylianów z kilku powodów. Nienawidził otwartego morza, które dla jego ojca, rybaka, było drugim domem. Kochał książki. A poza tym pragnął spokoju i bezpieczeństwa. Znalazł je w Charibonie i przez trzynaście lat zakonnej służby w bibliotece świętego Garaso ani przez chwilę nie żałował swojej decyzji. Teraz jednak czuł się tak, jakby ziemia usuwała mu się spod stóp. Spokój jego bezpiecznego światka został zburzony. Kapłani w Charibonie mieli takie powiedzenie: z ambony na stos jest tylko jeden krok. Pierwszy raz oprócz czarnego humoru Albrec docenił także prawdziwość tych słów. Odsunął katechizm, zerkając z lękiem w stronę drzwi, jakby Commodius miał się na niego rzucić, ponownie przywdziawszy diabelską maskę. Powinien zniszczyć manuskrypt, spalić go. Albo gdzieś schować i zapomnieć. Niech znajdzie go ktoś inny, za sto lat. Dlaczego właśnie on miał dźwigać to brzemię? Twierdzę stanowczo, kontynuował autor relacji, że Błogosławiony Święty naprawdę przeszedł na drugą stronę Gór Jafrar-skich. Dożywał siódmej dekady swojego żywota, ale nadal był człowiekiem silnym i żwawym, a misjonarski żar jasno płonął w jego sercu. Przypominał kapitana statku, który nie zazna spokoju, dopóki nie odkryje nieznanego lądu - a potem jeszcze jednego, i jeszcze... Miał w sobie żądzę krzewiciela wiary, którą z pewnością natchnął go sam Bóg. Wielcy zdobywcy nie potrafią osiąść na laurach i napawać się odniesionymi sukcesami, lecz zawsze coś pcha ich naprzód, do nowych bitew, w których kładą na szali życie i szczęście, aż ich 122 czas się wypełni. Tak samo było z Ramusiem, który cały czas musiał głosić prawdę, nieść nową wiarę tym, którzy jej nie znali. Ogień, który dawał mu siłę, wykluczał rolę zarządcy zinstytucjonalizowanego Kościoła. Błogosławiony Święty inspirował ludzi i szedł dalej, zostawiając swoim uczniom ułożenie reguł, spisanie katechizmów, ujecie wiary w ramy przykazań i dogmatów. Był człowiekiem niezwykłej łagodności, ale i stalowej woli. Jego siła i determinacja nie były z tego świata; napawały nabożną czcią i lękiem wszystkich, którzy go poznali. Nie mam cienia wątpliwości, że dotarł na rozpościerające się za górami stepy i podbił serca Merduków tak samo, jak wcześniej serca mieszkańców zachodu. Ramusio, Błogosławiony Święty, stał się prorokiem Ahrimuzem. Wiara, która nam, ludziom zachodu, daje siłę, jest tą samą, która inspiruje Merduków, naszych śmiertelnych wrogów. Co za ironia losu. Te słowa raz na zawsze zmieniły świat Albreca. Wierzył, że manuskrypt jest prawdziwy, a jego autor żył przed pięcioma wiekami w tym samym świecie, po którym stąpał Błogosławiony Święty. Twórca rękopisu opowiadał o Ramusiu jak o zwyczajnym człowieku, nauczycielu i przyjacielu w jednej osobie; szczerość relacji przekonała Albreca do prawdziwości czytanych słów. Ramusio i Ahrimuz byli jedną i tą samą osobą. Kościół, królestwa, wszystkie rekwizyty dwóch cywilizacji, które podzieliły świat między siebie, opierały się na nieporozumieniu. Na kłamstwie. Pochylił głowę i modlił się żarliwie, aż zimny pot zaczął mu ściekać po skroniach. Modlił się o odwagę, o siłę, o choćby cząstkę tej determinacji, jaka cechowała Świętego. Brakowało końcówki dokumentu; sznurek, którym były związane stronice manuskryptu, sparciał, i część kartek zaginęła. Albrec nie znał więc ani imienia autora, ani daty powstania dzieła, ale doskonale rozumiał, dlaczego tak pieczołowicie je ukryto. Musiał dowiedzieć się czegoś więcej. Musiał wrócić do kata-kumb. DZIEWIĘĆ Nowe ubranie wcale się Corfe'owi nie podobało, ale krawiec zapewniał go, że tak właśnie wygląda dworski mundur oficerów torunnańskiej armii. Wokół szyi miał wąską kryzę, niżej, na piersi błyszczał mały srebrny ryngraf, zawieszony na srebrnym łańcuszku i ozdobiony oznaką szarży właściciela, czyli w wypadku Corfe'a wizerunkiem trzech szabli. Czarny kaftan, wyszywany złotą nicią i mocno wy watowany w ramionach, miał obszerne rękawy z rozcięciami, przez które przezierała delikatna bawełniana koszula. Całości dopełniały obcisłe czarne rajtuzy i zapinane na sprzączki trzewiki. Trzewiki! Od lat nie nosił takich butów. Czuł się w nich jak ostatni dureń. - Świetnie się pan prezentuje, pułkowniku — stwierdziła królowa wdowa. Krawiec uwijał się wokół Corfe'a jak natrętna mucha. - Czuję się jak manekin - odparł ponuro Corfe. Królowa uśmiechnęła się, złożyła wachlarz i szturchnęła go nim w podbródek. - No, no, pułkowniku, proszę nie zapominać, gdzie się pan znajduje. Król zażyczył sobie widzieć pana na odprawie oficerów, a nie możemy przecież pozwolić, żeby pojawił się pan na naradzie wojennej ubrany jak oderwany od pługa wieśniak. Poza tym... Do twarzy panu w tym stroju, pułkowniku. Jest pan odpowiednio zbudowany, chociaż nóg nie ma pan najdłuższych. To pewnie częste u kawalerzystów, prawda? Corfe nie odpowiedział. Królowa Odelia okrążała go, jakby podziwiała wystawioną na pokaz rzeźbę. Długa suknia szeleściła cicho na marmurowej posadzce. 124 - Ale to - postukała wachlarzem w pochwę z szablą - nie pasuje do tego munduru. Znajdziemy panu lepszą broń. Bardziej elegancką. Ta wygląda jak rzeźnicki tasak. Corfe zacisnął dłoń na rękojeści. - Za pozwoleniem, pani... Wolałbym ją zatrzymać. Królowa stanęła przed nim. Ich spojrzenia się spotkały. -Po co? - Przypomina mi, kim jestem. Dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Corfe czuł za plecami obecność niespokojnego, zafascynowanego krawca. - Przed piątą ma się pan stawić w sali rady - powiedziała Odelia i obróciła się na pięcie. - Radzę się nie spóźnić. Król chyba chce panu coś zakomunikować. Kiedy wychodziła, tren sukni ciągnął się za nią jak ogon żmii. W chwili, gdy pałacowe dzwony wybijały godzinę piątą, wyniosły odźwierny otworzył przed Corfem drzwi sali rady. Corfe przypomniał sobie, jak tuż po przybyciu na Wał Ormanna wkroczył na naradę wojenną generała Martellusa - ale to było co innego. Tam oficerowie ubierali się jak żołnierze frontowi i planowali bitwę z wrogiem, który stanął u bram ich twierdzy. To zaś, co Corfe zastał w pałacu, bardziej przypominało zabawę i parodię niż prawdziwą wojnę. Powitał go tłum oficerów w przepysznych mundurach: piechota na czarno, kawaleria na bordowo, artyleria na granatowo. Wszędzie było pełno srebra i złota, bladych koronek i piór kołyszących się na czapkach - nie wszyscy bowiem pozdejmowali nakrycia głowy. Król Lofantyr wyglądał olśniewająco w czerni, srebrnych rajtuzach, przepasany szkarłatną szarfą generalską. Światło tuzina lamp połyskiwało w srebrnych sprzączkach trzewików, pierścieniach i wysadzanych klejnotami dystynkcjach i symbolach zakonów rycerskich. Corfe ukłonił się najniżej jak umiał. Mimo że był kawałerzystą, odrzucił propozycję włożenia bordowego munduru oficera jazdy i wybrał czerń piechoty. Teraz się z tego cieszył. 125 - Pułkowniku... - Król skinął na niego. - Proszę, proszę bliżej. Bez przesady z tą etykietą. Panowie, przedstawiam wam pułkownika Corfe'a Cear-Inafa, żołnierza armii Johna Mogena i obrońcę Wału Ormanna. Rozległ się zgodny powitalny pomruk. Kilkunastu oficerów zmierzyło Corfe'a przenikliwymi spojrzeniami, aż ciarki przeszły mu po plecach. Zaraz jednak z powrotem pochylili się nad długim stołem, który dominował w wystroju komnaty. Był zawalony papierami, ale niemal całą długość blatu zajmowała olbrzymia mapa Torunny i jej najbliższych okolic. Corfe chciał podejść bliżej, lecz ktoś zastąpił mu drogę. Zirytowany, podniósł wzrok i rozpoznał jednego z dandysów z pierwszej pałacowej audiencji. - Chorąży Ebro się kłania, pułkowniku - rzekł z uśmiechem młody żołnierz. - My się już chyba znamy, chociaż przyznam, że w bojowym rynsztunku wyglądał pan zgoła inaczej. Corfe skinął głową. Zapadło niezręczne milczenie, aż w końcu Ebro odsunął się na bok. - Och, proszę mi wybaczyć, pułkowniku. Szabla Corfe'a była ciężka i niezgrabna, znacznie mniej wygodna od lekkich rapierów, jakie nosili u pasa pozostali oficerowie. Przez nią nie mógł przepchnąć się do stołu i musiał zerkać na mapę zza pleców pochylonych nad nią ludzi. Rogi sztywnej mapy obciążono odlanymi ze srebra figurkami torunnańskich piki-nierów, żeby się nie zwijała. Na stole znajdowały się też karafki, kryształowe kieliszki i ozdobny, tępy sztylet, który król Lofantyr wziął właśnie do ręki, by użyć go w charakterze wskaźnika. - W tej chwili są tutaj. - Postukał w mapę w miejscu odległym o jakieś dwieście pięćdziesiąt mil od Charibonu. - Na Wzgórzach Nariańskich. - Ilu, Wasza Wysokość? - zapytał ktoś. Corfe po głosie rozpoznał zgryźliwego, wąsatego pułkownika Menina. - Duże tercio z całym majdanem. Pięć tysięcy samych żołnierzy. W sali rozległ się szmer szeptów. - To nieoceniona pomoc - przyznał Menin, choć w jego głosie dało się słyszeć powątpiewanie. - Fimbrianie znów maszerują przez Normannię... - mruknął ktoś inny. - Kto by pomyślał? 126 - Czy Martellus już wie, Wasza Wysokość? - Wczoraj wysłałem kurierów na wał - odparł król. - Martellus z pewnością ucieszy się na wieść o takich posiłkach. Pięć tysięcy ludzi to poważna siła, więc mniejsza o to, skąd przychodzą. Żołnierze marszałka Barbiusa idą na lekko, forsownym marszem. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za sześć tygodni staną nad Searilem. Zdążą się rozeznać w sytuacji, zanim wiosną wojna rozgorzeje na nowo. Lofantyr odwrócił się do starszego mężczyzny, który stał obok z plikiem papierów w ręce, a teraz szepnął coś królowi na ucho. - Rozkazaliśmy generałowi Martellusowi rozesłać patrole i na bieżąco kontrolować stan gotowości merduckiej armii. W tej chwili Merducy siedzą spokojnie w zimowisku. Odesłali nawet całkiem spore oddziały na wschód, żeby zabezpieczyć szlak zaopatrzeniowy. Przenieśli także kawalerię i słonie bliżej portów na Ostianie, do których mogą dostarczać zapasy drogą wodną. Nie mamy powodów obawiać się zimowego szturmu z ich strony. Corfe rozpoznał trzymane przez urzędnika dokumenty: to były raporty, które przywiózł z Wału Ormanna. - Co z bullą, w której wielki pontyfik domaga się odsunięcia Martellusa od dowodzenia obroną wału? - burknął Menin. - Zignorujemy ją. Himerius nie jest pontyfikiem, lecz uzurpatorem. My go nie uznajemy. Macrobius, prawowita głowa Kościoła, przebywa teraz w Torunnie. Wszyscy go widzieliście. Nie obowiązują nas edykty wydawane w Charibonie. - Co z południem, Wasza Wysokość? - zapytał mężczyzna po siedemdziesiątce, przepasany generalską szarfą. - Ach tak... Rzeczywiście, otrzymaliśmy doniesienia o buncie, który szerzy się w miastach na południowym wybrzeżu - odparł niedbałym tonem Lofantyr. - Ale to bez znaczenia. Niektórzy ambitni arystokraci, wśród nich książę Rone i landgraf Staed, postanowili uznać Himeriusa i okrzyknęli naszą królewską mość heretykiem. Zajmiemy się nimi. Debata trwała. Wszyscy przemawiali twardo, ostro, po żołniersku. John Mogen powiedział kiedyś, że ci, co radzą, kochają dyskusje, ale nie lubią się bić. Corfe nie mógł się oprzeć wrażeniu, że 127 w naradzie chodzi nie tyle o kwestie strategii i taktyki, co raczej o zwrócenie na siebie uwagi króla. Zdążył zapomnieć, jak bardzo wojskowi ze stolicy różnią się od żołnierzy, którzy bronią granic Torunny. Teraz ta różnica go przygnębiła. To nie byli tacy sami ludzie jak ci, u boku których walczył w Aekirze i bronił Wału Ormanna; nie dorastali do pięt podwładnym Johna Mogena. Chociaż z drugiej strony... Może zbyt pochopnie oceniał stołecznych żołnierzy, może za rzadko obracał się w towarzystwie szeregowców. Poza tym, upomniał się w duchu, kto jak kto, ale on naprawdę nie miał prawa ich krytykować. Kiedy Aekir dogorywał, on zdezerterował z macierzystego regimentu. Kiedy jego towarzysze toczyli heroiczny bój, osłaniając odwrót kolumny cywilów, on wolał się wtopić w tłum uciekinierów. Nie powinien o tym zapominać. Nie rozumiał jednak, dlaczego na naradzie nikt ani słowem nie zająknął się na temat uchodźców. Obozy na przedmieściach z każdym dniem coraz bardziej pęczniały od zrozpaczonych wygnańców z Aekiru, których najpierw przepędzono z rodzinnego miasta, a później także spod Wału Ormanna. Na miejscu króla zatroszczyłby się o te zdesperowane masy, zadbał, by miały strawę i dach nad głową. Dopóki trwała zima, mogły sobie obozować pod miastem choćby i tysiącami, ale z nadejściem wiosny nie uniknie się zagrożenia zarazą, a był to wróg gorszy od naj-straszniejszych merduckich hord. Królewscy doradcy wrócili do sprawy zbuntowanych południowych prowincji. Perigraine najprawdopodobniej sprzyjało potajemnie zbuntowanym arystokratom, zaś nalbeńskie galery przewoziły przeznaczoną dla nich broń. Na razie bunt miał charakter lokalny, gdyby jednak jakiś przywódca zjednoczył rebe-liantów, mogliby stać się poważnym zagrożeniem dla korony. Dlatego należało niezwłocznie podjąć stanowcze kroki. Część oficerów na ochotnika zgodziła się poprowadzić na południe karną ekspedycję i przynieść królowi głowy buntowników na srebrnej tacy; wszyscy zapewniali Lofantyra o swojej lojalności, on zaś wylewnie im dziękował. Corfe milczał. Nie podobało mu się, że królewski sztab lekceważy kwestię obrony Wału Ormanna. Oficerom wydawało się 128 chyba, że główne natarcie Merduków zostało rozbite, niebezpieczeństwo zażegnane, wiosną zaś można się spodziewać co najwyżej sporadycznych, nic nie znaczących potyczek. Ale Corfe był na wale, widział mrowie Merduków, baterie dział, szeregi słoni bojowych zwarte w ataku niczym żywy mur i doskonale wiedział, że prawdziwy szturm jeszcze nie nastąpił - i że nastąpi wiosną. Obrońcy wału z radością powitają posiłki (o ile Fimbrianie zgodzą się walczyć ramię w ramię z Torunnanami, swoimi dawnymi wrogami), lecz pięć tysięcy żołnierzy nie wystarczy. Miał nadzieję, że Lofantyr i jego doradcy zdają sobie z tego sprawę. Nużyło go słuchanie o ludziach, których nazwisk nie znał, i o miastach leżących gdzieś na południu, daleko od linii frontu. Podobnie jak inni podwładni Mogena, również Corfe upatrywał głównego wroga w leżących na wschodzie sułtanatach. Merducy byli jedynym prawdziwym zagrożeniem dla zachodniego świata, poza nimi nic nie miało znaczenia. Ale tu, w Torunnie, wojskowi widzieli to inaczej. Obrona wschodniej granicy była dla nich tylko jednym z wielu zadań i nie miała bynajmniej najwyższego priorytetu. Zaczynał się niecierpliwić. Chciał jak najprędzej wrócić na wał, na prawdziwe pole bitwy. - Nie ulega wątpliwości, że musimy wysłać na południe ekspedycję, która zdławi bunt w zarodku i ukarze zdrajców - zachrypiał pułkownik Menin. - Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, chemie wezmę kilka tercios i dam buntownikom nauczkę. -Nie wątpię w pańską lojalność, pułkowniku, ale pańskie zdolności bardziej przydadzą mi się tutaj, na miejscu. Dlatego pomyślałem o innym dowódcy tej misji. Młodsi oficerowie popatrywali na siebie spode łba, próbując się domyślić, któremu z nich król powierzy to zaszczytne zadanie. - Nasze oddziały poprowadzi pułkownik Cear-Inaf- wyjaśnił Lofantyr. Jego głos wyrwał Corfe'a z zamyślenia. - Słucham? Król westchnął i powtórzył, tym razem bardziej stanowczym tonem: 129 - Nasze oddziały poprowadzi pułkownik Cear-Inaf. Wzrok wszystkich spoczął na Corfem, który był równie zaskoczony, co przerażony. Ma wyruszyć z misją na południe? Z dala od wału?! Nie chciał tego. Ale i nie mógł odmówić. Więc to o tym wspominała wcześniej królowa wdowa. Jej zawdzięczał ten przydział. Ukłonił się, próbując opanować gonitwę myśli. - Wasza Wysokość jest niezwykle uprzejmy. Pozostaje mi tylko ufać, że nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei. Lofantyr chyba dał się ugłaskać, chociaż było w jego sposobie bycia coś, co wcale się Corfe'owi nie podobało. Czyżby król był rozbawiony? -Pański oddział czeka na północnym placu defiladowym, pułkowniku. Dostanie pan także adiutanta, rzecz jasna. Będzie nim chorąży Ebro... Corfe odwrócił się i ujrzał stojącego tuż obok Ebro, który z nieprzeniknioną twarzą sztywno pokłonił się królowi. Jemu też to zadanie było nie w smak. - Spróbuję przydzielić panu jeszcze paru oficerów. - Dziękuję, Wasza Wysokość. Czy mogę się dowiedzieć, jak brzmią rozkazy? - Otrzyma je pan w stosownym czasie, pułkowniku. Na razie sugeruję, byście razem z adiutantem zapoznali się ze swoimi nowymi podwładnymi. W ciszy, która zapadła po słowach Lofantyra, Corfe ukłonił się i wyszedł z sali. Ebro szedł tuż za nim. Gdy tylko znaleźli się na korytarzu, Corfe wściekłym gestem zerwał kryzę z szyi i cisnął ją na podłogę. - Zaprowadź mnie na północny plac defiladowy - warknął do Ebro. - Bo ja nie mam pojęcia, gdzie to jest. Corfe najwyraźniej nie był odosobniony w swojej niewiedzy. We dwóch obeszli wszystkie koszary i zbrojownie w pomocnej części miasta, ale żaden z napotkanych tam kwatermistrzów, sierżantów i chorążych nie słyszał nigdy o północnym placu 130 defiladowym. Corfe zaczynał już podejrzewać króla o okrutny żart, gdy jakiś służalczy urzędas w jednym z arsenałów poinformował ich, że poprzedniego dnia przybył do miasta oddział poborowych, którzy rozbili biwak na placu w pobliżu północnego muru. Zasugerował, że może właśnie tych ludzi szukają. Ruszyli we wskazanym kierunku. Błyszczące buty Corfe'a szybko pokryły się zimowym błockiem. Nieszczęśliwy Ebro szedł za nim bez słowa, starając się omijać kałuże. Rozpadało się i chorąży we wspaniałym dworskim rynsztunku upodobnił się do zmokłego ptaka o pięknych piórach. Ta przemiana sprawiła pochmurnemu Corfe'owi sporą satysfakcję. Wreszcie wynurzyli się z ciasnych, cuchnących zaułków na otwartą przestrzeń, ze wszystkich stron otoczoną drewnianymi domami. W głębi, za zasłoną deszczu, opatrzone blankami mury miejskie wznosiły się niczym górskie turnie. Corfe otarł ściekającą mu z brwi wodę. Nie wierzył własnym oczom. - To niemożliwe... - wykrztusił Ebro. - To nie mogą być oni! Corfe jednak zrozumiał, że Ebro się myli, a król faktycznie okrutnie sobie z nich zakpił. Po obrzeżu placu przechadzali się torunnańscy halabardnicy. Arkebuźnicy stali w drzwiach okolicznych sklepów i warsztatów, chroniąc broń przed deszczem, i ziewali szeroko. Młody chorąży w narzuconym na ramiona zabłoconym płaszczu podszedł do Corfe'a i Ebro. Zasalutował, gdy tylko jego wzrok padł na insygnia na ryngrafie pułkownika. -Dzień dobry, panie pułkowniku. Czy mam przyjemność z pułkownikiem Cear-Inafem? Corfe westchnął ciężko. Nie mogło być mowy o pomyłce. - Tak, to ja, chorąży. Co to ma być? Oficer zerknął przez ramię na plac, na którym zebrano chyba z pięciuset ludzi. Siedzieli w szeregach na zabłoconym bruku, jakby lodowata ulewa przygwoździła ich do ziemi. Byli w łachmanach i cuchnęli jak siedem nieszczęść. Na nogach mieli kajdany, a brudne, niechlujne grzywy skrywały ich twarze. - Pół tysiąca galerników z królewskiej floty - wyjaśnił pogodnym tonem chorąży. - Głównie dzikusy z Felimbri, czciciele Rogatego. Diabły wcielone. Na pańskim miejscu miałbym się przy 131 nich na baczności, pułkowniku. W nocy próbowali zatłuc jednego z moich ludzi. Musieliśmy dwóch zastrzelić. W sercu Corfe'a zaczął wzbierać tępy gniew. - To niemożliwe, panie pułkowniku, ktoś na pewno się tu pomylił - protestował tymczasem Ebro. - Albo król sobie z nas zażartował. - Wątpię - mruknął Corfe. Patrzył na stłoczonych na placu żałosnych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Nie spuszczali bynajmniej wzroku, lecz popatrywali na niego hardo spod opadających na twarz zawszonych i skołtunionych kłaków. Byli silni i muskularni, jak na galerników przystało, ale cerę mieli bladą, a wielu kaszlało dychawicz-nie. Paru zobojętniałych na deszcz i kamienne podłoże po prostu legło w błocie. Tak więc miał wyglądać pierwszy legion Corfe'a: banda niepokornych niewolników, barbarzyńców z leżących w głębi kontynentu stepów. Przyszła mu do głowy myśl, że mógłby wrócić do pałacu i złożyć dymisję. To królowej zawdzięczał ten przydział, ale widać było, że jej interwencja jest nie w smak Lofanty-rowi. Nagle zdał sobie sprawę, że właśnie na to liczył król: Corfe miał odmówić, a wtedy już nigdy nie dostałby innego zadania. To przeważyło szalę. Stanął przed niewolnikami. - Czy jest wśród was ktoś, kto zna normannijski i mógłby przemawiać w imieniu pozostałych? Skuci galernicy poszeptali chwilę między sobą, aż wreszcie jeden z nich wstał i szczękając łańcuchami, podszedł do Corfe'a. - Ja znam wasz język, Torunnaninie. Był wysoki i potężnie zbudowany, dłonie miał jak półmiski, a na jego ramionach widniały blizny po dawnych chłostach. Płowa broda opadała mu na pierś. W okrutnej twarzy błyszczało dwoje niebieskich oczu, którymi bez lęku patrzył na Corfe'a. - Jak się nazywasz? - Marsch. W naszej mowie to słowo oznacza orła. - Czy możesz mówić za innych? Marsch wzruszył ramionami. - Może tak, może nie. 132 - Wiesz, dlaczego zdjęto was z galer? -Nie. - Powiem ci, a ty im to przetłumaczysz. Słowo w słowo. Rozumiemy się? Marsch spojrzał na niego z ukosa, ale widać było, że jest zaintrygowany. - Niech będzie. - Niech będzie, panie pułkowniku - zasyczał Ebro, ale Corfe uciszył go gestem. - Nie jesteście już niewolnikami Torunny - zaczął, podnosząc głos, żeby wszyscy go słyszeli. - Jesteście wolnymi ludźmi. Marsch przetłumaczył jego słowa, które wywołały spore poruszenie, ale niewolnicy, mimo że wytrąceni z dotychczasowej apatii, nadal nieufnie popatrywali na Corfe'a. - To jeszcze nie znaczy, że możecie robić, co się wam podoba. Ja nazywam się Corfe. Od tej pory macie mnie słuchać jak jednego ze swoich wodzów, bo to dzięki mnie odzyskaliście wolność. Pochodzicie z Gór Cymbryckich. Byliście kiedyś wojownikami. Teraz znów możecie nimi zostać, ale tylko pod moim dowództwem. Marsch basowym głosem powtarzał przemowę Corfe'a w języku górskich plemion. Ani na moment nie spuszczał z oczu jego twarzy. - Potrzebuję żołnierzy, dlatego oddano mi was pod komendę. Nie będziecie walczyć przeciwko swoim, lecz przeciw Torunna-nom i Merdukom. Macie na to moje słowo. Służcie mi wiernie, a zapracujecie na kawałek chleba i wieczną chwałę. Zdradźcie mnie, a zabiję bez wahania. Nie obchodzi mnie, jakiego boga czcicie ani jakim mówicie językiem. Liczy się to, że jesteście moimi żołnierzami. I jeśli będziecie wykonywać moje rozkazy, dopilnuję, by traktowano was jak żołnierzy. Jeżeli komuś się to nie podoba, niech wraca na galerę. Marsch skończył tłumaczyć. Po całym placu poniósł się szmer prowadzonych półgłosem rozmów. - Panie pułkowniku, nie miał pan prawa ich wyzwalać - zauważył Ebro. - To moi ludzie! - warknął Corfe. - Nie chcę być generałem niewolników! 133 Marsch, który usłyszał tę wymianę zdań, podszedł jeszcze bliżej, dzwoniąc łańcuchami. - Nie łżesz, Torunnaninie? -Nie. - Dasz nam wolność w zamian za nasze miecze? -Tak. - Dlaczego nas wybrałeś? Jesteśmy dla was dzikusami i poganami. - Nie wybrałem was - odparł bez ogródek Corfe. - Nie biorę was dlatego, że chcę, tylko dlatego, że muszę. Ale jeśli zgodzicie się pode mną służyć, przysięgam, że będę walczył o wasze dobro jak o swoje. Barbarzyńca chwilę analizował jego słowa. - Możesz na mnie liczyć - rzekł w końcu i przytknął pięść do czoła w wojskowym salucie barbarzyńców. Ci, którzy dostrzegli jego gest, zaczęli gramolić się na nogi i go powtarzać. - Jeżeli odwrócimy się od ciebie, niech nas morze pochłonie -dodał Marsch. - Niech zielone wzgórza otworzą się i nas połkną. Niech gwiazdy spadną i nas zmiażdżą. To była stara, pierwotna przysięga górskich plemion, pogańskie przyrzeczenie lojalności. Corfe odparł: - Związany tą samą przysięgą, przyrzekam dochować wam wierności. Wszyscy na placu wstali już i powtarzali przyrzeczenie Mar-scha w swojej mowie. Corfe wysłuchał ich do końca. Miał niezwykłe przeczucie, że oto rodzi się coś, czego dalszych losów nie potrafi ogarnąć; w tej chwili ważyła się cała jego przyszłość. Przeczucie uleciało, a on stał w deszczu naprzeciwko pięciuset skutych kajdanami ludzi. Odwrócił się do młodego chorążego, który z rozdziawionymi ustami śledził rozwój wydarzeń. - Rozkuć ich - polecił. - Ale, panie pułkowniku, ja... - Natychmiast! Chorąży zbladł, zasalutował pospiesznie i pobiegł po klucze. Ebro wodził dookoła tępym wzrokiem. 134 - Chorąży! - Corfe przywołał go do porządku. Ebro wyprężył się na baczność. - Znajdźcie im ciepłe lokum. Jeżeli nie będzie miejsca w koszarach, zakwaterujcie ich w jakimś prywatnym magazynie. Nie chcę, żeby dłużej mokli. - Tak jest, panie pułkowniku. Corfe odwrócił się do Marscha. - Kiedy ostatnio jedliście? Olbrzym wzruszył ramionami. - Dwa albo trzy dni temu... panie pułkowniku. -Chorąży Ebro, pobierzecie w moim imieniu pięćset racji żywnościowych z miejskich magazynów. Jeżeli ktoś będzie zadawał pytania, odeślijcie go do... do królowej wdowy. Ona potwierdzi moje rozkazy. - Tak jest. Panie pułkowniku... - Do roboty. Nie traćcie czasu, chorąży. Ebro oddalił się bez słowa. Torunnanie zaczęli rozkuwać barbarzyńców. Arkebuźnicy pozapalali lonty i czekali z bronią w pogotowiu. Uwolnieni galernicy ustawiali się w szeregu za Marschem. Oto mój oddział, pomyślał Corfe. Wygłodniali, półnadzy i bezbronni barbarzyńcy. Zdawał sobie sprawę, że na drodze oficjalnej nie zdobędzie dla nich ani krzty ekwipunku. Byli zdani tylko na siebie - ale byli jego żołnierzami. CZĘŚĆ DRUGA ZACHODNI KONTYNENT DZIESIĘĆ Powietrze było tu inne, dziwnie gęste. Ściekało im do gardeł, wciskało się przez szczeliny w pancerzach i zalegało w środku niczym namacalny ciężar. Spływało do płuc, czerwieniło twarze, wyciskało szkliste krople potu na czołach. Żołnierze poprawiali nerwowo kirysy, jakby chcieli odciągnąć lepiące się do szyi kołnierzyki koszul. Biały piasek oblepiał buty, od jego blasku bolały oczy, ale brnęli uparcie przed siebie. Kilka kroków dalej huk łamiących się na rafie fal przycichł i zdawał się dobiegać z innego świata. Otuliła ich dżungla, słoneczny skwar osłabł, upał stał się nagle lepki i wilgotny. Zachodni Kontynent. Skończył się piasek, pod stopami zamlaskały gnijące liście. Cięli na odlew pnącza, rozchylali gałęzie, odsuwali ostre liście palm i olbrzymie paprocie. Szum morza, które przez całe tygodnie zastępowało im cały świat, rozpłynął się w oddali. Znaleźli się w całkiem obcym uni-wersum, w krainie cienia; ze wszystkich stron otaczały ich niebosiężne drzewa, których korony nie przepuszczały ani odrobiny światła. Sterczące nad ziemią, odsłonięte korzenie przypominały splątane kończyny trupów zalegających pobojowisko; wydawało się, że specjalnie czepiają się nóg żołnierzy. Na pniach o średnicy dwóch sążni rosły grzyby wielkie jak tarcze. Las wprost kipiał życiem, nawet powietrze było gęste od gryzących muszek, które przy każdym oddechu wpadały im do ust. Odór wilgoci, rozkładu i pleśni był wszechobecny. 139 Przedarli się nad strumień, który musiał gdzieś na plaży uchodzić do morza, i przeszli w bród na drugi brzeg. Zarośla trochę się przerzedziły, więc siekąc na prawo i lewo kordelasami, byli w stanie wyciąć w gąszczu coś na kształt ścieżki. Kiedy zatrzymali się, żeby nabrać tchu - co wcale nie było tu łatwe, gdyż gęste powietrze wcale nie chciało wypełnić żądnych tlenu płuc - zewsząd dobiegały ich dźwięki nowego świata. Z gęstwiny dochodziły piski, jęki, świergoty, gwizdy i wybuchy ludzkiego, zdawałoby się, śmiechu - chichot obcych, niewidzialnych istot, którym obecność i zamiary przybyszów były całkiem obojętne. Kilkunastu żołnierzy uczyniło w powietrzu Znak Świętego. Coś poruszało się wysoko, w koronach drzew, gdzie panowało światło, gdzie istniały kolory i gdzie - być może - docierało świeże powietrze. Kątem oka widzieli trzepoczące i skaczące po gałęziach cienie. - Ten las żyje - mruknął Hawkwood. - Cały. Znaleźli maleńką polankę. Strumień przecinał ją z beztroskim bulgotem i lśnił jak kryształ w pojedynczym promieniu słońca, który jakimś cudem przedarł się przez liście aż na dno dżungli. - Wystarczy - stwierdził Murad. Otarł pot z twarzy. - Sierżancie Mensurado, sztandar. Mensurado, z twarzą do połowy ukrytą w cieniu hełmu, wystąpił przed szereg i wbił flagę w miękką ziemię na brzegu strumienia. Z sakwy przy pasie Murad wyjął zwój pergaminu i rozwinął go ostrożnie. Mensurado warknął na żołnierzy, a ci natychmiast stanęli na baczność. Murad zaczął czytać: - „W roku Błogosławionego Świętego pięćset pięćdziesiątym pierwszym, dwudziestego pierwszego dniaendoriona, ja, lord Murad z Galiapeno, obejmuję tę ziemię w posiadanie w imieniu naszego szlachetnego monarchy króla Abeleyna Czwartego, władcy Hebrionu i Imerdonu. Od tej pory będzie nosiła nazwę..." - Murad powiódł wzrokiem po ogromnych drzewach i rozjazgotanej dżungli - „...Nowy Hebrion. Na mocy przysługującego mi prawa przyjmuję tytuł wicekróla i gubernatora tej najdalej na zachód wysuniętej części hebriońskiego królestwa". Sierżancie, salut. Wyćwiczony na placu manewrowym ryk Mensurado zawstydził całą dżunglę: -Salwa! Pal! 140 Salwa zabrzmiała jak pojedynczy ogłuszający wystrzał. Szary dym zasnuł polanę i zawisł w powietrzu niczym kłębki brudnej bawełny. Las zamilkł. Porażeni nagłą ciszą żołnierze popatrywali niepewnie na otaczającą ich ścianę zieleni. Odruchowo zacieśnili szyki. Tuż za granicą polany rozległ się chrzęst łamanych gałęzi i z gąszczu wynurzył się chorąży di Souza - w napierśniku, czerwony jak piwonia, z piaskowożółtymi włosami. Za nim z wysiłkiem brnęli Bardolin i dwaj marynarze. Podekscytowany chochlik siedział czarodziejowi na ramieniu. - Usłyszeliśmy strzały, ekscelencjo - wysapał di Souza. -Wróg uciekł - odparł Murad, przeciągając zgłoski. Poluzował sznurki, którymi była związana okręcona wokół drzewca hebriońska flaga, i proporzec oklapł swobodnie. Wyglądał jak piękna, złoto-szkarłatna szmata. - Czekam na raport, chorąży -warknął Murad, odganiając ręką dym sprzed twarzy. - Na brzeg dotarła druga grupa szalup. Marynarze rozładowują beczułki z wodą. Seąuero prosi, żeby pozwolić mu sprowadzić ocalałe konie na brzeg. Chce zacząć szukać dla nich paszy. - Odmawiam. Konie nie są teraz najważniejsze. Najpierw musimy założyć obóz i zbadać okolicę. Nie mamy pojęcia, jakie dia-belstwa kryją się w tym gąszczu. Mensurado pokrzykiwaniem i kuksańcami przekonał wystraszonych żołnierzy, żeby ponownie załadowali arkebuzy. Murad rozejrzał się po polanie. Las ożył, ale ludzie zaczynali oswajać się z jego odgłosami -już ich nie przerażały; były natrętne, lecz można się było do nich przyzwyczaić. - Tu rozbijemy obozowisko - stwierdził Murad. - Miejsce dobre jak każde inne, a przynajmniej będziemy mieli blisko do strumienia. Pańscy ludzie, kapitanie Hawkwood, też mogą tu uzupełnić zapasy wody. Hawkwood spojrzał na płytki potok, którego wodę zmąciły już żołnierskie buciory. Nic nie powiedział. Bardolin stanął obok niego. Rękawem starł pot zalewający mu strugami twarz i szerokim gestem wskazał otaczającą ich zewsząd dżunglę. 141 - Widziałeś kiedyś coś podobnego? Co za drzewa! Hawkwood pokręcił głową. - Byłem w Macassarze, woziłem stamtąd kość słoniową, skóry i złoto, ale tu jest zupełnie inaczej. Tego lasu nikt nigdy nie karczował; to pierwotna dżungla i pierwotny kraj, w którym ludzka stopa jeszcze nie postała. Te drzewa mogą pamiętać czas Stworzenia. -1 śnić niezwykłe sny - dodał z roztargnieniem Bardolin. Pogłaskał chochlika. - To miejsce przesycone mocą, Hawkwood. Tętni dweomerem, ale nie tylko. Drzemie w nim siła, która jest związana z naturą lasu. Na razie chyba nas nie zauważyła, ale zauważy. Wszystko w swoim czasie. - Spodziewaliśmy się, że kontynent może być zamieszkany. - Nie mam na myśli mieszkańców, lecz samą ziemię. Norman-nia należy do nas; dawno temu złamaliśmy ją, zgwałciliśmy i zmusiliśmy do uległości. Jesteśmy jej krwią. A ten kraj nie ma pana. Do nikogo nie należy. - Nie wiedziałem, że taki z ciebie mistyk, Bardolinie - odparł zgryźliwie Hawkwood. Strzaskany obojczyk dawał mu się we znaki. - Nie jestem mistykiem - odparł mag z uśmiechem. Wyraźnie się ożywił, jakby nagle obudził się z transu. - Może po prostu się starzeję. - Starzejesz się? Ty się starzejesz?! No to dziarski z ciebie staruszek, nie ma co. Na polanę weszli dwaj marynarze, Mihal i Masudi. Jeden z nich niósł drewniane pudełko. - Velasca pyta, czy może puścić ludzi na brzeg - zapytał Masudi. Jego czarna twarz błyszczała od potu. - Jeszcze nie. Nie jesteśmy na wycieczce, do cholery. Powiedz mu, żeby zajął się uzupełnieniem zapasu wody. - Tak jest. To jest ta skrzynka, którą mieliśmy przynieść z kabiny, kapitanie. - Postawcie ją tutaj. Murad podszedł do nich. - Biorę mały oddział na rekonesans i chcę, żebyście wy dwaj z nami poszli. Ty, magu, możesz co nieco wywęszyć, a ty, Hawkwood, podobno... 142 - Mam go tutaj - przerwał mu Hawkwood i otworzył pudełko. W środku znajdowała się mosiężna miska z przylepioną na kawałku korka żelazną igłą. Hawkwood nalał do miski wody ze strumienia. - Odsuńcie się! - warknął gniewnie, kiedy zaciekawieni żołnierze otoczyli go ciasnym kręgiem. - W pobliżu nie może być ani kawałka żelastwa. Dalej, odsuńcie się! Położył korek na wodzie, przykucnął i długą chwilę wpatrywał się w igłę. - Strumień płynie z północy, pomocnego zachodu - stwierdził wreszcie, zwracając się do Murada. - Jeśli pójdziemy w górę jego koryta, a tak byłoby najłatwiej, w drodze powrotnej będziemy się kierować mniej więcej na południowy wschód. Wylał wodę i schował sprzęt do pudełka. -Przenośny kompas - mruknął z podziwem Bardolin. -Sprytne! No tak, przecież zasada działania się nie zmienia. Sam powinienem na to wpaść. - Pójdziemy wzdłuż strumienia, pod prąd - zarządził Murad. Odwrócił się do di Souzy. - Gdybyśmy mieli kłopoty, strzelimy trzy razy w powietrze. Jeśli usłyszycie potrójną salwę, wynoście się stąd i wycofujcie na statek. Nie próbujcie iść za nami, chorąży. Damy sobie radę. Ta sama procedura odwrotu obowiązuje, gdyby to wam się coś przytrafiło. Wrócimy przed nocą. Di Souza zasalutował. Hawkwood i Bardolin dołączyli do liczącego dziesięciu żołnierzy oddziału Murada. Ruszyli po linii najmniejszego oporu, korytem strumienia - czyli długim zielonym tunelem, rozświetlanym na końcu jakąś poświatą. W dole, daleko pod koronami drzew, panował wieczny zmierzch, tylko z rzadka wąskie snopy światła przebijały się przez zielone sklepienie, a ich blask ostro kontrastował z wszechobecnym półmrokiem. Uchylali się przed zwieszającymi się nisko gałęziami. Prze-stępowali korzenie, grubsze od męskiego uda i zanurzone w wodzie jak senne zwierzęta u wodopoju. Rozcinali zasłony z pnączy 143 i mchu. Uskakiwali nieporadnie przed kolorowymi jak tęcze wężami, które, zajęte własnymi sprawami, nie zwracały na nich uwagi. Upał się wzmagał. Szum morza ucichł w oddali i stał się tylko wspomnieniem. Znajdowali się w katedrze, rozbrzmiewającej krzykami niezwykłych ptaków: olbrzymie drzewa niczym kolumny wspierały jej sklepienie, pod którym połyskiwało światło i panował ustawiczny ruch. Teren wznosił się lekko, aż spod ściółki zaczęły przezierać kamienie, jak kości, które przebiły gnijącą skórę ziemi. Szli coraz wolniej; żołnierze, przygięci do ziemi pod ciężarem arkebuzów, sapali jak rozprute miechy. Maleńkie ptaki o opalizującym upierzeniu śmigały wokół nich jak unoszące się w powietrzu klejnociki - raz w jedną stronę, raz w drugą, zupełnie jakby szydziły sobie z ludzi. Żołnierze bez przekonania próbowali się od nich opędzać szablami i kolbami arkebuzów, ale wtedy ptaki na chwilę wzbijały się w korony drzew i zostawał po nich tylko szept lazurowo-ametystowych skrzydełek. Strumień ginął w porośniętym krzewami rumowisku. Nieprzebyty las otoczył ich ze wszystkich stron. Teren wznosił się już całkiem stromo i każdy krok naprzód wymagał ogromnego wysiłku. Nabierali wodę garściami i hełmami, pili ją łapczywie, zlewali nią twarze. Była ciepła jak świeże mleko i zupełnie nie gasiła pragnienia. Murad parł naprzód, siekąc marynarskim kordelasem ścianę zieleni; ślizgał się na omszałych głazach, a błoto mlaskało mu pod butami. Natknęli się na mrówki wielkości męskiego małego palca, przenoszące na grzbietach liście ogromne jak grotżagle szkunera; widzieli rogate żuki, których połyskliwe pokrywy skrzydeł miały wielkość dorodnych jabłek; spotykali szmaragdowe i turkusowe jaszczurki z obwisłymi gardzielami, obserwujące ich z nisko wiszących konarów. U źródeł strumienia ponownie wytyczyli kierunek marszu i ruszyli na północny zachód, gdzie gąszcz wydawał się najrzadszy. Murad rozkazał jednemu z żołnierzy znaczyć drzewa co dwadzieścia kroków, żeby mogli potem w gęstwinie znaleźć drogę powrotną. Powłócząc nogami, szli za chudym arystokratą jak za jakimś obłąkanym prorokiem, który miał ich zaprowadzić do raju. Sierżant Mensurado popędzał maruderów ochrypłym z wysiłku 144 głosem, nie szczędząc im szturchańców i soczystych, choć miotanych szeptem przekleństw. Rzeczywiście, las odrobinę się przerzedził: drzewa rosły tu w większych odstępach, a teren stał się kamienisty - niektóre głazy były większe od okrętowych rarogów. Sama ziemia też się zmieniła, była teraz ciemna i ziarnista, podobna do czarnego wulkanicznego piasku. Wciskała się do butów i drażniła stopy. Nagle Murad stanął jak wryty. Syczącym szeptem wezwał do siebie Hawkwooda i Bardolina, którzy szli w pewnej odległości zanim. - Co się stało? - spytał Hawkwood. Murad wyciągnął przed siebie rękę. Nie odrywał wzroku od tego, co zwróciło jego uwagę. Wskazywał punkt na drzewie, mniej więcej dwanaście stóp nad ziemią. Powyżej w koronach drzew była luka i na dół docierało całkiem sporo światła. Hawkwood zmrużył oczy. - Mój Boże... -jęknął Bardolin. Siedział na potężnym, ciągnącym się poziomo konarze, przytulony do pnia. Kolorem prawie się nie różnił od jasnobrązowej kory i niełatwo było go zauważyć. Dopiero kiedy przekręcił głowę, Hawkwood kątem oka dostrzegł ruch. To musiał być jakiś monstrualny ptak. Skrzydła miał podobne do nietoperzowych, chociaż bardziej skórzaste i zakończone długimi szponami. Obejmował nimi pień drzewa. Trudno byłoby powiedzieć, gdzie kończy się skrzydło i zaczyna kora - kamuflaż był bliski doskonałości - ale nie ulegało wątpliwości, że stwór jest ogromny. Wzrostem dorównywał człowiekowi, a jego skrzydła prawdopodobnie osiągały rozpiętość co najmniej trzech sążni. Miał pomarszczone, bezwłose, pozbawione piór ciało, długą szyję, kościsty łeb z paskudnym, czarnym dziobem i zadziwiająco małe ślepia, osadzone z przodu czaszki, jak u sowy. Zamrugał. Oczy miał żółte i wąskie jak szparki. Nie wyglądał na spłoszonego: przyglądał się przybyszom z zainteresowaniem, które upodabniało go do rozumnej istoty. Bardolin zrobił krok w przód i prawą ręką nakreślił w powietrzu migotliwy symbol. Zaintrygowany stwór nawet nie drgnął. Rozległ się huk. Błysnął ogień, buchnął kłąb dymu. 145 - Nie strzelać, do diabła! - wrzasnął Murad. Dziwny ptak puścił pień. Przez chwilę wydawało się, że przewróci się na grzbiet i zleci z gałęzi. Nim jednak spadł, błyskawicznie, z gracją odwrócił się w locie, rozpostarł skrzydła i machnął nimi dwa razy. Podmuch powietrza rozproszył dym i zwiał Hawk-woodowi z czoła lepiące się od potu włosy. Skrzydła załopotały niczym żagle, stwór wzbił się pod leśne sklepienie i przeleciał przez ziejący w nim otwór, a potem stał się malutką sylwetką na tle błękitnego nieba, która w końcu zniknęła ludziom z oczu. - Kto strzelił? - zapytał Murad. Trząsł się z wściekłości. - Kto strzelił?! Żołnierz z dymiącym arkebuzem skulił się pod jego spojrzeniem. Sierżant Mensurado stanął między arystokratą i żołnierzem. - To moja wina, ekscelencjo. Kazałem im trzymać broń w pogotowiu, z zapalonym lontem i odwiedzionym kurkiem. Glabrio drgnęła ręka, pewnie na widok tego potwora. To się więcej nie powtórzy. Kiedy wrócimy, osobiście udzielę mu reprymendy. Murad spiorunował sierżanta wzrokiem, ale skinął głową. - Zróbcie to, Mensurado. Szkoda, że dureń spudłował, skoro już musiał strzelić. Chciałem się przyjrzeć tej paskudzie z bliska. Żołnierze dyskretnie uczynili Znak Świętego. Najwyraźniej nie podzielali ciekawości dowódcy. - Co to było, Bardolinie? - spytał Murad. - Masz jakiś pomysł? Twarz starego czarodzieja wyrażała niezwykłe u niego zatroskanie. - Nigdy nie widziałem podobnej istoty, a jeśli już, to tylko w starych bestiariuszach. To było jakieś monstrum, obrzydliwe, zdeformowane monstrum. Widziałeś jego ślepia? Krył się w nich prawdziwy rozum, Muradzie. A poza tym zalatywało od niego dweomerem. - Czyli bestia była magiczna? - upewnił się Hawkwood. - O tak, zdecydowanie. Powiem więcej: nie była tworem bożym, lecz dziełem ludzkiej ręki. Tylko że stworzenie takiej istoty i utrzymanie jej przy życiu przez dłuższy czas wymagałoby... Wierzyć mi się nie chce. Nie sądziłem, że ktokolwiek z żyjących może dysponować taką mocą. Gdybym ja spróbował podobnej sztuki, zginąłbym jak nic. 146 - Co to był za świecący znak, który nakreśliłeś w powietrzu? -spytał Murad tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Glif. Bestiologia jest jedną z czterech dyscyplin, które posiadłem. Próbowałem przeniknąć naturę bestii. -1 co, udało ci się? - Nie... Nie dałem rady. - Niech szlag trafi tego durnia, który pociągnął za cyngiel! - To nie przez niego. Nie mogłem zajrzeć potworowi w serce, bo to nie był prawdziwy potwór. - Co ty wygadujesz, magu? - Sam nie wiem... Chodzi mi o to, że w tym stworzeniu było coś ludzkiego. Coś, co można by chyba nazwać duszą. Murad i Hawkwood bez słowa zmierzyli Bardolina wzrokiem. Chochlik rozejrzał się i pomalutku wyjął palce z uszu. Nie znosił hałasu. Nagle Murad zdał sobie sprawę, że żołnierze stłoczyli się wokół nich i słyszą każde ich słowo. Jego twarz stężała. - Idziemy dalej. Ale wrócimy jeszcze do tej rozmowy. Sierżancie, proszę ruszać. I niech pan każe ludziom zwolnić kurki. Jeśli będziemy się bawić w strzelanie, chorąży di Souza w końcu ewakuuje obóz. Żołnierze nerwowo parsknęli śmiechem i gęsiego ruszyli przez dżunglę. Zasępiony Bardolin podreptał za nimi bez słowa. Teren nieustannie się wznosił - musieli znajdować się na zboczu wzgórza. Szło się ciężko, gdyż czarna i sypka ziemia usuwała im się spod stóp; równie dobrze mogliby maszerować po stoku olbrzymiej piaszczystej wydmy: posunąwszy się o krok do przodu, o tyle samo zsuwali się w dół. - Co to właściwie jest? - mruknął Murad. Plaśnięciem dłoni zabił owada, który przyssał mu się do pobliźnionej twarzy. - Chyba popiół - odparł Hawkwood. - Pożar musiał być nie-wąski, bo tego draństwa zalega tu z pół sążnia. Gdzieniegdzie napotykali czarne, szkliste głazy, w niektórych miejscach rozsadzone przez drzewa lub zepchnięte w dół zbocza. 147 Ale co to były za drzewa! Nigdzie, pomyślał Hawkwood, nigdzie na świecie, nawet w Gabrionie, nie ma takich drzew: strzeliste, proste jak włócznie, twarde jak brąz. Z jednego pnia dałoby się zrobić cały maszt - a z dwóch stępkę dużego okrętu. Tylko ile pracy wymagałoby ścięcie tych olbrzymów... W tym upale taka harówka mogła człowieka zabić. Marsz wlókł się bez końca; zdyszani, ze spuszczonymi głowami, szli przed siebie, myśląc tylko o tym, żeby postawić stopę na śladzie poprzednika. Niektórzy żołnierze przystawali, wymiotowali, oczy wychodziły im z orbit. Murad pozwolił im zdjąć hełmy i poluzować kirysy, ale i tak wyglądało na to, że pomału gotują się żywcem w ciężkich pancerzach. W końcu wyszli spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń, równinę pokrytą żwirem, popiołem i kamieniami. Nad głowami mieli czysty, nieskalany błękit nieba. Dyszeli ciężko, zgarbieni, z dłońmi opartymi na kolanach. Słońce płonęło oślepiającym blaskiem. Paru żołnierzy padło na wznak i leżeli teraz jak błyszczące, unieruchomione żuki, zdolni tylko wciągać w płuca rozpalone powietrze. Kiedy Hawkwood wreszcie się wyprostował, widok zaparł mu dech w piersi. Znaleźli się na szczycie świata, wysoko ponad dżunglą. Stanęli na ostrej jak brzytwa grani, biegnącej po regularnym - niepokojąco regularnym - okręgu. We wszystkie strony rozpościerała się panorama nowego kontynentu i Zachodniego Oceanu, który ciągnął się po horyzont. Było widać kołyszącego się na kotwicy Rybołowa, który z tej odległości przypominał dziecięcą zabawkę. Białe grzywacze przyboju wzdłuż całego wybrzeża znaczyły linię raf. Na pomocy, jakieś dwadzieścia pięć mil od miejsca, w którym wylądowali, znajdowała się grupa wysepek o stożkowatym kształcie. W głębi lądu, na zachodzie, las ciągnął się nieprzerwanym zielonym dywanem -jaskrawy, krzykliwy, tajemniczy. Ponad nim wznosiły się tylko skalne formacje identyczne z tą, na której się znajdowali: nagie, jałowe kamienne kręgi wyglądały wśród zielonych fal nienaturalnie jak nagrobki. Szpeciły dżunglę niczym zestrupiałe wrzody. W oddali majaczyły wysokie, sine jak dym góry, rozmywające się w letniej mgiełce i rozedrganym od gorąca powietrzu. 148 Na północy i zachodzie było jednak coś jeszcze: z obu tych stron nadciągały burzowe chmury, szare i ciężkie. Na horyzoncie rysował się cień ogromnej góry, której stoki sięgały tak wysoko, że jej wierzchołek ginął w obłokach. Miała regularny stożkowaty kształt i była wyższa niż wszystkie granitowe olbrzymy Hebrosu. Musiała mierzyć co najmniej piętnaście tysięcy stóp, chociaż dopóki skłębione chmury skrywały jej szczyt, trudno było wyrokować o jej wysokości. - Kratery - stwierdził Bardolin, podchodząc do Hawkwooda. - Słucham? - Mój znajomy, Saffarac z Cartigelli, miał taki przyrząd optyczny, złożony z dwóch dobrze oszlifowanych soczewek, osadzonych w skórzanym tubusie. Szukał dowodów na poparcie swojej teorii, że to ziemia kręci się wokół słońca, a nie odwrotnie. Obserwując księżyc, który jest najbliższym nas ciałem niebieskim, dostrzegł tam formacje podobne do tych. To są właśnie kratery. Nie wiedział, jak doszło do ich powstania, ale zaproponował dwa wyjaśnienia: albo z głębi księżyca wytrysnęła roztopiona skała... - Eksplodowała jak proch, tak? - Właśnie. Albo kratery zostały wybite przez głazy, które spadły na powierzchnię księżyca, tak jak stało się w Fulku przed dziesięciu laty. Tamten kamień był wielki jak koń i rozpalony do czerwoności. W pogodne noce czasem widać takie świetliste pociski na niebie. To umierające gwiazdy wydają ostatnie tchnienie. - Tu też tak było? - zainteresował się Murad. - To jedna z teorii. - Słyszałem, że daleko na południu są takie góry jak ta - dodał Hawkwood. - Z niektórych bucha dym i siarkowe opary. -Marynarskie bajdy! - warknął Murad. - Nie zapominaj, Hawkwood, że nie jesteś w jakiejś abrusiańskiej spelunie, gdzie mógłbyś takim gadaniem imponować maluczkim. Hawkwood milczał. Podziwiał widoki. - Jeszcze niespełna pięćdziesiąt lat temu za sugestię, że ziemia jest okrągła, a nie płaska jak tarcza żołnierza, trafiało się na stos -wtrącił łagodnym tonem Bardolin. - A teraz nawet w Charibonie pogodzili się z myślą, że żyjemy na powierzchni wirującej kuli, jak to sugerował Tereniusz z Orforu. 149 - Dopóki mogę spokojnie stąpać po ziemi, nie interesuje mnie jej kształt - odburknął Murad. Wszyscy trzej spojrzeli w głąb okolonej granią niecki. Była idealnie okrągła. Hawkwood oceniał, że znaleźli się dobre trzy tysiące stóp nad powierzchnią morza, ale wcale nie było tu prze-wiewniej ani chłodniej. - Heyeran Spinem - stwierdził Murad. - Kolista Grań. Tak ją nazwę i zaznaczę na mapie. Dalej dziś nie idziemy. Zbiera się na deszcz, więc tym bardziej chciałbym przed zmierzchem wrócić do obozu. Nikt nie wspomniał o ogromnym ptaku, który z taką nonszalancją się im przyglądał - chociaż wszyscy o nim myśleli. Woleli nie rozważać pomysłu spędzenia nocy z dala od towarzyszy, w lesie zamieszkanym przez podobne potwory. Odwrócili się, słysząc ochrypły krzyk Mensurado. Sierżant wskazywał ręką coś na dole. - O co chodzi, sierżancie? - spytał ostro Murad, jakby złością chciał pokryć zmęczenie. Mensurado powtórzył swój gest i wyszeptał z trudem: - Tam, na prawo od tego dziwnego wzgórza. - Jego donośny głos był już tylko wspomnieniem. - Widzicie to, ekscelencjo? Murad, Hawkwood i Bardolin spojrzeli we wskazanym kierunku. Żołnierze poruszyli się niespokojnie, dopijając resztki wody i ścierając pot z twarzy. - Słodki Święty! - mruknął Murad. - Widzicie to, panowie? W jednolitym dywanie dżungli ziała przerwa, maleńka luka, w której było widać ubitą ziemię. - To jakaś ścieżka - stwierdził Bardolin, rzuciwszy drobne zaklęcie dalekowidzenia, żeby wspomóc zmęczone oczy. - Albo nawet trakt - Wyjmij no tę swoją zabawkę, Hawkwood - polecił Murad. - Weź namiar na to miejsce. Hawkwood zmarszczył z niechęcią brwi, ale zrobił, co mu kazano. Nalał do miski trochę wody z manierki. Spojrzał na kompas i stwierdził: - Zachód, północny zachód. Na oko będzie ze czterdzieści pięć mil. Trakt musi być szeroki, jeśli widać go z takiej odległości. 150 - Panowie, oto cel naszej wędrówki - oznajmił arystokrata. -Kiedy już się rozgościmy, poprowadzę ekspedycję w głąb lądu. Wy dwaj, naturalnie, pójdziecie ze mną. Skierujemy się w stronę tej drogi. Spróbujemy znaleźć jej budowniczych. Sierżant Mensurado stał nieruchomo jak posąg, kiedy Murad odwrócił się do niego. - A na razie, sierżancie, im mniej ludzi będzie o niej wiedziało, tym lepiej. Czy to jasne? -Tak jest. Chwilę później ruszyli w drogę powrotną, w dół stoku, po własnych śladach. Hawkwood i Bardolin zostali trochę z tyłu, dłuższą chwilę śledząc wzrokiem nadciągające chmury. - Zabiję go, nim wypłyniemy stąd z powrotem - stwierdził Hawkwood. - Kiedyś sprowokuje mnie o ten jeden raz za dużo. - Taki już jest - wyjaśnił Bardolin. - Nie zmieni się. Szuka u nas odpowiedzi, ale nienawidzi nas za to, że musi pytać. Jest tak samo zagubiony jak my. - Zagubiony! Mówisz serio? -Wylądowaliśmy na nieznanym kontynencie, który jego mieszkańcy chcieli przed nami ukryć. Las tętni życiem i dweo-merem; nigdy nie czułem czegoś podobnego. Tu jest prawdziwa moc, Hawkwood. To ona tworzy takie potworności jak ten skrzydlaty stwór. Wcześniej o tym nie wspomniałem, bo nie miałem pewności, ale teraz już wiem: ten ptak był kiedyś człowiekiem. Takim samym jak ty i ja. Pod jego czaszką wciąż kołaczą się resztki ludzkiego umysłu, chociaż różni się od zmiennych. Przeszedł inną przemianę. Trwałą. W tej krainie mieszka ktoś - lub coś - kto dopuszcza się okrutnych czynów i kpi sobie z praw natury. Murad chce go poznać, ale mnie wcale się do takiego spotkania nie spieszy. Między innymi dlatego że wiem, jaki cel przyświeca Muradowi. Władza plus brak odpowiedzialności: to najgroźniejsze połączenie na świecie - i najbardziej uwodzicielska z pokus. Zło w najczystszej postaci. Na tym rozmowa się skończyła i ruszyli za ostatnim z żołnierzy. Prześmiewcze wrzaski mieszkańców dżungli nie milkły ani na chwilę. JEDENAŚCIE Obawy Murada okazały się słuszne: rozpadało się, nim zdążyli zejść do obozu. Deszcz -jak wszystko w tej krainie - był niezwykły. Niebo zasnuło się dosłownie w parę minut, pod drzewami pociemniało tak bardzo, że idąc, potykali się jak ślepcy i ledwie widzieli plecy poprzednika. A potem nad dżunglą przetoczył się donośny łoskot i runęły na nich strugi wody. Wkrótce szum deszczu zagłuszył wszelkie rozmowy i ulewa zaczęła się na dobre: wściekła, przerażająca, apokaliptyczna. Była ciepła jak woda do kąpieli i gęsta jak wino. Listowie hamowało jej furię i woda ściekała po pniach drzew, łącząc się na ziemi w potoki, które z chlupotem omywały buty żołnierzy i zatapiały drobniejsze rośliny w szlamie. Ludzie Murada schronili się pod jednym z leśnych olbrzymów i patrzyli, jak oślepiające kurtyny deszczu i rzeki błota obejmują mroczną dżunglę w posiadanie. Widzieli czarne sylwetki leśnych stworów, które spadały na ziemię, zmyte z podniebnych grzęd. Spływająca po pniach woda zmieniła się w prawdziwą zupę, gęstą od insektów i kawałków kory; ściekała im za kołnierze, wlewała się pod kirysy, spływała do luf arkebuzów i przesączała się do wnętrza prochownie. Ponad godzinę siedzieli oniemiali pod drzewem i z lękiem obserwowali wściekły żywioł, a potem deszcz nagle ustał. Nie minęło dziesięć uderzeń serca, gdy łoskot ścichł, strumienie przestały płynąć i pod sklepieniem lasu zrobiło się wyraźnie jaśniej. Pozbierali się z ziemi, wylali wodę z luf i hełmów, otarli twarze. Dżungla ożyła, ptaki i inne stwory wznowiły swój uporczy- 152 wy jazgot, woda wsiąkła w gąbczastą ziemię, z liści skapywały ostatnie krople deszczu, migocząc w słońcu jak prawdziwe klejnoty. Las zaczął parować - i cuchnąć. Murad odgarnął mokre włosy z czoła, pociągnął nosem i skrzywił się. - Śmierdzi tu gorzej niż w garbami w środku lata. Bardolinie, zwrócę się do ciebie jako naszego dyżurnego specjalisty od przyrody. Jak sądzisz, czy takie deszcze są tu czymś naturalnym? Czarodziej wzruszył ramionami. Ociekał wodą. -W Macassarze zdarzają się takie ulewy - wtrącił Hawk-wood. - Ale tylko w porze deszczowej. - Czyli przybyliśmy tu w samym środku pory deszczowej, czy tak? - Tego nie wiem - odparł znużonym głosem kapitan. - Słyszałem, jak kupcy z Calmaru opowiadali, że w dżunglach na południe od Puntu pada tak codziennie. Nie ma tam w ogóle pór roku: ani wiosny, ani zimy, nic. Pogoda jest cały czas taka sama. - Boże, zmiłuj się nad nami - mruknął jeden z żołnierzy. - Co za bzdura! - warknął Murad. - Wszędzie są pory roku, na całym świecie. Muszą być! Skąd inaczej ludzie wiedzieliby, kiedy siać, a kiedy żąć? Przestań opowiadać bajki, Hawkwood. Hawkwood poczerwieniał, ale nic nie powiedział. Ruszyli w dalszą drogę. Gdyby nie kompas Hawkwooda, pogubiliby się ze szczętem, ponieważ potok, wzdłuż którego poprzednio szli, stał się teraz jedną z dziesiątków identycznych mętnych strug. Cofali się więc do punktu wyjścia jak marynarze, kierując się tylko wskazaniami kompasu. Kiedy wreszcie usłyszeli głosy pozostawionych w obozowisku towarzyszy, światło dnia straciło dawną moc i zawiesistość, zwiastując rychłe nadejście zmierzchu. Obóz wyglądał jak pobojowisko. Murad oparł pięści na chudych biodrach i wodził dookoła wściekłym spojrzeniem. Płynący środkiem polany strumień wystąpił z brzegów i wszyscy brodzili teraz w parującym grzęzawisku. Wcześniej zdążyli ściąć kilkanaście młodych drzewek i próbowali zbudować z nich prymitywną palisadę, ale zaostrzone pnie nie chciały stać prosto w rozmiękłej ziemi; krzywiły się i zapadały, upodabniając się do zepsutych zębów. 153 Chorąży di Souza w oblepionych błotem buciorach stanął przed dowódcą. -Panie... Znaczy, Wasza Ekscelencjo... Deszcz zmył obóz. Mamy trochę suchego prochu... - Zawiesił głos. - Przenieść namioty na jedną stronę polany, jak najdalej od strumienia - zarządził Murad. - Do roboty. Zaraz będzie ciemno. Z półmroku wynurzyła się kolejna ludzka sylwetka: chorąży Seąuero, arystokratyczny odpowiednik di Souzy, był zadziwiająco czysty i schludny. I nic dziwnego - dopiero niedawno zszedł z pokładu statku. - Co wy robicie na lądzie, chorąży? - zdziwił się Murad. Sprawiał wrażenie człowieka, który powoli poddaje się napięciu i pozwala formować w całkiem nowy kształt. Żołnierze di Souzy wzięli się do pracy. Wiedzieli, że lepiej unikać jego gniewu. - Wasza Ekscelencjo... - Uśmiech i ton głosu Seąuero otarły się o granicę bezczelności. - Pasażerowie pytają, kiedy będą mogli zejść na ląd i sprowadzić ze statku żywy inwentarz. Zwłaszcza konie powinny rozprostować kości. Kawałek suchego wybiegu i trochę świeżej paszy dobrze by im zrobiły. - Będą musiały poczekać - odparł Murad niepokojąco opanowanym tonem. - Podobnie jak pasażerowie. A teraz wracajcie na statek, chorąży. Światło dnia zgasło ostatecznie. Ściemniało się tak szybko, że część żołnierzy i marynarzy zaczęła rozglądać się z lękiem po lesie, kreśląc na piersiach Znak Świętego. Zmierzch trwał dosłownie chwilę, a po nim nastała smoliście czarna noc, rozpraszana tylko blaskiem gwiazd widocznych przez luki w listowiu. - Słodki Ramusio! - mruknął ktoś. - Co za kraj... Milczenie, które zapadło po tych słowach, przeciągało się w nieskończoność. Ludzie stali jak skamienieli i patrzyli, jak dżungla rozpływa się w ciemnościach. Leśne hałasy zmieniły trochę ton, ale bynajmniej nie przycichły i można było odnieść wrażenie, że ze wszystkich stron otacza ich niewidzialne, hałaśliwe targowisko. - Niechże ktoś zapali światło, na litość boską! Skrzek Murada wyrwał ludzi z odrętwienia. Czyjeś buty mlasnęły w błocie, rozległ się szczęk ekwipunku, sypnęły się iskry. 154 - Hubka zamokła... - Weźcie suchy proch - poradził Hawkwood. Siarkowy płomień rozjaśnił mroki nocy jak odległa eksplozja. - Spróbujcie podpalić pniaki z częstokołu. Tylko one są tu względnie suche. Przez dobre pół godziny cała społeczność nowej królewskiej kolonii tłoczyła się wokół żołnierza, który usiłował rozpalić ogień. Wyglądali jak ludzie pierwotni, przybysze z czasów, kiedy świat był młody: skuleni w obcej, przerażającej ciemności, wyczekujący światła, które pozwoliłoby im zobaczyć, co czai się w mroku. Wreszcie buchnął płomyk i zobaczyli samych siebie: krąg twarzy wokół maleńkiego ogniska. Dżungla napierała na nich ze wszystkich stron, nocne stwory rechotały i naśmiewały się z ich lęków. Znaleźli się w obcym świecie, zagubieni i samotni jak zapomniane przez rodziców dzieci. Późnym wieczorem Hawkwood z Bardolinem siedzieli przy ogniu. Na lądzie obozowało trzydziestu ludzi, skupionych wokół tuzina płonących w błocie ognisk, które pluły iskrami i trzaskały donośnie. Kilkunastu strażników zbrojnych w miecze i halabardy pimowało obozu, a pozostali próbowali suszyć proch -i nie wysadzić się przy okazji do Królestwa Bożego. Arkebuzy były chwilowo bezużyteczne. -To ziemia nie dla nas - mruknął półgłosem Hawkwood i podrapał Bardolinowego chochlika pod brodą. Stworzonko uśmiechnęło się i zagulgotało radośnie. Jego ślepka płonęły w mroku niczym dwie małe latarenki. - Pierwsi Fimbrianie, którzy zapuścili się na wschód od Mal-vennoru, pewnie mówili to samo. Nowe, niezbadane tereny zawsze z początku wydają się dziwne. - Tu chodzi o coś więcej, Bardolinie. Dobrze o tym wiesz. Ta kraina jest nam obca. Wrogość wypływa bezpośrednio z jej natury. Muradowi wydawało się, że po prostu zejdzie tu na ląd i zbuduje własne królestwo, ale to nie będzie takie proste. 155 - Krzywdzisz go taką opinią. Wydaje mi się, że po tym, co zaszło na statku, zdawał sobie sprawę, że nie czeka go tu sielanka. Porusza się na oślep, spętany konwenansami wychowania i wyszkolenia. Myśli jak szlachcic. Jak żołnierz. - Czy to znaczy, że my, prostacy, mamy bardziej elastyczne umysły? - Hawkwood uśmiechnął się. - Być może. Na pewno mamy mniej do stracenia. - Ja mam statek. A miałem dwa. I ryzykuję własną skórę. - A ja miałem dom - odparował czarodziej. - Teraz zaś znalazłem się w jedynym miejscu na ziemi, gdzie tacy jak ja mogą zacząć życie od nowa, nie obawiając się nietolerancji i prześladowań. Przynajmniej w teorii. - Wieczorem byłeś taki zmęczony, że nie mogłeś wyczarować nawet najmniejszego błędnego ognika. Czy to znak? Czy taki będzie ten wasz nowy początek? Bardolin milczał, zasłuchany w nocne odgłosy dżungli. - Co tam się czai? - Hawkwood nie ustępował. - Jacy ludzie i jakie potwory władają tym kontynentem? Czarodziej szturchnął kijem żar i nagle z rozmachem klepnął się w policzek. Skrzywił się, zdjął z twarzy opitego krwią insekta z mnóstwem odnóży, przyjrzał mu się z zainteresowaniem i cisnął go w ogień. - Mówiłem, że ta ziemia jest przesycona dweomerem jak żadna inna. Kraj, który dziś widzieliśmy, tętni magią. - Czy to naprawdę była droga? Czy znajdziemy tu inną cywilizację? -Być może. Przypuszczam, że natkniemy się na coś, czego istnienia ramusiański zachód nawet sobie nie wyobraża. Cały czas myślę o Orteliusie, naszym pasażerze na gapę, inicjancie i wilkołaku w jednej osobie. Chyba nie ulega wątpliwości, że miał nie dopuścić, by twoje statki dotarły tak daleko. Mógł mieć towarzysza na twoim drugim statku, mógł go nie mieć, ale to bez znaczenia: liczy się fakt, że to ktoś stąd zlecił mu tę misję, ktoś z tego niezwykłego kraju, w którym przybiliśmy do brzegu i który jest cały przesycony magiczną energią. Obawiam się, że nikt z nas nie odpłynie stąd żywy. Hawkwood spojrzał na maga ponad ogniskiem. 156 - Nie za szybko na takie ponure przepowiednie? - Wieszczenie jest jedną z tych dyscyplin, których nie opanowałem, tak jak nie posiadłem wiedzy o władaniu pogodą i czarnej zmianie. Mimo to nie widzę tu dla nas przyszłości i wydaje mi się, że Murad, mimo całej swojej buty i pozerstwa, podziela moje obawy. O świcie obóz powitał ich błotem i wszechobecną wilgocią, ale Murad niezwłocznie zaczął wydawać rozkazy, a sierżant Mensurado poderwał żołnierzy i zagonił ich do pracy. W nocy nic się nie wydarzyło, lecz i tak prawie nie zmrużyli oka. Hawk-woodowi brakowało usypiającego kołysania statku i pluskania fal o kadłub. Gabrioński rybołów wydawał mu się teraz najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Dowlekli się na plażę, która poraziła ich spiekotą i oślepiającym piaskiem. Widok kołyszącej się na kotwicy karaki podniósł na duchu i marynarzy, i żołnierzy. Na śniadanie zjedli żeglarskie suchary i twardą jak podeszwa soloną wieprzowinę. Świeże owoce zwieszały się z gałęzi w zasięgu ręki, ale Murad wydał zakaz ich zrywania, toteż posiłek niczym nie różnił się od tych, które spożywali na morzu. Przez cały ranek szalupy pruły przybrzeżne wody, przewożąc na ląd sprzęt i zapasy. Ocalałe z rejsu konie były tak osłabione, że nie miały siły płynąć za łodziami i trzeba je było obwiązać linami, przenieść po kolei na większą z szalup i zwieźć na brzeg. Stanąwszy pierwszy raz od miesięcy na stałym lądzie, wymize-rowane wierzchowce wyglądały jak karykatury szlachetnych rumaków, którymi kiedyś były. Seąuero od razu wysłał kilku ludzi na poszukiwanie świeżej paszy. Marynarze Hawkwooda uzupełnili zapas słodkiej wody i od-holowali beczułki na pokład karaki. Druga grupa, dowodzona osobiście przez kapitana, popłynęła obejrzeć z bliska wrak Bożej łaski. Z powodu kipieli na rafach nie mogli zbliżyć się do statku, ale już z pewnej odległości dostrzegli wklinowane między deski 157 poszycia ciało - wysuszone na wiór, nadjedzone przez ptaki, zmasakrowane przez żywioł i niemożliwe do rozpoznania. Popłynąwszy wzdłuż wybrzeża, znaleźli dalsze fragmenty statku. Karawela wpakowała się na rafę z ogromnym impetem, zniszczenia przypominały skutki wybuchu prochu w ładowni. Milę na północ od wraku znaleźli resztki drugich zwłok i kilka szmat, ale poza tym ani śladu załogi i pasażerów, którzy - najwyraźniej — zginęli co do jednego. Na koniec przewieziono na brzeg wszystkich pasażerów Ry-bołowa. Było ich ponad osiemdziesięciu, kiedy wylegli na plażę jak wyrzucone przez morze szczątki - którymi w pewnym sensie byli. W Hebrionie trwała zima. Kończył się stary rok; Hebros tonął w śniegu, a lodowate sztormy burzyły Zatokę Fimbriańską i Morze Hebriońskie. Na Zachodnim Kontynencie dławiący skwar był nie do zniesienia. Unoszące się nad wilgotną dżunglą mia-zmaty dusiły jak dym, osłabiały ciała, ciążyły jak kolczuga. Praca jednak trwała, żołnierze bez wytchnienia wykonywali rozkazy nowego gubernatora. Porzuciwszy rozbity pierwszego dnia obóz, weszli na jakieś ćwierć mili w głąb lądu, gdzie Murad zapędził wszystkich - żołnierzy, cywilów i marynarzy - do karczowania dżungli. Koloniści wycięli mniejsze drzewa, spalili wszystko, co dało się spalić, i wyrwali z korzeniami to, co nie chciało zająć się ogniem. Zbudowali szałasy z drewna i płótna, przykryli je dachami z liści i otoczyli osadę palisadą, dorównującą wysokością dorosłemu mężczyźnie, mającą otwory strzelnicze i prymitywne wieże strażnicze w narożnikach. Prawie codziennie po południu pracę wstrzymywały wściekłe nawałnice, które błyskawicznie nadciągały i równie szybko przemijały, niczym oznaki gniewu jakiegoś kapryśnego, nadąsa-nego bóstwa. Kolonistów wkrótce zaczęły nękać rozmaite dolegliwości, szczególnie starszych, chociaż pochorował się też jeden rozwrzeszczany berbeć. Febra szybko zabrała dwie ofiary, które nie zniosły trudów podróży. W ten oto sposób młoda kolonia już w pierwszym tygodniu istnienia dorobiła się własnego cmentarza. 158 Nowa osada, na cześć króla nazwana Fortem Abeleius, liczyła sto pięćdziesiąt siedem dusz. Murad zatrzymał wszystkich; nie wypuszczał osiedleńców na samodzielne wyprawy w nieznane, nawet w poszukiwaniu własnego skrawka ziemi pod uprawę. Na razie hebriońska kolonia była zaledwie ufortyfikowanym obozem, gotowym do odparcia każdego niespodziewanego ataku. Nikt nie wiedział, kto mógłby ich napaść, ale też nikt się nie skarżył. Opowieść o potwornym ptaku szybko się rozniosła, toteż ludzie nie rwali się samopas do dżungli. Gubernator rozdawał stanowiska jak łakocie. Seąuero awansował do godności haptmana, tytularnego wojskowego komendanta kolonii. Faktycznym dowódcą pozostał Murad, którego do łez bawiło obserwowanie, jak Seąuero zadziera nosa w obecności drugiego chorążego - a teraz swojego podwładnego - di Souzy. Hawkwood został mistrzem Cechu Kupców, wprawdzie jeszcze nie istniejącego, ale już cieszącego się obiecanymi przez Mu-rada przywilejami: zostały spisane, opatrzone wstążkami, pieczęciami i podpisem samego króla Abeleyna. Pergamin zaczynał pleśnieć z gorąca i wilgoci, toteż trzeba go było starannie owijać w natłuszczony papier. Ponadto kapitan został wyniesiony do godności szlacheckiej: z prostego Richarda Hawkwooda stał się lordem Hawkwoodem, chociaż nie miał jeszcze rodowej posiadłości. Dobrze przynajmniej, że tytuł był dziedziczny - gdyby zdołał wrócić do Hebrio-nu i założyć rodzinę, jego potomkowie po wsze czasy cieszyliby się lordostwem. Stary Johann, łotr, który był jego ojcem, byłby zachwycony; samemu Hawkwoodowi uszlachcenie wydało się jednak pustym gestem, pozbawionym wszelkiego znaczenia w ociekającej deszczem dżungli. Siedział teraz w swoim prymitywnym szałasie i przeglądał przywiezione ze statku dokumenty. Na Rybolowie zostawił Ve-lascę z minimalną załogą. Mieli zapas słodkiej wody i kilka cet-narów kokosów, jednych z niewielu tutejszych owoców, które Hawkwood rozpoznał. 159 W pożarze, który omal nie pochłonął całego statku, stracił log, a wraz z nim stary dziennik pokładowy Tyreniusa Cobriana, jedyną znaną relację z podobnej podróży. Naturalnie, po pożarze od razu zaczął pisać na nowo, ale przeglądając teraz te świeże zapiski, ze zgrozą zdał sobie sprawę, że gdyby miał w oparciu o nie powtórzyć rejs na zachód, nie trafiłby ani do zatoki, w której przybili do brzegu, ani - tym bardziej - do Fortu Abeleius. Po sztormie, który zepchnął ich z kursu, diabli wzięli całą nawigację obliczeniową, a strata logu ostatecznie go dobiła: nie mógł przecież spamiętać wszystkich zmian kursu. Musiałby przybić do brzegu Zachodniego Kontynentu w miejscu wyznaczonym za pomocą kwadranta, a potem pływać wzdłuż wybrzeża w tę i z powrotem, aż trafi w znajome miejsce. Przyszło mu do głowy, żeby powiedzieć o tym Muradowi, ale po namyśle porzucił ten pomysł. Gubernator przypominał ostatnio ciasno zwiniętą sprężynę, stawał się coraz bardziej wyniosły i porywczy. Taka rozmowa nikomu nie wyszłaby na dobre. Zaczęło się zmierzchać. Ledwie zdążył zapalić jedną z bezcennych świec z kurczącego się szybko zapasu, gdy niebo całkiem pociemniało, a półmrok niepostrzeżenie zmienił się w nocną czerń. Zamoczył w atramencie mocno już zestrugane pióro i zaczął pisać. Dwudziesty szósty endońona, na lądzie, w Forcie Abeleius. Mamy jeszcze rok Świętego 551, ale do jego końca zostało dosłownie kilka tygodni. Niedhigo nastaną Dni Świętego, zapowiadające zmianę kalendarza. Dziś skończyliśmy budować palisadę i wzięliśmy się za te kilka ogromnych drzew, które rosną w jej obrębie. Murań chce podcinać je po kawałku, a drewno wykorzystywać jako budulec i opał. Nie da rady ich wykarczować; korzenie takich olbrzymów muszą sięgać do samego serca ziemi. Prace budowlane posuwają się całkiem szybko. Mamy już rezydencję gubernatora. Jest to jedyny dom z drewnianą podłogą, za to tylną ścianę zrobiliśmy ze starego topsla. Dziś idę tam na kolację. Cywilizacja zawitała do dziczy. 160 Hawkwood przeczytał swoje słowa. Teraz, kiedy nie musiał już skupiać się na wiatrach, kursie i żaglach, lubił się czasem rozpisać. Dziennik coraz bardziej upodabniał się do pamiętnika. Udało nam się wreszcie wysuszyć proch, chociaż wszyscy długo się głowiliśmy, jak go w takim stanie utrzymać. W końcu Bardolin zaproponował, żeby pieczętować prochownice woskiem. Nawiasem mówiąc, nasz dyżurny mag trochę ostatnio dzi-waczeje. Murad traktuje go jak przywódcę kolonistów i przyznaje, że ma tęgą głowę naukowca, ale uważa go też za oszusta -chociaż przyznam, że nie wiem, czy mówi poważnie. Murad bardzo się zmienił po tym, jak jego kochanka okazała się zmienno-ksztahną: stracił pewność siebie, ale zarazem stał się jeszcze gorszym autokratą niż przedtem. Z drugiej strony... Czy jest wśród nas ktoś, kogo by ten makabryczny rejs nie odmienił? Żałuję, że nie ma z nami któregoś z moich starych druhów -Billeranda albo Juliusa Albaka. Bardzo mi ich brakuje. Velasca nie do końca sprawdza się w roli pierwszego oficera. Zwłaszcza jego umiejętności nawigacyjne pozostawiają wiele do życzenia. - Kapitanie? - Głos dobiegał zza kotary z żaglowego płótna, która pełniła w szałasie rolę drzwi. - Wejdź, Bardolinie. Czarodziej schylił się i przeszedł przez próg. Starzeje się, pomyślał Hawkwood. Zawsze nosił się prosto, a jego ogorzała twarz wyglądała jak wykuta z twardego kamienia, teraz jednak wiek zaczynał dawać znać o sobie. Czoło miał mokre od potu, ramiona i szyję - jak wszyscy - pokrytą śladami ukąszeń. Za to siedzący na jego ramieniu chochlik był jak zawsze wesolutki. Zeskoczył na skrzynię, która służyła Hawkwoodowi za stół, i za chwilę kapitan musiał delikatnie wyjmować mu z łapek kałamarz. - Co słychać, panie czarodzieju? Bardolin przysiadł ciężko na przykrytej sztormiakiem stercie liści, która udawała łóżko. - Oczyszczałem wodę dla chorych. Jestem zmęczony, kapitanie. Hawkwood podał mu pękatą butelkę. - Napijesz się? Obaj pociągnęli po łyku brandy. 161 - Kojące, nie powiem - stwierdził z uznaniem Bardolin i skinieniem głowy wskazał otwarty dziennik. - Zapiski dla przyszłych pokoleń? - Mniej więcej. To taki marynarski nawyk, chociaż obawiam się, że coraz mniej we mnie kapitana, a coraz bardziej upodabniam się do kronikarza. - Hawkwood zamknął dziennik i zawinął go w natłuszczony kawałek materiału. - Gotowy do jutrzejszego wymarszu? Bardolin potarł sińce pod oczami. - Chyba tak... Jakie to uczucie być lordem? - Pocę się jak przedtem, moskity żrą tak samo... Niewiele się zmieniło. -Ależ my, ludzie, jesteśmy w sobie zadufani - zauważył z uśmiechem Bardolin. - Budujemy taki obmierzły obóz i nazywamy go kolonią. Rozdajemy sobie tytuły, zgłaszamy pretensje do ziemi, która od zarania dziejów istniała sobie bez naszej obecności, próbujemy stosować swoje prawa do spraw, o których nie mamy pojęcia. - Tak to już jest w społeczeństwie. - To prawda. Jak ci się wydaje, jak dziewięć stuleci temu czuli się Fimbrianie, którzy nagle z osobnych plemion stali się jednym narodem? Czy już wtedy myśleli o stworzeniu imperium? Historia... Poczekajmy sto lat, a z nas wszystkich uczyni bohaterów i łotrów, o ile tylko nas zapamięta. - Świat żyje w swoim rytmie i wcale się na nas nie ogląda. Od nas zależy, co sobie z niego weźmiemy. - Naturalnie. - Stary czarodziej przeciągnął się. - A jutro zobaczymy nowy kawałek tego świata. Pod wodzą gubernatora zaczniemy zwiedzać jego nowe dominium. - Wolałbyś zostać w Abrusio i bawić się w chowanego z ini-cjantami? - A wiesz, że tak? Widzisz, kapitanie, ja się boję. Naprawdę się boję. Lękam się tego, co znajdziemy tu, na zachodzie. Ale, ponieważ zżera mnie ciekawość, za skarby świata nie chciałbym jutro zostać w obozie. To właśnie nieznośna ciekawość sprawia, że człowiek żegluje po nieznanych morzach; jest silniejsza niż chciwość i ambicja. Zresztą chyba sam wiesz o tym najlepiej. 162 - Ja też jestem ambitny i chciwy. - Ale to ciekawość cię tu przygnała. - Ciekawość... I szantaż Murada. - No proszę, znów wracamy do naszego szlachetnego gubernatora. Wciągnął nas w sieć swoich machinacji. Wszyscy jesteśmy teraz jak muchy w jego pajęczynie, ale nawet pająki miewają wrogów. I Murad zaczyna to rozumieć, chociaż zachowuje pozory hałaśliwego aroganta. - Nienawidzisz go, prawda? - Nienawidzę tego, co sobą reprezentuje: ślepej bigoterii i arystokratycznej pychy. Ale sam Murad wcale nie jest najgorszy. Nie jest na przykład głupcem. I wbrew pozorom umie dostrzec prawdę. - Twoje pomysły go przerażają. Sam mam z niektórymi problemy, takie są nowatorskie. Mogę uwierzyć w istnienie gór, które plują ogniem i popiołem; słyszałem już o nich. Ale ten zapach magii, który emanuje tu z roślin i gleby; ziemia, która krąży wokół słońca; księżyc bombardowany spadającymi z nieba głazami... Nawet Merducy wiedzą, że nasz świat znajduje się w centrum bożego Stworzenia. - Kościelne gadanie. - Przecież wiesz, że nie jestem ślepym zwolennikiem Kościoła. - Jesteś za to wytworem kościelnej kultury. Hawkwood uniósł ręce, udając, że się poddaje. Bardolin działał mu na nerwy, ale trudno go było nie lubić. - Łyknij sobie jeszcze brandy - zaproponował czarodziejowi. -1 choć na chwilę przestań zamartwiać się stanem naszego społeczeństwa. Bardolin parsknął śmiechem i poszedł za radą kapitana. Rano mieli znów zapuścić się w głąb dżungli, toteż kolacja u Murada stała się zarazem wydarzeniem towarzyskim i naradą nad planami ekspedycji. Gubernator kazał zarżnąć ostatnie kurczaki, jakby chciał pokazać całemu światu, że nie boi się o przyszłość. Jeden z żołnierzy upolował maleńkiego jelonka - był 163 wielkości jagnięcia - który zajął główne miejsce na stole. Bar-dolin grzebał w ogryzionych kostkach, jakby próbował z nich wróżyć. Oprócz dań mięsnych podano ostatki suszonych owoców, orzechy, marynowane oliwki i kawałek hebriońskiego sera, twardy jak mydło. Popijali ciepłe jak krew candelariańskie wino, a biesiadę zakończyli fimbriańską brandy. Hawkwood, Murad, Bardolin, Seąuero i di Souza: rządcy nowej kolonii. Ułożona przez Murada lista gości uraziła kilku wysoko postawionych kolonistów, którzy uważali, że też mają prawo pić gubernatorskie trunki. A zaproszeni szczęśliwcy toczyli uprzejme rozmowy przy świecach, których blask pełgał po ich spoconych twarzach. Seąuero żalił się, że koniom nie służy klimat Zachodniego Kontynentu i nie chcą jeść tutejszych traw. Konie i tak na nic by się zdały w dżungli, pomyślał Hawkwood, ale zanosiło się na to, że arystokraci będą musieli wszędzie chadzać pieszo, jak szeregowi żołnierze. I chyba to najbardziej smuciło młodego chorążego. Nad świecami krążyły ogromne ćmy, niektóre duże jak męska dłoń, a wokół nich uwijała się chmara drobniejszych, lecz wcale nie mniej irytujących insektów. Murad starał się, żeby kolacja wypadła iście po pańsku; zaprosił nawet dwie kolonistki, które usługiwały gościom przy stole, ale ludzie zebrani przy zbitym z nieheblowanych desek stole, nakrytym pleśniejącym obrusem, nie prezentowali się najlepiej. W wilgotnym powietrzu wyroby ze skóry gniły w zatrważającym tempie, żołnierze coraz częściej wymieniali rzemienie w pancerzach na konopne sznury ze statku lub plecionki z miejscowych pnączy. Zanosiło się na to, że wkrótce wszyscy będą wyglądać jak łachmaniarze. Bardolin poruszył temat żywności. Koloniści eksperymentowali z owocami, którymi okoliczne drzewa były wprost obwieszone. Niektóre z nich okazały się przepyszne, inne zaś od razu po rozkrojeniu śmierdziały jak nieszczęście. Udało się także zwabić i upolować kilka ptaków. Czarodziej podkreślił, że jedzenia nie powinno zabraknąć, jeśli tylko nauczą się rozpoznawać i przygotowywać dary natury. - To dobre dla dzikusów - stwierdził, krzywiąc się, Seąuero. -Wolę ograniczyć się do sucharów i suszonej wieprzowiny ze statku. 164 - Zapasy kiedyś się skończą - zauważył Hawkwood. - Poza tym część i tak trzeba zachować na rejs powrotny. Moi ludzie próbują wprawdzie odparowywać morską wodę i zbierać sól w przybrzeżnych nieckach, ale na razie nie mamy jak konserwować żywności. Nie powinniśmy ruszać tego, co mamy w beczkach. - Zgadzam się z kapitanem - poparł go nieoczekiwanie Murad. - To jest teraz nasz kraj i musimy się nauczyć w nim żyć. Wyruszająca jutro wyprawa ograniczy się do tego, co znajdzie i upoluje. Nie ma sensu taszczyć ze sobą jedzenia. Seąuero podniósł do światła kielich rubinowego wina. - Podejrzewam, że szybko zatęsknimy za różnymi smakołykami. Cóż, pionierzy zawsze płacą wysoką cenę. Jak długo was nie będzie, ekscelencjo? - zapytał. Miał zarządzać kolonią pod nieobecność gubernatora. - Cztery, może pięć tygodni, nie więcej. Spodziewam się, że kolonia poczyni przez ten czas postępy, haptmanie. Możecie zacząć od wykarczowania lasu pod poletka dla rodzin, w których są jacyś silni mężczyźni, zdolni uprawiać ziemię. Poza tym macie zbadać wybrzeże na kilkanaście mil w obu kierunkach i sporządzić szczegółowe mapy. Pomogą wam w tym marynarze kapitana Hawkwooda. Seąuero skłonił się lekko. Nie wyglądał na przejętego nowymi obowiązkami. Di Souza siedział naprzeciwko niego z zaczerwienioną, nieprzeniknioną twarzą. Nie był z urodzenia szlachcicem i nie powinien był liczyć na taki awans jak Seąuero - ale mimo wszystko liczył. Podwinęli płócienną ścianę, żeby wpuścić do środka świeże powietrze. Widzieli teraz niskie, jakby przycupnięte chaty kolonistów, rozsiane po terenie całego obozu. Przy jednych paliły się ogniska, inne były oświetlone blaskiem błędnych ogników, zapalonych przez magów biegłych w sztuce zaklinania. Błędne ogniki przypominały przerośnięte świetliki, zaintrygowane widokiem obozu i unoszące się nad nim w ciemnościach. Widok był tym bardziej niezwykły, że otaczały je chmary leśnych ciem - niczym skrzydlate planety, krążące wokół miniaturowych słońc, pomyślał Hawkwood, przypomniawszy sobie poglądy Bardolina. 165 - Podobno Ramusio, szerząc nową wiarę w Normannii, przemierzył każdą jej ścieżkę i każdy trakt - powiedział cicho czarodziej. - Tutaj jednak nie dotarł. To mroczna ziemia. Zastanawiam się, czy przyniesiemy jej inne światło niż płomień ognisk i poświata błędnych ogników. -1 ogień z luf - dodał Murad. - Bo i taki przywieźliśmy. Jeżeli wiara zawiedzie, pomogą nam arkebuzy i determinacja naszych ludzi. Bardolin dopił wino. - Miejmy nadzieję, że to wystarczy. DWANAŚCIE Mgła, która podniosła się o poranku, sięgała dorosłemu człowiekowi do pasa. Wyglądało to, jakby sączyła się z głębi ziemi. Koloniści mieli wrażenie, że brodzą w wypranym z kolorów morzu. Ekspedycja wyruszyła niedługo po świcie. Prowadził Murad, obok miał sierżanta Mensurado, a dalej szli Hawkwood, Bardolin i dwaj marynarze z Rybołowa: potężnie zbudowany czarnoskóry sternik Masudi i starszy mat Mihal, Gabriończyk, krajan kapitana. Za nimi szło dwunastu hebriońskich żołnierzy w półpancerzach, z arkebuzami i mieczami; zawieszone u pasów hełmy pobrzękiwały w marszu, przez co cała dwunastka, zdaniem poirytowanego Hawkwooda, jeszcze bardziej przypominała karawanę domokrążców. Próbowali z Bardolinem przekonać Mu-rada do rezygnacji z ciężkich kirysów, ale gubernator nie chciał o tym słyszeć - i teraz spoceni żołnierze dźwigali po pięćdziesiąt funtów dodatkowego obciążenia. Żegnała ich reszta żołnierzy (czyli pozostałe z półtercio dwie dziesiątki ludzi) i większość kolonistów. Pożegnalna salwa spłoszyła ptaki w promieniu dobrych paru mil. Bardolin wywrócił tylko oczami, ale wkrótce Fort Abeleius został daleko w tyle, a wyprawa zagłębiła się w las. Kierując się wskazaniami kompasu Hawkwooda, starali się iść dokładnie na zachód. Jeden z żołnierzy miał znakować drzewa w mniej więcej stumetrowych odstępach, chociaż i bez tego z łatwością wróciliby po swoich śladach: ścieżka, którą przeszli, przypominała nierówny tunel, wydeptany w zielsku przez rozjuszonego byka. 167 L Szli powoli, a towarzyszyły im nieustannie zdyszane przekleństwa i świst kordelasów, którymi cięli rozbuchany gąszcz. Dzień upływał w swoim zwykłym rytmie i po południu schronili się pod drzewami, aby przeczekać tradycyjną ulewę, po której wszystko wokół ociekało wodą i parowało niczym w łaźni. Po deszczu ruszyli dalej, chroniąc suchy proch jak najcenniejszy skarb. Dotarli pod skaliste zbocze wzgórza, na które weszli podczas pierwszego rekonesansu. Murad uparł się, żeby wdrapać się na nie ponownie, co kosztowało ich sporo wysiłku. Na szczycie odetchnęli świeższym powietrzem i rozejrzeli się po okolicy. Podzieleni na pary obrali się nawzajem z tłustych pijawek, które powgry-zały się im w nogi i karki, a potem ruszyli łukiem po obwodzie krateru, nieco poniżej grani. Obeszli krater od wschodu i znaleźli się na jego pomocnym skraju. W ten sposób nadkładali drogi, ale szli szybciej, bo nie musieli przedzierać się przez zarośla. Schodzili już, kiedy nastała noc. Rozbili zaimprowizowany obóz na skalistym grzbiecie i ułożyli sobie z kamieni platformy do spania. Mgła skropliła się na głazach i zwarzyła nastrój; żołnierze kłócili się, kto ma rozpalić ognisko, aż Mensurado musiał ich uciszyć. Stali na warcie po trzech. Dochodziła połowa nocnej wachty, gdy Murad obudził Hawkwooda gwałtownym szarpnięciem za ramię. - Spójrz tam, w dół. W dżungli. Przed chwilą się pojawiły. Hawkwood przetarł podpuchnięte oczy i zerknął w rozjazgota- ny mrok, ale za bardzo wytężył wzrok i nic nie zobaczył. Uznał, że lepiej będzie się tak nie spinać. I rzeczywiście: po chwili kątem oka dostrzegł w oddali ledwie widoczną poświatę. - Światła? -Właśnie, światła. I na pewno nie są to żadne francowate świetliki. - Daleko stąd? Jak sądzisz? Rozmawiali szeptem. Strażnicy czuwali, ale poza Hawkwoodem Murad nikogo więcej nie obudził. - Trudno powiedzieć, na oko jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć mil. Są ponad lasem, może na zboczu następnego takiego wzgórza jak nasze. 168 - Ponad lasem?! - Ciszej. Muszą być nad drzewami, inaczej byśmy ich nie widzieli. Kiedy jeszcze było widno, nie zauważyłem żadnego prześwitu w dżungli. - Co robimy? - Wyjmij tę swoją zabawkę i namierz je. Jutro tam pójdziemy. Hawkwood wyjął kompas i korzystając z poświaty ogniska, nalał do miski wody i położył na niej igłę. - Północny zachód. Mniej więcej. - Dobrze. Teraz mamy przynajmniej jakiś cel marszu. Nie podobało mi się, że będziemy się błąkać po lesie, aż dojdziemy do tamtej drogi. - Nie przyszło ci do głowy, że ktoś chciał, żebyśmy zobaczyli te światła? Twarz Murada wykrzywiła się w uśmiechu, który do złudzenia przypominał grymas na twarzy trupa. - A co to za różnica? Ktokolwiek tu mieszka, prędzej czy później i tak się z nim spotkamy. Z nim albo z nimi. Im szybciej, tym lepiej. Jego oczy płonęły dziwnym blaskiem, tlił się w nich jakiś niepokojący zapał. Hawkwood poczuł się nagle jak kapitan statku, który stracił ster i dryfuje wprost na spienione rafy; dręczyło go takie samo poczucie bezradności. - Śpij dalej - szepnął Murad. - Do świtu jeszcze sporo czasu. Stanę za ciebie na wachcie, bo i tak już dziś nie zmrużę oka. Wyglądał jak człowiek, który w ogóle nie potrzebuje snu: szczupły z natury, teraz był potwornie wymizerowany i blady, jakby tylko żelazna wola spajała jego kości i ścięgna - ta sama wola, która wyzierała z płonących oczu. Czyżby dopadła go febra? Hawkwood doszedł do wniosku, że musi o tym porozmawiać z Bardolinem. Przy odrobinie szczęścia łajdak może wkrótce wykitować, pomyślał. Wrócił na swoje kamienne łoże i zamknął oczy w oczekiwaniu snu i jakże pożądanego zapomnienia. 169 Rano nikt nie wspominał o nocnych widokach. Wyszli z noclegu bez śniadania: z Fortu Abeleius zabrali tylko minimalną ilość sucharów i nic poza tym. Jeżeli mieli żywić się darami natury, powinni jak najszybciej zacząć ich szukać. Zostawili za sobą krater i zagłębili się w gęsty las, idąc cały czas w dół zbocza. Dopiero w południe teren stał się płaski, a ziemia grząska od wody, która mieniącymi się strumykami spływała ze wzgórza. Olbrzymie, nagie korzenie wyrastały z pni drzew niczym podpory, tak wysoko i w tak nieoczekiwanych miejscach, iż trudno było uwierzyć, że nie zaszczepił ich tam jakiś obłąkany botanik. Masudi i Mensurado, którzy torowali drogę, byli mokrzy od stóp do głów, bo każde przecięte kordelasem pnącze obryzgi-wało ich wodą jak wąż ogrodowy. Zanim zrobili postój, nogi się pod nimi uginały z głodu i zmęczenia. Bardolin z paroma żołnierzami nazrywali owoców, po czym wszyscy zgodnie zasiedli do prób. Jeden okrągły, brunatno-żółty owoc po przekrojeniu wyglądał jak bochenek chleba i po paru ostrożnie przełkniętych pierwszych kęsach wędrowcy pochłonęli go w mgnieniu oka, nie bacząc na ostrzeżenia starego czarodzieja. Znaleźli też przerośniętą odmianę gruszki i rosnące w gronach kabłąkowate, zielone owoce, znane Hawkwoodowi z Macassaru. Kapitan zademonstrował, jak należy obrać je ze skórki i wyjeść słodki, żółtawy miąższ. Mimo obfitości tych smakołyków żołnierze tęsknili za mięsem, toteż kilku ruszyło w dalszą drogę z zapalonymi lontami arkebuzów, żeby w potrzebie w mgnieniu oka przyłożyć broń do ramienia i upolować zwierzynę, która weszłaby im w drogę. Kolejny popołudniowy potop nie powstrzymał ich marszu, chociaż brnęli przez dżunglę prawie po omacku, oślepieni strugami wody. Powyjmowali manierki, żeby je napełnić, kiedy jednak stwierdzili, że w ściekającej z liści cieczy aż roi się od śmieci i leśnych żyjątek, z obrzydzeniem się jej pozbyli. Powoli wypracowywali rutynę, która ułatwiała życie w dżungli. Zawiązali nogawki sznurkiem i rzemieniami, żeby pijawki nie wpełzały im do spodni; oswoili się i pogodzili z codzienną ulewą; nauczyli się poruszać w leśnym gąszczu i unikać zwieszających się nisko gałęzi, na których lubiły przesiadywać węże; 170 wiedzieli, co jeść i czego nie jeść - przynajmniej w przybliżeniu, bo ci, którzy opchali się owocami, z coraz większą częstotliwością wyłamywali się z kolumny, by załatwić naturalne potrzeby. Z czasem przestali zwracać uwagę na nieznośną z początku ka-kofonię pisków, gwizdów i jęków wydawanych przez mieszkańców lasu. Tylko kiedy czasem - nie wiedzieć czemu -jazgot nieoczekiwanie cichł, nieruchomieli jak skamieniali, nie mając pojęcia, co znaczy nagła, niepokojąca cisza. Drugiej nocy, z braku suchego drewna do rozpalenia ognisk, użyli odrobiny prochu i ułożyli sobie posłania z liści, żeby czymś oddzielić się od rojącego się na ziemi robactwa. Żołnierze zabrali się za czyszczenie ekwipunku i suszenie arkebuzów, a Masudi z Mihalem poszli nazbierać owoców na kolację. Rozmowy się nie kleiły. Wszyscy już wiedzieli o nocnych światełkach, ale, o dziwo, implikacje ich obecności nie napawały żołnierzy lękiem. Tam, gdzie było światło, musiała istnieć jakaś cywilizacja, a oni byli gotowi nad nią zapanować — także z bronią w ręku, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Wciąż jednak nie natrafili w lesie na żadne dowody jej istnienia, takie na przykład, jak trakt, który widzieli ze szczytu wzgórza. Krzyk Masudiego poderwał wszystkich na nogi. Porwali płonące żagwie z ognisk i rzucili się w stronę, z której dobiegł głos sternika. Rozjaśniona blaskiem pochodni dżungla powitała ich rozedrganym światłocieniem, złowrogim mrokiem i siekącymi po twarzach liśćmi. Przebiegli przez płytki strumień i dostrzegli pochodnię Mihala i Masudiego. - Co się stało? - zapytał Murad. - O co chodzi? Czarna twarz Masudiego lśniła od potu, ale sternik nie wyglądał na przestraszonego. Mihal stał za nim z zawiniętym w koszulę naręczem owoców. - Tam, ekscelencjo. - Masudi uniósł pochodnię. - Proszę zobaczyć, co znaleźliśmy. Chybotliwy płomień wyłowił z ciemności jakiś kształt, masy w-niejszy od pni pobliskich drzew. Dostrzegli wydłużony pysk z rzędami ostrych kłów i dwoje długich uszu wyrastających z olbrzymiej czaszki. Całą sylwetkę oplatał bluszcz. - Posąg - stwierdził spokojnym tonem Bardolin. 171 - Wiem, ale kiedy na niego wpadłem, odruchowo krzyknąłem - odparł Masudi. - Omal nie wypuściłem pochodni z ręki. Przepraszam, ekscelencjo - dodał pod adresem Murada. - To wilkołak - dodał Hawkwood. Wyrzeźbiony w kamieniu stwór miał piętnaście stóp wysokości i wyglądał, jakby chciał się wyrwać z krępującego go bluszczu. Na ziemi leżała szponiasta łapa - dżungla z wolna zwyciężała kamień, rozłupywała go na kawałki i wchłaniała. - Nawet podobny - zauważył Murad, ale jego wymuszony żart nikogo nie rozbawił. Bardolin zapalił błędny ognik i w jego zimnym blasku obejrzał posąg z bliska. Żołnierze cofnęli się, mierząc z arkebuzów w mrok, jakby spodziewali się, że lada chwila z lasu wyskoczą żywe kopie kamiennego potwora. Chochlik pomógł czarodziejowi obedrzeć rzeźbę z pnączy. - Tu jest jakiś napis - stwierdził Bardolin. -1 chyba umiem go odczytać. - Błędny ognik osunął się niżej i zawisł na wysokości jego oczu. - To stary normannijski dialekt. -Normannijski?! - powtórzył z niedowierzaniem Murad. -Co tam jest napisane? Czarodziej zdrapał mech z kamienia. Nocne hałasy umilkły. Bądź z nami w tej przemianie ciemności i życia, Abyśmy mogli dostrzec serce żywego człowieka I w głodzie poznać to, co wiąże nas wszystkich Ze światem, który czeka na nasz powrót. - To jakiś bełkot - stwierdził Murad. Bardolin się wyprostował. - Skądś znam te słowa. - Widziałeś je już gdzieś? - spytał Hawkwood. - Nie, ale czytałem coś podobnego. -Później sobie porozmawiacie o historycznych konsekwencjach tego faktu - wtrącił Murad. - A teraz wracamy do obozu. Wy dwaj, weźcie ze sobą zebrane owoce. Na kolację wystarczą. 172 Niewiele spali tej nocy: cisza, jaka zaległa nad dżunglą, była 0 wiele bardziej niepokojąca od wszelkich nocnych hałasów. Rozpalili ogniska, nie bacząc na fakt, że pot ściekał im po rękach 1 dosłownie skapywał z koniuszków palców; potrzebowali światła i widoku otaczających ich kompanów. Ogniska potęgowały jednak uczucie klaustrofobii: drzewa niczym olbrzymie wieże napierały na nich ze wszystkich stron, a spowita w mrok bezkresna dżungla zajmowała się swoimi tajemnymi sprawami, tak jak czyniła to od wieków. Czuli się jak zbłąkane pasożyty, zagubione w futrze zwierzęcia ogromnego jak cały świat. Nie bali się nieznanych zwierząt ani wrogich tubylców, lecz całej tej krainy, która zdawała się pulsować i buczeć własnym życiem; była obca, nienazwana i całkowicie obojętna na ich los. Rankiem jeszcze raz poszli obejrzeć posąg. W świetle dnia nie robił już takiego wrażenia, okazało się też, że nie jest wcale tak wycyzelowany, jak im się zdawało po ciemku. Dżungla rzeczywiście pracowała nad nim od lat i trudno było teraz ocenić jego wiek. Zaczął się kolejny dzień marszu. Ruszyli w kierunku, który Hawkwood określił z samego rana, i trzymali się go, znakując drzewa w regularnych odstępach. Hawkwood szacował, że oddalili się już około dwudziestu mil od pierwszego wzgórza, nazwanego przez Murada Heyeran Spinem. Żołnierze upierali się, że z pewnością przebyli już dystans dwukrotnie dłuższy, Hawkwood zaś tłumaczył im, że i tak przyjął do obliczeń dość szybkie tempo marszu. Nie chcieli wierzyć, że przez dwa dni katorżniczej harówki przemierzyli tak niewielki odcinek drogi. Tylko Murad zupełnie się tym nie przejął - może liczył na to, że szybko spotkają rodowitych mieszkańców kontynentu i nie będą musieli zbyt długo przedzierać się przez dżunglę. Zapadła kolejna upalna noc. Znów musieli nazbierać drewna na ogniska i w żółtawym blasku płomieni jeść słodkie owoce, które nie zaspokajały ich apetytu. Kiedy położyli się spać, sen przyszedł szybko - mimo gorąca, natrętnych insektów i czyhającej w mroku grozy. 173 Kiedy Bardolin obudził się w środku nocy, ogniska ledwie się żarzyły, a wartownicy spali. Z lasu nie dobiegały żadne dźwięki. Wsłuchał się w ciszę, w której najgłośniejszym dźwiękiem było bicie jego serca. Wydawało mu się - a było to niezwykłe wrażenie - że ktoś go woła. Ktoś znajomy. - Griella? - spytał szeptem. Od nocnego powietrza zakręciło mu się w głowie. Wstał, zostawił pojękującego przez sen chochlika i dziwnie spokojny zaczął przestępować nad śpiącymi towarzyszami. Otoczyła go nieprzenikniona ciemność, jakby zanurzył się wprost w wilczą gardziel. Jego stopy ledwie muskały ziemię; szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami wpatrywał się w mrok. Czarne drzewa piętrzyły się nad nim i koronami zasłaniały gwiazdy; liście pieściły jego twarz, spryskując go ciepłą wodą, pnącza prześlizgiwały się mu po ciele niczym włochate węże, szorstkie i miękkie w dotyku. Miał wrażenie, że zrzucił starą, stwardniałą skórę i obnażone koniuszki nerwów pulsują mu życiem, reagując na najlżejszy powiew i najdrobniejszą kroplę. Z przodu zamajaczył jakiś kształt, ciemniejszy od czarnego jak smoła lasu. Płonęły w nim dwa żółte ogniki. Nie bał się ich, nie przestraszył się nawet kiedy równocześnie mrugnęły. To sen, powtarzał sobie, zwykły sen. Ogniki poruszyły się, a Bardolin poczuł bijące od nich ciepło, które nie miało nic wspólnego z tropikalnym upałem, tak jakby stanął twarzą w twarz z czarnym słońcem. Przebiegł go dreszcz, kiedy mroczna sylwetka przysunęła się do niego. Ogniki okazały się oczami; miały szafranowożółtą barwę i pionowe, kocie źrenice. Istota wydała z siebie niski pomruk, rodzaj basowego warkotu, który Bardolin jednocześnie usłyszał i wyczuł swoją nową skórą. A potem poczuł muśnięcie aksamitnej sierści stwora. Wrażenie było tak przejmujące i miłe, że z przyjemnością zagłębiłby ręce w tym futrze i wczepił się w nie palcami. Świat zawirował i coś uderzyło Bardolina w pierś. Cios pozbawił go tchu. Upadł na wznak na ziemię, przytrzymywany 174 spoczywającymi mu na ramionach masywnymi łapami. Poczuł na twarzy oddech stwora i ukłucia ostrych jak igły wąsów. Istota przylgnęła do niego, jakby chciała wtopić się w jego ciało. Wyciągnął ręce, wyczuł pod sierścią oplecione węzłami mięśni żebra, musnął rząd sutków na naprężonym brzuchu. Stwór jęknął łudząco podobnie do człowieka, a Bardolin poczuł w kroczu ciepło i miękki, pulsujący nacisk. Bestia zerwała się na tylne łapy. Mag krzyknął z bólu, gdy poczuł szarpniecie, które otarło mu skórę na biodrach. Stwór zdarł mu spodnie - i dosiadł go. Wchłonął w siebie. Bardolin poczuł otulające go ciepło i wilgotny uścisk mięśni, ciężar istoty przygniótł go do ziemi. Kiedy stwór odrzucił głowę do tyłu, w otwartej czerwonej paszczy błysnęły długie kły. Szczytując, mag chwycił sierść garściami i miał wrażenie, że krzyczy z rozkoszy. Stwór znów pochylił się nad nim, czarodziej poczuł na szyi muśnięcie zębów - a potem ciężar i ciepło zniknęły. Bardolin leżał na plecach, wciśnięty w rozmiękłą ziemię i całkowicie wyczerpany. Poczuł jeszcze pocałunek, muśnięcie ludzkich, roześmianych warg na swoich ustach, i został w lesie sam. Znów miał swoje zwykłe ciało i stare, przytępione zmysły. Rozpłakał się jak zbite dziecko. A potem się obudził. Słońce już wzeszło i obóz budził się do życia. W powietrzu unosił się kwaśny odór zastarzałego dymu. Hawkwood podał mu manierkę. Z siwym mchem wplątanym w brodę wyglądał tak, jakby przez noc przybyło mu dziesięć lat. - Zaczynamy kolejny dzień, Bardolinie. Coś mi się wydaje, że miałeś ciężką noc. Bardolin przełknął łyk wody, ale drażniąca suchość w ustach nie chciała ustąpić. Pił dalej. - Ależ miałem sen - odparł wreszcie. - Ależ miałem sen... Do lepkich od potu dłoni przylgnęły mu czarne włosy. Spojrzał na nie zaintrygowany, nie mając pojęcia, skąd mogły się wziąć. 175 W ponurej ciszy zwinęli obóz. Upał szybko się wzmagał i wszyscy byli ociężali. Ustawili się w zwykłym szyku; niektórzy ogryzali jeszcze owoce, inni - zatroskani dręczącą ich niestrawnością -pospiesznie podciągali spodnie. Coraz gorzej znosili dziwaczną dietę; nad całym obozem unosił się odór ekskrementów. Pożegnali obozowisko tępymi spojrzeniami i ruszyli w drogę. Czwartego dnia deszcz spadł o stałej popołudniowej porze. Brnęli w strugach wody jak krowy nieczułe na szturchnięcia pasterskiego kija. Masudi i Cortona, jeden z silniejszych żołnierzy, szli pierwsi, wyrąbując ścieżkę w gąszczu. Jedną ręką na oślep cięli pnącza i liście, drugą osłaniali oczy przed deszczem jak przed rażącym słońcem. Reszta oddziału przesuwała się powoli za nimi. Ich zbroje zmieniły kolor - w jednych miejscach zbrą-zowiały od rdzy, w innych zaśniedziały na zielono. Pleśniejące buty zapadały się głęboko w błotno-liściastą maź i nieraz ten czy ów musiał pomagać sobie rękami, żeby wyciągnąć nogę z grzęzawiska i zrobić następny krok. W pewnej chwili rębacze się zatrzymali. Gęstwina ustąpiła pod ich ciosami jak zwalony mur i znaleźli się na skraju polany, której drugi kraniec skrywała kurtyna deszczu. - Ekscelencjo! - zawołał Cortona, przekrzykując szum ulewy. Murad przepchnął się na czoło kolumny. Na środku polany siedziała po turecku ludzka postać - kobieca, o ile mogli to z tej odległości ocenić - z pochyloną głową i ciemnymi, spiętymi włosami. Miała na sobie krótką skórzaną tunikę bez rękawów. Nie podniosła wzroku na przyglądających się jej z rozdziawionymi ustami odkrywców, w ogóle nie dała po sobie poznać, że ich zauważyła, ale jakoś nie mieli wątpliwości, że wie o ich przybyciu. Za jej plecami, na obrzeżach polany było chwilami widać jakieś poruszenie. Żołnierze skamienieli, woda ściekała im po twarzach wprost do otwartych ust, aż wreszcie Murad, ignorując ostrzegawcze syknięcie Bardolina, wyjął z pochwy rapier. Kobieta uniosła głowę, ale zamiast spojrzeć w ich stronę, przeniosła wzrok na niebo. W deszczu jej oczy przez ułamek sekundy 176 wydawały się puste i białe, pozbawione tęczówek i źrenic, ale nagle ulewa ustała - gwałtownie, w mgnieniu oka, jak zwykle w tej krainie. Spełniwszy swój obowiązek, chmury zaczęły się rozpraszać i promienie słońca szybko sięgnęły ziemi. Kobieta uśmiechnęła się, jakby to za jej sprawą dokonała się ta zmiana, i spojrzała na stojącą na skraju lasu grupę ludzi z obnażonymi mieczami i gotowymi do strzału arkebuzami. Kiedy znów się uśmiechnęła, dostrzegli jej ostre, jakby kocie zęby. Oczy miała ciemne, rysy twarzy delikatne, lecz wyraziste. Podniosła się z ziemi ruchem tak płynnym i pełnym gracji, że obserwującym ją mężczyznom zaparło dech w piersi; miała odsłonięty brzuch, wyraźnie zarysowane mięśnie, bose stopy, smukłe kończyny i skórę barwy miodu. - Jestem Kersik - powiedziała po normannijsku, staroświecko przeciągając zgłoski. - Bądźcie pozdrowieni. Witajcie. Murad pierwszy otrząsnął się z szoku i -jak na prawdziwego arystokratę przystało - ukłonił się zamaszyście, wywijając przy tym rapierem. - Lord Murad z Galiapeno, do usług, pani. Hawkwood z satysfakcją zauważył, że Murad nie przedstawił się jako, Jego Ekscelencja Gubernator". Kobieta nie zwracała na niego uwagi. Spojrzała ponad jego ramieniem na stojącego z tyłu Bardolina z chochlikiem na ramieniu. Stworzonko ociekało wodą i wyglądało żałośnie. - Ciebie, bracie, witam szczególnie serdecznie - dodała. -Dawno już żaden mistrz dyscyplin nie przybił do naszych brzegów. Bardolina stać było tylko na sztywne skinienie głową. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy - stary, sterany życiem czarodziej i młoda, zgrabna kobieta. Bardolin zmarszczył brwi, a ona uśmiechnęła się, jak gdyby w odpowiedzi na niewypowiedziane głośno pytanie. Zapanowało niezręczne milczenie. Żołnierze pożerali wzrokiem Kersik, której najwyraźniej to nie przeszkadzało. - Pewnie idziecie do miasta - stwierdziła niedbałym tonem. Murad z Hawkwoodem spojrzeli po sobie i gubernator ukłonił się po raz drugi. 177 - Owszem, pani, tam właśnie zdążamy. Trapi nas jednak fakt, że nie znamy drogi. - Tak myślałam. Zaprowadzę was. Wędrówka potrwa wiele dni. - Będziemy ci wdzięczni. - Pańscy ludzie objedli się niewłaściwymi owocami, lordzie Muradzie z Galiapeno. Zalatuje od nich biegunką. - Nie przywykliśmy jeszcze do tej krainy i jej darów, pani. - Naturalnie. Rozbijcie obóz tutaj, na polanie. Przyniosę coś, co ukoi wasze żołądki. Jeżeli pańscy ludzie ruszą do Undi w takim stanie, mogą tam nie dojść. - Do Undi... Czy tak nazywa się wasze miasto? - spytał Hawk-wood. - W jakim to języku? - Starym i zapomnianym, kapitanie. To stary kontynent i od dawna zamieszkany przez ludzi. - Ciekawe, skąd się tu wzięli - mruknął pod nosem Hawk-wood. Zaniepokoiło go, że Kersik nazwała go kapitanem. Skąd wiedziała, kim jest? Kersik spojrzała na niego z ukosa. Musiała usłyszeć jego ostatnie słowa. - Wrócę przed zmierzchem - zapowiedziała i zniknęła. Żołnierze zamrugali i pokręcili głowami, ale zdążyli dostrzec tylko płową smugę. - Na brodę Świętego Ramusio, to jakaś wiedźma - mruknął Murad. - Wcale nie - odparł Bardolin. - Po prostu czarodziejka. Wyczułem wokół niej wyjątkowe zagęszczenie dweomeru. I coś jeszcze... - Przesunął ręką po twarzy, jakby próbował zetrzeć z niej zmęczenie. - Czary, wszędzie czary - burknął z goryczą Murad. - Kto wie, może właśnie poszła zebrać kohortę wiedźm. Ciekawe, co powiedzą na hebriońską stal. - Stal na nic ci się tu zda, Muradzie. - Może tak, może nie. Mamy też żelazne kule do arkebuzów. To im da do myślenia. Sierżancie Mensurado! - Słucham, ekscelencjo. 178 - Posłuchamy jej i rozbijemy tu obóz. Ale ludzie mają naładować broń i pozapalać lonty. Musimy być przygotowani na odparcie ataku. -Tak jest. Światło dnia zgasło i zaczęła się kolejna noc w głuszy. Zasiedli wokół trzech ognisk, nad każdym z których można by upiec wołu. Dym wolnopalnych lontów oplatał sinymi smugami kirysy wartowników, przytupujących i pogwizdujących, żeby nie zasnąć, a w wolnych chwilach oganiających się od latającego robactwa. - Jak myślicie, wróci? - zagadnął Hawkwood i krzywiąc się z bólu, rozmasował ranę. Murad wzruszył ramionami i skinieniem głowy wskazał Bar-dolina. - Może spytamy o to naszego dyżurnego specjalistę od okul-tyzmu? Mag wyglądał, jakby drzemał, trzymając na kolanach czujnego chochlika, który wodził dookoła szeroko otwartymi ślepkami. Bardolin otrząsnął się i uniósł głowę, a jego siwa broda zajaśniała w blasku ogniska. - Wróci. A potem zaprowadzi nas do tego ich miasta. Bo oni chcą, żebyśmy tam dotarli, Muradzie. Gdyby nie chcieli, już byśmy nie żyli. - Myślałem, że woleliby nas potopić gdzieś na Oceanie Zachodnim - zauważył Hawkwood. - Tak jak to się przydarzyło załodze karaweli. - Owszem, to by im bardziej odpowiadało, ale skoro już tu przybyliśmy, są nami zaciekawieni. Nami albo mną, pomyślał. Wcale mu się ta myśl nie podobała. - Kim właściwie są ci „oni", magu? - spytał Murad. - Mówisz o nich tak, jak byś ich znał. - Są w pewnym sensie ludem dweomeru, to oczywiste. Może to potomkowie dawnych podróżników, może tubylcy...? Nie, w to raczej wątpię, bo przecież znają normannijski. Tu, na zachodzie, coś 179 się wydarzyło, a właściwie coś się działo przez całe stulecia. My przez ten czas toczyliśmy swoje wojny i szerzyliśmy swoją wiarę, nie zdając sobie sprawy z wydarzeń na Zachodnim Kontynencie. Ale na razie nie potrafię powiedzieć, co tu się stało. - Zwodzisz nas jak jasnowidz-szarlatan, Bardolinie - stwierdził z niesmakiem Murad. - Szukasz odpowiedzi, a ja nie mogę ci ich udzielić. Będziesz musiał poczekać. Mam przeczucie, że zanim się to wszystko skończy, dowiemy się więcej, niżbyśmy chcieli. Zapadła krępująca cisza. Ognisko prychało jak rozeźlony kot i sypało skrami na wszystkie strony. Dżungla, rysująca się ciemną ścianą poza kręgiem światła, rozbrzmiewała głosami nocnych stworzeń. - Jaki jasny płomień - zabrzmiał nagle czyjś głos. - Można by pomyśleć, że boicie się ciemności. Wszyscy trzej zgodnie podnieśli wzrok. Przed nimi stała Kersik z zarzuconą na ramię skórzaną torbą, która cuchnęła zjełcza-łą żywicą. Włoski porastające jej uda połyskiwały złociście w blasku ognia. Kiedy się uśmiechała, kąciki jej ust zdawały się sięgać uszu, a oczy zmieniały się w dwie płonące szparki. Murad zerwał się na równe nogi. Kersik cofnęła się i znów wyglądała zwyczajnie, jak człowiek. Mensurado rugał wartowników, że dali się jej podejść. - Teraz, kiedy jestem z wami, możecie zdjąć straże. - Kersik rzuciła torbę na ziemię. - To dla tych, którym ciągle kotłuje się w brzuchu. Niech zjedzą po parę liści. Żołądki im się uspokoją. - A kim ty niby jesteś, zielarką? - spytał drwiąco Murad. Odwróciła się ku niemu. - Ten mi się podoba - stwierdziła. - Jest twardy. - Murad analizował jej słowa, kiedy dodała: - Lepiej się prześpijcie. Jutro czeka nas długa droga. Wystawili straże, chociaż Kersik ich wyśmiała. Usiadła po tu-recku na granicy światła i cienia, tak jak wtedy, kiedy ją pierwszy raz zobaczyli. Żołnierze kreślili na piersi Znak Świętego, kiedy 180 wydawało im się, że nie patrzy w ich stronę. Zjedli nędzną kolację, złożoną z owoców; nikt nie ufał Kersik na tyle, by spróbować przyniesionych przez nią liści. Idąc spać, pokładli pod ręką miecze i arkebuzy. Chochlik nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. To mościł się i wiercił na posłaniu obok czarodzieja, to znów wstawał i wodził wzrokiem po obozie. Niedługo przed świtem szturchnął i obudził Bardolina, który, jeszcze półprzytomny, mógłby przysiąc, że obóz otaczają dziesiątki stojących wśród drzew postaci. Kiedy jednak usiadł i przetarł lepkie od snu powieki, sylwetki zniknęły. Kersik siedziała bez ruchu i wcale nie wyglądała na zmęczoną. Naprzeciwko siedział oparty plecami o pień Murad. W rękach trzymał arkebuz, którego lont prawie całkiem się wypalił. Oczy miał czerwone z niewyspania - najwyraźniej przez całą noc pilnował Kersik, która teraz wstała i przeciągnęła się; mięśnie zagrały pod jej złocistą skórą. - Gotowy do podróży? - zapytała. Murad spojrzał na nią spod opadających powiek. - Jestem gotowy na wszystko. TRZYNAŚCIE Osiemnaście dni szli przez dżunglę, która była cały czas taka sama - osiemnaście dni w upale, deszczu, błocie, w towarzystwie moskitów, pijawek i węży. Wspominając później ten okres, Hawkwood ze zdumieniem konstatował, jak szybko dżungla pokonała ludzi. Żołnierze Mu-rada byli przecież weteranami z pylistych, spieczonych słońcem dolin Hebrosu. Na statku sprawiali wrażenie dumnych, zaprawionych w bojach wojowników o żelaznym zdrowiu i nieposkromionym apetycie - a tu pochorowali się jak małe kocięta. Pierwszego pochowali sześć dni po spotkaniu z Kersik. Glabrio Feridas pochodził z Hebrionu. Przykucnął roztrzęsiony w gąszczu, żeby ulżyć udręczonym kiszkom. Ci, którzy później znaleźli ciało, mówili, że przy okazji wydalił chyba całą krew, której nie zdążyły wyssać pijawki i moskity. Po tym wydarzeniu potulnie zaczęli żuć przyniesione przez Kersik liście, nie jedli owoców, których radziła im unikać, i co wieczór gotowali wodę w rdzewiejących hełmach. Biegunka ustąpiła, ale wielu wciąż skarżyło się na gorączkę i wkrótce silniejsi musieli nieść pancerze tych, którzy nie byli już w stanie udźwignąć ich ciężaru. Dziesiątego dnia Murad uległ namowom Hawkwooda i Bar-dolina i pozwolił żołnierzem zdjąć zbroje. Zrzuciwszy pancerze na stos, przykryli je obłamanymi gałęziami i liśćmi, oznakowali kilkanaście pobliskich drzew i ruszyli w dalszą drogę lżejsi o pięćdziesiąt funtów, odziani tylko w skórzane kaftany. 182 Tempo marszu od razu wzrosło. Hawkwood oceniał, że idą w kierunku pomoc, północny zachód i robią dobre dwanaście mil dziennie. Dwunastego dnia stracili drugiego żołnierza, Timo Ferenice. Przysypiał na warcie, kiedy wąż ukąsił go w nogę nad kostką: zęby przebiły cholewkę buta, rajtuzy i skórę. Timo zmarł w drgawkach, tocząc pianę z ust i wzywając na pomoc Boga, Ramusia i mamę. Dzień później wyszli na drogę, a właściwie na ścieżkę: ubity, wyłożony kamieniami i zadbany dukt prowadził na północ i był dostatecznie szeroki, żeby mogło nim iść obok siebie dwoje ludzi. Ominęli miejsce, w którym Murad wypatrzył światełka, i posuwali się niemal równolegle do odległego wybrzeża. Kersik zawsze szła przodem, lekko i bez wysiłku, musiała za to często zatrzymywać się i czekać, aż zdyszani wędrowcy ją dogonią. Teren się wznosił, powoli, niemal niedostrzegalnie, ale systematycznie. Bardolin przypuszczał, że zbliżają się do południowych zboczy olbrzymiej stożkowatej góry, która majaczyła na horyzoncie, gdy wybrali się na pierwszy rekonesans. Wydawałoby się, że wyszedłszy na ścieżkę, powinni przyspieszyć, ale szybko tracili siły. Brak snu i nędzne pożywienie coraz wyraźniej dawały o sobie znać, a skwar i parne powietrze nikomu nie poprawiały samopoczucia. Siedemnastego dnia po spotkaniu z Kersik - dwadzieścia jeden dni od opuszczenia Fortu Abeleius - wyglądali fatalnie: szli obdarci, w samych koszulach, powłócząc nogami; zapleśniałe i przegniłe kaftany nie nadawały się już do użytku. Mimo leczniczego działania przyniesionych przez Kersik liści, dwóch chorych na febrę żołnierzy trzeba było nieść na topornych noszach. - Czy ona nigdy się nie męczy? - mruknął Hawkwood, kiedy wieczorem usiedli z Bardolinem przy ognisku. Kersik siedziała nieco z boku, po turecku, ze spokojnym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy. 183 Drzemiący Bardolin otrząsnął się i podrapał mruczącego chochlika za uchem. Stworzonko miało nienasycony apetyt, z radością pożerało wszelki pełzający drobiazg, jaki udało mu się złowić w poszyciu, a teraz właśnie wróciło z wieczornych łowów, usiadło u czarodzieja na kolanach i z zadowoleniem szczerzyło ząbki. Brzuszek miało wypchany jak mały bębenek. - Magowie też się męczą - odparł poirytowany Bardolin. Był zły, bo już prawie udało mu się zasnąć. - Wiem, dlatego się dziwię. Wydaje mi się jakaś taka... nierzeczywista. Bardolin westchnął i wyciągnął się na ziemi. - Dla mnie wszystko jest tu nierzeczywiste. Nawet moje sny mają większe pozory realności. - Miłe sny? - Dziwne. Nigdy wcześniej takich nie miałem, a mimo to są osobliwie znajome. Cały czas odnoszę wrażenie, że wszystko, co tu widzę, w jakiś niewytłumaczalny sposób łączy się ze sobą, że gdybym mógł spojrzeć na to z dystansu, dostrzegłbym uniwersalny wzór. Na przykład ten napis na posągu, który coś mi przypominał. Albo ta dziewczyna: należy do ludu dweomeru, bez dwóch zdań, ale jest w niej też jakiś obcy pierwiastek, którego nie mogę rozszyfrować. Czuję się jak człowiek, który próbuje czytać dobrze znaną książkę, tyle że po ciemku. - Może przybycie do miasta rzuci nieco światła na tę zagadkę. Powiedziała, że jutro będziemy na miejscu. Chciałbym móc powiedzieć, że nie mogę się tej chwili doczekać, ale odkrywca, który we mnie drzemie, stracił chyba entuzjazm dla naszej wyprawy. - Za to on nie. - Bardolin wskazał Murada, który robił wieczorny obchód obozu. - Długo już tak nie pociągnie - stwierdził Hawkwood. - Odkąd wyruszyliśmy, sypia najwyżej godzinę dziennie. Murad bardziej przypominał ghula, który żeruje na słabych i chorych, niż zatroskanego o podwładnych dowódcę. Mokre od potu włosy opadały mu w strąkach na czoło; skórę na nosie, skroniach i kościach policzkowych miał otartą od noszenia hełmu, krwista blizna na policzku upodobniła się do dodatkowej pary 184 warg, które wypączkowały koślawo z boku twarzy. Nawet dłonie miał jak szkielet. - Jesteśmy na lądzie dopiero od miesiąca - ciągnął półgłosem Hawkwood. - Przez ten czas pochowaliśmy pięciu ludzi, może więcej, bo nie wiemy, co się dzieje w forcie, a ci, którzy żyją, są o krok od załamania. Naprawdę uważasz, że cywilizowany człowiek może tu normalnie żyć? Bardolin zamknął oczy i odwrócił się na drugi bok. - Powiem ci pojutrze. W nocy sen się powtórzył. Kersik przyszła do Bardolina naga, gładkoskóra, złocista jak miód. Wyglądała olśniewająco pięknie mimo dwóch rzędów sutków, ciągnących się od piersi do wysokości pępka, i zakrzywionych pazurów, które wyrastały jej z palców. Jej oczy płonęły jak słońce prześwitujące przez korony drzew. Kochali się na miękkiej ziemi nieopodal obozu. Tym razem to Bardolin był na górze. Czuł się młody i pełen wigoru. Wokół nich tańczyły i harcowały przedziwne istoty, kościste i chichoczące, o oczach jak zielone szparki i uszach przypominających rogi. Czuł dotyk ich stopek, lekkich jak liście, na plecach i w krzyżu, kiedy wchodził w leżącą pod nim kobietę. Ale był wśród nich ktoś jeszcze. Bardolin wykręcił szyję, żeby go zobaczyć, chociaż Kersik mocno trzymała go za kark. Nad dokazującymi maluchami górowała ciemna sylwetka. Zmienny w wilczej postaci. Wszyscy źle spali tej nocy. Bardolin zbudził się obolały, jakby ktoś solidnie go skopał. Ponaglani przez Mensurado żołnierze niechętnie zbierali się do drogi. Kersik przyglądała się im jak wyrozumiała matka. Murad wyszedł spomiędzy drzew. Ogolił się; krew na podbródku dowodziła, że kosztowało go to sporo wysiłku. Związał 185 niechlujne włosy i włożył czystą koszulę, która i tak miała plamy od pleśni. Mimo zapadniętych oczu prezentował się całkiem nieźle. - Więc dziś zobaczymy wreszcie to wasze miasto - powiedział do Kersik. Kobieta uśmiechnęła się, jakby rozbawił ją jakiś tylko dla niej zrozumiały żart. Często się tak zachowywała. - Owszem, lordzie Muradzie. Pod warunkiem, że pańscy ludzie tam dojdą. - Dojdą. To hebriońscy żołnierze. Hawkwood złapał się na tym, że podziwia zarówno niedbały ton Murada, jak i leniwą, wystudiowaną obojętność, jaką okazał Kersik, odwracając się do niej plecami. Jej uśmiech na ułamek sekundy stężał, ale po chwili stał się jak zwykle promienny i dobroduszny. Wyruszyli w drogę po skąpym owocowym śniadaniu. Od tygodni nie mieli w ustach mięsa i zaczynali z rozrzewnieniem wspominać nawet soloną wieprzowinę z okrętowych zapasów. Jeszcze jeden dzień znoju i mozolnego marszu. Szli wprawdzie całkiem przyzwoitą ścieżką, ale musieli na zmianę nieść dwóch majaczących w gorączce towarzyszy. Nawet Murad nie uchylał się od tego obowiązku. Z pozoru wydawało się to niemożliwe, ale w okolicach, które przemierzali, dżungla tętniła życiem jeszcze bardziej niż zwykle. Nie słyszało się jednak chrobotów i pisków leśnej drobnicy, lecz dudniące kroki i trzask łamanych gałęzi, kiedy jakieś większe okazy oddalały się w głąb lasu. Kersik nie zwracała na nie uwagi, za to żołnierze szli z obnażonymi mieczami i bronią gotową do strzału. Zmiany w otoczeniu nie uszły niczyjej uwagi: drzewa stały się mniejsze, miały rzadsze korony, i nie tworzyły pierwotnej dżungli, lecz raczej młody las, porastający wykarczowaną lub wypaloną ziemię. Jakby dla potwierdzenia tej opinii, wkrótce natknęli się na stojące przy ścieżce kamienne budowle, na wpół skryte w zaroślach. Bardolin miał ochotę obejrzeć je z bliska, zauważył bowiem, że ich ściany są gęsto pokryte pismem, ale Kersik nie chciała się na to zgodzić. Kiedy zapytał ją o nie wprost, była jeszcze bardziej skryta i tajemnicza niż zwykle. 186 - To są Undwa-Zantu - odparła wreszcie. - A co to znaczy? - To bardzo stare budowle. Pochodzą z pradawnych czasów i są dziełem pierwszych ludzi. To wyjaśnienie sprawiło, że teraz już obaj - Bardolin i Hawkwood - zasypali ją pytaniami, ale Kersik nie odpowiedziała na żadne z nich. - W mieście dowiecie się więcej - powtarzała za każdym razem. Dotarli do podnóża stożkowatego górskiego olbrzyma, który piętrzył się na północnym horyzoncie nad Fortem Abeleius. Stoki góry prześwitywały przez listowie: wznosiły się szarą ścianą ponad dżunglą, która desperacko usiłowała się ich uczepić, ale szybko rzedła i odsłaniała nagą skałę. - Jak sądzisz, ile przeszliśmy? - spytał Bardolin Hawkwooda. Kapitan wzruszył zdrowym ramieniem. Często sprawdzał kierunek marszu (Kersik była zafascynowana kompasem) i kazał Masudiemu i Cortonie mierzyć dystans krokami, żeby mieć porównanie dla własnych pomiarów, ale przy tak mozolnym marszu nie mógł być pewien precyzji obliczeń. - W tej chwili idziemy prawie dokładnie na północ - odparł. - Od spotkania z dziewczyną przebyliśmy około stu osiemdziesięciu mil, ale kilka razy zmienialiśmy kierunek. Znajdowali się dość daleko od czoła kolumny. Kersik prowadziła, idąc dwadzieścia metrów przed pochodem. Murad szedł obok niej krok w krok, jak wierny mąż. - Unika odpowiedzi na pytania - stwierdził Bardolin, zniżając głos. Kersik miała słuch jak kot. - Jest śliska jak wąż. Dużo wie, tego jestem pewien, przypuszczam wręcz, że zna całą historię tej krainy, kapitanie! Bo ta ziemia ma swoją historię, o tak. Te ruiny są równie stare jak fimbriańskie wieże strażnicze na przełęczach Hebrosu. A wieże mają ponad sześćset lat. - Może dowiemy się czegoś w tym mieście, o którym cały czas opowiada, chociaż nie mam pojęcia, gdzie miałoby się znajdować. 187 Z jej słów wynika, że leży gdzieś na zboczach tej przeklętej góry, ale przecież nie da się budować na takiej stromiźnie! - Nie wiem, gdzie jest to miasto, ale zaczynam się obawiać, że znajdziemy w nim więcej odpowiedzi, niżbyśmy chcieli. Żołnierze stanęli. Murad zawołał do siebie Bardolina i Hawk-wooda, którzy posłusznie przepchnęli się na czoło kolumny. Drogę zastąpiły im trzy istoty o kształtach tak fantastycznych, że nawet Murad stracił rezon. Dwie były nadnaturalnie wysokie, mierzyły bowiem około ośmiu stóp wzrostu. Ich czarna skóra miała odcień tak głęboki, że karnacja Masudiego wydawała się przy nim żółtawa. Były nagie, jeśli nie liczyć przepasek biodrowych i niewiarygodnych masek na głowach. Jedna z nich przedstawiała łeb lamparta, druga pysk mandryla z niebiesko żebrowanymi fałdami po obu stronach rozszerzonych nozdrzy. Tyle że to wcale nie były maski. Lampart oblizał się i poruszył oczami, a mandryl wciągnął powietrze w drżące chrapy. W zwyczajnych, całkiem ludzkich rękach obie istoty trzymały włócznie, dwukrotnie dłuższe od dorosłego człowieka i zaopatrzone w wykonane z brązu brzeszczoty z paskudnymi zadziorami. Trzecia postać wydawała się przy nich maleńka - była niższa nawet od Hawkwooda, wyglądała jak człowiek i miała jasną, choć mocno opaloną skórę. Mężczyzna - bo istota była płci męskiej - nosił na głowie worek z miękkiej skóry, który najwyraźniej zastępował mu kapelusz, a całe ciało okrywał białą płócienną szatą, spod której wystawały tylko drobne dłonie o grubych palcach. Miał mięsistą twarz, obwisłe policzki, i czarne, błyszczące, jakby zapuchnięte oczy. Gdyby nie dziwaczne ubranie, mógłby od biedy uchodzić za zamożnego kupca z Abrusio, który uwielbia dobrze zjeść i dużo wypić. Jedyną ozdobą, jaką nosił, był złoty wisiorek w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, w którą wpisano okrąg. Gwiazda wisiała na złotym łańcuchu grubym jak dziecięcy palec. - Gosa - powiedziała Kersik, kłaniając mu się. - Przyprowadziłam przybyszów ze Starego Świata. Lampart warknął basowo. - Doskonale - odparł mężczyzna w białej szacie. - Pomyślałem, że po drodze do Undi przyda się wam eskorta. Poza tym 188 zżerała mnie ciekawość. Tyle czasu... - Przeniósł wzrok na stojących za Kersik żołnierzy. Wszyscy milczeli, nawet Muradowi zabrakło słów. - Witaj, bracie - dodał Gosa, zwracając się Bardolina. Czarodzieja zatkało, za to jego chochlik zapiszczał pytająco. Lampart odpowiedział kolejnym gardłowym pomrukiem. Murad, który nie lubił, by go pomijano w rozmowie, wystąpił naprzód, ale mandrylogłowy natychmiast przystawił mu włócznię do piersi i osadził go w miejscu. Odpowiedzią była seria metalicznych trzasków: to sierżant Mensurado, Cortona i reszta żołnierzy wycelowali arkebuzy i odciągnęli kurki. Mierzyli wprost w niezwykłe trio, które zastąpiło im drogę. Dym z lontów snuł się w powietrzu. Gosa wciągnął go w nozdrza i uśmiechnął się, odsłaniając żółte kły. - No tak, dobry Stary Świat... - stwierdził. Nie przejął się zbytnio wycelowanymi w jego wydatny brzuch arkebuzami. - Odłóżcie broń, panowie, nie będzie wam potrzebna. Ilkwa, dajże spokój. Nie widzisz, że nasz gość chce dokonać prezentacji? Mandrylogłowy podniósł włócznię. Murad skinął głową na sierżanta, żołnierze zwolnili kurki, ale nie zgasili lontów. - Murad z Galiapeno - powiedział oschle. - Do usług. - Gosa z Undi, również do usług. - Pulchny mężczyzna w bieli skłonił się lekko. - Czy zechcecie pójść ze mną do naszego skromnego miasta, lordzie Muradzie? Odpoczniecie, odświeżycie się, dla chętnych przygotujemy kąpiel. Kiedy Murad odpowiedział ukłonem, Kersik, Gosa i dwaj zwierzoludzie ruszyli przodem. Żołnierze szli gęsiego za nimi, dźwigając dwoje noszy z majaczącymi w gorączce towarzyszami. Świat zmienił się w mgnieniu oka. Dżungla zniknęła. W jednej chwili maszerowali w cieniu drzew, a w następnej poraził ich blask słońca. Granica między rozbuchaną zielenią i nagimi skałami była tak ostra, jakby olbrzymia brzytwa zgoliła ze stoku wszelkie życie. Teraz mogli nareszcie docenić rozmiary wznoszącej się przed nimi góry. Jej wierzchołek ginął w chmurach, a z bliska nie wydawała się już tak doskonale symetryczna: stożek był spękany 189 i porozdzierany wyrwami, z których tryskały skamieniałe kaskady lawy. Dziki teren był całkowicie wyprany z barw i zarysowany w odcieniach szarości i czerni: wydmy czarnego jak smoła piasku, dziwaczne bazaltowe bąble, fontanny i kikuty stężałych gejzerów płynnego kamienia. Bardolinowi przypominało to krajobraz, jaki dawno temu oglądał przez szkła przyrządu Saffaraca: księżycowy, martwy, nieziemski. Ścieżka - wybrukowana blokami wulkanicznego tufu - prowadziła teraz zygzakiem pod górę, toteż marsz kosztował ich jeszcze więcej wysiłku niż brnięcie przez dżunglę. Zakręty były oznaczone kamiennymi kopczykami. Żar lał się z nieba, żołnierze dyszeli jak miechy, wulkaniczny pył dławił i pokrywał twarze czarnym nalotem, który wyglądał jak sadza, smakował popiołem, wysuszał usta na wiór i zgrzytał w zębach. - Nie widzę żadnego miasta - wychrypiał Murad do Kersik i Gosy. — Dokąd nas prowadzicie? - Zaufaj nam: miasto jest niedaleko stąd. - Gosa uśmiechnął się promiennie. Wyglądał jak dobroduszny gnom, oczy błyszczały mu niczym odłamki obsydianu. Zatrzymał się. - Do Undi trudno jest trafić przez przypadek. Wspinamy się właśnie na stoki Undabane, Świętej Góry, której ogniste serce udało się obłaskawić. Cierpliwości, lordzie Muradzie. To już blisko. Mimo wysiłków Murada i Mensurado kompania rozciągnęła się na długim odcinku drogi. Zmęczeni żołnierze, podobni z oddali do mrówek, co chwila przystawali, żeby złapać oddech; tragarze przy noszach zmieniali się co sto metrów. Dlatego też Hawkwood i Bar-dolin pierwsi ją zobaczyli. Głęboka rozpadlina ziała w stoku góry, burząc jej idealny kształt. Do wierzchołka mieli jeszcze dobre sześć, siedem tysięcy stóp. Ponieważ zaczęli go obchodzić od zachodu, gigantyczna szczerba - niewidoczna przy podejściu od strony południowej - otworzyła się przed nimi jak wąwóz o niebotycznych ścianach. U jej wlotu stał monumentalny posąg. Miał dobre sto dwadzieścia stóp wysokości i z grubsza ludzkie kształty, chociaż wiatry i deszcze zatarły szczegóły jego wyglądu. Ułamana włócznia w kruszącej się pięści; pozostałości masywnego torsu; głęboko osadzone oczy i wydłużony pysk. Posąg zbudowano z bloków 190 tufu większych niż szalupa Gabriońskiego Rybołowa. Ociosane kamienie najszybciej erodowały na krawędziach, przez co statua wyglądała jak pokryta regularną siatką pęknięć i rys. Dołączyli do nich pozostali żołnierze. Nieśli tylko jedne nosze. - Forza zmarł - wyjaśnił Murad, widząc pytające spojrzenia Gosy, Kersik i pozostałych. Był wściekły, jakby obwiniał się za śmierć żołnierza. - Nie wiemy kiedy, nikt tego nie zauważył. Usypaliśmy mu kurhan z kamieni. Co za przeklęty kraj! Gosa odął z dezaprobatą wargi, ale nic nie powiedział. Śmierć chorego przygnębiła żołnierzy jak zły omen. Nawet Mensurado stracił swój zwykły entuzjazm. Kamienie osypywały im się spod stóp, popiół wciskał się do butów, powodował otarcia i bąble. W manierkach zostało im dosłownie po łyku wody, którą Murad kazał oszczędzać na czarną godzinę. Kiedy znaleźli się u stóp olbrzymiego posągu, głowami ledwie sięgali mu do kostek. Świat się skurczył. Szli wąskim kanionem, którego ściany wznosiły się setki, jeśli nie tysiące stóp nad ich głowami. Wiatr gwizdał w nim i syczał jak żywa istota, woda ściekała po ścianach migotliwymi wstążkami, które żołnierze zlizywali z kamienia; była pozbawiona smaku i gęsta od popiołu, ale przyjemnie zwilżała wysuszone gardła. A potem świat znów się przed nimi otworzył, a właściwie eksplodował, gdyż zmiana była równie nagła i zdumiewająca jak przedtem wyjście z dżungli na jałowe stoki wulkanu. Znaleźli się we wnętrzu góry, na skalnej półce, zawieszonej około tysiąca stóp nad dnem krateru. Undabane była bowiem od środka pusta: jej krater przypominał nieckę nazwaną przez Murada Spinem, chociaż był od niej znacznie większy. Dookoła ze wszystkich stron piętrzyły się kamienne ściany - strome, urwiste, niedostępne. Nad skałami bezchmurne niebo lśniło czystym błękitem. W dole rozciągał się zielony krąg dżungli. Wyglądało to tak, jakby ktoś wykroił talarek z porastających Zachodni Kontynent lasów, ściął wierzchołek wulkanu i umieścił okrągły plaster zieleni w samym środku Undabane. Widok zapierał dech w piersiach. Wędrujący ze słońcem cień zbocza przecinał łukiem dno 191 krateru. Patrząc nań, Bardolin doznał olśnienia: w taki sam sposób Księżyc przechodził przez kolejne fazy. Wśród drzew można było dostrzec budynki: czarne, bazaltowe wieże - z pewnością monumentalne, ale w takim otoczeniu raczej niepozorne; kamienne domy o płaskich dachach; schodko-watą piramidę, wysoką jak iglice Carcassona i oblicowaną złotem, którego blask oślepiał nawet z tej odległości. Były tam również drogi i aleje, było całe miasto, chociaż zupełnie inne od miast, które przybysze ze Starego Świata znali lub mogli sobie wyobrazić. Gapili się na nie z rozdziawionymi ustami. Nawet Muradowi zabrakło słów. - Oto Undi - oznajmił z satysfakcją Gosa. - Ukryte Miasto Zantu i Arueyn, Ogniste Serce, Wieczne Miejsce. Warto było tu przyjść, prawda? - Kto je zbudował? - wykrztusił w końcu Bardolin. -1 kim są ludzie, o których mówisz? - W swoim czasie poznacie wszystkie odpowiedzi, a na razie zejdźmy na dół. Odpoczniecie. Wieści o waszym przybyciu już tu dotarły. Przygotowano dla was jadło i napoje, a także lekarstwa dla chorych. - Na co jeszcze czekamy? Prowadź - odparł oschle Murad. -Nie życzę sobie, żeby jeszcze któryś z moich ludzi umarł w tej dziczy, kiedy ty dumnie straszysz piórka. Twarz Gosy pozostała niewzruszona, tylko w jego oczach mignęły dziwne błyski, gdy skinął lekko głową i sprowadził oddział na wyciętą w skalnej ścianie ścieżkę. Za to Kersik posłała Muradowi spojrzenie pełne jadu. Potykając się i klnąc, zeszli na dno krateru, które przez ten czas całe znalazło się w cieniu. Tysiące stóp nad ich głowami ciemne chmury zasnuwały krąg nieba, zapowiadając codzienny potop, ale wtedy wyszli już na szeroką, pięknie brukowaną drogę zaopatrzoną w rynsztoki po obu stronach. Wśród drzew, w pewnej odległości od ulicy, stały znajome już domy z płaskimi dachami. W miarę, jak zagłębiali się w miasto, ubywało drzew, a przybywało budynków. I ludzi. Mieszkańcy Undabane byli wysocy, szczupli i czarnoskórzy, a ubierali się w białe szaty z przypominającego płótno materiału. 192 Mieli delikatne rysy twarzy, ostro rzeźbione nosy i wąskie wargi. Kobiety nosiły się dumnie jak królowe, z odsłoniętymi piersiami, ozdobionymi złotymi wisiorami. Wiele z nich mogło się pochwalić rytualnymi bliznami, tworzącymi skomplikowane wzory na torsach i policzkach. Ludzie z zainteresowaniem przyglądali się obcym - szczególnie intrygował ich Masudi, który był do nich tak bardzo podobny, a jednak zupełnie inny - ale zachowywali się godnie i z rezerwą. Oddział przemaszerował przez otwarty teren, który wyglądał jak plac targowy: wszędzie stały stragany z mięsem i owocami, brakowało natomiast charakterystycznego dla targowisk rejwachu. Wszyscy na chwilę oderwali się od swoich zajęć, popatrzyli na obdartych hebriońskich żołnierzy, po czym wrócili do handlowania. Hawkwood, który znał hałaśliwe bazary Ridawanu i Calmaru, musiał przyznać, że panujący na tym targu ład i spokój działają mu na nerwy. Poza tym nigdzie nie dostrzegali dzieci. Nie było też zwierząt: przez całą drogę nie zobaczyli ani jednego wałęsającego się psa czy bezdomnego kota. Nie mieli zresztą pewności, czy na Zachodnim Kontynencie w ogóle żyją psy i koty. Piramida wyrastała ponad wszystkie okoliczne domy. Jej złote ściany straciły nieco ze swego blasku, odkąd słońce schowało się za ścianami krateru i lunął deszcz. Gosa i jego zwierzokształt-ni towarzysze zaprowadzili ludzi Murada do wysokiego, kanciastego domu przy rynku. Kiedy zapukali do drzwi, otworzył im wysoki starzec o włosach białych jak mleko i hebanowej skórze. - Przyprowadziłem ich, Faku - powiedział Gosa. - Zaopiekuj się nimi. Starzec ukłonił się nisko i wpuścił gości do domu. Twarz miał nieprzeniknioną jak merducki wielki wezyr. -Odpocznijcie, zjedzcie, wykąpcie się. Możecie robić, co chcecie, ale nie wolno wam opuszczać tego budynku - ostrzegł pogodnym tonem Gosa. - Zajrzę do was wieczorem, a jutro... Jutro spróbujemy odpowiedzieć na dręczące was pytania. Po tych słowach wyszedł. Siwowłosy gospodarz zaklaskał w dłonie. Pojawiło się dwóch podobnych do niego, choć młodszych mężczyzn. Zamknęli drzwi wejściowe do pomieszczenia, które -jak zorientowali się przybysze - pełniło rolę westybulu, i czekali na dalsze polecenia. 193 Żołnierze Murada wodzili wokół groźnym wzrokiem, jakby spodziewali się, że lada chwila wyskoczy z ukrycia zbrojna banda napastników. Hawkwood pierwszy poczuł zapach pieczonego mięsa. Ślina napłynęła mu do ust Kersik powiedziała coś do Faku, który znów klasnął. Jego pomocnicy otworzyli boczne drzwi westybulu, zza których dobiegł orzeźwiający szmer wody. Marmurowe sadzawki z fontannami. Czyste płótna. Gliniane misy z owocami. Półmiski parujących mięs. - Słodcy Święci... - szepnął Bardolin. - Kąpiel! - To może być podstęp - warknął Murad i z wysiłkiem przełknął ślinę. Zapach świeżego jedzenia musiał działać na niego nie mniej niż na pozostałych. - Nie ma w tym żadnego podstępu. - Kersik roześmiała się. Podskoczyła do najbliższego półmiska, porwała z niego pieczone żeberka i z takim animuszem wgryzła się w mięso, że sok pociekł jej po brodzie. Podeszła do Bardolina. Podała mu żeberka. - Nie spróbujesz, bracie czarodzieju? Mag zawahał się, ale Kersik podsunęła mu mięso pod nos. W jej oczach błysnęły znajome już kpiące ogniki. - Zaufaj mi - dodała półgłosem i uśmiechnęła się chytrze. -Zaufaj mi, bracie. Bardolin ugryzł i oderwał kawałek mięsa. Żadna potrawa w życiu tak mu nie smakowała. Kersik starła tłuszcz, który spłynął mu na siwą brodę, i odskoczyła od niego. Przez chwilę wydawało mu się, że jej błyszczące oczy pozostały nieruchomo zawieszone w powietrzu, niczym dwa oślepiające słoneczne powidoki. - Widzicie? - Uniosła żeberka w triumfalnym geście. Żołnierze rzucili się do półmisków. Faku i jego towarzysze przyglądali się im z kamiennym wyrazem twarzy, niczym jedyni cywilizowani ludzie obecni przy uczcie barbarzyńców. Bardolin nie ruszył się z miejsca. Przełknąwszy kęs mięsa, wodził wzrokiem za Kersik, która uwijała się radośnie wśród opychających się żołnierzy i naśmiewała z czerwonego jak burak Murada. Hawkwood stał obok czarodzieja. - Co to było? - zapytał. - O czym mówisz? 194 - Pytam, co to za mięso? Bardolin otarł usta. - Nie wiem - odparł. Własna niewiedza nagle go przeraziła. -Nie mam pojęcia. - W każdym razie wątpię, żeby sprowadzili nas tu tylko po to, żeby otruć. A poza tym, jak mi wszyscy Święci mili, pachnie przecudnie! I zdrowo. Poddali się pokusie i dołączyli do żołnierzy. Łapczywie pożerali mięso, gasząc pragnienie czystą wodą z dzbanów, lecz po paru pierwszych obfitych kęsach żołądki zacisnęły się im jak pięści. Najedzeni, ale nie syci, opamiętali się, rozejrzeli - i zorientowali, że Kersik zniknęła. Ciężkie drzwi zostały zamknięte, a Faku i jego pomocników też nie było nigdzie widać. Murad z krzykiem rzucił się do drzwi i uderzył w nie barkiem. Zaskrzypiały, ale nawet nie drgnęły. - Zamknięte! Jak mi Bóg miły, zamknęli nas! Wysoko umieszczone okna były wprawdzie otwarte, ale za małe, żeby dorosły człowiek się przez nie przecisnął. - Wygląda na to, że z gości staliśmy się więźniami - stwierdził filozoficznym tonem Bardolin. - Wiedziałeś, że tak się stanie - warknął oskarżycielsko Murad. - Być może... - Bardolin sam się dziwił, że tak spokojnie przyjął wiadomość o ich uwięzieniu. Zaczynał się zastanawiać, czy na pewno nie dosypano im niczego do jedzenia. - Naprawdę sądziłeś, że pozwolą nam swobodnie kręcić się po mieście jak jakimś pielgrzymom? - spytał Murada. Mięso zalegało mu w żołądku jak kamienna kula. To fakt, że odzwyczaił się od takiej ciężkiej strawy, ale tu chodziło o coś więcej, dręczyło go jakieś przeczucie... Wcale się nim jednak nie martwił. Tak jakby się upił i uznał, że jest absolutnie niepokonany. - Dobrze się czujesz, Bardolinie? - zaniepokoił się Hawkwood. - Ja... Ja... Nic się nie stało. Był po prostu zmęczony. Tak, powinien się zdrzemnąć. - Bardolinie! - krzyczeli. Ale on już ich nie słyszał. CZTERNAŚCIE Jak się nazywasz? - Bardolin, syn Camolana z Carreiridy w królestwie Hebrionu. Naprawdę to powiedział? Nieważne. Czuł się bezpieczny jak dziecko w łonie matki. Nic mu nie groziło. Masz rację. Nikt cię nie skrzywdzi. Rzadki z ciebie okaz, chłopcze. Ile dyscyplin? - Cztery. Zaklinanie, mowa umysłu, bestiologia i prawdziwa teurgia. Tak się to teraz nazywa? Bestiologia, czyli sztuka czytania w sercach zwierząt, a czasem także naśladowania ich wyglądu... Opanowałeś te z Siedmiu Dyscyplin, które wymagają najlepszej techniki, przyjacielu. Należą ci się gratulacje. Pewnie godzinami ślęczałeś nad księgami w jakiejś czarnoksięskiej wieży, co? Nie znasz natomiast dyscyplin instynktownych: wieszczenia, władzy nad pogodą, zmiennokształtności. Ten przytyk przebił otaczający Bardolina bąbel ciepła i zadowolenia. Był jak nieoczekiwany przeciąg w solidnie zbudowanym domu. Jak nagły podmuch zimy. -Kim jesteś? Kersik! Ileż ona się jeszcze musi nauczyć o zielarstwie! Leż spokojnie, bracie. Z czasem wszystko się wyjaśni. Przyznam, że mnie zaciekawiłeś. Od ponad wieku nic tak nie przyciągnęło mojej uwagi jak twoja osoba. Czy wiesz, że za moich czasów uczniowie poznawali dziewięć dyscyplin? To było dawno temu. Czary pospolite i zielarstwo. Jeśli mnie pamięć nie myli, w piątym stuleciu połączono je pod hasłem „prawdziwej teurgii". Zyskała na 196 tym Gildia Taumaturgów, stracił lud dweomeru. Tak to już jest. Intrygujesz mnie, BardoUnie, synu Camolana. Jest w tobie coś znajomego, coś z bestii, co nie daje mi spokoju... Porozmawiamy później. Na razie wracaj do swoich szlachetnych druhów. Martwią się o ciebie. Otworzył oczy. Leżał na podłodze otoczony przez podenerwowanych żołnierzy. Nawet na twarzy Murada malował się niepokój. Chciało mu się śmiać, miał ochotę parsknąć śmiechem jak przyłapany na psocie uczniak, ale szybko się zmitygował. Poczuł ogromną, niemal namacalną ulgę. Uczepiony jego ramienia chochlik pojękiwał smutno, chociaż nie przestawał się uśmiechać. No tak, oczywiście: gdyby czarodzieja otruto, zostałby sam, zagubiony w obcym świecie, pozbawiony przewodnika. Pogłaskał go uspokajająco. Za dużo energii włożył w jego uformowanie, zbyt wiele z siebie mu dał. Nie należało przywiązywać się do chochlików. Przeszył go dreszcz strachu, gdy przytulił stworzonko. Przelał w nie mnóstwo swojej siły życiowej, obdarzył je niezależnym bytem - ale teraz wcale się z tego nie cieszył. Narkotyk. Skąd ten pomysł? - Co się stało? - dopytywał się Hawkwood. - Dosypali ci czegoś do jedzenia? Bardolin zmusił się do myślenia, chociaż miał wrażenie, że wysiłek związany z koncentracją i mówieniem przerasta go. - Nie wiem. Może. Jak długo byłem nieprzytomny? - Parę minut - odparł Murad. Zmarszczył brwi. - Nikomu innemu się to nie przydarzyło. - Chyba się z nami bawią - stwierdził Bardolin. Podtrzymywany przez Hawkwooda wstał, ale zachwiał się na nogach. - Najpierw nas zamknęli, potem jednego podtruli... - mruknął kapitan. - Ciekawe, co jeszcze dla nas szykują. Żołnierze pozapalali lonty muszkietów. Woń palonego prochu wypełniła cały pokój. 197 - Jeśli będzie trzeba, wyważymy drzwi i przebijemy się przez miasto - oznajmił ponuro Murad. - Nie zamierzam skończyć jak lis w potrzasku. - To zły pomysł - zauważył Bardolin. - Pewnie właśnie tego się po nas spodziewają. Musimy to zrobić inaczej. - Niby jak? Mamy czekać, aż ten magik wróci i przyprowadzi całe tercio strażników ze zwierzęcymi łbami? - Jest inny sposób - odparł z ciężkim sercem Bardolin. Wiedział, co musi zrobić. - Wypuszczę chochlika. Wyleci przez okno, rozejrzy się, powie nam, co się dzieje. Może uda mu się otworzyć drzwi. Murad jeszcze chwilę się wahał. Widać było, że rwie się do walki. Wciąż był podekscytowany i spięty - tak jak wszyscy; wystarczyłaby jedna iskra, żeby rzucili się do szturmu i zginęli, nie poznawszy ani jednej odpowiedzi. Nie mógł do tego dopuścić. - W porządku - powiedział wreszcie. - Niech leci. Bardolin westchnął z ulgą. Był wykończony. Chwilami miał wrażenie, że ten nowy kraj uczepił się go jak sukub i będzie karmił się jego siłą życiową, aż zostawi po sobie pustą skorupę, którą uniesie wiatr. Nie znał się na wieszczeniu, ale odkąd przybili do brzegu, nie mógł wyzbyć się przeczucia, że załodze - i całemu światu, z którego przybyli - grozi śmiertelne niebezpieczeństwo i że groźba czai się właśnie tutaj, na tym kontynencie. Jeżeli uciekną, zabiorą ją ze sobą jak zarazę, wczepioną w ich ubrania i wżartą w ich krew, albo jak szczury gnieżdżące się w ciemnej okrętowej ładowni. Pochylił się i pogłaskał zdumionego chochlika. - Czas ruszać w drogę, mój mały przyjacielu. Widzisz wyjście? Tam, wysoko na ścianie? No to leć. Tak! Doskonale! Tam, skąd padają resztki dziennego światła. Chochlik wyjrzał przez wąski otwór. Żołnierze przyglądali mu się w milczeniu. - Może się tak zdarzyć, że chwilami nie będzie mnie wśród was - uprzedził ich Bardolin. - Ale nie bójcie się, będę leciał z chochlikiem i na pewno wrócę. Czekajcie. Murad coś mu odpowiedział, lecz Bardolina już nie było. Świat w mgnieniu oka rozszerzył się i zmienił wraz z przemianą, 198 jaka zaszła w zmyśle wzroku czarodzieja. Oczy chochlika były wyczulone na nieco inne spektrum barw, toteż świat jawił mu się w odcieniach złota i zieleni, jaskrawych, intensywnych, czasem wręcz oślepiających. Kamienne fasady domów nie były już martwymi ścianami: grubość i ciepło nadawały ich konturom leciutki blask i pogłębiały cienie. Chochlik odwrócił się, zerknął na stłoczonych w milczeniu żołnierzy, a potem przecisnął się przez wysokie, wąskie okno. Był głodny i miał ochotę wbić ząbki w wyłożone na półmiskach mięso, ale wola czarodzieja była silniejsza i chochlik zrobił, co mu kazano. W pewnym sensie Bardolin stał się chochlikiem: czuł jego apetyt, lęk i dotyk szorstkich bloków tufu pod łapkami; dźwięki miasta i hałasy dżungli docierały do jego uszu z niezwykłą wyrazistością, która początkowo, dopóki do niej nie przywykł, wydawała mu się nie do zniesienia. Deszcz ustał. Całe miasto ociekało wodą i parowało na potęgę; mgła okrywała je jak rzekę o świcie. Było stosunkowo ciemno jak na tę wczesną porę - po południu ściany krateru odcinały znaczną część dziennego światła. Wulkaniczny kamień był ciemny i chłodny; wszędzie było widać pełne gracji sylwetki mieszkańców, choć o tej porze nie kręciło się ich po ulicach zbyt wielu; widoczna na ścianie krateru plama słonecznego światła lśniła jak stopione srebro. Do zmierzchu nie zostało już dużo czasu. Chochlik postanowił zaczekać. Coś go jednak niepokoiło... Jakiś dziwnie znajomy zapach. Zszedł po murze jak mucha, głową naprzód. Znalazłszy się na ziemi, biegiem schronił się w zacienionym, chłodnym zaułku. Tam przykucnął i głęboko oddychał powietrzem dogorywającego dnia. Światło gasło, jakby ktoś powoli przysłaniał olbrzymią lampę, zapaloną gdzieś na krańcu świata. Nadchodząca noc była niemal namacalna. Wystarczyło kilka minut, by całe miasto pogrążyło się w ciemnościach. Ale nie dla chochlika. Jego oczy żarzyły się jak węgielki. W mroku wzrok mu się wyostrzał. Znajomy zapach wciąż dochodził do jego nozdrzy. I coś mu przypominał. 199 Do roboty, malutki, upomniał go delikatnie Bardolin, kiedy chochlik przycupnął nieruchomo w chłodnym, wilgotnym cieniu murów. Stworzonko posłusznie przemknęło wzdłuż ściany domu, w którym więziono ludzi Murada, i rozejrzało się w poszukiwaniu drzwi wejściowych, dużego okna lub innego sposobu dostania się do środka. Na ulicach panował spory ruch. W polu widzenia chochlika migały oślepiające plamy światła - w ten sposób jego oczy rejestrowały ciepło ciał mieszkańców. Zapiszczał żałośnie. Miał ochotę schować się w mysią dziurę i Bardolin znów musiał przelać w niego odrobinę swojej woli, żeby nie stracić nad nim panowania. Chochlik rozpoznał drzwi, przez które weszli do środka. Były zamknięte. Nie dostrzegł w pobliżu Kersik, Gosy ani zwierzogło-wych strażników. Podkradł się bliżej, przystawił ucho do drzwi i usłyszał dobiegający ze środka głos Murada. Zachichotał (jego rechot dziwnie przypominał śmiech Bardolina) i zajrzał w szparę pod drzwiami. Ciemno - ani świateł, ani ciepła żywego ciała. Pchnij drzwi, rozkazał mu czarodziej, ale zanim chochlik zdążył zareagować, poczuł za plecami ciepło oddechu jakiejś żywej istoty. Odwrócił się przerażony. Człowiek zobaczyłby pewnie górujący nad nim złowrogo cień z dwoma żółtymi płomykami, które do złudzenia przypominały oczy. Chochlika oślepił żar ogromnego serca, które - jaskrawe jak słońce - biło w masywnej klatce piersiowej. Stwór emanował ciepłem, które w ślepiach chochlika przemieniło się w migotliwe fale światła. Kiedy otworzył pysk, zdawał się zionąć ogniem; chochlik miał wrażenie, że żar osmala mu spoconą skórę. - Witaj, bracie czarodzieju - zabrzmiał głos, zniekształcony, na wpół zwierzęcy, ale zrozumiały. - Jesteś sprytny, lecz przewidywalny. Przypuszczam zresztą, że nie miałeś innego wyjścia: ten udający arystokratę ropiejący wrzód na tyłku nie pozostawił ci wyboru. Stwór miał ciało potężnie zbudowanego mandryla, ale przemawiał głosem Gosy. - Chodź, już dość się naczekałeś. Czas, byś poznał mistrza. Ogromna łapa zgarnęła chochlika, który bezskutecznie próbował przed nią uskoczyć. Małpołak imieniem Gosa roześmiał się: 200 w histerycznym małpim jazgocie pobrzmiewały przerażająco racjonalne nuty ludzkiego chichotu. Przyciśnięty do jego kudłatej piersi chochlik dusił się z gorąca; dławił go charakterystyczny zapach zmiennego, którego wcześniej nie umiał rozpoznać. Zamęt w jego łebku potęgowało wspomnienie Grielli, dziewczyny--wilkołaka, która nie dożyła przybycia na nowy kontynent. To dlatego nie rozpoznał w porę niebezpieczeństwa. Małpołak ruszył z miejsca i przeszedł w rozkołysany kłus. Nabierał rozpędu, podpierając się wolną ręką i wybijając mocno z tylnych łap. Bardolin zorientował się, że Gosa niesie jego cho-wańca prosto do stojącej pośrodku miasta złotej piramidy. Na ulicach mijali najróżniejszych zmiennych, potwory wprost ociekające dweomerem, zdeformowane zwierzęta, spaczonych ludzi. Nocą Undi zmieniało się w teatr karykatur, na którego scenie wystawiano diaboliczny spektakl z udziałem makabrycznych aktorów. Bardolinowi przypomniały się malowidła z maleńkich świątyń w odległych dolinach Hebrosu, gdzie ludzie wciąż hołubili w sercach pogańskie bóstwa i obyczaje. Tamte obrazy przedstawiały diabła w roli nadzorcy groteskowego cyrku, w którym odgrywano upiorne sceny, jakby żywcem wzięte z teatrzyku grozy. Po ulicach Undi szalały pląsające demony. Zdawał sobie sprawę, że powinien się wycofać, zostawić chochlika własnemu losowi i wrócić do ciała; należało ostrzec pozostałych, co ich czeka, jeżeli wyjdą poza mury zaimprowizowanego więzienia. Na razie jednak nie mógł się do tego zmusić. Wolał oglądać świat oczami chochlika i czuć paraliżujący go strach. Miał ku temu dwa powody: przede wszystkim grozą przejmowała go myśl, że miałby porzucić chowańca, a wraz z nim znaczną część swojego ducha i sił witalnych, a ponadto umierał z ciekawości, która mimo lęku kazała mu chłonąć widoki nocnego Undi. Poza tym wyglądało na to, że wkrótce spotka się z kimś, kto zna odpowiedzi na dręczące go pytania - a Bardolin pożądał wiedzy nie mniej niż Murad władzy. Postanowił jeszcze przez chwilę nie opuszczać umysłu chochlika. Zobaczy, co znajduje się w piramidzie. Będzie wiedział. 201 - Co on tam knuje?! Murad przechadzał się nerwowo po sali oświetlonej tylko kilkoma maleńkimi glinianymi lampkami, które znaleźli wśród talerzy i półmisków. Oprócz nich w ciemnościach żarzyły się lonty arkebuzów. Powietrze było przesycone ostrą wonią prochowego dymu. Bardolin leżał na wznak z otwartymi, niewidzącymi oczami, nieruchomy jak posąg na kamiennym nagrobku. - Spaliliśmy dwie stopy lontu - uspokoił go Mensurado. - To dopiero pół godziny. Wcale nie tak długo. - Kiedy będzie mnie interesowała wasza opinia, sierżancie, możecie być pewni, że zapytam was o zdanie - stwierdził lodowato Murad. - Tak jest - odparł beznamiętnie Mensurado. - Na zewnątrz się ściemniło - zauważył Hawkwood. - Może czeka na dogodny moment, żeby coś zrobić? Przy drzwiach są pewnie strażnicy, a to przecież tylko zwykły chochlik. - Czarodzieje! - burknął Murad. -1 te ich chochliki! Mam ich powyżej uszu! Bracie magu to, bracie magu tamto... Skąd wiadomo, że nie jest w zmowie z tymi nekromantami? Może właśnie negocjuje wydanie nas w ich ręce? - Na litość boską, Murad... -jęknął Hawkwood, ale gubernator go nie słuchał. - Dość się naczekaliśmy. Albo magik nas zdradził, albo jego cho-wańcowi przytrafiło się jakieś nieszczęście, w każdym razie musimy wydostać się stąd o własnych siłach. Sierżancie Mensurado? - Słucham, ekscelencjo. - Proszę wyważyć drzwi. Dwóch ludzi weźmie czarodzieja... Hawkwood, pańscy marynarze świetnie się do tego nadają. Wszyscy arkebuźnicy mają być gotowi do strzału. - Co z Gerrerą? - zapytał któryś z żołnierzy, wskazując leżącego na noszach chorego. Jego twarz wyglądała jak obciągnięta pergaminem czaszka, miała barwę kości słoniowej i ociekała potem. - No dobrze, wy dwaj weźcie Gerrerę. Hawkwood, pomożesz nam. Będzie nam musiało wystarczyć siedem arkebuzów. Sierżancie, drzwi. Mensurado i Cortona, najsilniejsi - może poza Masudim -uczestnicy ekspedycji, zmierzyli drzwi takim wzrokiem, jakby 202 miały być ich przeciwnikiem w gladiatorskim ringu. Potem spojrzeli po sobie, skinęli głowami i zgodnie zaszarżowali, prawymi barkami uderzając w dwuskrzydłowe drzwi. Jak piłeczki odbili się od kamiennej ściany, ale wzięli głęboki oddech i przypuścili następny szturm. Drzwi stęknęły i jedno skrzydło pękło: w pobliżu zawiasów pojawiła się biała rysa. Uderzali w nie jeszcze trzykrotnie, zmieniając za każdym razem bark, aż w końcu przy piątej próbie poddały się z jękiem. Zamykająca je belka pękła na dwoje, brązowe zawiasy niemal wyszły ze ściany, skrzydła zwisły i rozchyliły się. Żołnierze stali nieruchomo i czekali, aż przebrzmi echo łoskotu. Zdyszani Cortona i Mensurado rozcierali obolałe ramiona. Wreszcie Hawkwood wziął jedną z lampek i wyjrzał do ciemnego westybulu, w którym przyjęli ich Faku i jego dwaj pomocnicy. Pomieszczenie było puste, a prowadzące na ulicę drzwi zamknięte na głucho. Po tym, jak przywykli do nocnych hałasów w dżungli, miejska noc zdawała im się nienaturalnie cicha. - Chyba nikogo tu nie ma - powiedział, odwróciwszy się do Murada. Poświecił na boki. W głębi westybulu znajdowały się szerokie kamienne schody. Woda przestała płynąć w fontannach i teraz było słychać tylko kapnięcia pojedynczych kropli. Cienie śmigały po ścianach jak zaniepokojone duchy. - Co teraz? - Przeszukamy sąsiednie pokoje. Mensurado, zajmij się tym. Może znajdziecie gdzieś chochlika. Tylko uważajcie, ta Kersik też może się tu gdzieś kręcić. Mensurado wziął trzech ludzi. Razem weszli po schodach. - Nie podoba mi się to - stwierdził Hawkwood. - Dlaczego nie wystawili straży? Nie wpadli na to, że możemy wyważyć drzwi? - To magicy - odparł pogardliwie Murad. - Kto ich tam zrozumie? Z piętra dobiegł ich tupot Mensurado i jego ludzi, urywki rozmów, a potem okrzyk, w którym było więcej zdziwienia niż lęku. Hawkwood i Murad spojrzeli po sobie. Na górze rozgorzała gorączkowa dyskusja, znów rozległo się tupanie i odgłos wleczenia czegoś ciężkiego po podłodze. Mensurado zbiegł na parter. 203 - Ekscelencjo... Proszę spojrzeć. Pokazał Muradowi pełną garść monet - normannijskich złotych koron. Z jednej strony widniały na nich iglice katedry Carcassona, z drugiej toporna, stylizowana mapa kontynentu. Takich monet, bitych przez banki, nie przez konkretne królestwa, używano w rozliczeniach między rządami i monarchami; takimi pieniędzmi przekupywało się książąt, płaciło za odlanie armat, opłacało najemników. - Na górze są ich całe skrzynie - mówił dalej Mensurado. -Prawdziwa fortuna, skarb, jakiego człowiek nie zebrałby i przez dziesięć żywotów. Murad wziął jedną monetę między zęby. - Prawdziwa, na Boga! Powiedzieliście „skrzynie", sierżancie? -Całe cetnary, ekscelencjo. W życiu nie widziałem czegoś podobnego, w całym królewskim skarbcu nie ma chyba tyle złota! Murad odrzucił monetę, która zadźwięczała słodko na posadzce. - Wszyscy na górę. Zostawcie tu Gerrerę i czarodzieja. Napełnijcie kieszenie i sakiewki. I nie martwcie się, każdy dostanie swój udział. Hawkwood nie widział dotąd takiego błysku w oczach Mura-da i sierżanta. Kiedy pobiegli na piętro, pochylił się nad Bardoli-nem i potrząsnął go za ramię. - Bardolinie! Zbudźże się, na miłość boską. Gdzie jesteś? Mag nie reagował. Oczy miał wciąż otwarte, twarz nieruchomą jak u trupa. Sądząc po dobiegających z piętra odgłosach, ludzie Murada wysypywali na ziemię całe kaskady monet. Rozległ się trzask - to ktoś uderzył w jakąś oporną skrzynię i pękło drewno. Hawkwood nie miał ochoty przyłączać się do tego festiwalu chciwości. Nie gardził złotem, ale uważał, że wszystko ma swój czas i miejsce. Kiedy Mihal chciał iść spróbować szczęścia na górze, Hawkwood krótkim warknięciem osadził go w miejscu. Obaj marynarze spojrzeli błagalnie na kapitana, ale ten stanowczo pokręcił głową. - Jeszcze się przekonacie, chłopcy, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Mnie wystarczy, że wydostanę się stąd w jednym kawałku, cały i zdrowy. Innych skarbów mi nie trzeba. 204 Masudi uśmiechnął się smutno. - Z kieszeniami wypchanymi złotem ciężko się ucieka, to fakt. - Żołądka też się nim nie napełni - dodał zrezygnowany Mihal. Żołnierze schodzili na parter z kieszeniami wypchanymi do granic możliwości. Powrzucali monety nawet za koszule, przyprawiając sobie wydatne, brzęczące brzuchy. Czterech zniosło z góry całe dwie skrzynie. Na końcu szedł oszołomiony Murad z lampką w ręce. -Wrócimy tu - zapowiedział półgłosem. - Pewnego dnia wrócimy tu z tuzinem tercios. - Szkoda, że teraz ich tu nie ma - wychrypiał Hawkwood. -Jeżeli mamy odejść, nie zwlekajmy. Nie wiemy, kiedy wrócą Go-sa i te jego stwory. - Zdaję sobie sprawę, że wskazany jest pośpiech, kapitanie -warknął Murad. - Fortuna, którą zabieramy, wystarczy na wyekwipowanie całej flotylli. Wyobrażasz sobie, jak ludzie będą się do mnie garnąć, kiedy ogłoszę, że Zachodni Kontynent aż kapie od złota? Moglibyśmy tu sprowadzić całą armię i raz na zawsze oczyścić ziemię z tych potworów i czarowników. - Zgoda, złota jest tu w bród, ale ktoś odlał z niego norman-nijskie korony. Pomyślałeś o tym, Muradzie? Pomyślałeś, do czego są im potrzebne, jeśli nie do wydawania w Starym Świecie? Nie wiemy, co się tu dzieje, i nie mamy zielonego pojęcia, jaki wpływ mają tutejsze wydarzenia na los ramusiańskich królestw. - Dowiemy się kiedy indziej, a na razie wynosimy się stąd. Mensurado, drzwi. I weźcie Gerrerę. Objuczeni, podzwaniający metalem żołnierze zaczęli zbierać się do drogi. Tymczasem drzwi otworzyły się, zanim Mensurado zdążył do nich podejść. W progu stanęła odziana w biel czarnoskóra postać: Faku. Rozdziawił usta. W zamkniętej przestrzeni strzał zagrzmiał ogłuszająco. Impet pocisku wypchnął Faku przed dom. - Jeden magik mniej - warknął Mensurado i błyskawicznie przeładował arkebuz z wprawą wynikającą z długiej praktyki. - Musimy się pospieszyć - powiedział Murad. - Ten strzał ich obudzi. Ruszać się! Nie zapomnijcie o skrzyniach. 205 Ośmiu żołnierzy niosło skrzynie i nosze, toteż poza Mensura-do tylko dwóch ludzi miało wolne ręce. Wyszli gęsiego w mrok, przestępując nad zwłokami Faku jak nad dziurą w bruku. Hawk-wood zaklął pod nosem, przykucnął i zamknął zabitemu oczy. - Tędy, szybciej - ponaglał ich idący przodem Murad. Ruszyli za nim truchtem i już po przebiegnięciu stu metrów byli zlani potem. Wysypujące się zza pazuch monety dźwięczały na bruku. Miasto wyglądało jak wymarłe. Nigdzie nie paliły się światła, na ulicach nie było żywego ducha, ale Hawkwood cały czas miał wrażenie, że kątem oka dostrzega jakiś ruch - chociaż w spowijającym wszystko mroku nie miał pewności, czy wzrok go nie zwodzi. Nad krawędzią krateru rysował się wygwieżdżony krąg nieba. Hawkwood dałby sobie głowę uciąć, że widzi przemykające na jego tle sylwetki, skrzydlate plamy czerni na ciemnym firmamencie nocy. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że miasto nie jest bynajmniej wymarłe, lecz tętni niewidzialnym życiem. Skręcili w wąską uliczkę i zatrzymali się, żeby chwilę odpocząć. Ci, którzy nieśli skrzynie, mieli okazję rozmasować zdrętwiałe ręce. Oddalili się o jakieś pół mili od domu, w którym zostali uwięzieni, a wciąż nie było widać oznak pościgu. Nawet Murad zaczynał się niepokoić. - Myślałem, że całe miasto będzie nas gonić - przyznał. - Ja też - zgodził się z nim Hawkwood. - To wszystko jest jakieś dziwne. Co się stało z chochlikiem Bardolina? I z samym Bar-dolinem? Dlaczego nie wrócił? Czy pozwalają nam uciec, bo...? - Bo co? - Bo dostali już to, czego chcieli? Murad długo milczał. - Szkoda mi czarodzieja - odparł w końcu - ale jeśli masz rację, możemy wyjść z tego bez szwanku. Poza tym mamy jego ciało. Może jeszcze uda mu się wrócić. Nie patrzył Hawkwoodowi w oczy, lecz wodził wzrokiem po masywnych domach i po drzewach, których rosło tu już całkiem sporo. Znajdowali się blisko ściany krateru i kanionu, który był ich jedyną drogą ucieczki. 206 - No, idziemy. Żołnierze chwycili bagaż i chwiejnym krokiem ruszyli dalej. Atak całkowicie ich zaskoczył, zostali otoczeni, zanim któryś z nich usłyszał zbliżających się wrogów. Wściekłe ślepia zapłonęły w ciemnościach, olbrzymie sylwetki wypadły z mroku, ciszę rozdarły ryki i wrzaski dobywające się ze zwierzęcych gardzieli. Ludzie idący z tyłu nie zdążyli nawet odstawić ciążącej im skrzyni. Zginęli na miejscu. PIĘTNAŚCIE Na szczycie piramidy stał mały budynek o zakrzywiających się ku górze ścianach. Gosa wszedł z chochlikiem do środka, kilkoma skokami pokonał wąskie schody i znaleźli się na dachu budowli, kwadratowej platformie o boku szerokim na trzy sążnie. Małpołak ostrożnie postawił stworzonko na ziemi i zniknął. Zgrzytnęła zamykana kamienna klapa. Oczami chochlika Bardolin widział otaczający go mrok, czerń ścian krateru i gwiazdy na obracającym się w odwiecznym rytmie krążku nieba. Było ich tak dużo, że rzucały słabiutką, zimną poświatę. Większość konstelacji wyglądała znajomo (bez trudu rozpoznał Kosę Coronady), ale były dziwnie rozmieszczone. Na oczach Bardolina srebrna strzała przecięła firmament - umierająca gwiazda zapłonęła po raz ostatni. - Niewiarygodne, prawda? Chochlik aż podskoczył. Odruchowo rozejrzał się w poszukiwaniu dogodnej kryjówki, ale platforma była płaska i naga, a gdyby wychylił się poza jej krawędź, spadłby aż na stopnie piramidy. Bardolin narzucił mu swoją wolę, uspokoił go, przytrzymał. Na platformie stał człowiek. Pojawił się znikąd i wyglądał na rozbawionego. Światło gwiazd wyławiało z mroku jego rysy. - Śliczne maleństwo. W Undi nie używamy już chowańców. Mają swoje zalety, ale mają i wady. Czy nadal tak trudno rzuca się przez nie czary, jak za moich czasów? - Nie jest to łatwe, ale jakoś dajemy sobie radę. - Z pyszczka stworzonka dobył się głos Bardolina. Oczy chochlika zmatowiały, 208 gdy wola czarodzieja całkowicie go zdominowała. - Mogę zapytać, jak się nazywasz? - Aruan z Undi, dawniej z Garmidalanu w Astaracu. - Mężczyzna się ukłonił. - A ty jesteś Bardolin z Carreiridy. - My się znamy? - W pewnym sensie. Ale po kolei, najpierw zaopiekujemy się tym roztrzęsionym maluchem. Złap mnie za rękę. Aruan pochylił się i wyciągnął rękę. Chochlik posłusznie ją chwycił, ale kiedy Aruan pociągnął za nią i wyprostował się, wcale nie podniósł stworzonka z ziemi. Z małego ciałka wysnuła się świetlista aura, zupełnie jakby Aruan wywlókł jego duszę. Aura szybko uformowała się w kształt Bardolina, który zamrugał ze zdumienia. W blasku gwiazd jego widmowe ciało roztaczało delikatną poświatę. - Co zrobiłeś? - spytał czarodziej. Chochlik siedział na ziemi i tarł piąstkami ślepia. - Stworzyłem twój konterfekt To prosta sztuczka, ale bardzo ułatwia rozmowę. Nie bój się, twoja esencja nadal w większości znajduje się w ciele, które zostało w mieście. Świetlisty Bardolin obmacał się drżącymi rękoma. - To prawdziwa magia. -Nic trudnego, jak już mówiłem, ale pozwala rozmawiać w bardziej... cywilizowany sposób. Bardolin skrzyżował widmowe ramiona na piersi. - Dlaczego się tu znalazłem? - Nie wiesz? Przecież masz wolną wolę, jak wszystkie boże stworzenia. - Wiesz, o co mi chodzi. Czego ode mnie chcesz? Aruan odwrócił się, podszedł do skraju platformy i spojrzał na pogrążone w ciemnościach Undi. Nosił obszerne, staromodne szaty, przywodzące na myśl szlacheckie stroje dawnej Hegemonii Fimbriańskiej. Był wysoki i niemal całkiem łysy: okolona wąską obwódką kruczoczarnych włosów łysina do złudzenia przypominała mnisią tonsurę. Miał haczykowaty nos, fantastycznie krzaczaste brwi, głęboko osadzone oczy i wydatne kości policzkowe, dziwnie niepasujące do arystokratycznej twarzy - tak jakby ktoś połączył rysy barbarzyńcy z Kolchuku i landgrafa 209 z Perigraine. Bardolin dostrzegał w tym obliczu szlachetną dumę - i barbarzyństwo. - Kiedyś tak wyglądałem - powiedział Aruan. - Moja obecna postać mogłaby ci się wydać odrażająca. Jestem stary, Bardoli-nie. Pamiętam czasy imperium i wojen religijnych. Znałem ludzi, których ojcowie rozmawiali osobiście z Błogosławionym Świętym. Byłem świadkiem przemijania całych stuleci. - Nikt nie jest nieśmiertelny - wtrącił Bardolin, zafascynowany i wystraszony zarazem. - Nawet najpotężniejsi czarodzieje. Aruan odwrócił się do niego. - To prawda. - Uśmiechnął się. - Święta prawda. Są jednak sposoby, które pozwalają długo wymykać się śmierci. Kiedy zapytałeś, czego od ciebie chcę, nie odpowiedziałem wprost. Pozwól, że najpierw coś ci wyjaśnię. Odkąd tu jestem, widziałem wiele statków, które przybyły ze Starego Świata, więcej niż mógłbyś sobie wyobrazić. Zwykle przybywały na ich pokładach żądne złota sępy, które chciały przywłaszczyć sobie Kraj Zantu i zadać mu gwałt: poszukiwacze przygód, niedoszli zdobywcy, wiedzeni misjonarskim zapałem zeloci. Przybywali i umierali. Zdarzało się jednak, że okręty przywoziły uchodźców, którzy uciekali przed inicjanckimi pogromami i płonącymi w Norman-nii stosami. Tych ludzi zazwyczaj przyjmowaliśmy z otwartymi ramionami. Nigdy jednak nie trafił do nas ktoś z takim... potencjałem jak ty. - Nie rozumiem. Jestem przecież zwyczajnym magiem. - Być może, na pierwszy rzut oka... Masz jednak dwoistą naturę, jakiej nie posiadał żaden przybysz zza oceanu. Dwoistość, która tu, na zachodzie, jest kluczem do naszej taumaturgicznej hierarchii. Bardolin pokręcił głową. - Twoje odpowiedzi tylko prowokują do dalszych pytań. - Nie szkodzi. Wszystko się wyjaśni, w swoim czasie. - Opowiedz mi o tym mieście. Skąd się tu wzięliście? Jak to wszystko się zaczęło? I co się teraz tu dzieje? Aruan parsknął śmiechem, zarechotał rubasznie jak pierwszy lepszy prostak. 210 - Chciałbyś, żebym tak po prostu przedstawił ci naszą historię? Żebym rozłożył przed tobą całe stulecia niczym kunsztowny gobelin, którym będziesz mógł sycić oczy? - Chcę usłyszeć wyjaśnienie. -1 wydaje ci się, że to skromna prośba? Wyjaśnienie! No cóż, noc mamy piękną. Daj rękę, magu. - To tylko projekcja. - Nie szkodzi. Widzisz? Kiedy ją biorę w dłoń, wygląda jak prawdziwa ręka z krwi i kości. W drugą rękę wezmę chochlika. Nie możemy przecież tak go tu zostawić. I wtedy stało się coś, czego Bardolin, mimo sporego doświadczenia w kontaktach z dweomerem, nijak nie umiał wyjaśnić. Platforma zniknęła, a oni znaleźli się w powietrzu na wysokości tysięcy stóp - i wzlatywali coraz wyżej. Powietrze było tu chłodniejsze, lekki wiatr wzburzył włosy Aruana. Wiatr. Ja, konterfekt, czuję wiatr, pomyślał z lękiem Bardolin - i nagle zdał sobie sprawę, że to uczucie chochlika, nie jego własne. Tak, na pewno. Konterfekty nie mogły odczuwać takich bodźców. Czy aby na pewno? Czuł dotyk zaciśniętej na jego ręce dłoni Aruana; była ciepła i silna. Czy i to wrażenie przeniosło się przez chochlika? Przestali się wznosić i Bardolin mógł spojrzeć na miasto z góry niczym Bóg. Księżyc, który wzeszedł nad Zachodnim Oceanem, wyglądał jak nadgryzione srebrne jabłko. O dziwo, sklepienie niebieskie wcale się nie przybliżyło; gwiazdy świeciły jaśniej, ale były tak samo odległe jak zawsze. Oszołomił go ogrom świata, spowitego w czerń i zalanego srebrnym blaskiem. Podobne do olbrzymiej kopuły niebo obracało się wolno nad śpiącą ziemią, ocean wyglądał jak marszczona srebrna gaza, przetykana pajęczymi nićmi księżycowego blasku. Zachodni Kontynent jawił mu się jako ogromna plama mroku, w której płonęło zaledwie kilka rozproszonych światełek. Widział ogniska Fortu Abeleius na wybrzeżu, maleńkie punkciki latami na dziobie i topie masztu Rybołowa i położone w głębi lądu jasne plamy, żarzące się czerwono jak dogasające palenisko. 211 iMCUMCi sujr, uj^ p dział Aruan, jakby cytował czyjeś słowa. - Wulkany, Bardolinie. To stary kraj, stary, rozdarty i udręczony. Wierci się niespokojnie przez sen. - Kratery - mruknął Bardolin. - Właśnie. Kiedyś kwitła tu cywilizacja nie gorsza od tej, którą dziś szczyci się Normannia. Obudziły się jednak siły, które tworzą i niszczą nasz świat. Unicestwiły dzieła starożytnych, stworzyły Świętą Górę Undabane i kilkadziesiąt mniejszych stożków wulkanicznych. Undwa-Zantu zginęli w ognistym potopie, ci zaś, którzy przeżyli kataklizm, stoczyli się w mroki barbarzyństwa. - To są ci ciemnoskórzy, wysocy ludzie z miasta. - Tak. Kiedy pierwszy raz ich spotkałem, w sto dziewiątym roku Świętego, byli dzikusami. Po szlachemej kulturze, którą niegdyś mogli się pochwalić, zostały tylko ruiny i legendy. Nazywali się Zantu, co w ich języku oznacza „ostatki", a dla przodków mieli zarezerwowane określenie Undwa-Zantu, czyli „starsze ostatki". Ich czarodzieje, którzy znali się na magii jak mało kto, zdegenerowali się z czasem i zostali plemiennymi szamanami, ale zachowali sporo cennej wiedzy. Przedstawiciele tej starej rasy byli naprawdę niezwykli. I posiadali niewiarygodne talenty. Bardolin rozdziawił usta. - Jak... Jak długo tu jesteś? Cztery i pół wieku? - W Starym Świecie byłem nadwornym magiem króla Fonti-naca Trzeciego z Astaracu. - Aruan uśmiechnął się. - Popłynąłem na zachód na pokładzie małej, dziurawej karaweli. Nazywała się Płyń z Bogiem, a jej kapitanem był Pinarro Albayero, niech Bóg ma w opiece jego nieszczęsną duszę. - Ale jak to... - Już ci mówiłem: szamani Zantu ocalili część wiedzy przodków. Moc ich teurgii jest tak ogromna, że to, co w Starym Świecie nazywamy dweomerem, wygląda przy niej jak dziecięca igraszka. To kraj przesycony magiczną energią, Bardolinie. Z pewnością sam już to zauważyłeś. Wulkany pluły nie tylko stopioną skałą, ale także surową teurgią. A Undabane jest jej źródłem. Ta góra żyje. I każdy może czerpać z niej moc. Właśnie dlatego jeszcze tu 212 w proch. Bardolinowi odebrało mowę. Próbował ogarnąć niewiarygodne konsekwencje słów Aruana. -Przybyłem tu, uciekając przed pogromami zarządzonymi przez pontyfika Willardiusa, który niech po wsze czasy gnije w ramusiańskim piekle. Zebrałem garść kompanów i wynajęliśmy w Abrusio statek kapitana Albayero. Albayero był zwykłym piratem, któremu grunt palił się pod nogami, i spieszno mu było zmyć się z Normannii. - Aruan zawiesił głos i zapatrzył się w dal, jakby oglądał przepaść minionych wieków. - Mniej więcej co sto lat starą religią wstrząsają konwulsje i ramusianie czują potrzebę odnowienia swej wiary. Czynią to, dokonując mordów, których ofiarą zawsze padają ci sami ludzie. Uchodziliśmy właśnie przed jedną z takich rzezi. Pogromy zmusiły do ucieczki większość członków Gildii Taumaturgów z Garmidalanu i Cartigelli. Jak zapewne wiesz, mój druhu, im wyższą pozycję zajmujesz w bractwie, tym mniejszą masz szansę, że Kruki cię przeoczą. Było nas około dwudziestu. Ci, którzy mieli rodziny, zabrali je ze sobą i tak oto znaleźliśmy się wszyscy na pokładzie rozklekotanej karaweli. Kapitan Albayero zamierzał przybić do brzegu na Wyspach Brenn, ale północny wiatr nieoczekiwanie zepchnął nas aż na Przylądek Pomocny w Hebrionese. Nasi władcy pogody pomogli nam go bezpiecznie opłynąć, lecz nawet oni nie byli w stanie skierować nas na poprzedni kurs. Sztorm, który nas gnał, nie zamierzał się poddać ludzkiej interwencji, nawet jeśli miałaby to być interwencja mistrzów sztuki magicznej. Stateczek pędził więc z wiatrem, a władcy pogody skoncentrowali swoje wysiłki na utrzymaniu nas na powierzchni. Zostaliśmy zepchnięci na bezkresny Ocean Zachodni. Popadliśmy w czarną rozpacz, spodziewaliśmy się bowiem, że lada dzień zlecimy z krawędzi świata wprost w międzygwiezdną pustkę. Nic takiego się nie stało. Wcześniej liczyliśmy na to, że uda nam się znaleźć w archipelagu Brenn jakąś niezamieszkaną wysepkę, bo w drugim wieku nie wszystkie były zaludnione, ale wtedy, na środku oceanu, nie mieliśmy pojęcia, gdzie rzuci nas los. Wiatr dął wściekle, jakby sam Bóg uwziął się i postanowił nas zetrzeć 213 z powierzchni ziemi. Teraz wiem, że prawda wyglądała inaczej. Bóg przez cały czas był z nami: strzegł nas i kierował statek ku prawdziwemu zbawieniu. Przybiliśmy do brzegu siedemdziesiąt osiem dni po okrążeniu Przylądka Północnego, a dziewięćdziesiąt cztery od wypłynięcia z Cartigelli. Wylądowaliśmy na kontynencie, który nie przypominał niczego, co znaliśmy wcześniej, a który miał od tej pory stać się naszym domem. Aruan umilkł i spuścił głowę. Bardolin próbował sobie wyobrazić zdumienie, radość i lęk pionierów, którzy wyszli na prażoną słońcem plażę i stanęli przed ścianą dżungli. O powrocie nie mieli nawet co marzyć. - Przez sześć miesięcy straciliśmy połowę ludzi. - Aruan podjął opowieść bezbarwnym, wypranym z emocji głosem. - A Albaye-ro nas zostawił. Pewnej nocy podniósł kotwicę i nim się zorientowaliśmy, karawela zniknęła za horyzontem. Później dowiedziałem się, że sprzedał swoją wiedzę astarackim możnowładcom, którzy mogli dzięki temu wyruszyć w podobny rejs, gdyby zaszła taka potrzeba. Dobrze się stało, bo dzięki nim raz albo dwa doczekaliśmy się zastrzyku świeżej krwi. Poskromiliśmy Zantu magicznymi sztuczkami. Nauczyli się nam usługiwać i oddawać cześć, my zaś wydźwignęliśmy ich z barbarzyństwa i zmieniliśmy w ludzi cywilizowanych, jak sam widziałeś. Upłynęły jednak długie lata, nim wyzbyliśmy się ramusiańskich uprzedzeń i nauczyliśmy doceniać mądrość Zantu. Znaleźliśmy zarośnięte Undi w sercu Unda-bane, wykarczowaliśmy drzewa i uczyniliśmy miasto naszą stolicą. Nauczyliśmy się żyć w tej dziczy i udało nam się stworzyć królestwo, w którym nikt nas nie prześladował. W tym kraju nie poczujesz odoru stosów, Bardolinie. - Ale coś poszło nie tak jak powinno, prawda? Widziałem tu zwierzoludzi, dziwolągi, zdeformowane twory dweomeru. - Eksperymentowaliśmy. Musieliśmy zbadać i okiełznać nowo odkrytą moc, określić zasady jej wykorzystywania. Nim do tego doszło, miały miejsce pewne godne pożałowania... wypadki. Przyznaję, niektórzy z nas posunęli się za daleko. - Ale dziś nikt już nie kontynuuje tych badań? - Nie bez mojego zezwolenia - odparł Aruan, nie patrząc na Bardolina. 214 Czarodziej zmarszczył brwi. - Społeczeństwo, którego spoiwem jest dweomer. Wspaniała perspektywa, wspaniała, ale i przerażająca. Otwiera ogromne pole do nadużyć, do... - Do czynienia zła. To prawda. Zdaję sobie z tego sprawę. Zdarzały nam się spory, walki, wojny domowe, jeśli mogę użyć tak nobilitującej nazwy. A jak ci się wydawało, dlaczego spośród założycieli państwa tylko ja jeden przeżyłem? - Bo jesteś najsilniejszy. Aruan ryknął swoim tubalnym, szczerym śmiechem. - W rzeczy samej! Jestem najsilniejszy. Ale przy okazji chyba także najmądrzejszy. Mam wyobraźnię, której brakło pozostałym. - Co ci ona podpowiada? Czego chcesz od świata? Aruan odwrócił się i spojrzał Bardolinowi w oczy. Księżyc wyostrzał jego rysy, napełniał oczy blaskiem. Było w nich coś dziwnie znajomego. - Chcę, żeby ludzie tacy jak ja i ty, Bardolinie, zajęli należne im miejsce. Chcę, żeby lud dweomeru powstał, pokonał lęk i wyzbył się służalczych nawyków. Chcę, żeby upomniał się o to, co mu się należy prawem urodzenia. - Nie wszyscy są tacy wykształceni i potężni jak ty - odparł ostrożnie Bardolin. - Chciałbyś, żeby zielarze, wioskowe wiedźmy, prości zaklinacze i obłąkani wieszcze współrządzili tą hegemonią czarodziejów? Czy o to ci właśnie chodzi? -Posłuchaj mnie przez chwilę, Bardolinie. Spróbuj zapomnieć o swoich uprzedzeniach. Czy obowiązujący w Normannii porządek społeczny jest wart utrzymania? Czy jest sprawiedliwy? Oczywiście, że nie! - A czy ład, który zaprowadziłbyś zamiast niego, byłby lepszy? Jedna tyrania zastąpiłaby drugą. - Wyzwoliłbym krzywdzonych i usunął zarazę zakonów religijnych, która jak rak toczy nasze życie. - Sporo wiesz, jak na kogoś, kto spędził kilkaset lat na takim odludziu. - Mam swoich informatorów. Od początku śledzę rozwój wydarzeń w Starym Świecie. Tam się urodziłem i dorastałem. Nie odpuszczę go tak łatwo. 215 - Czy wszyscy twoi agenci w Normannii to zmienni? - Czekałem, kiedy do tego nawiążesz. Owszem, Ortelius był moim agentem, zresztą bardzo użytecznym. - Jakie zadanie mu wyznaczyłeś? - Miał was zmusić do zawrócenia. - Na statku płynął lud dweomeru. Ci ludzie uciekli przed prześladowaniami, a ty byłeś gotów odesłać ich z powrotem do krainy stosów. - Na pokładzie znajdował się również oficjalny przedstawiciel hebriońskiej korony, i to ze zbrojną eskortą - odpalił Aruan. - Tacy ludzie nie są mi do niczego potrzebni. - A co z drugim statkiem, który rozbił się na rafach? To też twoja robota? - Nie, Bardolinie, słowo honoru, że nie. Mieli po prostu pecha. Nie zamierzałem masakrować całej flotylli. Pomyślałem, że jeśli zawróci karaka, którą płyną wszyscy przywódcy ekspedycji, karawela pójdzie w jej ślady. - Spodziewasz się, że podziękuję ci za człowieczeństwo i powściągliwość, po tym jak potwór, którego na nas nasłałeś, pomordował moich towarzyszy?! Bardolin nie krył gniewu, ale Aruan odpowiedział całkiem spokojnie: -Taki był wymóg chwili. Poza tym nie mogłem sterować Orteliusem. Żałuję niepotrzebnych ofiar, ale muszę chronić to, co tu zbudowaliśmy. - A to oznacza, że nikt z członków obecnej ekspedycji nie odpłynie stąd żywy. Nie możesz sobie na to pozwolić, prawda? - Sytuacja się zmieniła - odparł Aruan po chwili milczenia. -To znaczy? - Może nie zależy nam już tak bardzo na zachowaniu tajemnicy? Może interesują nas inne, ważniejsze sprawy? - Was? Kogo masz na myśli? Siebie? Stwory w rodzaju mał-połaka Gosy? Dlaczego otaczasz się zmiennymi? Czy na zachodzie nie został już ani jeden przyzwoity czarodziej? - Uraziłem cię, Bardolinie? Zadziwiasz mnie. - O co ci chodzi? - Mówiłem ci. 216 - Nic mi nie powiedziałeś, niż ważnego. Co robiliście tu przez te wszystkie lata? Bawiliście się w barbarzyńskich bogów? Rozgrywaliście swoje małe wojenki? Aruan podszedł do iskrzącego fantomu Bardolina. - Pokażę ci, bracie magu, czym zajmowaliśmy się przez te stulecia. Pokażę ci, jakich sztuczek nauczyliśmy się w dzikim kraju na dalekim zachodzie. Zmiana nastąpiła tak szybko, jak oddech skrapla się na lodowatej szybie. Aruan zniknął, a w jego miejscu stał potężnie zbudowany zmienny czystej krwi, wilkołak o cytrynowożółtych ślepiach i wydłużonym, zębatym pysku. Chochlik zapiszczał i uskoczył za przezroczysty konterfekt swojego właściciela, - To niemożliwe... - wyszeptał czarodziej. -Mówiłem ci, Bardolinie, że mieszkańcy tego kontynentu przekazali nam ogromną i niezwykłą wiedzę. Głos należał do Aruana, ale to wilczy pysk otwierał się i wykrzywiał w rytm jego słów. Kły ociekały śliną, która połyskiwała w świetle gwiazd. - To zwykła iluzja. - W takim razie dotknij jej, bracie iluzjo. Naturalnie, Bardolin sam był w tej chwili zaledwie półmate-rialnym tworem, kopią swej prawdziwej osoby, powołaną do istnienia przez stojącego przed nim potwora. - Zapewniam cię, że ja nie jestem konterfektem - dodał Aruan. - To niemożliwe. Ci, którzy cierpią na czarną chorobę, nie są w stanie opanować żadnej z pozostałych sześciu dyscyplin. Byłoby to sprzeczne z naturą rzeczy. Zmienni nie mogą być magami! - Tutaj mogą. - Aruan podszedł bliżej. - Wszyscy jesteśmy magami, przyjacielu. W tej krainie wszyscy mamy w sobie coś z bestii. Ty również. Wilkołak emanował spokojną pewnością siebie, która zbiła Bardolina z pantałyku. - Ja nie. - Ależ tak. Zajrzałeś w głąb serca i umysłu zmiennej, kiedy przechodziła przemianę. Ba, pokochałeś jedną z nas. Czytam to w twojej duszy, jak słowa skreślone atramentem na okrywającej ją skórze. 217 Wilkołak zaśmiał się gardłowo. -Griella. - Tak, tak się właśnie nazywała. To wspomnienie stało się na zawsze częścią twojej jaźni, wypaliło ślad w czarnej otchłani twego serca. Jakaś cząstka ciebie z rozkoszą dzieliłaby jej męki, gdyby tylko Griella zechciała cię w zamian pokochać... Chochlik ułatwia mi sondowanie twojego umysłu, Bardolinie. Ty sam mógłbyś mi się pewnie oprzeć, ale przez niego mam bezpośredni dostęp do twoich lęków i uczuć. Jesteś dla mnie jak otwarta księga, z której mogę czytać kiedy przyjdzie mi na to ochota. - Ty potworze! - warknął Bardolin. Strach wwiercał mu się w serce jak sopel lodu. Wilkołak zrobił jeszcze kilka kroków. Jego łeb przesłonił gwiazdy. Bardolin wyraźnie czuł bijące od niego ciepło i zwierzęcą woń. Znów stali na szczycie piramidy. - Wiesz, jak tworzymy zmiennych, Bardolinie? - Powiedz mi - wychrypiał czarodziej i odruchowo cofnął się o krok. - Zarażenie się czarną chorobą wymaga spełnienia dwóch warunków. Po pierwsze, ofiara musi obcować cieleśnie ze zmien-nokształtnym pełnej krwi. Po drugie, musi zjeść część upolowanej przez tego zmiennego zdobyczy. Nie wiemy jeszcze, dlaczego ludzie zmieniają się w takie, a nie inne zwierzęta; to złożone zagadnienie, wymagające dłuższych badań, które z pewnością okazałyby się niezmiernie owocne. Może to kwestia osobistego stylu? Mniejsza z tym, najważniejsze, że znamy podstawowe zasady tego procesu. Jesteśmy rasą zmiennokształtnych, Bardolinie, a ty należysz teraz do nas. Od dawna o tym marzyłeś. - Nie... - jęknął przerażony Bardolin. Przypomniał sobie nocne kochanie się, na poły we śnie, na poły na jawie; spocone ciała, miłość, która do złudzenia przypominała walkę. A potem wróciło wspomnienie Kersik, która poczęstowała go mięsem. - Boże, nie! Zasłonił twarz dłońmi i poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Aruan stał przed nim w swojej ludzkiej postaci. Na jego twarzy troska mieszała się z triumfem. - Jesteś jednym z nas, przyjacielu. Naprawdę staliśmy się braćmi. Łączy nas dweomer i choroba dręcząca nasze ciała. 218 - Idź do diabła! Moja dusza należy tylko do mnie! - Już nie - odparł niewzruszony Aruan. - Jesteś mój, tak samo jak Gosa i Kersik. Będziesz mi posłuszny, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wykonujesz moje polecenia. Mam setki takich jak ty w całym Starym Świecie, ale ty jesteś wyjątkowy, Bardolinie. Jesteś człowiekiem, w którym kiedyś mógłbym mieć serdecznego druha. Dlatego na razie dam ci spokój. Pomyśl o tym, kiedy się rozstaniemy: rasa, której krew płynie w naszych żyłach, a także w żyłach wszystkich zielarzy, wioskowych wiedźm i prostych zaklinaczy, pochodzi stąd, z zachodu. Jesteśmy prastarym ludem, najstarszym na świecie, a mimo to przez wieki przelewaliśmy krew i umieraliśmy w imię uprzedzeń, które żywią maluczcy. To się zmieni. Kiedy znów się spotkamy, uznasz we mnie swojego pana, ale i przyjaciela. Widmowe ciało Bardolina zaczęło blaknąć. Chochlik kwiknął przenikliwie i rzucił się ku gasnącemu widmu, lecz Aruan złapał go w biegu. Stworzonko wiło się i szarpało żałośnie, ale nie mogło się uwolnić. - Chowaniec nie będzie ci już potrzebny, bracie magu. Jest twoją słabością, a przecież możesz się bez niego obejść. Znam na pamięć drogę z jego umysłu do twojego. Pożegnaj się z nim. Szybkim ruchem skręcił chochlikowi kark. Rozległ się głośny trzask i stworzonko zwisło mu bezwładnie w rękach. Bardolin jęknął z bólu i żalu. Noc rozpłynęła się w oślepiającej jasności piekła, którego żar wciskał się we wszystkie zakamarki duszy i umysłu. Świat przeleciał obok niego jak spadająca gwiazda i Bardolin ujrzał oddalające się miasto, górę, a potem cały Zachodni Kontynent, jakby dosiadał rozpalonej kuli armatniej, która unosiła go w dal. Krzyk Bardolina stał się ogonem komety, w którą zmieniło się jego ciało. Spadł na ziemię jak wściekły meteoryt, który ża wszelką cenę chce się przebić do wnętrza świata. Uderzył o twardą powierzchnię, światło go oślepiło, żar osmalił mu skórę, a potem zapanował nieprzenikniony mrok. SZESNAŚCIE Bodźców było jednocześnie za dużo, żeby je ogarnąć, i za mało, żeby pobudzić zmysły. Zakrawało to na absurd, ale w pamięci Hawkwooda ożyły wspomnienia festiwalu, w którym uczestniczył kiedyś na południu Torunny. Wystawiono tam na pośmiewisko podobizny starych bogów, ogromne, obciągnięte materiałem konstrukcje z drewna i wikliny. Groteskowe figury wirowały w nieporadnym tańcu, poruszane przez ukrytych w nich ludzi, aż po jakimś czasie ich kolorowe sylwetki zlały się w oczach Hawkwooda w jedno wielkie kłębowisko monstrualnych twarzy i kończyn. Tutaj, w Undi, panowała noc, nie było wiec żadnych barw, tylko monochromatyczny koszmar. Cienie z płonącymi ślepiami wyrastały jak spod ziemi, bijąca od nich fala ciepła była prawie namacalna. Nie było widać ciał, tylko jakieś bezkształtne bryły. Zwierzęcy łeb osadzony na dwunogim korpusie, ciepły bryzg krwi, okrzyk bólu. Obrazy były wyraziste i nierzeczywiste jak we śnie, ale to wszystko działo się naprawdę. Żołnierze zamykający pochód wrzasnęli przeraźliwie, gdy coś wyrwało im skrzynię z rąk. Rozległ się trzask drewna i deszcz złotych monet zadźwięczał na bruku. Cienie dźwignęły tragarzy w powietrze - a potem wydarzenia potoczyły się tak szybko, że ludzkie oko nie było w stanie ich zarejestrować: żołnierze zostali rozszarpani na kawałki, wnętrzności z ich rozprutych brzuchów poleciały w powietrze jak serpentyny i krwawa miazga spadła na pobocze. Kiedy cienie się zbliżyły, stojący z przodu arkebuźnicy strzelili salwą. Huk, błysk, chmura dymu. Odpowiedzią był skowyt i jęki nacierających bestii. 220 Żołnierze porzucili drugą skrzynię i nosze z chorym Gerrerą, zwarli szyk i wycelowali broń. Gerrera krzyczał, kiedy cienie opadły go i rozszarpały. Huknęła następna salwa, żelazne kule wgryzły się w ciała prawie niewidocznych wrogów, wrzaski poniosły się daleko w noc. Na drodze zaległy pierwsze masywne cielska; leżały nieruchomo, ale powoli zmieniały kształt. Napastnicy chwilowo się wycofali. Żołnierze Murada gorączkowo przeładowali arkebuzy. - Musimy uciekać - stwierdził Murad. Jego wąska pierś unosiła się i opadała w spazmatycznym oddechu, na czole perlił się pot. - Do kanionu jest już blisko, przynajmniej niektórym z nas powinno się udać. Inaczej wszyscy zginiemy. - A co z Bardolinem? - spytał Hawkwood. - Musi zaryzykować. Nie możemy go dalej nieść. Może te bestie rozpoznają w nim jednego ze swoich, kto wie. - Drań jeden! - warknął Hawkwood, ale sam nie był pewien, kogo ma na myśli. Potwory z rykiem wypadły z ciemności. Salwa z siedmiu ar-kebuzów położyła trupem sześć bestii, ale pozostałe rzuciły się na ocalałych żołnierzy. Gryzły, darły pazurami, ryczały wściekle; były wśród nich małpy, jaguary, wilki, nawet jeden wąż z rękami, po których Hawkwood ciął go żelaznym nożem. Gad padł na ziemię, skręcał się i miotał, kwiląc piskliwie, aż przedśmiertne drgawki ustały i jego łeb zmienił się w głowę pięknej kobiety. Olbrzymi małpołak powalił Cortonę i jednym szarpnięciem zdarł mu całą skórę z twarzy. Murad porwał leżący obok arke-buz, wyszarpnął wycior i wbił go w zionący wstrętnym odorem pysk potwora. Żelazo przebiło podniebienie, małpołak upadł. Inna bestia rzuciła się z tyłu na Murada i rozorała mu plecy ostrymi jak brzytwy pazurami. Odwróciwszy się błyskawicznie, stanął twarzą w twarz z ogromnym czarnym kotem. Pchnął go wyciorem w oko i zaniósł się śmiechem, kiedy kot z piskiem odskoczył. Żelazny wycior sterczał mu z oczodołu. Dwie bestie podniosły żołnierza i rozerwały go na pół jak przegniły worek. Jego wnętrzności niczym cuchnący deszcz zbryzga-ły walczących, a razem z nimi posypało się złoto, które trzymał za pazuchą. Wilkołak przygwoździł innego z ludzi Murada, wgryzł 221 mu się w kark i wyszarpnął kawał kręgosłupa. Głowa ofiary zwisła bezwładnie na obnażonej tchawicy i płacie skóry. Mensurado wziął przykład z Murada i dźgał wyciorem na prawo i lewo. Ryczał w bojowym szale, klął, sypał bluźnier-stwami i przeciwnicy się przed nim rozstępowali. Wystarczyło jedno pchnięcie jego zaimprowizowanej broni, by rozproszyć magię, która podtrzymywała zwierzęcą postać zmiennego. Wycior był dla zmiennokształtnych równie zabójczy jak żelazne kule z arkebuzów. Hawkwood złapał Masudiego za ramię. - Weź Bardolina. Spróbujemy uciec. - Ale kapitanie... -jęknął zrozpaczony sternik. - Rób, co mówię! Mihal, pomóż mu! Masudi zarzucił sobie nieprzytomnego czarodzieja na ramię. Kurczący się z każdą chwilą oddział desperacko walczył o życie. Marynarze mieli przy sobie tanie żelazne noże, które bardziej nadawały się na narzędzia niż broń z prawdziwego zdarzenia, ale w tej walce okazały się cenniejsze od złota i skuteczniejsze od całej baterii rarogów. Wycinali sobie nimi drogę ucieczki; ostrza migały w ich dłoniach jak sierpy w rękach żeńców. A bestie cofały się przed nimi. Zdawały sobie sprawę, że najlżejsze draśnięcie oznacza dla nich śmierć. Idący za trzema marynarzami żołnierze walczyli wyciorami, nożami i kolbami arkebuzów, ale przewaga napastników była zbyt wielka: jeden po drugim ludzie Murada tonęli w cieniu, padali na ziemię, ginęli rozszarpani na sztuki. Drogę zaścielały złote monety, kawałki ciał, wstęgi jelit. Murad, Mensurado i dwaj pozostali przy życiu żołnierze rzucili się do ostatniej rozpaczliwej szarży. Hawkwood zaryzykował szybki rzut oka przez ramię, ale dostrzegł tylko stado potworów, stłoczonych jak przy wspólnym korycie. Rozproszyły się na chwilę, gdy Murad - bez koszuli, z poszarpaną w strzępy skórą- wypadł spomiędzy nich. W ręce trzymał odłamek zamka arkebuza. Zaczaj uciekać z niewiarygodną szybkością. Tuzin bestii rzucił się za nim w pościg. Zniknęli w mrokach nocy. Grupka Hawkwooda wolno posuwała się naprzód. Gwałtowne wypady i pchnięcia noży trzymały napastników na dystans. 222 Nad ich głowami wznosiła się ściana krateru, zarośla wyraźnie gęstniały - było widać, że zostawili za sobą zamieszkaną część miasta. Z przodu gwiaździstym klinem rysował się zbawienny kanion. Mihal był zbyt wolny: próbował w wykroku pchnąć nożem któregoś ze zmiennych, ale ten złapał go za nadgarstek i wciągnął w kłębowisko ryczących cieni. Marynarz nawet nie krzyknął. Drugi zmienny uderzył Masudiego w plecy i powalił go na kolana. Bardolin upadł na bruk. Hawkwood zachwiał się i sztylet wypadł mu z ręki. Na czworakach rzucił się do ucieczki, wpadł w gąszcz, przeturlał się po ziemi i znieruchomiał jak lis, który próbuje ujść pogoni. Leżał wyczerpany, liście szorowały go po twarzy, a dżungla rozbrzmiewała wściekłymi skowytami. Próbował zebrać myśli, przypomnieć sobie jakiś pacierz, skoncentrować się i zapomnieć o paraliżującym strachu, ale w głowie miał pustkę. Leżał otępiały jak zapędzone w kozi róg zwierzę i czekał na śmierć, która musiała przyjść z ciemności. Przyszła. Zaszeleściły krzewy, trzasnęły gałązki, poczuł falę ciepła i czyjąś obecność tuż obok. Nic się nie stało. Krew tętniła mu w skroniach, pulsowała czerwonym światłem pod powiekami, szemrała w gardle jak morskie fale. Otworzył oczy i zobaczył ślepia leżącej obok bestii. Jej oddech poruszył opadający mu na czoło kosmyk włosów. - Na Boga, skończ z tym - zachrypiał. Leżał nieruchomo, oblany zimnym potem. Nie miał już siły się bronić. Potwór - olbrzymi jak góra wilkołak - zaśmiał się gardłowo. Jego śmiech do złudzenia przypominał ludzki chichot. -Miałbym cię skrzywdzić, kapitanie? Ciebie - nawigatora i sternika? Nie, nie zrobię tego. Wilkołak zniknął. Zapadła cisza, prawdziwa cisza nocnego lasu. Hawkwood podniósł wzrok. Między gałęziami prześwitywały gwiazdy. Czekał, aż potwór wróci i go dobije, ale nic takiego się nie stało. Noc była spokojna, jakby rzeź na drodze odbyła się wyłącznie w jego wyobraźni, niczym sen, który w chwili przebudzenia 223 zachowuje pozory realności. Hawkwood usiadł, a usłyszawszy dobiegający z niedaleka dźwięk, spróbował wstać. Zachwiał się. Nic nie działało jak należy. Jego umysł stężał w szoku i ledwie był w stanie kierować ciałem. Hawkwood wytoczył się na trakt. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była głowa Masudiego, którą ktoś położył na bruku. Wyglądała jak ciemny, połyskliwy owoc. Zakrztusił się i zwymiotował rzadką, palącą żółć. Na drodze leżało mnóstwo innych rzeczy, ale wolał nie przyglądać się im z bliska. Znów usłyszał jęk i chwiejnym krokiem ruszył ku miejscu, z którego dobiegał. Bardolin czołgał się po ziemi w kałuży krwi Masudiego. Hawkwood pochylił się nad nim i uderzył go otwartą dłonią w policzek - mocno, tak jakby miał do niego pretensję o nocną jatkę. Bardolin otworzył oczy. - Kapitanie... Hawkwoodowi zabrakło słów. Trząsł się jak w febrze. Kiedy chciał pomóc czarodziejowi wstać, pośliznął się na bruku i obaj legli w kałuży krwi, niczym bracia bliźniacy wyrwani z rozprutego łona. Przez chwilę leżeli nieruchomo. Hawkwood czuł się tak, jakby przed chwilą był świadkiem końca świata; niemożliwe, żeby dalej żył - na pewno znalazł się w jakimś wyrafinowanym piekle. Bardolin usiadł, przetarł twarz i padł na wznak. Minęło sporo czasu, nim obaj pozbierali się z ziemi. Wyglądali jak para pijaczków, którzy zabłądzili do rzeźni. Bardolin wytrzeszczył oczy, widząc oderwaną głowę Masudiego. - Co tu się dzieje? Hawkwood nadal nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Pociągnął Bardolina w stronę szczerby w kraterze i widocznego w niej klina gwiaździstego nieba. Siły szybko mu wracały i wkrótce mógł już skutecznie podtrzymywać osłabionego czarodzieja. Oszołomiony Bardolin wodził dookoła błędnym wzrokiem; chyba nie bardzo wiedział, 224 gdzie się znajduje. Bełkotał coś o piramidach, rejsie przez ocean, po kilka razy wyliczał znane dyscypliny, toczył sam ze sobą filozoficzne dysputy o naturze dweomeru, aż Hawkwood nie wytrzymał - przystanął i potrząsnął nim z całej siły. Czarodziej rzeczywiście się uspokoił, ale wcale nie rozjaśniło mu się w głowie. Dotarli do wylotu kanionu, który prowadził na zewnątrz krateru. Przypominał wejście do jakiegoś prymitywnej mogiły, megalitycznej komory grobowej. Był niestrzeżony i ział pustką. Całe miasto zresztą wyglądało jak wymarłe, jakby wydarzenia ostatnich godzin były tylko złudzeniem, wytworem ich umęczonych umysłów. Brnęli przez wąwóz jak para lunatyków, potykając się na każdym kroku i obijając o ściany. Nie rozmawiali, nie odezwali się ani słowem nawet kiedy wyszli z pustego wnętrza Undabane na jej nagie zbocze, które ciągnęło się przed nimi i znikało w oddali w morzu dżungli. Spomiędzy kamieni wynurzył się cień. Żwir zachrzęścił pod jego stopami, kiedy ruszył w stronę Hawkwooda i Bardolina, aż zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od nich. Murad. Jego odarty do żywego mięsa tors połyskiwał w blasku księżyca, z licznych ran ściekała czarna jak smoła krew. Któryś z potworów zerwał mu skórę z głowy od czoła aż po ucho, przez co gubernator wyglądał, jakby w ciągu jednej nocy nagle wyłysiał. - Murad? - wykrztusił Hawkwood. Nie mógł uwierzyć, że kiedyś znał ten wrak człowieka i miał go w głębokiej pogardzie. - Tak, to ja. Widzę, że puścili was wolno. Marynarz i czarodziej, proszę, proszę... - Uciekliśmy - odparł Hawkwood, chociaż w chwili, gdy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że kłamie. Stali tak we trzech pośrodku równiny, zapomniawszy o bożym świecie, jakby nigdy nie zapuścili się do królestwa potworów. - Odpuścili nam - powiedział wreszcie Murad. Jego krzywy uśmieszek nie zmienił się ani na jotę. - W każdym razie wam, bo co do mnie, to nie mam wcale pewności. Może po prostu miałem szczęście. Jak się miewa nasz czarodziej? -Żyje. 225 - Żyje. - Murad oklapł jak przekłuty balon. Nogi się pod nim ugięły i musiał ukucnąć. - Zabili wszystkich - szepnął. - Wyrżnęli ich w pień. Tyle złota... i tyle krwi. Hawkwood pomógł mu wstać. - Chodź, nie możemy tu zostać. Czeka nas długa droga. - Jesteśmy chodzącymi trupami, kapitanie. - Wcale nie. Żyjemy. Wydaje mi się, że celowo pozwolono nam przeżyć, i zamierzam się dowiedzieć, dlaczego tak się stało. A na razie weź Bardolina pod ramię z drugiej strony. No, Mura-dzie, chodźmy. Gubernator posłuchał go i ruszyli chwiejnym krokiem w dół stoku. Wulkaniczny popiół jak sól wżerał im się w rany. Świt zastał ich prawie u samego podnóża góry. Dżungla ani trochę się nie zmieniła, powitała ich nużąco znajomym jazgotem. Zagłębili się w nią i zniknęli w świecie sennych drzew i wiecznego półmroku. Potwór obserwował ich z ukrycia - trzech żałosnych pielgrzymów, podążających tropem sobie tylko znanej wizji. Kiedy zniknęli mu z oczu, wstał i ruszył ich śladem, cicho jak letni zefirek. CZĘŚĆ TRZECIA WOJNY OWIARĘ ...Gdzie tylko zapuścił się był na teren wrogiego kraju, zabijał mężów, niewiasty i dzieci; palił i równał z ziemią wszystkie napotkane sioła i pola, by nie zostało nic, co nieprzyjaciel mógłby spożytkować... Kronika sir Humphreya Gilberta, 1570 SIEDEMNAŚCIE Charibon był więźniem zimy. W końcu przyszły wielkie śniegi; zawieje z rykiem runęły ze stoków Gór Cymbryckich i otuliły klasztorne miasto białą chmurą. Na Wzgórzach Nariańskich biały puch przykrył drogi, pogrzebał wioski, odciął mniejsze miasta od świata. Łodzie rybackie dawno już wyciągnięto na plaże Morza Tor, którego brzegi zamarzły na półtorej mili w głąb, a skuwający je lód był tak gruby, że utrzymałby ciężar maszerującego wojska. W Charibonie cała armia robotników trudziła się przy odśnieżaniu klasztorów. Do pomocy mieli setki nowicjuszy, którzy godzinami przerzucali i odgarniali śnieg, a potem, spoceni i czerwoni na twarzach od mrozu, i tak mieli jeszcze dość siły, żeby toczyć bitwy na śnieżki i ścigać się na łyżwach. W przeciwieństwie do ubogich mieszkańców okolicznych dolin nie musieli się martwić, czy zapasy, które zgromadzili, wystarczą im na zimę. To był jeden z przywilejów kościelnego życia - przynajmniej w Charibonie. Kościelna stolica zajmowała się swoimi sprawami, nie bacząc na pogodę, zgodnie z odwiecznym rytuałem, niezmiennym jak rytm pór roku. W skryptoriach i refektarzach stale płonął ogień, podsycany drewnem, które zgromadzono wiosną i latem. Solone i wędzone mięsiwa pojawiały się na stołach częściej niż zwykle, nie brakowało też kopcowanych jarzyn. Przedsiębiorczy rybacy wyrzynali w lodzie przeręble, dzięki czemu świeża ryba od czasu do czasu trafiała na stół pontyfika i wikariusza generalnego, na co dzień jednak Charibon przypominał przebywającego w gawrze niedźwiedzia: żywił się zapasami z cieplejszych miesięcy i cicho 229 pomrukiwał przez sen. Jeśli nie liczyć pontyfikalnych kurierów, którym niezwykła determinacja lub nieprzeciętna zapłata kazały stawić czoło zamieciom, miasto było odcięte od reszty Norman-nii i taka sytuacja miała się utrzymać jeszcze przez dobre kilka tygodni, dopóki silniejszy mróz nie zetnie puchu w skrzypiący trakt dla zaprzężonych w muły sań. Wilki jak zwykle zeszły z gór na niżej położone tereny. Po nocach ich melancholijny skowyt niósł się wśród klasztornych krużganków. Kiedy mróz mocniej ścisnął, potrafiły zapuszczać się aż na ulice miasta i żołnierze z almarkańskiego garnizonu musieli regularnie patrolować Charibon. Było po komplecie. Dwie godziny temu mnisi odśpiewali nieszpory, spożyli wieczerzę i udali się do cel na spoczynek. Charibon szykował się do długiej zimowej nocy. Przejmujący wicher niósł na miasto śnieg z cymbryckich przełęczy i zagłuszał wycie wilków. Ulice były puste, nawet katedralni zakrystianie pokładli się do łóżek, przydawszy knoty w lampkach wotywnych i zamknąwszy masywne wrota największego charibońskiego kościoła. Ktoś zapukał cicho do drzwi celi. Albrec otworzył i zadygotał z zimna, kiedy do środka wpadło lodowate powietrze. - Gotowy? - zapytał Avila, okutany w płaszcz, kaptur i szalik. - Nikt cię nie widział? - Wszyscy w dormitorium pochowali głowy pod koce. To będzie zimna noc. - Masz lampę? Będą nam potrzebne dwie. - Mam, całkiem porządną. Przed jutrznią nikt nie zauważy jej braku. Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? - Jestem. A ty nie? Avila westchnął ciężko. - Nie, ale i tak siedzę w tym po uszy. Poza tym ciekawość to straszna rzecz: człowiek ma wrażenie, że coś go swędzi, ale nijak nie może się podrapać. - Jest szansa, że dziś cię podrapiemy. Masz, trzymaj. - Albrec wręczył przyjacielowi jakiś kanciasty, ciężki przedmiot. 230 - Motyka?! Skąd ją ukradłeś? - Nie ukradłem, tylko pożyczyłem. Na chwałę Boga. A skąd? Z ogrodu. Chodź, czas nagli. Wyszli z celi i jak duchy przemknęli korytarzami kapitularza. Albrec, zajmujący zaszczytne stanowisko pomocnika bibliotekarza, spał w pojedynczej celi w kapitularzu. Avila, który dopiero przed trzema laty zdjął habit nowicjusza, musiał się zadowolić łóżkiem we wspólnej sali, w towarzystwie tuzina młodych ini-cjanckich kleryków. Przeszli przez skuty mrozem dziedziniec; wiatr wydymał ich habity, ziąb przenikał do szpiku kości, prawie tracili czucie w obutych w sandały stopach. Wkrótce stanęli przed wysokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami biblioteki świętego Garaso, jednak Albrec poprowadził Avilę dalej wzdłuż oszronionych murów. Boczne wejście było do połowy zawiane śniegiem, ale nie zrażony tym antylianin włożył klucz do zamka, przekręcił go i pchnął drzwi. - Tak będzie dyskretniej - wyjaśnił. Stęknął z wysiłku, gdyż drzwi opornie otwierały się na stężałych z zimna zawiasach. -Nikt nas nie zobaczy. Avila spojrzał w kierunku, z którego przyszli. - Do licha, Albrecu, zostawiliśmy ślady! Każdy może nas wytropić! - Nic na to nie poradzimy. Jeśli będziemy mieli szczęście, do rana śnieg je zasypie. Chodź. Wysoki inicjant pokręcił głową i w ślad za swym korpulentnym przyjacielem zagłębił się w biblioteczny mrok. Wnętrze pachniało pleśnią i starością. Albrec zamknął drzwi na klucz i przez chwilę stali nieruchomo, przytłoczeni ogromem budowli i wielką liczbą ksiąg. Wiatr pojękiwał cicho wśród krokwi. Avila zapalił lampę, cienie zatańczyły na ścianach. Odrzucili kaptury i strząsnęli śnieg z habitów. - Jesteśmy sami - stwierdził Albrec. - Skąd wiesz? - Znam bibliotekę jak własną kieszeń. Wyczuwam, kiedy ktoś w niej jest, a kiedy nie. Chociaż... Nigdy nie jest całkiem pusta: przepełniają ją wspomnienia. 231 - Przestań, Albrecu. Nawet bez twojego gadania jestem ze-strachany jak zając na miedzy. - No to chodźmy. Trzymaj się blisko mnie i niczego nie dotykaj. - Dobrze już, dobrze. Prowadź, wielki bibliotekarzu. W milczeniu szli przez pokoje, sale i korytarze, lawirując wśród wysokich regałów z książkami i zwojami. Schodzili wąskimi schodami, które - zdaniem Avili - wykuto chyba w samych murach gmachu. Znaleźli i otworzyli okutą żelazem klapę w podłodze, ukrytą pod wytartym chodnikiem. Znajdujące się za nią schody prowadziły w mrok katakumb. Zaczęli schodzić. Masywne gmaszysko biblioteki zdawało się wisieć nad nimi jak gradowa chmura. Grube mury i panujące w podziemiach ciemności powinny skutecznie odciąć ich od świata, ale i tak udzielała się im atmosfera osamotnienia i zimowej nocy. Brnęli wśród nagromadzonych w katakumbach rupieci i wykasływali z płuc wiekowy kurz. Czuli się jak para odkrywców, którzy przypadkiem znaleźli się w ruinach wymarłego miasta i pełzli przez jego czeluście jak robaki przez trzewia trupa. - Która to jest północna ściana? - spytał Avila. - Ta z lewej. Jest bardziej wilgotna od pozostałych. Nie idź środkiem korytarza i uważaj, żeby się nie potknąć. Szli przy ścianie, na którą od czasu do czasu padało światło lampy. Korytarz wykuto w granicie - twardym rdzeniu góry -jak w miękkiej glinie. - Zbudowanie tych podziemi musiało zająć Fimbrianom chyba ze dwadzieścia lat - szepnął Avila. - Wszędzie lita skała, żadnych śladów murarki. - Fimbrianie byli niezwykłymi ludźmi. Stworzyli imperium. Chcieli za wszelką cenę odcisnąć trwałe piętno na powierzchni ziemi. Gdziekolwiek trafili, budowali solidnie; połowa gmachów publicznych w Pięciu Królestwach pochodzi z czasów Hegemonii. Od tamtej pory nikt nie budował na taką skalę. Stary Gambio twierdzi, że główną przyczyną upadku imperium była pycha. Bóg postanowił nauczyć Fimbrian pokory, ponieważ wydawało im się, że mogą dowolnie zmienić świat. - Zmienili go - zauważył oschle Avila. - Na dobre trzysta lat. 232 - Ćśśś... Jesteśmy na miejscu. Albrec podniósł lampę. Światło padło na ścianę inną niż wszystkie w pobliżu, na spojone zaprawą kamienie. Wyłowiło z ciemności szczelinę, w której spoczywał bezcenny dokument. - Zapal drugą lampę - polecił antylianin. Avila aż się wzdrygnął, widząc, jak Albrec bez zastanowienia sięga w głąb otworu. Przecież nie mieli pojęcia, co czai się po drugiej stronie! - Tam jest jakieś pomieszczenie, bez dwóch zdań. A przynajmniej duża wnęka. Avila postawił obie lampy na wygrzebanej ze sterty staroci beczułce. - Co teraz? Chcesz motykę? -Tak, daj ją. - Nie. Jesteś może odważny, ale cherlawy. Lepiej się odsuń i patrz, czy ktoś nie idzie. Avila wziął zamach, zerknął z ukosa na byle jak sklecony mur i z całej siły wyrżnął w niego motyką. Łoskot zabrzmiał niewiarygodnie głośno. Avila zawahał się przed następnym uderzeniem. - Jesteś pewien, że nikt nas nie usłyszy? - W bibliotece nikogo nie ma, a my jesteśmy pięć pięter pod ziemią. Spokojnie, zaufaj mi. - Zaufać ci, dobre sobie... - mruknął niepocieszony Avila i zaczął bez litości rozkuwać mur. Stara zaprawa kruszyła się i sypała jak piasek, aż w końcu kamienie się poluzowały. Wyciągnął je motyką, zrzucił na ziemię i poszerzył otwór. Dziura miała sześć cali głębokości i blisko dwie stopy średnicy. Starł pot z czoła. - Wiesz co, Albrecu? Nie znam drugiej osoby, przez którą tak bym się spocił w środku zimy. - Nie przesadzaj. Jeszcze trochę. - Dobrze, dobrze, wodzu. Już kuję. Po paru następnych uderzeniach osypała się zaprawa, poleciały kamienie i mnichów spowiła chmura kurzu, który wirował w świetle lamp jak złocista mgła, gryzł w gardle i zmuszał do kaszlu. 233 Albrec chwycił jedną z lamp, uklęknął i wepchnął ją w głąb poszerzonego otworu. - Na krew Świętego, Albrecu! - wyszeptał przerażony Avila. -Popatrz, cośmy narobili. Nie damy rady zamaskować tej dziury! - Zawalimy ją rupieciami - odparł zniecierpliwiony antylia-nin. - Przebiłeś się - dodał ochrypłym głosem. - Widzę, co jest po drugiej stronie. -I co... co tam jest? Zamiast odpowiedzieć, Albrec wczołgał się w otwór. Na ramiona posypały mu się dalsze kamienie. Przypominał grubiutkiego królika, który próbuje wcisnąć się do zbyt ciasnej nory. Po drugiej stronie wyprostował się i podniósł lampę, nie zwracając uwagi na natarczywe pytania rozgorączkowanego Avili. Komnata - było to bowiem spore pomieszczenie - miała wysoki strop i ściany z litej skały. Nie wykuła jej jednak ręka ludzka. Z sufitu niczym włócznie zwisały stalaktyty, ściany były szorstkie, nieociosane... Albrec ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że znalazł się w naturalnej jaskini -jaskini, którą dawno temu odkryto, a później postanowiono zamurować. Jej ściany były pokryte rysunkami. Prymitywne obrazy przedstawiały zwierzęta, o których Albrec słyszał, ale których nigdy nie widział w naturze: marmorile z zakrzywionymi kłami i ślepiami jak obsydianowe paciorki, jednorożce o krótkich, grubych rogach i wilki - niektóre chodzące na czterech łapach, inne na dwóch. Rysunki były proste, ale miały niezwykłą siłę wyrazu; pewna, łagodna kreska dowodziła kunsztu artysty. Cechowała je naturalność, której próżno by szukać w znanych Albrecowi iluminowanych manuskryptach. W migotliwym świetle lampy można by pomyśleć, że zwierzęta poruszają się, biegną po ścianach w stadach i sforach, przemierzając odwieczne szlaki wędrówek. Wszystko to antylianin ogarnął jednym przelotnym spojrzeniem, jego uwagę bowiem przykuło coś zupełnie innego: omal nie upuścił lampy, kiedy ciemna sylwetka wyskoczyła na niego 234 z półmroku. Na szczęście w ostatniej chwili opanował się i nakreślił w powietrzu Znak Świętego. Pod przeciwległą ścianą stał posąg. Był wielkości dorosłego człowieka i przedstawiał mężczyznę z głową wilka, uniesionymi rękami i otwartą paszczą. Za nim, na ścianie, wyryto wpisany w koło pentagram, którego kształt, dodatkowo podkreślony farbą, wyraźnie rysował się w blasku lampy. Przed posągiem znajdował się mały ołtarz - płaski blok przecięty głębokim rowkiem. Na kamieniu widniały liczne przebarwienia, jakby stare, niewybaczalne grzechy na wieki splamiły jego powierzchnię. Kiedy zagrzechotały osypujące się kamienie, mnich aż zapiszczał ze strachu. Avila stanął obok niego, otrzepał habit i spojrzał na Albreca surowo, lecz z niekłamanym podziwem. - Jak kocham Świętego, Albrecu! Dlaczego się nie odzywałeś?! - Zawiesił głos. - Święty Boże! Cóż to jest?! - Kaplica. Ochrypły głos Albreca przypominał żabi rechot. - Słucham? - Miejsce kultu. Dawno temu, w zamierzchłych czasach, ludzie oddawali tu komuś cześć. Avila podniósł lampę i oświetlił pysk wilkołaka. - Stara robota. Toporna. Jak myślisz, którego z pogańskich bogów przedstawia ta rzeźba? Bo na pewno nie Rogatego. - Nie jestem pewien, czy to w ogóle jest bóg. Chociaż na pewno składano mu ofiary. Spójrz na ołtarz. - Tak, to krew. Na zęby piekieł, Albrecu, a co powiesz na to? Avila wyjął z kieszeni ozdobiony pentagramem sztylet, znaleziony podczas poprzedniej wizyty w katakumbach. - Nóż ofiarny, jak nic. Po co go wziąłeś? - Szczerze? - Avila się skrzywił. - Miałem nadzieję, że uda mi się go zgubić. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. - Może być bardzo ważny. - Albo bardzo niebezpieczny. Co mam powiedzieć opiekunowi dormitorium, jeśli go u mnie znajdzie? - Nieważne. - Albrec poświecił po kątach. - Nie zapominajmy, po co przyszliśmy. Jak chcesz, to go wyrzuć, a na razie pomóż mi szukać reszty rękopisu. 235 Avila odrzucił sztylet i razem z Albrekiem zaczął przeszukiwać zalegający podłogę śmietnik. Można by pomyśleć, że sto lat wcześniej ktoś zwalił do jaskini połowę ksiąg z biblioteki i zostawił je na pastwę losu: resztki manuskryptów walały się po całej posadzce, a pod ścianami piętrzyły sterty welinowych arkuszy. Albrec z Avilą uklękli i zaczęli przeglądać podarte i wyblakłe pergaminy. - Dobrze, że tu jest w miarę sucho - zauważył Avila, odkładając obejrzaną stronicę na bok. - Inaczej dawno zalęgłyby się grzyby. Właściwie to dziwne, skoro tamta ściana jest wilgotna. Sam tak powiedziałeś. Co tu się działo, Albrecu? Co to za szpargały? I co robi ta pogańska kaplica w samym sercu Charibonu? Albrec wzruszył ramionami. - Ludzie mieszkają tu od tysięcy lat. Nowe miasta powstają na ruinach starych. Może kiedyś ta jaskinia nie znajdowała się tak głęboko pod ziemią. Znaleźli sporo merduckich rękopisów, ozdobnie kaligrafowanych i pozbawionych iluminacji. Jeden z manuskryptów zawierał liczne diagramy ilustrujące najprawdopodobniej ruchy gwiazd, inny przedstawiał rysunek człowieka z usuniętą skórą i odsłoniętymi mięśniami. Na jego widok Avila i Albrec jak jeden mąż uczynili Znak Świętego. - To herezje - stwierdził inicjant. - Astrologia, czary... Teraz rozumiem, dlaczego je tu zamurowano. - To wiedza, Avilo. - Albrec pokręcił głową. - Zgromadzili tu ogromną wiedzę. Zdecydowali w imieniu nas wszystkich, co nam wolno wiedzieć, a czego nie, i zniszczyli wszystko, co im się nie podobało. -Kto? - Twoi bracia, przyjacielu. Inicjanci. - Na pewno mieli dobre intencje. - Być może. Nigdy się tego nie dowiemy, ponieważ wiedza, którą skazali na zapomnienie, została na zawsze stracona. Nie możemy ocenić słuszności ich decyzji. - Nie każdy jest takim uczonym jak ty, Albrecu. A w rękach ignoranta wiedza bywa niebezpieczna. 236 - Mówisz jak nasi monsignorowie - stwierdził z uśmiechem Avila. - W pojedynkę nie zmienisz świata. - Avila zmarszczył brwi. -Nikt nie zmieni. Możesz tylko robić, co ci każą, i nie wychylać się. - Ciekaw jestem, czy Ramusio by się z tobą zgodził. - Jak sądzisz, ilu niedoszłych Ramusiów spłonęło na stosie przez ostatnie pięćset lat? Każdy, kto chce zmieniać świat, źle kończy. Albrec parsknął śmiechem i nagle znieruchomiał. - Chyba mam! - Pokaż. Albrec podniósł kilka wystrzępionych kartek, połączonych jeszcze resztkami płóciennej oprawy. - Ten sam charakter pisma, ten sam układ... Jest strona tytułowa! - Tak? I co na niej napisano? -,.Prawdziwy i wierny opis żywota Błogosławionego Świętego Ramusia, opowiedziany przez ucznia, który od najwcześniejszych dni towarzyszył Świętemu" - odczytał z nabożną czcią an-tylianin. - Niezły tytuł. Kto jest autorem? - Honorius z Neyr. Czyli Święty Honorius. - Co takiego?! Autor Księgi Honoriusall -Ten sam. Człowiek, który zainicjował powstanie zakonu braci żebrzących, jeden z ojców założycieli Kościoła. - Święty od halucynacji - mruknął Avila. Albrec wetknął manuskrypt za pazuchę. - Jak chcesz. Mamy to, czego szukaliśmy. Chodźmy stąd. Wstali i właśnie otrzepywali kolana z kurzu, gdy usłyszeli grzechot osypujących się kamieni. Odwrócili się jak na komendę i światło lamp padło na brata Commodiusa, który właśnie gramolił się przez otwór łączący jaskinię z resztą katakumb. Patrzyli z przerażeniem, jak główny bibliotekarz otrzepuje się z kurzu. W jednej ręce trzymał motykę, którą zostawili w korytarzu. - Witaj, Albrecu. - Uśmiechnął się. - Widzę, że przyprowadziłeś tego pięknisia Avilę. Jak miło. 237 - Bracie... eee... My tylko... - Nie tłumacz się, Albrecu. Za późno na wyjaśnienia. Zapędziłeś się za daleko. - Nie zrobiliśmy nic złego, Commodiusie - zaperzył się Avi-la. - Każdy może zejść do podziemi. Nie możesz nam nic zrobić! - Milcz, głupcze - warknął Commodius. - Nic nie rozumiesz. Co innego Albrec... Prawda, mój drogi? Uśmiechnięta twarz głównego bibliotekarza przypominała pysk zadowolonego gargulca. Miał za długie, odstające uszy i świecące oczy. Albrec zamrugał, jakby chciał pozbyć się drażniącego pyłu z oczu. Zaczynał się uspokajać i godzić z sytuacją. - Wiedziałeś o tej jaskini - stwierdził. - Wiedziałeś od samego początku. - Naturalnie, tak jak wszyscy główni bibliotekarze, opiekunowie tego miejsca. Wiedza o nim jest przekazywana razem z kluczami do biblioteki. Może z czasem i ty byś ją posiadł, Albrecu. - Niby po co? - Nie udawaj głupszego niż jesteś. Naprawdę myślisz, że to jedyna ukryta sala w podziemiach? Są ich tu dziesiątki. W ciszy i mroku pleśnieje wiedza dawnych pokoleń i zapomnianych wieków, tysiące dokumentów, które uznano za szkodliwe, heretyckie, niebezpieczne... Co byś zrobił, gdybyś miał do nich dostęp? Antylianin oblizał spierzchnięte wargi. - Ale dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego tak się boicie wiedzy? Motyka drgnęła w ręce Commodiusa. - Chodzi o władzę, bracie. Wiedza i ignorancja na równi stanowią podstawę władzy. Inicjanci rządzą światem dzięki tym informacjom, które rozpowszechniają, i dzięki takim, które przemilczają. Nie można dopuścić, żeby rodzaj ludzki swobodnie chłonął wiedzę, bo doprowadziłoby to do anarchii. Weźmy na przykład dokument, który tu znalazłeś ten, który nieudolnie ukryłeś w celi razem z innymi heretyckimi dziełami w żałosnej nadziei ocalenia ich przed oczyszczającym ogniem. Albrec zbladł jak płótno. 238 - O tym też wiedziałeś? - Czytałem już niejeden taki manuskrypt. Wszystkie spaliłem. A jak myślałeś, dlaczego do naszych czasów nie zachował się ani jeden żywot Świętego spisany przez jego współczesnych? Ten dokument jest źródłem władzy większej niż władza królów. Stare stronice, które znalazłeś, mogłyby wywrócić nasz świat do góry nogami. Ale tak się nie stanie. W każdym razie jeszcze nie teraz. - Ale przecież to prawda! - Albrec miał ochotę się rozpłakać. - Jesteśmy sługami bożymi, mamy obowiązek... -Mamy obowiązek służyć Kościołowi jako pasterze jego trzódki. Jak sądzisz, co by się stało, gdyby ludzie dowiedzieli się, że Ramusio i Ahrimuz to jedna i ta sama osoba? Albo że Ramusio nie został wzięty do nieba, tylko odjechał na grzbiecie muła w siną dal? Kościół zachwiałby się w posadach. Podano by w wątpliwość dogmaty naszej wiary. Ludzie zaczęliby wątpić w istnienie samego Boga. - Wytłumaczyłeś nam już, Commodiusie, czym się kierujesz w swoim postępowaniu - wtrącił wyniosłym tonem Avila. - Może byłbyś tak łaskawy i zrobił wreszcie to, co zamierzasz, zamiast zanudzać nas swoimi dywagacjami? Commodius spojrzał z niedowierzaniem na puszącego się ini-cjanta. - Avila... Arystokrata w każdym calu, co? Ja zaś jestem zwykłym synem garbarza, człowiekiem równie pospolitego rodu jak nasz drogi Albrec, chociaż noszę czarny habit. Twoje członkostwo nobilitowałoby nasz zakon, ale nic z tego nie będzie. - Jak to? - zdziwił się Albrec. Głos mu drżał, strach znów wygrywał w jego duszy z żalem. -Nietrudno się domyślić, co tu zaszło. Dwaj kapłani padli ofiarą sprzecznych z naturą żądz. To się czasem zdarza. Jeden wciągnął drugiego w krąg czarnej magii i tajemnych rytuałów. -Commodius skinieniem motyki wskazał posąg z głową wilka. -Ale, jak to kochankowie, pokłócili się i pozabijali nawzajem na przeklętym ołtarzu, który zatruł ich umysły. Ciał i tak w najbliższym czasie nikt nie znajdzie. Komu przyszłoby do głowy schodzić tutaj i grzebać w gruzach zwalonej ściany? - Columbar wie, że tu zaglądamy... - zasugerował Avila. 239 - Przykro mi o tym mówić, ale brat Columbar zmarł dziś w nocy - przerwał mu Commodius. - Odszedł do Boga we śnie, z głową wciśniętą w poduszkę. - Nie wierzę ci - stwierdził bez większego przekonania Avila. - Nie ma znaczenia, w co chcesz wierzyć, bracie. I tak jesteś już padliną. - Śmiało. - Avila odstawił lampę. - Dalej, Commodiusie, zobaczymy, czy wystarczy ci odwagi i siły, żeby zabić nas obu. Commodius uśmiechnął się od ucha do ucha, odsłaniając chyba wszystkie posiadane zęby. - Sił mi nie braknie, zapewniam cię. - Motyka z brzękiem spadła na podłogę. - Świat jest dziwny - ciągnął Commodius. Jego głos się zmienił, brzmiał teraz tak, jakby dobiegał z wnętrza szklanej rury. - Pod bożym niebem żyją istoty, o jakich ci się nawet nie śniło, Albrecu. Mogłem dać ci wiedzę; mogłem zaspokoić twój nienasycony apetyt, odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie przyszłyby ci do głowy. Twoja strata. A co do ciebie, Avilo... Słodki Avilo, mogłem mieć z ciebie pociechę, a przy okazji awansować cię w szeregach inicjantów. Cóż, los zrządził inaczej. Patrzcie, dzieci, albowiem zaraz dostąpicie prawdziwego objawienia... Commodius zniknął. Inicjancki habit opadł na ziemię. Zamiast bibliotekarza przed mnichami stał olbrzymi, mroczny jak cień wilkołak. - Pojednajcie się ze Stwórcą - powiedział. - Pokażę wam prawdziwą twarz Boga. I skoczył. Odepchnięty na bok Albrec upadł na twarz, Avila zaś uchylił się i wyciągnął rękę po motykę. Wilkołak był szybszy: złapał Avilę w pół kroku. Pazury rozdarły habit. Wystarczył jeden ruch potężnych łap, by młody inicjant przeleciał przez jaskinię i z ohydnym plaśnięciem uderzył o ścianę. Wilkołak zaśmiał się i odwrócił do Albreca. - To nie potrwa długo, mój mały przyjacielu. Mój niezmordowany molu książkowy. Złapał Albreca za szyję i podniósł go jak szmacianą lalkę. Otworzył pysk. Cuchnący oddech owionął twarz mnicha. 240 Avila rzucił się na potwora od tyłu. Jego twarz przypominała krwawą maskę. Coś mignęło metalicznie w jego dłoni. Uderzył wilkołaka w plecy, ale nie zdołał przebić gęstego futra. Stwór wypuścił z łap antylianina i okręcił się na pięcie. Półprzytomny Albrec patrzył, jak Commodius kolejny raz ciska Avilą przez całą jaskinię. Jego własna lampka stłukła się i zgasła i tylko stojąca na podłodze lampa Avili oświetlała pomieszczenie, upodabniając walczących do prawdziwych tytanów. Coś błysnęło w stercie gruzu na posadzce. Albrec przeczołgał się do tego miejsca i zacisnął dłoń na sztylecie z pentagramem. Usłyszał ostatni krzyk Avili, rozpaczliwy i nienawistny, i w tej samej chwili skoczył z tyłu na potwora. Wilkołak wyprostował się i sięgnął łapami do tyłu. Pazury rozorały Albrecowi szyję z boku, ale mnich nie czuł już ani bólu, ani strachu. Przepełniała go wściekła determinacja. Pchnął z całej siły: sztylet przebił mięśnie, zgrzytnął na kręgosłupie i po rękojeść wszedł w cielsko bestii. Wilkołak targnął łbem w tył i uderzył mnicha w głowę. Krwistoczerwone światło eksplodowało Albrecowi pod czaszką. Puścił sztylet i upadł bezwładnie jak odcięta od sznurków marionetka. Z gardła potwora dobył się dziwny, gulgoczący jęk i zamiast niego znów pojawił się Commodius: mniejszy, nagi, zdziwiony, ze sterczącą z pleców rękojeścią sztyletu. Główny bibliotekarz spojrzał na swojego pomocnika, z niedowierzaniem pokręcił głową i zwalił się na niego całym swoim martwym ciężarem. Albrecowi zabrakło tchu w piersi. Stracił przytomność. OSIEMNAŚCIE Zadymka uderzyła w nich, kiedy podchodzili na siodło między dwoma szczytami. Przełęcz zniknęła w tumanach śniegu, biel otuliła całą okolicę. Wydawało się, że patrzą na świat przez zaparowaną szybę. Musieli się zatrzymać. Zapanowało małe zamieszanie, kiedy walcząc z wichurą, próbowali rozbić prymitywne płócienne namioty. Sine, obolałe dłonie drętwiały i puchły, gdy zamarzała w nich krew, lód zmrożonych oddechów trzeszczał w nozdrzach i wrastał w brody, ale w końcu Abeleyn i niedobitki jego straży przybocznej znaleźli tymczasowe schronienie przed zawieją. Słabo napięte płótno łopotało ogłuszająco. Najlepsi specjaliści od krzesania ognia bezskutecznie próbowali zapalić zawilgocone wiązki chrustu, przyniesione specjalnie z niższych, zalesionych terenów. W marszu przez Hebros towarzyszyła królowi dosłownie garstka żołnierzy. W wioskach na pogórzu zostawili marynarzy oraz rannych i osłabionych gwardzistów, przydzieliwszy im uprzednio solidną eskortę, zdrową i bitną. Mieszkańcy tych okolic byli wprawdzie Hebriończykami, ale słynęli z chciwości i zaciekłości i nie można im było spokojnie powierzyć bezbronnych ludzi. I tak oto Abeleyn wszedł w góry z niespełna pięcioma dziesiątkami żołnierzy. Pokonywał drogę pieszo, tak jak oni, konia oddał bowiem lady Jemilli, a tuzin zarekwirowanych we wsiach mułów objuczyli drewnem opałowym i skromnymi zapasami, jakie zdołali uzyskać od zawziętych wieśniaków. 242 Wyruszyli przed ośmioma dniami. Był jedenasty dzień forgi-sta, najciemniejszego miesiąca roku. Od Abrusio dzieliło ich jeszcze sześćdziesiąt mil. Lady Jemilla otuliła się futrem i wysłała ostatnią służącą po coś do jedzenia. - Tylko nie waż mi się przynosić tej przeklętej solonej wieprzowiny, bo każę cię obedrzeć ze skóry. Była przemarznięta, chociaż miała najlepszy namiot, a przy wejściu płonęło ognisko. Zaczynała żałować, że uparła się, by towarzyszyć Abeleynowi w drodze do Abrusio, ale bała się rozłąki. Zastanawiała się teraz, co czeka ich w mieście rządzonym przez szlachtę i Rycerzy-Bojowników. Miała być matką dziecka Abeleyna - tak w każdym razie brzmiała oficjalna wersja. Jeżeli król nie odzyska władzy, jej los zostanie przesądzony; nowi panowie Hebrionu nie będą mogli zostawić królewskiego bękarta przy życiu. Nosiła w łonie wyrok śmierci na samą siebie. Jeżeli mu się nie uda. W ogóle się do niej nie odzywał! Co on sobie wyobrażał? Miał ją za głupiutką kurtyzanę, z którą poza sypialnią nie warto się zadawać? Próbowała wyciągnąć z niego jakieś informacje, ale zamknął się w sobie jak ostryga. Wszyscy wiedzieli, że drapieżne ptaszysko o wystrzępionych piórach, które regularnie odwiedza króla, jest chowańcem Go-lophina. Czarodziej na bieżąco informował Abeleyna o sytuacji w stolicy. Właśnie, jak wyglądała ta sytuacja? Abeleyn potrafił być jak dziecko, zwłaszcza w sprawach seksu, ale nigdy nie wiedziała, kiedy nagle spojrzy na nią wyniośle, jakby oczekiwał przeprosin nie wiadomo za co. W takich chwilach król-mężczy-zna brał w nim górę nad chłopcem i Jemilla zaczynała się go bać, chociaż używała całego swojego kunsztu, żeby to przed nim ukryć. Świadomość, że obawia się go mocniej przycisnąć, była upokarzająca. O zamiarach Abeleyna wiedziała nie więcej niż pierwszy lepszy z jego żołnierzy. 243 Za wątłymi ścianami namiotu srożyła się śnieżyca, a Jemilla złapała się na tym, że myśli o Richardzie Hawkwoodzie, marynarzu i kochanku, który tak dawno - zdawałoby się - odpłynął na zachód. Gdzie teraz był? Żeglował po morzu czy już spoczywał na jego dnie? Czy myślał o niej, kiedy spacerował po pokładzie rufowym? Albo kiedy stawiał czoło niebezpieczeństwom w obcych krajach? Nosiła jego dziecko. Jego syna. Byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że jego ród przetrwa. Da mu coś, czego ta rozmam-łana suka, jego żona, nigdy nie umiała mu dać. Tylko że Jemilla wiązała z dzieckiem znacznie poważniejsze nadzieje: nie będzie zwykłym potomkiem żeglarza, lecz dziedzicem tronu. A ona pewnego dnia zostanie matką króla. Jeżeli Abeleyn odzyska tron. Jeżeli uda się pokrzyżować plany jego małżeństwa z astaracką księżniczką. Jeżeli. W samotności snuła dalsze plany, knuła spiski, planowała przyszłość. Na dworze szalała zamieć. Śnieg coraz grubszym kożuchem zasypywał przełęcze Hebrosu. Przez całe dwa dni król z orszakiem kulili się namiotach i czekali na koniec śnieżycy. W końcu wiatr ucichł, śnieg przestał padać i ludzie wynurzyli się z na wpół zasypanych namiotów. Świat zmienił się nie do poznania: biel kłuła w oczy, zaspy sięgały mułom powyżej łbów, ozdobione śnieżnymi pióropuszami szczyty gór lśniły oślepiająco na tle kobaltowobłękitnego nieba. Z mozołem ruszyli w dalszą drogę. Najsilniejsi szli przodem, torując drogę słabszym; brnęli w głębokim śniegu i przebijali się przez zaspy. Dwa dni, pogodne i mroźne, upłynęły im na takim marszu. W gwiaździste noce stracili cztery muły, które padły z zimna. Jednego żołnierza znaleziono rankiem na warcie skulonego, sztywnego i kruchego jak szkło. Arkebuz przymarzł mu do ręki, a oczy zmieniły się w matowe, ślepe okna wiodące w nicość. Pokonali jednak przełęcz: góry zostawały w tyle, teren zaczynał opadać, dolina złagodniała i rozpostarła się szeroko. Przeszli na drugą stronę grani Hebrosu, który niczym masywny 244 kręgosłup przecinał hebriońskie ziemie, i szybko zbliżali się do zamieszkanych terenów - szlacheckich posiadłości z winnicami, gajami oliwnymi, sadami i pastwiskami. Otwierał się przed nimi łagodny, gościnny kraj, którego mieszkańcy z radością powitają powrót prawowitego władcy. Przynajmniej taką Abeleyn miał nadzieję. Rozbili ostatni obóz w górach i wzięli się za gotowanie mięsa padłych mułów. Także i tu nie brakowało śniegu, ale na tej wysokości dywan białego puchu był cienki, jakby przetarty, a pod nim raźno rosła gęsta, brunatna trawa. Muły miały używanie. Abeleyn wdrapał się na pobliską skałę i spojrzał z góry na obóz, który bardziej przypominał biwak grupy wygnańców niż królewskie obozowisko. Długą chwilę siedział na kamieniu, smagany zimnym wiatrem, i w gasnącym świetle dnia wodził wzrokiem po swoim nadmorskim państwie. Światła leżących na pogórzu farm migotały jak maleńkie gwiazdki na umęczonej ziemi. Załopotały skrzydła. Ptak Golophina wylądował nieopodal i zaczął gładzić dziobem postrzępione pióra, bezskutecznie próbując nadać im pozory elegancji. Gdyby był zwyczajnym ptakiem, nie zaleciałby daleko w takim stanie; to dweomer dawał mu siłę, której potrzebował do wypełniania poleceń swojego pana. - Co słychać, przyjacielu? - zagadnął Abeleyn. - Dużo się dzieje, mój panie, bardzo dużo. Sastro di Carrera dobił targu z prezbiterem Quirionem. Mówi się, że zostanie następnym królem Hebrionu. Abeleyn gwizdnął przez zęby. W znoszonym stroju podróżnym mógłby uchodzić za młodego pasterza, który na skalistym pogórzu szuka zgubionego stadka kóz, gdyby nie zatroskane spojrzenie, cienie pod oczami i coraz bardziej wyraziste bruzdy, biegnące z boków nosa do kącików ust. Ostatnio coraz częściej bywał nachmurzony i ponury. - A Rovero? Mercado? Co z nimi? - Zgodnie z rozkazem pobudowali barykady i odcięli zachodnią część Dolnego Miasta od reszty Abrusio. Ścierają się czasem z Rycerzami-Bojownikami, ale na razie nikt nikomu nie wypowiedział regularnej wojny. Mercado odseparował nielojalnych 245 żołnierzy od reszty, ale, niestety, nie udało się aresztować Freis-sa. Uprzedził nas i dołączył do swoich tercios. - Nieważne - burknął Abeleyn. -1 tak ma niewielu ludzi. - Za to do miasta ściąga coraz więcej wojska, mój panie. Będzie z tysiąc chłopa. Noszą mundury Carrerów. - Wasale Sastro. Podejrzewam, że zebranie ich było ceną, jaką musiał zapłacić za tron. Czy ktoś oficjalnie wypowiadał się o jego aspiracjach? -Nie, chłopcze, to tylko dworskie plotki. Seąuerowie są wściekli, stary AstoWo ledwo jest w stanie utrzymać młodych na wodzy. Jeśli nie liczyć Hibrusydów, on jest następny w kolejce do tronu, ale nie wyrywa się, żeby na nim zasiąść. Podobno Sastro obsypuje miasto złotem jak młodą parę ryżem. - Kupi sobie tron. Co i tak nie ma wielkiego znaczenia, bo jako król położy łapę na skarbcu. Co słychać w moich lennach? - Spokój. Twoi wasale i krewni boją się wychylić nosa. Ryce-rze-Bojownicy i żołnierze innych możnych rodów mają na nich oko. Wystarczy byle pretekst, żeby wycięli ich w pień. W ostatnich czasach ród Hibrusydów bardzo się skurczył: Abeleyn miał dwie niemłode już ciotki i stareńkiego wuja. Wszyscy troje porzucili dworskie intrygi, trzymali się z dala od stolicy i wiedli spokojny żywot w rozległych królewskich majątkach na północ od Abrusio. - Nie mieszajmy ich do tego. Nie są nam potrzebni. Wracaj, Golophinie. Powiedz Rovero i Mercado, że jeśli Bóg da, za cztery dni podejdę pod miasto. Chcę, żeby dziesięć mil od Szlaków Zewnętrznych czekał na mnie statek. Jest tam taka mała zatoczka: Laguna Pendero. Wejdę na pokład i otwarcie, nie kryjąc się, wpłyniemy do Abrusio. To da ludziom do myślenia. -Zwykli mieszkańcy są ci przychylni. Tylko arystokracja chciałaby ujrzeć twoją głowę zatkniętą na pikę. - Tym lepiej - odparł ponuro król. - Leć już. Dopilnuj, żeby moja prośba została spełniona. Białozór poderwał się w powietrze i z wysiłkiem zaczaj pracować skrzydłami. Zgubił parę piór. - Do zobaczenia, królu - odezwał się jeszcze raz głosem Golophi-na. - Następnym razem spotkamy się w porcie, w twojej stolicy. 246 Z mozołem wzbił się ponad wzgórza i wkrótce zniknął na tle rozgwieżdżonego nieba. Rozłożyli się spokojnie na noc, zadowoleni, że najgorsze mrozy i śniegi mają już za sobą. Abeleyn zawinął się w sztormiak i drzemał przy ognisku. Nie miał ochoty dzielić dziś namiotu z Je-millą. Zdrowiej będzie przespać się pod gołym niebem, przy ogniu, który budzi pomarańczowe cienie pod ciężkimi powiekami. Nie dane mu było długo pospać. Sądząc z położenia Kosy, było krótko po północy, kiedy sierżant Orsini potrząsnął go za ramię. - Proszę o wybaczenie, ale Wasza Wysokość chyba powinien to zobaczyć. Abeleyn zamrugał, zmarszczył brwi i dał się wyprowadzić poza obóz, do skały, na której wcześniej siedział. Orsini roztropnie wystawił na niej wartownika, mającego z góry dobry widok na całą okolicę. Żołnierz zasalutował i chuchnął w zgrabiałe dłonie. - No i co? - spytał lekko poirytowany Abeleyn. Orsini wskazał horyzont na południowym zachodzie. - Tam, panie. Co to może być? Pogrążony w mroku świat spał spokojnie pod bezkresną gwiezdną czaszą, ale jej krawędź lśniła delikatną poświatą. Wyglądało to jak spóźniony zachód słońca: niebo żarzyło się, chmury były krwiście podświetlone, ćwierć widnokręgu pałało delikatną czerwienią. - Co to może być? - powtórzył Orsini. Abeleyn jeszcze przez chwilę wpatrywał się w odległą łunę, a potem przetarł oczy, jakby próbował zapomnieć o dręczącym go koszmarze. - Abrusio płonie - odparł. Drugi kraniec Normannii, za potężnym Malvennorem i wyniosłymi Górami Cymbryckimi. Wybrzeże Morza Kardiańskie-go. Torunn, stolica króla Lofantyra. 247 Świtało. Słońce, które dopiero po kilku godzinach miało rozświetlić hebriońskie brzegi, tutaj wspięło się już ponad dachy domów. Bazary budziły się do życia, na ulicach panował poranny ruch, tłoczyły się wozy i wózki, którymi wieśniacy zwozili swoje towary na sprzedaż; stada owiec i bydła przepędzano do zagród u podnóża zachodniego muru. Na północ od miasta mgła otulała obóz uchodźców, którego smród roznosił się po całej równinie jak wysypka. Żołnierze pilnowali pomocnej bramy, sprawdzając każdego przybysza, który chciał wejść do miasta. W ostatnich tygodniach zamożni niegdyś mieszkańcy Aekiru nauczyli się żyć z żebractwa i bandyckich napadów, toteż nie wszystkich wpuszczano do Torunnu. Opłacone przez króla konwoje wyładowanych żywnością wozów czekały na chwilę, kiedy trafią do najbardziej potrzebujących, ale targana wojną Torun-na niewiele miała do zaoferowania uchodźcom. Dzień źle się zaczaj dla Corfe'a. Szedł teraz z chorążym Ebro korytarzami torunnańskiego arsenału. Jego ludzie tłoczyli się jak śledzie w beczce w niechętnie przydzielonym im kawałku koszar. Staraniem Ebro wydano im jedzenie i ubrania z miejskich magazynów, ale na razie nie zanosiło się na to, żeby mieli dostać choć jeden miecz, arkebuz albo kawałek pancerza. A wieczorem jedna z dam dworu przekazała Corfe'owi wiadomość od królowej wdowy. Zrobiłam, co mogłam, brzmiała treść bileciku. Teraz wszystko jest w twoich rękach. Był zdany tylko na siebie. Poprosił o przydzielenie mu dodatkowych oficerów; we dwóch z Ebro nie byli w stanie skutecznie dowodzić pięcioma setkami ludzi. Już trzykrotnie kazał chorążemu zgłaszać oficjalne zapotrzebowanie na broń i zbroje - bez skutku. Ale najgorzej brzmiała plotka, która rozniosła się z rana po garnizonie: mówiło się, że Lofantyr zamierza wydzielić z regularnej armii dwadzieścia tercios i posłać je na południe, by zdławiły bunt tamtejszej szlachty. A przecież to miało być zadanie oddziału Corfe'a. 248 Wyglądało na to, że zdaniem króla protegowany królowej wdowy może się co najwyżej skompromitować. Kiedy zabębnił pięścią do drzwi biura kwatermistrza, miał na sobie stary mundur z Aekiru. Siedziba intendentury Trzeciej Torunnańskiej Armii Polowej mieściła się w nadrzecznych magazynach we wschodniej części miasta. Znajdowało się w nich dosłownie wszystko, czego potrzeba do wyposażenia wojska - od butów, przez pasy, beczki, aż po koła do wozów, ale oddział Corfe'a nie dostał na razie nic. I pułkownik chciał się dowiedzieć dlaczego. Głównym kwatermistrzem był pułkownik Passifal, siwobrody weteran z drewnianym kołkiem zamiast nogi, którą stracił nad Ostianem w walce z Merdukami, kiedy Corfe'a jeszcze nie było na świecie. Jego biuro było urządzone po spartańsku, niczym klasztorna cela. Papiery leżały na biurku w równych stosach: zamówienia, protokoły z inspekcji, remanenty. Złożoną hierarchię obiegu dokumentów torunnańska armia przejęła od swojego dawnego wroga - Fimbrii. - Czego? - warknął Passifal. Właśnie coś pisał i nawet nie uniósł głowy znad papierów. - Jakiś czas temu zgłosiłem zapotrzebowanie na pięćset półpancerzy, pięćset arkebuzów, pięćset szabli i resztę sprzętu, a teraz chciałbym się dowiedzieć, dlaczego nic nie dostałem - wyjaśnił Corfe. Passifal przestał pisać. Spojrzał na gościa. - Pułkownik Corfe Cear-Inaf, jak mniemam? Corfe skinął głową. - Nic na to nie poradzę, synu. Na razie obowiązują mnie ścisłe rozkazy: mogę wydawać sprzęt tylko regularnym torunnań-skim oddziałom. Wiesz przecież, że Martellus dopomina się o zaopatrzenie wału. Ta dzicz, którą ci król przydzielił, to - oficjalnie - oddziały milicji pomocniczej, co oznacza, że armia To-runny nie odpowiada za ich wyposażenie. I tak naciągnąłem przepisy, wydając wam mundury i znajdując kąt w koszarach. Nie zawracaj mi więcej głowy. Corfe oparł się pięściami o skraj biurka i pochylił nad Passifa-lem. 249 - Jak zatem mam wyposażyć moich ludzi, pułkowniku? Kwatermistrz wzruszył ramionami. - Oddziały pomocnicze wyposaża zwykle ten, kto je wystawił. Jesteś bogaty? Corfe parsknął śmiechem. - Wszystko, co posiadam, mam teraz na sobie. Passifal zmierzył go wzrokiem. - Te rozdarcia to jeszcze z Aekiru, prawda? Tak słyszałem. -1 z Wału Ormanna. - Nawąchałeś się prochu... - Passifal podrapał się po brodzie i machnął zirytowany ręką. - Siadajże, na Boga, nie zgrywaj takiego ważniaka. Corfe przysunął sobie krzesło. Ebro, który stał przy drzwiach, nie ruszył się z miejsca. - Podobno król sobie z ciebie zażartował. - Passifal uśmiechnął się. - To mu się zdarza. Starucha próbuje go przydusić, więc czasem bryka. - Królowa wdowa... - Tak, o niej mówię. Kiedyś była piękną kobietą. No, prawdę mówiąc, dalej jest niczego sobie. Ponoć to czarna magia daje jej młodość. W każdym razie Lofantyr ma dość słuchania, w który nocnik szczać i kiedy. Szykuje ekspedycję karną, która zaprowadzi porządek na południu, taką z prawdziwego zdarzenia: piechota, kawaleria, artyleria... Ale najpierw pośle tam ciebie. Chce udowodnić matce, że nie powinna mu narzucać swoich faworytów. - Domyślałem się tego - przyznał Corfe. Starał się zachować spokój, ale odruchowo zacisnął pięści. - No właśnie. Nie mogę wydać ci z magazynu nawet złamanego guzika. Takie mam rozkazy. Dzikusy, którymi dowodzisz, będą musiały walczyć pazurami i zębami. Przykro mi, pułkowniku, ale tak to wygląda. - Dziękuję za wyjaśnienia - odparł bezbarwnym tonem Corfe. Wstał z krzesła. - Nie tak szybko! - Passifal złapał go za rękaw. - Dokąd ci tak spieszno? Słyszałem, że służyłeś pod Mogenem. - Owszem. 250 - To tak jak ja. Byłem kawalerzystą w jednej z jego lotnych brygad w czasach, kiedy sami szukaliśmy Merduków, zamiast czekać, aż podejdą pod mury naszych miast. - Ja też byłem kawalerzystą. - Corfe trochę się rozluźnił. -Ale kiedy zaczęło się oblężenie, jazda przestała być w Aekirze potrzebna. - Tak, tak, w rzeczy samej... Stary Mogen zawsze powtarzał, że kawaleria to narzędzie dżentelmena, a artyleria jest dobra dla mechaników. Uwielbialiśmy tego zgryźliwego drania! Był naszym najlepszym dowódcą... - Passifal otaksował Corfe'a wzrokiem. - Wiem, skąd wziąć broń dla twoich ludzi. • - Skąd? Passifal wstał. - Chodźcie. - Drewniana proteza zadudniła głucho o deski podłogi, kiedy wyszedł zza biurka i wybrał pęk kluczy spośród setek podobnych pęków wiszących na jednej ze ścian. - Nie spodoba się wam to. Sam nie wiem, czy dobrze robię, ale wasi podwładni to barbarzyńcy. Nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko temu. Poza tym na razie sprzęt się marnuje i technicznie rzecz biorąc, nie należy do zapasów regularnego wojska... Zbaranieli Corfe i Ebro wyszli za nim z biura. Ta część arsenału najbardziej przypominała znajdujący się w centrum Torunny bazar. Wszędzie stały wozy, wózki i lawety, jedne towary znikały w magazynach, inne z nich wynoszono, zaprzężone do armat woły przeciągały je z miejsca na miejsce, zewsząd dobiegało skrzypienie lin, zgrzyt wielokrążków i okrzyki pracujących ludzi. Ze stojących przy nabrzeżu trzech nefów wyładowywano proch i żelazo. Obok zacumował smukły statek kurierski, z pewnością przywożący wieści ze wschodu. Passifal zaprowadził ich do budynku stojącego w głębi lądu, z dala od portowego zgiełku. Magazyn był stary, zbudowany z kamienia i pozbawiony okien. Wyglądał na zapomniany i dawno nie używany. Kwatermistrz przekręcił klucz w zgrzytającym zamku i barkiem pchnął drzwi. Stęknął z wysiłku. 251 - Trzymajcie się blisko mnie - poradził. - W środku jest ciemno jak w tyłku wiedźmy. Zapalę światło. Szczęknęło krzesiwo i już po chwili Passifal dmuchał na żarzący się knot lampy oliwnej. Kiedy pojawił się płomyk, zatrzasnął szklaną osłonkę i uniósł lampę wyżej. - Co, u licha... - mruknął Corfe. Magazyn był bardzo długi - światło nie sięgało jego końca -i wypełniony po brzegi. Wszędzie leżały elementy zbroi, w niektórych miejscach spiętrzone tak wysoko, że niemal muskały krokwie: hełmy i zasłony, rękawice, napierśniki i napleczniki, kolczugi i zarękawia - wszystko rdzewiejące, osnute pajęczyną, powgniatane i podziurawione kulami. Wśród pancerzy walała się broń: bułaty, tulwary, lance ze spróchniałymi drzewcami i resztkami jedwabnych proporców. To-runnańskie wojsko nie używało takiej broni; prawdę mówiąc, nie używała jej żadna zachodnia armia. Corfe schylił się po hełm, obrócił go w rękach, zdmuchnął z niego kurz: był dość wysoki, miał rozłożysty nakarczek i długie policzki. Takie hełmy nosili ferinai, elitarni kirasjerzy Mer-duków. - To merduckie pancerze - stwierdził. - Skąd się tu wzięły? - Trofea wojenne. Leżą tu od sześćdziesięciu lat, odkąd odparliśmy najazd ostrabarskich Merduków, którzy wcześniej zajęli Ostiber. Pobił ich Gallican z Rone. Powinieneś go kojarzyć, jeśli znasz trochę historię. Był dobrym generałem. Starł się z Merdu-kami, kiedy podchodzili pod przełęcze Thurianu, i wysłał dwadzieścia tysięcy pogan o czarnych sercach na spotkanie z tym ich wspaniałym prorokiem. W Torunnie król urządził na jego cześć triumfalny marsz: była defilada, przemarsz jeńców i tak dalej. Gallican przysłał tysiąc kompletnych pancerzy, żeby uświetnić tę okazję. A kiedy uroczystości się skończyły, zbroje trafiły tutaj i wszyscy o nich zapomnieli. I tak sobie tu leżą. Chciałem się ich pozbyć, bo brakuje nam miejsca w magazynach... Corfe wypuścił hełm z rąk. - Mam przebrać moich ludzi za Merduków? - Myślę, że nie masz wielkiego wyboru, synu. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. W całym mieście nie znajdziesz lepszej 252 oferty. Chyba że namówisz królową wdowę, aby wyłożyła stosowną sumkę. Corfe pokręcił głową. Myślał intensywnie. - To dyshonor, pułkowniku, przebierać się za pogan - wtrącił z zapałem Ebro. - Powinien pan zrezygnować z dowodzenia. O to im właśnie chodzi. - Wy też tego chcecie, chorąży? - spytał Corfe, stojąc do niego tyłem. - Pułkowniku, ja... - Weźmiemy je - powiedział Corfe do Passifala. - Ale nie możemy ich tak po prostu włożyć, bo ludzie wezmą nas za wrogów. Nie znajdzie się u was trochę farby, pułkowniku? - Farby? - powtórzył zdumiony Passifal. - Znajdzie się, znajdzie. Mam całe tony farby, ale po co wam ona? Corfe podniósł odrzucony hełm. - Pomalujemy pancerze, żeby odróżnić się od pogan. Na czerwono. Jeżeli dobierzemy ładny odcień, krew nie będzie ich szpecić. Tak, tak właśnie zrobimy. - Uśmiechnął się, choć wcale nie było mu wesoło. - Nie mam taboru, więc za godzinę sprowadzę tu ludzi, żeby sami pobrali sprzęt. Czy dałoby się do tego czasu załatwić farbę, pułkowniku? - Czemu nie? - Passifal wyglądał jak uczniak, którego dopuszczono do tajemnicy niewiarygodnego psikusa. - Farba będzie tu na was czekać. Chciałbym zobaczyć pańskich pięciuset dzikusów, pułkowniku, w zachlapanych na czerwono merduc-kich pancerzach. - Zobaczy pan, i to nie tylko dzikusów. - Na twarzy Corfe'a znów pojawił się niewesoły uśmiech. - Chorąży Ebro i ja również włożymy te zbroje. - Mamy przecież własne - zaprotestował Ebro. - Nie ma potrzeby... - Będziemy się ubierać tak samo jak nasi ludzie - przerwał mu Corfe. - Wymyślę jeszcze dla nas jakąś chorągiew, bo nie sądzę, żeby pozwolono nam służyć pod torunnańskim sztandarem. A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak udać się na spotkanie sztabu generalnego i odebrać rozkazy. Mając je w ręku, zaczniemy planować kampanię. 253 1 - Nie mamy wozów - zaoponował słabo Ebro. - Ani nawet mułów. Corfe uśmiechnął się do niego. Nagle wrócił mu dobry humor. -Zapominacie, chorąży, że w naszym oddziale służą barbarzyńcy z górskich plemion. Po co im tabor z zapasami? Umieją się wyżywić tym, co im ziemia daje. Tylko niech Bóg ma tę ziemię w opiece. Passifal spojrzał na niego w taki sposób, jakby rozpoznał starego znajomego. - Widzę, że chcesz podjąć rzuconą przez króla rękawicę, pułkowniku. - Jeśli tylko zdołam, odrzucę mu ją prosto w twarz. DZIEWIĘTNAŚCIE - Miasto w ogniu... Co za piękny widok. Sastro di Carrera stał oparty o żelazną balustradę balkonu w pałacu królewskim. Abrusio rozpościerało się w dole morzem dachów, które kończyło się dopiero dwie mile dalej labiryntem magazynów i doków i sięgającym w głąb oceanu lasem masztów. W mieście panował półmrok - nie dlatego jednak, że krótki zimowy dzień miał się ku końcowi, ale z powodu kłębów dymu, które przesłoniły słońce. Łuna pożaru oświetlała twarz Sastro słabą poświatą. Ryk płomieni docierał na balkon jak odległy grzmot, pomruk dawno wygnanych bogów. - Niech nam Bóg wybaczy - powiedział prezbiter Quirion. Nakreślił na piersi Znak Świętego. W przeciwieństwie do Sastro, odzianego w czyste, skrojone na miarę szaty, Quirion miał na sobie usmolony pancerz. Niedawno wrócił ze srożącego się w dole piekła, w którym ludzie walczyli i umierali tysiącami. Okrzyki bólu ginęły we wściekłym huku ognia i łoskocie arke-buzowych salw. - „Tak oto piekło nastanie na ziemi" - ciągnął prezbiter. -„Knowania skąpców utoną w popiele. Bestia podepcze zgliszcza ich snów". - Co to za bzdury? -To cytat ze starego tekstu, który opisuje koniec naszego świata i początek nowego. - Koniec świata Hibrusydów, z pewnością - przytaknął z zadowoleniem Sastro. - Pomyśl o doskonałych terenach pod zabudowę, które ogień dla nas oczyści. Będą warte fortunę. 255 Quirion spojrzał na niego z nieskrywaną pogardą. - Jeszcze nie jest pan królem, lordzie Carrera. - Ale będę. Nic nas już teraz nie powstrzyma, prezbiterze. Niedługo Abrusio będzie nasze. - O ile coś z niego zostanie. - Zostaną najważniejsze części. - Sastro uśmiechnął się. - Taki wiatr to prawdziwe błogosławieństwo. Niesie pożar ku morzu. W ogniu smażą się heretycy, zdrajcy i zbuntowana hołota z Dolnego Miasta, które śmiało się nam sprzeciwić. Widzę w tym palec boży, Quirionie. Chyba się ze mną zgodzisz? - Nie lubię wyręczać się Bogiem. Pomysł, że Stwórca wszechświata miałby akurat na mnie zwracać jakąś szczególną uwagę, zalatuje mi pychą. Staram się tylko wprowadzać w czyn to, co wydaje mi się zgodne z Jego boską wolą. W tym konkretnym wypadku potrzebowałem dwustu beczek smoły, żeby podpalić Dolne Miasto. - Wy, Rycerze-Bojownicy, jesteście w swej wierze pragmatyczni aż do bólu. Sastro zasłonił usta perfumowaną chusteczką. - Takie są wymogi naszej służby. Di Carrera schował chusteczkę w głębi białego jak śnieg rękawa. - Jakie wieści z pola bitwy, mój pragmatyczny prezbiterze? Quirion przejechał dłonią po krótko przyciętych włosach. - Walki są ciężkie. Pańscy ludzie stają całkiem dzielnie, odkąd wzmocniłem ich tercios moimi Rycerzami. Rzecz jasna, hebrioń-scy zawodowi żołnierze są od nich lepsi, ale muszą się użerać z ludźmi Freissa, którzy nękają ich tyły. Freiss ma trzystu, może czterystu arkebuźników w zachodniej odnodze Dolnego Miasta, tuż obok arsenału. Mercado odciął ich od reszty Abrusio, ale potrzebował do tego blisko tysiąca żołnierzy. - Co z marynarką? Dziś rano na Wewnętrznych Szlakach panował spory ruch. - Musieli wyprowadzić statki z doków. W tej chwili ogień dotarł już do nabrzeży. Po południu próbowali ostrzeliwać pałac, ale ich działa nie niosą tak daleko. W poprzek wejścia do Wielkiego Portu przerzuciliśmy pływającą zaporę. Strzegą jej forty na 256 I L falochronach, więc okręty nie podejdą na zasięg strzału do Górnego Miasta. Abrusio jest tak zbudowane, żeby dało się go bronić przed atakiem z lądu i morza. Teraz działa to na naszą korzyść. A podczas walk w mieście przewaga liczebna wroga nie jest tak oczywista, jak by to było w odsłoniętym terenie. - Dokąd doszedł ogień? - Do Królewskich Nabrzeży w Szlakach Wewnętrznych. Liże mury arsenału. Mercado musiał oddelegować trzy tysiące ludzi do gaszenia pożarów, dalszy tuzin tercios nadzoruje ewakuację Dolnego Miasta. Generał jest bezradny, jak byk, któremu podcięto ścięgna. - Chwali mu się, że tak dba o maluczkich, ale ta troska go zgubi. - Ci maluczcy walczą przeciwko nam ramię w ramię z żołnierzami z garnizonu, lordzie Carrera. Mieszkańcy Górnego Miasta zachowali neutralność, ale osobiście nie pokładałbym wielkiej wiary w arystokratach. - Ustawią się tak, jak wiatr zawieje. Jak zwykle. W całym He-brionie nie ma w tej chwili żadnego znaczącego rodu szlacheckiego, który ośmieliłby się nam sprzeciwić. Nawet Seąuerowie się na to nie poważą. Cech Kupców też nam sprzyja. Zaczynam się uczyć, że złoto jest wspaniałym pocieszycielem. Podobnie jak przyszłe królewskie przywileje. - W rzeczy samej... Huk płomieni łączył się z wystrzałami arkebuzów w rozpaczliwym lamencie. Słysząc go z oddali, można by pomyśleć, że to trawione ogniem Abrusio szlocha z bólu. Pierwszy raz od dwudziestu lat wojna na taką skalę zawitała do krajów leżących na zachód od Góry Cymbryckich. Teraz jednak wewnętrzne spory i utarczki na tle religijnym na dobre rozdarły Pięć Królestw. To była prawdziwa wojna domowa, chociaż nikt jeszcze jej tak nie nazywał. Chodziły słuchy, że Astarac zamierza pójść w ślady Hebrionu: tamtejsi arystokraci chcieli ponoć obalić króla Marka i osadzić na tronie swojego człowieka, zatwierdzonego, rzecz jasna, przez zakon inicjantów i Rycerzy-Bojowników. Torunna, zagrożona natarciem hordy Merduków, które chwilowo udało się powstrzymać przy Wale Ormanna, borykała się z własnymi problemami: 257 na południu kraju wybuchło powstanie. Król Almarku umierał, może nawet już był martwy, a nosił się ponoć z zamiarem zapisania w testamencie korony Kościołowi. Quirion westchnął. W głębi serca był człowiekiem pobożnym i ogromnie konserwatywnym. Nie wątpił w słuszność poczynań Kościoła, który miał pełne prawo tropić herezję i tępić ją w zarodku - nawet jeśli lęgła się w królewskich pałacach - lecz nie był zachwycony, kiedy ktoś próbował wywracać do góry nogami ustalony porządek rzeczy. Na przykład taki Sastro... Anarchia była mu na rękę, dopóki umacniała jego pozycję. Prezbiter wolałby walczyć z poganami na wschodzie niż dokonywać rzezi cywilów, którzy -jakkolwiek na to patrzeć - wierzyli w tego samego Boga, co on. Nie zdradzał się przed nikim z tym uczuciem. Przy każdej okazji rugał się w myślach za to, że żywi podobne sentymenty, sprzeczne przecież z zaleceniami pontyfika z Charibonu, boskiego namiestnika na ziemi. Powinien posłusznie wykonywać rozkazy, które w ostatecznym rachunku nie były przecież niczym innym, jak objawieniem woli Boga. Musiał przyjąć to brzemię na swoje barki. Pożar niczym fala przewalał się wąskimi uliczkami abrusiań-skiego Dolnego Miasta. Ogniste tsunami pochłaniało drewnianą zabudowę jak papier, wyżerało wnętrza i dźwigary domów wzniesionych z żółtego hebriońskiego kamienia, aż i one, pozbawione podpór, waliły się w gruzy. Zmasowany ostrzał baterii rarogów nie dokonałby większych zniszczeń. Wysiłki żołnierzy Mercado, pospiesznie przekwalifikowanych na strażaków, nie przynosiły widocznych efektów. Ginęły jak kropla wody w morzu ognia. Strażacy wyburzali właśnie całą pierzeję ulicy na południowy zachód od sunącej ku nim ściany płomieni, żeby pozbawiony paliwa ogień sam przygasł. Saperzy zdetonowali pozakładane w fundamentach domów ładunki. Dym zafalował w podmuchach eksplozji, tworząc koncentryczne kręgi, niczym woda w stawie, kiedy wrzuci się do niej kamień. 258 i Tymczasem w innych rejonach miasta trwały zażarte walki. Zbrojni ścierali się wściekle w wąskich zaułkach, tworząc nieprzebytą ciżbę; płonące żagwie i tlące się belki sypały się i waliły im na głowy. W miejscach, gdzie kompania albo półtercio ar-kebuźników znalazły sobie dość miejsca, żeby zająć pozycje do strzału, walczący ostrzeliwali się z odległości dosłownie kilkunastu kroków. Strzelali, przeładowywali broń, i znów strzelali. Oddziały topniały jak cyna w piecu; kiedy jedni żołnierze ginęli, na ich miejsce wchodzili następni, czekający dotąd w rezerwie - i tak do chwili, aż jedna ze stron skapitulowała i rzuciła się do ucieczki. Wszędzie tam, gdzie regularne oddziały hebriońskiego wojska stawiały zacięty opór, żołnierze Carrery i rycerze prezbitera nie mogli przedrzeć się w głąb miasta - nawet kiedy Bojownicy, których pancerz częściowo chronił przed kulą z arkebuza (przynajmniej dopóki nie wystrzelono jej ze zbyt bliskiej odległości), formowali stalowe kliny i próbowali impetem i masą przebijać się przez szeregi wroga. Było ich jednak za mało. Po salwie z kilku metrów szeregi strzelców rozstępowały się i przepuszczały ocalałych Bojowników w głąb uliczki, gdzie opadał ich i dobijał tłum pancernych. Bitwa nie ograniczała się jednak do potyczek między ludźmi. Zdarzało się, że żołnierze przerywali wymianę ciosów i jak jeden mąż rzucali się na poszukiwanie schronienia przed rozszalałym żywiołem. Nic nie napawało ich takim przerażeniem, jak perspektywa spłonięcia żywcem. Woleli nawet rzucić się na oślep w szeregi wroga i dać się posiekać na kawałki niż pozwolić, by zabrały ich bezlitosne, niepowstrzymane płomienie. A w całej tej masie ścinających się tercios, kompanii i plutonów przemykali bezradni cywile. Uciekali z zagrożonych pożarem domów, ginęli setkami w krzyżowym ogniu arkebuzów, umierali pod gruzami spopielonych budynków. Gdyby któryś z mieszkańców był wcześniej świadkiem upadku Aekiru, przyznałby zapewne, że tamta pożoga była niczym w porównaniu z pożarem Abru-sio. W Aekirze cywile chcieli przede wszystkim zbiec, wymknąć się wrogowi i uciec przed płomieniami. W Abrusio przyszło im walczyć w samym sercu piekła. 259 Ulic, które miały szczególne znaczenie strategiczne, broniono do upadłego, nawet jeśli stojące przy nich domy płonęły od fundamentów po dachy. Hebriońscy żołnierze zdawali sobie sprawę, że występując przeciwko Rycerzom-Bojownikom, naznaczają się piętnem heretyków i poddanych ekskomunikowanego króla; wiedzieli, że jeśli dostaną się do niewoli, i tak trafią na stos. Dlatego nikt nie błagał o litość - i nikt jej nie okazywał. I dlatego bitwa była bardziej zażarta niż wojny z poganami. Merducy przynajmniej brali jeńców. Potrzebowali niewolników. Golophin stał na najwyższym piętrze Wieży Admiralskiej, na okolonej murem platformie, gdzie w żelaznej klatce znajdowała się latarnia morska. Był z nim generał Mercado. Zajmująca połowę jego twarzy srebrna maska mieniła się odbiciami płonącego miasta. Na schodach czekali adiutanci, gotowi pobiec z rozkazami do rozproszonych po Dolnym Mieście oddziałów. Ściana ognia zasłaniała widok na Wzgórze Abrusio, przesłaniała nawet szczyt Hebrosu; jej najwyższe frędzle rozpływały się w przewalających się nad miastem kłębach dymu. Zaczęło się od palenia książek, pomyślał Golophin. Potem przyszła kolej na ludzi, a teraz w ogniu stają miasta i państwa. Cały świat spłonie. A wszystko w imię Boga. - Przekląłbym ich, ale nie została mi już ani krztyna dweome-ru - powiedział do Mercado. - Całą energię zużyłem na odepchnięcie pożaru od nabrzeży. Wyczerpałem się jak źródło na pustyni. - Doceniam twoje wysiłki, Golophinie. - Mercado pokiwał głową. - Ocaliłeś prawie dwadzieścia naszych największych okrętów. - Na razie nie mamy z nich wielkiego pożytku. Kiedy Rovero spróbuje sforsować zaporę? - Dziś w nocy. Przodem puści brandery, pod ich osłoną pójdzie artyleria, na końcu ruszą okręty desantowe. Jeżeli dopisze nam szczęście, jutro zacznie bombardować Góme Miasto. - Nasze własne miasto - mruknął z goryczą czarodziej. 260 Jego głęboko zapadnięte oczy połyskiwały odbitą łuną pożaru. Łysa głowa do złudzenia przypominała pozbawioną ciała, obciągniętą suchą skórą czaszkę. Wysiłek związany z ocaleniem okrętów całkowicie go wyczerpał. Kiedy ogień zaczął lizać pierwsze nabrzeża, w dokach stały dwadzieścia cztery okręty; ostatecznie sześć z nich zajęło się ogniem. Płonęły teraz od pokładów po linię wodną, ich działa eksplodowały w chaotycznym rytmie, czarne sylwetki rysowały się na szafranowym tle płomieni niczym kontury statków-widm. Załoga sześciu dużych karak liczyła łącznie blisko tysiąc ludzi. Kiedy ogień odciął im drogę ucieczki, musieli salwować się skokiem w nurt Szlaków Wewnętrznych, gdzie tonęli jak szczury. Marynarze nie umieli pływać; niedorzeczne, lecz prawdziwe. Setka płonących ciał unosiła się na powierzchni wody. Kilkuset ludzi żyło jeszcze, uczepionych steng, rei i wszystkiego, co zdążyli wyrzucić za burtę, zanim ognisty żywioł pochłonął ich statki. Nikt jednak nie mógł im przyjść z pomocą. Pożoga odcięła ich od lądu. Oślepiającemu błyskowi zawtórował ogłuszający huk: to eksplodowała prochownia jednej z karak. Deszcz drewnianych i metalowych szczątków, łącznie całe tony odłamków, runął na wody portu - i na pokłady innych jednostek, które zdążyły rzucić cumy, odpłynąć od płonących nabrzeży i uniknąć losu karak. - Gdyby to człowiek stworzył piekło, wyglądałoby właśnie tak - powiedział Golophin. - Bóg z pewnością nie przyłożył do tego ręki - zauważył Mercado. Jeden z adiutantów podał mu skreślony na brudnym pergaminie meldunek. - Ludzie Freissa próbowali uciec, ale ogień podszedł już pod arsenał. Freiss zginaj, a wraz z nim większość zdrajców. - Pod arsenał? A magazyny?! Na Boga, generale, tam są tony prochu i amunicji! - Mniej więcej czwartą ich część zdołaliśmy przenieść w inne miejsce, do reszty, niestety, nie mamy dostępu. Najpierw drogę blokował nam Freiss, teraz pożar. - Co się stanie, jeżeli pożar ogarnie prochownię? 261 - Główne magazyny mieszczą się trzydzieści stóp pod ziemią, w kamiennych piwnicach. Do piwnic prowadzą tunele, których wyloty znajdują się w porcie. Gdyby groziła nam katastrofa, każę otworzyć tunele i zalać prochownię. Jeśliby eksplodowała, pół miasta poszłoby do nieba, ale nie bój się, Golophinie, nie dopuszczę do tego. Jeżeli jednak je zaleję, stracimy większość prochu i amunicji. Zostaną nam tylko magazyny marynarki, które mieszczą się tutaj, w podziemiach wieży. - Zrób to - poprosił ponuro czarodziej. - Abrusio dość się już nacierpiało. Niech Abeleyn ma do czego wrócić. - W porządku. Mercado przywołał adiutanta i podyktował mu rozkazy. -Rovero popłynął do Laguny Pendero - powiedział, kiedy adiutant się oddalił. - Wziął dwie karaki, kilka karawel i trzy ne-fy z trzema tysiącami marynarzy i arkebuźników z garnizonu. Chce przekonać króla, że uderzenie od strony lądu ma większe szansę powodzenia niż atak na port. Jeżeli uda nam się dziś przełamać pływającą zaporę, za parę dni przypuścimy szturm z dwóch stron naraz, od lądu i z morza; eskadra ciężkozbrojnych okrętów mogłaby wesprzeć natarcie na mury bliżej brzegu. Moim zdaniem to najlepsze rozwiązanie dla Abeleyna. My tu jesteśmy odcięci -nie tylko przez pożar, także przez armaty ze Wzgórza Abrusio. Poza tym nieprzyjaciel ma niewiele wojska i trudno mu będzie walczyć na dwa fronty. - Jak uważasz. Nie jestem generałem ani admirałem. Przekażę twoje słowa Abeleynowi. - Czy ten twój ptak mógłby przenieść jakiś ładunek? - Byle nie za ciężki. Czemu pytasz? Mercado wyjął zza pazuchy opieczętowany zwój. Na grubej pieczęci z czerwonego wosku widniał dziób galery: godło Asta- racu. - Umyślny przywiózł to dziś z Cartigelli. To osobista pieczęć króla Marka, dlatego list może otworzyć tylko król. Myślę, że to pilne. Golophin wziął od niego zwój. Korciło go, żeby zajrzeć do środka. - Mam nadzieję, że to jakieś dobre wieści. 262 - Wątpię. Chodzą słuchy o próbie zamachu stanu w Cartigelli. Podobno w mieście trwają walki. - Świat oszalał. Golophin schował zwój do kieszeni obszernej szaty. - Świata, jaki znaliśmy, już nie ma - poprawił go Mercado. -Przestał istnieć. Jeżeli mamy stworzyć nowy, musimy budować go na krwi i prochu. I na wierze. - Nie! Wiara nie ma tu nic do rzeczy! Jeżeli rzeczywiście ma powstać nowy świat, niech rządzi nim rozsądek, a nie kapłani i pontyfikowie. I o to właśnie chodzi w tej wojnie. - Człowiek musi w coś wierzyć, Golophinie. - Niech uwierzy w siebie! I niech nie miesza do tego Boga! Zimowy chaos wojny i rzezi szerzył się w całej Normannii, ale niektóre państwa uchowały się nietknięte. W Alstadt, położonej nad brzegiem lodowatego Morza Hardyckiego stolicy potężnego Almarku, handel kwitł. Miasto żyło swoim zwykłym rytmem, z dwiema tylko drobnymi różnicami: proporce w pałacu królewskim opuszczono do połowy masztów, a sąsiadujące z rezydencją ulice zamknięto dla ruchu kołowego. Alstadt, najmłodsza z ramusiańskich metropolii, rozrosło się szeroko i chaotycznie. Mury obronne okalały tylko cytadelę, na terenie której mieściły się arsenały i pałac. Sam Almark był rozległym królestwem: otwarty step i łagodne wzgórza rozciągały się od Zatoki Tulm-skiej na zachodzie po Saeroth - rzekę graniczną dzielącą Almark od Finnmarku - na wschodzie. Na południu królestwo opierało się o ośnieżone szczyty Wzgórz Nariańskich i sięgało aż do Morza Tor, nad którym znajdował się Charibon, miasto klasztorów. Z powodu tak bliskiego sąsiedztwa to właśnie Almark utrzymywał w Charibonie garnizon, który udzielał wsparcia stacjonującym tam Rycerzom-Bojownikom. Nikt nie śmiał podważać sojuszu z Charibonem i jego mieszkańcami. Schorowany Haukir VII, władca Almarku, zawsze był wiernym synem Kościoła. Haukir jednakże spoczął na łożu śmierci. Nie miał dziedzica - jeśli nie liczyć grupki rozwiązłych siostrzeńców, którym 263 Almarkanie nie pozwoliliby rządzić nawet piekarnią, a co dopiero najzręczniejszym królestwem na północ od Malvennoru i Gór Cymbryckich. Dlatego właśnie kazano opuścić proporce, a na ulicach wokół pałacu rozbrzmiewały jedynie krzyki mew, które znad szarego morza zapuściły się na ląd. Umierający król leżał otoczony przez doradców i Marata, almarkańskiego prałata, który miał nadzorować jego odejście i zamknąć mu powieki, gdy nadejdzie czas. W królewskiej sypialni panował półmrok i zaduch, powietrze było przesycone odorem starego ciała. Haukir leżał na środku ozdobionego baldachimem łoża jak rozbitek wyrzucony na jasny piasek plaży, który właśnie zakończył jedną podróż i szykuje się do następnej. Prałat, o którym mówiono, że jest jego przyrodnim bratem ze strony ojca, starł mu ślinę z kącika ust i brudnobiałej brody. Niektórzy twierdzili, że monarcha umiera na febrę, której nabawił się, wracając z konklawe królów w Vol Ephrir, inni powiadali, że na łoże śmierci przywiódł króla atak apopleksji, którego doznał na wieść o heretyckich wybrykach innych władców. Bez względu na przyczyny wychudzony Haukir leżał nieruchomo w powodzi delikatnego białego płótna i rzęził przy każdym oddechu. Machnięciem ręki odprawił prawników, dworaków i kapłanów, aż zostali we czterech z prałatem, zaufanym ministrem i królewskim skrybą, obładowanym pergaminami i atramentem. Z zewnątrz dobiegał krzyk mew, miejski gwar był odległy i przytłumiony, jakby dochodził z innego, widocznego tylko w lustrze świata. Haukir dał trzem wiernym sługom znak, żeby się przysunęli. - Mój koniec jest już bliski - wychrypiał. Jego głos był żałosną parodią dawnego stentorowego barytonu. - Nie boję się go. Idę na spotkanie z tym, który mnie stworzył, i z żywymi świętymi, na czele których stoi Błogosławiony Ramusio. Zanim jednak opuszczę ten padół, czeka mnie jeszcze jeden obowiązek: muszę zadbać o przyszłość mojego królestwa. Kiedy mnie zabraknie, Almark musi wytrwać w obronie jedynej prawdziwej wiary, nie wolno mu się ugiąć w tych czasach herezji i wojennej pożogi. Chcę zmienić testament... 264 Zamknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Minister szturchnął skrybę, a ten pospiesznie zamoczył pióro w kałamarzu, z którym się nie rozstawał. - Niniejszym anuluję główne zapisy, dokonane wcześniej. Zapisy drugorzędne mają zostać wypełnione co do joty. Biorę prałata Marata, ministra Erlanda i... - Król spojrzał spode łba na urzędnika. - Jak się nazywasz? - F-Finnson z Glebiru, za pozwoleniem Waszej Wysokości. - Finnsona z Glebiru na świadków. Jest piętnasty forgista roku Błogosławionego Świętego pięćset pięćdziesiątego pierwszego. Król zaczął oddychać szybciej. Odchrząknął i splunął flegmą, którą Marat starł delikatnie jak najlepsza pielęgniarka. - Jako że nie mam potomków, których uważałbym za godnych noszenia almarkańskiej korony, zaś świat wokół mnie pogrąża się coraz bardziej w chaosie, anarchii i herezji, oddaję Almark pod opiekę Kościoła Świętego. Wyznaczam mojego czcigodnego spowiednika, prałata Marata, na stanowisko królewskiego regenta do czasu, aż wielki pontyfik, Jego Świątobliwość Himerius z Hebrionu, podejmie inną decyzję w kwestii sprawowania władzy w Almarku. Powierzając duszę Bogu, powierzam także mój kraj przedstawicielom Boga na ziemi. Ufam, iż będą czuwać nad Almarkiem, tak jak Błogosławiony Święty nad moją pielgrzymującą duszą w jej drodze do królestwa niebieskiego... Głowa Haukira opadła ciężko na poduszkę. Jego twarz lśniła od potu. Usta miał zupełnie sine. - Wyspowiadaj mnie, Maracie. Udziel mi rozgrzeszenia i poślij w dalszą drogę - wyszeptał. Prałat po raz ostatni pobłogosławił króla. Minister odwrócił się do skryby. - Zapisałeś wszystko? - syknął. Skryba, cały czas pisząc, pokiwał głową. Marat skończył udzielanie błogosławieństwa. - Dobranoc, bracie - powiedział półgłosem. Zamknął królowi oczy i złożył mu ręce na piersi. - Król umarł. - Jesteście pewni, panie prałacie? - spytał minister. 265 - Oczywiście! Widywałem już nieżywych ludzi. Niech ten dureń jak najszybciej sporządzi kopie zmienionego testamentu. Trzeba je porozklejać na rynku. Wywieście czarne flagi. Wie pan co robić, ministrze. Minister przez chwilę patrzył prałatowi w oczy; powietrze w komnacie prawie iskrzyło od wyczuwalnego napięcia, dopóki minister nie przyklęknął na jedno kolano i nie ucałował pierścienia na palcu Marata. - Bądź pozdrowiony, regencie Almarku. - Przyślijcie mi kuriera i drugiego skrybę. Muszę jak najszybciej wysłać umyślnego do Charibonu. - Ale śnieg... - Do diabła ze śniegiem. Rób, co mówię. I zabierz stąd tego umazanego atramentem błazna. Za godzinę spotkam się w sali au-diencyjnej z przedstawicielami arystokracji i dowódcą garnizonu. - Jak sobie życzysz, panie - przytaknął bezbarwnym tonem minister. Prałat został sam z nieżyjącym królem. Z dołu dobiegł gwar rozmów. Pojawienie się ministra i skryby natychmiast wywołało poruszenie w pałacu. Schylił głowę i pomodlił się krótko. Mewy krzyczały smętnie za zamkniętymi okiennicami. Marat wstał i otworzył okno. Rześkie morskie powietrze odświeżyło cuchnącą śmiercią atmosferę sypialni. Alstadt: rozległy, prymitywny, kwitnący port. Stolica północy. Mżawka i dym z palonego w piecach drewna szarą zasłoną otulały miasto i dziesiątki tysięcy jego mieszkańców. Dalej rozpościerało się królestwo Almarku z armią kirasjerów i łąkami zasobnymi w dzikie konie. Himerius się ucieszy; sprawy nie mogły lepiej się ułożyć. Inni też będą zadowoleni. Marat odwrócił się od okna i spojrzał na królewskie zwłoki. W jego oczach zapłonął szafranowy, nieludzki płomień. DWADZIEŚCIA Corfe musiał przyznać, że armia barbarzyńców przedstawia niecodzienny widok. Nikt ich nie uczył formowania szyku, prezentowania broni, stania na baczność, toteż tworzyli teraz bezładny, zupełnie nie przypominający wojska tłum. Mieli na sobie powgniatane, dziurawe i pordzewiałe merduckie zbroje wszelkich możliwych kształtów i rodzajów, chociaż w większości wybrali pancerze kirasjerów feiinai, jako najsolidniej wykonane. Może zresztą taki rynsztunek najbardziej przemawiał im do wyobraźni - stanowił przecież wyposażenie kawalerii, a oni pochodzili z narodu jeźdźców. Ich ojcowie i dziadowie od niepamiętnych czasów najeżdżali przybrzeżne torunnańskie osiedla na smukłych karych wierzchowcach, potomkach ogierów hodowanych na górskich halach. Ci dawni galernicy też powinni być kawalerzystami, ale równie trudno byłoby dla nich znaleźć konie jak przyprawić im skrzydła, toteż musieli pogodzić się z tym, że będą walczyć pieszo i w egzotycznych pancerzach. W pancerzach, którym czerwona farba nadawała jeszcze bardziej niezwykły charakter. Barbarzyńcy z dziecięcym zapałem i radością zabrali się do malowania i obrzucania grudkami krwistej brei. Na dziedzińcu zebrał się tłum odzianych w czerń żołnierzy torunnańskich, którzy śmiali się do rozpuku z przebieranek dzikusów. Ledwie jednak dawni niewolnicy usłyszeli pierwsze śmiechy, przeszła im ochota do zabawy. Ktoś ze zgrzytem wyciągnął tul-war z przetartej pochwy i tylko interwencji Corfe'a należało zawdzięczać, że w intendenturze nie doszło do regularnej bitwy. 267 Kazał Marschowi uspokoić kompanów i olbrzym zrugał barbarzyńców w ich języku. Trzeba było przyznać, że samym wyglądem budził grozę. Znalazł gdzieś oficerski hełm Merduków, ozdobiony parą zakrzywionych w tył rogów i przypominającym ptasi dziób nosalem. Pochlapany czerwoną farbą przypominał inkamację jakiegoś prymitywnego boga wojny, który zstąpił na ziemię w poszukiwaniu wyznawców. - Ktoś chce się z panem widzieć, pułkowniku - zameldował Ebro, gdy Corfe zdjął ciężki hełm i otarł pot z twarzy. Chorąży czuł się wyraźnie nieswojo w merduckiej zbroi. - Kto? - Corfe przetarł oczy. - Ktoś, kto razem z panem wąchał proch, pułkowniku - usłyszał znajomy głos. Corfe okręcił się na pięcie. Andruw uśmiechnął się i podał mu rękę. Pułkownik uścisnął ją energicznie. - Andruw! - zawołał. - Do licha, co ty tu robisz?! - Sam sobie zadaję pytanie: czym sobie na to zasłużyłem? Ale wygląda na to, że mam być twoim adiutantem. Chociaż nie wiem za jakie grzechy. Wybuchnęli śmiechem. Ebro stał z boku, milczący i zapomniany, dopóki Corfe nie opamiętał się i nie przypomniał sobie o dobrych manierach. - Chorąży Ebro, pozwólcie, że przedstawię wam... Jakąż to szarżę ci nadali, Andruw? - Haptmana. Musiałem sporo nagrzeszyć. - No właśnie. Haptman Andruw Cear-Adurhal, artylerzysta, dawny dowódca baterii na barbakanie Wału Ormanna. Ebro zerknął na Andruwa z niekłamanym szacunkiem. - Jestem zaszczycony. - Ja również. - Co cię tu sprowadza? - dopytywał się Corfe. - Przecież to kawał drogi od wału. Myślałem, że tam teraz każdy artylerzysta jest na wagę złota. - Zostałem wysłany do Torunnu z meldunkiem. Słyszałem, że szukasz oficerów; urzędnicy mają cię serdecznie dość. Najwyraźniej doszli do wniosku, że jeśli ci mnie przydzielą, dasz im spokój. 268 - Co słychać na wale? Dadzą sobie radę bez ciebie? Andruw nieco spochmumiał. - Na wale brakuje wszystkiego, Corfe. MarteUusowi zgryzota nie daje spać, chociaż nieźle się z tym maskuje. Jak zwykle. Od tygodni nie przychodzą ani tabory z zapasami, ani posiłki. Jesteśmy armią, o której Torunna zapomniała. Zerknął na przebierańców z oddziału Corfe'a. Pułkownik zauważył to spojrzenie. - A my jesteśmy armią, o której chciałaby zapomnieć - stwierdził z krzywym uśmiechem. Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie. - Macie już rozkazy? - spytał w końcu Andruw. - Dokąd pomaszerujemy w tych odpustowych ubrankach? - Na południe - odparł z niesmakiem Corfe. - Muszę cię od razu ostrzec, Andruw: król spodziewa się, że poniesiemy klęskę w walce z buntownikami. Spisał nas na straty. - Stąd te dziwaczne pancerze. - Nic lepszego nie chcieli mi dać. Andruw uśmiechnął się bez przekonania. - Jak to się mówi? Im mniejsze szansę, tym większa chwała. Udowodniliśmy to raz na Wale Ormanna, Corfe, a teraz, na brodę Ramusia, udowodnimy ponownie. Późnym popołudniem Corfe zgłosił się do sztabu po szczegółowe rozkazy. Na każdym kroku napotykał oficerów w galowych mundurach, zabieganych adiutantów i spieszących z przesyłkami kurierów. Król odbywał właśnie naradę z głównymi doradcami i nikt nie przypominał sobie żadnych rozkazów dla oddziału pułkownika Cear-Inafa. Minęło pół godziny, zanim jeden z urzędników wreszcie je znalazł: nieopieczętowany zwój, opatrzony nieczytelnym podpisem i znakiem królewskiego sygnetu, pospiesznie odciśniętym w bryzgu czerwonego wosku. Rozkazy spisano oficjalnym wojskowym żargonem, jakiego nikt nie użyłby w warunkach bojowych. 269 Niniejszym poleca się i nakazuje przemarsz do miasta He-deby nad Morzem Kardiańskim i związanie walką wojsk zdrajcy, księcia Ordinaca. Oddziały nieprzyjacielskie należy zlikwidować, a lenna przywrócić ich prawowitemu władcy. Zarządza się przemarsz z należytym pośpiechem i ostrożnością, a po wykonaniu zadania zajęcie miasta Hedeby w oczekiwaniu dalszych rozkazów. Z polecenia torunnańskiego sztabu wojennego, w imieniu Jego Wysokości Króla Lofantyra. To było wszystko. Ani słowa o oddziałach pomocniczych, taborach, ramach czasowych i tysiącach drobiazgów, bez których żadna operacja wojskowa nie może się obejść. Nie było nawet szacunkowych informacji o liczebności i składzie nieprzyjacielskich wojsk. Corfe zmiął pergamin i wrzucił go za napierśnik. Rozchichotanym z początku urzędnikom wcale nie było teraz do śmiechu. Na pewno słyszeli o jego niezwykłych żołnierzach i jeszcze bardziej dziwacznym uzbrojeniu. -Potwierdzam odbiór rozkazów - powiedział lodowato. -Proszę przekazać sztabowi, że mój oddział wyruszy o świcie. Odwrócił się. - Panie... panie pułkowniku? - Skryba odezwał się, gdy Corfe był już przy drzwiach. - Mam jeszcze jedną wiadomość. Nie jest częścią oficjalnych rozkazów. Przyniosła ją dzisiaj jedna z dam dworu. Corfe bez słowa odebrał korespondencję i wyszedł. Ledwie drzwi się za nim zamknęły, ze środka dobiegły ożywione rozmowy i śmiechy. Wściekły grymas wykrzywił twarz pułkownika. List pochodził od królowej wdowy, która zażyczyła sobie spotkać się z Corfem o ósmej wieczorem. Tego mu jeszcze brakowało: miał iść na spotkanie ze spiskującą damą, zamiast przygotowywać swój nędznie wyposażony i niesprawdzony batalion do wymarszu. A przecież to był jego pierwszy własny oddział, na Boga! Szkoda, że nie zginąłem w Aekirze, pomyślał. Poległbym z honorem, ramię w ramię z rodakami. Spotkalibyśmy się z moją Herią u boku Świętego i wieczność należałaby do nas. 270 Boże słodki... Pod wpływem impulsu skręcił z drogi prowadzącej do koszar. Był potwornie zmęczony, jakby na każdym kroku musiał się zmagać z niewidzialnym przeciwnikiem. Miał dość tej walki. Jakiś czas błąkał się po mieście bez celu, ale musiała nim kierować podświadomość, bo stanął w końcu przed drzwiami Opactwa Zakonów, jak je dziś nazywano, chociaż dawniej służyło za siedzibę wyłącznie inicjantom. Dawniej, czyli zanim do miasta przybył Macrobius. Czamoskrzydłe Kruki wolały umknąć do Charibonu, zamiast ucałować pierścień na palcu człowieka, w którym widziały uzurpatora i heretyka. W gmachu opactwa rezydował teraz wielki pontyfik - a właściwie jeden z wielkich pontyfików. Młody antylianin w żółtobrązowym habicie z białym kapturem otworzył mu drzwi i zapytał o cel wizyty. Kiedy Corfe odparł, że chce się spotkać z pontyfikiem, nowicjusz zniknął w głębi opactwa. Wkrótce potem otworzyły się pobliskie drzwi i wyszedł zza nich starszy mnich - wysoki, szczupły, z kozią bródką. Jego brudne, bose stopy plaskały głośno o kamienną posadzkę. -Słyszałem, że chcesz się widzieć z pontyfikiem - zagaił uprzejmie. - Mogę zapytać, co cię sprowadza, żołnierzu? No tak. Nie powinien był się spodziewać, że głowa Kościoła będzie na każde jego skinienie. Upłynęło wiele wody w wielu rzekach, odkąd, uciekając z piekła Aekiru, podzielił się pieczoną rzepą z niewidomym zakonnikiem. Macrobius był teraz jedną z najważniejszych osobistości na świecie. - Mam na imię Corfe. Jeżeli przekażecie Jego Świątobliwości, że Corfe chciałby z nim porozmawiać, na pewno zgodzi się mnie przyjąć. Jego słowa zarazem zdumiały i rozbawiły mnicha. - Zobaczę, co się da zrobić - powiedział. - Zaczekaj tutaj. I odszedł. Corfe stał przy drzwiach opactwa, przestępując z nogi na nogę niczym oczekujący jałmużny żebrak. Narastała w nim tępa złość, z którą był już za pan brat. Mnich wrócił w towarzystwie inicjanta, krąglutkiego człowieczka w obszernej szacie, który najwyraźniej postanowił zostać 271 w Torunnie i spróbować swojego szczęścia z nowym pontyfi-kiem, kiedy jego pobratymcy uciekli z miasta. Miał pulchne, przypominające wilgotną różę usta, wydatny, obwisły nos i głęboko osadzone, podkrążone oczy. Twarz lubieżnika, pomyślał zdegustowany Corfe. - Jego Świątobliwość jest w tej chwili zbyt zajęty, by przyjmować gości - oznajmił inicjanŁ - Jestem monsignor Alembord, majordomus pontyfika. Jeżeli chcesz się zwrócić do Ojca Świętego z jakąś prośbą, możesz to zrobić za moim pośrednictwem. O co chodzi? Corfe przypomniał sobie starego ślepca o oczodołach wypełnionych błotem, człowieka, którego ocalił, ryzykując własne życie. Przypomniał sobie, jak ukryli się przed deszczem pod rozbitym wozem i patrzyli na tysiące uchodźców brnących Traktem Zachodnim. - Mam nadzieję, że Jego Świątobliwość nie zapomniał rzepy. Proszę mu powtórzyć moje słowa. Kapłani najpierw rozdziawili z niedowierzaniem usta, szybko jednak otrząsnęli się i spojrzeli na Corfe'a spode łba. - Odejdź natychmiast - powiedział Alembord. Policzki mu się zatrzęsły. - Nikomu nie wolno naigrawać się z głowy Kościoła. Odejdź, zanim wezwę Rycerzy-Bojowników i każę im cię wyprowadzić. - Bojowników... Znów ich zbieracie, co? Historia kołem się toczy. Powiedz Macrobiusowi, że Corfe nie zapomniał i że on też powinien pamiętać. Inicjant zaklaskał w dłonie i krzyknął na Rycerzy, lecz Corfe odwrócił się już i wyszedł. W jego sercu odezwała się jakaś niezwykła tęsknota. Dziwne to było uczucie, ale miał wrażenie, że właśnie stracił przyjaciela. Resztę dnia spędził w bagnie biurokracji, wśród konkretnych problemów, które mógł chwycić zębami za gardło, przydusić i spokojnie poczekać, aż przestaną wierzgać. Wypełniały mu czas i nie pozwalały na zbędne rozmyślania. 272 Groźbą i pochlebstwem wymusił wydanie mu tygodniowych racji żywnościowych dla pięciuset żołnierzy. Podzielił swoich barbarzyńców na pięć niepełnych tercios, na czele których postawił dowódców - rimarców w ich języku - poleconych mu przez Marscha. Samego Marscha uczynił kimś w rodzaju chorążego (Ebro był wściekły), a z Andruwa zrobił swojego adiutanta i polecił mu sporządzenie listy i zorganizowanie oddziału. Dwunastu ludzi musieli odrzucić: służba na galerach okazała się ponad ich siły i nie nadawali się już do wojaczki. Corfe oddał im przypadające na nich żelazne racje i poradził wracać w góry, do domu. Nie kwapili się jednak do odejścia, gdyż, jak wyjaśnił mu Marsch, przysięga, którą złożyli razem z innymi, wiązała ich aż do śmierci. Corfe poprosił więc, by po powrocie w rodzinne strony zaczęli werbować ludzi i dali mu znać, ilu byłoby gotowych na wiosnę zaciągnąć się pod jego sztandar. Zdawał sobie sprawę, że Lofantyr nie pozwoli mu dowodzić regularnym torun-nańskim wojskiem, musiał więc sam zadbać o rezerwy. Jeśli zaś chodzi o sztandar, sporządzenie go wymagało pewnego zastanowienia. Barbarzyńcy -jako poganie - nie chcieliby walczyć pod świętymi symbolami, jakie zdobiły proporce ramusiań-skich armii, nawet gdyby ktoś im taki proporzec sprezentował. Corfe rozwiązał problem po swojemu, zaprojektował proporzec i zamówił go u szwaczki z garnizonu. Uszyto go w pośpiechu, toteż wyglądał nieco topornie, ale na dwunastostopowym drzewcu prezentował się znakomicie. Płótno miało intensywnie czerwoną barwę zachodu słońca, a pośrodku rysowała się czarna sylwetka katedry Carcassona w Aekirze. Wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętał ją Corfe, kiedy widział ją ostatni raz: mroczny cień na tle łuny pożaru. Barbarzyńcy byli zachwyceni, gdyż jej sylwetka przypominała im Kerunnosa, rogate bóstwo, które darzyli najwyższą czcią. Torunnańscy żołnierze widzieli na niej tylko kontur katedry, nie zdając sobie sprawy z możliwości innej, heretyckiej interpretacji. Od sztandaru wziął się późniejszy przydomek całej drużyny Corfe'a: nazwano ich „katedralnikami". Ostatni dzień w stolicy dobiegał końca. Na zachodzie słońce skryło się za białymi szczytami Gór Cymbryckich. Zostawiwszy Andniwowi ostatnie przygotowania, Corfe udał się do pałacu 273 królewskiego na audiencję z królową wdową. Był tak zaaferowany ostatnimi wydarzeniami i bliskim wymarszem, że zapomniał zdjąć czerwoną merducką zbroję i przemierzał w niej korytarze królewskiej rezydencji, budząc popłoch wśród dworaków. - Zostawcie nas samych - poleciła królowa, kiedy odźwierny z wybałuszonymi oczami przyprowadził i zaanonsował Corfe'a. Nie przyjęła go w znajomej okrągłej komnacie, lecz w dużej sali, której całą jedną ścianę zajmował kominek; w palenisku płonęły polana grubości męskiego uda, ruszt rysował się czarno na tle ognia, który był jedynym źródłem światła w pokoju. Corfe wyczuwał, że sala jest pozbawiona stropu i sięga aż pod dach, chociaż nie widział ukrytych w mroku krokwi. Ściany były zasłonięte grubymi kotarami, podobnie jak przeciwległy koniec sali. Na podłodze leżały grube chodniki, przyjemnie miękkie w porównaniu z kamiennymi posadzkami pałacu. Z zawieszonej na łańcuchach kadzielnicy sączył się wonny, słodkawy dym. Na niskim stole kryształowe karafki i kieliszki migotały odblaskiem ognia, przy kominku stały wygodne sofy. Tak właśnie Corfe wyobrażał sobie apartamenty sułtana: mroczne, otulone miękkimi materiałami skrywającymi mury. Zdjął hełm i ukłonił się kobiecie o złotych włosach, której skóra połyskiwała w świetle ognia. - Wyglądasz jak monstrum, którym straszy się dzieci, Corfe -odezwała się Odelia swoim charakterystycznym, niskim głosem, który, choć słodki jak wrzosowy miód, potrafił również ciąć jak bicz. - Zdejmijże ten pancerz, na litość boską. Tu się nie musisz bać, że ktoś cię napadnie. A w ogóle to skąd go wytrzasnąłeś? - Mamy to co mamy i musimy jakoś sobie z tym radzić, pani - odparł Corfe. Z marsem na czole zaczął szukać sprzączek i rzemieni. Nie znał jeszcze dobrze tej zbroi i zdjęcie jej wymagało od niego sporego wysiłku. Królowa zaczęła się śmiać. - Ubiegłej wiosny gościliśmy na dworze sztukmistrza, który umiał wyzwalać się z więzów. Ale słowo daję, pułkowniku, do pięt panu nie dorastał. Pozwoli pan, że pomogę. 274 Wstała. Zaszeleściły jedwabie. Corfe mógłby przysiąc, że coś czarnego przemknęło spod jej sukni w mrok za kominkiem. Przestał się wyginać. Odelia sięgnęła pod zbroję, znalazła paski, poluzowała je i w mgnieniu oka zdjęła z niego kirys. Blachy szczęknęły głucho o dywan. Za nimi poleciały zarękawia, pendent z szablą, obojczyk, naramienniki, nabiodrki i rękawice. Corfe czuł się dziwnie nagi, stojąc pośrodku błyszczącej sterty metalu. Dotyk królowej bardzo mu się podobał. Kiedy się odsunęła, poczuł dziwne rozczarowanie. - No, teraz możesz usiąść i zjeść ze mną kolację, jak człowiek cywilizowany, chociaż niezbyt elegancki. Co się stało z ubraniem, które kazałam dla ciebie uszyć? - Musiałem się przebrać - odparł Corfe. - O świcie wyruszamy. - Rozumiem. Siadaj, napij się wina. Nie stój jak posąg. Poprzednio wydała mu się natarczywa i groźna, tym razem zaś zachowywała się inaczej, niemal kokieteryjnie. W łagodnym blasku ognia wyglądałaby całkiem młodo, gdyby nie rysujące się na wierzchach dłoni żyłki. Odruchowo pociągnął łyk wina. W kominku strzeliło polano, ogień zasyczał jak kot. Corfe nie był pewien, czy odważy się zapytać, po co królowa go wezwała. - Król wie, że jestem twoim... protegowanym, pani - powiedział, kiedy usiadła. Miał wrażenie, że czeka, aż on zagai rozmowę. Jej spojrzenie było nieprzyjemnie przenikliwe, jakby wzrokiem zmuszała go do mówienia. -1 chyba nie jest tym zachwycony. - Oczywiście, że nie jest. Nie podoba mu się, że mieszam się do jego spraw, chociaż, zanim przyszedł na świat, były to przecież moje sprawy. Nie jestem zwykłą figurantką, Corfe. To już chyba wiesz. Ale nie jestem też szarą eminencją. Lofantyr dorósł do objęcia tronu, i bardzo dobrze, ale w dalszym ciągu potrzebuje kogoś, kto będzie mu pomagał. To brzemię wzięłam na siebie. - Niewykluczone, że za twoją sprawą, pani, czeka mnie koniec kariery zawodowej. - Bzdura. Wiedziałam, że uda ci się jakoś wyposażyć oddział, tak jak teraz wiem, że w nadchodzących walkach spiszecie się 275 na medal. A jeśli nie, to znaczy, że nie warto było zawracać sobie tobą głowy. Wtedy ponownie zarzucę sieć i zacznę szukać innego obiecującego żołnierza. - Rozumiem - odparł z rezerwą Corfe. - Nikt nie jest niezastąpiony, Corfe. Nawet królowie. Najważniejsze jest dobro Torunny i całego zachodniego świata. To królestwo potrzebuje dobrych oficerów, a nie samych pochlebców, którzy wiedzą, jak przypodobać się Lofantyrowi. - Nie jestem pewien, ile wskóram na południu z pięcioma setkami barbarzyńców. -Wypełnisz rozkazy. Posłuchaj mnie: Lofantyr rozpoczął przygotowania do prawdziwej ekspedycji karnej, która ma zaprowadzić ład na zbuntowanym południu. Poprowadzi ją pułkownik Aras. Wyruszą za tydzień, może dziesięć dni. Dwa tysiące piechoty, pięciuset konnych, sześć armat - To spora brygada. - Owszem. Ty masz udać się do Hedeby i rozprawić z Ordina-kiem. Nie jest on najważniejszym z przywódców rebelii, ale król zakłada, że zwiąże twoje siły i da ci w kość; może wystawić tysiąc ludzi. Wy poniesiecie klęskę i wtedy zjawi się pułkownik Aras. Dokończy twoje zadanie, odeśle was zhańbionych do stolicy i przystąpi do właściwej kampanii, czyli ruszy na księcia Narfintyra ze Staed. - Widzę, że król wszystko sobie dokładnie zaplanował. Czy w takim razie jest dla mnie i dla moich ludzi jakaś nadzieja? - Oto moja rada: musisz jak najszybciej rozprawić się z Ordi-nakiem i ruszyć do Staed. Aras jest pułkownikiem, tak samo jak ty, wiec nie może ci rozkazywać. Jeżeli spotkacie się w Staed, będziecie musieli razem prowadzić kampanię, a wtedy twoje szansę na sukces wzrosną. - A jak ty oceniasz moje szansę, pani? Królowa się uśmiechnęła. - Już ci mówiłam, Corfe, że moim zdaniem jesteś wybrańcem losu. W tej wyprawie szczęście bardzo ci się przyda. - Czy to ma być dla nas sprawdzian, który król przygotował na twoje życzenie, pani? 276 Przysunęła się do niego. Ogień zatańczył na jej twarzy, malując rysy głębokimi cieniami i budząc zielone płomyki w oczach. Corfe poczuł jej oddech na swojej skórze. - Tak, to jest sprawdzian. Jeżeli go zdasz, Corfe, czekają cię ciekawsze zadania. Złapała go za przód znoszonej tuniki, przyciągnęła do siebie i pocałowała w usta, z początku delikatnie, potem z większym naciskiem. Miała otwarte oczy. Bawiła ją jego konsternacja - i to go rozzłościło. Chwycił ją oburącz za włosy nad karkiem i przycisnął usta do jej ust Potoczyli się na dywan. Rozdarł jej suknię na piersi. Śmiech Odęli dźwięczał mu w uszach. Guziki śmignęły w powietrzu we wszystkie strony jak spłoszone świerszcze. Gruby brokat skutecznie opierał się jego silnym rękom. Corfe szarpał królową jak szmacianą lalką, próbując zedrzeć z niej suknię. Nagle uderzyła go absurdalność sytuacji, w jakiej się znalazł. Znieruchomiał. Klęczeli na dywanie, zwróceni ku sobie twarzami. Piersi Odelii były odsłonięte - krągłe, duże piersi kobiety, która wykarmiła dziecko. Suknię miała rozdartą aż do pępka, włosy złotą przędzą opadały jej na ramiona. Uśmiechnęła się drapieżnie jak ryś. Wyglądała niewiarygodnie młodo, świeżo, rześko. Corfe zatęsknił za jej dotykiem. Tym razem to ona zbliżyła się do niego. Zsunęła suknię, która spłynęła z niej gładko jak jedwabny szal. Miała zadziwiająco szerokie biodra, płaski brzuch i aksamitną skórę; w ostatnim burzliwym okresie życia Corfe zapomniał, jak cudownym uczuciem może być dotyk takiej skóry. Poczuł pod palcami miękkie kontury jej ciała, twardość kości, a kiedy w końcu się zespolili, uczynili to niezwykle delikatnie. Potem leżał z głową na jej piersi, płakał i wspominał, wspominał, wspominał. A ona bez słowa głaskała go po włosach. Był jej wdzięczny za to milczenie, za tę oazę spokoju pośrodku wzburzonego oceanu świata. Ł 277 Nie odezwała się, kiedy wstał i zaczaj się ubierać. Wciągnął tunikę, włożył dziwaczną zbroję. Brzask rozjaśnił niebo i choć do świtu pozostało jeszcze trochę czasu, jego ludzie już czekali. Stanęła przed nim naga i pocałowała go. Przytuliła się do żelaznego pancerza, kiedy przerzucał pendent przez głowę. Znów wyglądała starzej: wróciły zmarszczki na czole, kurze łapki w kącikach oczu, nadmiar luźnej skóry i ciała na przedramionach. Przyszło mu do głowy, że wieczorem musiała użyć magii, żeby prezentować się tak młodo. - Każdy potrzebuje czasem odrobiny pocieszenia, Corfe - powiedziała z tym swoim kocim uśmiechem, jakby czytała mu w myślach. -1 dotyku drugiej osoby. Nawet królowe. Nawet stare królowe. - Wcale nie jesteś stara, pani - odparł z powagą Corfe. Poklepała go po policzku, tak jak ciotka mogłaby poklepać ulubionego siostrzeńca. - Idź już. Idź na wojnę i zyskaj sławę. Wychodząc z jej komnat, czuł się dziwnie wypoczęty i uleczony, tak jakby przynajmniej na chwilę zatamowała krwawienie z jego starych ran. Na placu defiladowym zastał swoich pięciuset żołnierzy gotowych do wymarszu. Czekali w milczeniu pod ponurym sztandarem. W bladym świetle przedświtu przypominali żelazne posągi. Tylko unosząca się z ich ust para nadawała im pozory życia. - Daj rozkaz do wymarszu - rozkazał Andruwowi. Długą kolumną ruszyli na południe. DWADZIEŚCIA JEDEN Wyłaniająca się zza cypla eskadra przedstawiała sobą imponujący widok: karaki z rzędami dział na burtach, nefy zjeżone setkami żołnierzy i marynarzy, szybkie karawele uskrzydlone łacińskimi żaglami. Wszystkie okręty niosły czerwone bandery hebriońskie na grotmasztach i bordowe proporce admirała Ro-vero na bezanmasztach. Na widok zebranego na brzegu oddziału oddały salwę honorową: króla powitało dwadzieścia sześć wystrzałów z rarogów. Dym spowił okręty. Abeleyna ze wzruszenia coś ścisnęło w gardle; znów był królem, nie jakimś włóczęgą czy banitą, na którego każdy może zapolować. Nadal miał poddanych, a jego słowo wystarczało, by rozległ się huk dział. Znalazłszy się na okręcie flagowym, natychmiast zszedł z Ro-vero pod pokład. Eskadra bezzwłocznie ruszyła w drogę: ciężkie karaki, masywne i dostojne jak pływające zamczyska, kolejno zrobiły zwrot, mniejsze jednostki stłoczyły się wokół nich jak spłoszone potomstwo wokół rodziców. Rovero przyklęknął przed królem na jedno kolano. Abeleyn pomógł mu wstać. - Bez przesady z tym protokołem. Jednej rzeczy na pewno się przez ostatnie tygodnie nauczyłem: nie warto upierać się przy etykiecie. Kiedy będziemy mogli uderzyć na Abrusio? - Za dwa dni, Wasza Wysokość. O ile wiatr z południowego wschodu się utrzyma. - Rozumiem. Jak wyglądała sytuacja w mieście, kiedy odpływaliście? Bardzo źle? 279 - Nie chcielibyście, panie, wykąpać się i przebrać? Kazałem już przygotować kolację... - Nie. Opowiedz mi o moim królestwie, Rovero. Co tam się dzieje? Admirał spochmumiał. - Wczoraj odwiedził mnie ptak Golophina - wysyczał półgębkiem, jakby klął pod nosem. - Ledwie żyje. Zamknęliśmy go w ładowni, bo już i tak nigdzie nie poleci. W każdym razie przyniósł wieści z Abrusio. I to. - Rovero podał królowi zwój opatrzony królewską pieczęcią Astaracu. - Ta przesyłka była oczywiście adresowana do Waszej Wysokości, ale ptak nie miał siły lecieć dalej. Abeleyn wziął od niego list - ostrożnie, delikatnie, jakby się bał, że lada chwila buchnie płomieniem. - Co z Abrusio? - Arsenał płonie. Prochownia została zatopiona, wiec nie ma ryzyka wybuchu. Freiss nie żyje, jego ludzie dali się złapać, spłonęli żywcem albo uciekli do Carrery. - To już coś. Mów dalej. - Stawiamy skutecznie opór zdrajcom i Rycerzom-Bojowni-kom, ale przez ten pożar i dumy cywili na ulicach nie możemy uderzyć z pełną siłą. Dwie trzecie naszych ludzi zamiast ze zdrajcami walczy z ogniem albo nadzoruje ewakuację Dolnego Miasta. Może uda się ocalić zachodnią część Abrusio: saperzy wysadzają domy na linii przecinającej całe miasto, żeby zatrzymać pożar. Z tysięcy budynków zostały zgliszcza; płonie arsenał, spaliły się suche doki, magazyny i spora część składów z zapasami gromadzonymi na wypadek oblężenia. Abrusio podzieliło się na dwie części: dolną, która uległa niemal doszczętnemu zniszczeniu, ale znajduje się w naszych rękach, i górną - nietkniętą i zajmowaną przez zdrajców. Abeleyn przypomniał sobie, jak Abrusio tętniło życiem w lecie; stanęły mu przed oczami tłoczne, hałaśliwe, cuchnące ulice, domy, zaułki i zakamarki, tawemy, sklepiki i bazary Dolnego Miasta. Za młodu włóczył się w przebraniu awanturnika po ciemnych zakątkach miasta i szukał przygód. Te miejsca już nie 280 istniały. Zostały zniszczone. Czuł się tak, jakby odebrano mu kawał życia, zostawiając tylko wspomnienia dawnych dni. - Później omówimy dalsze plany, admirale - powiedział. Patrzył nieobecnym wzrokiem w dal, a żar płonący w jego oczach przypominał trawiący królewskie miasto pożar. - Chcę zostać sam, jeśli łaska... Rovero ukłonił się i wyszedł. Postarzał się, pomyślał admirał, zamykając drzwi. W dziesięć tygodni przybyło mu dziesięć lat. Nie ma już w nim nic z chłopca. I upodobnił się do ojca. Za skarby świata nie chciałbym mu teraz wejść w drogę. Wyszedł na śródokręcie. Zaciśnięte usta przypominały bliznę, przecinającą na skos jego twarz. Ta przeklęta baba, królewska nałożnica, wykłócała się z marynarzami o kajutę: domagała się więcej przestrzeni, okna, świeżego powietrza. Kłótliwa suka już zdążyła zzielenieć na twarzy. Cóż, może sobie być starsza i bardziej doświadczona, ale nie będzie już owijać sobie króla wokół palca, jak to podobno w przeszłości czyniła. Poza tym jakoś tak się zaokrągliła... Król Hebrionu wyszedł z kajuty na rufowy kasztel flagowej karaki, który jak wystający taras zwieszał się nad spienionym kil-waterem. Inne okręty płynęły za nimi w odległości niespełna dwóch kabli, pod pełnymi żaglami; kołysały się miarowo, tnąc dziobami fale, a woda bryzgała spod galionów na boki. Widok zapierał dech w piersiach: piękno i siła łączyły się w nich w harmonijną całość. To były najpiękniejsze machiny wojenne, jakie potrafiła stworzyć ręka ludzka. Ręka człowieka, nie Boga. Złamał pieczęć, rozwinął list od Marka i pogrążył się w lekturze, nie bacząc na kołysanie statku. Drogi kuzynie, zaczynał się list Piszę w pośpiechu i bez zbędnych wstępów, bo kuńerska galera czeka już w porcie z podniesioną kotwicą. Popłynie do Abiusio, nie wiem bowiem, gdzie indziej 281 mógłbym Cię szukać. Mimo przerażających wieści, jakie dochodzą z Hebrionu, ufam, że wrócisz wkrótce do swojej stolicy i wygnasz z niej Kruki i zdrajców, którzy dążą do zniszczenia całego zachodu. Mam dla Ciebie wieści. W drodze powrotnej z konklawe zostaliśmy napadnięci na pohidniowym pogórzu Malvennoru. Nie wiem, skąd pochodzili napastnicy, ale było ich sporo; ledwie uszliśmy z życiem. Nie mam wątpliwości, że był to zamach na moją osobę, próba pozbycia się kolejnego heretyka. Z pewnością stał za nią Cadamost z Perigraine i ten jego inicjancki prałat. Obawiam się, że zarówno Tobie, jak i Lofantyrowi może grozić podobne niebezpieczeństwo, ale jeśli czytasz te słowa, najwyraźniej udało Ci się ujść śmierci. Stare prawa, rządzące niegdyś zachowaniem ludzi, straciły dawną wagę. WAstaracu musiałem stłumić bunt szlachty i dopiero od kilku dni znów zasiadam na tronie w Cartigelli. Zdrajcy byli słabo wyposażeni, nie mieli dobrych dowódców ani wsparcia ze strony Rycerzy-Bojowników. Armia, która - dzięki Bogu! - w większości pozostała mi wierna, przeczesuje teraz Astarac i likwiduje ostatnie gniazda oporu. Chodzą jednak słuchy, że Pe-ńgraine się zbroi. Muszę wzmóc czujność na wschodniej granicy. Gdyby nie to, astarackie oddziały wsparłyby Cię niezwłocznie w przykrym zadaniu odbijania królestwa. Moja siostra wyjdzie za Ciebie za mąż, a choć urodą dorównuje żabie, jest kobietą inteligentną i rozsądną. My, królowie heretycy, musimy trzymać się razem, Abeleynie. Zwłaszcza teraz. He-brion i Astarac muszą wytrwać w sojuszu, gdyż w przeciwnym razie upadną samotne. Nie chcę tracić czasu na ceremonie, dlatego, gdy tylko usłyszę, że wróciłeś bezpiecznie do Abrusio, przyślę Ci przyszłą małżonkę jako żywy dowód łączącej nas więzi. (Pamiętasz ją w ogóle, Abeleynie? Ma na imię Isolla. W dzieciństwie ciągnąłeś ją za warkoczyki i naśmiewałeś się z jej krzywego noska). Z Torunny też nie mam najlepszych wiadomości. Macrobiu-sowi, który został uznany za prawowitego wielkiego pontyfika, zgotowano należyte przyjęcie, ale moi informatorzy twierdzą, że rzadko pokazuje się publicznie i ponoć - Boże uchowaj! - 282 niedomaga. Tylko jego autorytet powstrzymuje nasze królestwa przed pogrążeniem się w chaosie i anarchii. Lofantyr osobiście kieruje działaniami wojennymi przeciw Merdukom, a mimo to wydaje się zapominać o Wale Ormanna. Setki tysięcy uchodźców obozują pod murami Torunnu. Nasz torunnański kuzyn nie jest, niestety, urodzonym generałem. Czasem wydaje mi się, że w ogóle nie jest żołnierzem. Muszę się spieszyć. Niedługo zacznie się odpływ. Mówi się, że fimbńańska armia wyszła poza granice kraju. Kieruje się ponoć w stronę Wału Ormanna, co częściowo wyjaśniałoby beztroskę Lofantyra. Wynajął twórców dawnego impeńum, żeby zastąpili go w wojnie z niewiernymi, i myśli, że to wystarczy. Sęk w tym, że pies, którego wpuścił za próg domu, może się okazać wilkiem, jeśli spuści go z oka. Nie ufam Fimbńanom. Nie wierzę w szczerość ich intencji. Na tym kończę ten żałosny list, pozbawiony wszelkiego wdzięku i należytej formy. Mój nauczyciel retoryki pewnie przewraca się teraz w grobie. Może kiedyś filozofowie znów będę mieli czas liczyć anioły na główce szpilki, ale na razie świat potrzebuje żołnierzy. Pióro musi ustąpić przed mieczem. Powodzenia, kuzynie. Maik Abeleyn uśmiechnął się, czytając ostatnie słowa. Mark nigdy nie słynął z dworskiej ogłady. Miło było wiedzieć, że Hebrion nie został sam i że w Astaracu sprawy szybko wracają do normy. Interesująca była natomiast informacja o Fimbrianach. Czy Lofantyr naprawdę spodziewał się, że będą walczyć na wschodzie i umierać za Torunnę, nie oczekując w zamian nic poza pieniędzmi? Isolla. W dzieciństwie bawili się wszyscy razem - na konferencjach i konklawe, na których ich ojcowie decydowali o kształcie świata. Isolla była chuda, rudowłosa i piegowata, a garb na jej nosie rysował się wyraźnie już wtedy, zanim na dobre weszła w wiek młodzieńczy. Była od Abeleyna rok albo dwa lata młodsza, czyli wcale niemłoda jak na kobietę pierwszy raz wychodzącą za mąż. Zapamiętał ją jako ciche, cierpliwe dziecko, które uwielbiało spędzać samotnie czas. 283 Ale jego wspomnienia nie miały tu nic do rzeczy. Małżeństwo z Isollą miało scementować sojusz Hebrionu i Astaracu. Uczucia musiały zejść na dalszy plan. Przypomniał sobie ciężarną Jemillę. Przeszedł go dreszcz strachu, który nie do końca umiał sobie wytłumaczyć, ale na szczęście uczucie to szybko minęło. Zszedł do kajuty i wezwał służących, aby pomogli mu się rozebrać i umyć. Nalał sobie wina ze stojącej na stole karafki, wychylił kieliszek jednym haustem. Zjadł kawałek ziołowego chleba i popił go następną porcją wina. Drzwi się otworzyły i w progu stanęli służący: osobisty steward i lokaj króla. Obaj byli w podróżnych ubraniach, jeden z nich coś jadł. - Tak, Wasza Wysokość? Abeleyn się zawstydził. Zapomniał, że jego ludzie przeszli przez to samo, co on, i są równie głodni, spragnieni i brudni. -Nie będziecie mi potrzebni. Jesteście wolni. Umyjcie się i najedzcie do syta. I poproście admirała Rovero, żeby w wolnej chwili był łaskaw do mnie zajrzeć. -Dobrze, Wasza Wysokość. Marynarze podgrzali wodę w miedzianym kotle w kambuzie. Mamy przygotować kąpiel dla waszej wysokości? Kąpiel! Słodkie nieba... Abeleyn pokręcił głową. - Obejdę się bez ciepłej wody. Zanieście ją lady Jemilli. Służący skłonili się i wyszli. Abeleyn czuł, że śmierdzi; woń własnego ciała wydawała mu się silniejsza od okrętowego aromatu smoły, drewna i starej wody, ale nie przeszkadzało mu to. A Jemilla miała być matką jego dziecka. W takiej chwili z pewnością chętnie się wykąpie. Niech się cieszy; przynajmniej na jakiś czas będzie miał z nią spokój. Nagle zdał sobie sprawę, że nie przepada za swoją kochanką. W łóżku była znakomita, a sprytu i inteligencji wiele kobiet mogłoby jej pozazdrościć, ale ufał jej nie bardziej, niż zaufałby żmii, która w lesie uciekłaby mu spod nóg. Ta myśl go zaskoczyła. Rozumiał już, że bardzo się zmienił, ale nie wiedział jeszcze, na czym ta zmiana polega. 284 Rozległo się pukanie do drzwi. Do kajuty wszedł Rovero. - Wzywałeś mnie, Wasza Wysokość? - spytał, unosząc brwi. -Tak, admirale. Chciałbym zapoznać się z planem odbicia Abrusio, który ułożyliście do spółki z Mercado. To chyba dobry moment Nie było czasu na odpoczynek, na przesiadywanie na pokładzie, wpatrywanie się w spienione fale i prujące wodę statki - połyskujące lufami rarogów piramidy z drewna i płótna. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę zapomnienia, na niemyślenie o obowiązkach. I wcale mu to nie przeszkadzało. Może właśnie to się zmieniło, pomyślał. Może nareszcie dorastam do noszenia korony. DWADZIEŚCIA DWA Głowa Albreca, obrzmiała od napływającej krwi, pulsowała jak ściśnięte żebrami serce. Twarz miał wtuloną w jakiś materiał, ręce ciężkie i opuchnięte. Dotarło do niego, że zwisa do góry nogami i własnym ciężarem uciska sobie żołądek. - Postaw mnie - wysapał. Miał wrażenie, że za chwilę zwymiotuje. Avila ostrożnie postawił go na nogi - do tej pory niósł go przerzuconego przez ramię. Obaj dyszeli ciężko. Albrecowi zakręciło się w głowie, świat zawirował, aż wreszcie krążące w jego ciele płyny odzyskały równowagę. Stojąca na podłodze lampa, którą Avila do tej pory niósł w wolnej ręce, dogorywała na resztkach oliwy. - Co ty wyrabiasz? - wystękał Albrec. - Gdzie jesteśmy? - W katakumbach. Nie mogłem cię ocucić, byłeś jak martwy. Zasypałem dziurę gruzem i zacząłem szukać wyjścia. - Commodius! - Nie żyje. Mam nadzieję, że jego ohydna dusza będzie przez wieczność skowyczeć w piekle. - Co z ciałem? Nie możemy go tak tu zostawić. - Dlaczego nie? Był stworzeniem ciemności, zmiennokształt-nym, w dodatku próbował nas zabić, żeby chronić wygodną dla niego wersję prawdy. Niech gnije tu teraz bez pogrzebu. Albrec ujął obolałą głowę w dłonie. - Gdzie jesteśmy? 286 - Szedłem wzdłuż pomocnej ściany, tej wilgotnej, i szukałem schodów, ale chyba je przeoczyłem. - Nietrudno je przegapić. Ale nie martw się, ja je znajdę. Ile czasu minęło od... - Pół godziny, nie więcej. - Na Boga, Avilo... Co teraz zrobimy? - Co zrobimy? No... Nie mam pojęcia. Na razie chciałem tylko wydostać się z lochów. - Zabiliśmy głównego bibliotekarza! - Zabiliśmy wilkołaka. - Który z powrotem zmienił się w Commodiusa-biblioteka-rza. Nie pamiętam, co było potem, ale to zapamiętałem. Kto nam uwierzy? Jak poznać po zwłokach, kim był za życia? -Do czego zmierzasz, Albrecu? Sugerujesz, że będziemy mieli kłopoty, bo walcząc o życie, zabiliśmy tego potwora? - Sam nie wiem... Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Jak to się mogło stać? Jak to możliwe, żeby kapłan był czymś takim? I to przez te wszystkie lata, które z nim pracowałem. Teraz przynajmniej rozumiem, że to on nawiedzał bibliotekę; to jego ohydna obecność nadawała jej taką niesamowitą atmosferę. Boże mój, Boże, co tu się dzieje? Umilkli, wpatrzeni w maleńki płomyk lampy, któremu zostało już niewiele życia. Nie robiło im jednak różnicy, że niedługo otoczy ich całkowita ciemność. Coś się zmieniło. Ujrzeli prawdziwe oblicze zła i nic nie mogło ich już przestraszyć. - Oni wiedzą - wychrypiał szeptem Albrec. - Słyszałeś, co powiedział? Znają prawdziwą historię Świętego i proroka, ale ukrywają fakty. Kościół od wieków strzeże prawdy jak źrenicy oka i nie ujawnia jej, bo woli zachować władzę. A gdzie podziała się jego pobożność? Gdzie pokora? Kościelni dostojnicy zachowują się jak książęta, którzy za wszelką cenę chcą się utrzymać na tronie. Avila w zadumie skubnął rąbek inicjanckiego habitu. - Masz na policzku ślad pazurów - powiedział Albrecowi, jakby dopiero teraz zauważył skaleczenie. - Ty też masz krew na twarzy. 287 T - Nie uda nam się ukryć tych ran, Albrecu. Pomyśl, co możemy zrobić? Columbar zginął z ręki Commodiusa, a Commodius z naszej. Jak to będzie wyglądało? Nie możemy powiedzieć, że chcieliśmy odkryć prawdę, bo nas zlikwidują. Tak jak chciał to zrobić Commodius. - Są jeszcze w Kościele porządni ludzie. Na pewno! - Ale nie wiemy którzy to. Kto nas wysłucha? Kto nam uwierzy? Na krew Błogosławionego Świętego, Albrecu! Już po nas! Lampka zakrztusiła się, błysnęła jaśniejszym płomieniem i zgasła. Otoczyła ich ciemność. Nic nie widzieli. - Musimy uciekać z Charibonu - zabrzmiał w mroku smutny głos Avili. - To wykluczone! Dokąd mielibyśmy iść? I jak chcesz się przedrzeć przez śnieżne zaspy? Zamarzlibyśmy pierwszej nocy. - Kiedy sprawa się wyda, tu też długo nie pożyjemy. Zauważą znikniecie Commodiusa, zaczną przeszukiwać bibliotekę i w końcu go znajdą. A kto oprócz niego miał klucze? Ty, Albrecu. Mały mnich pomacał się po ranach na twarzy i szyi, dotknął guza na czole. Avila miał rację. On, Albrec, najbliższy współpracownik Commodiusa, pójdzie na pierwszy ogień. Kiedy zobaczą rany, od razu zaczną go przesłuchiwać. - No to co mamy zrobić? - zapytał, przełykając łzy. Znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć od kogoś innego. - Możemy sobie chyba pozwolić na dzień zwłoki, wystarczy tylko nie rzucać się w oczy. Przynajmniej zbierzemy zapasy na drogę. - Na drogę dokąd? Dokąd możemy się udać, na Boga? Kościół rządzi w całej Normannii, Rycerze-Bojownicy stacjonują we wszystkich zachodnich miastach i miasteczkach, kapłani są wszędzie! Dokąd uciekniemy? - Kiedy sprawa się wyda, uznają nas za heretyków - zauważył Avila. - Znajdą zwłoki Commodiusa w pogańskiej kaplicy, zauważą nasze zniknięcie i ekskomunikują nas. Ale na tym świecie nie brakuje heretyków. Mają nawet swojego przywódcę. He-rezjarchę. Człowiek, o którym niektórzy mówią, że jest Macro-biusem, został w Torunnie antypontyfikiem. Prawo charibońskie tam nie sięga, a wrogowie Himeriusa przyjmą nas z otwartymi 288 ramionami. Królowie, którzy uznają autorytet Macrobiusa, chętnie nas wysłuchają; staniemy się potężnym orężem w ich rękach. Poza tym nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w Charibonie źle się dzieje. Jeżeli Commodius okazał się wilkołakiem, w szeregach mojego zakonu może być takich więcej. - W głowie mi się to nie mieści. - A powinno. Powinno, Albrecu, jeśli mamy się z tego jakoś wykaraskać. Przez chwilę stali nieruchomo, w milczeniu wsłuchując się w ciszę lochów, mąconą tylko odgłosem kapiącej wody. W końcu Avila się poruszył; do uszu Albreca dobiegł jęk bólu. - Mam rozdarty habit i pewnie połamane żebra. Przy każdym oddechu czuję kłucie w boku, jakby ktoś wbijał mi nóż. A przed jutrznią musimy wrócić do łóżek. - Śpisz w zbiorowej sypialni. Nikt cię nie zauważy? - Zostawiłem w łóżku kukłę i wykradłem się na paluszkach, ale pewnie nie uda mi się tak cicho prześliznąć z powrotem. Szlag by to trafił! - Nie możesz wrócić do siebie. Pójdziemy do mojej celi. Zbierzemy zapasy, jutro, a właściwie dziś, gdzieś się zadekujemy, a w nocy wyruszymy. Avila oddychał szybko i płytko. - Obawiam się, że nie będę maszerował zbyt szybko, mój mały antyliański druhu. Czy naprawdę musimy uciekać? Nie wyślizgamy się z tego? Podjęli decyzję, która obu ich napawała strachem. O ileż łatwiej byłoby udawać, że nic się nie stało, wrócić do odwiecznego rytmu życia, wtopić się w rutynę klasztornego miasta. I sam Albrec pewnie tak właśnie by zrobił: strach i siła inercji powstrzymałyby go przed porzuceniem jedynego życia, jakie znał. Ale po tym, jak Avila trzeźwo ocenił sytuację, dobrze wiedział, że ich życie na zawsze się zmieniło. Wystąpili z Kościoła i teraz mogli tylko zaglądać do środka przez okienko. - Chodź - odezwał się Albrec. Idąc, starał się jak najrzadziej poruszać głową. - Przed świtem czeka nas jeszcze sporo pracy. Spadło to na nas niespodzianie, tak jak zesłane przez Boga wizje na nieszczęsnego Honoriusa, obłąkanego poszukiwacza prawdy. 289 Bóg złożył na nasze barki równie ciężkie brzemię. Nie możemy się od niego wymigiwać. Wziął Avilę za rękę i zaczaj go prowadzić wzdłuż ściany kata-kumb, drżącą dłonią muskając jej szorstką powierzchnię. - A wiesz, że Honorius zmarł w swojej górskiej pustelni? -mówił dalej. — Samotny, skompromitowany odludek, którego nikt nie chciał słuchać. Święty szaleniec. Zastanawiam się teraz, czy to jednak nie Kościół oszalał; czy nadmiar pychy i żądza władzy nie odebrały mu rozumu. Skąd wiadomo, że na przestrzeni wieków nie było więcej takich poszukiwaczy prawdy, którym Kościół zamknął usta? Ilu ludzi poznało prawdziwe losy Ramu-sia i zapłaciło za tę wiedzę życiem? To jest w tym wszystkim najgorsze. Weź kłamstwo i uczyń z niego dogmat, a popsuje całą wiarę jak jedno zgniłe jabłko w beczułce dobrych owoców. Nikt już nie będzie wiedział w co wierzyć. Kościół zachwieje się w posadach, chociaż byłby najsolidniej zbudowany, a służący mu ludzie zostaną zbrukani kłamstwem. Avila parsknął śmiechem i jęknął z bólu. - Ty się nigdy nie zmienisz. Nawet w takiej chwili filozofujesz. - Nasz los jest teraz równie ważny jak losy państw - odparł ze śmiertelną powagą Albrec. - Nasza wiedza może stać się apokaliptyczną bronią. Jesteśmy groźniejsi niż najsilniejsza armia. - Tylko że to mi wcale nie poprawia humoru - wycharczał Avila. - Czuję się jak zbity pies. Znaleźli schody i ruszyli na górę, powoli i ostrożnie jak starcy, sycząc i krzywiąc się z bólu przy każdym kroku. Mieli wrażenie, że upłynęła cała wieczność, zanim znaleźli się w bibliotece i Albrec ostami raz w życiu przeszedł między regałami, wdychając zapach suchego pergaminu. Strona tytułowa starego dokumentu chrobotała mu za pazuchą. Noc miała się ku końcowi, kiedy wymknęli się z gmachu, zamknęli drzwi na klucz i dobrnęli przez śnieg do klasztoru. Wiatr był lodowaty. Spotkali tylko paru mnichów, którzy szykowali się do jutrzni. Spokój przedświtu otulił całe miasto, jego ciemne zabudowania, białe zaspy, ciepły blask świec w nielicznych oknach. 290 i Coś się zmieniło. Albrec nie czuł się już w Charibonie jak w domu. Łkał cicho, pomagając Avili przemknąć do celi. Wiedział, że tej nocy utracił tę namiastkę szczęścia, jaką dawało mu klasztorne życie. Przyszłość niosła mu niebezpieczeństwa, wątpliwości, walkę o przetrwanie i śmierć poza Kościołem - może na stosie, może w śnieżnych zaspach, może gdzieś w obcych stronach, z dala od wszystkiego co znajome. Modlił się do Ramusia, do obłąkanego Honoriusa, do samego Boga, ale nie zapaliło się przed nim żadne światełko, nie przemówił żaden głos. Jego suplikacje trafiały w pustkę i mimo że starał się jak mógł, cała jego wiara spadała wraz z nimi w bezdenną otchłań. Została mu tylko świadomość prawdy i kiełkujące z niej postanowienie: będzie głosił tę prawdę wszędzie, rozniesie ją jak chorobę. Nim umrze, zarazi nią cały świat, a jeśli zachwieje w ten sposób Kościołem - trudno. Niech i tak będzie. Charibon obudził się zanim jeszcze słońce rozjaśniło zasnute ołowianymi chmurami niebo. Mnisi odśpiewali jutrznię i udali się na śniadanie. Przyszedł czas na prymę. Zaczął się codzienny ruch, mieszkańcy odgarnęli naniesiony nocą śnieg i miasto ożyło, podobnie jak rybackie wioski na brzegach Morza Tor. Po tercji grupa uczniów poskarżyła się jednemu z zakrystian, że biblioteka nie została jeszcze otwarta. Po sprawdzeniu okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz, a w środku nie pali się światło. Nigdzie nie znaleziono ani głównego bibliotekarza, ani jego pomocnika. Postanowiono zbadać tę sprawę. Mimo trzaskającego mrozu pod biblioteką świętego Garaso zebrał się tłumek zakonników. O sekście diakon zakonu Bojowników i jego Rycerze wyważyli drzwi, posługując się solidną belką w charakterze tarana. Całej operacji przyglądał się wikariusz generalny Betanza we własnej osobie. Starsi mnisi w grupach zaczęli przeczesywać bibliotekę. Znaleziono już zwłoki Columbara, a przeszukanie klasztornych zakamarków i dormitoriów nie przyniosło efektów: po bibliotekarzach wszelki ślad zaginaj. Charibon huczał od plotek i domysłów. 291 Tuż przed nieszporami znaleziono ciało Commodiusa - po tym, jak górne poziomy biblioteki przewrócono niemal do góry nogami. W lochach mnisi natknęli się najpierw na przewróconą lampkę, a potem na stertę gruzu pod ścianą. Kiedy zaczęli w niej grzebać, kamienie się osypały i monsignor w towarzystwie dwóch Rycerzy-Bojowników wszedł do kapliczki. Znaleźli w niej zwłoki głównego bibliotekarza: leżał na podłodze z wytrzeszczonymi oczami, a z pleców sterczała mu ozdobiona pen-tagramem rękojeść sztyletu. Szczegóły odkrycia zachowano w tajemnicy, po klasztorze rozeszła się jednak wieść, że Commodius został brutalnie zamordowany w ponurych podziemiach biblioteki, a jego pomocnik przepadł jak kamień w wodę - razem z pewnym młodym inicjan-tem, z którym się przyjaźnił. Patrole złożone z Bojowników i almarkańskich rycerzy wyszły na ulice Charibonu. Na nieszporach mnisi poszeptywali między sobą w każdej wolnej chwili, kiedy akurat nie głosili chwały Boga. Po Charibonie krążył okrutny morderca - lub mordercy, zapewne heretycy, którzy chcieli posiać w mieście ziarno strachu i działali na zlecenie herezjarchy Macrobiusa, zasiadającego po prawicy diabła w Torunnie. Starsi justycjariusze utworzyli komisję śledczą, która miała zgłębić tę sprawę. Sam wielki pontyfik nadzorował przebieg jej prac. Późnym wieczorem, kiedy w Charibonie jak co noc rozszalała się śnieżna zadymka, odnotowano dwa wydarzenia, które uszły uwagi żołnierzy patrolujących obrzeża miasta. Pierwszym było przybycie niewielkiej grupy pieszych w czarnych, oszronionych mundurach, drugim - odejście dwóch mnichów, uginających się w zaspach pod ciężarem podróżnych worków. Wymacy-wali sobie drogę grubymi kosturami i postękując z bólu i wysiłku, brnęli brzegiem Morza Tor. Omijali ogniska wartowników, zapuszczając się daleko w głąb skutego lodem morza, gdzie cienka kra piętrzyła się i dygotała w podmuchach wiatru niczym biała zawartość wrzącego kotła. Albrec i Avila nieustępliwie parli naprzód. Lód osadzał się na ich opuchniętych twarzach, wściekły mróz ścinał krew w kończynach. Zawieja otuliła ich tak szczelnie, że nikt nie próbował ich zatrzymać, ale 292 I wyglądało na to, że jest gotowa ich zabić, nim ucieczka na dobre się rozpocznie. Odziani w czerń przybysze zażądali spotkania z wielkim pon-tyfikiem Himeriusem. Ich niespodziewane pojawienie się wywołało zamęt w szeregach straży i służb kościelnych. Ostatecznie ulokowano ich w ciepłym - choć spartańsko urządzonym - westybulu i poinformowano pontyfika, że będzie miał gości. Pierwszy raz od czterech stuleci w Charibonie zjawili się fimbriańscy żołnierze. Dwóch podstarzałych mnichów pomagało pontyfikowi się ubrać, kiedy do apartamentu wszedł wikariusz generalny zakonu inicjantów. Himerius odesłał zakonników i drapując fioletową szatę na swym pokaźnym korpusie, spojrzał pytająco na Betanzę. - No, słucham? Wikariusz usiadł i nieudolnie próbował ukryć ziewnięcie: było późno, a on miał za sobą długi, nużący dzień. - Nic. Tych dwóch zniknęło bez śladu. Jeżeli są niewinni, to pewnie nie żyją; jeśli zaś mają coś na sumieniu, udało im się zbiec. Himerius chrząknął, przeglądając się w wysokim lustrze, które ożywiało ponure, choć zbytkowne wyposażenie komnaty. - Są winni, Betanza. Ja to czuję. Chcieli dopuścić się herezji. Commodius próbował ich powstrzymać i zginął. - Przez orlą twarz pontyfika przemknął dziwny grymas. - Niech Bóg się nad nim zmiłuje, albowiem był wiernym sługą Kościoła. - Skąd ta pewność, że są winni, Wasza Świątobliwość? - spytał Betanza z nieskrywaną ciekawością. Twarz miał jeszcze zaczerwienioną po męczącym dniu, białka oczu poznaczone czerwonymi żyłkami. - Ja to po prostu wiem - warknął Himerius. - Gdy tylko pogoda się poprawi, roześlesz Bojowników, żeby ich szukali. Chcę, aby sprowadzono ich do Charibonu i przesłuchano. - Jak sobie życzysz, Wasza Świątobliwość. - Wikariusz wzruszył ramionami. - Co z Fimbrianami? Czy Wasza Świątobliwość zechce ich dziś przyjąć? 293 - Tak. Musimy się dowiedzieć, czy ich przybycie to zwykły przypadek, czy też część jakiegoś szerzej zakrojonego planu. Nie muszę ci chyba przypominać, Betanza, że wieść o tym, co się dziś stało, nie może wyjść poza miasto. Królestwa nie mają prawa usłyszeć o morderstwie w Charibonie, który ma być czysty, nieskalany, nie skażony żadną plotką ani skandalem. - Naturalnie, Wasza Świątobliwość - przytaknął Betanza. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ma zamknąć usta tysiącom mieszkańców miasta. Kiedy przychodziło do plotek, zakonnicy byli gorsi od przekupek. Dobrze przynajmniej, że pogoda mu sprzyjała. - Po południu, kiedy ty byłeś zajęty swoimi sprawami, przyjechał kurier - oznajmił niedbałym tonem Himerius. Nagle się zmienił, w oczach zapaliły mu się triumfalne ogniki. Odwrócił się do Betanzy i założył ręce na piersi. Sprawiał wrażenie człowieka, który najchętniej wyszczerzyłby wszystkie zęby w uśmiechu. Zdaniem Betanzy w jego wyglądzie było coś z szaleńca. -I przywiózł dobre wieści. - Himerius się opanował: znów był poważnym kapłanem, świadomym swej godności i dostojeństwa. - Przybył z Alstadt. Wygląda na to, że wierny syn Kościoła, Haukir, król Almarku, pożegnał się wreszcie z życiem. Niech Święci przygarną jego trzepoczącą duszę. Ten właśnie pobożny monarcha, wzór bogobojnego władcy, zapisał swoje królestwo Kościołowi. Betanza wybałuszył oczy. - Naprawdę?! - Kurier przywiózł list od Marata, prałata Almarku. Marat jest regentem i będzie nim do czasu, aż ja zadecyduję o ostatecznej formie rządów w królestwie. Almark należy do nas, Betanza. - Co na to szlachta? Nie ma nic do powiedzenia? - Przystaną na to bez szemrania. Nie mają wyboru. W stolicy stacjonuje silny kontyngent Rycerzy-Bojowników, natomiast armia królewska obozuje dalej na wschód, nad Saerothem. Almark naprawdę należy do nas. - Podobno ważne wydarzenia chodzą parami - powiedział w zadumie Betanza. - Jednemu towarzyszą zwykle inne, czasem w odległych miejscach, a czasem całkiem blisko. Ta wiadomość 294 przyszła w idealnym momencie. Wasza Świątobliwość może rozmawiać z Fimbrianami z zupełnie nowej pozycji. - W rzeczy samej. Właśnie dlatego zaraz ich przyjmę, chociaż pora już późna. Chcę, żeby ta wiadomość nimi wstrząsnęła. - Jak Wasza Świątobliwość sądzi, czego chcą? - A czego dziś chce każdy? Kościół włada Almarkiem i kontroluje Hebrion. Stał się imperium, z którym trzeba się jakoś ułożyć. Jestem przekonany, że Fimbrianie przyjechali wybadać sytuację z dyplomatycznego punktu widzenia. Dawna imperialna potęga czuje powiew nowego wiatru. Chodź, razem wyjdziemy im na spotkanie. W pontyfikalnej sali audiencyjnej panował półmrok. W uchwytach na ścianach płonęły pochodnie, przy podwyższeniu, na którym znajdował się tron Himeriusa, stały kosze pełne żarzących się węgli. Rycerze-Bojownicy, rozstawieni co dziesięć kroków pod ścianami, przypominali kamienne posągi. Zesztywnieli jeszcze bardziej, gdy pontyfik zasiadł na tronie. Betanza stanął obok niego, z prawej strony, a u stóp podwyższenia przycupnęło dwóch skrybów z piórami w pogotowiu, w czarnych szatach przypominających plamy atramentu. Z boku stał jeszcze Rogien, stary ini-cjant, pontyfikalny szambelan. Jego łysa czaszka połyskiwała w świetle pochodni. Czterej Fimbrianie musieli przemierzyć całą długość skąpanej w świetle i cieniach sali audiencyjnej; ich buty dudniły ciężko na bazaltowej posadzce. Byli ubrani w jednolicie czarne mundury, przepasane czerwonymi szarfami. Mieli zacięte, ogorzałe od wiatru twarze i włosy przycięte krótko jak strzyżona końska grzywa. Byli bez broni, ale Rycerze-Bojownicy obserwowali ich bacznie, zacisnąwszy dłonie na rękojeściach mieczy. - Marszałek Barbius z Neyr, dowódca armii fimbriańskiej -oznajmił spiżowym głosem Rogien. Barbius skinął głową Himeriusowi; Fimbrianie klękali tylko przed swoim cesarzem. Pontyfik doskonale o tym wiedział, ale symboliczny ukłon krył w sobie tyle pogardy, że poruszył się niespokojnie na tronie i zacisnął ręce na podłokietnikach. - Barbiusie z elektoratu Neyr, witaj w Charibonie - powiedział spokojnie. - Widzimy po waszych twarzach, że przybywacie z pilnym posłaniem, dlatego mimo tak późnej pory postanowiliśmy udzielić wam audiencji. Przygotowano dla was apartamenty stosowne do rangi twojej, marszałku, i twoich towarzyszy. Po zakończeniu audiencji podane zostaną jadło i napitki, by pokrzepić wasze strudzone ciała i podupadłego ducha. Barbius ledwie zauważalnym skinieniem głowy podziękował za tę uprzejmość. Kiedy przemówił, jego głos w porównaniu z melodyjnym basem pontyfika przypominał zgrzyt przetaczających się głazów. - Dziękuję Waszej Świątobliwości za gościnność i żałuję, że nie będzie mi dane z niej skorzystać. Rzeczywiście, spieszno nam: nasze główne siły obozują piętnaście mil stąd i chcielibyśmy przed świtem wrócić do obozowiska. - Główne siły? - powtórzył Himerius. - Tak, Wasza Świątobliwość. Przybyłem, by zapewnić Waszą Świątobliwość o dobrej woli podległych mi oddziałów. Ani Cha-ribon, ani Almark nie muszą się niczego obawiać z ich strony. Posłuszni rozkazom elektorów przechodzimy tylko przez te tereny. - Nie rozumiem. Nie jesteście posłami z elektoratów? - Nie, Wasza Świątobliwość. Jestem tylko dowódcą podążającej ku wschodowi fimbriańskiej armii. Przybyłem złożyć Waszej Świątobliwości wyrazy szacunku. Po tych słowach zapadła taka cisza, jakby przed chwilą przez salę przetoczył się grzmot. - Piętnaście mil od Charibonu obozuje fimbriańska armia?! -spytał z niedowierzaniem Betanza. - W rzeczy samej, ekscelencjo. - Dokąd zmierzacie? - spytał Himerius. W jego głosie nie było ani śladu dawnej melodii, chrypiał jak stary kruk. - Mamy udzielić wsparcia obrońcom Wału Ormanna. - Z czyjego rozkazu? - Jestem posłuszny moim panom, elektorom Fimbrii. - Ale kto zwrócił się do was z prośbą o pomoc? Lofantyr heretyk? Z pewnością... Barbius wzruszył ramionami. Rudawe wąsy opadały mu na usta i skutecznie uniemożliwiały odczytanie ich wyrazu. Jego oczy były szare i twarde jak morski lód. 296 - Ja tylko wykonuję rozkazy, Wasza Świątobliwość. Nie mnie kwestionować poczynania polityków. - Czy zdajesz sobie sprawę, że pomagając heretykowi, który odrzucił autorytet Kościoła Świętego, narażasz na szwank swoją nieśmiertelną duszę? - Wasza Świątobliwość, jak już powiedziałem, jestem tylko zwykłym żołnierzem. Gdybym nie słuchał rozkazów, moje życie nie byłoby nic warte. Przybyłem do Charibonu z czystej uprzejmości, prosić o błogosławieństwo. - Idziecie w sukurs tym, którzy chronią herezjarchę, a ty przychodzisz prosić o błogosławieństwo? - Moja armia ma za zadanie powstrzymać najazd Merduków. W ten sposób przysłuży się wszystkim królestwom zachodu, zarówno himeryjskim, jak i macrobiańskim. I chciałbym, żeby Wasza Świątobliwość też w ten sposób spojrzał na naszą misję. Jeżeli nie przyprowadzę posiłków, na wiosnę wał padnie, a za rok Merducy zapukają do bram Charibonu. Owszem, to król Lofantyr płaci nam żołd, ale służymy wszystkim wolnym mieszkańcom Normannii. Himerius pogrążył się w zadumie. - Wy, Fimbrianie, jesteście najemnikami - odezwał się Betanza. - Sprzedajecie swoje usługi królom w potrzebie i walczycie dla złota z ich skarbców. Co by się stało, gdyby merduccy sułtani zaoferowali wam wyższą stawkę niż królowie zachodu, marszałku? Czy stanęlibyście do walki pod sztandarem proroka? Pierwszy raz twarz marszałka straciła pozory wykutej z kamienia maski. Oczy błysnęły mu złowrogo, kiedy postąpił krok naprzód. Wszyscy strażnicy sprężyli się do skoku. - Kto zbudował Charibon? - zapytał Barbius. - Kto założył Aekir, postawił Wał Ormanna i wybudował potężne falochrony portu w Abrusio? To wszystko są dzieła mojego ludu. Przez całe stulecia Fimbrianie byli tarczą, za którą mieszkańcy zachodu kryli się przed hordami ze stepów, koczownikami i merducką czernią. To Fimbrianie stworzyli ten świat. Naprawdę sądzicie, że zdradzilibyśmy dziedzictwo ojców? Odrzucili naszą imperialną spuściznę? Nigdy! Znów staniemy w pierwszych szeregach obrońców. Prosimy tylko o jedno. - Głos marszałka złagodniał. 297 - Aby Wasza Świątobliwość nie postrzegał wzmocnienia obsady Wału Ormanna jako zamachu na swój Kościół. Nie w głowie nam herezje. Jeżeli tylko będzie to możliwe, chcemy utrzymać poprawne stosunki z Charibonem. Himerius wstał i uniósł rękę. Światło pochodni upodabniało jego twarz do orlej maski; czarne oczy połyskiwały dziko po bokach haczykowatego nosa. - Macie zatem nasze błogosławieństwo, marszałku Barbiusie z Neyr. Okryjcie się chwałą i odeprzyjcie pogan od bram zachodu. - Dlaczego? - spytał Betanza. - Dlaczego Wasza Świątobliwość legitymizuje wynajęcie fimbriańskich najemników heretykom? To nierozważne! Niespiesznie szli z pontyfikiem pustymi o tej porze krużgankami Charibonu. Schowali dłonie w rękawach i narzucili kaptury dla ochłody przed dokuczliwym mrozem. Śnieżyca się skończyła, nocne powietrze było przejrzyste jak sopel lodu i ostre jak krzemienna drzazga. Przed udaniem się na spoczynek nowicjusze wymietli śnieg, dzięki czemu po klasztorze spacerowało się przyjemnie i wygodnie. - Niby dlaczego? Gdybym odmówił błogosławieństwa i odesłał Barbiusa z kwitkiem, z pewnością nie przysłużyłbym się Kościołowi, a wręcz mógłbym mu zaszkodzić. Nie możemy kłócić się z fimbriańską armią! Zastanów się, Betanza. Fimbria-nie maszerują przez kontynent. Imperialne tercios wyszły z matecznika. Na samą myśl ciarki człowieka przechodzą. Po konklawe królów wiedzieliśmy, że coś się święci. Chociaż, przyznaję, stało się to naprawdę szybko. Lofantyr nas zaskoczył. -Ale dlaczego pobłogosławiłeś to przedsięwzięcie, Wasza Świątobliwość? To tak jakbyś uznawał władze Torunny, która przecież odeszła z Kościoła. - Nie. Ja tylko pobłogosławiłem Fimbrian. Nie życzyłem powodzenia heretykom. Dawna potęga imperialna budzi się z letargu i znów zaczyna się interesować światem. Dobrze by było mieć ją po swojej stronie. Nie zapominaj, że Fimbria wciąż jeszcze jest 298 państwem himeryjskim. Nie uznali oficjalnie antypontyflka Ma-crobiusa, więc formalnie rzecz biorąc, należą do naszego obozu. I niech tak zostanie. Fimbrianie najwyraźniej nie chcą zatargu z Kościołem. W przeciwnym razie ten prymityw marszałek minąłby obojętnie Charibon, a my nawet byśmy się o tym nie dowiedzieli. Nie, nawet po przejęciu Almarku nie jesteśmy dość silni, aby postawić się elektorom. Sandały pontyfika i wikariusza klapały głośno na lodowatym kamieniu. - Żal mi ich, że w taką noc muszą spać pod gołym niebem -przyznał Betanza. - To tylko żołnierze - burknął Himerius. - Prawie się nie różnią od zwierząt. Rejestrują tylko najbardziej prymitywne odczucia. Niech sobie pomarzną. Zrobili jeszcze jedną rundę wokół klasztoru. - Położę się już, Wasza Świątobliwość - powiedział stłumionym głosem Betanza. - Z samego rana wznowię śledztwo w sprawie śmierci Commodiusa, a przed snem chciałbym się chwilę pomodlić. - Ależ naturalnie. Dobrej nocy, Betanza. Pontyfik został sam. Noc była pogodna. Oczy połyskiwały mu spod kaptura, kiedy w myślach dowodził wojskami, palił heretyków i całe miasta. Na ziemi powstanie drugie imperium. Zrodzi się - tak jak mówił obłąkany Honorius - w epoce ognia i miecza. Jestem zmęczony, pomyślał Himerius, kiedy lodowaty wiatr przeniknął go do szpiku kości i szybko zgasił chwilowy entuzjazm. Jestem stary i znużony walką. Co za szczęście, że moje zadanie wkrótce dobiegnie końca i będę mógł odpocząć. Ktoś inny zajmie moje miejsce. Kiedy wracał do swoich apartamentów, stąpał cicho jak kot. - Albrec! Zbudź się, Albrecu! Uderzenie w policzek zdarło płatek lodu z nosa antylianina. Głowa odskoczyła mu na bok. Jęknął, czując wgryzający się w nagą skórę ziąb. Z trudem otworzył oczy. Ktoś tarmosił go jak 299 pies przyduszonego szczura. Leżał na wpół zagrzebany w śniegu, a jakaś biała istota niemiłosiernie nim potrząsała. - Dobrze już, dobrze! Nie śpię! Avila klapnął w śnieg obok niego. Jego obolała pierś z trudem unosiła się w oddechu. - Przestało padać - zaświszczał. - Powinniśmy ruszać. Na razie jednak obaj leżeli bezwładnie w zaspie, która prawie całkiem ich przykryła. Stracili czucie w rękach i nogach, habity ze-szty wniały im od mrozu na podobieństwo pancerzy, a co najgorsze, na ich twarzach i uszach pojawiły się białe placki odmrożeń. - Już po nas -jęknął Albrec. - Bóg o nas zapomniał. Wiatr osłabł. Leżeli na plecach, wpatrzeni w gwiaździstą czaszę nieba. Piękne i bezlitosne gwiazdy świeciły tak jasno, że ich ciała rzucały słabe cienie, mimo że księżyc jeszcze nie wzeszedł. Z daleka dobiegło ich wycie wilka, który porzucił mroźne cymbryckie wyżyny i zszedł w dolinę w poszukiwaniu jedzenia. Odpowiedział mu drugi, zaraz potem odezwały się następne. Cała sfora nawoływała się po nocy, złączona niepojętą więzią. Albrec - o dziwo - wcale nie czuł strachu. Umieram, pomyślał. Nic już nie jest ważne. - Marynarze wierzą, że w oyvipach żyją dusze potępionych żeglarzy, którzy utonęli bez rozgrzeszenia - powiedział, wspominając spędzone nad Morzem Hardyckim dzieciństwo. - Co to są oyvipy? - spytał Avila. Jego głos był ledwie słyszalny, brzmiał jak szelest osiadającego na wargach piórka. Zdruzgotane płuca nie mogły mu nadać żadnej mocy. - Taka duża ryba o tępo zakończonym pysku, z szelmowskim błyskiem w oku. Lubi ścigać się ze statkami i dokazywać. - Zazdroszczę tym potępieńcom. - Tak samo traperzy - ciągnął Albrec. - Wierzą, że wilki mają dusze złych ludzi i, być może, zagubionych dzieci. W wilczym sercu kryje się cały mrok i rozpacz ludzkiego istnienia. To dlatego zmienni najczęściej przybierają taką postać. - Za dużo czytasz, Albrecu - wyszeptał Avila. - Stanowczo za dużo. Wilki to zwykłe zwierzęta, pozbawione duszy i rozumu. Człowiek jest jedyną prawdziwą bestią, a to dlatego że ma wolny wybór i może nią nie być. 300 Leżeli bez ruchu i podziwiali ponurą urodę gwiazd. Ziąb przesączał się w głąb ich kości niczym bezlitosna choroba. Nie czuli już bólu, stracili nadzieję, że uda im się uciec albo chociaż przeżyć, ale przynajmniej tu, wśród zasp, na dzikich Wzgórzach Nariańskich, gdzie niegdyś Wolne Plemiona wyznawały swoich mrocznych bogów, panował spokój. - Wystarczy tej filozofii - mruknął Albrec. Gwiazdy gasły. Powoli tracił wzrok. - Dobranoc, Avilo. Jego przyjaciel nie odpowiedział. Fimbriański patrol znalazł ich godzinę później. Uwagę żołnierzy przyciągnęły sylwetki gromadzących się wokół zaspy wilków. Pogonili je i znaleźli w śniegu dwóch charibońskich kapłanów - sztywnych, zimnych, z twarzami zwróconymi ku gwiazdom i dłońmi stulonymi jak u dzieci. Musieli mieczami odkuć ich od zmrożonego śniegu. Mnisi byli poranieni, ich ciała nosiły ślady mozolnej wędrówki, ale twarze mieli łagodne i spokojne jak święci na posągach. Sierżant kazał owinąć zakonników w płaszcze i zanieść do obozu. Żołnierze z patrolu posłusznie dźwignęli ciała i pospiesznie ruszyli w stronę migoczących niespełna milę dalej ognisk. Wilki w milczeniu odprowadziły ich wzrokiem. DWADZIEŚCIA TRZY Utrzymywali niezłe tempo: w jedenaście dni zrobili sto osiemdziesiąt mil. Corfe nigdy przedtem nie widział wojska, które choć trochę przypominałoby jego armię obdartusów. Maszerowali pełni zapału, rozgadani, weseli. Po opuszczeniu To-runnu zmienili się nie do poznania; kolumna coraz częściej rozbrzmiewała plemiennymi pieśniami i rubasznym śmiechem. Miało się wrażenie, że miasto w jakiś sposób tłumiło ich naturalną żywiołowość - odkąd znaleźli się w otwartym terenie, z mieczami przy pasach i lancami w dłoniach, jakby u ramion urosły im skrzydła. Owszem, nie mieli pojęcia o wojskowej dyscyplinie, ale Corfe pierwszy raz spotkał żołnierzy tak pełnych entuzjazmu. Zupełnie jakby maszerowali na południe tylko po to, żeby wziąć udział w zabawie. Któregoś wieczoru, siedząc przy ognisku, podzielił się swoimi spostrzeżeniami z Marschem. Dygotali z zimna, okutani w cienkie derki, i patrzyli, jak wiatr podrywa z ziemi pióropusze sypkiego śniegu, migoczące w blasku ognia. Prawie jedna trzecia żołnierzy szła boso, wielu nie miało ciepłych okryć, ale wszędzie przy ogniskach trwały ożywione rozmowy. Nad obozowiskiem niósł się pomruk, jak latem nad ogrodem, w którym pracują pszczoły. - Dlaczego oni są tacy szczęśliwi? - zapytał Corfe. Olbrzym wytarł nos w derkę i wzruszył ramionami. - Są wolni. Czy to nie wystarczy, żeby uszczęśliwić człowieka? - Ale idą na wojnę w imieniu sprawy, która nic ich nie obchodzi. Dlaczego tak się z tego cieszą? 302 Marsch spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy. - A często się zdarza, żeby żołnierzy dotyczyła sprawa, o którą walczą? Dla nas, Felimbrich, wojna jest wszystkim. Jest sposobem na zdobycie szacunku w oczach towarzyszy. Jedynym sposobem. Chorąży Ebro, który siedział obok niego w narzuconym na ramiona futrzanym płaszczu, prychnął pogardliwie. - Typowo barbarzyńskie rozumowanie. - Wszyscy jesteśmy barbarzyńcami - odparł nadspodziewanie łagodnym tonem Marsch. - Jesteśmy i będziemy. Gdybyśmy byli naprawdę cywilizowani, nie zabijalibyśmy się nawzajem. Jesteśmy jak zwierzęta: coś pcha nas do walki, bo tylko dzięki niej czujemy, że żyjemy. Moi ludzie byli dotąd niewolnikami, zwierzętami, które zapędzono do katorżniczej pracy. Teraz zaś noszą broń wolnych ludzi i będą się bić jak wolni ludzie, w uczciwej walce. Nieważne z kim walczą, gdzie i o co. - Dzikus-filozof - zaśmiał się Ebro. - Sprawa nie jest wam potrzebna - skonkludował Corfe. - Nie. Człowiek zdobywa chwałę, zwyciężając innych ludzi. Może ich zabić albo zmusić do posłuszeństwa, tak żeby bali się mu sprzeciwić. Tak rodzą się królowie, przynajmniej w moim kraju. - Kim byłeś, zanim trafiłeś na galery, Marsch? - spytał półgłosem Corfe. - Tym, kim nadal jestem. - Barbarzyńca się uśmiechnął. -Księciem mojego ludu. Ebro wybuchnął śmiechem, ale Marsch udał, że go nie słyszy, jakby chorąży w ogóle nie istniał. - Moglibyście zabić nas, torunnańskich oficerów, i wrócić do domu - zauważył Corfe. - Nikt by was nie powstrzymał. Marsch pokręcił głową. - Daliśmy słowo. Nie możemy go złamać. To kwestia honoru. A poza tym... - Uśmiechnął się do Corfe'a porozumiewawczo, odsłaniając pożółkłe siekacze i spiłowane w szpic kły. - Poza tym jesteśmy ciekawi, jak też nasz pułkownik, ten wygadany To-runnanin, spisze się w polu. Tym razem to Corfe się roześmiał. 303 Nie było mowy o tym, żeby przybycie wojsk Corfe'a utrzymać w tajemnicy. Barbarzyńcy wyglądali tak niesamowicie, że całe wioski wylęgały na pobocza rozmokłych traktów i odprowadzały ich spojrzeniami wytrzeszczonych oczu. Przez ostatnie kilka dni żołnierze niedojadali: skończyły się wydane przez kwatermistrza racje i musieli się przestawić na zdobywanie darów natury. Kiedy dyskretnie uprowadzili kilka sztuk bydła, wystraszeni mieszkańcy nie protestowali, ale Corfe starał się ograniczać podobne praktyki. Szli przecież przez Torunnę, jego ojczysty kraj, a poza tym chciał jak najszybciej posuwać się naprzód, nie tracąc czasu na takie wypady. A przemieszczali się błyskawicznie. Czas spędzony na galerach pozbawił ich wprawdzie zwykłej krzepy - nabyli iście zwierzęcej siły, tracąc przy tym na wytrzymałości - ale bez taborów i artylerii i tak utrzymywali niewiarygodne tempo marszu. Trzej oficerowie ledwie nadążali za podwładnymi, którzy szli środkiem traktu z hełmami u pasa i lancami na ramieniu. Corfe nie posiadał się ze zdumienia. Przez całe życie słyszał, że członkowie plemion zamieszkujących Góry Cymbryckie to najgorsze dzikusy, niegodne uwagi porządnego człowieka, przynajmniej dopóki nie wejdą mu w paradę, czyli nie zaczną napadać i łupić cywilizowanych osiedli. Teraz zaś na własne oczy widział, że ci pogardzani barbarzyńcy są w istocie urodzonymi żołnierzami. Wystarczyłaby odrobina dyscypliny i dobry dowódca, a stawiliby czoło każdemu przeciwnikowi na świecie. Andruw też był pod wrażeniem. - Dobrzy są - przyznał, kiedy brnęli po kostki w błocie traktem do Hedeby. - Chyba w życiu nie widziałem ludzi, którzy tak by się rwali do wojaczki. Ale i tak oddałbym lewe jądro za baterię rarogów. Corfe parsknął śmiechem. Ostatnio coraz częściej się śmiał -może przez to, że wreszcie był wolny i nie musiał słuchać niczyich rozkazów, a może dlatego, że cieszyła go perspektywa rychłej bitwy. Nie obchodziło go to i nie zamierzał analizować przyczyn takiego stanu rzeczy. 304 - Rarogi daleko by w tym błocku nie zajechały. Tak jak i kawaleria. Zaczynam się cieszyć, że mamy oddział piechoty; jest bardziej mobilny niż się spodziewałem. - Szybko maszerują, to fakt - przytaknął bez entuzjazmu Andruw. - Skurczę się, zanim dojdziemy do Hedeby: od wymarszu starłem już pewnie po calu z każdego obcasa. Mając przed sobą pół dnia drogi do Hedeby, dostrzegli na horyzoncie sylwetki konnych. Zimny wiatr, który smagał wzgórza po obu stronach traktu, tarmosił proporce na ich lancach. - Pewno Ordinac - mruknął Corfe. - Przyjechał na zwiady. Andruw? Rozwiń chorągiew. Na rozkaz Andruwa muskularny chorąży imieniem Kyrn rozwinął sztandar. Łopoczące płótno, rozpięte na poprzeczce dwanaście stóp nad ziemią, rysowało się plamą jaskrawej czerwieni w bezbarwnym zimowym krajobrazie. Na jego widok z piersi barbarzyńców dobył się chrapliwy, nieartykułowany ryk. Słysząc go, konie stuliły uszy i zaczęły potrząsać łbami. - Szyk bojowy! - zakomenderował spokojnie Corfe. - Przyjechał sobie popatrzeć, więc niech ma na czym oko zaczepić. Jak tylko się rozstawią, Andruw, weźmiesz piąte tercio i pogonisz to towarzystwo na koniach. Chłopięca twarz Andruwa pojaśniała. - Z przyjemnością, pułkowniku. Pięć dowodzonych przez Corfe'a tercios ustawiło się w długim na sto metrów szeregu, po pięciu ludzi w rzędzie. Ledwie sztandar załopotał pośrodku tak ustawionego szyku, Andruw poprowadził jedno tercio na wzgórza, na spotkanie przyglądającym się pokazowi jeźdźcom. Było ich niespełna dwudziestu, za to opancerzonych w ciężkie zbroje, typowe dla starej szlachty. Kiedy tercio zbliżyło się na odległość pięćdziesięciu kroków, zawrócili i odjechali truchtem; nie podobał im się stosunek sił. Andruw rozstawił swoich ludzi i wysłał kuriera. Ten zbiegł ze wzgórza na łeb, na szyję i wręczył Corfe'owi kartkę z meldunkiem. Obóz nieprzyjaciela półtorej mili przed nami, pod miastem. Wygląda na to, że zaczynają rozwijać szyk. 305 -Jakie rozkazy, pułkowniku? - spytał Ebro. Jego czerwona zbroja, dokumentnie zachlapana błotem, przybrała rdzawobru-natną barwę. Wszyscy żołnierze Corfe'a wyglądali podobnie. - Dołączymy do tercio Andruwa. A potem się zobaczy. - Tak jest. - Głos Ebro drżał jak skrzydła schwytanego w klatkę ptaszka. Pod warstwą błota twarz miał białą jak ściana. - Coś się stało, chorąży? - zapytał Corfe. - Nie, panie pułkowniku. Ja tylko... Nigdy jeszcze nie walczyłem, panie pułkowniku. Corfe długą chwilę przyglądał mu się bez słowa. O dziwo, przez to wyznanie Ebro zyskał w jego oczach. - Dacie sobie radę, chorąży. Wszyscy stanęli na wzgórzu i spojrzeli w dolinę upstrzoną skórzanymi namiotami. Z lewej strony, mniej więcej milę od miejsca, w którym się znajdowali, rozciągało się morze, szare i nieruchome jak głaz. W oddali rysowała się ciemna sylwetka iglicy zamku Ordinaca w Hedeby. Corfe wprawnym okiem taksował przeciwnika. - Z tysiąc chłopa, tak jak nam powiedziano. W tym setka jazdy. Poza tym straż książęca i pikinierzy. Nie widać wielu arke-buźników. Drugorzędne wojsko, nie miałoby szans z regularną armią. Te działa... Widzicie? Dwa falkonety. Jeszcze ich nawet nie rozładowali. Ale, na Świętych pańskich, oni chyba naprawdę chcą się bić. - Dzisiaj? - zdziwił się Ebro. - Teraz, chorąży. W tej chwili. Podszedł do nich Andruw. - Chyba sobie powalczymy. Jeżeli będziemy tu czekać, Ordi-nac sam do nas przyjdzie, chociaż, jak patrzę na tę tłuszczę, to nie wiem, czy pół dnia mu wystarczy, żeby ustawić szyki. Ludzie pobierali ze stojaków broń i kręcili się bez celu, a rozpaczliwie gestykulujący oficerowie usiłowali zaprowadzić odrobinę ładu w tej ludzkiej masie. Jedyny dobrze zorganizowany oddział stanowiła książęca straż przyboczna: stanęli w dwuszeregu, konno, osłaniając resztę oddziałów do czasu, aż zajmą pozycje. Corfe błyskawicznie ocenił sytuację. Nieprzyjaciel miał przewagę liczebną i spodziewał się, że zepchnie intruzów do defensywy. 306 Wojsko Corfe'a zajmowało pozycję powyżej dna doliny, a zatem łatwiejszą do obrony, nie miało natomiast broni palnej. Wróg mógłby się bezpiecznie zbliżyć na odległość strzału i ostrzeliwać Corfe^ przez pół dnia, grożąc mu atakiem kawaleryjskim z flanki, gdyby próbował szturmem wziąć pozycje arkebuźników. - Atakujemy - stwierdził. - Andruw, Ebro, idźcie do swoich tercios. Marsch, przekaż ludziom, że szturmujemy z marszu. Musimy rozbić wojsko Ordinaca, zanim się przygotuje. - Ale kawaleria... - zaczął Ebro. - Otrzymaliście rozkaz, chorąży. Marsch, oddziel ostami szereg i trzymaj go w rezerwie. Dam znać, gdybym go potrzebował. Czy to jasne? Olbrzymi barbarzyńca skinął głową i zaczął się przepychać na tyły. - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz, Corfe? - spytał Andruw. - Nie mogę tu siedzieć i czekać bezczynnie. To nasza jedyna szansa. Musimy działać szybko, więc ruszymy truchtem. Trzeba ich zaskoczyć, dopóki są w proszku. - Półtorej mili truchtem? W takiej zbroi? - Andruw był pełen wątpliwości. - Dadzą sobie radę. No, do roboty. Pierwszy ruszył sztandar. Dzięki temu żołnierze mieli chwilę na zapięcie hełmów i poluzowanie mieczy w pochwach. Potem cała formacja drgnęła. Corfe nauczył barbarzyńców kilku nor-mannijskich komend i jedną z nich wykrzyczał teraz, podkreślając ją wymachem szabli: - Biegiem! Barbarzyńcy przyspieszyli kroku. Masa ludzi wydawała dźwięk jak ruchomy kram kowalski. Na miękkim, opadającym stoku szyk się zagęścił, ziemia pod stopami żołnierzy szybko zmieniła się w błoto. Marsch prowadził odwody w zwartym szyku, w pewnej odległości za głównym oddziałem. Wysiłek z początku był nieznaczny, gdyż teren opadał, później jednak nogi zaczęły ciążyć, płuca rozpaczliwie walczyły o haust powietrza, ciężar zbroi wgniatał w ziemię. Corfe zdawał sobie sprawę, że jego ludzie zmęczą się, nim wejdą do walki, ale liczył na dezorganizację w szeregach wroga i był skłonny zaryzykować. 307 Pierwsze pół mili mieli za sobą. Biegli w milczeniu, było słychać tylko szczęk metalu, mlaskanie błocka i ciężkie oddechy. Oszczędzali siły. Musieli się obejść bez bojowych okrzyków. Trudno jest jednocześnie walczyć i zmuszać mózg do wysiłku - ale myślenie, układanie i bieżąca weryfikacja planów pozwalają przynajmniej zapomnieć o bólu. Stojący w dwuszeregu ciężkozbrojni jeźdźcy nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Manewr Corfe'a całkowicie ich zaskoczył. Kiedy zagrała trąbka, pchnęli konie ostrogami, zmuszając je do jazdy w górę stoku. Mocno obciążone zwierzęta poszły szybkim truchtem, ale na rozmiękłym i pochyłym gruncie nie mogły się bardziej rozpędzić. Konnym pozostało liczyć na to, że wątłym impetem i ciosami lanc przełamią szyk napastników. Z płuc barbarzyńców dobył się gardłowy wrzask i armie zderzyły się z łoskotem - prące pod górę konie i spadająca na nie piechota. Żołnierze Corfe'a zachwiali się, opancerzeni jeźdźcy wbili się w szereg pieszych klinami ciała i stali. Corfe widział, jak jeden z jego ludzi został przeszyty lancą na wylot i odrzucony na bok niczym wypatroszona ryba. Ale impet kawalerii szybko się wyczerpał. Żołnierze Corfe'a łapali konnych za lance, ściągali z siodeł, dźgali w pachy i pachwiny i podcinali ścięgna koniom, które padały z kwikiem i miażdżyły pod sobą jeźdźców. A jeśli już któryś kawalerzysta znalazł się na ziemi, nie było dla niego ratunku. Ciężka zbroja nie pozwalała mu wstać i czekał bezradnie, aż jakiś dzikus zedrze mu hełm i poderżnie gardło. Walka nie trwała długo. Dwuszereg konnych porwał się i podzielił na małe skupiska, które szybko padły pod naporem piechoty. Ze dwadzieścia oszalałych z bólu koni, bez jeźdźców, pogalopowało w dół stoku. Wraz z nimi uciekły niedobitki lansjerów, które zdołały utrzymać się w siodle. - Formować szyk! - ryknął Corfe. Barbarzyńcy porzucili grabienie zabitych, stanęli w szyku, wyrównali szeregi. - Biegiem! Znów ruszyli truchtem. Corfe nie miał pojęcia, jakie straty poniosła jego mała armia, ale na razie nie miało to znaczenia. 308 Musieli zaskoczyć resztę wrogiego wojska, nim na dobre rozwinie skrzydła. Zbroja przestała mu ciążyć. W czasie tej krótkiej, brutalnej utarczki nie zadał ani jednego ciosu; jako dowódca trzymał się na uboczu, aby mieć pełny przegląd sytuacji i w porę sięgnąć po dowodzone przez Marscha rezerwy. Teraz przepełniał go bojowy zapał, lodowate poczucie wszechmocy, które zna każdy, kto otarł się o śmierć. Barbarzyńcy pędzili po zboczu wzgórza, tym razem z nieludzkim wyciem na ustach. Książęca armia tworzyła zbitą masę ludzką; część żołnierzy zdążyła sformować szyk, część zbiła się w bezładną kupę. Tercio pikinierów wystawiło długie, mordercze drzewca na spotkanie z szarżującą piechotą. Żołnierze Corfe'a runęli na wroga w pełnym biegu. Impet uderzenia zbił wojsko Ordinaca w jeszcze ciaśniejszy tłum. W paru miejscach dało się słyszeć salwy, ale większość ar-kebuźników ostrzeliwała się na własną rękę, bez ładu i składu. Może książę zginął w szarży kawalerii, pomyślał Corfe. W każdym razie nie widział dowódcy, który kierowałby poczynaniami oficerów, gdy ci usiłowali zapanować nad swoimi tercios. Oddział pikinierów utrzymał szyk. Barbarzyńcy próbowali mieczami odbić długie drzewca na boki, przepchnąć się głębiej i złamać formację nieprzyjaciela, ale od razu nadziewali się na piki, które żołnierze z drugiego szeregu wystawili ponad ramionami stojących z przodu towarzyszy. W innych miejscach żołnierze Corfe'a zepchnęli spanikowany tłum do defensywy, ale w walce z pikinierami ponosili ciężkie straty. Pułkownik wycofał się z pierwszego szeregu na tyły, gdzie czekał na niego Marsch z odwodami. Nie mógł się doczekać, kiedy wejdzie do akcji. - Za mną! - rozkazał Corfe i ruszył biegiem. Obeszli łukiem główny front walki i zaszli nieprzyjaciela z flanki. Tam natknęli się na kompanię arkebuźników, których ktoś przewidująco ustawił na skrzydle, ale barbarzyńcy wpadli między strzelców jak czerwone diabły, zanim ci zdążyli oddać choć jedną salwę. Dźgali i kłuli bez opamiętania i po krótkiej chwili strzelcy podali tyły. Corfe poprowadził swoich ludzi przez 309 książęcy obóz. Po drodze rozrzucali kopniakami ogniska i podcinali linki namiotów. W końcu zaszli wroga od tyłu, gdzie - o dziwo - nie wystawiono nawet straży. Falanga pikinierów wyglądała jak nastroszony jeżozwierz. Ludzie Corfe'a wciąż napierali na zwartą kolumnę, ale padali jak muchy. - Do ataku! - zawołał i setka świeżych wojowników uderzyła na tyły pikinierów. Pikinierzy nie mieli szans. W ordynku byli groźni, ale po przełamaniu szyku stawali się bezradni jak dzieci, a nieporęczna broń tylko im przeszkadzała. Rezerwowe tercio Corfe'a wyrzynało ich dziesiątkami, aż rozniosło cały oddział w puch. Bitwa została wygrana - co do tego Corfe nie miał wątpliwości, chociaż wzięci w kleszcze buntownicy jeszcze gdzieniegdzie stawiali opór. Książęca armia straciła wszelkie pozory militarnego ładu i przeobraziła się w tłum zwyczajnych ludzi, walczących z czerwonymi demonami o życie. Uciekających żołnierze Corfe^ ścinali jak zboże. - Zwycięstwo jest nasze! - powiedział Andruw, przekrzykując bitewny zgiełk. - Kapitalny manewr! I ci ludzie... - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Barbarzyństwo też potrafi być cnotą. Zwycięstwo. Miało słodki smak, chociaż pokonani byli, jak Corfe, Torunnanami. Smakowało lepiej niż wino i kobiety. Uniesienie, które w tej chwili czuł, pozwalało zapomnieć o wszelkich wątpliwościach. - Niech się boją - powiedział do Andruwa. - Jeśli będzie trzeba, pogonimy ich aż do Hedeby. Nie można im dać ani chwili wytchnienia, bo się pozbierają i sformują szyki. Za nimi, Andruw. Andruw wskazał mu rozwrzeszczanych, pałających żądzą mordu dzikusów, którzy z własnej inicjatywy rzucili się w pościg. Odwrót książęcych wojsk przerodził się w krwawy koszmar. - Nawet gdybym chciał, chyba nie zdołałbym ich powstrzymać, Corfe. 310 Do wieczora było po wszystkim. Po tym, jak arystokracja z Hedeby została przetrzebiona w bitwie, kat poddał miejscową cytadelę. Corfe zakwaterował swoich ludzi w zamku. Resztki sił księcia Ordinaca poszły w rozsypkę i przepadły gdzieś po okolicznych wsiach i wzgórzach. Wielu żołnierzy, wyczerpanych i niezdolnych do dalszej ucieczki, poddało się na rynku; zamknięto ich w lochach zamku. Mieszkańcy miasta, przerażeni widokiem niecodziennie ubranych i żądnych krwi barbarzyńców, nie odmawiali im jedzenia, napitków ani innych łupów, chociaż Corfe wydał stanowczy zakaz naprzykrzania się cywilom. W Aekirze napatrzył się na takie rzeczy, że nie mógł tolerować podobnych zachowań u swoich żołnierzy. Zginęło czterystu ludzi księcia. Dalszych dwustu rannych wyło z bólu, dogorywając na polu bitwy; większość z nich miała podzielić los padłych wcześniej towarzyszy. Corfe stracił niespełna stu żołnierzy. Największe straty poniosło tercio, które uderzyło od frontu na pikinierów. Ordinac miał przyzwoicie zaopatrzoną spiżarnię i zwycięzcy wyprawili wieczorem prawdziwą ucztę. Wszyscy zdolni do jedzenia i picia zasiedli przy długich stołach w sali biesiadnej, obsługiwani przez zastraszonych służących; Corfe dopilnował, żeby przy kolacji usługiwali sami mężczyźni. Żołnierze jedli, pili i przechwalali się osobistymi dokonaniami w niedawnej bitwie. Cała ta scena była jak żywcem wyjęta z dawnych, bardziej prymitywnych czasów, kiedy sławę w boju przedkładano ponad wszystko. Corfe szczególnie jej nie cenił, ale postanowił dać im się wy-szaleć. Zasłużyli na to. Rozbawił go widok Ebro, który z wypiekami na twarzy bratał się z towarzystwem; widać było, że odprężył się, uszedłszy cało z pierwszej w życiu bitwy. Śmiał się do rozpuku z żartów opowiadanych w języku, którego nie rozumiał. Corfe wyszedł z zadymionej sali na staromodne blanki zamku. Zapatrzył się na miasto i otaczające go tereny, śpiące teraz pod gwiazdami. Na wzgórzu nad Hedeby jarzyła się słaba czerwonawa poświata: na jego rozkaz mieszczanie zawlekli w to miejsce wszystkich poległych i spalili ciała na stosie. Legli tam pospołu torunnańscy żołnierze, ich książę, a także barbarzyńcy, którzy 311 ich pokonali. Corfe dziękował w duchu losowi, że jego Felimbri nie są przywiązani do żadnych skomplikowanych rytuałów pogrzebowych: wystarczało im, że trup spłonie na stosie z mieczem w ręce. Dziwni to byli ludzie. Dziś prawie ich pokochał, po tym jak poszli za nim bez wahania i bez słowa skargi. Taka lojalność była warta każdych pieniędzy. Usłyszał kroki za plecami, a po chwili stanęli przy nim An-druw i Marsch. Ten drugi przyniósł na wpół opróżniony bukłak. - Już pijany? - zdziwił się Andruw, chociaż sam sobie powinien zadać takie pytanie. - Chciałem odetchnąć świeżym powietrzem. Co was tu sprowadza? Nie bawicie się z innymi? - Chcieliśmy się napić z dowódcą - odparł z powagą Marsch. Pił równo przez cały wieczór, ale nie było po nim tego znać. Podał bukłak Corfe'owi, który pociągnął łyk cienkiego, kwasko-watego wina z winnic na południu Torunny. Ów smak budził wspomnienia z młodości. Corfe pochodził właśnie z tych okolic, chociaż tak długo stacjonował na wschodzie, że zapomniał o rodzinnych stronach. Gdyby odpowiednio wcześnie nie wstąpił do królewskiej armii, mógłby spłonąć dziś na tym stosie. Poległby w obronie swojego seniora, w wojnie, o której nic nie wiedział i która w ogóle go nie obchodziła. - Posterunki rozstawione? - spytał Andruwa. Haptman zamrugał jak sowa. - Tak jest, pułkowniku. Pół mili za miastem, trzeźwi jak świnie, na najlepszych koniach z tutejszych stajni. Corfe... Chcieliśmy z tobą porozmawiać. - Andruw objął pułkownika. - Wiesz, co znaleźliśmy? -Nie. Co? - Konie - odparł Marsch. - Mnóstwo koni, pułkowniku. I to dużych. Nadawałyby się na bojowe rumaki. Ten wasz książę najwyraźniej lubił konie. W stadninach na pohidnie od miasta jest ponad tysiąc sztuk. Wiemy od służących. Corfe odwrócił się i spojrzał mu w oczy. - Do czego zmierzacie, chorąży? - Moi ludzie rodzą się w siodle. Walczymy konno. A i tak już nosimy pancerze ciężkiej jazdy... - Marsch zawiesił głos. 312 - Jazda... Dobrze. Sam byłem kiedyś kawalerzystą. Andruw wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wiesz o tym, że mienie zdrajców należy do korony? Ale z drugiej strony nie sądzę, żeby Lofantyr upominał się o jakieś marne chabety. I tak był wobec nas wystarczająco skąpy. Corfe zapatrzył się w przełamany łuną zmrok. Stos pogrzebowy przypominał zerkające ku niemu oko. - Walcząc konno, bylibyśmy bardziej mobilni - przyznał. -I groźniejsi. Ale musielibyśmy wlec za sobą tabor: kuźnię polową, kowali... - Mamy ludzi, którzy umieją podkuć i wyleczyć konia. Felimbri cenią swoje wierzchowce wyżej niż żony. Marsch nie żartował, ale Andruw zachłysnął się winem i ryknął śmiechem. - Upiłeś się - skarcił go Corfe. Andruw zasalutował. - Tak jest, pułkowniku. Przepraszam, Marsch. Napijmy się jeszcze. Stali na blankach, popijając na zmianę z bukłaka i mrużąc oczy przed zimnym wiatrem znad morza. - Dobrze - rzekł w końcu Corfe. - Weźmiemy konie. Będziemy mieli osiem szwadronów kawalerii. Zabierzemy też luzaki na zapas, po jednym na głowę. Muły poniosą paszę - ziarna jest w mieście w bród — i wyposażenie kuźni. A potem... - Co potem? - spytali Andruw i Marsch jednym głosem. - Ruszymy do Staed, do księcia Narfintyra. Uprzedzimy wojsko Lofantyra i zobaczymy, co wskóramy. Andruw gwałtownie otrzeźwiał. - W mieście ludzie gadają, że Narfintyr ma trzy tysiące żołnierzy. - Liczby są bez znaczenia. Jeżeli wojacy Narfintyra są podobni do tych, z którymi ścięliśmy się dzisiaj, nie mamy się czym martwić. Wzeszedł księżyc - cienki, srebrny rogalik. Marsch mu się pokłonił. - Nazywamy go „Obliczem Kerunnosa" - wyjaśnił, widząc pytające spojrzenia Torunnan. - To światło nocy i zmierzchu, blask 313 ginących ludów. Moje plemię prawie całkowicie wyginęło. Kiedyś liczba wojowników szła w tysiące, dziś zostało nas kilkuset, do tego garstka chłopców i starców, którzy uszli wysoko w góry. Jesteśmy ostatni. - Walczymy z wami od pokoleń - przyznał Corfe. - Wcześniej tępili was Fimbrianie, a przed nimi Konni Merducy. - To prawda. My, Felimbri, walczymy z całym światem, ale nasz czas dobiega końca. Dobrego końca. Stoczyliśmy piękną bitwę i stoczymy ich jeszcze niemało, zanim ostatni z nas zginie z mieczem w ręku, jako wolny człowiek. Niczego więcej nie pragniemy. - Nie masz racji - odezwał się nieoczekiwanie Andruw. - To jeszcze nie koniec. Nie czujesz tego? Świat się zmienia, Marsch. Jeżeli dożyjemy starości, zobaczymy, jak ta przemiana się dokona. Co więcej, będziemy wiedzieli, że dokonała się także dzięki nam. Nasze dzisiejsze dzieło, choć skromne, będzie miało ogromny wpływ na przyszłość... Jestem pijany, przyjaciele. Nie słuchajcie mnie. Corfe klepnął go w plecy. - W pewnym sensie masz rację. To dopiero początek. Czeka nas długa droga, jeśli tylko wystarczy nam sił, żeby ją przemierzyć. I tylko Bóg jeden wie, dokąd nas ona zaprowadzi. - Za tę drogę. - Marsch uniósł już prawie pusty bukłak. - Za drogę. Po kolei napili się z bukłaka, jak bracia. DWADZIEŚCIA CZTERY Odór spalenizny jak czarna mgła wisiał nad Abrusio i snuł się daleko ponad morzem. Pożar został opanowany. Ogień dopalał się w odciętym od reszty miasta rejonie, który przywodził na myśl najstraszniejsze wizje piekieł. Zatopione w huczącym morzu płomieni ostały się jeszcze nieliczne kamienne budynki, wypalone i pozbawione dachów, jednak większość domów, zbudowanych z lichej cegły, zawaliła się pod wpływem gorąca. Niegdyś kwitnące, gęsto zaludnione dzielnice zmieniły się w pola gruzu i zgliszczy, smagane dogasającymi płomieniami, które - niesione wiatrem - zdawały się szukać nowego pokarmu. Ustały też uliczne walki. Strony konfliktu wycofały się do swoich siedzib, wyraźnie oddzielonych wypalonym pasem ziemi niczyjej. Większość królewskich żołnierzy zajęła się ewakuacją mieszkańców za mury; część wyburzała dalsze fragmenty Dolnego Miasta, aby uniemożliwić płomieniom dotarcie nad morze. - Całkiem nieźle nam idzie - stwierdził z zadowoleniem Sa-stro di Carrera. Z balkonu ulokowanego wysoko na ścianie pałacu królewskiego rozciągał się doskonały widok na Dolne Miasto. Ta część Abrusio w połowie legła w gruzach. - Chyba przetrzymaliśmy napór wroga - przytaknął mu prezbiter Cuiirion. - Straciliśmy jednak z oczu część floty, całkiem silną eskadrę. Nie wiemy dokąd Rovero ją posłał. Może szykuje jakąś nową sztuczkę. Większość okrętów marynarki wyszła zresztą z Wielkiego Portu i rzuciła kotwicę w głębi zatoki. Obawiam się rychłego ataku na zaporę. 315 - Niech spróbują - prychnął lekceważąco Sastro. - Każdy fort na falochronie mieści dwadzieścia ciężkich dział. Jeżeli Rovero będzie chciał sforsować wejście do portu, dostanie się w krzyżowy ogień. Z jego okrętów nie zostaną nawet drzazgi. Wygraliśmy, Quirionie. Powinniśmy zażądać ich kapitulacji, postawić warunki i sprawdzić, czy podejmą negocjacje. Quirion pokręcił głową. - Mam wrażenie, że na razie nie spieszy im się do rozmów. W przeciwieństwie do nas dysponują jeszcze całkiem sporą siłą. Niedługo znów zaatakują, być może od strony oceanu. Musimy być czujni. - Jak sobie życzysz. Co z moją koronacją? Mam nadzieję, że nic jej nie przeszkodzi. Quirion spojrzał na Sastro z niedowierzaniem. - Trwa wojna, lordzie Carrera. Doprawdy, to nie jest najlepsza chwila na ceremonie. - Koronacja to coś więcej niż zwykła ceremonia, drogi prezbiterze. Nie sądzisz, że gdyby Abrusio miało prawowitego króla, namaszczonego przez Kościół, łatwiej byłoby przekonać buntowników do złożenia broni? Quirion nie od razu odpowiedział. Z miasta dobiegał odgłos rzadkich wystrzałów z arkebuzów, kiedy żołnierze na posterunkach ostrzeliwali się z bezpiecznej odległości, ale w porównaniu z piekłem ostatnich dni Abrusio wydawało się ciche i spokojne. - Ma pan trochę racji - przyznał w końcu. - Kłopot w tym, że na razie i tak nie będziemy w stanie urządzić koronacji z należytą pompą. Naszych ludzi całkowicie pochłania walka o utrzymanie tego, co zdobyliśmy. - Naturalnie. Chciałem tylko, byś o tym pamiętał. Im szybciej zapełnimy tę lukę, tym lepiej. Quirion pokiwał głową i odwrócił się. Oparty o balustradę, powiódł wzrokiem po zmaltretowanym mieście. -Podobno w pożarze zginęło pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców - powiedział. - Do tego dochodzą polegli w walkach. I nie wiem, jak pan się z tym czuje, lordzie Carrera, ale mnie ich śmierć ciąży na sumieniu. 316 - To heretycy. Szczury z rynsztoków. - Sastro nie krył pogardy. - Kto by się nimi przejmował? Nie zadręczaj się, Quirionie. Kraj tylko na tym zyskał. - Być może. - Nie zechciałbyś zapoznać mnie z planem obrony Górnego Miasta? - Naturalnie, lordzie Carrera - przytaknął znużonym głosem prezbiter. Kiedy jednak cofnął się od balustrady, opadły go wątpliwości. Co też najlepszego zrobił w Abrusio? Jakiego potwora zamierzał osadzić na tronie? Chwila wahania szybko minęła. Przeszli z Sastro do pałacowej sali sztabowej, w której czekali już na nich oficerowie. Zdaniem lady Jemilli żaglowce nie miały w sobie nic pięknego. Były po prostu wyrafinowanymi narzędziami tortur, zdanymi na łaskę żywiołu, który - zdałoby się - został stworzony specjalnie po to, by uprzykrzyć jej życie. Zdarzały się jednak takie chwile, kiedy mogła domyślać się przyczyn, dla których mężczyźni darzyli żaglowce taką czcią i szacunkiem. Musiała przyznać, że i na niej robią czasem wrażenie. Przechadzała się po pokładzie rufowym Opatrzności, okrętu flagowego w eskadrze Rovero i Abeleyna. Gdyby, zamiast wpatrywać się w rozkołysany horyzont, skoncentrowała się na smagającym jej policzki chłodnym wietrze, spacer mógłby być całkiem przyjemny. Wiedziała jedno: nie mogła zwymiotować w takim miejscu, na oczach pięciuset marynarzy i żołnierzy, którzy zerkali na nią ukradkiem. Okręt flagowy był piękną, dwupokładową, czteromasztową ka-raką z wysokimi kasztelami i blisko pięćdziesięcioma działami. Widziana od rufy Opatrzność- ze złoceniami i kasztelem rufowym zawieszonym nad pianą kilwateru - do złudzenia przypominała barokową fasadę kościoła. Kiedy jednak spojrzało się na jej pokłady, robiła zgoła odmienne wrażenie. Deski posypano piaskiem, żeby artylerzyści i żeglarze nie ślizgali się na własnej krwi, kiedy zacznie 317 się jatka. Działa wytoczono na stanowiska, wolnopalny lont tlił się w otwartych pojemnikach przy piętach masztów, otulając okręt chmurą gryzącego dymu. Wszyscy byli gotowi do walki. Od Abrusio dzieliły ich jeszcze nieco ponad trzy mile. Admirał powiedział Jemilli, że płyną z prędkością sześciu węzłów i za niecałe pół godziny powinni zobaczyć wieże miasta. Wtedy będzie musiała zejść pod pokład, w ciemność cuchnącą wodą z zęzy i ludzką ciżbą - charakterystycznym odorem każdego okrętu wojennego. Chłonęła więc na zapas świeże powietrze, szykując się do czekającej ją ciężkiej próby. Dołączył do niej Abeleyn. Miał na sobie czarny półpancerz ze srebrnym grawerunkiem, w pasie przewiązał się szkarłatną szarfą. Wyglądał iście po królewsku, kiedy tak stał na pokładzie; jedną rękę oparł na rękojeści miecza, w drugiej trzymał hełm, który miał włożyć przed walką. Jemilla odruchowo dygnęła przed nim. Wydał jej się wyższy niż zwykle. Pierwszy raz dostrzegła siwe pasma w czarnych lokach na jego skroni. - Widzę, że korzystasz z ostatnich chwil swobody, pani - powiedział takim tonem, że Jemillę przeszedł dreszcz. - Tak, Wasza Wysokość. Dobrze wiesz, panie, że marna ze mnie żeglarka, ale gdybym tylko mogła, chętnie zostałabym tu, na pokładzie. - Nie wątpię. - Abeleyn uśmiechnął się i na chwilę stracił całą swą monarszą powagę. Znów stał się zwykłym młodym chłopcem. - Widywałem marynarzy, którzy cierpieli na chorobę morską, ale na dźwięk armat natychmiast zapominali o swojej przypadłości. Ot, jeden z sekretów ludzkiej natury. Będę jednak spokojniejszy, wiedząc, że ty, pani, jesteś bezpieczna. - Egoistka ze mnie. - Skłoniła się lekko. - Myślę tylko o sobie, przez co czasem zapominam o brzemieniu, które dźwigam. O królewskim potomku. Nie mogła się powstrzymać, żeby mu o tym nie przypomnieć, choć wiedziała, że nie będzie zachwycony. I rzeczywiście. Jego twarz stężała. Chłopiec zniknął bez śladu. - Zejdź pod pokład, pani. Jeszcze najdalej pół szklanki i znajdziemy się w zasięgu ulokowanych na brzegu baterii. 318 - Jak sobie Wasza Wysokość życzy - odparła potulnie Jemilla, ale po drodze do drabinki musnęła jeszcze jego rękę. - Uważaj na siebie, Abeleynie - szepnęła. Uścisnął przelotnie jej dłoń i uśmiechnął się - lekko, samymi wargami. - Nie omieszkam. Eskadra mknęła naprzód; żagle wszystkich jednostek wydymały się w zgodnym rytmie, reagując na proporce sygnałowe wywieszane na okręcie flagowym. Opłynęli właśnie ostatni cypel i w oddali rysowało się Wzgórze Abrusio, rozpostarte na jego stokach miasto i flota, stojąca w gotowości na redzie. Mimo że Abeleyn domyślał się, jaki czeka go widok, i tak był wstrząśnięty. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że cała stolica legła w gruzach. Zgliszcza zajmowały ogromne połacie terenu, gdzieniegdzie wciąż tlił się ogień, tylko zachodnie nabrzeża i Górne Miasto wyglądały na nietknięte. Stare Abrusio zostało doszczętnie zniszczone. Na widok eskadry we flocie zapanowało poruszenie: blisko czterysta okrętów salwą oddało hołd królowi. Buchnęły kłęby dymu, trysnęły ogniste jęzory, grzmot poniósł się nad lądem i oceanem. Monarcha wracał do swojego królestwa. Salut stał się zarazem sygnałem do rozpoczęcia bitwy. Nim przebrzmiały jego echa, hebriońskie okręty rozwinęły żagle i podniosły kotwice. Zamiast ślepaków do dział załadowano prawdziwe kule. Rozpoczęło się bombardowanie fortów osłaniających wejście do portu. Kto nie słyszał tej ogłuszającej kanonady, ten tak naprawdę nie ma o niej zielonego pojęcia. Baterie dział w fortach i na murach miejskich odpowiedziały ogniem. Kiedy eskadra Rovero zbliżyła się ostrożnie do wschodniej części Dolnego Miasta, gdzie żołnierze piechoty morskiej mieli zejść na ląd, Abeleyn dostrzegł fontanny wody przed dziobami idących przodem okrętów. Pierwsze strzały dosięgły celu; strzaskane kulami stengi waliły się na pokład, wlokąc za sobą takielunek i wydęte wiatrem płótna; pociski siekły nadburcia, dębowe drzazgi cięły powietrze jak kartacze -ale potężne okręty straży przedniej nieubłaganie parły do przodu, ostrzeliwując z bombard fortowe kazamaty. 319 Jedna z karak straciła wszystkie maszty: olbrzymie drzewca zwisały połamane z burty. Przechylona pod ich ciężarem, zboczyła z kursu i chwilę później zderzyła się z sąsiednią jednostką. Blade chmury dymu coraz skuteczniej przesłaniały widok, uniemożliwiając Abeleynowi śledzenie bitwy o nadmorski mur. Miało się wrażenie, że cały Wielki Port na długości mili zmienił się we wrzący kocioł. Kiedy wiatr rozwiewał na chwilę buchającą z niego parę i spychał ją niczym burzową chmurę nad wzburzone krótką falą morze, z oparów wyłaniały się maszty i żagle. Działa Opatrzności grzmiały bez przerwy, przygotowując grunt pod desant. Piechota morska stała w równych szeregach na pokładach okrętów. Żołnierze modlili się szeptem, poprawiali zbroje, ściskali mocniej broń: trzy tysiące ludzi, którzy mieli zająć wschodnią połowę Abrusio i wyrąbać sobie drogę do pałacu. Zdaniem Abeleyna było ich żałośnie mało. Pocieszał się myślą, że kiedy flota zajmie port, wojska Mercado ruszą przez zgliszcza i rozpoczną równoległe natarcie od zachodu. Przy odrobinie szczęścia ludzie Rovero nie powinni napotkać zbyt silnego oporu. Od murów wschodniego Abrusio dzieliły ich najwyżej trzy kable. Woda w tym miejscu miała co najmniej siedem sążni głębokości, więc nawet karaki mogły podejść do brzegu i wesprzeć desant ostrzałem z bliskiej odległości. Marynarze w pocie czoła podczepiali szalupy do bomów, wywieszali je za burtę i spuszczali na wodę, a wszystko to przy wtórze niemilknących salw burtowych i odpowiadającej im kanonady baterii na lądzie. Abeleyn chwycił się mocniej relingu i nawet nie mrugnął okiem, kiedy pociski zaczęły gwizdać mu nad głową. Jedna z szalup, trafiona kulą, rozbryznęła się deszczem drzazg i krwi; fragmenty ciał poleciały we wszystkie strony, liny pękły z trzaskiem. Praca jednak trwała i inne łodzie jedna po drugiej lądowały na wodzie. Było ich dość, by pierwsza fala desantu liczyła ponad tysiąc ludzi. - Szalupa czeka, Wasza Wysokość - krzyknął admirał Rove-ro. Jego wykrzywione usta były chyba stworzone do wzmacniania głosu w bitewnym tumulcie. Abeleyn skinął głową. Ścisną) rękę sierżanta Orsiniego, który nagle się przy nim pojawił, przełożył nogę ponad nadburciem 320 i zaczaj schodzić po sznurowej drabince. Metr od niego marynarze odpalali rarogi, odtaczali je od ambrazur, ładowali i z powrotem wciągali na stanowiska niczym potwory, które po chwili swobody należało ponownie spętać. Kiedy znalazł się na łodzi, serce biło mu tak głośno, że niemal zagłuszało wystrzały. Szalupa była pełna ludzi z wiosłami, arke-buzami, mieczami i drabinami w rękach. Abeleyn przepchnął się na dziób, gdzie przykucnęli drabiniarze. Dał znak sternikowi i wraz z tuzinem innych łodzi odbili od burty górującej nad nimi karaki. Wiosła zanurzyły się w wodzie, szalupy zaczęły ciąć spienioną od wystrzałów toń. A potem wszyscy poza wioślarzami mogli już tylko siedzieć bezczynnie i czekać, aż dopełzną do murów. Na wodę spuszczono dziesiątki łodzi; stłoczone w nich mrowie ludzi musiało o własnych siłach pokonać strefę śmierci, dzielącą okręty od nadmorskich murów. Rejs przez wzburzone krótką falą wody pochłonął niewiele ofiar. Salwy z karak zdławiły baterie na murach; okręty były jak kwoki, które skrzydłami osłaniają kurczęta. Abeleyn miał wrażenie, że wystarczyłoby unieść rękę, by złapać armatnią kulę -tak gęsto śmigały im nad głowami. Z przerażeniem skonstatował, że robi mu się niedobrze. Kilku płynących z nim ludzi już wymiotowało za burtę. Nerwy mieli napięte jak postronki. Wszystko przez to nieznośne czekanie. Abeleyn przełknął podchodzącą mu do gardła gryzącą żółć. Królom nie wolno okazywać takich słabości. Wreszcie dotarli do muru. Dziób szalupy zachrobotał o wygładzone przez wodę kamienie. Na głowy sypały im się odłamki kamieni i fragmenty zaprawy, wyłupywane z murów przez kule wystrzeliwane z karak. Artylerzyści admirała do ostatniej chwili zwlekali z podniesieniem celowników, aby jak najdłużej osłaniać desant i zmagających się z drabinami żołnierzy. Ci zaś wyprostowali się i podnieśli swój nieporęczny oręż: pięt-nastostopową drabinę, opatrzoną stalowymi hakami, które zgrzytnęły o ściany kazamatów. Chwiali się, podtrzymywani przez towarzyszy w rozkołysanej szalupie, aż udało im się zaczepić haki o krawędź blanków. 321 Abeleyn rozepchnął żołnierzy i pierwszy wdarł się na drabinę. Golophin i Mercado złajaliby go za taką brawurę, ale wiedział, że nie ma wyboru. Król powinien prowadzić swoich ludzi do boju; jeżeli oni są gotowi za niego ginąć, musi okazać się godny tego poświęcenia. Był tak skoncentrowany na swoich rozmyślaniach, że przez myśl mu nie przeszło, że żołnierze mogliby za nim nie ruszyć. Kostucha szczerzyła zęby w uśmiechu i chichotała za jego plecami, a nogi ciążyły mu jak ołów, kiedy wyobraził sobie własne ciało podziurawione kulami, posiekane mieczami i unoszące się na powierzchni czerwonego od krwi morza; jego życie dobiegłoby końca, jego wizja świata - wyjątkowa i niepowtarzalna -przepadłaby raz na zawsze. Serce tłoczyło krew ze zdwojoną energią, aż przed oczami mignęły Abeleynowi czerwone plamy. Wyciągnął miecz. Pancerz ciążył mu nieznośnie, kiedy niezgrabnie, pomagając sobie wolną ręką, wspinał się po drabinie. Dyszał ciężko, jakby płuca nie nadążały z dostarczaniem ciału powietrza. Spadający kamień trafił go w bark i omal nie strącił z drabiny. Podniósłszy wzrok, ujrzał wychylonego ponad blankami Rycerza--Bojownika, który przyglądał mu się wzrokiem szaleńca. Abeleyn zmartwiał, bezradny, ale w tej samej chwili twarz Bojownika zmieniła się w krwawą miazgę: dosięgła go oddana z szalupy salwa z ar-kebuzów. Upadł i zniknął za blankami. Abeleyn ruszył dalej. W końcu znalazł się na szczycie murów: zobaczył biegających w popłochu ludzi, zdjęte z lawet działa, sterty gruzu, luki w szeregach obrońców. Pociski z karak świszczały teraz wyżej nad jego głową: artylerzyści dźwignęli lufy rarogów. Ktoś biegł w jego stronę. Miecz w ręce Abeleyna mignął jak błyskawica, zanim król zdążył świadomie zareagować. Odbite w bok ostrze przeciwnika. Kopniak w brzuch. Krzyk napastnika, który spadł z blanków. Tłoczący się za nim żołnierze zajmowali fragment muru, odpierając ataki niezbyt licznych przeciwników. Dopiero teraz Abeleyn zauważył, jak niewielu jest obrońców. Żyję, stwierdził zdumiony. Jesteśmy w forcie. To wszystko dzieje się naprawdę. 322 Coś się w nim zmieniło. Do tej pory bez reszty pochłaniały go rozważania o tym, co powinien zrobić, oraz lęk przed śmiercią i kalectwem; myślał jak zwykły szeregowy, który nagle zdał sobie sprawę z kruchości swojego życia. A przecież był królem. Ludzie chcieli, żeby im rozkazywał. Był za nich odpowiedzialny. Przypomniał sobie morską bitwę, którą stoczył na pokładzie karaki Dietla; wydawało mu się, że od tamtej pory musiało minąć co najmniej sto lat, ale pamiętał radość walki, podniecenie i świadomość własnej niezwyciężono-ści. I nagle - w ułamku sekundy - zdał sobie sprawę, że już nigdy nie będzie się tak czuł. Tamto uczucie miało coś wspólnego z młodością, entuzjazmem i radością życia. Potem jednak ujrzał swoje miasto w ruinie. W łonie kobiety dojrzewało jego dziecko. Tysiące ludzi zapłaciły życiem za to, by mógł nosić koronę. Nigdy nie będzie tak beztroski i nieustraszony jak przedtem. - Za mną! - zawołał. Wróg cofał się spod murów, przez które przelewały się już setki nacierających żołnierzy. Abeleyn wyprowadził swoje wojsko z fortyfikacji Abrusio na ulice miasta. Czekała ich jeszcze krwawa harówka. Golophin obserwował zapierający dech w piersi spektakl, rozgrywający się w udręczonym, spalonym, zbombardowanym, złamanym mieście. Być może wschodnie połacie kontynentu, ze spalonym Aekirem i Wałem Ormanna, pod którym toczyły się zaciekłe walki, dorównywały Abrusio skalą zniszczeń i rzezi, ale nic, co Golophin w życiu widział, nie mogło równać się z tym widokiem. Śledził natarcie królewskiej eskadry na wschodnią część murów. Patrzył, jak flota przypuszcza szturm na forty na falochronie i broniącą wejścia do portu pływającą zaporę. Teraz jednak nie widział dosłownie nic. Nawet magiczne sztuczki nie pozwalały mu przebić wzrokiem kłębów dymu, spowijających złożony z trzech zatok port. Nie widział trzymilowego pasa morza, rozdzieranego armatnimi kulami, nad którym niósł się dudniący grzmot, 323 jakby gdzieś w tych wojennych mgłach rodził się w bólach jakiś nowy, iście tytaniczny stwór. Jego chowaniec dogorywał właśnie gdzieś na pokładzie flagowego okrętu króla. Był zmordowany wypełnianiem zleconych mu przez Golophina misji i iskierka życia ledwie tliła się w jego piersi - smętna resztka dweomeru, który powołał go do życia. W miarę, jak słabł duch wiernego dzikiego ptaka, czarodziejowi też ubywało sił. Śmierć chowańca to nie przelewki - stracić go to jak stracić dziecko, z którym przez cały czas łączyła człowieka pępowina. Golophin czuł się stary i kruchy jak suchy listek. Przenikająca go energia dweomeru przygasła; dużo czasu upłynie, nim znów będzie mógł czynić cuda. Mimo to wściekał się, że musi siedzieć bezczynnie na tarasie Wieży Admiralskiej, gdy ten młody człowiek -jego król i przyjaciel - walczy o swoje dziedzictwo i o miasto, które obaj kochali. Zdrajcy wydarli serce Dolnemu Abrusio, które już nigdy nie będzie takie samo - w każdym razie nie za jego życia. Generał Mercado odłączył od stłoczonych przy stole adiutantów, oficerów sztabowych i gońców i podszedł do Golophina. - Przedarł się przez mur - stwierdził. Jedna połowa jego twarzy wyrażała troskę, druga pozostała niewzruszoną srebrną maską. - To już coś. Udało się przerwać zaporę? - Jeszcze nie wiadomo. - Kanonada w porcie przybrała nagle na sile i Mercado musiał podnieść głos. - Straciliśmy co najmniej cztery duże okręty. W tym piekle rozbitkowie nie mają szans. Zresztą nawet jeśli dopłyną do brzegu, wymordują ich ludzie Carrery. Dwa tysiące żołnierzy. - A jak rozwija się natarcie lądowe? - Powoli. Obrońcy postawili barykady. Moi ludzie, szturmując je, muszą pokonać kawał odsłoniętego, wypalonego terenu. Nie spodziewałbym się tam gwałtownego przerwania frontu. Po prostu związaliśmy pewne siły wroga i już. - Czyli główny impet uderzenia przypada na oddział prowadzony przez Abeleyna? - Na to wygląda. Tylko oni odnieśli jaki taki sukces. Na szczęście prezbiter ma zaledwie cztery tysiące żołnierzy. Nie może w nieskończoność walczyć na dwa fronty, prędzej czy później 324 pęknie. Pozostaje zapytać, ile krwi przyjdzie nam przelać, zanim to nastąpi. - Na Boga, generale, przecież to ruina dla królestwa! Golophin poczuł się słaby, znużony, niepotrzebny. Generał położył mu rękę na ramieniu. - Odpocznij. Tacy jak ty są i będą nam bardzo potrzebni. Czarodziej uśmiechnął się smutno. - Moje życie nie ma już wielkiego znaczenia. Nie ma ludzi niezastąpionych, poza jednym: królowi włos nie może spaść z głowy, Albio. Jeśli coś mu się stanie, cały nasz wysiłek pójdzie na marne. Król też musi zdać sobie z tego sprawę. -Wierzę w niego. Będzie ostrożny. Jest przecież rozsądny, chociaż młody. - Już nie jest młody. Już nie. Front został przerwany. Obrońcy podpalili magazyny, zaczo-powali działa i cofali się na zachód. Ludzie Carrery uciekli pierwsi. Rycerze-Bojownicy do końca osłaniali ich odwrót, zadając ciężkie straty armii Abeleyna: lepiej wyszkoleni, w lepszych pancerzach przeważali w morderczej walce wręcz. Dopiero kiedy król powstrzymał natarcie i przeformował szyk, Bojownicy zostali zepchnięci do obrony i poszli w rozsypkę. Abeleyn oddzielił arkebuźników od pancernych piechurów i poprowadził do natarcia samych strzelców, którzy szybkimi salwami ścinali Rycerzy jak zboże, siejąc panikę w ich szeregach. Ulice zaroiły się od biegających bez ładu i składu ludzi: jedni próbowali ratować życie, inni na nich polowali. Bitwa zrobiła się jednostronna. Front przemieszczał się błyskawicznie. Zdyszany goniec zastał Abeleyna u stóp Wzgórza Abrusio. Król osobiście dowodził pościgiem za niedobitkami wroga: biegł na czele swoich oddziałów i wydawał rozkazy. Goniec musiał złapać go za rękaw, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Co jest? O co chodzi, do cholery?! - Wiadomość od generała Mercado, Wasza Wysokość - wysa-pał posłaniec. - Przesyła pozdrowienia... 325 - Do diabła z pozdrowieniami! Co powiedział? - Rota przerwała zaporę, panie. Okręty weszły do portu. Niedługo zacznie się ostrzał Górnego Miasta, a zaraz potem desant piechoty morskiej. Generał i Golophin błagają, panie, byś nie narażał się bez potrzeby. - Podziękuj im za dobrą radę. A teraz biegnij do portu i dołącz do desantu. Trzeba otoczyć pałac i uniemożliwić zdrajcom ucieczkę. Biegiem! - Tak jest, Wasza Wysokość. Abeleyn zniknął w tłumie podekscytowanych, nacierających żołnierzy. - To koniec - stwierdził Quirion. Sastro był blady jak ściana. - Jak to koniec? Znajdowali się w najwyższej wieży pałacu. Zza murów dobiegały odgłosy wystrzałów z arkebuzów, które mieszały się z hukiem dział i łoskotem osypujących się kamieni i tynku. Kule padały coraz bliżej. W zgiełku bitewnym, do niedawna odległym i jednolitym, dało się słyszeć pojedyncze krzyki i jęki. Odgłosy walki przybliżały się z każdą chwilą. - Linie obrony zostały przełamane, lordzie Carrera, a nasze wojska, nie wyłączając Rycerzy-Bojowników, zmuszone do odwrotu. Okręty nieprzyjaciela przerwały pływającą zaporę i weszły do portu. Wkrótce wycelują rarogi w pałac i zacznie się bombardowanie budynku, w którym się znajdujemy. Zostaliśmy pokonani. - Jakim cudem?! Przecież jeszcze dziś rano szykowaliśmy się do narzucenia pobitemu wrogowi warunków kapitulacji! - To pan, lordzie Carrera, szykował się do takich rozmów. Ja nie wierzyłem, że do nich dojdzie. Abeleyn jest w mieście. Szturmuje pałac, a ludzie pod jego dowództwem walczą jak diabły wcielone. Na ich widok żołnierze tracą ducha. Udałoby się pewnie zebrać resztki naszych sił i bronić się tutaj do końca, może nawet uzyskać coś więcej niż bezwarunkową kapitulację... Nie wiem. Pańscy ludzie pierzchają w popłochu, moi żołnierze również. Posłałem na 326 T ulice oficerów, żeby spróbowali ich przegrupować, ale nie wiążę wielkich nadziei z ich misją. - Musimy uciekać - stwierdził zdławionym głosem Sastro. Wszystkie jego ambicje i marzenia nagle legły w gruzach, ale przynajmniej jeszcze żył... Na pewno uda mu się ujść cało. Nie dopuszczał myśli, że miałby teraz zginąć. - Pałac jest otoczony. Nie wydostaniemy się. Zwłaszcza pan nie powinien na to liczyć. - W głosie Quiriona słychać było delikatną nutę satysfakcji. - Jeśli pana złapią, lordzie, oskarżą o zdradę stanu i zabiją bez ceregieli. Sądzę, że mnie i moich żołnierzy mogą puścić wolno, nie jesteśmy przecież Hebriończykami, ale pańskich ludzi potraktują jak zdrajców. Może pan jeszcze uniknąć upokorzenia i publicznej egzekucji. - Podał Sastro długi, paskudny nóż. - Mam popełnić samobójstwo?! - jęknął Sastro. - Czy tylko to mi pozostało? Mam sobie odebrać życie? - Lepsze to niż koniec, jaki zgotuje panu Abeleyn. - A ty co? Poddasz się bez słowa dyktatowi króla-heretyka? Co na to wielki pontyfik, prezbiterze? - Pontyfik nie będzie rzecz jasna zachwycony, ale lepiej przyprowadzić mu tysiąc ocalałych Bojowników niż stracić wszystkich. Trzeba myśleć o przyszłości. Kiedyś znów staniemy do walki o Kościół. - O przyszłości - powtórzył z goryczą Sastro. Łzy napłynęły mu do oczu. - Pomóż mi uciec, Quirionie. Mam zostać królem Hebrionu. Jestem jedynym kontrkandydatem dla Abeleyna. - Kupił pan sobie tę nominację, lordzie, wystawiając wojsko -odparł ostrym tonem Quirion. - Ale w tym kraju nie brak ludzi lepszej krwi niż pańska. Proszę zakończyć to z godnością. Niech wiedzą, że lord Carrera zginął jak mężczyzna. Sastro rozpłakał się na dobre. - Nie dam rady! Ja miałbym zginąć? Ja, Sastro di Carrera?! To niemożliwe! Na pewno możesz mi jakoś pomóc! - Złapał prezbitera za ramiona, jak tonący chwyta się ratownika. Qui-rion skrzywił się z odrazą. - Pomóż mi, Quirionie! Jestem bogaty, dam ci wszystko, co tylko zechcesz! - Ty skamlący kundlu! Bez chwili namysłu posłałbyś na śmierć sto tysięcy ludzi, a mazgaisz się jak dziecko na myśl o tym, że sam 327 miałbyś zginąć. Na Boga, biedny byłby kraj, w którym zostałbyś królem! Powiadasz, że dasz mi wszystko, czego zapragnę? - Wszystko! Wszystko, na Boga! Mów, czego chcesz? - W takim razie wezmę twoje życie - warknął prezbiter. Pchnął nożem. Sastro wytrzeszczył oczy i zatoczył się na ścianę. - Słodcy Święci... - stęknął. - Zabiłeś mnie. - Owszem, zabiłem. Umrzyj jak mężczyzna, a ja tymczasem poddam Abrusio heretykowi. Quirion odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa. Sastro osunął się na kolana. Twarz miał mokrą od łez. - Quirionie! Chwycił rękojeść noża i spróbował wyciągnąć ostrze z brzucha, ale tylko jęknął z bólu. Palce ześliznęły mu się z zakrwawionej rękojeści. Przewrócił się bokiem na kamienną posadzkę. - Słodki Błogosławiony Święty, pomóż mi - wyszeptał. I umilkł. Bąbel krwi wykwitł mu na ustach, drżał chwilę, a potem pękł, gdy duch ulotnił się z ciała. - Wszędzie nad miastem powiewają białe flagi, Wasza Wysokość - oznajmił sierżant Orsini. - Żołnierze nieprzyjaciela składają broń, wszyscy, nawet Bojownicy. Abrusio jest nasze! - Nasze - powtórzył Abeleyn. Był zakrwawiony, brudny i zmęczony. Szli z Orsinim stromą uliczką ku górującemu nad okolicą ponuremu i strzelistemu opactwu inicjantów. Otaczali ich królewscy żołnierze. Mieli jeszcze broń w rękach, ale radość zwycięstwa rozpromieniała ich twarze. Całkiem niedaleko wciąż spadały kule wystrzeliwane z okrętowych rarogów. Baterie wroga dawno umilkły. Przykucnęli na chwilę, gdy pocisk zdruzgotał ścianę domu niespełna pięćdziesiąt kroków przed nimi. Trafione kilkunastoma kulami opactwo płonęło, spowite kłębami oleistego dymu. - Posłańca! - wychrypiał Abeleyn. W gardle mu zaschło, jakby nałykał się prochu. - Słucham, Wasza Wysokość. 328 - Biegnij do portu i każ admirałowi Rovero wstrzymać ostrzał Górnego Miasta. Wróg kapituluje. - Tak jest, Wasza Wysokość. Abeleyn uśmiechnął się, choć nie do końca rozumiał dlaczego. Podał rękę zdumionemu sierżantowi, który po chwili wahania mocno ją uścisnął, jakby właśnie dobili targu. Żołnierze zareagowali wiwatami. Radosna wieść szybko niosła się po mieście i ludzi z każdą chwilą przybywało. Wkrótce Abeleyna otoczył kilkusetosobowy tłum. Wszyscy potrząsali arkebuzami i mieczami i krzyczeli na całe gardło, nic sobie nie robiąc z padających niedaleko kul. Dźwignęli Abeleyna na ramiona i ruszyli triumfalnym pochodem ku płonącemu opactwu i podziurawionemu kulami pałacowi, który znów należał do prawowitego władcy. - Niech żyje król! Słysząc ten chrapliwy ryk triumfu i radości, Abeleyn - niesiony z entuzjazmem przez tych, którzy walczyli za niego u jego boku - doszedł do wniosku, że to właśnie takie uczucie pcha człowieka do podbojów. Było cenniejsze od złota, trudniejsze do zdobycia niż jakakolwiek inna forma miłości. Na tym właśnie polega bycie królem, pomyślał. Rozśpiewana i rozwrzeszczana ciżba, licząca już tysiące żołnierzy i mieszkańców, dotarła prawie do murów opactwa, kiedy okręty oddały ostatnią salwę. Cała ulica eksplodowała. W jednej chwili Abeleyn znajdował się w powietrzu, na ramionach zwycięzców, a w następnej rozpętało się piekło. Ludzie, którzy go nieśli, rozpierzchli się z krzykiem. Upadł ciężko na ziemię, uderzył głową o bruk. Ktoś - wydawało mu się, że był to Orsini - rzucił się na niego, żeby zasłonić go własnym ciałem, ale on nie zamierzał na to pozwolić. Nie będzie chował się za plecami innych jak tchórzliwa baba. Jest przecież królem! Usiłował wstać w spanikowanym tłumie, odpychał ludzi na prawo i lewo - do chwili gdy ostatni pocisk eksplodował niespełna dwa metry od niego. Świat zniknął. DWADZIEŚCIA PIĘĆ W promieniach zimowego słońca wyglądała przepięknie: wysoka, smukła jak górska brzoza i podobnie jak brzoza zasmucona. Oficerowie na pokładzie rufowym galery zerkali na nią ukradkiem, gdy stała przy prawym relingu. Miała oczywiście kwef, jak wszystkie sułtańskie nałożnice, ale Aurungzeb był tak dumny ze swej ramusiańskiej ślicznotki, że kazał jej nosić przezroczystą, skandalizującą zasłonę i równie zwiewne szaty. Kiedy wiatr poruszał otulającymi jej ciało muślinami, można było dostrzec zarys sutków, linie ud i łydek. Merduccy żeglarze mieli potem o czym śnić po nocach. Jej widok budził w sercach przykutych do wioseł galerników - niegdyś wolnych Ramusian - współczucie i gniew na sułtana. Bardziej niż skuwające ich kajdany była symbolem ich zniewolenia, drażniącym dowodem wyższości Merduków. Wydawało się, że wpatruje się w jeden, jedyny punkt, poza którym nic jej nie interesuje: w olbrzymią wieżę dawnej katedry Carcassona, rogatą, groźną i poczerniałą od sadzy pożaru, który nie zdołał jej unicestwić. Wieża stała samotnie wśród zgliszcz najwspanialszego miasta świata. Tylko tu i ówdzie ocalałe ściany większych budynków sterczały z morza gruzów niczym pomniki zapomnianych mieszkańców. Aekir. Święte miasto. Od jego upadku upłynęło wiele miesięcy, a ono wciąż leżało w ruinie. Merducy obozowali tysiącami na Placu Zwycięstw, gdzie do tej pory stał posąg Myrniusa Kulna, ich namioty tworzyły dzielnice i ulice na pustkowiu okolonym miejskimi murami. Wyglądali jak robactwo lęgnące się w ciele martwego jednorożca, którego rogiem była wieża Carcassona. 330 Kobieta, którą jej nowy pan i władca, sułtan Aurungzeb, nazwał Aharą, była kiedyś kimś innym. W poprzednim życiu, przed tysiącem lat, przed czasem koszmaru, przed upadkiem Aekiru nosiła imię Heria i była żoną Corfe'a, chorążego kawalerii. Teraz zaś stała się sypialnianą igraszką największego zdobywcy wschodu. Tak jak zburzony Aekir, była jego łupem wojennym. Kiedy patrzyła na iglicę Carcassona, czuła łączącą je więź. Sułtan nie zdawał sobie sprawy, że Ahara całkiem dobrze mówi i rozumie po merducku. Starała się sprawiać wrażenie niezbyt bystrej, udawała, że w konwersacjach język jej się plącze. Zresztą nie żeby musiała dużo rozmawiać z Aurungzebem, kiedy wpadał do haremu jak huragan i wzywał swoją ulubioną nałożnicę. Wystarczyło, że była gotowa spełniać sułtańskie zachcianki. Nie liczyła na ratunek - ten sen dawno już przestała śnić. A odkąd zginął Corfe, który był całym jej życiem, stało się obojętne, jak potoczy się jej los. Przypominała ducha, który ledwie trzyma się życia i nie spodziewa żadnych zmian. Miała jednak swoje tajemnice. To przez nie udawała mało pojętną uczennicę. Aurungzeb mówił przy niej o różnych sprawach; prowadził dysputy, których - jego zdaniem - nie rozumiała. A to dawało jej nad nim przewagę, odrobinę władzy pozwalającej jej zachować resztki własnej osobowości. Stała więc na pokładzie sułtańskiej galery, która popychana wiosłami spływała w dół Ostianu, wijącego się wśród ruin Aekiru. Stała i słuchała. Shahr Indun Johor, dowódca głównej armii Ostrabaru, rozmawiał z Aurungzebem. Oficerowie sztabowi zachowywali pełen szacunku dystans, trzymając się lewej strony pokładu rufowego. Heria - zwana też Aharą - wytężała słuch, a galera płynęła na spotkanie ze zgrupowanymi w dole rzeki okrętami. - Transportowce z Nalbeni dotarły już na miejsce, Wasza Wysokość - mówił właśnie shahr Johor. Młody, wysoki człowiek o delikatnych rysach zastąpił shahra Baraza, starego kedywa, który zajął Aekir i przypuścił pierwszy, nieudany szturm na Wał Ormanna. 331 - Znakomicie. - Aurungzeb odsłonił białe zęby w uśmiechu. Ich błysk w gęstej brodzie był równie zdumiewający, jak widok nagle obnażonych kłów u psa. - Kiedy flota może wyruszyć? - Za dwa dni. Wasza Wysokość. Prorok pobłogosławił nas łagodnym wiatrem. Przed końcem tygodnia statki dotrą do Zatoki Kardiańskiej, a trzy dni później zacumują w wyznaczonych portach na torunnańskim brzegu. Za niecałe dwa tygodnie nasza armia znajdzie się na terytorium Torunny, na południe od Searilu. Weźmiemy Wał Ormanna w kleszcze. - Twoje słowa, Johorze, są miodem na moje serce. - Aurungzeb uśmiechnął się jeszcze szerzej. Był mocnej postury, zaczynał lekko tyć w pasie. Oczy miał czarne i błyszczące jak smoła. -Ekscelencjo! - zawołał, zwracając się do grupy stłoczonej po przeciwnej stronie pokładu. - Muszę pogratulować waszemu władcy: zaledwie przed tygodniem podpisaliśmy traktat, a jego galery już są na miejscu. Jestem pod wrażeniem. Jeden z mężczyzn wystąpił do przodu i ukłonił się nisko. Był niski, ubierał się w haftowane jedwabie, na szyi nosił złoty łańcuch - merducki symbol ambasadorski. - Mój sułtan, oby żył wiecznie, ucieszy się na wieść o tym, że sprawił ci radość, panie. Nalbeni zawsze chciała współdziałać z Ostrabarem jak siostra z bratem, wspólnie szerzyć wiarę i karcić niewiernych. Aurungzeb parsknął śmiechem. Kipiał dobrym humorem. - Dziś wieczorem wydamy bankiet na cześć przymierza naszych krajów. Wróg nie będzie mógł dłużej opierać się naszym armiom, schowany za kamiennym murem. Będzie musiał stawić nam czoło honorowo, w otwartym polu. Sułtan i ambasador Nalbeni zeszli pod pokład, by nad mapami, nad którymi ślęczeli od tygodnia, ustalić ostatnie szczegóły sojuszu. Wszyscy zapomnieli o Aharze, która stała samotnie przy relingu. Wypłynęli już z Aekiru i na rzece zrobiło się tłoczno. Przy ruinach nabrzeży cumowały setki statków i okrętów. Mijali ogromną flotę pod nalbeńską banderą i rozbite na brzegu obozowisko armii, liczącej ponoć sto tysięcy żołnierzy: część wycofano spod Wału Ormanna, reszta pochodziła z zimowej branki w Ostrabarze i Nalbeni. Torunna szybko padnie, kiedy 332 Wał Ormanna zostanie zaatakowany z dwóch stron jednocześnie. Zgrupowanie merduckich wojsk i okrętów zwiastowało rychły koniec ramusiańskiego zachodu. Nie miało to żadnego znaczenia. Świat, jaki znała Ahara, przestał istnieć, utonął w powodzi ognia, rzezi i gwałtów. Nie obchodził jej los reszty kontynentu. Cieszyła się tylko w duchu - w tej jego maleńkiej cząstce, którą zachowała tylko dla siebie - że mogła grzać się w słońcu, słuchać krzyku mew i czuć w nozdrzach słonawą woń powietrza znad ujścia Ostianu. Cieszyła się chwilą samotności. Chwila jednak skończyła się, jak zawsze, i Aharę wezwano na dół, by usługiwała sułtanowi i jego gościom. Aurungzeb szybko się zorientował, że jest doskonałą tancerką, i uwielbiał popisywać się nią publicznie. Mówił, że to podsyca jego apetyt. Okręt mknął dalej, galernicy mozolili się przy wiosłach, statki i żołnierze przepływali obok galery po obu stronach na brzegu rzeki. Świat się zmienił, zobojętniał na pragnienia zamieszkujących go ludzi. W jego rozpalonych trzewiach rozkręcała się przerażająca maszyneria, której nic nie mogło zatrzymać, tak jak nic nie jest w stanie powstrzymać ruchu słońca. Filozof nazwałby ją „siłą historii", pragmatyk - po prostu „wojną", ale bez względu na nadane jej miano, machina miała rozedrzeć na strzępy znany ludziom świat, a z jego elementów stworzyć nowy, straszny byt. DYM I LUSTRA Neil Gaiman Zebrane w tej książce historie pochodzą z niezliczonych krain „Po drugiej stronie lustra". Są wytworem bujnej wyobraźni Neila Gai-mana - jednego z największych współczesnych mistrzów literatury fantastycznej. Opowiadają o wydarzeniach zabawnych, wzruszających, budzących grozę lub po prostu cudownych. Łączy je nie tylko osoba autora, znanego również z powieści „Nigdziebądź", „Gwiezdny Pył" i „Dobry Omen", napisanej wspólnie z Terrym Pratchettem, ale przede wszystkim niezwykła sugestywność i oryginalność kreowanych wizji. WOJNA O DĄB EmmaBull Nicholas Yaliarde, porywczy i nieszczęliwy szlachcic o tajemniczej przeszłości, pod osłoną mroku staje się mistrzem występku. Przemierza oświetlone gazowymi latarniami ulice i okrada bogaczy, by opłacić upragnioną zemstę: zabójstwo hrabiego Montesą. Montesą zaaranżował bezprawną egzekucję Edouarda - ukochanego ojca chrzestnego Nicholasa - pod fałszywym zarzutem uprawiania nekromancji, co w królestwie Ile-Rien jest surowo zabronione. Valiarde, wraz ze swoją bandą opryszków i zdegradowanych oficerów, musi pokonać budzącego grozę wroga, który z pomocą zapomnianej sztuki nekromancji chce podbić świat. Nawet pomoc największego maga w De-Rien może okazać się niewystarczająca, gdy Nicholas stanie do nierównej walki, w której przegrana oznacza los gorszy od śmierci. Wspieraj polską fantastyką! Nagroda im. Janusza A. Zajdla jest coroczną nagrodą w dziedzinie fantastyki, przyznawaną przez miłośników fantastyki autorom najlepszych polskich utworów literackich. Nagroda przyznawana jest w dwóch kategoriach: powieści i opowiadania. Każdy czytelnik fantastyki może wybrać od jednego do pięciu utworów w każdej kategorii, wydanych w pofRcdnin roki kalendarzowym. Po pięć utworów, które zbiorą najwięcej głosów, znajdzie się na liście nominacji do Nagrody. Spośród nich uczestnicy POLCON-u, czyli Ogólnopolskiego Konwentu Miłośników Fantastyki, dokonają wyboru Laureatów. Więcej informacji o Nagrodzie Zajdla i POLCON-ach znajdziecie na stronach internę-towych http://zajdel.fandom.art.pl i http://polcon.fandom.art.pl Listę wybranych utworów należy nadesłać do 13 czerwca pocztą elektroniczną na adres: zajdeiefandom.art.pl lub pocztą tradycyjną na adres korespondencyjny: Związek Stowarzyszeń Fandom Polski ul. Zamieniecka 46/25 04-158 Warszawa korzystając z poniższego kuponu, bądź podając wszystkie informacje na kartce pocztowej. Pamiętaj, w danym roku Jedna osoba może zgłosić maksymalnie 5 powieści i 5 opowiadań! Nominacje zgłasza: Imię i nazwisko:. Adres zamieszkania:. Adres korespondencyjny:. infcKUiW . e-mai:. 1 2 3 4 5 Zgtaszsnft 1 2 3 4 5