FRITZ LEIBER ZOBACZYĆ LANKMAR I UMRZEĆ Przełożył Dariusz Kopocinski Wstęp Andrzej Sapkowski tytuł oryg. "III Met in Lankhmar" (Book One: Swords and Deviltry Book Two: Swords Against Death) Wydanie angielskie: 1995 Wydanie polskie: 2004 ANDRZEJ SAPKOWSKI THANK YOU, FRITZ Co, zapytam, jest wybitnie odkrywczego dla gatunku fantasy w opisaniu magicznej krainy Nehwon, na mapie której znajdziemy grody i krainy o nazwach takich jak Lankmar, Iltmar, Ol Hrusp, Sarchenmar i Towilis? Co jest dla fantasy nowego w usianiu mapy wymyślonego Never-never landu nazwami takimi jak Morze Gwiazd, Oszroniona Wyspa, Lodowe Pustacie, Zatruta Pustynia, Wielka Puszcza, Tonąca Ziemia, Puste Brzegi, Miasto Guli, Zakazane Miasto Czarnych Bożków? Jak dalece jest w fantasy nowością stworzenie dwójki bohaterów, z których jeden jest osiłkiem-bar-barzyńcą, a drugi małym spryciarzem? Co jest rewelacją w opisaniu ich przygód - już to zabawnych, już to krew w żyłach mrożących? Co jest w tym odkrywczego? Tych z was, Szanowni Czytelnicy, którzy krzyknęli, że nic, zmartwię. Jesteście w błędzie. W powyżej opisanych rzeczach odkrywczym jest absolutnie wszystko. A raczej może być, przy spełnieniu pewnego warunku. Pewnego sine qua non. Brzmiącego: trzeba być pierwszym, który to napisał. Dodajmy: dobrze napisał. Mówimy bowiem o jednym z autorów, od których fantasy się rozpoczęła. I o czasach, gdy nowoczesna fantasy dopiero się wyklu-wała, z wielkim mozołem usiłując rozbić skorupkę. Mówimy o latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. I o ojczyźnie nowoczesnej fantasy: Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Jak to, zapyta ktoś, a Tolkien? A Howard? Co do Howarda, to i owszem, był. Zadebiutował w roku 1932, napisał kilka rzeczy, po czym pożegnał się z życiem, młodo i tragicznie. Co zaś do Tolkiena, to tak, jakby go nie było - mowa o czasach, gdy jeszcze nie wszedł na amejrykański rynek. Podobnie było z Narnią C.S. Lewisa i Był sobie raz na zawsze król T.H. White'a. Że takie książki istnieją i że to jest fantasy, mało kto w USA w ogóle wtedy wiedział. Fantasy w USA to był rozpoczęty około 1940 roku cykl "Harold Shea" Fletchera Pratta i Sprague de Campa, tegoż de Campa posthowardowskie kontynuacje przygód Conana Barbarzyńcy, pisany od połowy lat czterdziestych burroughsow-ski w stylu cykl "Eric John Stark" Leigh Brackett, Umierająca Ziemia Jacka Vance'a (1950), Złamany miecz Poula Andersona (1954). Fantasy to również - uwaga, uwaga - nowy człowiek na rynku, nikomu nie znany FRITZ LEIBER, debiutant, autor debiutanckiego, acz niezwykle interesującego opowiadania Dwóch szukało przygody, bohaterami którego są Fafryd i Szary Kocur, dziwna para, olbrzymi osiłek i mały, zwinny spryciarz. Opowiadanie ukazuje się w roku 1939 w magazynie "Unknown", redaktorem którego jest wielce zasłużony dla SF i fantasy John W. Campbell. Wkrótce "Unknown" zamieszcza dalsze opowiadania o sympatycznej parze bohaterów, a Fritz Leiber, już trochę bardziej znany, publikuje również i w innych magazynach: w redagowanym przez Cele Goldsmith "Fanta-stic", w The "Magazine of Fantasy & Science Fiction" za redakto-rowania Josepha W. Fermana, w "Other Worlds". Lista opowiadań o Fafrydzie i Szarym Kocurze rośnie, jest coraz dłuższa. A nadchodzą lata sześćdziesiąte. Koniec lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych to następne ważne dla fantasy wydarzenia - z mocą powróciła fala popularności i zainteresowania twórczością Howarda i Edgara R. Burroughsa. Z Anglii dotarł wreszcie do USA i wywołał szał na uniwersyteckich campusach Tolkien, a przy okazji Tolkiena skorzystali też i zyskali na popularności C.S. Lewis i T.H. White - w roku 1960 Był sobie raz na zawsze król zostaje przez Alana Jaya Ler- nera przerobiony na musical, a musical w 1967 przez Hollywood na film. Fantasy zaczyna być modne - i co równie ważne, zaczyna wyzwalać się ze stereotypu pulpowych zeszytów za dziesięć centów i walczyć o szerszy dostęp do rynku. Oprócz autorów uznanych pojawiają się w branży nowe twarze, późniejsze wielkie nazwiska fantasy, sztandarowi pisarze i pisarki tego gatunku. W 1961 powstają Trzy serca i trzy lwy Poula Andersona, w 1963 Szlak chwały Roberta A. Heinleina i Świat czarownic Andre Norton. Michael Moorcock, kolejny angielski import, w 1968 wydaje powieść Zwiastun burzy, pierwszą w cyklu o Ełriku z Melnibone, ale postać tragicznego albinosa znana jest miłośnikom fantasy od dawna, z opowiadań publikowanych od roku 1961. Znana z wcześniejszych opowiadań jest też wojowniczka Jirel, a w roku 1969 CL. Moore wyda zbiór "Jirel of Joiry". Rok 1969 zobaczy też druk "The Eyes of the Overworld" Jacka Vance'a, "A Phoenix and the Mirror" Avrama Davidsona i "The Warlock in Spite of Himself" pierwszego z licznych późniejszych "Warlocków" Christophera Stasheffa. Fantasy zaczyna rozkwitać. Rozkwitu nie przegapia kolejny zasłużony redaktor i wydawca, którego na swej drodze napotyka Fritz Leiber - Donald A. Wol-lheim z oficyny "Ace". Wollheim ceni Leibera - jak nie cenić pisarza, który ma już na koncie dwie nagrody Hugo za powieści "The Big Time" i Wędrowiec. Namawia Leibera do dwóch rzeczy - po pierwsze, do zebrania wszystkich dotychczas napisanych opowiadań o Fafrydzie i Kocurze i wydania ich w postaci zbioru. Po drugie, do napisania nowych opowiadań na dalsze zbiory, a kto wie, może i "czegoś większego" w tym tak pięknie rozwijającym się gatunku, który nazywa się... Właśnie, jak to się nazywa? To się nazywa sword and sorcery, magia i miecz, podpowiada Leiber, a wy-koncypowana przez niego nazwa robi błyskawiczną i międzynarodową karierę. Leiber prawdziwie silnie idzie za ciosem: od razu, w jednym tylko roku 1968 wydaje w "Ace" od razu dwa zbiory opowiadań o Fafrydzie i Kocurze: "Swords in the Mist" i "Swords Against Wi-zardry". A także zamówione przez Wollheima "coś większego": powieść stand-alone, zatytułowaną "Swords of Lankhmar". Książki sprzedają się świetnie, więc w roku 1970 wychodzą "Swords and Deviltry" i "Swords Against Death". Wtedy też wybucha bomba: wchodząca w skład zbioru "Swords and Deviltry" wcześniej publikowana w prasie nowela Zobaczyć Lankmar i umrzeć ("111 Met in Lankhmar") zostaje nagrodzona jednocześnie nagrodami Nebula i Hugo. Dla Leibera te nagrody to już żadna sensacja, ma ich na koncie kilka, a i strzelenie dubletu też zaliczył, bo obie te nagrody jednocześnie zdobyło już wcześniej, w 1967-68, opowiadanie Porzucam kośćmi ("Gonna Roli The Bones"). Ale dla fantasy, dla sword & sorcery nagrody dla Zobaczyć Lankmar... są w tym czasie precedensem, i to wielkim. Wśród jurorów poważnych branżowych nagród i rozdawców prestiżowych statuetek gatunek dotąd nie miał raczej szans. Fritz Leiber rozwalił bariery zaklętych rewirów. Mimo tego fantasy długo musiała czekać na następną tej miary nagrodę - Nebulę zdobył Pazur Łago-dziciela Gene Wolfe'a dopiero w 1981. Fritz Reuter Leiber Jr przyszedł na świat w roku 1910. Ukończył psychologię na University of Chicago. Przez rok - na całe szczęście, tylko jeden - uczęszczał do seminarium duchownego. Popracował jako redaktor dla "Science Digest". Uczył gry aktorskiej. I Wreszcie postanowił pisać. Trochę za namową swego kumpla z uniwerku, Harry ego Fischera. O owym Fischerze będzie jeszcze mowa. Choć debiutował w fantasy, Fafrydem i Szarym Kocurem, pierwsze triumfy odnotował Leiber w dziedzinie horroru. Nie dziwota - był wielkim miłośnikiem twórczości H.P. Lovecrafta, ba, przez pewien czas utrzymywał nawet z Mistrzem z Providen-ce kontakt korespondencyjny. Absolutnie lovecraftowską w stylu była więc pierwsza powieść Leibera, napisana w latach trzydziestych "The Dealings of Daniel Kesserich". Książka ta podobno zaginęła w rękopisie i wydana została dopiero w roku 1997, pięć lat po śmierci autora. Pierwszą oficjalnie opublikowaną "większą rzeczą" Leibera został więc wydany w roku 1947 zbiór opowiadań "Night's Black Agents". Co ciekawe, jednym z opowiadań zbioru był Gambit adepta, przygoda duetu Fafryd - Kocur. Następna książka Leibera stała się klasyką horroru - lub, jak kto woli, dark fantasy mieszanej z urban fantasy. Mowa o "Conjure Wife" (1953), książce, która tak się spodobała, że filmowano ją trzykrotnie. Z innych ważnych osiągnięć Leibera na polu hororu wymienić należy "The Sinful Ones" (1953), nagrodzoną World Fantasy Award "Our Lady of Darkness" (1977), i zbiór opowiadań "The Ghost Light" (1984), w skład którego wchodzą, oprócz innych naprawdę niezwykłych opowiadań, słynne a mające swój debiut w Niebezpiecznych wizjach Harlana Ellisona Porzucam kośćmi, nagrodzone Hugo i Nebulą. Za pierwszą książkę Leibera będącą czystą i gatunkowo klasyczną SF uważa się "Gather, Darkness" (1950), wcześniej publikowaną na łamach "Astounding Science Fiction". Po niej przyszły "Destiny Times Three" (1952) i "The Green Millenium" (1953)."The Big Time" (1958, książka 1961) przynosi Leiberowi nagrodę Hugo, tę samą nagrodę dostaje Leiber za Wędrowca (1964) - jest to moja ulubiona książka tego autora. Drugie miejsce na mojej prywatnej liście zajmuje powieść "The Silver Eggheads" (1962), wśród bohaterów której są niezapomniane ortodoksyjnie religijne roboty, co i rusz wzywające robocich świętych: świętego Izaaka (Asimova), świętego Karela (Ćapka) i świętego Stanisława (Lema, rzecz jasna). Nie należy też zapominać o zbiorach opowiadań, z których wymienię tylko te najlepiej przeze mnie zapamiętane: "The Mind Spider and Other Stories" (1961),"Shadows with Eyes" (1962), Statek cieni (1979), jak również ostatnie dzieło Leibera, "koci" zbiorek "Kreativity for Kats and Other Feline Fantasies" (1992). A także pojedyncze opowiadania: wymienione już wyżej Porzucam kośćmi, Zdążyć na Zeppelina, Nadchodzi pora atrakcji czy "A Pail of Air". Do tego ostatniego mam stosunek wybitnie emocjonalny - przypadło mi do gustu tak dalece, że je przełożyłem na polski. Przekład nigdzie się nie ukazał. Ale opowiadanie pamiętam i lubię do dziś. Ale tym, czym najbardziej i najszerzej zasłynął Fritz Leiber, za co uwielbiają go tysiące fanów jak świat szeroki i długi, jest cykl o Fafrydzie i Szarym Kocurze. Sympatycznym duecie bohaterów z magicznej krainy Nehwon.. Jeden wielki, drugi mały. Fafryd, pochodzący z Północy potomek śnieżnej wiedźmy ze Śnieżnego Klanu, miedzianowłosy olbrzym i wciąż w głębi duszy barbarzyńca, mistrz miecza, skald i poliglota. Południowiec Szary Kocur, zwany tak z racji swej zwinności i preferowanego koloru stroju, były uczeń czarnoksiężnika, fecht-mistrz i niezrównany złodziej, spryciarz i fanfaron, obrotne i wyrachowane dziecię slumsów. Fafryd uzbrojony w miecz Szara Rózga, Szary Kocur w klingę trafnie ochrzczoną Skalpelem. Od momentu, w którym los - dobry czy zły, nie wiadomo - zetknął ich ze sobą i związał na śmierć i życie, we dwójkę przemierzają magiczną krainę Nehwon. Wędrują od Lodowych Pustaci po tropikalny Klesz, od Oszronionej Wyspy po Morze Potworów, od sięgających wnętrza ziemi jaskiń po niebotyczne góry - zawsze powracając do jedynego w swym rodzaju miasta Lankmar, dokąd - jak do Rzymu - prowadzą wszystkie nehwońskie drogi. Szukają przygód, zdobyczy i adrenaliny. Raz są na wozie, raz pod wozem. Ramię w ramię, plecy w plecy, walczą ze złymi książętami, czarownikami i czarownicami, monstrami, gulami, strasznymi pająkami, kapłanami ohydnych kultów, bezlitosnymi Mingolami, czarnymi ptakami okrutnej bogini Tiji, nękającą miasto Lankmar plagą szczurów, osławioną złodziejską gildią - a nawet ze Śmiercią. Niekiedy korzystają z pomocy pary zaprzyjaźnionych tajemniczych czarodziejów o fantazyjnych imionach Ningobel Siedmiooki i Szylba o Twarzy Bezokiej. Leiber nigdy nie krył, że pomysł całej zabawy wyszedł od jego wieloletniego przyjaciela, Harryego Ottona Fischera. To Fischer wymyślił magiczną krainę Nehwon (czytane wspak no when, czyli, w swobodnym przekładzie: "Bezkiedy"). To Fischer wymyślił miasto Lankmar. On też wydumał parę bohaterów, tworząc Szarego Kocura jako własne alter ego, pod postacią zaś Fafryda przedstawiając swego kumpla Leibera. Fischerowi zawdzięczamy takie postacie jak czarodzieje - patroni bohaterów, wspomniani wyżej Ningobel i Szylba. Sam tekst jest dziełem Leibera - własnych sił pisarskich spróbował Fischer tylko raz - jego częściowego autorstwa jest opowiadanie Władcy Kuarmalu, wchodzące w skład zbioru Droga do skarbu. Fafryd i Szary Kocur byli dla fantasy odkrywczą rewelacją. Stanowili sympatyczną i ożywczą przeciwwagę zarówno dla dotychczas znanych i lansowanych przez gatunek typów bohaterów: tępawych rębajłów pokroju Conana, świętych Aragornów bez skazy ni zmazy i melancholiczno-tragicznych Elrików Albinosów. Zamiast "kanonicznych" klisz dał nam oto Leiber parę awanturników rodem z powieści łotrzykowskiej, najmujących się za pieniądze do różnych "zadań specjalnych". Którzy - jak informuje nas Leiber expressis verbis - nigdy nie zhańbili się pracą jako kucharze, urzędnicy, cieśle, drwale i posługacze. Nie wzdragają się natomiast bynajmniej przed złodziejstwem i bynajmniej nie cofają przed rozbojem. Uwielbiają hazard i bijatyki. Kochają porządnie się najeść i napić - a nawet i spić, gdy warto. Potrafią kochać i być wiernymi nawet wspomnieniom. Ale jeśli trafi się ładne dziewczę - a choćby i ładna demonica - nie są od tego, by nie poswawolić. Och, jakżeście mi bliscy, wielki Fafrydzie i mały Kocurze, Fafryd tali, Mouser smali... Kolejność powstawania poszczególnych części cyklu i składających się nań opowiadań nie odpowiada chronologii wewnętrznej serii, która najbardziej winna nas interesować. Według tej zaś kolejne tomy przygód Fafryda i Szarego Kocura należy uszeregować następująco: Księga I: "Swords and Deviltry", (1970, wydana niegdyś w Polsce jako Miecze i ciemne siły), dwa opowiadania plus słynna nowela Zobaczyć Lankmar i umrzeć, nagrodzona Nebulą i Hugo). Księga II: "Swords Against Death" (1970), zbiór opowiadań, w tym Klejnoty w lesie, rozszerzona wersja Dwóch szukało przygody, pierwszego opowiadania o Fafrydzie i Kocurze, napisanego w roku 1939). W niniejszym polskim przekładzie obie powyższe księgi zostały połączone w jeden tom Zobaczyć Lankmar i umrzeć, przez co uległa zmianie polska numeracja tomów cyklu. Następny, oryginalnie trzeci, jest więc w Polsce drugim. Księga III: Przez mgły i morza ("Swords in the Mist", 1968), sześć opowiadań, w tym szczególnie upodobane przez czytelników Ciężkie czasy w Lankmarze. Księga IV: Droga do skarbu ("Swords Against Wizardry", 1968), zbiór opowiadań. Księga V: Oblężenie Lankmaru ("Swords of Lankhmar", 1968) powieść stand-alone, jedyna taka w cyklu, napisana w 1968. Księga VI: O krok od zguby ("Swords and Ice Magie", 1977), zbiór opowiadań plus dłuższa nowela Oszroniona Wyspa. Księga VII: Rycerz i łotrzyk ("The Knight and Knave of Swords", 1988), ostatnie napisane przez Leibera opowiadania o Fafrydzie i Kocurze, z lat 1977-78, plus dłuższa nowela Kocur w podziemiu ("Mouser Goes Below"), definitywnie ostatnia w cyklu, napisana w 1987. Informacja dla kolekcjonerów: powstały tak zwane omnibusy, czyli wydania zbiorowe przygód Fafryda i Kocura. Należą do nich: "111 Met in Lankhmar" (księga I i II), "The Three of Swords" (księga I, II i III), "Lean Times in Lankhmar" (księga III i IV), "Swords' Masters" (księga IV, V i VI),"Return to Lankhmar" (księga V i VI). Księga VII była opublikowana również pod tytułem "Farewell to Lankhmar". Fritz Leiber to - nie bójmy się tego słowa - klasyk. Traktować należy go jak klasyka - znaczy, z rewerencją. Należną autorowi, który poświęcił fantastyce równe 53 lata życia, obracał się z jednaką swadą i swobodą w fantasy jak i horrorze i SF. Którego utwory nagrodzono nagrodą Hugo (pięciokrotnie), Nebulą (trzykrotnie), World Fantasy Award i British Fantasy Award. Któremu przyznano następujące nagrody i tytuły Wielkich Mistrzów: Grand Master Award przyznawaną przez Science Fiction Writers of America, Gan-dalf Grand Master Award przyznawaną przez World Science Fiction Society i Grand Master Award przyznawaną przez Horror Writers of America. Którego za osiągnięcie życiowe (Life Achievement) w dziedzinie fantasy i horroru uhonorowano World Fantasy Award i nagrodą przyznawaną przez Horror Writers Association. Fritz Leiber odszedł w roku 1992. W roku 1992 przyszło nam, fantastom i miłośnikom fantastyki, pożegnać kolejną legendę. Fritz Leiber był mistrzem słowa - słowa i pisarskiego esprit, a pośród całej jego bogatej twórczości mistrzostwo najbardziej widoczne jest właśnie w cyklu o Fafrydzie i Szarym Kocurze. Stand-alone Oblężenie Lankmaru przez wielu krytyków i znawców gatunku uważane jest za najlepszą powieść Leibera i jedną z najlepszych powieści fantasy wszech czasów. Potwierdzam to i popieram moim własnym skromnym autorytetem - w Rękopisie znalezionym w smoczej jaskini lokuję cykl o duecie bohaterów w pierwszej dziesiątce najlepszej fantasy kiedykolwiek napisanej. I czynię to z pełną odpowiedzialnością. To prawdziwie tętniąca i pulsująca życiem proja, dowcipna - niekiedy humorem dość wisielczym, ekscytująca, pełna intrygującego erotyzmu, czegoś, co jeden z krytyków określił jako erotic spiciness. Proza bogata i barwna do granic ekstrawagancji, miejscami - i najczęściej z przymrużeniem oka - wręcz barokowa i manieryczna, ale zawsze na miejscu, zawsze celna, zawsze precyzyjna, zawsze wyważona, zawsze z idealnym wyczuciem proporcji i motjuste. Jeszcze uwaga pod adresem tych, którzy mniemają, że tuzy science fiction piszą "na poważnie" wyłącznie "poważną" fantastykę "naukową", jeśli zaś i przytrafi się im kiedy jakaś fantasy, to tylko dla zgrywu, pisana na pół gwizdka i dla grosza marnego. Owi wrogowie fantasy niechaj raczą posłuchać, co pod koniec życia wyjawił obsypany nagrodami Fritz Leiber, jeden z lepszych autorów, jakich fantastyka znała. Jeśli i pisał kiedyś fantastykę "twardą", wyznał Leiber, to z niechęcią i tylko taką metodą, że przerabiał na SF wcześniej wykoncypowaną fantasy. Cóż, nic dodać, nic ująć, ja zaś żałuję jednego: że nie dane mi było czytać fantasy pod tytułem Wędrowiec - zanim jej Leiber nie przemalował na SF. Fafryd i Szary Kocur byli inspiracją dla wielu pisarzy fantasy, wielu na Leiberze uczyło się gatunku i przy lekturze Leibera nabywało fascynacji dlań - do faktu tego przyznali się między innymi Michael Moorcock, Raymond E. Feist i Neil Gaiman. Jeszcze więcej było takich, którzy się nie przyznali. Za fakt niepodważalny uznać trzeba, iż to Leiberowi zawdzięczamy wprowadzenie do gatunku typu protagonisty określanego jako trickster (szachraj), osobnika, którego prenguracją jest nordycki bóg Loki. Szary Kocur jest pierwszym i najciekawszym chyba tricksterem fantasy, seniorem i rodzicem wszystkich licznych swych dzieci, w tym tak sławnych jak Random Rogera Żelaznego, Moonglum Michaela Moorcoc-ka, Shimrod Jacka Vance'a, Silk Davida Eddingsa, Kickaha Philipa Jose Farmera, Nifft Michaela Shea czy Peter Lakę Marka Helprina. Śmiało można powiedzieć, że w fantasy co trickster, to Szary Kocur. Każde badanie DNA niezawodnie potwierdzi ojcostwo. A jak nie ojcostwo, to dziadkostwo. Jakiś tam procent leiberowskich genów z pewnością się znajdzie. Nie wyprze się też tych genów - to-utes proportions gardees - również stworzony przez niżej podpisanego Szarlej. Albowiem niżej podpisany też się na Fafrydzie i Szarym Kocurze gatunku fantasy uczył. Moja szczególna sympatia dla Fritza Leibera bierze się tylko po części z powyższego. Bardziej - wielokrotnie już miałem okazję się o tym przekonać - o mojej literackiej percepcji przesądzają pewne podobieństwa osobnicze, o których zresztą często-gęsto dowiaduję się post factum, to jest już po tym, gdy się jakimś autorem zachwyciłem. Również w przypadku Fritza Leibera stosunkowo późno dowiedziałem się, że - tak jak ja - uwielbiał koty, a nienawidził hipokrytów. A że pod koniec życia uznał Fritz Leiber za celowe zdeklarować się jako nordycki poganin i wiking, że czcił Freję i Odyna? Jego prawo. Dzięki temu z pewnością trafił do Walhalli, gdzie dziś pije i bawi się w kompanii pełnego panteonu nordyckich bogów i wszystkich wikińskich skaldów. Oby troszczyły się Walkirie o jego róg, by nigdy nie zabrakło w nim mocnego pienistego piwa. I oby zawsze miał na przegryzkę pod dostatkiem orzeszków hrusp. Należy mu się to. Za wszystko, co nam dał. Thank you, Fritz. FRITZ LEIBER PRZEDMOWA Fafryd i Szary Kocur przyszli na świat w okresie załamania gospodarczego lat 30. Jak przystało na dzieci wielkiego kryzysu, nie przynosili swemu twórcy nawet centa zarobku przez wiele lat. Pięć, jeśli chodzi o ścisłość. Był rok 1934. Pięć lat wcześniej załamał się rynek akcji. Pracownicy giełdy nowojorskiej wyskakiwali z okien albo przez następne miesiące i lata drżeli ze strachu przed czerwoną rewolucją - mieliby ją zainicjować sprzedawcy jabłek i ludzie żyjący na garnuszku państwa. Jeden z tych nieszczęśników położył podwaliny Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Nam wszystkim, którzy tego doświadczaliśmy, dobrobyt wydawał się wtedy niedościgłym marzeniem, mimo wchodzącej w życie ustawy o ubezpieczeniu społecznym. Rok później Kongres miał przyznać prezydentowi 4 mld dolarów na walkę z bezrobociem, dzięki czemu powstały takie programy jak WPA czy PWA - desperacka łapówka dla zdesperowanego narodu. Autorzy napadów na banki w stanach środkowego-wschodu urastali do rangi bohaterów ludu. Zdobycie pracy graniczyło z cudem, więc z konieczności można było trafić do najdziwniejszej branży. Sam przez dwa lata udzielałem się jako pastor Kościoła Episkopalnego, a mój przyjaciel Har-ry Fischer przedstawiał w teatrzyku lalkowym przygody garbatego mordercy Puncha i ponurego kata Jacka Ketcha. Dla absolwenta szkoły średniej 25 dolarów za 48 godzin pracy w tygodniu było doprawdy królewską pensją. Widmo niebieskiego orła, symbolu narodowego programu uzdrowienia gospodarki, straszyło biznesmenów, choć niosło im także pewien promyk nadziei. W Europie dochodziły do głosu faszystowskie hordy. Młodzi ludzie o radykalnych poglądach i otwartym spojrzeniu na świat skłaniali się najczęściej ku marksistowskiej filozofii, gdy tymczasem ci zamknięci w sobie wiedli ospale swe bezbarwne życie, szukali roboty, grali w szachy bądź znanego od niedawna brydża porównawczego, pożerali książki, oddawali się marzeniom. Choć ludzie szukali oderwania od szarzyzny codziennego życia, czasopisma bulwarowe cieszyły się coraz mniejszą popularnością, brukowe tygodniki z lat 20. znikały jeden po drugim. W przepysznych salach kinowych Balabana i Katza, pełnych barokowej ornamentyki, pojawiały się już chyba tylko duchy. Telewizja, wykorzystująca wirujące tarcze Nipkowa do przenoszenia obrazów, raczkowała dopiero w laboratoriach badawczych General Motors w Schenectady. Dziecięce poletka golfowe wyparły okazałe nadmorskie pola z szatniami wyłożonymi marmurem i pozłacanymi sitkami natryskowymi. H.G. Wells w powieści Jaka będzie przyszłość wyobrażał sobie Amerykę w chwili, gdy zatrzyma się napędzająca ją sprężyna. I proszę, jak szybko w naszym kraju rozpleniły się strach i niemoc. Twórcy Fafryda i Szarego Kocura też nie umieli się wyrwać z tej niemocy. Latem 1934 r. mój przyjaciel Harry Fischer tak pisał do mnie z Louisville w Kentucky: "Trwam w marazmie, ponieważ boję się, że jakakolwiek czynność tylko pogorszy sprawę. Bogowie odwrócili się od mojej duszy i teraz gnuśnieje". A ja mu tak odpisałem z Atlantic Highlands w New Jersey: "Nadal miewam przeczucie, że do czegoś w życiu dojdziemy, choć nazywasz je młodzieńczą fantazją. Cóż z tego, skoro zbutwieje, zgnije i roz-szarpią ją paskudne trolle, jeśli nie zabierzemy się do działania? W naszych marzeniach zalęgną się małe, zielone ludziki... Nie powinniśmy żegnać się z nadzieją" - dodałem i chyba przekonałem Harry ego, bo jeszcze w tym samym miesiącu wrześniu otrzymałem długi list. Zamieścił tam pomysłowy opis, który w całości przytoczyłem w przedmowie do mojego zbioru opowiadań Nighfs Black Agents: "Albowiem wszyscy drżą przed tym, co go zwą Szarym Kocurem. Mimo swej nikłej postury śmiało kroczy pośród zabijaków. Ubiór jego wyłącznie jest szary, od rękawic przez buty po stalowe ostrogi". O Fafrydzie pisał, że skory był do rubasznego śmiechu, a "wzrostu miał pełnych stóp siedem. Z szeroko osadzonych oczu biła duma i pogarda dla wroga. Nadgarstek między kolczugą i brzegiem rękawicy był biały jak mleko i gruby jak łydka atlety". Spotkali się "w warownym grodzie Lankmarze, wzniesionym na skraju Wielkiego Słonego Bagniska, na ziemiach plemion Tuatha De Dannan. Taki jest początek sagi o przygodach Fafryda i Szarego Kocura". W liście ostemplowanym datą 24 września 1934 r., pisanym w Atlantic Highlands nad brzegiem Lower New York Bay, taką mu dałem odpowiedź: "Wczoraj wieczór przespacerowałem się do portu okrężnymi drogami. Usiadłem w mdłym blasku księżyca koło stosu srebrzystych kanistrów po benzynie. Potem zbliżyłem się nad krawędź falochronu, gdzie woda z szumem wpada na skały. Ni stąd, ni zowąd przed moimi oczami pojawił się mały, czarny stateczek. W półmroku majaczyła, odziana na czarno, groźna postać Fafryda. Raz po raz zmieniał kurs, gdy od strony dzioba dobiegał go szept Kocura, który w swym szarym stroju unosił się nad wodą niczym upiór. Za pomocą osobliwego przyrządu podobnego do lunety patrzył w morskie odmęty... choć zauważyłem, że ów przyrząd nie marszczy wody w miejscu, gdzie wchodzi w głębinę: najwyraźniej przenikał do obcych wód, nam nieznanych. Raptem, czego tej spokojnej nocy nic nie zapowiadało, toń się wzburzyła i coś jakby wir zatrzęsło statkiem. Udało mi się dostrzec, jak Kocur walczy z poczwarą, która w ośmiu giętkich ramionach dzierżyła osiem mieczy. Chwilę potem ciemne morze znowu było puste". Z dwóch przytoczonych fragmentów ten Harryego jest staranniej wycyzelowany, stanowi rzadki przykład utrafienia we właściwy ton już przy pierwszym podejściu. Mój zaś jest przesunięciem wyobrażeń do świata rzeczywistego, bo przecież naprawdę siedziałem tam wieczorem przy tych kanistrach, nad wodami zatoki i tonąłem w rozmyślaniach. Harry, rzecz jasna, naczytał się sporo irlandzkich mitów i legend, bowiem Tuatha De Danann byli pogańskimi bogami pradawnej Irlandii, dziećmi Danu, potężnej bogini zniszczenia i urodzaju. Później utożsamiano ich z Aes Sidhe, Ludem z Kurhanów. Więź ze światem irlandzkiej mitologii została szybko zerwana, ponieważ, wbrew pozorom, nie ułatwiała pisania powieści. Dlatego nie tam szukajmy Lankmaru i Wielkiego Słonego Bagniska. I chociaż we wcześniejszych opisach Fafryd przypomina typowego celtyckiego herosa, Kocur wpisuje się bardziej w epokę średniowiecza, w kraje śródziemnomorskie - stworzony raczej do ciemnych portowych zaułków niż zielonych łąk i lasów. Taki szary, przystojny maszkaron, który się zbudził do życia. Nawiasem mówiąc, moja wizja Kocura i Fafryda, szukających w mętnej toni śladów obcych form życia (gdy ja ich skrycie podglądam), znakomicie obrazuje twórczą pracę pisarza, który spoziera w czarne odmęty na wpół uśpionego umysłu, dostrzega skrawek zieleni, skrupulatnie notuje odcień zabarwienia, by chociażby i rok później, w trakcie pisania, zarzucić wędkę i wyciągnąć z tych odmętów zielonego potwora o siedemdziesięciu mackach i rozmiarach wieżowca. Teraz przyjrzyjmy się bliżej dwóm młodzieńcom, którzy spisali i potem wstukali na maszynie przytoczone wyżej fragmenty. Choć także im udzielały się nastroje lat 30-tych, nazywanie ich dziećmi krachu byłoby sporym nadużyciem. Urodzony 24 grudnia 1910 r., byłem synem aktora szekspirowskiego o tym samym nazwisku. Już od wczesnego dzieciństwa niemal na pamięć znałem wszystkie częściej grane sztuki Szekspira. Wstąpiłem na uniwersytet w Chicago, gdzie pasjonowałem się, prócz pisarstwa, kolejno chemią, fizyką, matematyką, psychologią, filozofią i teologią. W sferze moich zainteresowań zaznaczyło się wyraźne odejście od spraw przyziemnych na rzecz zagadnień z dziedziny duchowości. Po dość krótkich występach z trupą aktorską ojca i jeszcze krótszej przygodzie z filmem zająłem się układaniem haseł encyklopedycznych, pracowałem w redakcjach czasopism, aż wreszcie zostałem niezależnym pisarzem. Harry Otto Fischer urodził się 9 lipca w tym samym roku co ja, choć po zgoła przeciwnej stronie tarczy zodiakalnej: on był rakiem, ja koziorożcem. Już za młodu był czytelnikiem o różnorodnych upodobaniach, sięgał więc po wszystko od magazynów "We-ird Tales" i "Astoundig" oraz dzieł Edgara R. Burroughsa poprzez Erica Linklatera, Richarda Aldingtona i Jamesa Brancha Cabella po Wassermanna, Joyce'a i Prousta. W roku 1945 poślubił Martę McEl-roy, która pierwsza przeniosła na papier swoje wyobrażenie o Fa-frydzie i Kocurze oraz naszkicowała pełną mapę Lankmaru i świata Nehwonu. Pomimo wielkiego pociągu do literatury Harry zajął się technikami produkcji opakowań. Został inżynierem specjalizującym się w projektowaniu pudełek z tektury falistej. Tak więc miecz Skalpel kroił wielowarstwowy karton, a sztylet Koci Pazur nacinał w nim otwory. Nie słyszałem, żeby w jego pudłach niespodzianie znaleziono jadowite węże z lankmarskich bagien lub olbrzymie pająki z Kleszu, ale kto wie, kto wie... Poznaliśmy się około roku 1930. Łączyło nas wiele rzeczy: nałóg czytania fantastyki baśniowo-przygodowej autorstwa H. Ri-dera Haggarda i Talbota Mundyego, ironiczny niemiecki humor, zamiłowanie do fechtunku, brydża i szachów. Obaj otarliśmy się o teatr: ja o Szekspira i Ibsena, natomiast Harry najpierw o przedstawienia lalkowe, które finansował i reżyserował wspólnie z żoną, a później o półprofesjonalny balet (żona opracowywała układy taneczne). Kiedy prowadziłem korespondencję z Harrym, moje listy zwykły się rozrastać z dziesięciu wierszy tekstu do dziesięciu stron. Niebawem zaczęliśmy przeplatać nowiny, komentarze i recenzje na temat książek improwizowanymi fragmentami fantasy i poezji. Niejednokrotnie wyszarpywaliśmy sobie pomysły, przeciągali linę powieściowych wątków, co dawało w efekcie serie luźno związanych opowiastek. W ten sposób zbadaliśmy kilka bajkowych krain, nim zarysowały się mgliście ziemie Lankmaru. Na początku naszym światem władali Starsi Bogowie, lecz z czasem zdominował go Loki wespół z trollami. Inspiracje czerpaliśmy zarówno z Eddy poetyckiej, jak i Peera Gynta. Niebawem urzekła nas filozofia chaotyzmu: "Jedynym bogiem jest chaos i chaos jest jego prorokiem". Później nastała era Wischmeierów, licznego rodu z Europy Środkowej, pełnego ekscentrycznych geniuszy - zupełnie jakby w przewidywaniu dokonań błyskotliwych Węgrów, którzy w ciągu ostatnich trzydziestu lat odegrali niebagatelną rolę w życiu nauko- wo-intelektualnym Ameryki: Wienera, Tellera, Franza Alexandra, Szilarda, von Neumanna i jeszcze wielu ich ziomków. Pierwsi Wischmeierowie powstali z potrzeby chwili, aby utrzeć nosa pewnemu koleżce z Louisville, który chyba za sprawą jakichś czarów zdołał przebrnąć przez Zmierzch Zachodu Spenglera, zanim zrobiłem to ja czy Harry. Jeśli dobrze sobie przypominam, Adolf i Herman Wischmeierowie napisali pięciotomowy komentarz do tej książki, w którym obalili niemal wszystkie tezy niemieckiego filozofa historii. Byli uczniami Freuda, pierwszy psychomitologiem, drugi mitopsychologiem. Z wielkim zaangażowaniem poddawali psychoanalizie nordyckich bogów, podobnie jak Freud brał na tapetę Hamleta, Edypa, Mojżesza i Leonarda da Vinci. Pewien uznany profesor psychologii naśmiewał się z ich pracy, lecz nigdy nie wątpił w ich istnienie. Naukowcy niedużego kalibru, mawiał. No i był jeszcze Wischmeier, który włóczył się po kosmosie w ognistym rydwanie. Przypadkiem udało mu się ustalić, że wszechświat nie ma kształtu siodła. Elijah Wischmeier, tak się chyba nazywał. Georg Mann, nasz przyjaciel z Chicago, też włączył się do zabawy. To on powołał do życia Ottocara Wischmeiera, człowieka próbującego zafałszować całą historię średniowiecza. Georg bardziej niż ja i Harry interesował się tymi postrzelonymi indywidualnościami, Cagliostrami naszych czasów, przemądrzałymi chochołami. Georg był jeszcze większym od nas miłośnikiem książek, a jego pamięć funkcjonowała jak doskonała pułapka na szczury: zatrzaskiwały się w niej i ulegały zabalsamowaniu tysiące faktów naraz. Działała skuteczniej niż DDT na owady. To on jako pierwszy student wystartował od zera i zdobył dyplom uniwersytetu w Chicago, realizując opracowany przez Hutchina nowy program przyspieszonej edukacji. Georg ciągle przyspieszał, aż wreszcie opublikował w "New Directions" kilka obszernych satyryczno-polemicz-nych esejów biograficznych o losach klanu Wischmeierów. Anselm Wischmeier nie zostawiał suchej nitki na neotomistach. AzeffWi-schemeier, "bolszewicki biurokrata", przepowiadał zdarzenia rozsławione później w Orwellowskim Folwarku zwierzęcym i Roku 1984, choć robił to w mało sprzyjającym momencie: podówczas miał się całkiem dobrze sojusz wojskowy Ameryki z Rosją. Później jeszcze wracał do satyry w dwóch powieściach z życia współczesnego: The Dollar Diploma, kulisy zbiórek pieniędzy organizowanych przez duże prywatne uniwersytety, oraz The Blind Ballots, gorzko-żartobliwe spojrzenie na wybory do rad pedagogicznych w podmiejskich szkołach. Trochę się rozpisałem o tych Wischmeierach, ale tylko z tej racji, że są doskonałym przykładem tego, jak zabawa w tworzenie wyimaginowanych światów potrafi być wciągająca i jak jeden trywialny żarcik może na długie lata przykuć człowieka do maszyny do pisania. Tak więc strzeżcie się, pisarze! Teraz ktoś zapyta, w jaki sposób to wszystko wpłynęło na rodowód Fafryda i Kocura. Po pierwsze, nie powstali od razu ostatecznie ukształtowani. Pamiętacie chaotyzm? Po drugie, wykorzystywaliśmy wszystkich naszych bohaterów, łącznie z Fafrydem i Ko-curem, do komentowania wydarzeń dziejących się w naszym życiu i w szerokim świecie. Fafryd rozpoczynał karierę jako zwyczajna postać, lecz z biegiem czasu coraz bardziej odbiegał od normy. Jeśli chodzi o Szarego Kocura, to można się u niego doszukiwać podobieństw do Lo-kiego, Peera Gynta, Francoisa Villona, Etzela Andergasta z Trzeciej egzystencji Józefa Kerkhovena, Spendiusa z powieści Flauber-ta Salammbó, Jurgena z powieści o tym samym tytule, Horvendi-le'a z The Cream of the Jest, a nawet Szczurołapa z Hameln i młodego Puncha - chociaż wyraźniej zaznaczają się różnice. Kocur jest niepowtarzalny i basta. Oczywiście, autorzy książek dają swoim bohaterom wiele z siebie. Harry Fischer jest w pewnym sensie Szarym Kocurem, ja zaś Fafrydem. Po latach okazało się, że z racji tego faktu spoczywają na mnie osobliwe powinności, które spełniałem, jeśli nie w rzeczy-wistym świecie, to na pewno w wyobraźni. Posługuję się biegle każdą z trzech podstawowych broni szermierza i posiadam szable użytkowe, zarówno całkiem wygodny oręż z okresu wojny secesyjnej, jak i nieporęczne, metalowe pręci-ska, wydawane amerykańskim kawalerzystom przed pierwszą wojną światową - które mógłbym przyrównać jedynie do rożna służącego do opiekania potężnych porcji szisz kebabu. Od czasu do czasu, wczuwając się w rolę Fafryda, machałem sobie tą ostatnią bronią, aczkolwiek wolałem wykonywać ruchy floretu niż miecza. Doprawdy, lepiej było tym pchnąć przeciwnika. Kto ciął zamaszyście, łatwo mógł się przewrócić. Bywa i tak, że gdy patrzę na swoje niewyrobione mięśnie i myślę o Fafrydzie, nachodzi mnie ochota wyjść na jakąś górkę lub wspiąć się na trzymetrową skałę. Niekiedy rozpędzam samochód na górskiej drodze, żeby usłyszeć pisk opon na zakrętach. Albo żegluję po lagunie. Albo pcham się na Pacyfiku w średniej wielkości grzywacze; nigdy w te największe, które co trzy lata przez trzy dni, przewędrowawszy całą drogę z Japonii, biją o nasze brzegi. Był czas, kiedy w trosce o reputację Fafryda rozpijałem się winem, lecz w końcu do mnie dotarło, że takie zachowanie nie licuje z funkcją skalda i skryby. Poeta Peter Viereck mawia: Sztuka, podobnie jak barman, nigdy się nie upija, choć jest obecna przy największych balangach. Znacznie więcej o początkach Fafryda i Szarego Kocura mógłby wam opowiedzieć Ningobel Siedmiooki. Szylba o Twarzy Bezokiej, tajemniczy doradca Ningobla, postać z nim kontrastująca, jest chyba ostatnim wyraźnym śladem irlandzkich inspiracji w opowiadaniach. Choć w roku 1934 wizerunek Fafryda i Szarego Kocura wreszcie się skrystalizował, świat ich przygód (czy światy) jeszcze nie nabrał ostatecznych kształtów. Obu umieściłem w krótkiej opowieści, którą zacząłem pisać jesienią 1935 r. - osadzonej w mglistych realiach imperium Seleu-cydów, ukończonej zaraz na początku roku następnego. Wszelako moją pracę odrzucił redaktor naczelny magazynu "Weird Tales", Farnsworth Wright, jak też kilka oficyn wydawniczych. Podobno roiło się w niej od stylistycznych udziwnień. Opowiastka musiała przejść trzy lub cztery przeróbki, zanim pod tytułem Gambit adepta została w 1947 r. opublikowana nakładem wydawnictwa Arkham House, w zbiorze Night's Black Agents. Tutaj od razu chciałbym zaznaczyć, że grota Ningobla jest w osobliwy sposób połączona z odległymi miejscami i epokami - może za sprawą jakiegoś czasoprzestrzennego zaburzenia - dzięki czemu Fafryd i Szary Kocur niekiedy wyruszają szukać przygód w światach innych niż Nehwon. W styczniu 1936 r. poślubiłem Jonquil Stephens, także zodiakalnego raka i namiętną czytelniczkę o różnorakich zainteresowaniach - od najdawniejszych angielskich poetów po współczesnych autorów czarnych kryminałów i od średniowiecznych manuskryptów po nowoczesną powieść rosyjską. Pod koniec, lata tegoż roku skontaktowała mnie (a nieco później również Harryego) z H.P. Lovecraftem, który ocenił i puścił w obieg Gambit adepta, a przy okazji zaszczepił we mnie dbałość o literacką stronę tekstu i rzetelność historycznych odniesień. Mniej więcej w tym samym czasie pisałem kolejne rozdziały przygód Kocura i Fafryda, zebrane w zbiorze pod roboczym tytułem Historia statków ze zbożem. Tu już Lankmar, nazwany ostatecznie Miastem Czarnej Togi, nabierał realnych kształtów, przeobrażał się jak gdyby w Rzym odbity w krzywym, ciemnym zwierciadle. Co jednak ważniejsze, na światło dzienne zaczęła się wydobywać całkiem nowa kraina. W liście do Harry ego Fischera, ostemplowanym datą 9 grudnia 1936 r., wysłanym z Los Angeles do Louisville, wspominam o pomyśle na nową opowieść, "...osadzoną w kraju, o którym niedawno powiedziały mi łaskawe sny. To ziemie pod względem budownictwa przypominające Norwegię, lecz podobne również do Tracji z jej miastami-państwami i barbarzyńskimi plemionami". Na odwrocie koperty (obok narysowanych tam trolli, które wyłaziły przez okna stojącego na tle gór kanciastego zamczyska) napisałem tak: "A królem nowej, opisanej w tym liście krainy niechaj będzie Mowaral, suweren Ośmiu Miast i północnej rubieży Ilik-wingu". Dalej w tymże liście wyrysowałem dość nieporadną, lecz w miarę szczegółową mapę mojej nowej krainy, Państwa Ośmiu Miast. Nie zaznaczyłem granic i pominąłem wiele nazw, bo chociaż chciałem zakotwiczyć świat Nehwonu w naszym prawdziwym świecie, bałem się wyrokować, gdzie dokładnie miałby leżeć i czy w przeszłości, czy też może w przyszłości. Aczkolwiek w późniejszych latach Nehwon, zilustrowany przez Marthę Fischer z większą dbałością o detale i walory estetyczne, przybrał spójne, realniejsze kształty, to jednak jego powiązania z naszą rzeczywistością nigdy nie zostały ściśle określone. Tymczasem w Louisville Harry Fischer pracował nad materiałem dotyczącym Kocura, bo jeszcze w tym samym liście tak oto napisałem: "Opowiadanie o Fafrydzie, Kocurze i królu mającym dwóch synów wspaniale się zapowiada. Uwielbiam magów, tym bardziej podoba mi się historia, w której wystąpią ich całe dziesiątki, powiązanych z różnorodnymi gildiami i konfraterniami". Jakiś czas potem Harry przekuł ten ledwie zarysowany pomysł na spisane w obszernych fragmentach wprowadzenie do przygód w Kuarmalu, podziemnym mieście i królestwie na południe od Lankmaru. Pewnego ranka, gdzieś przy 150. stronie Historii statków ze zbożem, uświadomiłem sobie, że ciągle jeszcze nie wprowadziłem wielu głównych bohaterów i w gruncie rzeczy nie zawiązałem akcji. Nie kończąc pisania, znalazłem sobie inne zajęcie, bo przede wszystkim musiałem zarabiać na życie. Dopiero w styczniu 1961 r., zachęcony faktem, że Cele Gold-smith z magazynu "Fantastic" kupiła ode mnie dwa nowsze opowiadania, znalazłem czas na przejrzenie starych zapisków i ostateczne ukończenie historii o szczurach i statkach ze zbożem - opublikowanej na łamach "Fantastic" pod tytułem Córka Scylli. Chciałbym jednak powrócić na moment do przełomowego dla mnie roku 1936, okresu kształtowania się moich wielkich literackich wizji. Znowu posłużę się fragmentem pamiętnego listu z grudnia 1936 r. - fragmentem, który chyba więcej mówi, niż mógłby powiedzieć Szylba o prawdziwych początkach pogrążonego w intrygach, oddanego zmysłowym przyjemnościom, przesiąkniętego czarną magią, rządzonego przez bandytów miasta Lank-mar i mieszkających tam spasionych kupcach, łotrach bez czci i wiary, luksusowych kurtyzanach, przebiegłych szarlatanach tudzież podobieństwach owego miasta do innego, położonego w naszym świecie. Otóż: "Wczoraj wieczorem braliśmy udział w cocktail party wydanym przez Johna Barrymore'a i jego nową żonę [Elaine Berty], o których romansie od pewnego czasu szeroko rozpisywała się prasa. Przyjęcie odbywało się w wielkim gmachu, a mimo to tylko na jednej dwupoziomowej sali mogłem swobodnie rozprostować ręce. Spotkaliśmy tam znane osobistości: Frederica Marcha, Jamesa Ca-gneya, Edwarda Arnolda, Pata 0'Briena, Johnnyego Weismuelle-ra, Franka Shieldsa, Alana Mowbraya, Louellę Parsons (zatrudnioną przez Hearsta wszechpotężną felietonistkę-wampirzycę), wielu reżyserów, producentów i płotek show-biznesu. Początkowo z podziwem patrzyłem na tak liczne grono amerykańskich symboli tamtych lat. Kiedy jednak wciśnięto mnie między Barrymore'a i Marcha, odkryłem fakt zaskakujący: ich zadki wciskały się na krzesła w sposób najzwyczajniejszy w świecie. W gruncie rzeczy, prawie każdy był skromny, towarzyski i miły. Zarabiali furę pieniędzy, więc mogli sobie na to pozwolić. Pan Barrymo-re to uroczo rubaszny jegomość: rykiem i tupetem nadrabia brak wyczucia i stateczności. W pewnej chwili opisywał (i udawał) pewnego maszkarona z katedry Notre Damę, który siedzi na wieży, patrzy z góry na miasto i powtarza, nie siląc się na eufemizm: Wszędzie gówno, gówno i jeszcze raz gówno! Ja mu zaraz odrzekłem, że pewnie dlatego, co w tej mierze mogłyby zdziałać same maszkarony, ich twórcy najczęściej rzeźbili je od pasa w górę. Na to on zarechotał, spoważniał i powiedział: Proszę to sobie przemyśleć, nim pan stanie nad muszlą, żeby się wysikać. Szary Kocurze, czułbyś się tutaj jak w domu. Ludziom zupełnie pomieszało się w głowach. Panuje tak wielki chaos - zbudowany na fundamencie strachu, podejrzliwości i rozpasanej, nieefektywnej biurokracji - że osoba znająca kaprysy ślepego boga Aza-thotha miałaby tu duże pole do popisu". O powyższym cytacie powiem tylko tyle, że ilustruje pewną zasadę obowiązującą w mojej twórczości: baśniowy świat trzeba użyźniać - podlewać go i nawozić gnojem naszej codzienności. Po epoce związanej z Los Angeles Fafryd i Szary Kocur przez dwa lata ani razu nie doczekali się publikacji, a ich przygody posunęły się tylko mały kroczek naprzód. Aż wreszcie w 1939 r. pojawił się magazyn "Unknown" i zabłysnął jak petarda na firmamencie fantasy. Tak więc ochoczo zakasałem rękawy, przyjąłem bardziej nastawiony na dynamiczną akcję i zmienność zdarzeń styl prowadzenia narracji niż ten, jakim posługiwałem się w korespondencji z Harrym, a także zaprzysiągłem sobie, że moi bohaterowie nie będą Conanami ani Trosami, lecz zwyczajnymi ludźmi, dalekimi od ideału herosa, którzy ze starcia z silniejszym przeciwnikiem - czy to łotrem spod ciemnej gwiazdy, czy nadprzyrodzoną istotą - wychodzą zwycięsko przede wszystkim dzięki szczęściu. W sierpniowym numerze "Unknown" ukazało się moje opowiadanie Dwóch szukało przygody (przemianowane na Klejnoty w lesie, kiedy w 1957 r., nakładem wydawnictwa Gnomę Press, ukazał się zbiór opowiadań pod tym samym tytułem): osadzona w baśniowej konwencji partyzancka potyczka - błahostka, jeśli pomyśleć, jaka wojna miała wkrótce wybuchnąć nad rzeką Wisłą. Po kolejnym roku przestoju uatrakcyjniłem akcją pewien nastrojowy utworek i sprzedałem go "Unknown" pod tytułem Puste Brzegi. Potem przyszła kolej na Wyjącą wieżę, Zatopiony ląd i Dom Złoczyńców. Dziwna rzecz, ale żadne opowiadanie z Fafry-dem i Szarym Kocurem nie zostało opublikowane w "Weird Tales", choć po odejściu Farnswortha Wrighta podesłałem im sporo propozycji. Moje zdziwienie podzielał John W. Campbell, który nieraz zdawał się skłonny przyjąć opowiadanie. Owszem, mawiał, to się bardziej nadaje do wydrukowania w >Weird Tales< niż w >Unk-nown<, jednakże..." Po tym jak w roku 1943 "Unknown" (przez ostatnie dwa lata "Unknown World") zniknął z rynku, nowe przygody Fafryda i Szarego Kocura stawały się rzadsze. W 1951 r. magazyn "Suspense" wziął ode mnie Czarną zemstę, która w zbiorze opowiadań nosiła tytuł W szponach bogini. W 1953 r. Bea Mahaffey namówiła mnie do napisania dla magazynu "Other Worlds" Siedmiu czarnoskórych kapłanów, opowiadania wykorzystującego pewien drobny wątek w długiej historii o statkach ze zbożem. W 1959 r., właściwie z nostalgii, stworzyłem opowiadanie Ciężkie czasy w Lankmarze. Pisałem je bez skrępowania i suto okrasiłem humorem i groteską. Zainspirowane autobiograficzną powieścią George'a Orwella Na dnie w Paryżu i Londynie, dowodzi istnienia ścisłej więzi między światem fantasy i światem rzeczywistym. Nie posiadałem się z radości, kiedy Cele Goldsmith zgodziła się opublikować je na łamach "Fantastic". Potem jeszcze kupiła ode mnie opowiadania Pod nieobecność króla mórz, Córka Scylli i Jądro nienawiści. Z biegiem czasu, przechodząc rozmaite koleje losu, serdecznie się zżyłem z Fafrydem i Szarym Kocurem, którzy jak nikt inny potrafią mnie wyrwać - czy to groźbą, czy szyderstwem - ze stanu pisarskiej niemocy. To pewne, że jeszcze nieraz ich wyślę na poszukiwanie przygód. Los Angeles, 1962 Czytając powyższy wywód po dwunastu latach, muszę przyznać, że "wszystko to prawda, choć trochę naciągana", jak się wyraził Huck Finn o Przygodach Tomka Sawyera. Cóż to za naciągnięcia? A choćby i takie, że nie byłem przez dwa lata pastorem Kościoła Episko-palnego. Może chciałem przydać splendoru swoim skromnym dokonaniom? Rzeczywistość jest taka, że przez rok uczęszczałem do seminarium duchownego na Dolnym Manhattanie, gdzie przyznano mi hojne stypendium naukowe, które w całości szło na czesne, wyżywienie i pokój studencki (w tym takie luksusy, jak możliwość korzystania z pomocy lekarskiej i ultrafioletowych lamp opalających, sute i przepyszne posiłki tudzież kominek ze wspaniałym ciągiem: przewód kominowy biegł cztery piętra w górę). W weekendy dorabiałem sobie prowadzeniem dwóch podupadłych kościołów misyjnych (tak się naprawdę nazywają): w Atlantic Highlands i Highlands blisko Sandy Hook, w stanie New Jersey. Nadzorował mnie kapłan z Middleton (to parę mil w głąb lądu), który przyjeżdżał raz w miesiącu, aby odprawić Mszę św. Chodziłem w odwiedziny do parafian, pisałem dla siebie dość krótkie, bo zwykle dziesięciominutowe teksty kazań, pełniłem w obu kościołach posługę ministrancką przed zgromadzeniem złożonym czasem z czterech, a czasem z trzydziestu osób, omal nie dałem się uwieść ślicznej, jasnowłosej, lecz umysłowo chorej parafiance (napadniętej i okradzionej przez swego chłopaka) oraz zostałem upoważniony do posługiwania się tytułem diakona i pastora. Wygłaszałem kazania, udzielałem chrztu i wyprawiałem pogrzeby, nie licząc innych posług kościelnych, aczkolwiek nie wolno mi było (może to i lepiej, jeśli wziąć pod uwagę skłonności Fafryda) samodzielnie odprawiać Mszy św., udzielać ślubu czy błogosławieństwa Bożego, ponieważ są to ściśle kapłańskie obowiązki. Wrócę jeszcze do kapłana z Middleton, który wkręcił mnie w ten interes. Ów nietuzinkowy jegomość, wielebny Ernest W. Man-deville (vel Beezie), redagował "The Churchmana" (gdzie ukazały się moje pierwsze opowiadania, utrzymane w duchu biblical fic- tion i dziecięcej science fantasy), prowadził biuro zatrudnienia dla kleryków, sponsorował dwie sztuki wystawione na Broadwayu tudzież kierował agencją reklamową, której jednym z klientów były Bermudy. Kiedy przed pójściem do seminarium przystępowałem do konfirmacji w trybie przyspieszonym - a ta uroczystość wymagała obecności biskupa - Beezie namówił mego ojca, żeby do jednej z tych zwariowanych pamiątkowych fotografii przebrał się za weneckiego lichwiarza Shylocka. Wyobraźcie sobie nas razem: jego z profesjonalną brodą, w długiej gabardynie (reprezentował Stary Testament), mnie w sutannie, a Beeziego w kapłańskich szatach; biskupa w to nie mieszaliśmy. W tego rodzaju niewinne igraszki obfitowały tamte beztroskie, szalone lata międzywojenne. Nasze zdjęcie cieszyło się dużą popularnością w gazetach. Po kilku miesiącach spędzonych w seminarium uświadomiłem sobie, że mimo szczerego zaangażowania się w życie dwóch kwitnących kościołów, wielce ciekawych zajęć na uczelni, rozpoczętej praktyki śpiewu gregoriańskiego, satysfakcji z samodzielnego utrzymywana się oraz mimo przyjemności, jaką dawało wygłaszanie kazań i urządzanie drobnych religijnych przedstawień - nie poczułem w sobie krztyny powołania, za to doszedłem do wniosku, że ta droga donikąd mnie nie zaprowadzi, że to rzeczywistość przemieszana z fantasy. Tak więc po zaliczeniu czegoś, co w myślach nazywałem "tym jednym rokiem", zdobyłem się na odwagę i zrezygnowałem z seminarium, co spotkało się z głośną naganą paru osób, ale też cichą aprobatą większości moich znajomych. Po napisaniu tych wyjaśnień widzę, że dopiero one wydają się naciągane... tym niemniej są prawdziwe. A inne przekłamania? Cóż, wzmianka o napadach na banki w stanach środkowego- wschodu została zainspirowana głównie obejrzanym przeze mnie dużo później wartkim, działającym na wyobraźnię filmem "Bonnie i Clyde". Kiedy jednak wcześniej czytałem o tych bandytach w "The Chicago Tribune", wydawali się niebezpiecznymi ludźmi, których wolałem spotykać wyłącznie w powieściach i artykułach prasowych. Fafryd by się nie lękał! Może nie powiedziałem tego jasno, ale nawet w czasach wielkiego kryzysu nie groziła mi osobiście zapaść finansowa. Szczęśliwym trafem jesienią roku 1929, kiedy załamały się rynki, rozpoczął się dla mojego ojca trzyletni okres niezwykłego powodzenia w życiu zawodowym. Zbierał sowite honoraria jako kierownik, gwiazda i reżyser w Obywatelskim Stowarzyszeniu Szekspirowskim w Chicago, przedsięwzięciu z góry sfinansowanym ze środków prywatnych. Oczywiście, ten rozdział został wkrótce zamknięty wraz z upadkiem większości teatrów w kraju. Kiedy okoliczności zmusiły ojca do zaprzestania wojaży z trupą teatralną, wystawiającą przedstawienia awangardowe pod względem scenografii i stylu grania - a więc do rezygnacji z ulubionego zajęcia - jego ugruntowana reputacja zaprocentowała rolami w hollywoodzkich obrazach. Dzięki temu nie tylko zyskał stały dopływ gotówki, ale też mógł się oddawać swoim samotniczym pasjom: ciesielce, murarce, rzeźbie w kamieniu i glinie, malarstwu olejnemu, wypiekowi chleba i fotografii. W konsekwencji walczyłem bardziej o niezależność niż o środki do życia. Choć przez bite osiemnaście lat pracowałem przy biurkach redaktorskich, materialne wsparcie pozwalało mi w wolnym czasie zaspokajać literackie ambicje. Mój przyjaciel nie miał tyle szczęścia. W rocznicę swego ślubu Harry i Martha, zamiast świętować, wyjeżdżali z Louisville starym rzęchem z przyczepą, pełni płonnych, wybujałych nadziei na wzbogacenie się przedstawieniami lalkowymi. Przybywali do miasteczka, zatrzymywali się na głównym placu, budowali scenę pod gołym niebem, za pomocą szytych przez Marthę pacynek opowiadali historie o Punchu i Judy, a na koniec puszczali w obieg kapelusz. Widzom podobały się przedstawienia, do tego aktorzy oszczędzali na kosztach kupowaniem taniej żywności od farmerów, którzy dawali im często coś na dokładkę. Niestety, w czasach zapa-ści gospodarczej ludzie po prostu nie mieli pieniędzy i do kapelusza nic nie wpadało. Na domiar nieszczęścia, hak przyczepy ustawicznie się łamał i wymagał przyspawania, co uszczuplało ich i tak skromny budżet. A zatem po kilku błogich tygodniach włóczęgostwa wrócili do Louisville, gdzie czekała ich ponura rzeczywistość. Zamieszkali w zdezelowanej przyczepie i przez pewien czas klepali biedę, aż wreszcie Harry zajął się kartonami. Wkrótce został projektantem pudełek, mistrzem stołu krojczego z nożycami gilotynowymi, ręcznymi nacinarkami, strugarkami i nożami obrotowymi, gdzie powstawały pozszywane taśmą i poklejone pudła z tektury falistej. Była to praca wymagająca Kocurowej zręczności i wielkiej cierpliwości, niebawem poszerzona o kolejne zajęcia, tak iż zostawało mu niewiele czasu i energii na pisanie beletrystyki. W przedmowie z roku 1962 pominąłem kilka ciekawych faktów, takich jak ten, że Jądro nienawiści opowiadające o przygodzie młodego Kocura pierwotnie zatytułowałem Król musi umrzeć; była to osadzona w czasach średniowiecza krótka historia o pewnym bohaterze, który już dawno wypadł mi z pamięci. Niestety, opowiadanie jakoś nie chciało się sprzedać, a w dodatku pod tym samym tytułem ukazała się świetna powieść o Tezeuszu autorstwa Mary Renault. Aż pewnego razu, gdy brakowało mi pieniędzy, wpadłem na pomysł, żeby rolę głównego bohatera powierzyć Kocurowi. Wobec tego wprowadziłem stosowne poprawki i opowiadanie sprzedałem, co bardzo mnie ucieszyło. Nazwałem je Diuk musi umrzeć, lecz sprytna Cele Goldsmith wymyśliła dużo lepszy tytuł. Były również sprawy, które wolałem zatuszować, zamiast się nad nimi rozwodzić. Mam tu na myśli mój iście fafrydowski pociąg do alkoholu w latach 1933-1956. Od tamtej pory zdarzały mi się przestoje w spożyciu, niektóre kilkudniowe, najdłuższy zaś ośmioletni (ostatni trwa już ósmy miesiąc). Wszystko zaczęło się w seminarium duchownym - choć, pośpiesznie wyjaśniam, nie w zabytkowym czworokącie szacownych murów tej założonej w 1817 r. uczelni, ale w podmiejskim mieszkaniu wesołej, świeżo poślubionej pary niepoprawnych luzaków. Tuż przed zniesieniem prohibicji spiłem się na umór po raz pierwszy w czasie biby, której gospodarzem był nie kto inny, tylko sam... Szary Kocur! Zaopatrzył się na tę okoliczność w wielką butlę bimbru, luksusową flaszkę whisky na receptę oraz pokaźną baterię "Orange Crushów" i piwek wzmacnianych eterem etylowym. W szczytowej fazie imprezy mieszałem ze sobą wszystkie cztery napoje. Doprawdy wierzyłem, że po którymś drinku objawi mi się ostateczna tajemnica wszechświata. Objawiło się ich wiele, lecz wyszły mi z pamięci. W kuchni Kocur zademonstrował mi sztukę przewracania się w tył z pozornie wyprostowanymi plecami. Kilka razy grzmotnął na linoleum bez uszczerbku na zdrowiu. Posiada naturalne predyspozycje do zawodu cyrkowca. Nasze pojedynki szermiercze z reguły kończą się jego zwycięstwem, choć to ja więcej ćwiczę. W tej dwugodzinnej męskiej popijawie uczestniczyło dwóch gości, którym udało się wyjść o własnych siłach. Patrzyłem w drzwiach, jak idą ścieżką do furtki, by na ulicy skręcić w lewo, zamiast w prawo, skąd przyszli. Odwróciłem się i obwieściłem dramatycznym głosem: "Zniknęli! Szkoda tylko, że nie tam, gdzie trzeba!" Po tej podróży do piątego i szóstego wymiaru przez trzy dni leczyłem się z kaca. Gdybym w takim stanie wsiadł do tramwaju, przed przejechaniem czterech przecznic wymiotowałbym na pasażerów. Lecz trzy dni minęły, a ja znowu z entuzjazmem sięgałem po kieliszek. Niepotrzebnie też pisałem o braku wyczucia i stateczności Joh-na Berrymore'a. Wyznam szczerze, że nie spotkałem człowieka, nigdy i nigdzie, który mógłby się pochwalić większym niż on zasobem wiedzy słownikowej. Na potwierdzenie moich słów wspomnę o innym przyjęciu, też suto zakrapianym, urządzonym dla niego przeze mnie i Jonquil. Działo się to dokładnie sześć miesięcy po para-petówce u Elaine Barry. W tym krótkim czasie wiele się wydarzyło: zmarł Lovecraft, Harry o mało się nie utopił (o tym później), a ja byłem bliski otrzymania roli Scypiona Afrykańskiego w zakończonej klapą sztuce teatralnej, w której Elaine - piękna, dorodna kobieta o asyryjskiej urodzie - grała rzymską matronę ratującą Rzym poprzez oddanie się Hannibalowi. John mieszkał samotnie w jedne) z tych małych, czarujących rezydencji w Beverly Hills razem z parą służących: mężem i żoną, którzy byli zarazem jego aniołami opiekuńczymi, czego zrazu nie wiedziałem. Kiedy po niego przyjechałem, służący podał mu na srebrnej tacy brązową, oszronioną butelkę piwa, otwieracz z kościanym uchwytem i wysoką szklankę z połyskliwego kryształu. "Będzie się czego napić tam u ciebie?" - zapytał mnie niewinnie. "Niczego nie braknie" - odparłem z dumą. "Dobra, to nie biorę tego" - rzekł lekkim tonem i nie otworzył butelki. Po drodze ucięliśmy sobie przyjemną, uczoną pogawędkę o Edgarze Allanie Poe. Gdy wspinaliśmy się ramię w ramię po zewnętrznych schodach do mieszkania moich rodziców (akurat wyjechali) na górnym piętrze biało otynkowanego dwurodzinnego budynku (dziś romantycznie wyblakłego w poświacie księżyca), John raptownie zmienił temat rozmowy i rzekł ściszonym, lecz wyraźnym głosem: "Kiedy wejdziemy, nie czekaj, aż poproszę, tylko przynieś mi drinka!" Moja roześmiana żona patrzyła w zdumieniu, jak bez słowa wyjaśnienia pędzę prosto do kuchni. Zanim skończyła przedstawiać pana Barrymorea naszym sześciorgu gościom, jak zwykle w sposób czarujący (w organizowaniu przyjęć nie miała sobie równych - taka przy tym słodka, tryskająca energią, typowa Brytyjka), wręczyłem mu szkocką z wodą sodową, w dość mocnym stężeniu (kupiliśmy jej chyba z galon). Duszkiem wychylił zawartość i oddał mi pustą szklankę. Zrobiłem mu następnego drinka, tym razem słabszego. Uczyłem się szybko, lecz miałem do czynienia ze szczwanym lisem. Im słabsze robiłem drinki, tym prędzej je wypijał. Proste? Przez trzy godziny czarował nas swoją niezrównaną elokwencją. Słuchaliśmy go jak baśni tysiąca i jednej nocy, gdy sięgał pamięcią do czasów swej zwariowanej młodości. Opowiadał między innymi, jak przez dwa tygodnie dowodził ekskluzywnym lupanarem gdzieś w Indiach; usadowiony w królewskiej loży nad głównym holem recepcyjnym, niczym dostojny burdeltata, wskazywał, kto z kim może się przespać. Przytoczył też słynną historię z San Francisco: właśnie oddawał się namiętnej miłości z oddaną mu i wierną kochanką, kiedy dopadło go trzęsienie ziemi... jednakże wstrząsy tylko spotęgowały rozkosze spełnienia. W swoich błyskotliwych monologach równie często poruszał tematy związane ze sztuką, jak i życiem codziennym; swobodnie przechodził od Emily Dickinson poprzez Toulouse-Lautreca do walk bokserskich. Czasami udawało się mnie lub Jonąuil przemycić jakieś zdanie czy nawet krótki komentarz, lecz nasi goście milczeli, zafascynowani. Po pewnym czasie wyszedłem dokupić szkockiej, aczkolwiek z mocnym postanowieniem utrzymania pijackich zapędów Johna w granicach przyzwoitości. Tym bardziej, że zaczynał już objawiać swoje gorsze nawyki. Nie podobały mu się niebieskie oczy jednego z naszych gości - złośliwe i świdrowate, jak się wyraził, gapiąc się na niego hipnotycznym wzrokiem. Jonąuil martwiła się tym, ponieważ mężczyzna, o którym mowa, był muskularnym potomkiem boksera, który zdobył mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Nazajutrz, kiedy chwaliła go za to, że nie dał się sprowokować przez Johna, odpowiedział ze zgrozą: "Co? Miałbym się złościć na takiego człowieka jak pan Barrymore?" Nasi goście zaczynali wychodzić, zadowoleni i oczarowani. Jednym z nich był młody, obiecujący aktor z zadatkami na gwiazdę, równy chłop. Dwie minuty po jego odejściu pojawiło się u mnie dwóch młodych, modnie ubranych cwaniaczków, opowiadając w szczegółach, jak to zaprosiła ich na przyjęcie nasza "wschodząca gwiazda". Wpuściłem ich z niejakim wahaniem i głównie dlatego, że dostrzegli za mną Johna, pomachali mu nad moim ramieniem, a on odpowiedział im pijacko przyjaznym gestem. Przyssali się do niego i gdziekolwiek się ruszył, zawzięcie mu "jackowali". "Golnij sobie, Jack!" - zachęcali go poufale. "Może wyskoczymy do >Troca<, Jack?" W Johna wstąpiły nowe siły. Mimo moich dyskretnych protestów i obietnic odwiezienia go do domu, uparł się wyjść z dwoma wesołkami. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wzruszyliśmy z żoną ramionami, coś tam sprzątnęliśmy i poszliśmy spać. O niemożliwej porze rano zbudził nas telefon. Dzwonił Lio-nel. Gdzie John? Czy pamięta, że za dwie godziny bierze udział w sesji próbnej w poważnym studiu? Wyznałem całą straszną prawdę. Jonąuil i ja mieliśmy wyrzuty sumienia i czuliśmy się tak podle, że wyszliśmy z domu, wsiedli do auta i zaczęli krążyć wyludnionymi z rana ulicami Beverly Hills. Łudziliśmy się nadzieją, że John błądzi po okolicy w pijackim zamroczeniu. Ku swemu zdumieniu usłyszeliśmy samotnego gazeciarza, który krzykiem ogłaszał dodatek. Zdawało nam się, że woła: "Barrymore nie żyje!" Serca w nas zamarły. Kupiłem gazetę, roztrzęsiony. Do końca życia będę pamiętał datę: wtorek, 8 czerwca 1937 r. To umarła Jean Harlow. Nieco później Lionel znowu zadzwonił. Zapewne wyczuł przedtem moją troskę i chciał mnie uspokoić. Wszystko się dobrze skończyło. John został odnaleziony, ocucony i odstawiony do studia. Zdybano go w wąwozie Laurel Canyon, gdzie przeciskał się przez żywopłot ogradzający wysokiej klasy kompleks rozrywkowy, skąd go wyproszono, kiedy się spłukał do cna. Grupa poszukiwawcza musiała znać miejsca, do których uczęszczał. Tego lata (1974) dwaj młodzi, inteligentni redaktorzy wydawanego w San Francisco czasopisma "City", Hal Aigner i Michael Goodwin, tak mi powiedzieli, gdy udzielałem wywiadu: "Opis lank-marskiej alei Bogów pasuje jak ulał do Telegraph Avenue w Berke-ley. W okolicach uniwersytetu człowiek natknie się na akwizytorów, przekupni, członków pięciu czy sześciu sekt udających miłość do Jezusa, buddystów i krisznowców - a wszyscy wyciągają łapy po pieniądze. Okazuje się, że czytając o baśniowej ulicy w baśniowym świecie, można lepiej zrozumieć Telegraph Avenue". Telegraph Avenue, Sunset Boulevard, może Chowringee Street w Kalkucie, a z drugiej strony lankmarskie ulice Tania, Dziwkarska, Pieniężna, zaułek Morderców, plac Ciemnych Uroków - wszystko to w zasadzie jedno i to samo. Począwszy od roku 1962 w świecie Nehwonu wiele się działo. Sięgnąłem po 10 tys. słów o Kuarmalu autorstwa Harrye-go i, nie zmieniając ich, dołożyłem moich 25 tys., dzięki czemu powstało krótkie opowiadanie Władcy Kuarmalu. Dopiero po dwudziestu pięciu latach szlifowania literackiego rzemiosła zaufałem swoim siłom i spróbowałem sprostać natchnionej prozie mojego przyjaciela. Honorariami dzielimy się proporcjonalnie do ilości słów. Zaczęły mnie rajcować górskie wspinaczki. Słuchałem, jak Poul Anderson i Paul Turner opisują swoje zimowe podejścia w górach Sierra Nevada, a John Pocsik, mój młody kolega po piórze, chwali się zdobyciem Longs Peak w Kolorado. Wdrapałem się na parę dziwacznych skał wśród szczytów gór Santa Monica. Zszedłem na dno przepaścistego wąwozu Potrero, ukrytego w gęsto zabudowanej dzielnicy Los Angeles, Pacific Palisades, gdzie napędziłem stracha rodzinie mulaków. Po tym wszystkim napisałem Grań Niebios, długą opowieść o nehwońskim Evereście. Później Hollywood i Madison Avenue wdarły się do Lankma-ru pod postacią przedsiębiorczych handlowców zwanych Pożeraczarni, wypartych stamtąd przez Fafryda i Kocura, którym sprzyjało szczęście, kiedy ów pierwszy omal nie poległ od miecza, a drugi nie zginął w grobowej czeluści czarnej ściany. Można o tym przeczytać w Sklepie pełnym dziwów. Bodajże w roku 1967 sam Donald A.Wollheim zainteresował się wydaniem w miękkiej oprawie wszystkich opowiadań z przygodami Szarego Kocura i jego atletycznego kumpla. Przez cztery lata w wolnym czasie radośnie składałem opowiadania w porządku chronologicznym i dopisywałem nowe, aby zapełnić luki. W ciągu ostatnich pięciu lat opublikowałem tylko cztery nowe opowieści o dwóch awanturnikach; w każdym z nich ledwo się wyrwali ze szponów Śmierci, która w Nehwonie zamieszkuje odludny, posępny zakątek zwany Krainą Cienia. Może dlatego, że 2 września 1969 r. zmarła moja żona Jonąuil. Jednakże ostatnie cztery miesiące były świadkami ich tryumfalnego powrotu w trzech opowiadaniach. Zaiste, nie ma to jak dwóch dziarskich, zżytych z sobą bohaterów, o czym pisałem już dwanaście lat temu. Z takimi pisarz nie zginie. Jeszcze jedna rzecz godna jest wspomnienia. Otóż nieprzypadkowo Fafryd i Kocur przeżywają wiele przygód na słonych wodach i w dużych miastach nad wielkimi zatokami. Najpierw zatoka Nowego Jorku, potem zatoka Santa Monica z pasem Wysp Santa Barbara, nadmorskie dzielnice Los Angeles, a teraz zatoka San Francisco. Zawsze mieszkałem w bliskości wielkiej wody (w Chicago było to oczywiście jezioro Michigan). Harry co najwyżej mieszkał nad rzekami: wprzódy nad Ohio, która w styczniu 1937 r. pamiętnie wylała i podtopiła rozległe tereny w Louisville (ledwie się uratował z powodzi), a dzisiaj w Wirginii Zachodniej nad rzeką West Fork, dopływem Monongaheli. I tak się składa, że zarówno Clarksburg, gdzie ma dom, jak i San Francisco to miasta położone na wzgórzach. San Francisco, wrzesień 1974 Minęły trzy lata i oto zakończyłem pracę nad dawno zapowiadanym zbiorem O krok od zguby, w którym zawarłem mikropo-wieść o Wyspie Szronu, nehwońskim odpowiedniku Islandii. Nigdy chyba nie byłem w tak bliskim kontakcie z Harrym Fischerem. Listy nagrywamy na taśmę magnetyczną i przesyłamy sobie kasety. Tydzień temu, po raz pierwszy od dziewięciu lat, spotkaliśmy się twarzą w twarz, w połowie drogi między naszymi skrajnie odległymi miejscami zamieszkania, aby poprowadzić seminaria z gier fabularnych o Lankmarze. Wymyślone przez nas w latach 30-tych, ostatnio zostały zaadaptowane na potrzeby nowoczesnych gier strategiczno-wojennych. San Francisco, 27 sierpnia, 1977 Od tłumacza Zapewne niejeden Czytelnik przyzwyczajony do nazewnictwa wprowadzonego w tłumaczeniach pierwszych przygód Fafryda i Szarego Kocura zdziwi się, widząc, jak to Fafhrd raptem przedzierzgnął się w Fafryda, Slevas w Slewiasza, a Vlana we Wlane. W powieści fantasy ważny jest pomysł, akcja, owszem, lecz nade wszystko klimat, a nazwy własne o trudnej do odszyfrowania wymowie w tym przypadku często są zgrzytem. "Fafhrd" jest cierniem dla polskiego oka i języka, stąd zdecydowałem siego niejako oswoić. Rozdarty tutaj między "Fa-ferdem" (bliższym oryginalnej wymowie) i "Fafrydem", zdecydowałem się na tego drugiego, wykorzystując podobieństwo do zadomowionych już na polskim gruncie Zygfrydów i Gotfrydów. KOBIETY ZE ŹNIEŹNEGO KLANU (THE KNOW WOMEN) W dniu zimowego przesilenia w Zimowym Zakątku kobiety ze Śnieżnego Klanu toczyły zimną wojnę z mężczyznami. Włóczyły się niby upiorzyce w swych najbielszych futrach, w małych grupkach, ledwie widoczne wśród śnieżnych połaci. Przeważnie milczały lub co najwyżej porozumiewały się z sykiem, jakby w gniewie. Szerokim łukiem omijały bożnicę, gdzie pnie drzew służyły za podpory, skórzane płachty udawały ściany, a nad wszystkim górował dach z sosnowego igliwia. Zbierały się w przestronnym, kopulastym szałasie kobiet, wysuniętym przed rzędy mniejszych mieszkalnych namiotów. Modły, złowróżbne zawodzenia i rozmaite cichsze obrzędy służyły im po to, żeby spętać mężów z Zimowego Zakątka a to bólem w kolanach, a to strzykaniem w krzyżach, a nawet tak paskudnym przeziębieniem, że człek nie nadążał wysmarkiwać nosa. W razie czego trzymały w odwodzie plagę męczącego kaszlu i gorączkowanie. Każdy mężczyzna, który za dnia nieopatrznie sam wychodził na dwór, rychło wpadał w zasadzkę, obrywał śniegowymi kulami i zbierał tęgie lanie - czy to skald, czy nawet krzepki myśliwy. A trzeba wiedzieć, że jeśli kobiety ze Śnieżnego Klanu miotają kulami, to nie robią tego dla żartu. Owszem, rzucały otwarcie, zza głowy, wszelako miały do tego szczególnie zaprawione mięśnie, ćwiczyły je bowiem przy rąbaniu drew, ścinaniu rosnących wysoko gałęzi i biciu w zwierzęce skóry, łącznie z arcytwardą skórą śnieżnego behemo-ta. Niejednokrotnie zmrażały swe pociski na kamień. Muskularni, zahartowani na mrozach mężczyźni znosili to nad podziw godnie; paradowali z królewską dumą w swoich odświętnych futrach, czarnych, brązowych i tych barwionych na kolory tęczy. Pili na potęgę, lecz z zachowaniem dyskrecji i, jak Ilt-marzanie, chytrze targowali się przy nabywaniu tkanin, ostrych przypraw, broni ze stali trawionej w kwasach, miodu, woskowych świec, łatwopalnego prochu, który wybuchał wśród huku i malowniczych płomieni, tudzież innych wyrobów z cywilizowanego Południa - w zamian za bursztyn i ambrę, śnieżne diamenty widoczne tylko nocą, gładkie surowe skóry i lodowe zioła. Mimo wszystko woleli trzymać się w kupie; i tak już niejednemu ciekło z nosa. To bynajmniej nie handel budził tak wielki sprzeciw kobiet. W branży kupieckiej mężowie świetnie sobie radzili, a przecież to one, ich żony, najczęściej na tym korzystały. Handel podobał im się o wiele bardziej niż łupieżcze wyprawy, w czasie których zastęp jurnych osiłków wypuszczał się daleko wzdłuż wschodniego wybrzeża Morza Zewnętrznego, gdzie nie sięgała ich matriarchalna jurysdykcja, a nawet, czego się obawiały, moc ich zniewalających czarów. Śnieżny Klan nie zapuszczał się dalej na południe niż do Zimowego Zakątka, jego członkowie większość życia spędzali na Lodowych Pustaciach, u podnóży niezdobytych Gór Olbrzymów i wśród ciągnących się za nimi Trupich Gnatów. Tak więc ów zimowy obóz umożliwiał im ten jeden raz w roku pokojową wymianę towarową z zuchwałymi Mingolami, Sanhynmarczykami, lank-marczykami, a niekiedy nomadami ze wschodu: osobnikami w wysokich turbanach, chustach na twarzy i ogromniastych buciorach. Opilstwo też nieszczególnie raziło kobiety. Mężowie z wielkim upodobaniem i przy byle okazji raczyli się miodem pitnym i piwem, przy czym nie gardzili rodzimą okowitą ze śnieżnych ziemniaków, która uderzała do głowy silniej niż wina i nalewki podsuwane im przez sprytnych kupców z południa. Sprawą, która ściągała na siebie najzacieklejszą nienawiść kobiet i co roku zmuszała je do wypowiedzenia mężczyznom bezpardonowej wojny przy użyciu wszelkich dostępnych środków, w tym magicznych... była wędrowna trupa teatralna. Niezłomni aktorzy o sinych twarzach i skostniałych kończynach, kuszeni szczodrością niewybrednej, rozochoconej widowni, która nie skąpiła złota wykonawcom, dawały tak bezecne i bluźniercze przedstawienia, że mężczyźni zawczasu wynosili z bożnicy wszystkie sprzęty (choć sam Bóg nie dbał o tak przyziemne sprawy) i zabraniali wstępu kobietom i młodzieży. Widowisko, zdaniem kobiet, wystawiały obleśne dziadygi i rozpustne, chuderlawe młódki z Południa - zwolenniczki obyczajów tak samo luźnych jak ich kuse kiecki, jeśli je w ogóle nosiły. Kobietom nie przyszło na myśl, że wymizerowane dziewczę, które okrywa swą nagość jeno brudem i gęsią skórką, raczej nie wzbudza zmysłowych fascynacji, co najwyżej ryzykuje ciężkimi odmrożeniami ciała. I tak przy zimowych mrozach kobiety ze Śnieżnego Klanu syczały ze złości, rzucały uroki, podchodziły ukradkiem rosłych mężów i waliły w nich, gdy uciekali dumnym krokiem, twardymi kulami śniegu. Nieraz, dorwawszy starca, kuternogę lub podpitego, niefrasobliwego młokosa, prały go na kwaśne jabłko. Ta pozornie komiczna batalia wcale nie śmieszyła niektórych jej uczestników. Mówiło się, że kobiety, zwłaszcza w grupie, za pomocą potężnych zaklęć zaprzęgają w jarzmo żywioł zimna, przez co mężczyźni wywracają się na lodzie, nagły chłód przyprawia ich o chorobę, przymarzają skórą do żelaznych powierzchni, wpadają pod strząśnięte z gałęzi kupy śniegu lub całe jego zwały toczące się zboczem góry. Nie było też chwata, który by wytrzymał siłę hipnotycznego spojrzenia ich zimnych, niebieskich oczu. Kobiety z Zimowego Klanu starały się trzymać swoich chłopów w ryzach, ale tak, by nie czuli się skrępowani. Tu i ówdzie chodziły słuchy o niepokornych mężach, którzy dostali surową nauczkę lub, w skrajnym przypadku, zginęli w tajemniczych okolicznościach. W tym samym czasie zarówno sitwy czarownic, jak i wiedźmy dbające tylko o własne interesy zmagały się z sobą w walce o władzę, w której najodważniejsi i najmocniejsi mężczyźni, nawet kapłani i wodzowie - byli ledwie pionkami. Podczas dwóch tygodni jarmarku i dwóch dni widowiska zgrzybiałe wiedźmy i hoże, krzepkie dziewoje pilnowały ze wszystkich stron szałasu kobiet. Ze środka nieprzerwanie wydostawały się na przemian miłe i wstrętne zapachy, głosy dzwonków i kołatek, trzaski i syki, szepty i ciche rytualne pieśni. Tego ranka wszystko wskazywało na to, że czary kobiet z Zimowego Klanu działają ze zwielokrotnioną mocą, albowiem przy bezwietrznej pogodzie i zachmurzonym niebie w wilgotnym, zimnym powietrzu porozwieszały się tumany mgieł. Kryształki lodu wyrastały na każdej krzewince i gałęzi, na każdym patyku i zaostrzonym końcu, nie wyłączając wąsów mężczyzn i uszu oswojonych rysiów. Kryształki o podobnym blasku i kolorze co oczy czarownic pobudzały wyobraźnię, zbliżone kształtami do sylwetek wysokich, odzianych w białe szuby niewiast - jako że wiele kryształów wydłużało się do postaci smukłych, połyskliwych brylantów. Otóż tego ranka kobietom z Zimowego Klanu nadarzyła się niebywała sposobność wciągnięcia w zasadzkę zdobyczy, o jakiej wcześniej nie śniły. Jedna z aktoreczek, czy przez nieopatrzność, czy też powodowana niezdrową ciekawością, czy wreszcie omamiona pięknem lodowych klejnotów i zachęcona łagodną jak na tę porę roku pogodą, zapuściła się po zaskorupiałym śniegu daleko od bezpiecznych namiotów trupy teatralnej. Minęła stojącą na skraju urwiska bożnicę, przebrnęła przez zagajniki wysokich cho-jaków i wydostała się na zasypany śniegiem naturalny most skalny, gdzie był ongiś początek drogi wiodącej na południe do Gnampf Nar. Odkąd przed blisko sześćdziesięciu laty zawaliła się spora część mostu, nikt tędy nie chodził. Przystanąwszy nad zadartą krawędzią przepaści, zadumanym wzrokiem powędrowała w odległą dal, gdzie rzednąca mgła przypominała już tylko szare skrawki długowłosej wełny. U jej stóp, w szczelinie osłoniętego skałami jaru, okryte śniegiem świerki wydawały się maciupkie niczym szałasy zbrojnego hufca Lodowych Gnomów. Wolno przesuwała spojrzenie od wschodniego krańca Wąwozu Trollowych Schodów, poprzez przebiegającą dokładnie pod nią węższą gardziel, ku znów szerszej, skręconej na południe odnodze, którą dalej przesłaniał skalny bastion ze sterczącym fragmentem dawnego mostu. Następnie popatrzyła na ścieżkę Nowego Gościńca, zbiegającą w dół za namiotami aktorów: wśród wielu zakosów raz opadała, raz się wspinała po zboczu - w odróżnieniu od prostszego, szybszego zejścia Starego Gościńca - aż w końcu chowała się między świerkami i potem już kierowała dnem jaru prosto na południe. Sądząc po wyrazie tęsknoty na jej twarzy, można było ją wziąć za naiwną statystkę teatralną, której wyprawa do zimnych krain północy daje w kość i pozwala docenić uroki palonych słońcem, zaśmieconych aktorskich uliczek gdzieś poza Państwem Ośmiu Miast i Morzem Wewnętrznym. Mimo to jej spokojne i oszczędne ruchy, dumnie uniesione czoło oraz wybór tego zdradliwego punktu widokowego dawały do myślenia. W tym miejscu bowiem człowiekowi groziło nie tylko niebezpieczeństwo runięcia w przepaść, ale też bliskość szałasu kobiet ze Śnieżnego Klanu. W dodatku uważano to miejsce za przeklęte, od kiedy środkowa część skalnego mostu załamała się pod nogami naczelnika klanu, który razem z dziećmi spadł w otchłań. Czterdzieści lat po tamtym wydarzeniu drewniany pomost, jaki tu zbudowano, nie wytrzymał ciężaru wozu z okowitą. A ponieważ była to oko witka najprzedniejszej marki, ludzie na wieki przeklęli tę przeprawę. Odbudowa mostu nie wchodziła w rachubę. Jakby tych tragedii jeszcze było mało, żeby dogodzić próżności zawistnych bogów i skutecznie odstraszyć śmiałków od zaglądania w to miejsce, nie dawniej jak przed dwoma laty najlepszy od dziesięcioleci narciarz klanu, niejaki Skif, opętany pychą i zdrowo podpity, postanowił przeskoczyć przepaść od strony Zimowego Zakątka. Pociągnięty liną przez współplemieńców, wybił się potężnie kijkami i pięknym, jastrzębim lotem pofrunął nad otchłanią. Niestety, chybił o długość ramienia ośnieżonej krawędzi przeciwległej ściany urwiska. Narty uderzyły o skałę, a nieszczęśnik roztrzaskał się na dnie jaru. Pogrążona w zamyśleniu aktorka miała na sobie brązową lisią szubę, spiętą w pasie lekkim, pozłacanym łańcuszkiem z mosiądzu. Na jej ślicznych, wysoko upiętych kasztanowych włosach skrzyły się okruchy lodu. Wąski krój futrzanego okrycia wskazywał, że nawet jeśli nie była zabiedzonym chuderlakiem, jakimi w mniemaniu kobiet z klanu były aktorki z trupy teatralnej, musiała mieć szczupłą sylwetkę. Jednakże sześć stóp wzrostu... Któż by się tego spodziewał po aktorce! Wysokie skądinąd czarownice, które skradały się z tyłu rzędem białych postaci, mogły to odebrać jako afront. Czyjś obity futrem but zaskrzypiał na lodowym szkliwie. Aktorka odwróciła się w mgnieniu oka i rzuciła pędem w stronę, skąd przyszła. Na początku kilka razy zapadła się w śnieg, co wybiło ją z rytmu, lecz szybko nauczyła się biec krokiem ślizgowym po jego zmrożonej powierzchni. Podkasała szubę, odkrywając futrzane cholewki czarnych butów i jasnoczerwone pończochy. Pościg tymczasem był tuż-tuż, w powietrzu pomknęły twarde kule śniegu. Jedna trafiła uciekinierkę w ramię. Wtedy dziewczyna popełniła błąd: obejrzała się. Fatalnym zrządzeniem losu ugodziły ją naraz dwie kule: pierwsza w brodę pod uszminkowanymi ustami, druga w czoło, w zarysowaną łukiem czarną brew. Nieszczęśnica zatoczyła się, teraz obrócona twarzą do bezlitosnych kobiet. Wyrzucona jak z procy kula trafiła ją w brzuch. Zgięła się w pół i z bolesnym jękiem osunęła na ziemię. Wiedźmy z drapieżnymi błyskami w oczach rzuciły się na swą ofiarę. Wysoki, dość chudy mężczyzna z czarnym wąsem - ubrany w burą, pikowaną kurtę i nieduży czarny turban - który zza okrytego chropowatą, zlodowaciałą korą żywego słupa bożnicy obserwował całe zajście, pośpieszył na pomoc leżącej dziewczynie. Grzązł w głębokim śniegu, lecz nogi niosły go niezmordowanie. Raptem zwolnił, srodze zmieszany, gdy obok niego smyknął jakiś szczupły osobnik: tak szybko przebierał nogami po oblodzonym śniegu, że posuwał się naprzód z prędkością narciarza. W pierwszej chwili mężczyzna w turbanie wziął go za niewiastę ze Śnieżnego Klanu, ale ponieważ te nosiły długie, białe szuby, a nie kuse, podbite futrem kurtki, pomyślał, że ma do czynienia z tutejszym młodzieniaszkiem. Co wszakże dziwiło, ponieważ mężczyźni mieszkający w Zimowym Zakątku nie ubierali się na biało. Tajemnicza postać gnała ze spuszczoną głową, unikając wzroku czarownic, jakby bała się zajrzeć w ich niebieskie, pełne nienawiści oczy. Na koniec, kiedy padła na kolana przy półprzytomnej dziewczynie, spod jej kaptura wysypała się gęstwa rudoblond włosów. Widząc to, wąsacz przeżył chwilę grozy. Czyżby to któraś z wysokich niewiast ze Śnieżnego Klanu postanowiła zadać dziewczynie decydujący cios z bliskiej odległości? Zaraz jednak dostrzegł fragment przyprószonego zarostem podbródka i dwie grube bransolety ze srebra, jakimi lubili ozdabiać się piraci. Młodzieniec błyskawicznie porwał aktorkę na ramiona i umknął wiedźmom, które mogły już sobie tylko popatrzeć na czerwone pończochy swej niedoszłej ofiary. Seria śnieżnych kul rozbiła się o plecy junaka. Zachwiał się w biegu, lecz nie dał za wygraną, tylko biegł dalej z opuszczoną głową. Najwyższa z kobiet, ciesząca się wśród kamratek autorytetem królowej, wciąż niebrzydka mimo siwych włosów i steranej twarzy, zatrzymała się i wrzasnęła na całe gardło: - Synu, wracaj mi tu zaraz! Słyszysz, Fafryd, co do ciebie mówię?! Młodzik nieznacznie kiwnął głową, lecz ani myślał przystawać. Nie odwracając się, odpowiedział dyszkantem: - Ależ wrócę, zacna matko! Tylko jeszcze nie teraz! Pozostałe kobiety zaczęły się wydzierać: - Wracaj! Wracaj! - Czasem dodawały mniej grzecznie: - Rozpustniku jeden! Nie przynoś wstydu swej zacnej matce! Z dziewkami przestajesz?! Rozkładając ręce na boki, Mor uciszyła wszystkie głosy. - Poczekamy tu sobie! - oznajmiła rozkazującym tonem. Mężczyzna w turbanie chwilę się wahał, po czym ruszył w ślad za oddalającą się parą. Czujnym wzrokiem śledził ruchy niewiast. Z reguły nie napastowały kupców, ale wśród barbarzyńców lepiej było mieć się na baczności zarówno przed mężami, jak i kobietami. Fafryd dotarł do namiotów aktorów, rozstawianych w kole na ubitym śniegu, blisko tego wejścia do bożnicy, przy którym stał ołtarz. Najdalej od skraju przepaści rozbił swój czubaty namiot mistrz przedstawienia. W połowie drogi między nim a wąwozem rzucał się w oczy namiot kształtem przypominający rybę, w trzeciej części przeznaczony dla dziewcząt, w pozostałej - dla mężczyzn. Najbliżej urwiska stał średniej wielkości szałas o dachu rozpiętym na dwóch półobręczach. Rosnący opodal jawor przerzucał nad nim przeogromny konar, zrównoważony po drugiej stronie pnia dwiema mniejszymi gałęziami. Drzewo mieniło się kryształkami lodu. Obciążony bezwładnym ciałem nieprzytomnej dziewczyny, Fafryd z mozołem rozsznurowywał skórzane wejście do szałasu. Dziarskim, rzec by można młodzieńczym krokiem przydrep-tał do niego brzuchaty staruszek. Miał na sobie strojne, choć już wyświechtane ubranie z wieloma błyszczącymi dodatkami. Brudne zęby niemile kontrastowały ze złotymi cekinami w siwych wą-siskach i koziej bródce. W obrzękłych i podsiniałych oczach błyszczały czujne źrenice. Głowę okrywał fioletowy turban z wbitą w niego koroną: złoconą i wysadzaną nadszczerbionymi kawałkami górskiego kryształu - żałosną namiastką diamentów. Za dziaduniem podążali chudy jak szczapa Mingol bez ręki, śmierdzący spalenizną czarnobrody grubas ze Wschodu i przykryte ciepłymi kocami dwie zmizerniałe dziewczyny, które co chwila ziewały, ale też wydawały się czujne i nieprzystępne jak bezdomne koty. - Co to ma znaczyć? - zapytał ostro staruszek, lustrując uważnie Fafryda i jego brzemię. - Zabawiłeś się z Wlaną? Zgwałciłeś ją i zakłułeś, co? Bądź pewien, bandyto, że nie ujdzie ci na sucho ta igraszka! Jeszcze nie wiesz, z kim zadarłeś, ale rychło się dowiesz. Zażądam odszkodowania od starszyzny klanu. Słono mi zapłacą! Przekonasz się, że mam tu znajomości. Żegnaj się z pirackimi bransoletkami i tym srebrnym łańcuchem, co ci wystaje spod kołnierza. Pójdziesz na żebry razem z całą rodziną, zrujnuję wszystkich twoich krewnych. Już ci oni potem wygarbują skórę... - Ty jesteś Essedyneks, mistrz przedstawienia? - przerwał mu tyradę Fafryd. Jego wysoki tenor wdarł się niczym pisk trąbki w szorstki, tubalny baryton adwersarza. - Jestem Fafryd, syn Mor i Nalgrona Mitobórcy. Nie zamordowałem tancerki Wlany, ani jej nie zgwałciłem. Oberwała śnieżnymi kulami i to ją ogłuszyło. Tu jest jej szałas. Otwieraj! - Sami się nią zajmiemy, dzikusie - rzekł Essedyneks tonem już bardziej ugodowym. Trochę go zaskoczyła i zbiła z tropu pedantyczna dokładność młodzieńca w nazywaniu rzeczy po imieniu. - Zostaw ją i wynocha! - Ułożę ją na posłaniu - upierał się Fafryd. - Otwieraj szałas! Essedyneks wzruszył ramionami i skinął na Mingola, który z drwiącym uśmieszkiem, za pomocą swej jedynej dłoni i łokcia, rozsznurował i rozsunął dwie płachty. Zapachniało wonnościami i sandałowym drewnem. Fafryd pochylił się i wszedł do środka. Wewnątrz zauważył pryczę zarzuconą futrami i niski stolik ze srebrnym lusterkiem, opartym o jakieś słoiczki i kanciaste butelki. W głębi na wieszakach wisiały kostiumy. Wyminąwszy piecyk, z którego uchodziła smużka siwego dymu, Fafryd ostrożnie przykucnął i położył dziewczynę na posłaniu. Aby zbadać jej tętno, nacisnął kciukiem w okolicy nadgarstka i aorty szyjnej. Potem odemknął przyciemnione powieki i przyjrzał się kolejno źrenicom. Delikatnie pomacał rozległe sińce na czole i brodzie. Uszczypnął płatek lewego ucha, a skoro to nic nie dało, pokręcił głową, rozsunął poły brązowego futra i zaczął odpinać guziki czerwonej sukienki. Na ten widok Essedyneks, który razem z resztą przyglądał się wszystkiemu z rosnącym zdziwieniem, zakrzyknął: - Hej, zbereźny młokosie! Do czego zmierzasz? - Cicho! - burknął Fafryd i wciąż robił swoje. Dwie okutane kocami młódki parsknęły chichotem, lecz szybko zakryły usta, choć z ich oczu biła nieskrywana wesołość. Fafryd odsłonił prawe ucho, odgarniając garść długich włosów, a potem przyłożył tę stronę twarzy między piersi Wlany - małe niczym jabłuszka, o sutkach różowych z lekko brązowym odcieniem. Na jego twarzy malował się wyraz powagi. Dziewczyny znów z trudem pohamowały się od śmiechu. Essedyneks odchrząknął, jakby zbierał siły przed dłuższą przemową. Fafryd wyprostował się i obwieścił: - Duch jej wkrótce będzie z nami. Na sińce winno się położyć śniegowy okład. I zmienić go, kiedy zacznie topnieć. A teraz przynieś mi kieliszek najlepszej gorzałki. - Najlepszej gorzałki?! - wrzasnął oburzony Essedyneks. - No nie, to już przesada! Sprawiasz sobie darmową obmacywankę i jeszcze byś chlał na tę okazję? Wynoś się stąd, zuchwalcze, ale to już! - Staram się jedynie... - zaczął Fafryd chłodnym tonem, w którym pobrzmiewała groźba. Wtem pacjentka przerwała mu wypowiedź: otworzyła oczy, skrzywiła się, zdecydowanym ruchem usiadła... by w tym momencie zblednąć i zmrużyć przymglone oczy. Fafryd ułożył ją z powrotem na posłaniu i podsunął jej pod nogi poduszki. Potem przyjrzał się twarzy. Wlana zatopiła w nim badawcze spojrzenie. Drobna twarz z zapadłymi policzkami, bynajmniej nie dziewczęca, mimo siniaków zachwycała pełnią kobiecej urody. Spojrzenie przysłoniętych rzęsami dużych, brązowych oczu powinno z natury rzeczy urzekać swoją głębią, ale tak się nie działo. Czaiła się w nich udręka samotności, twarda wola i pragnienie zrozumienia tego, co się wydarzyło. Przypatrywała się pilnie przystojnemu, może osiemnastoletniemu młodzianowi o ujmujących rysach twarzy, choć nieco za szerokim czole i za długiej brodzie, jakby urosły ciut szybciej niźli reszta ciała. Miękkie, rudobrązowe włosy spadały mu do ramion. Zielone kocie oczy wpatrywały się w nią zagadkowym wzrokiem. Szerokie usta zdawały się lekko ściśnięte, jakby były furtą, przez którą słowa wychodziły jedynie na rozkaz owych zielonych oczu. Jedna z dziewczyn sięgnęła po stojącą na stoliku butelkę, napełniła kieliszek do połowy i podała go Fafrydowi, który uniósł głowę Wlany, aby mogła małymi łyczkami wypić gorzałkę. Drugie dziewczę przyniosło wełnianą szmatkę z garścią sypkiego śniegu. Przykucnąwszy po drugiej stronie posłania, przykryła sińce dziewczyny. Wlana zapytała nieznajomego o imię, a następnie upewniła się, że to on ją uratował przed zemstą kobiet ze Śnieżnego Klanu. - Czemu mówisz takim dziwnym głosem? - spytała. - Pobieram nauki u skalda - odpowiedział. - Prawdziwi skaldowie śpiewają wysokim głosem w przeciwieństwie do oszustów, którzy ryczą jak woły. - - Jakiej nagrody żądasz za swoją przysługę? - zapytała hardo. - Żadnej. Słuchające tego dziewczęta ponownie zachichotały, lecz umilkły pod karcącym spojrzeniem Wlany. - Czułem się w obowiązku osobiście pośpieszyć ci z pomocą - dodał Fafryd. - Kobietom, które się na ciebie rzuciły, przewodziła moja matka. Szanuję jej wolę, ale z drugiej strony czuwam, żeby za bardzo nie dokuczała innym ludziom. - No, no. Jesteś po trosze kapłanem i znachorem. Zapewne również z woli matki? Nie przejmowała się odsłoniętymi piersiami, lecz Fafryd nie patrzył już na nie, tylko na usta i oczy. - Zawodowy pieśniarz musi umieć leczyć - rzekł. - Co się tyczy matki, spełniam swoje synowskie obowiązki, ale nie jestem jej sługą. - Słuchaj, Wlana, nie godzi się, byś w ten sposób rozmawiała z nieznajomym młokosem - fuknął Essedyneks. - On stąd zaraz... - Stul pysk! - warknęła Wlana, po czym zwróciła się do Fafryda: - Czemu ubierasz się na biało? - Nasz lud zawsze tak się ubierał. Dopiero od niedawna wśród mężczyzn nastał głupi zwyczaj noszenia futer ciemnych i barwionych. Mój ojciec ubierał się wyłącznie na biało. - Nie żyje? - Tak. Zginął podczas wspinaczki na Białego Kła. To przeklęta góra. - Matka każe ci ubierać się na biało, żebyś przypominał ojca? Fafryd puścił mimo uszu to pytanie, bez drgnienia powiek. - Iloma władasz językami? - zapytał. - Poza tą odmianą lankmarskiego. Pojawił się pierwszy uśmiech na jej ustach. - Po cóż ci to wiedzieć? No więc dobrze, potrafię się dogadać w języku Mingoli, nomadów z pustyni, po kwarsku, kuarmalsku, starogulsku, znam górno - i dolnolankmarski i jeszcze trzy wschodnie języki. Fafryd pokiwał głową. - Cieszę się. - A to niby czemu? - Bo jesteś wykształcona i obyta w świecie. - Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. - Zaśmiała się nieszczerze. - No tak, jesteś tancerką teatralną. W każdym razie, ja bym chętnie pozwiedzał cywilizowane kraje. - Ktoś idzie! - syknął Essedyneks, pilnujący wejścia. - Wlana, twój znajomek musi... - Niczego nie musi! - Tak się składa, że naprawdę już pora na mnie. - Fafryd podniósł się z posłania. - Zmieniaj sobie okłady - poinstruował Wlane. - Spróbuj odpocząć do zachodu słońca, potem łyknij gorzałki i zjedz talerz rosołu. - Dokąd ci tak spieszno? - dziewczyna uniosła się na łokciach. - Obiecałem coś matce - odparł Fafryd, nie oglądając się za siebie. - Znowu ta twoja matka! Pochylony u wyjścia, Fafryd zawahał się i obejrzał. - Mam wobec niej wiele obowiązków. Wobec ciebie jeszcze żadnego. - Nie zatrzymuj go, Wlana! - szepnął ochryple Essedyneks. - On tu zaraz będzie! - Starał się wypchnąć Fafryda, ale pomimo jego nietęgiej budowy ciała z równym powodzeniem mógłby przewracać rękami rosłe drzewo. - Czyżbyś lękał się tego, który tu idzie? - Wlana zapinała sukienkę. Fafryd popatrzył na nią w zadumie, by raptownie, bez słowa, wyjść na zewnątrz i tam poczekać na mężczyznę o zagniewanym obliczu, który powoli wyłaniał się z mgły. Ow człek dorównywał wzrostem Fafrydowi, był od niego pół raza szerszy w barach i dwakroć starszy. Miał na sobie bure futro z fok i wiele wysadzanych ametystami srebrnych ozdób, wśród których pyszniły się dwie ciężkie bransolety ze złota na przegubach rąk i takiż łańcuch pod szyją. Wszystko to znamionowało herszta piratów. Fafryd trochę się wystraszył, ale nie zbójcy, lecz kryształków lodu na szałasie, rozsianych o wiele gęściej niż w chwili, gdy wnosił do środka Wlane. Mor i zaprzyjaźnione z nią czarownice z wielką wprawą władały żywiołem zimna; umiały zmrozić Iędźwia mężczyzny i rosół w jego misce, tak samo jak miecz czy linę wspinaczy, by przywieść ich tą drogą do zguby. Czasem się zastanawiał, czy to aby nie gusła Mor skuły lodem jego serce. A teraz ten sam chłód owionie tancerkę. Może powinien ją ostrzec, lecz pochodziła z cywilizowanych stron i pewnie wykpiłaby jego słowa. Osiłek przystanął naprzeciw niego. - Witaj, czcigodny Hryngorlu - przywitał się Fafryd bez entuzjazmu. W odpowiedzi mężczyzna zamierzył się weń wierzchem dłoni, lecz Fafryd zręcznie uchylił się przed uderzeniem. Spokojnie odszedł tą samą drogą, którą tu przyszedł. Przez chwilę Hryngorl ciężko sapał, odprowadzając młodzieńca złym spojrzeniem, po czym wpakował się do szałasu. Hryngorl był jedną z najbardziej wpływowych osobistości w Śnieżnym Klanie, to nie ulegało wątpliwości, lecz nie wybierano go na naczelnika, ponieważ lubił się awanturować i nie przestrzegał zwyczajów. Kobiety go nie cierpiały, lecz nijak nie mogły mu się dobrać do skóry, albowiem jego matka nie żyła i nigdy nie poszukał sobie żony. Zadowalał się nałożnicami, które mu się nawijały podczas wypraw pirackich. Wychynąwszy z miejsca, gdzie się do tej pory ukrywał, wąsal w czarnym turbanie zbliżył się cicho do Fafryda. - Dzielnie się sprawiłeś, przyjacielu. I szlachetnie oddałeś tancerkę. - Weliks Ryzykant, prawda? Obcy kiwnął głową. - Owszem, zwożę w te strony gorzałę z Kleg Nar. Pokosztujesz ze mną najwyborniejszych gatunków? - Niestety, już umówiłem się z matką. - Cóż, może innym razem - rzekł Weliks, nie zrażony. - Hej, Fafryd! To Hryngorl go wołał, lecz tym razem bez złości. Fafryd odwrócił się. Siłacz stał przed szałasem, a skoro spostrzegł, że młodzieniec nie rusza się z miejsca, sam do niego podszedł ciężkim krokiem. Weliks zdążył się oddalić ze zwykłą sobie bezceremonialnością. - Wybacz, Fafryd - zagaił ochryple Hryngorl. - Skąd miałem wiedzieć, żeś ocalił tancerkę? Wyświadczyłeś mi wielką przysługę. To dla ciebie. - Odpiął złotą bransoletę i podał mu ją w podzięce. - O żadnej przysłudze mowy być nie może - stwierdził Fafryd z opuszczonymi rękami. - Powstrzymałem tylko matkę przed popełnieniem złego uczynku. - Pływałeś pod moją komendą! - ryknął pirat z poczerwieniałą twarzą i resztkami wymuszonego uśmiechu. - Przyjmowałeś ode mnie rozkazy, będziesz przyjmował nagrody! - Chwycił Fafryda za rękę, włożył mu w dłoń bransoletę i zacisnął na niej jego bezwolne palce. Cofnął się o krok. Na to Fafryd przyklęknął i wyrzucił z siebie: - Przepraszam, ale nie mogę przyjąć czegoś, co mi się nie należy. A teraz muszę już iść, bo matka się niecierpliwi. - Prędko wstał, odwrócił się i odszedł. Bransoleta błyszczała pozostawiona na śniegu. Słysząc prychnięcie Hryngorla, z trudem powstrzymał się od przekleństwa. Nawet się nie obejrzał, żeby zobaczyć, czy awanturnik podniósł odtrąconą przez niego nagrodę. Już-już miał pochy - lić nieco głowę i iść celowo krzywym krokiem, ale się opanował. Miał nadzieję, że Hryngorl jednak nie rzuci w niego twardą bransoletą. Niebawem dotarł do matki, która siedziała w towarzystwie siedmiu niewiast. Wszystkie wstały. Zatrzymał się, tknięty złym przeczuciem. - Oto jestem, matko - rzekł, ciskając na boki ukradkowe spojrzenia. - Szkoda, że po czasie - odparła. - Spóźniłeś się, ot co. Sześć kobiet pokiwało głową z surowymi minami. Tylko jedna, najszczuplejsza z nich, co Fafryd dostrzegł kątem oka, cofnęła się po cichu. - Ale jestem - powtórzył. - Nie wykonałeś mojego polecenia - wycedziła przez zęby Mor. Jej niegdyś piękna, teraz poorana troskami twarz wyglądałaby żałośnie, gdyby nie dumne, władcze wejrzenie. - W końcu się jednak stawiłem - zripostował Fafryd. Zauważył, że siódma kobieta biegnie z rozwianym płaszczem między mieszkalnymi namiotami w stronę wysokiej, białej ściany lasu, który stanowił granicę Zimowego Zakątka wszędzie tam, gdzie tą granicą nie był Wąwóz Trollowych Schodów. - A więc dobrze - rzekła Mor. - Pójdziesz ze mną do namiotu odurzeń. Dostąpisz rytualnego oczyszczenia. - - Niczym się nie skalałem. Poza tym dokonuję oczyszczenia na swój własny sposób, który także jest miły bogom. Słysząc to, wiedźmy zaczęły cmokać z gniewną dezaprobatą. Fafryd przemawiał śmiało, lecz zawsze ze spuszczoną głową, żeby nie patrzeć w twarze i zniewalające oczy. Widział tylko postacie w białych płaszczach, podobne do tęgich brzozowych pni. - Spójrz mi w oczy - nakazała Mor. - Wypełniam wszystkie obowiązki dorosłego syna, przynoszę zwierzynę i służę ci zbrojnym ramieniem. Wydaje mi się, że patrzenie w oczy matce do tych obowiązków jednak nie należy. - Twój ojciec zawsze był mi posłuszny - powiedziała Mor lodowatym tonem. - Kiedy miał przed sobą wysoką górę, nie słuchał nikogo, tylko wspinał się na nią - bronił swego Fafryd. - Co w końcu przypłacił życiem! - zagrzmiała Mora. Z dużą wprawą panowała nad swym rozżaleniem i gniewem, choć nie kryła tych uczuć. - A skąd się wziął ten siarczysty mróz, od którego pękły mu lina i czekan, ha? - odgryzł się Fafryd. Wśród pomruków wzburzonych czarownic Mor oświadczyła niskim głosem: - Bądź przeklęty, wyrodny, złośliwy Fafrydzie! - Usłużnie przyjmuję klątwę, matko - odparł Fafryd z zaskakującym animuszem. - Właściwie to przeklinam nie ciebie, ale twoje bzdurne wyobrażenia. - Tak czy owak, dla mnie to powód do dumy - podsumował Fafryd. - Teraz będę posłuszny sobie samemu. Póki rzucasz diabłami w ludzi, zaszyję się gdzieś na bezpiecznym ustroniu. To powiedziawszy, wciąż z pochyloną głową i odwróconym wzrokiem, ruszył szybko ku miejscu w lesie położonemu na wschód od namiotów mieszkalnych i na zachód od puszczańskiego ramienia, które sięgało aż do bożnicy. Słyszał za sobą złorzeczenia wiedźm, lecz matka już go nie wołała, milczała. A to nie wróżyło mu dobrze. Młodzieńcze rany goją się migiem. Kiedy Fafryd zagłębił się w swój ukochany las, nie potrącając ani jednej oblodzonej gałązki, miał już wyostrzone zmysły, szyję gotową obrócić się w ułamku chwili, a umysł tak głodny przygód, jak białe były zaspy dziewiczego śniegu. Wybrał najdogodniejszą ścieżkę: unikał oszronionych brylantami ciernistych krzewów i zarazem ciemnych granitowych występów, porośniętych sosnami. Dostrzegał ślady ptasich łap, świeże tropy wiewiórek i starsze dzików. Ptaki szarpały czarnymi dziobami czerwone śnieżne jagody. Zasyczał kosmaty śnieżny wąż. Nie zdziwiłby się nawet, gdyby z kniei wychynął smok z grzbietem najeżonym oblodzonymi kolcami. Zachował całkowity spokój, kiedy w pniu potężnej, rozłożystej sosny otworzyła się oblepiona śniegiem kryjówka, z której wyszła wesolutka, śliczna jak driada dziewuszka, niebieskooka i jasnowłosa, licząca sobie co najwyżej siedemnaście wiosen. Prawdę mówiąc, Fa-fryd spodziewał się spotkania z tą zjawą od chwili, kiedy dostrzegł, jak z grona siedmiu czarownic ta ostatnia ucieka do lasu. Mimo to udał zaskoczenie, a potem przyskoczył do niej z okrzykiem: - Maro, czarodziejko najmilsza! Odsunął okutane białą szubą dziewczę od drzewa, gdzie się przed nim chowała, i ani myślał wypuścić ją z objęć. Stali spleceni niczym jedna śnieżna istota, kaptur przy kapturze i usta przy ustach, w czasie przynajmniej dwudziestu uderzeń serca przepojonego uczuciem błogości. Chwyciła go za rękę, wsunęła ją pod swoje futro, potem przez rozcięcie pod długi kaftanik i przycisnęła do sprężystych kędzior-ków na łonie. - Zgadnij, co to - szepnęła i polizała go po uchu. - Piękne kobiece ciałko. Przypuszczam, że... - Zaczął wesołym tonem, lecz jego myśli zapuszczały się już w jakieś straszne strony. - Zwariowałeś? Mam tu coś, co należy do ciebie - podpowiedziała mu znów przy jego uchu. Nie dość, że był w dzikich stronach, to jeszcze wpadł do lodowatej studni, gdzie czaiło się rozwiązanie zagadki. Postanowił udawać chojraka. - Cóż, mam nadzieję, że nie przymierzałaś innych, choć nikt ci tego nie może zabronić. Muszę przyznać, że jestem zaszczycony... - Ogłupiałeś do reszty? Mam tu coś, co należy do nas! To już nawet nie była studnia, ale czarna, bezdenna otchłań. - Chyba nie...? - bąknął. Serce waliło mu młotem. - Tak! To już pewne, głuptaku! Jestem w drugim miesiącu. Jeszcze nigdy zaciśnięte usta Fafryda tak skutecznie nie zagrodziły drogi słowom. Otworzył je dopiero wtedy, gdy język oddał się we władanie dużym, zielonym oczom dziewczyny. Zakrzyknął z uniesieniem: - Bogowie, co za nowina! Cudownie! Jestem ojcem! To nie byle co, Mara! - Wiem, że nie byle co - przyznała. - Niełatwo stworzyć taką kruszynę, kiedy mnie tarmosisz i poniewierasz. Ale teraz dostaniesz zapłatę za swoją niesmaczną uwagę o "przymierzaniu innych". - Podwinąwszy dół kaftana, przyciągnęła jego dłonie do supła zawiązanego poniżej krzyża. Zwyczajowo kobiety ze Śnieżnego Klanu ubierały się w szuby z kapturem, ocieplane futrem buty oraz długie futrzane pończochy, podwiązane do rzemiennego paska w talii. Był to ubiór praktyczny, powszechny również wśród mężczyzn, choć ci nosili cięższe futra. - Szczerze mówiąc, skarbie, nie znoszę tych pasów cnoty - rzekł Fafryd, rozplątując ciasny supeł, związany z trzech rzemyków. - Cywilizowani ludzie ich nie używają. Taki pas na pewno utrudnia krążenie krwi. - Znowu wyjeżdżasz z tą swoją cywilizacją? Dam ci tyle miłości, że o niej zapomnisz. No jazda, rozwiązuj! Sprawdź, czy naprawdę ty wiązałeś ten węzeł. Fafryd musiał przyznać, że to jego robota. Mara wierciła się, podniecona, gdy mocował się z rzemykami. Piszczała, pojękiwała, szczypała go i delikatnie kąsała, aż i w nim krew się wzburzyła. Po uporaniu się z węzłem otrzymał nagrodę należną szarmanckiemu łgarzowi, który przekonująco komplementuje swą wybrankę. Właśnie dlatego Mara tak mocno go kochała, co teraz okazywała kuszącymi ruchami. Fafryd aż trząsł się z podniecenia, wreszcie rzucił się na dziewczynę. Po rozdmuchaniu żaru namiętności legli obok siebie na materacu z grubych futer i pod takim samym przykryciem. Przypadkowy przechodzień mógłby pomyśleć, że oto zaraz żywy wzgórek wyda na świat elfa, demona lub śniegowego małpoluda. Po pewnym czasie pagórek się uspokoił. Ów wspomniany przechodzień musiałby teraz nachylić ucha, żeby usłyszeć szeptane słowa. - Zgadnij, o czym myślę - mówiła Mara. - Że jesteś królową rozkoszy. Ach! - Zachowaj dla siebie swoje achy i ochy, królu dzikich zwierząt! Mówię poważnie. Myślałam sobie: jakie to szczęście, że przed zaślubinami wyszumiałeś się na południu. Pewnikiem nagwałciłeś się tam, ile wlezie, a może nawet zmuszałeś dziewki do bezecnej miłości. Dlatego tak cię ciągnie do cywilizacji, co? Ale tym się nie martwię. Wyleczy cię moja miłość. - Posłuchaj, Mara, bystra z ciebie dziewczyna, ale czasem przesadzasz. Myślisz, że podczas tego jednego pirackiego rejsu pod wodzą Hryngorla co i rusz nadarzała mi się miłosna przygoda? Przede wszystkim tamtejsze ludy, a zwłaszcza młode kobiety z nadmorskich mieścin, któreśmy łupili, uciekały w góry, zanim statek dobił do brzegu. A nawet jeśli już gwałciło się jakąś babę, to mnie, najmłodszemu, przypadało ostatnie miejsce w szeregu gwałcicieli. Żadna mi gratka. Prawdę mówiąc, w ciągu tej męczącej eskapady poznałem tylko trzy ciekawe osoby: dwóch schwytanych dla okupu jegomości, dzięki którym rozumiem co nieco po kuarmalsku i górnolankmarsku, oraz biednego wyrostka, ucznia jakiegoś guślarza. Smyk władał sztyletem jak mało kto, tak samo jak ja i mój ojciec. - Nie smuć się. Kiedy się pobierzemy, twoje życie nabierze rumieńców. - I tu się mylisz, moja najdroższa Maro. Czekaj, wszystko ci wytłumaczę! Dobrze znam swą matkę. Kiedy będziemy małżeństwem, Mor zagoni cię do gotowania i prac porządkowych. W siedmiu ósmych zacznie cię traktować jako służkę, a w jednej ósmej, jeśli dobrze pójdzie, moją nałożnicę. - Ha! Musisz w końcu wziąć matkę w karby, Fafryd. Lecz nie lękaj się, luby, wszystkim się zajmę. Od razu widać, że nie znasz sposobów, jakimi twarda, uparta młoda żona potrafi podejść starą teściową. Nauczę ją moresu, a jeśli będzie uparta, pokosztuje trucizny. Nie umrze, oczywiście, ale zmięknie, jak trzeba. Nim księżyc po raz trzeci znajdzie się w nowiu, będzie drżeć na mój widok, a ty poczujesz się wreszcie mężczyzną. Wiem, żeś jedynak i od maleńkości sierota. Matka miała zły wpływ na ciebie, lecz... - O ty, do cna zepsuta, podstępna czarodziejko! Jesteś jak tygrysica z lodowych pustkowi. Czuję się jak mężczyzna i zaraz ci to dobitnie udowodnię. Broń się! Ha, cóż to... Raz jeszcze biały pagórek zatrząsł się niby olbrzymi śnieżny miś, konający w konwulsjach. Niedźwiedź zesztywniał przy dźwiękach trójkąta i sistrum: połyskliwe kryształki lodu, które zebrał)' się na kożuchach Mary i Fafryda w czasie ich pogaduszki, cicho dzwoniły i pobrzękiwały. Po krótkim dniu rychło przyszedł zmierzch, jakby nawet bogowie kierujący firmamentem nie mogli się doczekać przedstawienia. Hryngorl rozmawiał w gronie swoich zaufanych zabijaków: Hora, Haraksa i Hreja. On im coś gniewnie tłumaczył, oni kiwali głowami. Powtarzało się imię Fafryda. Pewien próżny i lekkomyślny flirciarz, najmłodszy żonkoś w Śnieżnym Klanie, został pochwycony przez patrol czarownic, obrzucony śniegowymi kulami i zbity do nieprzytomności - tylko za to, że uciął sobie frywolną pogawędkę z mingolską aktoreczką. A skoro już na przedstawienie nie mógł się załapać, wracał do zdrowia pod troskliwą, acz nie nadgorliwą opieką żony... która przedtem z największym zacięciem waliła weń kulami. Mara zajrzała do nich wesolutka jak śniegowy gołąbek, chętna do pomocy. A jednak im dłużej patrzyła na bezradnego męża i jego czułą żonę, uśmiech znikał z jej twarzy i zamierało w niej rozmarzone serce. Stała się roztrzęsiona i mimo swej wrodzonej zręczności niezdarna. Trzykroć otwierała usta, żeby coś powiedzieć, i trzykroć je zamykała. W końcu odeszła bez słowa. Tymczasem w szałasie kobiet Mor, wespół ze swoją wiedź-mią świtą, rzuciła klątwę na Fafryda, żeby na mrozie zmarzły mu krzyże i wrócił do domu, po czym przeszły do opracowywania potężniejszych środków przeciwko całej społeczności synów, mężów i aktorek. Ów pierwszy czar nie wyrządził Fafrydowi krzywdy - przypuszczalnie dlatego, że akurat brał śnieżną kąpiel. Bo któżby nie wiedział, że czary nie imają się tego, kto sam zadaje sobie udręki, których mu miały przysporzyć? Pożegnawszy się z Marą, rozebrał się do naga, dał nura w śnieżny kopiec i odrętwiającym, zmrożonym proszkiem wytarł nawet te najmniej dostępne zakamarki ciała. W następnej kolejności za pomocą gęsto obsypanych igliwiem gałązek strzepał z siebie resztki śniegu i przyspieszył krążenie krwi. Kiedy się ubrał, poczuł moc drugiego zaklęcia, lecz przeciwstawił mu się i przekradł cichaczem do namiotu dwóch starych mingol-skich kupców, Zaksa i Efendryta, dawnych przyjaciół jego ojca. Tam w stercie skór zdrzemnął się do wieczora. Żadne matczyne zaklęcie nie mogło go dosięgnąć na tym zwyczajowo mingolskim terytorium, aczkolwiek płócienny dach zaczął się uginać pod ciężarem niezwykle dorodnych kryształów lodu, które właściciele namiotu - pomarszczeni, acz zwinni jak małpy - strącali z brzękiem tyczkami. Te dźwięki, wkradające się do snów Fafryda, nie dość że go nie budziły, to jeszcze sprawiały mu przyjemność, co w dwójnasób zdenerwowałoby jego matkę, gdyby o tym wiedziała: jej zdaniem, przyjemności i odpoczynek nie wychodziły chłopom na dobre. W jego sennych widzeniach Wlana wyginała się tanecznie w sukni będącej siateczką z delikatnych, srebrzystych nici; w miejscach splotu dyndały setki maleńkich dzwoneczków. Tego rodzaju sen doprowadziłby Mor do szewskiej pasji, na szczęście w tej chwili nie wykorzystywała swej umiejętności czytania w cudzych myślach. Tak naprawdę Wlana również drzemała. Jedna z mingolskich dziewcząt, która od rannej aktorki dostała z góry pół smerduka, co pewien czas zmieniała mokry okład i zwilżyła zeschnięte wargi słodkim winem, spływającym kroplami między usta. W głowie Wlany aż huczało od intryg i przemyśleń, ale ilekroć odmykała oczy, uspokajała się znaną na wschodzie magiczną wyliczanką: sen, hen, drzyj, śpij, mara, stara, zjawa, wstawa, puka, stuka, decha, strzecha, zmroki, kroki, stracha, czacha, sen, hen... i tak dalej na tę samą chaotyczną modłę. Wiedziała, że kobiece zmarszczki niszczą nie tylko skóry, ale również umysł. I to, że tylko stara panna zrozumie drugą starą pannę. Wreszcie to, że wędrowny aktor, podobnie jak żołnierz, śpi wszędzie tam, gdzie może się położyć. Weliks Ryzykant, wałęsając się tu i tam, podsłuchał knowania Hryngorla, zauważył Fafryda chowającego się do namiotu i Essedyneksa pijącego ponad miarę. Przez chwilę podglądał mistrza przedstawienia. W kobiecej części namiotu w kształcie ryby Essedyneks sprzeczał się z dwiema mingolskimi bliźniaczkami i podfruwajką imieniem Iltmaryks na temat olejków, którymi chciały natłuścić swoje wygolone ciała przed dzisiejszym występem. - Na kości zwęglone! Puścicie mnie z torbami! - skarżył się boleściwym głosem. - Będziecie równie apetyczne jak gomółka smalczyku. - Z tego co słyszałam, chłopy na północy lubią natarte smalcem kobitki. Skoro sprawdza się w środku, czemu nie spróbować na skórze? - indagowała dziewczyna. - - Bez przesady! - fuknęła na niego także jej siostra. - Na mózg ci uderzyło? Mają nam cycki na mrozie uświerknąć, bo trzeba dogodzić starym, cuchnącym wieprzom?! - O nic się nie martw, Sedi. - Iltmaryks pogłaskała go po zaróżowionym policzku i rosnących tam z rzadka białych włosach. - Uwielbiam tańczyć, gdy wszystko się na mnie lepi. Rozpalimy ich tak, że będą nas gonić po ścianach, a my będziemy wywijać się z ich objęć jak świeże pestki melona. - Gonić? - Essedyneks chwycił Iltmaryks za wiotkie ramię. - Tylko nie prowokujcie mi dzisiaj żadnych orgii, rozumiecie? Kuście ich, a będą sypać złotem. Z orgii nie ma pieniędzy. Chodzi o to, żeby... - Wiemy, dziadku, na ile ich stać - wpadła mu w słowo jedna z bliźniaczek. - Panujemy nad sytuacją - poparła ją siostra. - A jeśli będą bardzo swawolić, Wlana ich ostudzi - zakończyła Iltmaryks. Kiedy wydłużyły się ledwie widoczne cienie i opary mgły zaczęły ginąć w mroku, wszechobecne kryształy lodu rozpoczęły przyrost ze zdwojoną prędkością. Gwar przed namiotami kupców, odciętymi od namiotów mieszkalnych ośnieżonym jęzorem gęstej puszczy, cichł i w końcu umilkł. Dochodzące z szałasu kobiet gromkie, nieprzerwane śpiewy stały się wyraźniejsze i jakby bardziej natarczywe. Lekki wietrzyk, który poderwał się o zmroku, wydobywał z kryształków ciche melodie. Gdy raptem pienia wiedźm przeszły w ochrypłe zawodzenie, wiatr ustał, a wraz z nim dzwonienie kryształów. Od wschodu i zachodu nadciągały tumany mgły, kryształy znowu rosły. Wiedźmy teraz mruczały. Z nadejściem nocy w Zimowym Zakątku zaległa złowroga, pełna wyczekiwania cisza. Dzień schował się za lodowymi wierchami, jakby bał się ciemności. W ciasnej przestrzeni między bożnicą a namiotami aktorów coś się poruszyło, zabłysło. Ognik sypał iskrami przez dziewięć, dziesięć, jedenaście uderzeń serca, potem urósł większy, rozgorzał jasnym płomieniem i zaczął się unosić - zrazu wolno, lecz z każdą chwilą szybciej - niczym kometa z szerokim pomarańczowym warkoczem, z którego odrywały się drobne światełka. Het nad sosnami, gdzieś na wysokim niebie (dwudzieste pierwsze, - drugie, - trzecie uderzenie), ogon komety zgasł, a ona sama rozpadła się z hukiem na dziewięć białych gwiazdek. Ten znak zapowiadał rozpoczęcie pierwszej odsłony przedstawienia. Wnętrze bożnicy przypominało wysoki, cudacznie zbudowany okręt piratów, gdzie pod pokładem panuje wilgoć i ciemność. W tej części, która mogłaby uchodzić za dziób okrętu, paliły się nędzne, bo nie dające ani światła, ani ciepła świece. Zazwyczaj stał tu ołtarz, teraz była scena. Maszty: jedenaście żywych sosen strzelało w górę na dziobie, rufie i przy burtach owego swoistego okrętu. Żagle (lub ściany, jak kto woli): zszyte skóry, uwiązane na stałe do masztów. Rolę nieba odgrywał dach z gęsto splecionych gałęzi, przysypanych śniegiem, z powałą na wysokości pięciu chłopa. Na rufie i śródokręciu okrętu, którego poruszały wiatry wyobraźni, tłoczyli się mężczyźni ze Śnieżnego Klanu: opatuleni w swoje ciemne, kolorowe futra, siedzieli na stołkach lub grubych zwiniętych kocach. Śmiali się przy napitkach, gawędzili ochrypłymi głosami i opowiadali sobie dowcipy. Starali się jednak zbytnio nie hałasować. Pewna nieśmiałość i bojaźń boża ogarniały ich w bożnicy - a właściwie "arce bożej", jak woleli nazywać ów przybytek ludzie zawstydzeni jego bezczeszczeniem. Dało się słyszeć senne bębnienie, złowieszcze niczym kroki śnieżnej pantery i początkowo tak ciche, że nikt dokładnie nie wiedział, kiedy się zaczęło. Dopiero co widownia wierciła się i buczała, aż nagle zaległo milczenie. Ręce kładły się lekko na kolanach lub mocniej je ściskały, oczy wpatrywały się w mętnie oświetloną scenę, ogrodzoną dwoma przepierzeniami pomalowanymi w czarne i szare esy-floresy. Bębnienie się wzmogło, przyspieszyło, zmieszało się w kompozycji abstrakcyjnych rytmów i wróciło do cichego stąpania pantery. Dokładnie w takt uderzeń bębna na scenę wyskoczył szczupły, niewysoki, podobny do kota stwór w srebrnoszarym futrze. Miał szpiczaste uszy, długie nogi, długie wąsy, imponujące białe kły oraz trzy stopy wzrostu w kłębie. Jedyną ludzką cechą jego wyglądu była gęstwa czarnych, błyszczących włosów, które opadały na kark i stamtąd przelewały się przez prawe ramię. Indywiduum trzy razy okrążyło scenę z nisko pochyloną głową, wydając z siebie chrapliwe pomruki i węsząc, jakby szło w trop za zwierzyną. Raptem dostrzegło widownię: z dzikim skowytem cofnęło się na zgiętych zadnich nogach, strasząc ludzi białymi, ostrymi pazurami przednich łap. Dwóch gapiów dało się ponieść emocjom. Sąsiedzi musieli się nabiedzić, żeby odwieść ich od pomysłu rzucenia nożem lub toporkiem w ich zdaniem prawdziwą i groźną bestię. Stwór łypał na nich czujnym, brązowym okiem. Rozwarłszy szerzej paszczę, odsłonił rząd ostrych zębów. Śledził każde poruszenie tłumu. Kierując głowę to w jedną, to w drugą stronę, uderzał o podłogę krótkim, puszystym ogonem. A potem wykonał zwierzęcy taniec życia, miłości i śmierci - czasem na zadnich łapach, lecz przeważnie na wszystkich czterech. Na przemian to biegł, prężył się do ataku i rzucał na łup, to się przyczajał, cofał i dawał drapaka. Do tego tęsknie pomiauki-wał i wił się z lubieżnym wyuzdaniem. Mimo jego długich włosów widzowie nie dopuszczali do siebie myśli, że to młoda kobieta, przebrana w futrzany kostium. Szczególnie, że musiałaby mieć ręce równie długie jak nogi i zaopatrzone jeszcze w dodatkowe stawy. Spoza przepierzenia wyfrunął z hałasem biały ptak. Potężne, szare kocisko wybiło się w powietrze i chlasnęło łapą. Wszyscy w bożnicy usłyszeli pisk śnieżnego gołębia i chrupot łamanej szyi. Kot włożył do pyska zabitego ptaka, stanął w niewieściej pozie, powiódł po gawiedzi przeciągłym spojrzeniem i bez pośpiechu wrócił za parawan. Widownia wydała zbiorowe westchnienie. Jednych występ wprawił w obrzydzenie, drudzy się rozmarzyli, lecz każdy bez wyjątku był ciekaw, co nastąpi dalej, i chętnie by zerknął za przesłonę. Fafryd zachowywał się cicho. Najlżejsze poruszenie i ktoś odkryje jego kryjówkę. Nadto widział dokładnie wszystko, co działo się za malowanymi parawanami. Ponieważ z racji młodego wieku nie mógł otwarcie przyjść na przedstawienie, nie mówiąc już o popartych zaklęciami zakazach Mor, na pół godziny przed pierwszym występem, kiedy nikt nie patrzył, wspiął się na jedną z podpór bożnicy, tę najbliższą przepaści. Wspinaczkę ułatwiały mocne sznury, łączące skórzane płachty. Następnie z największą ostrożnością przemieścił się na dwa spośród tych kilku grubych sosnowych konarów, które tworzyły właściwy dach budynku. Na drzewie musiał uważać, aby nie strącić śniegu i brązowego igliwia, bo wtedy byłby spalony. Żywił nadzieję, że jeśli nawet ktoś spojrzy do góry, przebije wzrokiem półmrok i przypadkiem zobaczy jego białe futro, weźmie je za śnieżną okiść. Teraz więc patrzył, jak dwie mingolskie dziewczyny w pośpiechu ściągają z rąk Wlany obcisłe futrzane rękawy, uzupełnione o długie, sztywne i opatrzone pazurami dodatki z futra, które aktorka trzymała na scenie. Dziewczyny ściągnęły jej z nóg futrzane osłony, w czasie gdy ona, siedząc na taborecie, wyłuskiwała z zębów nasadzane kły, odczepiała maskę pantery i sztuczny garb z pleców. Chwilę później już wracała na scenę lekkim krokiem. Ubrana w kusy skórzany kubrak, była teraz jaskiniowcem. Od niechcenia wysysała szpik z potężnego gnata. Odgrywała powszedni dzień kobiety jaskiniowej: opiekowała się ogniskiem i niemowlęciem, łoiła skórę nieznośnemu bachorowi, rozgniatała zębami skórę i zajmowała się mozolnym szyciem. Ku uciesze widowni przedstawienie ożywiło się wraz z nadejściem męża - osoby niewidocznej, której obecność znajdowała jednak odbicie w jej gestach. Widzowie z łatwością śledzili rozwój wypadków. Uśmiechali się, kiedy pytała męża o wynik polowania, sarkała na widok marnej zdobyczy i wyrywała się z jego objęć. Wybuchali rubasznym śmiechem, gdy próbowała przywalić mu kością i sama przy tym oberwała tak, że legła na ziemi w otoczeniu gromadki dzieciaków. Po tym występie zbiegła ze sceny za drugi parawan, gdzie znajdowało się przejście dla aktorów (normalnie dla kapłana) i gdzie ukrywał się jednoręki Mingol, który zapamiętale stukał palcami w bęben wciśnięty między nogi. Wlana strząsnęła z siebie ubranie, czterema wprawnymi ruchami pędzelka zmieniła skos brwi i oczu, w mig narzuciła na ramiona długą, szarą opończę i już wracała na scenę przebrana za niewiastę z mingolskich stepów. Po kolejnej krótkiej pantomimie z gracją przysiadła przed niskim, zastawionym słoiczkami stolikiem. Zaczęła poprawiać makijaż i na nowo układać sobie włosy, przy czym widownia była jakby za lustrem. Zdjęła kaptur i strząsnęła opończę, odsłaniając króciutką, czerwoną sukienkę z jedwabiu. Gapie patrzyli zafascynowani, jak nakłada puder na policzki, cienie wokół oczu i szminkę na usta, a potem upina swoje ciemne włosy w misterny kok za pomocą grzebienia i bogatych szpilek. W tym momencie Fafryd o mały włos nie stracił nad sobą panowania: ktoś nalepił mu na oczy wielką bułę śniegu. Ani drgnął przez trzy uderzenia serca. Potem chwycił czyjąś chudą rękę i odsunął ją od twarzy. Lekko potrząsnął głową i zamrugał powiekami. Uwięziona ręka wyrwała się z uchwytu i odrobina śniegu wpadła pod wilcze futro siedzącego poniżej Hora, zbira na usługach Hryngorla. Hor wzdrygnął się i spojrzał ze złością na gałęzie, ale szczęściem w tejże chwili Wlana opuściła z ramion czerwoną sukienkę i zaczęła nacierać sutki koralową maścią. Fafryd obejrzał się i zobaczył Marę, która uśmiechała się doń zjadliwie z najbliższego konara. Głową sięgała mu prawie do ramienia. - Gdybym była Lodowym Gnomem, już byś nie żył! - syknęła. - Albo gdybym nasłała na ciebie czterech braci. Trochę żałuję, że tego nie zrobiłam. Jesteś głuchy jak pień i rozum ci się miesza, gdy wytrzeszczasz gały na tę chudą wywłokę. Słyszałam, że z jej powodu powadziłeś się z Hryngorłem. Nie przyjąłeś od niego złotej bransolety! - Prawda jest taka, moja miła, że podkradłaś się do mnie z niebywałą zręcznością - szepnął Fafryd. - Twoim oczom i uszom nie ujdzie żaden szczegół w Zimowym Zakątku, a nawet rzeczy, których nie ma. Ale powinnaś wiedzieć, Mara... - Ejże! Chyba nie powiesz mi, że kobiety nie mają tu wstępu, co? Że to niby przywilej facetów, a damsko-męskie sprośności bezczeszczą świątynię? Przecież i ciebie tutaj nikt nie wpuścił! Fafryd rozważył w duchu jej słowa. - Uważam, że kobiety powinny oglądać przedstawienie. Mogłyby się nauczyć paru ciekawych, pożytecznych rzeczy. - Rzucać się jak suka w rui? Korzyć się jak nędzna niewolnica? A pewnie, obejrzałam sobie występy, kiedy śliniłeś się do tej flądry! Ech, wy mężczyźni, was to wszystko bawi! Niech no jedno bezwstydne chuchro pokręci gołą dupą, czerwienicie się, sapiecie i zaraz chcecie dogadzać brudnym żądzom! Wyprowadzona z równowagi Mara zaczynała mówić niebezpiecznie głośno i kto wie, czy nie zwróciłaby na siebie uwagi Hora lub innych mężczyzn na dole, gdyby los się do nich nie uśmiechnął. Wlana bowiem zbiegła ze sceny, więc Bębniarz zagrał głośniej. Dały się słyszeć trochę piskliwe, choć skoczne i niesforne dźwięki, kiedy jednorękiemu Mingolowi zawtórowała na flecie młodziutka Iltmaryks. - Mnie to wcale nie bawiło, najdroższa - szepnął Fafryd, nieco urażony. - Ani się nie śliniłem, ani nie rumieniłem. I oddychałem spokojnie, co na pewno zauważyłaś. Przyszedłem tu jedynie po to, żeby dowiedzieć się czegoś o cywilizowanych krajach. Spojrzała nań bystro i uśmiechnęła się najpierw zgryźliwie, potem nagle czule. - Ty chyba naprawdę w to wierzysz, niepoprawny dzieciaku - odszepnęła w zamyśleniu. - Choć nie pojmuję, skąd się wzięło twoje zainteresowanie tym zepsutym światem, który zwiesz cywilizacją, i czemu jarmarczna dziwka miałaby ci opowiadać o jego zaletach, a w zasadzie o braku zalet. - Wierzę? To za mało powiedziane. Ja wiem! - odparł Fafryd, nie komentując pozostałych uwag Mary. - Tyle krajów nas woła, a my mamy gnić w Zimowym Zakątku? Obejrzyj ze mną występy, Mara, może coś cię oświeci. Aktorka przedstawia w tańcu kultury wszystkich krajów i epok. Teraz przebrała się za kobietę z Ośmiu Miast. Mara jak gdyby dała za wygraną, choć może przekonał ją zakrywający całe ciało kostium Wlany: zielona bluza z długimi rękawami, szeroka niebieska spódnica, czerwone pończochy i żółte trzewiki. A może co innego: lekka zadyszka aktorki i żyły naprężone na szyi od przytupywania i dziarskich obrotów. Tak czy inaczej, dziewczyna ze Śnieżnego Klanu wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się pobłażliwie i szepnęła: - Cóż, muszę przyznać, że jest w tym jakiś diabelski urok. - Wiedziałem, najdroższa, że zrozumiesz. Górujesz rozumem nad wszystkimi kobietami z naszego plemienia, co ja mówię, również nad chłopami. - Fafryd, zajęty śledzeniem wydarzeń na scenie, pogłaskał ją pieszczotliwie, aczkolwiek bez szczególnego zaangażowania. A Wlana w mgnieniu oka zmieniała kostiumy, przeobrażając się kolejno w hurysę z krain odległego Wschodu, uwikłaną w tradycję kuarmalską królową, przygaszoną konkubinę króla królów, wyniosłą lankmarską damę w czarnej todze. Ten ostatni strój był właściwym dla teatru naciągnięciem, bowiem tylko mężczyźni nosili togi w Lankmarze. Wszelako to one wyróżniały Lankmar w całym świecie Nehwonu. Mara postanowiła pójść za osobliwą radą swego przyszłego męża. Z początku nawet jej się podobało: próbowała notować w pamięci szczegóły kostiumów Wlany i różne sprytne zachowania, które mogłaby kiedyś z pożytkiem wykorzystać. Jednakże stopniowo do jej świadomości docierało przekonanie, że aktorka jest od niej bez porównania bardziej doświadczona, wykształcona i wyćwiczona. Ten jej taniec, te ruchy - do takiej wprawy dochodzi się w toku żmudnych ćwiczeń i wyrzeczeń. I po cóż - a właściwie gdzie - dziewczyna ze Śnieżnego Klanu miałaby tak się stroić? Uczucie niższości ustąpiło zazdrości, a ta przemieniła się rychło w nienawiść. Wstrętna cywilizacja! Wlane należało sprać batem i wygnać z Zimowego Zakątka. Fafryd potrzebował kobiety, która byłaby mu podporą w życiu i poskramiała jego wybujałą wyobraźnię. Oczywiście, nie wchodziła w grę matka pałająca ohydną, kazirodczą miłością do własnego syna, lecz młoda, śliczna i zaradna żona. Ona, Mara. Przyglądała się uważnie Fafrydowi. Nie wyglądał na zauroczonego młodzieńca; twarz miał nieprzeniknioną, choć przedstawienie całkowicie pochłaniało jego uwagę. Przypomniała sobie, że niektórzy mężczyźni potrafią skutecznie skrywać swe uczucia. Wlana zrzuciła togę. Stała teraz w tunice z luźno splecionych srebrnych nici. Wszędzie tam, gdzie dwie nici się krzyżowały, wisiał srebrny dzwonek. Gdy nimi zakołysała, cichutko zabrzęczały, jakby odezwało się całe drzewo maleńkich ptaszków, sławiących chórem piękno jej ciała. Postać Wlany czarowała panieńskim wdziękiem; wśród pukli jej lśniących włosów tajemniczo błyszczały oczy, w których kryła się jakaś zachęta, przyzwolenie. Fafryd oddychał coraz szybciej. A więc ostatni sen się sprawdzał! Jego myśli, dotąd w znacznej mierze skierowane ku odległym czasom i krainom, skoncentrowały się teraz na Wlanie. Obudziło się w nim pożądanie. Tym razem został poddany przez Marę jeszcze cięższej próbie: ścisnęła mu krocze. Nie zdążył się wykazać szybkim opanowaniem. Dziewczyna puściła go i krzyknęła: - Obrzydliwość! Podnieciłeś się! - Dała mu kuksańca w żebra. Usiłował unieruchomić jej ręce, a jednocześnie utrzymać się na konarze, lecz ona wciąż się szamotała. Gałęzie zatrzeszczały i spadło z nich trochę śniegu i igliwia. Próbując grzmotnąć go w ucho, Mara straciła równowagę i pewnie by spadła, gdyby nie stopy zaklinowane między gałęziami. - Niech cię kaci wezmą, suko! - warknął Fafryd. Jedną ręką złapał grubszy konar, drugą opuścił w dół i chwycił Marę nad łokciem. Ci, którzy patrzyli na nich z dołu - a takich było już kilku mimo niebywałych atrakcji na scenie - dostrzegli tułowia dwóch odzianych na biało jasnowłosych postaci, które wierciły się w sosnowym dachu, jakby lada chwila miały wykonać lot łabędzi. Prędko jednak znikły w gałęziach. Wtedy jeden ze starców zawołał: - Świętokradztwo! - Podglądacze! - dorzucił drugi, młodszy. - Dosolmy im za to! Może i by go posłuchano, bo co czwarty widz szykował się już do bitki, gdyby nie Essedyneks, człek doświadczony w poskramianiu rozwydrzonej tłuszczy. Obserwując wszystko przez dziurkę w parawanie, wskazał palcem Mingola i nerwowym gestem uniósł dłoń obróconą wierzchem do dołu. Muzyka się ożywiła, zabrzęczały cymbały. Trzy dziewczyny, Iltmaryks i mingolskie dzierlatki, wyskoczyły nago na scenę i zaczęły wywijać tyłkami wokół Wlany. Koło nich przetoczył się grubas ze Wschodu, by zaraz podpalić swą bujną, czarną brodę. Błękitne płomyki hycnęły po włosach i wnet dotarły za uszy. Nieszczęśnik długo nie mógł zgasić ognia - do czego służył mu mokry ręcznik - aż posłyszał od strony parawanu ochrypły szept Essedyneksa: - Starczy! Znowu na nas patrzą! Niestety, z połową brody grubas musiał się pożegnać. Dola aktora czasem bywa ciężka, czego prostaczkowie nie widzą, a koledzy z trupy czasem nie chcą zobaczyć. Fafryd spiesznie zszedł po sznurach i wylądował w wysokiej zaspie za bożnicą. W tej samej chwili przy nim znalazła się Mara. Skrzyżowali spojrzenia, stojąc po kolana w twardym śniegu, który skrzył się w mętnej poświacie wschodzącego księżyca. Między nimi kładły się cienie. - Chyba nie myślisz, Mara, że kłóciłem się z Hryngorlem o aktorkę? To nieprawda. - Zdradziłeś mnie, rozpustniku! - krzyknęła. Walnęła go w oko i z głośnym łkaniem popędziła do szałasu kobiet. - Jeszcze się policzymy! Wszystko opowiem braciom! Fafryd aż podskoczył. Zdusił w sobie bolesny jęk, postąpił za nią trzy kroki, zatrzymał się, przyłożył śnieg do obolałego oka, a gdy poczuł ulgę, zaczął się namyślać. Rozejrzał się wkoło sprawnym okiem. W pobliżu nie było nikogo, więc zapuścił się w kępę zielonych choinek nad urwiskiem, gdzie mógł dalej myśleć. Z bożnicy dochodziła wrzawa, a zatem przedstawienie rozkręciło się na dobre. Huczało od śmiechów i namiętnych okrzyków, które niekiedy zagłuszały szalone dźwięki bębna i fletu. Fafryd co pewien czas sprawdzał (wreszcie przejrzał i na drugie oko), czy ktoś się nie zbliża. Poszukał wzrokiem namiotów trupy teatralnej, rozbitych przy bożnicy, blisko nowego szlaku na południe. Potem przeniósł spojrzenie na stajnie i stojące za nimi namioty kupców. Na koniec skupił się na szałasie, w którym mieszkała Wlana. Pokrywały go niezliczone kryształy lodu, mieniące się w blasku księżyca. Zdawało się, że środkiem dachu, pod konarem jaworu, pełznie ogromny lodowy robak. Stąpając ostrożnie po ożywionej skierkami skorupie śniegu, Fafryd ruszył do szałasu. Sznurki u wejścia były zawiązane na dziwne, skomplikowane węzły, których nie umiał rozsupłać, tym bardziej, że padał na nie cień. Wobec tego obszedł szałas, wyciągnął dwa kołki, wczołgał się jak wąż przez szparę i znalazł się pod wiszącymi na wieszakach kostiumami. Wcisnął kołki na swoje miejsce, wstał, otrzepał się ze śniegu i legł na znajdujące się opodal posłanie. Dogasający piecyk ział jeszcze słabym żarem. Po chwili Fafryd nachylił się do stolika i nalał sobie szklankę gorzałki. Po jakimś czasie odezwały się głosy. Były coraz wyraźniejsze. Ktoś zaczął rozwiązywać sznury, aby otworzyć wejście do szałasu. Fafryd położył dłoń na rękojeści noża, zastanawiając się, czy nie nakryć się futrzanym dywanikiem. - Nie, nie, nie... - odpowiedziała komuś Wlana ze śmiechem, acz stanowczo. Prędko wsunęła się do środka między poluzowanymi sznurowniami; jedną ręką je ściągnęła, drugą przytrzymała płachty wejścia. Raptem się obejrzała. Wyraz krańcowego zdumienia umknął z jej twarzy tak szybko, że Fafryd ledwie zdążył go zauważyć. Powitała gościa przyjacielskim uśmiechem, przy którym śmiesznie marszczył jej się nosek. Odwróciła się do wyjścia i pieczołowicie je zasznurowała. Najwyraźniej zależało jej na zawiązaniu mocnego węzła. Potem podeszła do Fafryda i uklękła nad jego posłaniem. Patrzyła nań z góry już bez uśmiechu, za to w cichej, melancholijnej zadumie. Próbował patrzeć na nią z równą powagą. Miała na sobie płaszcz z kapturem, część stroju mingolskiej kobiety. - A więc zmieniłeś zdanie i przyszedłeś po nagrodę - powiedziała spokojnie i rzeczowo. - Tylko skąd wiesz, czy ja także nie zmieniłam swojego? Fafryd przecząco pokręcił głową w odpowiedzi na jej pierwsze zdanie. Po chwili milczenia rzekł: - Właśnie zrozumiałem, jak bardzo cię pragnę. - Widziałam, jak oglądasz występy z loży honorowej. Mało brakło, a byłbyś głównym bohaterem wieczoru. Kim była ta dziewczyna? A może chłopak? Nie przyjrzałam się dokładnie. Fafryd jakby nie słyszał pytania. - Chciałbym się dowiedzieć paru rzeczy o twoich niezwykłych umiejętnościach tanecznych i... tym graniu bez partnera. - Mówisz o pantomimie? - Właśnie. I jeszcze chciałbym z tobą porozmawiać o cywilizacji. - Pamiętam, że rano pytałeś mnie, ile znam języków. - Mówiła ze wzrokiem wbitym w ścianę szałasu. Widocznie jej też zdarzało się zatonąć w rozmyślaniach. Wyciągnęła szklankę z jego ręki, wypiła połowę gorzałki i oddała mu resztę. - A więc zgoda. - Wreszcie na niego popatrzyła, choć wciąż niewidzącym wzrokiem. - Spełnię twoje życzenie, drogi chłopcze, lecz nie teraz. Muszę się wpierw położyć i odpocząć. Zostaw mnie samą. Wrócisz, kiedy zajdzie gwiazda Szadach. Zbudź mnie, gdybym zaspała. - Mam przyjść na godzinę przed świtem? - zdziwił się. - Zmarznę na kość w tych śniegach. - O nie, wybij to sobie z głowy - powiedziała z przestrachem. - Nie chcę, byś cierpiał przeze mnie. Czekaj tam, gdzie jest ciepło. Myśl o mnie, to nie zaśniesz. Tylko nie upij się winem. No, idź już! Wstał i przysunął się, żeby ją przytulić, lecz cofnęła się o krok ze słowami: - Później... później wszystko dostaniesz. Ruszył do wyjścia, lecz Wlana pokręciła głową. - Mógłby cię kto zobaczyć. Wracaj tą samą drogą. Kiedy znów ją mijał, otarł się głową o coś twardego. Między pałąkami, na których rozpięty był szałas, skórzana płachta wyraźnie się zapadła pod ciężarem lodu. Same pałąki wykrzywiły się i przypłaszczyły. Fafryd skulił się, gotów w każdej chwili pochwycić Wlane i razem z nią uskoczyć w bok. Skoro nic się nie stało, zaczął ostrożnie uderzać w płachtę i ją rozpychać. Masa dzwoniących kryształów zsuwała się na boki i z hukiem roztrzaskiwała pod szałasem. Przypomniał mu się olbrzymi robak - teraz z pewnością olbrzymi wąż! - Kobiety ze Śnieżnego Klanu są na ciebie cięte. Moja matka Mor także cię nie lubi. - Chcą mnie nastraszyć kryształkami lodu? - prychnęła Wlana ze wzgardą. - Też mi coś! Znam się na wschodniej magii ognia, przy której ich kiepskie sztuczki... - Pamiętaj, że jesteś na ich terenie, zdana na łaskę żywiołu, który im podlega - przerwał jej Fafryd. - To bezlitosny żywioł i działa chytrzej niż ogień. - Strącił ostatnie zwały lodu. Pałąki się naprostowały, a skóry między nimi wyrównały. - Nie lekceważ ich zaklęć. - Dzięki, żeś ocalił szałas przed zawaleniem, ale idź już, szybko. Mówiła tak, jakby chodziło o rzecz błahą, choć w jej pięknych oczach malował się wyraz zamyślenia. Przed wpełznięciem pod tylną ścianę szałasu Fafryd obejrzał się na Wlane. Patrzyła tępym wzrokiem gdzieś w bok, trzymając w dłoni pustą szklankę. Gdy spostrzegła, że na nią patrzy, uśmiechnęła się czule, dotknęła ust i przesłała mu pocałunek. Na zewnątrz mróz dawał się we znaki. Nie zważając na zimno, Fafryd zaszył się w choinkach, opatulił futrem, nasunął kaptur na czoło, związał go pod szyją, usiadł i skierował spojrzenie na szałas Wlany. Kiedy chłód dokuczał mu pod futrem, starał się myśleć tylko o niej. Raptownie przysiadł w kucki i częściowo wysunął nóż z pochwy. Do szałasu zbliżała się czyjaś postać, przy czym starała się nie wychodzić z cienia. Chyba miała na sobie czarne ubranie. Fafryd cichaczem wysunął się z kryjówki. W nieruchomym powietrzu słychać było, jak nieznajomy osobnik drapie po płachcie paznokciami. Szałas zamrugał mętnym światłem, gdy otworzyło się wejście. Fafryd rozpoznał twarz Weliksa Ryzykanta. Kiedy wszedł do środka, rozległ się odgłos sznurowania płacht. Fafryd przystanął dziesięć kroków od szałasu, gdzie w ciągu jakichś dwudziestu oddechów nasłuchiwał. Potem wolno go okrążył, trzymając się od niego zawsze w tej samej odległości. Wejście do wysokiego, czubatego namiotu Essedyneksa jarzyło się wątłym blaskiem. W stajniach dwa razy zarżał koń. Fafryd przykucnął i sięgnął wzrokiem w głąb odległego o rzut nożem namiotu. Przesunął się trochę w bok. Wewnątrz, pod pochyłą ścianą naprzeciwko wejścia, dostrzegł stolik zastawiony dzbankami i kielichami. Z jednej strony siedział Essedyneks, z drugiej - Hryngorl. W obawie przed Horem, Haraksem i Hrejem Fafryd okrążył namiot, a następnie podszedł do tego miejsca, gdzie na ścianie namiotu wyraźnie rysowały się sylwetki dwóch mężczyzn. Zdjął kaptur, odgarnął włosy znad ucha i przysunął się do skórzanej ściany. - Trzy sztaby złota, więcej nie dam - mówił oschle Hryngorl. Jego głos dobiegał zza ściany przytłumiony. - Pięć! - odpowiedział Essedyneks. Głośno siorbnął i przełknął wino. - Słuchaj no, dziadu, nie muszę cię o nic prosić! - rzekł Hryngorl gniewnym, złowieszczym głosem. - Sprzątnę ci dziewkę sprzed nosa i nic nie zapłacę. - Mości Hryngorlu, taki numer nie przejdzie. - Essedyneks wydawał się rozbawiony. - Gdyby tak się stało, nie mielibyście już nigdy w Zimowym Zakątku występów aktorskich. Ciekawe, co na to powie plemię. Ponadto nie przyprowadziłbym ci już żadnej dziewczyny. - Też mi zmartwienie! - odparł beztrosko pirat. Wypowiedział te słowa zniekształconym głosem, bo akurat pił wino, lecz Fafryd i tak wychwycił w nich fałsz. - Mam statek. Poderżnę ci gardło i jeszcze dziś ją uprowadzę. - Jak uważasz - rzekł wesoło Essedyneks. - Tylko pozwól mi chociaż dopić wino. - Niech ci będzie, stary liczykrupo! Cztery sztaby złota. - Pięć! Hryngorl zaklął siarczyście. - Pilnuj się, zdziadziały alfonsie, żebyś kiedyś nie przeciągnął struny, bo będzie z tobą źle. Zresztą dziewka już stara. - Tak, jeno miłosnym doświadczeniem. Nie wspominałem, że pobierała nauki u czarodziejów z Azarkach? Szkoliła się do roli ich szpiega na dworze w Horboryksen i konkubiny króla królów. A kiedy zdobyła całą wiedzę o miłosnych rozkoszach, tajemnie uciekła tym przebrzydłym nekromantom. Hryngorl parsknął sztucznym śmiechem. - Czemuż to miałbym płacić bodaj sztukę srebra za dziewkę, którą chędożyfy dziesiątki chłopów? Za lalkę, co lazła do łóżka każdemu, kto poprosił? - Setki chłopów, rzekłbym - sprostował Essedyneks. - Do wprawy dochodzi się tylko ćwiczeniami, o czym wszyscy wiedzą. Im więcej doświadczeń, tym większa biegłość w sztuce. Ale to nieprawda, że każdy się z nią zabawia. Jej celem jest uczyć i objawiać. Figluje z chłopem, żeby dać mu przyjemność, żeby poczuł się jak król wszechświata, a może nawet, hm, został nim naprawdę. Czegóż nie dokona kobieta, której nieobce są wyrafinowane rozkosze bogów, ba, i arcydemonów? A teraz uważaj, bo to szczera prawda: dziewka na swój sposób zachowała dziewictwo. Żaden mężczyzna nie podporządkował jej sobie. - Wszystko do czasu! - słowa Hryngorla zabrzmiały jak okrzyk radości. Głośno przełknął łyk wina. - Będziesz miał pięć sztab złota, zdzierco - dodał już ciszej. - Odbiór towaru po jutrzejszych występach. Wymiana z ręki do ręki. - Trzy godziny po przedstawieniu dziewka będzie uśpiona i spokojna jak trusia. Po co przedwcześnie wzniecać zazdrość kolegów? - Dwie godziny, nie później. Zgoda? A teraz zamówienie na przyszły rok. Podeślesz mi jakąś czarnulę, najlepiej rodowitą Kleszytkę. Tylko nie w cenie pięciu sztab złota. Na co mi od razu cud-czarodziejka, wystarczy młoda cizia o niepośledniej urodzie. - Bądź pewien, że kiedy poznasz i, tu życzę szczęścia, podporządkujesz sobie Wlane, ani się obejrzysz na inną kobietę. No tak, oczywiście... Fafryd chwiejnie odszedł od namiotu i kilkanaście kroków dalej stanął w rozkroku. Czuł się dziwnie zamroczony, jakby pijany. Szybko się domyślił, że chodzi o Wlane, ale dopiero gdy usłyszał jej imię, śmiertelnie się przeraził. Po tym, co usłyszał, czuł wielki zamęt w myślach. Dyszał zwierzęcą wściekłością i zarazem chciało mu się śmiać na całe gardło. Marzył o długim mieczysku, którym mógłby rozpłatać niebo i zgonić z łóżek mieszkańców raju. Marzył o wystrzeleniu wszystkich rac świetlnych w namiot Essedyneksa. Wyrwałby nawet sosny z bożnicy i zmiótł namioty aktorów. Gdyby mógł... Odwrócił się i ruszył wartko do stajni. Zatrudniony tam parobek chrapał na słomianym barłogu. Obok niego leżał pusty dzbanek, a nieco dalej stały lekkie sanie Essedyneksa. Fafryd uśmiechnął się łotrzykowsko: ze wszystkich zgromadzonych tu zwierząt najlepiej znał jednego z wierzchowców Hryngorla. Wypatrzył chomąto i zwój mocnej liny. Mrucząc słowa zachęty do białej klaczy, wyprowadził ją z gromady koni. Parobek tylko głośniej zachrapał. Kiedy popatrzył na sanie, odezwała się w nim jego chwacka natura. Za dwoma siedzeniami rozsznurował brezentową smołowaną budę na towary. Tam znalazł zapas rac do uświetniania występów. Wybrawszy trzy największe (razem z jesionowym usterze-niem miały długość kijków narciarskich), skrupulatnie zasznurował budę. Nadal pałał nieprzepartą żądzą niszczenia, lecz do pewnego stopnia już nad nią panował. Przed stajnią nałożył klaczy chomąto i uwiązał do niego koniec liny. Na jej drugim końcu utworzył szeroką pętlę. Resztę liny zwinął, włożył race pod pachę, zręcznie wskoczył na siodło i ruszył stępa pod namiot Essedyneksa. Dwie niewyraźne sylwetki wciąż dyskutowały przy stoliku. Zakręcił wysoko liną i rzucił. Pętla prawie bezszelestnie osiadła na szczycie namiotu; Fafryd zdążył ją ściągnąć, nim zagrzechotała o ścianę. Fafryd niezmiernie się ucieszył, że tak dogodnie owinęła się wokół głównego masztu. W świetle księżyca powoli rozwijał linę i jechał w stronę lasu. Kiedy został mu już tylko krótki koniec, uderzył klacz piętami. Pochylony nad końskim karkiem, z nogami przyciśniętymi do jej boków, trzymał się mocno chomąta. Lina się napięła, koń szarpnął. Z tyłu doleciał miły chrzęst łamanych żerdzi. Zwierzę parło do przodu mimo niewygodnego obciążenia. Fafryd roześmiał się triumfalnie. Za sobą zobaczył namiot wleczony po śniegu. Dostrzegł także ogień i usłyszał zdumione, gniewne krzyki. Znowu buchnął śmiechem. Na skraju lasu dobył noża i przeciął linę. Zeskoczywszy na ziemię, podziękował na ucho klaczy i dał jej klapsa w zad, żeby wróciła biegiem do stajni. Zastanawiał się, czy nie ostrzelać namiotu racami, ale przecież i tak już dopiął swego. Nie wyciągając ich spod pachy, wszedł głębiej między drzewa i udał się do domu. Aby utrudnić sprawę tropicielom, starał się stąpać lekko, zacierał za sobą ślady sosnową miotełką, a jeśli się dało, chodził po głazach. Wściekłość już się w nim nie gotowała i odeszła go ochota do śmiechu, popadł za to w bezdenne przygnębienie. Nie pałał nienawiścią do Weliksa i Wlany, lecz cywilizacja wydawała mu się teraz mało warta, niegodna jego zainteresowania. Cieszył się z pognębienia Hryngorla i Essedyneksa, ale to były tylko gnidy. Wyobrażał siebie jako samotnego ducha, skazanego na wieczną włóczęgę po Lodowych Pustaciach. Myślał o tym, żeby wybrać się puszczą na północ, zamarznąć w drodze bądź znaleźć nowy sens życia. Albo żeby przynieść narty i śladem Skifa skoczyć nad przeklętą przepaścią. Lub zdobyć miecz i wyzwać do walki wszystkich trzech zbirów Hryngorla naraz. Myślał o wielu tragicznych końcach swego żywota. Namioty Śnieżnego Klanu wyrastały jak grzyby w upiornym świetle księżyca. Jedne przypominały beczki z nałożonym w szpic dachem, drugie, rozpięte na półkolistych pałąkach, miały kształt rzepy. I podobnie jak grzyby, na brzegach nie stykały się z gołą ziemią. Podłogi wykonane ze zbitej faszyny, z wierzchu zasłanej skórami i położonej na grubszych gałęziach, wspierały się na masywnych balach, dzięki czemu ciepło namiotu nie rozmiękczało zmrożonej ziemi i nie tworzyło się błoto. Ogromny, osrebrzony pień obumarłego śnieżnego dębu, dawno temu rozłupany z góry w dół uderzeniem pioruna - powstały przez to jakby szpony olbrzyma - wskazywał miejsce, gdzie stał namiot Mor i Fafryda... i gdzie znajdował się grób jego ojca. Co roku rozbijali namiot właśnie na tym grobie. W paru namiotach - jak też w szałasie kobiet, który stał za nimi, bliżej bożnicy - paliło się światło, lecz wśród nich oko Fafryda nie złowiło żadnego poruszenia. Z pomrukiem zniechęcenia ruszył do domu, gdy raptem przypomniał sobie o racach i skręcił w stronę dębu. Pień był gładki, cała kora z niego zeszła. Zachowało się tylko kilka gałęzi, nagich i połamanych, z których najniższe rosły na wysokości uniemożliwiającej łatwą wspinaczkę. Kilka kroków przed drzewem przystanął i potoczył wkoło bacznym spojrzeniem. Przekonany, że nikt go nie obserwuje, podbiegł do dębu, wybił się w powietrze niczym śnieżna pantera, wolną ręką chwycił gałąź i, wykorzystując impet skoku, podciągnął się w górę. Gdy już stał na suchym konarze, upewnił się po raz ostatni, że nikt go nie podgląda ani nie wybiera się tutaj na nocną przechadzkę. Uspokojony, wpił się w pień paznokciami i otworzył niewidoczne dotąd szare drzwi, równie jak on wysokie, lecz o połowę węższe. Macając po omacku, trafił najpierw na narty z kijkami, a potem na długi przedmiot trzy razy owinięty naoliwioną skórą z foki. Rozwinąwszy pakunek, odsłonił potężny łuk i kołczan ze strzałami. Dołożył do nich race świetlne, wszystko starannie zawinął, a na koniec zamknął osobliwe drzwi skrytki. Zeskoczył z drzewa i zatarł ślady na śniegu. W swoim namiocie znów poczuł się jak duch, więc starał się, tak jak one, poruszać bezszelestnie. Domowe zapachy jakby na siłę chciały przynieść mu ukojenie nerwów. Mieszały się z sobą woń mięsiwa, gotowanych sosów, dymu, skór, potu, nocnika, wreszcie lekki, słodko-kwaśny smród wiedźmy. Przeszedł po sprężystej podłodze i jak stał, w ubraniu, wyciągnął się na skórach. Był do cna wyczerpany. Panowała niczym niezmącona cisza. Nie słyszał nawet oddychania matki. Wspomniał tamtą chwilę, kiedy po raz ostatni widział ojca: sina twarz, zamknięte oczy, połamane, choć rozprostowane przed pochówkiem kończyny, poszarzała dłoń zaciśnięta na rękojeści ulubionego miecza. Dziś Nalgron leżał zakopany pod namiotem, obgryziony do kości przez robaki, z zardzewiałym mieczem u boku. Niewidzą- cym wzrokiem wiecznie otwartych oczu przenikał grubą warstwę ziemi. Fafryd odgrzebał w pamięci chwilę, kiedy widział go jeszcze żywego: oddalająca się zamaszystym krokiem postać w długiej wilczej szubie; Mor puszczała za nim wiązankę przestróg i pogróżek. Młodzieniec wrócił myślami do szkieletu. To była zaiste noc duchów. - Hej, Fafryd! - odezwała się półgłosem Mor po drugiej stronie namiotu. Struchlał i wstrzymał oddech. Kiedy już nie mógł wytrzymać, wypuścił powietrze i wciągnął je w płuca szeroko otwartymi ustami, możliwie cicho. - Fafryd! - rozległo się trochę głośniej, choć ciągle jakby nawoływała go jakaś zjawa. - Słyszałam, jak wchodzisz. Na pewno nie śpisz. Zrezygnował z udawania. - Też jeszcze nie śpisz, matko? - Starzy śpią krócej. Też mi wytłumaczenie, pomyślał. Mor nie była jeszcze stara, choć na Lodowych Pustaciach ząb czasu nie oszczędzał ludzi. Z drugiej strony Mor miała rację. Była stara jak plemię, jak te pustkowia czy sama śmierć. Mor mówiła dalej spokojnym głosem (Fafryd wiedział, że leży na wznak i patrzy w dach): - Jeśli chcesz poślubić Marę, to ja się zgadzam. Niechętnie, ale się zgadzam. W domu przydadzą się silne ręce do pomocy, póki ty bujasz w obłokach, sypiesz durnymi pomysłami jak strzałami do przypadkowych celów, zbijasz bąki i uganiasz się za nieudolnymi aktorkami w ładnym opakowaniu. Poza tym zmajstrowaliście z Marą dzieciaka, a jej rodzina cieszy się w klanie sporym poważaniem. - Rozmawiała dziś z tobą? - Fafryd próbował zapanować nad głosem, lecz słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. - Wszystkie dziewczyny z klanu ze mną rozmawiają. Szkoda tylko, że przyszła z tym do mnie dopiero teraz. A ty powinieneś był mi wszystko powiedzieć jeszcze wcześniej. Niestety, odziedziczyłeś po ojcu, i to w potrójnym natężeniu, jego skrytość, skłonność do zaniedbywania rodziny i upodobanie do zwariowanych przygód. Tyle że w twoim przypadku te choroby mają paskudniejszy przebieg. Jego miłością były ośnieżone szczyty, ciebie zaś ciągnie do cywilizacji, do tej cuchnącej zgnilizny gorącego południa. Nie ma tam porządnych, surowych mrozów, które uczyłyby głupców i bogaczy pokory i przyzwoitości. Ale kiedyś zrozumiesz, że pewien rodzaj zimna może cię dosięgnąć wszędzie w Nehwonie. Dawnymi czasy lód wędrował daleko, tam gdzie dzisiaj masz ciepłe kraje. W ten sposób karał ludzi za rozpustne życie. A gdzie raz zaszedł, za sprawą czarów może jeszcze powrócić. Opamiętaj się w końcu i ustatkuj, bo inaczej dostaniesz nauczkę, jaką dostał twój ojciec. Fafryd skrytykowałby ją otwarcie za zabójstwo męża - do czego się nawet przymierzał tego ranka - lecz słowa zamarły mu na wargach, a nawet w myślach skutych niewidzialnymi kajdanami. Mor już dawno zmroziła mu serce. W umyśle Fafryda, wokół jego najskrytszych myśli, budowała mur z lodowych kryształów, który deformował obraz świata i wytrącał mu z ręki jedyny oręż do wałki z matką: wypełnianie synowskich obowiązków z chłodną logiką, pomagającą mu dążyć do własnego celu. Miał wrażenie, że spada w głąb bezdennej otchłani zimna, w której nieugię-tość lodu, nieugiętość zasad moralnych i nieugiętość myśli łączą się w jedną całość. A tymczasem Mor w radosnym poczuciu kolejnego zwycięstwa chciała pofolgować swojej zgryźliwości: - Jakże twój ojciec musi tęsknić za Wielkim Hanakiem, Białym Kłem, Lodową Królową i wszystkimi swoimi górskimi miłościami - mówiła szyderczym, refleksyjnym tonem. - Ale one już mu nie pomogą. Zapomniały o nim. Kieruje puste oczodoły na dom kiedyś znienawidzony, a teraz ukochany, tak bliski, a jednocześnie nieosiągalny. Daremnie drapie palcami zamarzniętą ziemię i próbuje się obrócić pod jej wielkim ciężarem... Fafryd usłyszał cichy chrobot. Prawdopodobnie to oblodzone patyki szurały o skórzaną ścianę namiotu, lecz ciarki przeszły mu po plecach. Gdy chciał się podnieść, odkrył, że nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Krępowały go otaczające ciemności. Obawiał się, że Mor za pomocą czarów umieściła go w dole przy grobie ojca. Jednakowoż czuł nacisk czegoś więcej aniżeli ośmiu stóp skamieniałej ziemi. Miażdżyło go brzemię Lodowych Pustaci i ich morderczej natury, przekleństw, zakazów i zaściankowości Śnieżnego Klanu, zbójeckiej zachłanności i rozbuchanej chuci Hryngorla, bystrego, acz na pół zaślepionego umysłu Mary i jej niespożytego samouwielbienia, a wreszcie, nade wszystko, brzemię lodowych kryształów Mor, które błyszczały jej na czubkach palców, kiedy formułowała decydujące zaklęcie. Raptem pomyślał o Wlanie. Nie wiedział, czy do życia pobudziła go myśl o niej, czy też jakaś gwiazda nasunęła się nad otwór dymny namiotu i srebrnym promyczkiem odnalazła jego oko. A może długo wstrzymywany oddech ostatecznie go zmęczył, a płuca, wciągając nowy haust powietrza, udowodniły, że mięśnie nadal są sprawne. Tak czy inaczej, zerwał się na nogi i śmignął ku wyjściu. Nie trudził się rozwiązywaniem rzemieni, ponieważ okryte lodem palce Mor już go chciały ucapić. Jednym potężnym uderzeniem noża rozdarł z góry na dół skruszałą ze starości skórę i wyskoczył czym prędzej w ciemną noc, bo już go chciał pochwycić szkielet Nalgrona, wysuwający szpony z wąskiej, czarnej szpary pod podłogą namiotu. A potem biegł, pędził jak jeszcze nigdy dotąd. Gnał na łeb, na szyję, jakby deptały mu po piętach wszystkie upiory Lodowych Pustaci... albowiem, poniekąd, tak właśnie było. Minął ostatni z ciemnych namiotów mieszkalnych i szałas kobiet, w którym pełgało jeszcze małe światełko. Pokłusował w dół zalanego księżycem łagodnego stoku, który prowadził do zadartej krawędzi Wąwozu Trollowych Schodów. Miał ochotę rzucić się w przepaść, zdać się na łaskę wiatrów: niechby go uniosły hen, na południe, a jeśli nie, to roztrzaskały o skały ku natychmiastowej zgubie. W pierwszej chwili nie wyobrażał sobie, jak inaczej mogłyby się potoczyć jego losy. Aż nagle się połapał, że nie tyle ucieka przed złowrogimi, nadnaturalnymi mocami tej lodowej krainy, co goni cywilizację, która niegdyś przyciągała go jak świetlisty proporzec, proponowała schronienie przed otaczającą go małostkowością. Zwolnił kroku i uporządkował myśli. Rozglądając się na boki, wypatrywał zabłąkanych ludzi, zjaw i demonów. Na zachodniej części nieba, nad wierzchołkami drzew, mrugała niebieska gwiazdka: Szadach. Przy bożnicy już nie biegł, tylko maszerował. Wszedł między świątynię a urwisko, które przestało go kusić. Zauważył, że namiot Essedyneksa stoi na dawnym miejscu, a wewnątrz pali się światło. Na szałasie Wlany nie pojawił się żaden nowy śnieżny robak. Obsypane kryształkami lodu konary jaworu połyskiwały w blasku miesiąca. Fafryd wkradł się do szałasu tylnym wejściem: po cichu wyciągnął poluzowane kołki, przecisnął się pod ścianą i wysunął spod kostiumów aktorki głowę i prawą dłoń uzbrojoną w nóż. Wlana spała na wznak z podsuniętym do pach czerwonym, wełnianym kocykiem. Paląca się lampka nie dawała dużo światła, lecz dzięki niej Fafryd mógł się przekonać, że oprócz nich w namiocie nikogo nie ma. W piecyku za odemkniętymi drzwiczkami buzował ogień. Fafryd wszedł do środka, schował nóż i stanął nad aktorką. Jej ramiona zdały mu się wiotkie, palce rąk bardzo długie, same dłonie większe niż zwyczajnie u kobiet. Wobec wspaniałych, rozsypanych wokół szyi kasztanowatych włosów i dużych oczu twarz sprawiała wrażenie małej. Mimo to w jej szlachetnych rysach malowała się mądrość, a kształtne, wilgotne usta, niedawno starannie powleczone karminową szminką, urzekały swą zmysłowością. Natarta olejkami skóra lekko błyszczała. Czuło się woń pachnideł. Nieruchoma postać przywołała wspomnienie Mor i Nalgro-na, które szybko się jednak zatarło pod wpływem takich rzeczy, jak piecyk roztaczający przyjemny żar niby słońce z kutego żelaza, delikatne materiały i kunsztowne wyroby cywilizacji. Urodziwa Wlana nawet we śnie zachwycała swym subtelnym wdziękiem. Była klejnotem cywilizacji. Wycofał się pod wieszaki, gdzie ściągnął ubranie i starannie je złożył. Wlana jeszcze się nie obudziła, a przynajmniej miała zamknięte oczy... Kiedy Fafryd wrócił pod wełniany koc, poprosił: - A teraz opowiedz mi o cywilizacji. Jak ci się tam wiedzie? Wlana wypiła połowę wina, które przyniósł Fafryd, i przeciągnęła się lubieżnie z rękami splecionymi na karku. - Od czego by tu zacząć... - powiedziała wesoło. - Nie jestem księżniczką, chociaż lubię, jak mnie tak nazywają. Musisz wiedzieć, kochany chłopcze, że nie trafiła ci się nawet dama. A cywilizacja, niestety, cuchnie na odległość. - Dobrze wiem, kto mi się trafił: najcudowniejsza i najbieglejsza w swej sztuce aktorka na świecie. Ale czemu mówisz, że cywilizacja śmierdzi? - Przykro mi, mój drogi, że muszę cię odrzeć ze złudzeń. - Wlana, jakby mimowolnie, ocierała się o bok młodzieńca. - Inaczej mylnie mnie osądzisz i będziesz jeszcze wiązał ze mną jakieś bzdurne nadzieje. - Jeśli ci chodzi o to, że udawałaś dziwkę, bo chciałaś zdobyć wiedzę i doświadczenie miłosne... - zaczął Fafryd. Spojrzała na niego z niepomiernym zdumieniem i przerwała dość obcesowo: - Żebym to ja była tylko dziwką! Masz przed sobą bandziora. Tak, Rudy Loczku, rabusia nad rabusiami, bezwzględnego złodzieja, zmorę pijaków, włamywacza i rozbójnika. Urodziłam się w wiejskiej zagrodzie, co w moim przekonaniu stawia mnie jeszcze niżej od myśliwego, który żyje z mordowania zwierzyny, nie tyka się ziemi, a jedyny plon zbiera mieczem. Za sprawą prawnych przekrętów nasz kawałek roli przeszedł w cudze ręce i stał się drobną częścią wielkiej lankmarskiej plantacji pszenicy, gdzie harowały rzesze niewolników. Kiedy rodzice pomarli z głodu, poprzysięgłam zemstę na kupcach, którzy handlują zbożem. Wiedziałam, że w Lankmarze niczego mi nie braknie, jeśli będę prać po łbach, a w razie potrzeby komuś krwi utoczę. I tak znalazłam się w mieście. Zwąchałam się tam z pewną chytruską, krewką jak ja i już trochę wprawioną do rzemiosła. Do trzeciego nowiu świetnie mi się powodziło. Wyruszałyśmy na łowy zawsze w czarnym przebraniu. Nazwałyśmy się Diabelskim Duetem. Aby nas nie podejrzewano, tańczyłyśmy na scenie w programach przedwieczornych, przed występami gwiazd rozrywki. Nieco później nauczyłyśmy się pantomimy. Naszym mistrzem był niejaki Hinerio, wybitny aktor, który przez wino stoczył się do rynsztoka, najsłodszy i najmilszy dziadunio, jaki kiedykolwiek przed świtem żebrał o szklankę gorzałki i po zmroku próbował sobie przygruchać cycatą małolatę. No więc, jak się rzekło, wiodło mi się niezgorzej. Dopóki nie zadarłam z prawem, jak moi rodzice. Na szczęście nie zaciągnięto mnie przed sąd suwere-na, drogi chłopcze, nie zamknięto w jego katowniach, gdzie więźniom łamią kości, odrzynają ręce i torturują na wszystkie możliwe sposoby, co jest zbrodnią wołającą o pomstę do nieba. Naruszyłam prawo starsze od praw oficjalnych, prawo nie znające przebaczenia. Krótko mówiąc, naszą kryjówkę wyśledziła złodziejska gildia, najstarsza organizacja cywilizowanego świata, która we wszystkich miastach ma swoje siedziby. Gildia jest zamknięta dla kobiet i bezwzględnie zwalcza konkurencję. Słyszałam o niej już na wsi i łudziłam się, o święta naiwności, że pewnego dnia będę na tyle dobra, żeby mnie przyjęli. Ale szybko poznałam ich porzekadło: Lepiej całować się z kobrą niż zwierzać kobiecie. Tak się składa, mój słodki wielbicielu cywilizacji, że jeśli złodzieje potrzebują kobiety, by ją postawić na czatach lub puścić na wabia, wynajmują na parę godzinek dziewki z gildii nierządnic. Dopisało mi szczęście. Zamiast, zgodnie z planem, dogorywać w zupełnie innym miejscu, niespodziewanie wróciłam do domu po klucz, którego zapomniałam. W ciemności potknęłam się o moją przyjaciółkę. W mieszkaniu wszystkie okna były zatrzaśnięte. Po zapaleniu lampki zobaczyłam Wilis z twarzą wykrzywioną w śmiertelnej męce. W jej szyję wrzynał się czerwony, jedwabny sznurek. Ale nie to doprowadziło mnie do rozpaczliwej wściekłości, nie to obudziło we mnie najgorętszą nienawiść... choć ze strachu nogi się pode mną ugięły. Stary Hinerio też został uduszony. Wilis i ja psułyśmy gildii interesy, więc zgodnie z przegniłymi zasadami cywilizowanego świata należała nam się nauczka. Ale on? Nie podejrzewał nawet, że trudnimy się rozbojem. Pewnie myślał, że mamy na boku kochanków albo wystawiamy na sprzedaż swoje wdzięki. Czmychnęłam z Lankmaru jak spłoszony krab, bo w każdej chwili mógł mnie dorwać zabójca. W Iltmarze napotkałam trupę Essedyneksa, która w martwym sezonie wyruszała na północ. Tak się szczęśliwie złożyło, że szukali mima, a moje umiejętności spodobały się staremu Sediemu. Wcześniej przy blasku zarannej gwiazdy przysięgłam pomścić śmierć Hineria i Wilis. Dzień zemsty nadejdzie! Znajdę kogoś do pomocy, wymyślę plan i postaram się o nową kryjówkę. Ważniaki ze złodziejskiej gildii zobaczą, jak to miło, kiedy pętla powolutku zaciska się na krtani. Poznają jeszcze wiele gorszych rzeczy! Wiem, skarbie, że nie powinnam psuć ci przyjemnego ranka strasznymi opowieściami, ale robię to tylko dlatego, żebyś się nie zadawał z taką występną, niegodziwą osobą jak ja. Odwróciła się tak, żeby częściowo oprzeć się na Fafrydzie. Pocałowała go czule w kącik ust, potem dalej i dalej, aż skończyła na uchu. Kiedy już miał z werwą odwzajemnić jej pieszczoty, odsunęła jego namiętne dłonie, położyła mu ręce na ramionach, a gdy nie mógł się ruszyć, podźwignęła się i spojrzała nań z góry tajemniczym wzrokiem. - Chłopcze najdroższy, już szary świt wstaje, wnet zajaśnieją zorze. Musisz iść, choć przedtem coś mi obiecasz. Wrócisz do domu i poślubisz tę śliczną, zwinną pannę z drzewa (teraz już wiem, że to nie był chłopiec). Będziesz wiódł ciche, skromne życie, z dala od smrodu i pułapek cywilizacji. Aktorzy już się pakują, pojutrze rano trupa wraca na południe. Przede mną kręta ścieżka, lecz z niej nie-zawrócę. Kiedy ochłoniesz po upojnej nocy, będziesz miał dla mnie jedynie pogardę. O nie, nie zaprzeczaj! Aż za dobrze znam mężczyzn. Choć jest szansa, mała szansa, że tobie akurat zapadnę w pamięć jako ktoś, z kim przez chwilę było ci naprawdę dobrze. Bacz, żebyś nie wspominał o tym swojej żonie! Fafryd patrzył na nią równie tajemniczym spojrzeniem. - Posłuchaj, księżniczko, byłem kiedyś piratem, zwyczajnym morskim rozbójnikiem, jacy często rabują ludzi biednych, takich jak twoi rodzice. Barbarzyństwo i cywilizacja śmierdzą dokładnie tak samo. W tej skutej lodem krainie na każdym kroku przestrzegamy głupich boskich praw, które nazywamy tradycją, i tkwimy po uszy w zabobonach. Mój ojciec zginął z pogruchotanymi kośćmi z wyroku sądu, o którym wolałbym nie mówić. Jaką zbrodnię popełnił? Wspinał się na góry. Są tu morderstwa, są kradzieże, stręczycielstwa. Ech, mógłbym ci opowiedzieć o takich rzeczach, gdybyś tylko... - Zamilkł i uniósł ręce. Już nie musiała się podpierać, bo trzymał ją delikatnie pod pachami. - Pozwól, bym wyruszył z tobą na południe, Wlana - rzekł błagalnym tonem. - Mogę dołączyć do trupy albo iść w oddaleniu. Choć jestem śpiewającym skaldem, znam taniec z mieczem, żongluję czterema kręcącymi się sztyletami, a z dziesięciu kroków trafiam nożem w cel wielkości orzecha. Kiedy przybędziemy do Lankmaru, może przebrani za przybyszów z północy (na szczęście jesteś wysoka), będę twoim rębajłem, pomogę ci w zemście. Możesz mi wierzyć, że na lądzie też mogę bić i łupić. W ciemnym zaułku podejdę swą ofiarę równie cicho i skrycie jak w kniei. Mogę... Oparta na jego rękach, Wlana jedną dłonią zakryła mu usta, a drugą głaskała spadające na kark włosy. - Najmilszy - powiedziała. - Jak na osiemnastolatka, jesteś niebywale odważny, oddany i zręczny. I jak na młodzika, kochasz się całkiem nieźle. Powiem więcej: tak dobrze, że bez trudu zatrzymasz przy sobie tę dziewuszkę w białym futrze, a może, jeśli zechcesz, jeszcze jakąś lalę. Będę ztobą szczera. Choć udajesz zadziorność, wyczuwam w tobie uczciwość, wręcz szlachetny charakter, do tego cenisz rycerskość i nienawidzisz tortur. Pomocnik, który wraz ze mną dokona zemsty, musi być okrutny, zdradziecki i do szczętu zepsuty. I znać nie gorzej ode mnie zawiłe układy w wielkich miastach i starożytnych gildiach. I jeszcze jeden drobiazg. Nie mogę być od niego starsza. Policz palce na rękach, tyle ci brakuje. A więc pocałuj mnie na pożegnanie, drogi chłopcze, po raz ostatni spraw mi rozkosz i... Fafryd gwałtownie usiadł, podniósł ją, posadził sobie na kolanach i chwycił mocno za ramiona. - Nie! - sprzeciwił się stanowczo. - Cóż ci przyjdzie z moich niewydarzonych pieszczot? Tym niemniej... - Niesłusznie się obrażasz - przerwała mu ze smutkiem. - Nie miałam zamiaru... - Tym niemniej - ciągnął z niewzruszonym spokojem - chciałbym cię o coś spytać. Znalazłaś już sobie pomocnika? - Nie musisz tego wiedzieć. - Zmierzyła go nieubłaganym wzrokiem. - Czy to...? - zaczął, lecz zamknął usta, nim wspomniał o Weliksie. Przyglądała mu się z nieskrywaną ciekawością, czekając na to, co powie. - Skoro tak, to tak - rzekł w końcu. Oderwał ręce od jej ramion. - Myślę, że dobrze mi życzysz, więc będę z tobą szczery. Zaraz się przekonasz, do czego prowadzi mariaż cywilizacji z barbarzyństwem. - I opowiedział jej o niecnych planach Hryngorla i Essedyneksa. Kiedy skończył, roześmiała się, choć jej twarz z lekka przybladła. - Pewnie wychodzę z formy - skomentowała. - A więc już wiem, czemu moje dość wyszukane popisy mimiczne zdobyły sobie tak szybko uznanie Sediego, który gustuje w sztuce dla gminu i prostaków. Wiem, czemu od razu znalazło się dla mnie miejsce w zespole i czemu nie nalegał, żebym się oddawała po występach mężczyznom, do czego zmusza inne dziewczyny. - Przewiercała wzrokiem Fafryda. - W nocy ktoś dla żartu przewrócił namiot Sediego. Może ty? Przytaknął. - Jakoś dziwnie się czułem. Byłem wesół i skory do bitki. Wybuchła szczerym, radosnym śmiechem, a potem znowu spojrzała nań spod oka. - Zatem nie poszedłeś do domu, kiedy cię odprawiłam po występach? - Poszedłem, ale nie od razu. Jakiś czas czuwałem pod szałasem. W jej spojrzeniu kryło się po trosze czułości, szyderstwa i podziwu, a przede wszystkim pytanie: No i co zobaczyłeś? Fafryd zbył je milczeniem. Ani myślał mówić o Weliksie. - Nieobce ci dworskie obyczaje - zażartowała. - Ale dlaczego nie wyjawiłeś mi wcześniej podłych zakusów Hryngorla? Sądziłeś, że strach odbierze mi ochotę na miłość? - To też - przyznał. - Choć prawdę mówiąc, dopiero teraz postanowiłem cię ostrzec. Wróciłem, bo się bałem duchów. Później doszły jeszcze inne powody. Zanim zdecydowałem się wejść do twojego szałasu, strach, samotność i nawet zazdrość pchały mnie do rzucenia się w przepaść. Chciałem włożyć narty i porwać się na rzecz prawie niemożliwą, to znaczy przeskoczyć wąwóz. Od dawna zbieram się na odwagę... Wlana wpiła palce w jego ramię. - Zwariowałeś? - oburzyła się. - Idź dalej przez życie, szukaj swego szczęścia. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wieczne zapomnienie to już ostateczność. - Właśnie chciałem zapomnieć, kiedy rozmyślałem, czy zdać się na łaskę i niełaskę wiatrów wiejących w wąwozie. Przeniosłyby mnie nad otchłanią czy cisnęły o skały? Od zguby uchroniło mnie samolubstwo, o które być może mnie nie podejrzewasz, i niewiara w cuda. Wyznam ci coś jeszcze. Byłem o krok od rozprawienia się z twoim szałasem, nim wziąłem się za namiot mistrza przedstawienia. A więc widzisz, że i we mnie siedzi zło. Aha, i często coś skrywam, żeby kogoś oszukać. Już się nie śmiała, tylko przypatrywała mu się zamyślonym wzrokiem. Aż raptem jej twarz ponownie przybrała zagadkowy wyraz. Przez chwilę Fafrydowi zdawało się, że jest w stanie wejrzeć w głąb owych dużych, brązowych oczu. I przestraszył się tego, co w nich wyczytał, okazało się bowiem, że nie ma przed sobą wieszczki śledzącej z tarasu na górskim szczycie wypadki dziejące się w świecie, ale kupca z wagą, który kładzie na szalę najdrobniejszy przedmiot, a czasem w książeczce zapisuje długi, łapówki i nowe pomysły na zarobek. Jednakże wszystkie nieprzyjemne skojarzenia w mig się rozwiały, a serce podskoczyło mu z radości, kiedy Wlana, którą wciąż trzymał na kolanach, uśmiechnęła się serdecznie i oświadczyła: - Teraz powiem ci coś, czego jeszcze przed chwilą nie mogłam ci powiedzieć. Właśnie postanowiłam, że moim pomocnikiem będziesz ty! Zatem przytul mnie mocno! Fafryd porwał ją w ramiona z taką zapalczywością i zwierzęcą siłą, że pisnęła, lecz zanim jego ciało zapłonęło niepohamowaną żądzą, odepchnęła go i wydyszała: - Wolnego, wolnego! Najpierw plany. - Lepiej potem, kochana! - błagał, ciągnąc ją ku sobie. - Nie! - sprzeciwiła się ostro. - Niejeden wódz przegrał bitwę, bo mówił: Poczekajmy. Tutaj ja wydaję rozkazy, ty masz ich tylko słuchać, zapomniałeś? - Do usług, wielmożna pani - rzekł z rezygnacją. - Tylko się śpieszmy. - Kiedy nadejdzie godzina porwania, musimy być daleko od Zimowego Zakątka. Spakuję dziś swoje rzeczy, przygotuję prowiant, postaram się o sanie i rącze konie. Wszystko to zostaw na mojej głowie, a sam zachowuj się jakby nigdy nic. I nie zbliżaj się do mnie, bo wróg nie śpi. Sedi i Hryngorl to cwane bestie, mogą cię śledzić... - Dobra, dobra - zgodził się skwapliwie Fafryd. - A teraz, moja najdroższa... - Milcz i słuchaj do końca! Żeby podstęp się" udał, tak samo jak wczoraj przed występami wdrapiesz się na dach bożnicy. Mogłabym zostać uprowadzona w środku przedstawienia, gdyby porywacze stracili cierpliwość albo gdyby Hryngorl zechciał oszczędzić na złocie dla Sediego. Poczuję się bezpieczniej, jeśli będziesz w pobliżu. Jak zobaczysz, że skończyłam tańczyć w todze i w srebrnych dzwoneczkach, prędko zleziesz z drzewa i zaczekasz na mnie przy stajni. Uciekniemy w przerwie między pierwszą i drugą częścią przedstawienia. Nikt nas nie zauważy, bo wszyscy będą się podniecać wizją następnych występów. Wszystko spamiętałeś? Trzymasz się ode mnie z daleka. Chowasz się na dachu. Spotykasz się ze mną w połowie przedstawienia. Doskonale. A teraz, mój słodki królewiczu, czas złamać dyscyplinę. Miej w nosie szacunek należny dowódcy. Tym razem to Fafryd się ociągał. Gdy słuchał słów Wlany, gryzły go wątpliwości. Nie dopuszczał jej do siebie, mimo że zarzuciła mu ręce na szyję i próbowała przywrzeć doń całym ciałem. - Będę ci we wszystkim posłuszny, lecz muszę cię przed czymś przestrzec. To naprawdę ważne. Staraj się nie rozmyślać o naszych planach, nawet kiedy będziesz szykować się do ucieczki. Skrzętnie je chowaj pod przykrywką zwyczajnych myśli. Ja też będę miał się na baczności. Chodzi o to, że moja matka potrafi czytać w cudzych myślach. - Znowu ona! Napełnia twoje serce niepojętym strachem! Aż nie mogę się doczekać, kiedy uwolnisz się od niej i odzyskasz swobodę. Ej, nie odsuwaj się ode mnie! Sam mówisz o niej tak, jakby była królową czarownic. - Bo nią jest, bądź pewna - rzekł Fafryd z posępną miną. - Wielką, białą pajęczycą. Całe te Lodowe Pustacie, jak okiem sięgnąć, są jej pajęczyną. Lepiej, żeby takie muszki jak my nie robiły hałasu i wystrzegały się lepkich sideł. Zapamiętasz to sobie? - Tak, tak, tak! A teraz... Przyciągnął ją ku sobie niczym bukłak z winem do ust, powoli, napawając się jej bliskością. Ich ciała do siebie przylgnęły, wargi zatrzymały się tuż przed pocałunkiem. Fafryda zdziwiła osaczająca ich zewsząd grobowa cisza; zupełnie jakby ziemia wstrzymała oddech. Ogarniała go trwoga. Gdy się jednak pocałowali, gdy zaczęli chłonąć się spragnionymi ustami, strach minął. Na chwilę przerwali, aby zaczerpnąć powietrza. Fafryd sięgnął ręką do knota lampki i zdusił płomień. Szałas pogrążył się w ciemnościach, w które wdzierały się szparami szare promyki świtu. Zapiekły go palce. Zastanawiał się, co go podku- siło do zgaszenia lampki, skoro przedtem kochali się przy świetle. Wrócił strach. Przytulił się mocniej do Wlany, żeby przegnać dręczące go obawy. Aż nagle - sam nie wiedział, jak do tego doszło - toczył się razem z nią w kąt szałasu. Oplatając rękami jej ramiona i nogami jej nogi, przewalał się nad nią i pod nią z karkołomną prędkością. Rozległ się iście piorunowy grzmot i ziemia się zatrzęsła, jakby olbrzym rąbnął pięścią w twardą jak granit zmarzlinę. Dach szałasu się zapadł, pałąki zgięły się do środka i porozrywały skórzane płachty ścian. Oboje wturlali się pod poprzewracane wieszaki z kostiumami. Nastąpił jeszcze jeden potworny huk, po którym dały się słyszeć odgłosy szarpania i miażdżenia, jak gdyby jakaś przeogromna bestia chwyciła w zęby behemota i żarła go łapczywie. Ziemia przestała drżeć dopiero po chwili. Po tych grzmotach i wstrząsach znowu nastała cisza, zmącona jedynie dudnieniem krwi w skroniach. Fa-fryd i Wlana, zdumieni i przerażeni, tulili się do siebie jak dzieci. Fafryd pierwszy ochłonął. - Ubieraj się! - krzyknął do Wlany i wygramolił się pod szałasem na dwór, gdzie stanął nagi w mroźnym powietrzu i blasku jutrzenki. Oto wielki konar śnieżnego jaworu, rozrzucając na boki stosy lodowych kryształów, legł w poprzek szałasu i wgniótł w zmrożoną ziemię futrzane posłanie. Samo drzewo - pozbawione gałęzi, która utrzymywała je w równowadze - przewróciło się na drugą stronę i leżało oproszone połamanymi kryształami lodu. Wyszarpnięte z ziemi włochate korzenie ukazywały swą czarną nagość. Wschodzące słońce malowało lodowe okruchy bladoróżową barwą. Fafryd nie zobaczył żadnego poruszenia, bodaj jednego dymu, który by wskazywał, że ktoś już przyrządza śniadanie. Czarna magia uderzyła jak młotem, lecz z taką precyzją, że tylko ofiary miały tego świadomość. Dygotał z zimna, więc z powrotem wśliznął się do szałasu. Wlana nie dała sobie dwa razy powtarzać polecenia, ubierała się szybko jak przed występem. Fafryd rzucił się po własne odzienie, poskładane szczęśliwie w tym końcu szałasu. Przyszło mu na myśl, że może za sprawą boskiego zrządzenia nie tylko we właściwym miejscu zostawił ubranie, ale i zgasił lampkę, od której w przeciwnym razie mógłby zapalić się szałas. Zrazu było mu w futrze chłodniej niż na mroźnym powietrzu, ale wiedział, że to się wnet zmieni. Wyczołgali się z Wlaną na zewnątrz. Kiedy wstali, obrócił ją twarzą do powalonego konara, zarzuconego górą lodowych kryształów. - Teraz możesz sobie żartować z czarów mojej matki, jej zaufanych wiedźm i wszystkich kobiet ze Śnieżnego Klanu. - Przecież tu widać tylko gałąź, która nie wytrzymała ciężaru lodu - odparła z powątpiewaniem. - Tak? To zobacz, ile śniegu i lodu spadło z tej gałęzi, a ile z tamtych. Pamiętaj, nie zdradź się myślami! Wlana milczała. Od strony namiotów kupieckich pędziła ku nim czarna postać. Podskakiwała komicznie w śniegu i szybko rosła, aż w końcu stanął przed nimi zasapany Weliks Ryzykant. Chwycił Wlane za ramiona. - Śniło mi się, że coś cię powaliło i przygniotło. - Starał się mówić spokojnie. - Obudził mnie trzask pioruna. - Przyśniła ci się część prawdy - przyznała Wlana - ale w tej sprawie nie znać dalszego ciągu to tak, jakby nie wiedzieć niczego. Weliks teraz dopiero spostrzegł Fafryda. Zazdrość naznaczyła gniewem jego oblicze, sięgnął do pasa po sztylet. - Stój! - rozkazała mu Wlana. - Zostałoby we mnie tyle życia co w mumii, gdyby nie przytomność umysłu tego chwata. Chociaż miał zajęcie, przy którym powinien zapomnieć o całym świecie, błyskawicznie zorientował się, w czym rzecz, gdy ułamała się gałąź. Zepchnął mnie na bok i wyrwał z paszczy śmierci. Ma na imię Fafryd. Weliks tak pokierował dłonią zmierzającą do noża, żeby wraz z zamaszystym gestem drugiej ręki wyszedł mu głęboki, dworski ukłon. - Jestem ci niewymownie wdzięczny, młodzieńcze - powiedział ciepło, a po chwili dodał: - Za uratowanie życia nieprzeciętnej artystce. Tymczasem tu i tam pokazywały się nowe postacie. Niektóre zbliżały się biegiem z sąsiednich namiotów aktorskich, inne zaś - członkowie Śnieżnego Klanu - stały w bezruchu przed swymi namiotami. Wlana złożyła na policzku Fafryda lekki pocałunek, jakby w formalnym wyrazie podzięki, lecz przy tej okazji szepnęła mu na ucho: - Pamiętaj o planach i wspaniałych przygodach, jakie nas czekają. Wypełnij wszystko, cośmy uradzili. Nie rzucaj się ludziom w oczy. - Nie lekceważ lodu i śniegu - zdążył odpowiedzieć Fafryd. - I nie myśl o tym, co robisz. Wlana nie zamierzała całować Weliksa, lecz podziękowała mu grzecznym, życzliwym tonem: - Dzięki ci, panie, że troszczysz się o mnie we śnie i na jawie. Essedyneks powitał ich spod kaptura futrzanej szuby nieco zgryźliwym żartem: - Jakieś licho hulało nocą z namiotami. Wlana wzruszyła ramionami. Zatrwożone koleżanki z trupy otoczyły ją wiankiem i zarzuciły pytaniami. Rozmawiając z nimi po cichu, odeszła do głównego namiotu aktorów i znikła w wejściu przeznaczonym dla kobiet. Weliks szarpał czarnego wąsa, gdy odprowadzał ją chmurnym spojrzeniem. Aktorzy kręcili z niedowierzaniem głowami, przyglądając się półkolistemu szałasowi, który dostał nocą tak strasznego łupnia. Weliks zwrócił się przyjacielsko do Fafryda: - Zapraszałem cię wczoraj na łyk gorzałki. Coś mi się widzi, że dziś nie odmówisz. Miałem wielką ochotę rozmówić się z tobą. - Wybacz, ale jak siądę, z miejsca sen mnie powali, choćbyś mi prawił samiuśkie mądrości. O piciu gorzałki już nawet nie wspomnę - odpowiedział uprzejmie Fafryd, zasłaniając ziewnięcie, które tylko po części było udawane. - Tym niemniej dziękuję. - Zdaje się, że mam to nieszczęście prosić zawsze w złą porę - odparł Weliks ze wzruszeniem ramion. - To może w południe? - rzucił z nadzieją. - Albo pod wieczór? - Lepiej później, jeśli łaska. Po tych słowach Fafryd prędko się oddalił, zmierzając sprężystym krokiem do namiotów kupców. Cieszył się, że Weliks za nim nie goni. Właściwie to rozpierała go radość. Świadomość, że jeszcze dziś wyrwie się na zawsze z tego zwariowanego zimnego świata, gdzie kobiety trzymają mężczyzn na smyczy, budziła tęsknotę za Zimowym Zakątkiem, jakby już go tutaj nie było. Uwaga, strzeż myśli! - napomniał samego siebie. Niejasne uczucie zagrożenia, a może też morząca go senność, nadawały okolicy dziwnie nierzeczywisty wyraz - jakby się przeniósł w marzeniach do kraju swego dzieciństwa. Wychylił porcelanowy kufel wina, który podsunęli mu jego mingolscy przyjaciele, Zaks i Efendryt. Pozwolił się zaprowadzić do posłania ukrytego pod stosem skór, gdzie od razu zasnął twardym snem. Rozkoszna, nieprzejrzana ciemność zdawała się trwać wieki, nim się z wolna zaczęło rozjaśniać. Fafryd siedział obok swego ojca Nalgrona przy stole suto zastawionym wyszukanym, gorącym jadłem, uginającym się od tęgiego wina w glinianych, kamionkowych, srebrnych, złotych i kryształowych dzbanach i kielichach. Przy stole siedziało wielu biesiadników, lecz Fafryd dostrzegał tylko ich niewyraźne sylwetki. Słyszał senny szmer trudnej do uchwycenia rozmowy - coś jakby wiele strumyków spływało w jeden szumiący potok. Czasem rozlegał się cichy wybuch śmiechu: plusk fali na żwirowym brzegu. Szczęk sztućców przypominał grzechotanie trącanych wodą kamyków. Nalgron siedział obleczony w nieskazitelnie białe futro lodowego misia, strojny w brosze, łańcuszki i bransolety ze srebra najwyższej próby. Także jego włosy były z lekka osrebrzone, co zdziwiło Fafryda. W lewej ręce dzierżył srebrny puchar, który sporadycznie przykładał do ust. Żadnych potraw nie tykał, prawicę trzymał schowaną pod futrem. Rozprawiając na przeróżne tematy, przedstawiał swoje racje w mądrych, wyważonych, często wręcz delikatnych słowach. Wzrokiem błądził po wszystkich zebranych przy stole, lecz Fafryd wiedział, że słowa kieruje wyłącznie do niego. Wiedział też, że powinien notować w pamięci każde zdanie i życiową mądrość, albowiem Nalgron prawił o honorze, zapobiegliwości, przemyślanej szczodrości, bezwarunkowym dotrzymywaniu słowa, podążaniu za głosem serca, wytykaniu sobie wzniosłych, romantycznych celów i dążeniu do nich bez względu na przeszkody, wierności zasadom, rozdzielaniu ntczy upragnionych i znienawidzonych, jak również o tym, żeby patrzeć przez palce na docinki i biadolenia kobiet, puszczać im płazem wszelkie sceny zazdrości, uprzykrzanie życia, a nawet najgorsze łajdactwa, ponieważ wynikały z ich nieposkromionej miłości (do ciebie bądź kogoś innego). Nalgron opowiadał o najprzeróżniejszych sprawach istotnych dla młodzieńca u progu dorosłości. Do świadomości Fafryda, jakkolwiek dowiedział się tak dużo, docierały tylko urywane zdania, ponieważ jego uwagę zaprzątały wychudzone policzki ojca, przyprószone siwizną włosy, wiotkie palce trzymające lekko srebrny puchar, siny nalot na czerwonych wargach. Chociaż jego ruchy, gesty czy słowa znamionowały człowieka silnego czy wręcz żwawego, Fafryd nieustannie zaglądał do parujących talerzy i półmisków w poszukiwaniu szczególnie smakowitych kąsków, które nakładał ojcu na duży, srebrny talerz, aby skusić go do jedzenia. Za każdym razem Nalgron, grzecznie kiwnąwszy głową, spoglądał na niego z uśmiechem i miłością w oczach. Potem przykładał puchar do ust i wracał do swoich rozważań. Prawej ręki ani razu nie wyciągnął spod futra. W miarę upływu czasu Nalgron poruszał coraz ważniejsze tematy, lecz teraz Fafryd rzadko wyławiał jakieś cenne słowo, tak bardzo się martwił wyglądem ojca. Cienka skóra zdawała się niemiłosiernie rozciągnięta na kościach policzkowych, bliska chyba pęknięcia. Błyszczące źrenice wpadały głębiej i głębiej w podpuchnięte oczodoły, a ciemne żyły wyraźniej wybijały się nad ścięgnami dłoni, która trzymała puchar. Fafryd już nawet zaczął podejrzewać, że Nalgron, choć co rusz przystawia kielich do warg, nie przełknął jeszcze ani kropli wina. "Zjedz coś, ojcze - poprosił go cichym, stroskanym głosem. - Przynajmniej się napij". I znów to samo: kiwnięcie głową na znak zgody, spojrzenie, uśmiech, miłosny błysk w oczach, brzeg pucharu na krótko przy zamkniętych wargach, odwrócenie wzroku, podjęcie spokojnej, niemożliwej do śledzenia rozmowy. Aż raptem strach obleciał Fafryda, kiedy bowiem jaśniejsze światło rozdarło półmrok, uświadomił sobie, że żaden z tajemniczych biesiadników nie podnosi do ust już nie tylko kielicha, ale bodaj ręki, a przecież półgłośny klekot sztućców nie cichł. Udręczony mizerną aparycją ojca, stracił nad sobą panowanie, rozrzucił na boki jego futro, chwycił przegub ręki i pociągnął ją do wypełnionego jadłem talerza. Tym razem Nalgron nie kiwał głową, ale przysunął twarz do Fafryda, i nie uśmiechał się życzliwie, lecz szczerzył zęby w kolorze słoniowych kłów. Oczy jego były zimne, zimniejsze od głazów i zimniejsze od lodów. Ręka, którą ściskał Fafryd, pod każdym względem przypominała... a właściwie była nagą, brązową kością. Zaczął drżeć na całym ciele, a najbardziej trzęsły 'mu się ręce. Prędko i zwinnie niczym wąż odsunął się na drugi koniec ławy. Okazało się, że to nie on się trzęsie, ale jego trzęsą. Ktoś szarpał go zdrowo za ramiona. Wokół niego się rozwidniło; nad sobą ujrzał prześwitujący miejscami dach mingolskiego namiotu, a zamiast twarzy ojca - wąsate i szczupłe, poważne i zaniepokojone oblicze Weliksa Ryzykanta. Fafryd najpierw przyglądał mu się z niezrozumieniem, a następnie potrząsnął gwałtownie głową i ramionami, aby czym prędzej wyrwać się z otępienia i uchwytu kupca. Weliks puścił go wszakże już wcześniej i zaraz usiadł na sąsiednim stosie skór. - Racz wybaczyć, młody wojowniku - rzekł z ponurą miną. - Zdawało mi się, że męczą cię senne widziadła. Zachowaniem i głosem przypominał do złudzenia Nalgrona. Fafryd dźwignął się na łokciu, ziewnął i z trwogą w oczach jeszcze raz wstrząsnął ciałem. - Przemarzłeś w ciele i pewnie też na duchu - rzekł Weliks. - Teraz już chyba nie odmówisz okowitki. Nie wiedzieć skąd wydobył nagle srebrne kubki oraz gliniany dzban, z którego dwoma palcami wyszarpnął korek. Fafryd wzdrygnął się na widok ciemnego nalotu na kubkach i tego, co mogło osiąść i przylgnąć na ich dnie... albo na dnie jednego z nich. Tknięty złym przeczuciem, przypomniał sobie, że ów człek walczy z nim o względy Wlany. - Czekaj! - rzucił, kiedy Weliks zamierzał napełnić kubki. - W moim śnie srebrny kielich odgrywał nieprzyjemną rolę. Hej, Zaks! - krzyknął na Mingola pilnującego wejścia do namiotu. - Daj no tu z łaski swojej porcelanowy kubek! - Uważasz, że sen ostrzegał cię przed piciem ze srebrnych naczyń? - zapytał spokojnie Weliks z dwuznacznym uśmiechem. - Nie, ale napełnił mnie wstrętem, którego szybko się nie wyzbędę. - Trochę go to dziwiło, że Mingol tak beztrosko wpuścił Weliksa do namiotu. Może wszyscy trzej byli starymi, dobrymi znajomkami z kupieckich szlaków? Albo też w grę wchodziło przekupstwo. Weliks zachichotał, jakby rozluźniony. - No cóż, bez niewiasty czy służki u boku w moje życie wkradło się niechlujstwo. Efendryt! Niech będą dwa porcelanowe kubki, jeno czyste jak świeżo odarta z kory brzózka! Rzeczywiście, w namiocie przebywał ów drugi Mingol. We-liks znał ich dużo lepiej niż Fafryd. Ryzykant natychmiast wręczył mu jeden z błyszczących białych kubków. Najpierw wlał do swojego odrobinę trunku o gryzącym zapachu, potem chlusnął od serca Fafrydowi, a na koniec dolał jeszcze sobie, jak gdyby chciał dać wyraźnie do zrozumienia, że nie ma w gorzałce trucizny ani środków odurzających. Fafryd, który przyglądał mu się uważnie, nie doszukał się najmniejszego uchybienia w tym pokazie. Stuknęli się lekko kubkami. Kiedy Weliks pociągnął głęboki łyk, Fafryd poszedł w jego ślady, aczkolwiek pił z większym umiarem. Gorzałka paliła w gardle. - To już ostatni dzbanek - zaznaczył z satysfakcją Weliks. - Pozbyłem się całego zapasu w zamian za bursztyn, śnieżne klejnoty, trochę innych drobiazgów. Ach, wóz i namiot też sprzedałem. Ostała mi się jeno para koni, towar i prowiant na drogę. - Słyszałem, że na całym szerokim stepie nie ma koni szybszych i bardziej wytrwałych niż twoje. - O, to gruba przesada. Choć w tych stronach mogą się cieszyć uznaniem. - W tych stronach? - obruszył się Fafryd. Weliks spojrzał na niego tak samo jak Nalgron w pierwszej części snu. - Słuchaj, Fafryd... Mogę tak do ciebie mówić? Ty też mów mi po imieniu. A zatem dobrze, dam ci radę, jakiej mógłbym udzielić synowi. - Słucham - Fafryd nie tylko czuł się niezręcznie, ale i miał się na baczności. - Znać, że źle ci tutaj i chętnie byś wyjechał. Każdy młodzik na twoim miejscu, nie tylko w Zimowym Zakątku, marzy o podróżach. Przed tobą kawał świata, a ty masz naturę włóczykija. Pozwól więc, że coś ci powiem. Trzeba czegoś więcej niźli spryt i rozwaga, ba, nawet mądrość nie wystarczy, żeby zmierzyć się z cywilizacją i nie zostać połkniętym. Musiałbyś się zniżyć do podstępnej chytrości. Uświnić się, bo i cywilizacja pełna jest plugastwa. Nie zdobędziesz jej, jak się zdobywa góry, choćby te o zdradzieckich, oblodzonych zboczach. W górach dajesz z siebie wszystko, co najlepsze. Cywilizacja żąda od ciebie najgorszego. To droga ku zatraceniu, a przecież nie musisz na nią wstępować. Urodziłem się wyrzutkiem. Mój ojciec pochodził z Ośmiu Miast, lecz przystał do Mingoli. Dzisiaj żałuję, że porzuciłem stepy, choć to niegościnna kraina. Dałem się zwieść wątpliwym urokom Lankmaru i krajów Wschodu. Wiem, wiem: tutaj ludzie mają ciasne poglądy i siedzą po uszy w tradycji. Tyle że w porównaniu z pokrętnym usposobieniem ludów cywilizowanych są wzorem zdrowego myślenia. Chłop na schwał taki jak ty łatwo zostanie naczelnikiem plemienia, co ja mówię, najwyższym wodzem. Pod twoim przywództwem zjednoczą się klany, a ludy północy urosną w potęgę, z którą inne narody będą musiały się liczyć. Potem, jeśli przyjdzie ci ochota, rzucisz wyzwanie cywilizacji. I sam ustalisz warunki. Myśli i uczucia Fafryda były jak wzburzona woda, choć na jego twarzy malowała się kamienna obojętność. Doznawał też wewnętrznego zadowolenia, ponieważ Weliks widział w nim, nieopie-rzonym wyrostku, tak groźnego rywala w walce o piękną kobietę, że schlebiał mu gorzałką i pochwałami. Jednakże wśród jego rozlicznych refleksji brało górę frapujące, nieodparte przekonanie, że Ryzykant nie mydli mu oczu kłamstwami, że naprawdę darzy go ojcowskim uczuciem i pragnie oszczędzić mu cierpienia, że jego ostrzeżenie przed cywilizacją nie jest bezpodstawne. Cóż, prawdopodobnie Weliks nie bał się stracić względów Wlany i wiedział, że może sobie pozwolić na życzliwość wobec swego rywala. Tak czy owak... Tak czy owak, Fafryd znów czuł się dziwnie skrępowany. Wychylił zawartość kubka. - Doceniam twe rady, mości panie... Przepraszam, Weliksie. Przemyślę je sobie. - Odmówiwszy dolewki uśmiechem i ruchem głowy, wstał i poprawił ubranie. - Nie ukrywam, że liczyłem na dłuższą pogawędkę - rzekł Weliks, nie ruszając się z miejsca. - Mam ważne sprawy na głowie. Serdeczne dzięki za wszystko. Weliks pożegnał go zamyślonym wzrokiem. Na zatłoczonym śnieżnym deptaku między namiotami kupców panował nieopisany harmider. Kiedy Fafryd jeszcze spał, nadeszli mężczyźni z Lodowego Plemienia i jak nic połowa Mroźnych Braci, z czego wielu zebrało się wokół dwóch "słońc" - ognisk nazwanych tak ze względu na swą wielkość, jasność i wysokość strzelających w górę płomieni - gdzie żłopali pitne miody i śmiali się wśród przepychanek. Przy krętych dróżkach powstały oazy frymarcze-nia, oblężone ciżbą hulaków lub omijane szerokim łukiem - w zależności od autorytetu kupców dobijających targu. Starzy znajomi poznawali się z daleka, nawoływali gromko i niekiedy przeciskali przez tłum, aby się uściskać. Napitki i przekąski wylatywały z rąk, rzucano wyzwania raz przyjmowane, innym razem obracane w żart. Słychać było ryki i pienia skaldów. Ów rejwach złościł Fafryda, który pragnął w spokoju poszukać różnic między Weliksem i Nalgronem, odegnać rozterki związane z Wlaną i dostrzec coś dobrego pod brudem cywilizacji. Poruszał się jak lunatyk: marszczył czoło, lecz nie odpowiadał na kuksańce i potrącenia. Wtem ciarki przeszły mu po skórze i wrócił do rzeczywistości, bo oto w tłumie dojrzał Hora i Haraksa, którzy skręcili w jego stronę z mordem w oczach. Obracając się w wirze ludzkich ciał, zauważył blisko siebie Hreja, trzeciego z siepaczy Hryngorła. Nie miał wątpliwości, co go tu może spotkać. Niby to w trakcie przyjacielskiej zwady spiorą mu gębę lub zrobią z nim coś jeszcze gorszego. Mając głowę zaprzątniętą Weliksem, zapomniał o swoim nieprzebłaganym wrogu, zionącym doń jawną nienawiścią, podstępnym Hryngorlu. Trzech drabów już było przy nim. Zdjęty trwogą, Fafryd zauważył w ręku Hora pałkę. Haraks chował coś w dłoniach, może kamienie lub kawałki żelaza, żeby dodać twardości swym pięściom. Fafryd rzucił się w przód, jakby chciał się przemknąć między tymi dwoma a Hrejem, lecz nagle zwrócił się w przeciwną stronę i z przeraźliwym rykiem popędził ku wielkiemu ognisku. Ludzie kierowali na niego spojrzenia, a niektórzy uskakiwali mu z drogi, wszelako przybysze z Lodowego Plemienia i Mroźni Bracia prędko zrozumieli, co się dzieje. Wysokiego młodzika goniło trzech zabijaków, zapowiadała się niezła zabawa. Podbiegli do ogniska, aby zagrodzić mu przejście z jednej i drugiej strony. Fafryd skręcił najpierw w lewo, potem w prawo, lecz oni tylko ścieśnili się z rechotem. Wstrzymując oddech i zasłaniając ręką oczy, Fafryd przeskoczył ogień. Płomienie poderwały do góry jego futro, oparzyły go w dłonie i szyję. Kiedy wylądował, włosie futra się tliło, a po jego czuprynie wędrowały niebieskie płomyki. Po drugiej stronie wszędzie było tłoczno z wyjątkiem zamiecionej, wyłożonej kobiercem i osłoniętej daszkiem przestrzeni między namiotami, gdzie przy niskim stole siedzieli w skupieniu kapłani i naczelnicy. Jakiś kupiec sypał na szalkę wagi złoty proszek. Fafryd usłyszał za sobą odgłos, jakby ktoś się z kimś zderzył. - Nie uciekniesz, tchórzu! - wołano. - Biją się! Biją! Zauważył zaczerwienioną z podniecenia twarz Mary. W tej chwili najwyższy wódz plemion północy - bo tak o sobie akurat pomyślał - na pół skoczył, na pół prześlizgnął się nad stołem, co nieuchronnie doprowadziło do tego, że potrącił kupca i dwóch naczelników, przewrócił wagę i rozsypał złoty proszek na pastwę wiatru, zanim z sykiem pary gruchnął w miękką, kopiastą zaspę. Szybko się po niej przetoczył, aby zgasić ogień, po czym czmychnął jak zając do lasu, ścigany wybuchami śmiechu i potokami zło-rzeczeń. Po minięciu pięćdziesięciu rosłych sosen przystanął w ośnieżonej kniei, wstrzymał oddech i nastawił uszu. Tylko krew huczała mu w skroniach; ani szmeru pogoni. Ze smutkiem przeczesał palcami tchnące spalenizną, nadpalone włosy i pobieżnie otrzepał osmalone, równie śmierdzące futro. Poczekał, aż będzie mu łatwiej oddychać. Wszystkimi zmysłami chłonął otoczenie. To właśnie w tej krótkiej chwili wytchnienia dokonał pewnego niemiłego odkrycia. Po raz pierwszy w życiu puszcza, gdzie zawsze szukał samotności, będąca dlań jak namiot rozpostarty nad światem, jak wielka przytulna izba ze stropem z igliwia - wydała mu się wroga. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że drzewa - wparte korzeniami w matkę-ziemię o zmrożonej skórze i gorących trzewiach - słyszały o jego zaprzaństwie, pogardzie, dezercji i zamyślanej ucieczce z ojczystej ziemi. Nie lękał się cichych, podejrzanych odgłosów, rozlegających się złowieszczo w martwej ciszy: drapania pazurami o korę, ostrożnego stąpania zwierzęcych łap, odległego pohukiwania sowy czekającej na zmierzch. Wszystko to były jedynie ozdobniki, mało liczące się dodatki. Ogarniała go bezimienna groza, nie-namacalna, lecz przejmująca niby spojrzenie zagniewanego boga. Lub bogini. Popadał w coraz większe przygnębienie. Nigdy jeszcze nie było mu tak ciężko na sercu. Kiedy w końcu podjął wędrówkę, starał się poruszać w miarę bezszelestnie - choć bez zwykłej sobie swobody w czujnym badaniu okolicy, ale jak zwiadowca na terenie wroga: z napiętymi nerwami, rozbieganym wzrokiem i pochyloną głową. Jakoż ta przemiana wyszła mu na dobre, bo inaczej może by nie uskoczył przed spadającym znienacka soplem lodu - ostrym, ciężkim i długim jak pocisk miotany z machiny oblężniczej. Może by się nie uchylił przed oblepioną śniegiem suchą gałęzią, która pękła ze straszliwym trzaskiem i spadała na niego z impetem maczugi. Może też dałby się zaskoczyć zębom jadowitej żmii, atakującej wbrew swym zwyczajom na pustej białej przestrzeni, albo ostrym, długim pazurom nacierającej z chaszczy śnieżnej pantery, która jakby zmaterializowała się w pół skoku, a potem równie tajemniczo znikła, gdy po odskoczeniu na bok odwrócił się do niej z dobytym nożem. I pewnie by nie zauważył w porę sidła w postaci wystrzelającej w powietrze pętli, zastawionej - o zgrozo! - w uczęszczanej przez ludzi partii lasu i dość dużej, żeby pochwycić nie tylko szaraka, ale nawet niedźwiedzia. Zastanawiał się, co teraz porabia Mor. Mamrocze zaklęcia? Wznosi modły? Czy samo to, że przyśnił mu się Nalgron, było w jej oczach wykroczeniem? Mimo wielu klątw, jakie od niej usłyszał, oraz wczorajszych jawnych pogróżek nie mieściło mu się w głowie, że matka rzeczywiście może dybać na jego życie. Teraz jednak mrowie mu przechodziło po plecach, gdy toczył wkoło błędnym, przerażonym spojrzeniem. Nawet nie zauważył, że z policzka rozciętego przelatującym soplem sączy się strużka krwi. Z takim przejęciem wypatrywał niebezpieczeństw, że kiedy ni stąd, ni zowąd znalazł się na polance, gdzie jeszcze wczoraj obści-skiwał się z Marą, osłupiał ze zdziwienia. Stał na krótkiej ścieżce, która prowadziła do mieszkalnych namiotów. To go trochę uspokoiło. Schował nóż i przyłożył do zakrwawionego policzka garść śniegu. Nie zaniedbywał wszakże czujności, dzięki czemu wiedział, że ktoś się zbliża, zanim posłyszał odgłos kroków. Po cichu wtopił się w zimowe otoczenie, co uczynił tak dobrze, że Mara dostrzegła go dopiero z najbliższej odległości. - Zranili cię! - wykrzyknęła. - Nie - odparł cierpko, ciągle na baczności przed czyhającymi zagrożeniami. - Krew ci idzie z policzka! Walczyłeś z nimi? - E tam, zadrapałem się w gąszczu. Uciekłem, bo szybciej biegam. Wyraz troski ustąpił z jej twarzy. - Przecież ty nigdy nie unikasz bójek. - Miałem się brać za łby z trzema naraz? - burknął. - Co się tak oglądasz? Ścigają cię? - Nie. Nachmurzyła się. - Starsi są wściekli. Młodzi nazywają cię zajęczym sercem. Wśród nich moi bracia. Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. - Twoi bracia, też mi coś! - żachnął się Fafryd. - Mam gdzieś, co się o mnie mówi w tym zakichanym plemieniu! Mara wsparła się pod boki z zaciśniętymi pięściami. - Ostatnio z upodobaniem miotasz obelgami, a ja nie dopuszczę, żebyś obrażał moją rodzinę! Słyszysz, co do ciebie mówię? Aha, właśnie, mnie też nie będziesz obrażać! - aż się zasapała. - W nocy polazłeś do tej wstrętnej ladacznicy, co udaje tancerkę. Cóżeś tam porabiał tyle godzin? - Jakich godzin?! - zdenerwował się Fafryd. Wszak był tam najwyżej półtorej godziny. Ta kłótnia burzyła w nim krew i pozwalała zapomnieć o tropiących go strachach. - Ty łgarzu! Wieś aż trzęsie się od plotek! Inna dziewczyna na moim miejscu już dawno nasłałaby na ciebie braci! W Fafrydzie odezwała się z nagła jego przewrotna natura. Stojąc na samym, samiuteńkim progu nowego życia, nie mógł się niepotrzebnie wystawiać na ryzyko. Bo gdyby złamał rękę? Albo nawet zginął... Kombinuj, człowiecze, kombinuj! - rzekł do siebie i przysunął się z werwą do dziewczyny. - Mara, królowo moja! - zakrzyknął, udając dotkniętego. - Jakże możesz wierzyć w te brednie, skoro kocham cię bardziej niż... - Gdzie to się pchasz, kłamco i oszuście! - Do tego nosisz w łonie mego syna. - Wciąż usiłował wziąć ją w ramiona. - Jak się ma słodziutka dziecina? - Pluje na swego ojca! No, z czego się tak ryjesz, ha? - Dotyk twej skóry przejmuje mnie dreszczem rozkoszy. Ona jest dla mnie najwspanialszym balsamem po tej stronie piekieł, moja ty ślicznotko jeszcze śliczniejsza urokiem macierzyństwa. - Już ja ci zaraz urządzę piekło! I przestań udawać, bo mdło mi się robi. Twoje popisy nie przekonałyby nawet schlanej w sztok pomywaczki, marny aktorzyno! Ukłuty do żywego i rozsierdzony Fafryd odparował: - A ty to nie łżesz jak najęta? Wczoraj chwaliłaś się, że zastraszysz i ujarzmisz moją matkę. I rychło potem płaszczysz się przed nią i żalisz, że zrobiłem ci dziecko! Dopiero jak zobaczyłam, że podniecasz się na widok tej aktorki. Zresztą, czy nie mówiłam prawdy? Nie odwracaj kota ogo-nem! Fafryd cofnął się, skrzyżował ramiona i wycedził: - Moja żona musi być mi wierna, musi mi ufać, a zanim coś zrobi, musi najpierw zapytać. Po prostu musi się prowadzić jak przystało na małżonkę najwyższego wodza. Wygląda na to, że ty nie spełniasz żadnego z tych wymogów. - Tobie wierna? W gębie to jesteś mocny! - Jej jasne lica zaszły brzydkim rumieńcem oburzenia. - Najwyższemu wodzowi? Postaraj się wprzódy, żeby w Zimowym Zakątku zwano cię mężczyzną, dzieciuchu! Słuchaj mnie uważnie, dwulicowy łotrze! Albo mnie tu zaraz na klęczkach przeprosisz, a później oświadczysz się przed moją matką i ciotkami, albo... - Wolałbym klękać przed żmiją lub żenić się z niedźwiedzicą! - krzyknął Fafryd, nie kryjąc już swoich uczuć. - Już moi bracia się z tobą policzą, tchórzliwa świnio! - odkrzyknęła. Fafryd zamachnął się pięścią, ale nie zadał ciosu. Chwycił się oburącz za głowę, potrząsnął nią w geście krańcowej rozpaczy i rzucił się biegiem do wioski. - Naślę na ciebie całe plemię! Opowiem wszystko w szałasie kobiet! Pójdę do twojej matki... - Mara długo jeszcze się darła, lecz jej głos był cichszy, im większa dzieliła ich odległość i gęstwa ośnieżonych gałęzi. Fafryd przystanął tylko na moment, aby przekonać się, że wśród namiotów nie ma żywego ducha - wszyscy przebywali jeszcze na jarmarku lub przyrządzali kolację - po czym wspiął się zwinnie na swe drzewo skarbów i chyżo otworzył drzwi tajemnej skrytki. Zaklął, gdyż przy tej okazji ułamał sobie paznokieć. Wyciągnął z dziury owinięte foczym futrem race świetlne, łuk, kołczan, do tego najlepsze narty i kijki. Zabrał też mniejsze zawiniątko, w którym chronił przed brudem ulubiony miecz ojca, oraz woreczek z pożytecznymi drobiazgami. Zeskoczywszy na ziemię, prędko powiązał ze sobą większe pakunki, a tobół przerzucił przez ramię. Po chwili wahania wbiegł do rodzinnego namiotu, wyłuskał z woreczka mały żarnik z pęcherzykowego kamienia, napełnił go czerwonym żarem z paleniska i posypał z wierzchu popiołem. Mocno związawszy pudełko, schował je z powrotem do woreczka. Wtem, gdy w szalonym pośpiechu obrócił się do wyjścia i chciał czmychnąć z namiotu, nogi wrosły mu w ziemię. Przed nim stała Mor: postać w białym obramieniu z pogrążoną w cieniu twarzą. - A więc porzucasz mnie i krainę lodu. Pewnie sądzisz, że na zawsze, co? Fafryd zaniemówił. - A jednak wrócisz - ciągnęła. - Jeśli chcesz się tu dowlec na czterech łapach lub szczęśliwie na dwóch, a nie bez tchu na noszach z włóczni, rozważ prędko, kim jesteś i do czego zobowiązany. Fafryd szykował już ciętą odpowiedź, lecz nie mógł wydusić słów z gardła. Podszedł do wiedźmy. - Odsuń się, matko - bąknął półszeptem. - Wychodzę. Nie ruszyła się. Zacisnął zęby z zuchwałą miną, chwycił matkę pod pachy (aż dreszcz po nim przebiegł) i przestawił ją na bok. Wydawała się sztywna i zimna jak bryła lodu. Swój los przyjęła bez słowa sprzeciwu, lecz wolał nie patrzeć jej w oczy. Żwawym krokiem ruszył do bożnicy, lecz na swojej drodze napotkał grupę ludzi: czterech jasnowłosych dryblasów w kilkunastoosobowej świcie. Mara sprowadziła z jarmarku nie tylko swoich braci, ale i wszystkich krewniaków, jacy jej się nawinęli. Teraz chyba tego żałowała, bo szarpała za łokieć najstarszego brata i odwodziła go od swego pomysłu, co dało się wyczytać z jej warg i mimiki. A brat maszerował, jakby jej przy nim nie było. Kiedy jego spojrzenie padło na Fafryda, krzyknął z radości, wyrwał się siostrze i puścił biegiem. Za nim pędziła reszta. Wszyscy wywijali pałkami i nagimi mieczami. - Uciekaj, kochany! Fafryd uprzedził rozpaczliwy okrzyk Mary o dwa uderzenia serca. Odwrócił się i pognał do lasu. Długi, ciężki tobół obijał mu się o plecy. Kiedy natrafił na swój trop wychodzący z puszczy, nie zwalniając na jotę, zaczął biec po własnych śladach. - Patrzcie, tchórzy! - doleciało go z tyłu. Przyspieszył. Kiedy dotarł do nagich granitowych występów, położonych w lesie blisko jego skraju, skręcił w prawo i dalej już przeskakiwał ze skałki na skałkę, gdzie nie zostawiał żadnych śladów. Dwukrotnie się podciągnąwszy, pokonał niewysoką granitową ścianę i przebiegł jeszcze kawałek, by kamienna krawędź zakryła go przed wzrokiem prześladowców. Ich głosy niosły się po lesie; krzyczeli w zdenerwowaniu, gdy wśród drzew wpadali jeden na drugiego, aż wreszcie ktoś tubalnym głosem zmusił ich do milczenia. Starannie odmierzywszy odległość, cisnął trzy kamienie wysokim łukiem tak, aby spadły przed psami gończymi Mary i zmyliły ich co do kierunku jego ucieczki. Stukot kamieni i trzask potrącanych gałęzi sprawił, że ktoś wykrzyknął: - Tam! Tam uciekł! Szybko jednak został uciszony. Fafryd podniósł sporej wielkości kamień i rzucił go oburącz prosto w pień drzewa rosnącego niedaleko miejsca, którędy przebiegł. Z gałęzi zwaliły się całe góry śniegu i lodu. Rozległy się zduszone okrzyki zaskoczenia, strachu i wściekłości z ust ludzi obsypanych i zagrzebanych po pachy w białym puchu. Fafryd uśmiechnął się wesoło, lecz zaraz spoważniał, rozejrzał się bacznie dokoła i poleciał dalej przez ciemniejący las. Tym razem nie wyczuwał działania wrogich mocy; istoty żywe i nieżywe, duchy i kamienie, przestały go napastować. Być może Mor uważała, że skoro krewniacy Mary porządnie złoją mu skórę, nie musi się silić na zaklęcia. A może po prostu Fafryd przestał łamać sobie tym głowę i skupił uwagę na cichej, pośpiesznej ucieczce. Przed sobą widział tylko Wlane i cywilizację. Jego matka i barbarzyńskie plemię niebawem będą już tylko wspomnieniem. Ale o niej starał się nie myśleć. Zapadał zmrok, kiedy wyszedł z lasu. Zatoczył w puszczy wielkie koło, aż znalazł się przy zboczu opadającym do Wąwozu Trollowych Schodów. Rzemienie spinające tobół wpijały mu się w skórę. Wśród kupieckich namiotów paliły się światła, dochodziły stamtąd odgłosy ucztowania. W bożnicy nic się nie działo, namioty aktorów też były pogrążone w ciemności. Bliżej Fafryda majaczyły w półmroku kontury stajni. Ukradkiem przeciął zmrożony, zryty koleinami gościniec, który wiódł na południe do jaru. Nagle zauważył, że w stajni nie jest tak zupełnie ciemno. Wewnątrz poruszało się jakieś blade światełko. Kiedy ostrożnie podkradł się do wejścia, napotkał tam Hora. Cicho jak nocna mara stanął za jego plecami i też sprawdził, co się dzieje w środku. Wlana i Weliks zaprzęgali konie do sań Essedyneksa, z których Fafryd przedtem zwędził trzy świetlne race. Hor uniósł głowę i podniósł rękę do twarzy, jakby chciał dać sygnał kamratom głosem sowy lub wilka. Fafryd dobył noża z zamiarem poderżnięcia mu gardła, ale się rozmyślił i odwrócił nóż. Zdzielił Hora rękojeścią w skroń, tak że nieszczęśnik padł bez czucia na ziemię. Fafryd odciągnął go na bok. Wlana wskoczyła do sań wraz z Weliksem, który szarpnął lejcami. Wśród zgrzytu płóz i tętentu kopyt sanie wyjechały na dwór. Fafryd ścisnął mocniej rękojeść noża... lecz zaraz wsunął go do pochwy i skrył się w cieniu. Sanie pomykały już gościńcem. Fafryd długo za nimi patrzył. Stał wyprostowany, z rękami ułożonymi wzdłuż ciała jak u nieboszczyka na łożu śmierci. Tylko pięści miał zaciśnięte w najtwardszy kułak. Wnet się odwrócił i pobiegł do bożnicy, lecz kiedy spoza stajni doleciało pohukiwanie sowy, gwałtownie przystanął i odwrócił się - wciąż z dłońmi zwiniętymi w pięści. Z mroku wynurzyli się dwaj mężczyźni, z których jeden niósł pochodnię. Podbiegli nad krawędź urwiska i tam się zatrzymali. Ów wyższy był niewątpliwie Hryngorlem. Ten właśnie zatoczył pochodnią ogniste koło. W blasku ukazała się twarz Haraksa. Wódz powtórzył znak raz, drugi i trzeci, jakby dawał sygnał komuś daleko w dole wąwozu. Potem obaj rzucili się do stajni. Fafryd natomiast popędził do bożnicy. Za nim rozbrzmiał ochrypły okrzyk. Znów się zatrzymał i obejrzał. Ze stajni wypadł galopem rosły rumak, którego dosiadał Hryngorl. Z tyłu, ciągnięty sznurem, sunął narciarz. Wzbijając chmurę śniegu, zbiry pognały gościńcem na złamanie karku. Fafryd biegł dalej bez wytchnienia, aż minął bożnicę i pokonał ćwierć zbocza przed szałasem kobiet. Wtedy zrzucił tobół, wydobył narty i przypiął je do nóg. Następnie odwinął ojcowski miecz, zatknął go za pas u lewego boku, a u prawego zamocował woreczek. Zwrócił spojrzenie na wąwóz, gdzie schodził gościniec. Sięgnął po kijki, pochylił się i zaparł je w śnieg. Na twarzy miał straszną, grobową maskę tego, kto idzie w tany z samą śmiercią. W tym momencie gdzieś za bożnicą zabłysło żółte światełko. Fafryd patrzył na nie i liczył uderzenia serca jak zahipnotyzowany. Osiem, dziewięć, dziesięć...i strzelił jasny płomień. Raca frunęła w niebo, spraszając ludzi na przedstawienie. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy... i zgasł warkocz gwiazdy, która rozpadła się na dziewięć mniejszych. Fafryd puścił kijki, podniósł jedną z trzech skradzionych rac i oderwał zapalnik; ciągnął delikatnie, aby rozerwać smolne spoiwo obsady, lecz nie uszkodzić samego zapalnika. Trzymając w zębach wąski, długi na palec smolny wałek, wyciągnął z woreczka żarnik. Pęcherzykowy kamień zachował w sobie jeszcze trochę ciepła. Odwiązał pokrywkę, rozgarnął popiół w naczyniu, aż znalazł - i nawet się nim oparzył - czerwony żar. Wyciągnął z ust zapalnik i ułożył go tak, by jeden koniec grzązł w żarze, a drugi opierał się o brzeg żarnika. Posłyszał psykanie. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście... Z psykania narodził się jasny płomyk, który prędko zgasł. Odłożywszy żarnik, Fafryd podniósł dwie pozostałe race, wsunął je pod pachy i ostrożnie wbił stery w śnieg, sprawdzając, czy pewnie w nim siedzą. Stery okazały się równie sztywne i mocne co kijki narciarskie. Ułożył na ręku, jedną przy drugiej, obie race, dmuchnął w żarnik i przystawił go do dwóch stykających się z sobą zapalników. Niespodziewanie z ciemności wyskoczyła Mara. - Kochany! Tak się cieszę, że cię nie dorwali! Blask żarnika podkreślał jej urodę. Przewiercając ją wzrokiem, Fafryd oświadczył: - Opuszczam Śnieżny Klan i cały Zimowy Zakątek. Rozstajemy się, Mara. - Nieprawda. Fafryd położył na ziemi race wraz z żarnikiem. Mara wyciągnęła doń ręce, na co Fafryd zdjął z nadgarstków srebrne bransolety i włożył jej w dłonie. Dziewczyna chwyciła je z krzykiem: - Nie prosiłam cię o nie! O nic nie muszę cię prosić! Jesteś ojcem mojego dziecka! Należysz do mnie! Fafryd zerwał z szyi gruby srebrny łańcuch i zawiesił go na jej rękach. - Masz rację. Na zawsze należę do ciebie, a ty należysz do mnie. Nosisz w łonie nasze dziecko. Nigdy nie pojmę za żonę innej kobiety ze Śnieżnego Klanu. Jesteśmy sobie poślubieni. Mówiąc to, podniósł race i przyłożył zapalniki do żarnika. Oba równocześnie zaiskrzyły. Znowu je położył, zawiązał rzemykiem pokrywkę i schował naczynie do woreczka. Trzy, cztery... Nagle zza dziewczyny wyjrzała twarz Mor. - Słyszałam, coś rzekł, synu! Zostań! Fafryd pochwycił race, każdą za korpus prychający iskrami, wparł stery w śnieg, potężnie się odepchnął i zjechał w dół stoku. Sześć, siedem... - Fafryd, mężu mój! - zawołała Mara. - Synu wyrodny! - zawtórowała jej Mor. Fafryd ponownie odepchnął się sterami. Z rac sypały się iskry. Zimny wiatr chłostał go po twarzy, ale tym się nie przejmował. Oświetlony księżycową poświatą skraj przepaści zbliżał się bardzo szybko. Czuł już, jak teren lekko się wznosi. Dalej była tylko ciemność. Osiem, dziewięć... Z całej siły przyciskał race do boków, pod pachami, lecąc wskroś ciemnej pustki. Jedenaście, dwanaście... Race nie odpalały. Dzięki księżycowi dostrzegł wybiegającą mu na spotkanie ścianę przeciwległego zbocza. Narty celowały nosami w punkt położony tuż pod krawędzią ściany - w punkt, który niestety stale się obniżał. Fafryd przekrzywił race sterami w dół i jeszcze mocniej je przycisnął. Wreszcie odpaliły. Poczuł się tak, jakby schwytały go łapy olbrzyma i uniosły do góry. Race promieniały gorącem. W rozbłysku światła skalna ściana ukazała mu się tuż, tuż, lecz już ją mijał. Szesnaście, siedemnaście... Wylądował bez szwanku na czystym, zmrożonym śniegu, jaki przysypał Stary Gościniec, i zamaszyście cisnął na boki race. Rozległ się podwójny huk i wkoło rozsypały się białe gwiazdki. Jedna go ugodziła i przez chwilę torturowała policzek, nim zgasła. Odchodzę w blasku chwały! - pomyślał, uradowany. Nie tracąc czasu na próżne rozmyślania, skoncentrował się na szusowaniu opadającym stromo gościńcem, tu skąpanym w promieniach księżyca, ówdzie, głównie na zakrętach, tonącym w gęstym mroku. Na domiar złego, po prawej stronie straszyły go skalne zęby, po lewej zaś przepaść. Trzymając narty blisko siebie, kierował nimi skrętami bioder. Twarz i ręce skostniały mu z zimna. Miał wrażenie, że gościniec jest złowrogim żywiołem. Z niedużych wybojów robiły się wielkie progi. Jasne przestrzenie ciągle się zwężały. Skradały się ku niemu czarne pobocza. Mimo to głęboko w jego głowie kołatały się natrętne myśli. Nie umiał ich odpędzić, choć próbował się skupić tylko na zjeździe. Bałwanie, trzeba było zabrać kijki! I tak musiałbyś je wyrzucić z racami. A plecak? A na cóż ci one w plecaku? Żarnik w woreczku przyda ci się bardziej niż kije? Mogłeś zostać z Marą. Tak piękne dziewczę już ci się nie trafi. Ale ty pragniesz Wlany. Co, nieprawda? Dzielić się z Weliksem? Gdybyś nie był tak zimny i pobłażliwy, zakłułbyś Weliksa w stajni, zamiast rejterować... Zaiste chciałeś popełnić samobójstwo? Czego chcesz teraz? Czy twoje narty są szybsze od zaklęć Mor? Race naprawdę były ramionami Nalgrona, które podał ci z piekieł? Hej, cóż to przed tobą!? Przed nim na zakręcie piętrzyły się skalne występy. Pochylił się w prawo, gdzie białe pasmo szlaku szybko się zwężało. Zdołał jakoś przejechać bokiem. A dalej, gdzieś na przeciwległych stokach rozszerzającego się wąwozu, dostrzegł maleńkie światełko. Czyżby Hryngorl nie rozstał się z pochodnią podczas swej galopady z Ha-raksem? Fafryd musiał ponownie odchylić się w prawo, bo łuk zakrętu jeszcze się nie skończył. Niebo kołysało się nad jego głową. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że jeśli chce żyć, powinien przechylić się bardziej i wyhamować. Lecz śmierć nadal deptała mu po piętach. Gdzieś przed sobą miał zbieg dwóch szlaków, starego i nowego. Musiał dotrzeć na rozstaje nie później niż sanie Wlany i Weliksa. Wszystko zależało od prędkości. Dlaczego? Sam już się w tym gubił. Z przodu znowu zakręt. Pomału, wręcz niezauważenie, zbocza malały. Z lewej strony ze strasznych głębin jaru wyrastały przysypane śniegiem wierzchołki drzew - potem strzeliły z prawej. Wjeżdżał w niski, czarny tunel. Sunął teraz bezgłośnie niby zjawa. U wylotu tunelu wreszcie się zatrzymał. Uniósł zdrętwiałą dłoń i ostrożnie dotknął napiętnowanego pęcherzem policzka. Posłyszał cichutkie trzaski lodowych igiełek w opuchliźnie. W ciszy słychać było jedynie delikatne dzwonienie kryształów rosnących w nieruchomym, wilgotnym powietrzu. Pięć kroków przed nim, w zagłębieniu terenu, rosły okryte śniegiem zarośla. Za nimi zaczaił się Hrej, prawa ręka Hryngorla - łatwy do rozpoznania w szpiczastej bródce, co prawda nie rudej, ale szarej w poświacie miesiąca. W lewej ręce trzymał łuk z nałożoną cięciwą. W dole, ze trzydzieści kroków niżej, schodziły się dwa szlaki. Drogę biegnącą na południe przez lasy tarasowały wysokie, splątane krzaczyska. Przed tą zaporą stały sanie Wlany i Weliksa. Konie wyglądały jak upiory, gdy blask księżyca srebrzył im grzywy. Wlana siedziała w saniach skulona, z głową przykrytą futrzanym kapturem. Weliks wysiadł, żeby odciągnąć na bok krzaki. Nowym Gościńcem od strony Zimowego Zakątka zbliżał się ktoś z zapaloną pochodnią. Weliks przerwał dotychczasowe zajęcie i dobył miecza. Wlana obejrzała się przez ramię. Hryngorl wjechał na polanę z głośnym, triumfalnym śmiechem. Wyrzucił pochodnię wysoko w powietrze i szarpnięciem cugli osadził w miejscu wierzchowca. Narciarz, którego tu przyciągnął, minął go i wjechał na zbocze, żeby się zatrzymać. Tam też zaczął odwiązywać narty. Pochodnia spadła w śnieg, zasyczała i zgasła. Hryngorl zeskoczył na ziemię z toporem wojennym w dłoni. Weliks rzucił się na niego bez zwłoki: najwyraźniej wiedział, że jeśli nie rozprawi się na poczekaniu z osiłkiem, dojdzie Haraks i będzie musiał walczyć z dwoma naraz. Drobna twarz Wlany była w świetle księżyca białą maską, kiedy z uniesioną głową śledziła rozwój wypadków. Kaptur spadł jej na kark. Fafryd mógłby pomóc Weliksowi, lecz nawet się nie ruszył, aby odpiąć narty. Z żalem - a może ulgą? - przypomniał sobie, że łuk i kołczan zostawił hen, za sobą. Czyż nie pędził tu z narażeniem życia, żeby ratować Wlane i Weliksa? A przynajmniej przestrzec ich przed zasadzką, której się spodziewał, odkąd zobaczył Hryngorla kręcącego pochodnią nad przepaścią? I czy Weliks nie przypominał Nalgrona, zwłaszcza teraz, kiedy wykazywał się męstwem? Wciąż jednak zaglądało mu w oczy obezwładniające widmo śmierci. Mało tego, wydawało mu się, że na polanie działają ciemne moce, które z pewnością pokrzyżują mu szyki. Jakby olbrzymi pająk w białym futrze, zadomowiony na rozstaju, omotał je siecią pajęczyny, odgrodził od reszty świata i wywiesił tabliczkę z napisem: "Ta posiadłość należy do Białego Pająka Śmierci". A że pająk nie prządł jedwabiu, lecz kryształy? Nieważne. Liczył się efekt. Hryngorl potężnie machnął toporem. Weliks uchylił się przed ciosem i sztychem dźgnął zbója w ramię. Ten ryknął wściekle, przerzucił broń do lewej ręki, skoczył w przód i znów uderzył. Weliks, zaskoczony, cofnął się i tylko o włos uniknął lśniącego, stalowego ostrza, które ze świstem przecięło powietrze. W mgnieniu oka przygotował się do odparcia kolejnego ataku, lecz Hryngorl tym razem się nie spieszył, tylko z toporem lekko wysuniętym nad czoło szykował się do zadania krótkiego ciosu. Wlana stanęła w saniach, żelazo błysnęło w jej ręku. Zdawało się, że rzuci nożem, ale się zawahała. Wychylony zza krzaka, Hrej napiął cięciwę. Fafryd mógł położyć go trupem, wystarczyło posłużyć się mieczem jak włócznią. Wszelako paraliżujące uczucie zagrożenia wciąż go nie odstępowało i wciąż bał się zdradliwych sideł zastawionych przez Białego Lodowego Pająka. A właściwie to co naprawdę czuł do Welik-sa czy Nalgrona? Zafurczało. Weliks skamieniał w bezruchu. Strzała trafiła go z tyłu w żebra i wyszła z przodu obok mostka. Jednym uderzeniem Hryngorl wytrącił miecz z ręki konającego człowieka, zanim ten upadł. Znów się zaśmiał tym swoim donośnym, chrapliwym śmiechem. Odwrócił się i ruszył ku saniom. Wlana krzyknęła. Fafryd, jak gdyby bez udziału woli, cicho wysunął miecz z natłuszczonej pochwy, odepchnął się nim jak kijem i zaczął zjeżdżać białym stokiem. Na zmrożonym śniegu narty cichutko skrzypiały śpiewnym tonem. Śmierć już nie zaglądała mu w oczy. Śmierć się z nim zjednoczyła. Teraz to ona sunęła w dół na nartach, to ona w gnieździe Białego Pająka czuła się jak u siebie w domu. Hrej odwrócił się, co ułatwiło sprawę Fafrydowi, który zręcznym cięciem rozpłatał mu całą gardziel. Miecz dokonał dzieła i uciekł, nim chlusnęła nań krew tryskająca z rany, czarna w mdłej poświacie, oraz, rzecz jasna, zanim łotrzyk podniósł ręce w daremnej próbie zasłonięcia się przed zdecydowanym, morderczym ciosem. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. To jego narty uśmierciły Hreja, wmawiał sobie Fafryd. To jego narty, które żyły własnym życiem, dedykowanym zabijaniu, brały go na tę krwawą wyprawę. Także Haraks, niczym lalka bogów, po odwiązaniu nart uniósł się i odwrócił akurat w chwili, gdy Fafryd na przykurczonych nogach zadał mu pchnięcie z dołu w górę, wysoko w bebechy; tak samo jego strzała przeszyła Weliksa, tyle że w odwrotnym kierunku. Miecz zazgrzytał na kręgosłupie Haraksa, lecz z ciała wyszedł lekko. Fafryd prawie nie zwolnił zjazdu. Haraks gapił się na niego szeroko otwartymi oczami. Rosły zbój rozdziawił usta, lecz nie wydał głosu. Najprawdopodobniej żelazo uszkodziło płuca i serce albo któreś z większych naczyń krwionośnych. Teraz miecz Fafryda celował w plecy Hryngorla, który gramolił się na sanie. A narty wciąż rozpędzały zakrwawione ostrze. Wlana ujrzała młodzieńca ponad ramieniem zbira i zrobiła minę, jakby sama śmierć miała ich stratować. Wrzasnęła, przerażona. Hryngorl obrócił się momentalnie i uniósł topór, aby zbić w bok miecz Fafryda. Jego szeroka twarz wyrażała czujność, ale i opanowanie znamionujące człowieka, który nieraz wojował ze śmiercią i nie wpadał w panikę na widok starej kostuchy. Hamując i skręcając, Fafryd minął tyły sań. Jego miecz wyrywał się do Hryngorla, lecz go nie dosięgnął. Uskoczył jednak przed toporem pirata. Fafryd zauważył nagle przed sobą sztywne ciało Wełiksa. Aby nie wywinąć kozła, zaczął hamować jeszcze ostrzej i skręcił bardziej w prawo; zaparł się nawet mieczem w śnieg, aż sypnęły iskry. Wykręcił się, jak tylko mógł daleko z nogami uwięzionymi w nartach, lecz w samą porę, bo Hryngorl, obsypany śniegiem bryzgającym spod nart, już nacierał, mierząc toporem w jego szyję. Fafryd mieczem sparował uderzenie. Gdyby skrzyżował ldin-gę z toporem pod kątem prostym, głownia byłaby strzaskana, lecz on ustawił ją tak, iż żeleźce ześlizgnęło się ze zgrzytem i przeleciało mu nad głową. Hryngorl przetoczył się z rozpędem koło niego. Fafryd obrócił się w drugą stronę, przeklinając narty, które krępował)' mu nogi gorzej niż kajdany. Chciał przeszyć zbira mieczem, lecz nie zdążył. Osiłek zawrócił i ze wzniesionym toporem przystąpił do kolejnego ataku. Tym razem Fafryd mógł się uchronić przed śmiercią tylko w jeden sposób: padając plackiem na ziemię. W świetle księżyca dostrzegł w powietrzu błysk żelaza. Wspierając się na mieczu, powstał, gotów ponownie uderzyć w Hryngorla lub zrobić unik, jeśli zdąży. Tymczasem pirat upuścił topór i darł paznokciami twarz. Fafrydowi udał się wypad, a właściwie nieporadny krok nartą - w tym wypadku styl go nie obchodził - i przeszył mieczem serce przeciwnika. Łotr opuścił bezwładne ręce, z głuchym łoskotem zwalił się na plecy, skręcił się konwulsyjnie i zastygł. Z prawego oczodołu sterczała zakończona głowicą czarna rękojeść sztyletu. Fafryd wyszarpnął miecz z ziemi i omiótł wzrokiem okolicę, przygotowany na kolejne starcie. Już mu było obojętne, kto z nim stanie do walki. Jednakże żadna z pięciu osób nie dawała znaku życia. Ani te dwie leżące u jego stóp, ani tamte zaszlachtowane na stoku, ani nawet Wlana stojąca nieporuszenie w saniach. Z pewnym zdziwieniem uzmysłowił sobie, że sapanie, które słyszy, dobywa się z jego ust. Poza tym dało się słyszeć jedynie ciche, melodyjne dzwonienie, lecz nim się nie przejmował. Nawet zaprzęgnięte do sań konie Weliksa i mocarny rumak Hryngorla, pozostawiony nieco dalej na drodze, zachowywały się niezwyczajnie cicho. Fafryd oparł się o sanie, kładąc lewe ramię na zlodowaciałej brezentowej budzie, gdzie były schowane race wraz z całym ekwipunkiem. W prawej dłoni nadal trzymał obnażony miecz, może trochę niedbale, lecz w pełnej gotowości. Raz jeszcze przesunął wzrok od ciała do ciała, kończąc na kobiecie. Wciąż żadnego ruchu. Czterej zabici leżeli w ciemnoczerwonych plamach krwi - ogromnych wokół Hreja, Haraksa i Hryngorla, maleńkiej w przypadku uśmierconego strzałą Weliksa. Zatrzymał wzrok na wytrzeszczonych, zamglonych oczach Wlany. - Winienem ci wdzięczność za zabicie Hryngorla - rzekł, siląc się na spokój. - Tak mi się wydaje. Wątpię, czy bym mu podołał, skoro stał nade mną, a ja leżałem na śniegu. Tylko czy twój nóż był wymierzony w niego, czy też w moje plecy? Może padając, uniknąłem śmierci, gdy nóż przeleciał mi nad głową i trafił nie tego, co trzeba? Milczała jak zaklęta. Podniosła tylko ręce do ust i policzków. Wciąż wpatrywała się w Fafryda, teraz między palcami. - Wybrałaś sobie do pomocy Weliksa, obietnice nic dla ciebie nie znaczą - ciągnął głosem już całkiem opanowanym. - Ale czemu nie miałby go zastąpić Hryngorl, tym bardziej że wyglądał na zwycięzcę? Czemu nie rzuciłaś nożem wcześniej, kiedy Weliks bohatersko bronił cię przed zbójcami? Czemu krzyczałaś na mój widok, przez co straciłem sposobność załatwienia Hryngorla jednym cichym ciosem? - Dla podkreślenia swych słów przy każdym pytaniu kierował czubek miecza w jej stronę. Bez trudu łapał oddech: zmęczenie opuszczało go równie szybko, jak czarny smutek wstępował do jego serca. Wlana powoli odsłoniła twarz i dwa razy przełknęła ślinę. Odezwała się głosem ochrypłym, wyraźnym, lecz niezbyt głośnym. - Kobieta musi mieć zawsze otwartą furtkę, chyba się z tym zgodzisz. Tylko gotowość do związania się z każdym mężczyzną i porzucenia go dla innego w zależności od tego, jak potoczą się losy, daje jej szansę na przeżycie w świecie mężczyzn. Wybrałam Weliksa zamiast ciebie, bo górował nad tobą doświadczeniem. I możesz mi wierzyć lub nie, ale uważam, że mój partner nie nacieszy się długim życiem, a nie chciałam, żebyś ty umarł młodo. Nie pomogłam Weliksowi, bo wiedziałam, że nic nas już nie uratuje. Na drodze zapora, wokół zaczajeni bandyci... Bałam się, choć Weliks nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa albo było mu wszystko jedno. Rzeczywiście krzyknęłam na twój widok, ale tylko dlatego, że cię nie poznałam. Myślałam, że to sama śmierć po nas jedzie. - Chyba właśnie jechała - podsumował cicho Fafryd, przyglądając się po raz trzeci porozrzucanym tu i tam trupom. Odpiął narty, zatupał nogami i kucnął przy Hryngorlu. Wyszarpnął sztylet z oka pirata i dokładnie wytarł go o jego futro. - Czuję o wiele większy strach przed śmiercią niż wstręt do Hryngorla - dodała Wlana. - Tak! Chętnie bym z nim uciekła, byle wyrwać się z paszczy śmierci. - Tym razem Hryngorl uciekał w złą stronę. - Fafryd bawił się sztyletem, doskonale wyważonym do rzucania i zadawania pchnięć. - Oczywiście, teraz jestem twoja, co mnie niezmiernie cieszy. I znowu możesz mi wierzyć lub nie. Choć nie wiem, czy ci jestem miła. Masz prawo myśleć, że próbowałam cię zabić. Fafryd odwrócił się i rzucił jej nóż. - Łap! Złapała. Zaśmiał się. - Nie obawiaj się. Występujesz na scenie, przedtem byłaś rozbójnikiem... Musisz rzucać nożem z dużą wprawą. Wątpię, żeby Hryngorl został ugodzony w oko przez przypadek. Wciąż zamyślasz zemstę na złodziejskiej gildii? - Oczywiście. - - Okropne są te kobiety. No, prawie tak jak mężczyźni. Czy gdzieś w tym szerokim świecie są ludzie, którym nie płynie w żyłach lodowata woda? Roześmiał się głośniej niż poprzednio, jakby wiedział, że na to pytanie nie znajdzie odpowiedzi. Wytarł miecz o futro Hryngorla, schował go do pochwy i, nie patrząc na Wlane, rześkim krokiem podszedł do tarasujących drogę krzaków, aby zwlec je na pobocze. Ponieważ były do siebie przymarznięte, musiał się sporo nabiedzić. Kiedy przedtem patrzył z góry na Weliksa, zdawało mu się, że nie będzie miał z nimi tyle kłopotu. Wlana nie obejrzała się na niego, gdy ją minął. Wbijała wzrok w zbocze i kręty ślad nart, który prowadził do miejsca, gdzie Stary Gościniec niknął w czarnym tunelu drzew. Jednakże jej spojrzenie nie zatrzymało się ani na Haraksie i Hreju, ani na ponurej leśnej gardzieli. Przesunęło się wyżej. Ciągle słyszeli nikłe dzwonienie niewiadomego pochodzenia. Fafryd z chrzęstem lodowych kryształów wyrwał ze śniegu ostatni oszroniony krzak. Popatrzył na drogę wiodącą na południe. Ku cywilizacji, cokolwiek znaczyło to słowo. Gościniec również tędy biegł wśród drzew - sosen przytrzaśniętych śniegowym puchem. Zwieszała się z nich - co można było zobaczyć w księżycowej poświacie - nieskończona pajęczyna kryształów; lodowe nici snuły się z gałęzi na gałąź, z pnia na pień, coraz dalej i głębiej. W pamięci Fafryda odżyły słowa matki: "Pewien rodzaj zimna może cię dosięgnąć wszędzie w Nehwonie... A gdzie raz zaszedł, za sprawą czarów może jeszcze powrócić... Jakże twój ojciec musi tęsknić..." Pomyślał o wielkim Białym Pająku, motającym swe zimne sidła na rozstajach. Oczami wyobraźni zobaczył Mor, która stała z Marą nad przepaścią po drugiej stronie wąwozu. Zastanawiał się, o czym się teraz śpiewa w szałasie kobiet i czy Mara też bierze w tym udział. Nie, ona chyba nie śpiewała. Wtem Wlana wydała z siebie zduszony okrzyk. - Kobiety są jednak okropne! Patrz tam! Tam!!! Wierzchowiec Hryngorla trwożnie parsknął i z tętentem kopyt uciekł Starym Gościńcem. Niemal w tej samej chwili konie Weliksa z rżeniem stanęły dęba. Jednego z nich Fafryd pacnął w kark wierzchem dłoni. A potem popatrzył na trupio bladą twarz Wlany i jej rozszerzone oczy. Podążył za jej spojrzeniem. Wysoko na stoku, który piął się do Starego Gościńca, pojawiło się sześć postaci, smukłych i wysokich jak sosny. Przypominały niewiasty w kapturach. Z czasem ich kształty stawały się wyraźniejsze. Aż zatrząsł się ze strachu, lecz dzięki temu poczuł uwiązany do pasa woreczek. Był jeszcze ciepły. Zerwał się co tchu do sań i szarpnięciem zdarł brezent z budy. Jedną po drugiej wyciągnął osiem rac świetlnych, wtykając je końcami w śnieg, tak by celowały w schodzące ku nim olbrzymie, groźne istoty. Następnie wysupłał z woreczka żarnik, wysypał zeń popiół, strząsnął żar w kąt naczynia i zaczął go prędko przykładać do zapalników rac. Zaczęły trzaskać iskry, więc wskoczył na sanie. Wlana ani drgnęła, kiedy ją potrącił. Za to zadzwoniła. Zupełnie jakby przebrała się w krępujący ruchy płaszcz z lodowych kryształków, w których odbijał się zimny blask księżyca. Bał się, że trzeba go pchnąć po firmamencie, aby wyszedł z kryształów. Chwycił za lejce, lecz te sparzyły go jak zmrożone żelazo. Nie mógł nimi ruszać. Wokół koni gęstniała lodowa pajęczyna. Już w niej na dobre uwięzły: posągi dumnych rumaków w kryształowej gablocie. Jeden stał na czterech nogach, drugi przysiadł na zadzie. Lodowa matnia wciąż się zamykała. "Pewien rodzaj zimna może cię dosięgnąć..." Huknęła pierwsza raca, potem druga. Szło od nich ciepło. Gdy trafiały w cele na zboczu, odgłosy dzwonków rozbrzmiewały z większą siłą. Lejce poruszyły się, smagnęły konie po grzbietach. Z brzękiem jakby tłuczonego szkła zwierzęta zerwały się do biegu. Trzymając lejce w garści, Fafryd pochylił głowę i drugą ręką posadził Wlane obok siebie. Jej lodowy płaszcz rozdzwonił się na chwilę i zniknął. Czwarta, piąta... Nie cichło dzwonienie, kiedy konie z saniami przebijały się przez lodową pajęczynę. Kryształy sypały się Fafrydowi na wtuloną w ramiona głowę. Dzwonienie zaczęło cichnąć. Siódma... i ósma! Na ich drodze nie było już żadnych lodowych przeszkód. Kopyta dudniły na gościńcu. Zerwał się północny wicher, pierwszy od wielu dni. Na widnokręgu różowiły się ranne zorze. Za nimi wśród drzew błyskały czerwone ogniki: race gdzieniegdzie zapaliły sosnowe igliwie. Fafrydowi zdawało się, że północny wiatr niesie ze sobą ryk płomieni. - Gramp Nar! Mlurg Nar! Wielki Kwarch Nar! Tyle do zobaczenia! Wszystkie miasta Leśnego Kraju! Przemierzymy Państwo Ośmiu Miast! Wlana, którą obejmował ramieniem, aby się rozgrzała, dołączyła do jego okrzyków: - Sarynmar! Iltmar! Lankmar! Wszystkie miasta południa! Kuarmal! Horboryksen! Tisilinilit o wąskich wieżycach! Wstający Ląd! Na jaśniejącym horyzoncie przed rozmarzonymi oczami Fa-fryda tworzyły się miraże tych wszystkich nieznanych, tajemniczych miejsc. - Miłość! Podróże! Przygoda! Świat szeroki! - krzyczał, ściskając Wlane i okładając konie lejcami. Jedna rzecz go zastanawiała. Choć od natłoku wesołych myśli huczało mu w głowie zupełnie jak w wąwozie od strzelających płomieni, jego serce pozostało chłodne. JĄDRO NIENAWIŚCI (THE UNHOLY CRAAL) Uczeń czarodzieja z trzech znaków wywróżył, że coś jest nie tak. Po pierwsze, wydały mu się podejrzane ślady podkutych kopyt, głęboko odciśnięte na leśnej ścieżynce; czując je pod nogami, pochylił się w ciemności i palcami sprawdził ich kształt. Po drugie, zdziwiło go brzęczenie pszczoły, która o tej porze dawno powinna spać. Na domiar złego, pochwycił lekką, aromatyczną woń spalenizny. Myszor zerwał się do biegu: zwinnie omijał pnie drzew i przeskakiwał poskręcane korzenie, które znał na pamięć lub rozróżniał dzięki właściwej raczej nietoperzom wrażliwości na odbite szmery. Młodzian niepozornej budowy ciała, rzekłbyś chucher-ko, przemykał niczym widmo w swych szarych sztylpach, takiejże bluzie i szpiczastym kapturze. Radość, jaka jeszcze przed chwilą rozpierała go na myśl o pomyślnym zakończeniu żmudnej wyprawy i triumfalnym powrocie do czarodzieja Glawiasza Ro, raptownie znikła i ustąpiła miejsca obawom, których starał się nie dopuszczać do świadomości. Czyżby wielkiego czarodzieja, jego mistrza, spotkało coś złego? "Mój ty szary Myszorku, ciągle jesteś rozdarty w swoich skłonnościach do czarnej i białej magii" - rzekł kiedyś Glawiasz. Nie, to nie mieściło się w głowie, żeby mąż tej mądrości i duchowej mocy doznał jakowej krzywdy. Tak wielki mag... Myszor z rozpaczliwym uporem obstawał przy tej "wielkości", choć Glawiasz uchodził w świecie za przeciętnego magika, stawianego na równi z biednym kuglarzem z Kuarmalu czy mingolskim nekromantą, wspieranym w jasnowidzeniu przez łaciatego kundla. Sadybę wielkiego maga chroniły potężne zaklęcia, nie do złamania dla natrętnych przybyszów... włączając w to - tu serce Myszora struchlało na moment - najwyższego pana tych lasów, diuka Żanarala, który miał awersję do wszelkiej magii, a już szczególnie białej. Tak czy inaczej, unoszący się zapach spalenizny nasilił się... a przecież chałupa Glawiasza była zbudowana z żywicznego drewna. Próbował odpędzić od siebie wspomnienie ślicznej dziewczyny, nieustannie zatrwożonej, lecz pełnej słodyczy. Była córką Żanarala, miała na imię Iwrian i potajemnie przychodziła uczyć się pod okiem Glawiasza. Wspólnie z Myszorem, górnolotnie mówiąc, piła wodę ze źródła jego niezgłębionej mądrości. Co więcej, między sobą zaczęli nazywać się Mysią i Myszorem. Teraz Myszor chował pod bluzą prostą, zieloną rękawiczkę, którą wyprosił u Iwrian przed wyruszeniem na wyprawę, jakby był jej rycerzem, uzbrojonym po zęby i zakutym w blachę, a nie pomocnikiem czarodzieja bez miecza przy duszy. Na polanie u szczytu pagórka Myszor ciężko oddychał, bynajmniej nie ze zmęczenia. W szarówce przedświtu omiótł wzrokiem stratowany kopytami ogród zielny, wywrócony ul ze słomianym daszkiem, kłęby sadzy buchające wzdłuż ogromnej granitowej skały, do której przywarła chałupka czarodzieja. Ale nawet po północ-ku zobaczyłby, jak na strawionych przez ogień balach i podżartych przez ten sam żywioł słupach migocą czerwone światełka dogasającego żaru, a w miejscach, gdzie jeszcze dopalały się jakieś magiczne mikstury, pełgają zielone płomyki. No i poczułby mdłe, przemieszane zapachy spalonych pachnideł i balsamów, jak też ohydnie smakowitą, kuchenną woń przypieczonego mięsa. Przebiegł po nim dreszcz od stóp do głów. Puścił się pędem niczym ogar po tropie. Czarodziej leżał w pogorzelisku tuż za progiem. Powiodło mu się nie lepiej niż chałupie: belki jego ciała były obnażone i zwęglone, a życiodajne soki i delikatne tkanki wygotowały się, wysmażyły, uległy całkowitemu zniszczeniu lub wypłynęły strumykami ku jakimś zimnym otchłaniom za księżycem. Zewsząd dobiegało ciche, żałobne buczenie bezdomnych pszczół. Przejęty zgrozą młodzieniec zatonął na chwilę we wspomnieniach. Te same pomarszczone wargi recytowały ongiś zaklęcia, sczerniałe palce pokazywały gwiazdy lub głaskały małe leśne zwierzątko. Z przywiązanego do pasa skórzanego mieszka Myszor drżącymi rękami wygrzebał płaski, zielony kamyk. Na jednej stronie głęboko wyryto niezrozumiałe hieroglify, na drugiej zaś okrytego zbroją potwora o kończynach opatrzonych wieloma stawami, wyglądającego jak gigantyczna mrówa; pierzchały przed nim drobne ludzkie postacie. Z misją zdobycia właśnie tego przedmiotu czarodziej wyprawił Myszora w tak daleką podróż. Zadanie wymagało wielu poświęceń. Musiał przepłynąć tratwą jeziora Plija, przemierzyć podnóża Gór Głodu, kryć się przed watahą rudobrodych grabieżców spod pirackiej bandery, przechytrzyć kmiotka trudniącego się rybołówstwem, kokietować i uwieść paskudną, cuchnącą wiedźmę, obrabować wiejski chram i wyrwać się pogoni. Wykonał poruczone mu zadanie bez rozlewu krwi, dzięki czemu zaliczył kolejny etap uczniowskiej posługi. Teraz spojrzał tępo na sędziwe ryty, opanował nerwy i ostrożnie położył kamień na zwęglonej dłoni swego pana. Pochylając się, uświadomił sobie, że pieką go rozgrzane podeszwy, a same buty tlą się po brzegach. Mimo to cofnął się niespiesznie, bez paniki. Rozwidniło się już na tyle, że mógł dostrzec takie drobiazgi, jak mrówczy kopiec przy progu. Czarodziej studiował tryb życia mocarnych owadów z tą samą wnikliwością, z jaką badał pszczoły. Mrowisko zdruzgotał wszakże czyjś obcas, w odciśniętym śladzie wyróżniało się półkole ćwieków. A jednak życie toczyło się dalej. Z bliska młodzieniec wypatrzył poparzonego żołnierza, który drapał się mozolnie na ziarno piasku. Przypomniał sobie narysowanego na kamieniu potwora, lecz tę czczą myśl skwitował wzruszeniem ramion. Polana rozbrzmiewała smętnym brzęczeniem pszczół. Młodzik przeciął ją i zbliżył się do miejsca, gdzie między drzewami przeciskały się blade promyki słońca. Przystanął wsparty na sękatym pniu. Przed nim ostro spadało zbocze lesistej doliny. Wśród gąszczów wiła się sina wstęga mgły, zawieszona nad korytem krętego potoku. Po lesie wędrowały resztki dymu. Na prawo jaśniał czerwony brzask wschodzącego słońca. Myszor wiedział, że za tym widnokręgiem puszcza ciągnie się jeszcze daleko, potem szumią ogromne łany zbóż i czyhają lankmarskie moczary. Dopiero za nimi leżało starożytne miasto Lankmar, gdzie zbiegały się drogi wszego świata. Nie widział go nigdy na własne oczy, lecz tam ponoć mieszkał suweren, którego władza rzekomo sięgała aż tutaj. Znacznie bliżej, w czerwonej otoczce porannych zórz, strzelała w niebo garść wieżyc - warownia diuka Żanarala. Na kamiennej twarzy Myszora pojawił się zagadkowy wyraz. Przypomniał sobie ślad nabijanego ćwiekami obcasa, stratowane podwórze... Tędy właśnie odjechali najeźdźcy. Wszystko wskazywało na to, że sprawcą tylu okropności jest nienawidzący czarnoksięskiego rodu Ża-naral... z tym, że uczeń wciąż uważał swego pana za mistrza niezrównanego w swej profesji i nie miał pojęcia, jakim cudem diuk przełamał magiczne zapory, które od wielu lat skutecznie chroniły ustronie Glawiasza - wszak potrafiły sprawić, że w puszczy gubili się najwytrawniejsi traperzy. Schylił głowę... i raptem w świeżej, soczystej trawie ujrzał zwykłą zieloną rękawiczkę. Prędko ją pochwycił i jeszcze prędzej wyciągnął zza pazuchy drugą taką samą, choć miejscami poplamioną i spłowiałą od potu. Przysunął je do siebie. Nie ulegało wątpliwości, że stanowią komplet. Odsłonił zęby w cierpkim uśmiechu. Jego spojrzenie znów powędrowało do odległej twierdzy. Z pnia, o który się przedtem opierał, oderwał gruby płat kory, włożył rękę po łokieć do ciemnego otworu i zaczął w nim grzebać. Kiedy wykonywał tę czynność powoli, w skupieniu, z mechaniczną precyzją, zabrzmiały mu w pamięci słowa z wykładu, jakiego udzielił mu z uśmiechem Glawiasz Ro nad talerzem z wodnistą owsianką."Słuchaj, Myszorku - rzecze mag. Blask ognia pląsa po krótkiej, siwej bródce. - Kiedy tak wytrzeszczasz oczy i rozchylasz nozdrza, zdajesz mi się kotem i wtedy wątpię czyś stworzony, by stać na straży prawdy, jak pies pasterski strzeże swego stada. Jesteś w miarę pojętnym, sumiennym adeptem, lecz bardziej nęcą cię miecze niźli różdżki. Łacniej byś całował gorące wargi czarnej magii niż delikatne, dziewicze palce magii białej, nawet gdyby należały do ślicznego, hożego kwiatuszka. Proszę, tylko nie zaprzeczaj! Na rozdrożu wolałbyś skręcić w lewo, błąkać się zawiłymi, ponętnymi serpentynami, niż skręcić w prawo i drapać się prostą, lecz stromą drogą. Obawiam się, że ostatecznie z myszy przedzierzgniesz się w kota. Z pewnością nie białego, tylko szarego. I tak dobrze, że nie czarnego. A teraz pomyj miski i wyjrzyj na dwór. Noc chłodna, pochuchaj tedy z godzinkę na maleńką goryczkę. Nie zawadziłoby też zagadać życzliwie do głogu". Zapamiętane słowa cichły, lecz ciągle je słyszał, wyciągając z dziupli skórzany pas z zielonym nalotem pleśni i uwiązaną do niego nadgnitą pochwę. Uchwycił owiniętą rzemieniem rękojeść mieczyka i wysunął klingę z brązu, w większej części zaśniedziałą. Oczy mu się rozszerzyły (choć źrenice pozostały małe jak łebek szpilki), a twarz powlekła się kamienną maską, kiedy zasłonił zielonka-wo-brązowym ostrzem czerwony rąbek wschodzącego słońca. Po dolinie poniosło się czyste, dźwięczne, świdrujące wołanie: myśliwski róg wzywał łowców do pójścia tropem zwierzyny. Myszor bezzwłocznie ruszył w dół, aż wszedł na ślady końskich kopyt. Stawiał długie, sprężyste kroki, trochę niezgrabnie, jak człowiek podpity. Po drodze zapinał na biodrach popleśnia-ły pas z pochwą. Na leśną polankę, ozłoconą gdzieniegdzie promieniami poranka, wypadł ciemnoszary czworonóg i zaraz szeroką piersią wpakował się w chaszcze, miażdżąc je wąskimi racicami. Z niedaleka, razem z krzykami ludzi, dobiegało granie rogów. Na skraju polany dzik odwrócił się raptownie. Słaniał się już ze zmęczenia i ze świstem wypuszczał powietrze. Wtem przymglonymi ślepiami wypatrzył jeźdźca. Kiedy obrócił się w jego stronę, za sprawą gry świateł poczerniała mu groźnie szczecina. Zaatakował z impetem, lecz zanim straszliwe, zadarte szable ugodziły konia, ciężki oszczep wygiął się w łuk na jego łopatce. Zwierz obalił się na bok i zlał posoką zieleń krzaków. Na polanę wysypali się myśliwi w burych i zielonych kubrakach; niektórzy otoczyli powaloną zdobycz kręgiem żelaznych grotów, inni pośpieszyli do odzianego w wykwintny, żółto-zielo-ny strój człowieka na koniu. Ów możny panek gruchnął śmiechem, jednemu osacznikowi rzucił okrwawiony oszczep, a od drugiego wziął skórzany, obity srebrem bukłak z winem. Kiedy na polanie zjawił się drugi jeździec, żółte oczka diuka błysnęły złośliwie spod krzaczastych brwi. Pociągnął głęboko z bukłaka i wytarł usta rękawem. Osacznicy ostrożnie zacieśniali krąg wokół odyńca, który leżał jak zabity z łbem zagrzebanym w trawie, lecz dychał jeszcze, o czym świadczył ruch źrenic i jucha buchająca to silniej, to słabiej z rany. Myśliwi byli już o krok od dzikiej świni, kiedy Żanaral gestem ręki kazał im się zatrzymać. - Iwrian! - zawołał burkliwie do drugiego jeźdźca. - Dwa razy mogłaś zadźgać zwierza, lecz strach cię obleciał! Mać twoja przeklęta, gdyby żyła, już by go pocięła w plastry i zżarła mu serce na surowo! Córka patrzyła na niego ze skruszoną miną. Ubrana w strój myśliwego, dosiadała okrakiem wierzchowca z mieczem u boku i oszczepem w dłoni, a mimo to wciąż była tą samą zabiedzoną, chudą jak szczapa dziewczyną. - Tchórzliwa niedojdo, jeno byś się z magikami włóczyła! - ciągnął Żanaral. - Mać twoja zatracona szłaby z dzikiem w szranki, usmarowała się posoką i pękała ze śmiechu. Spojrzyj no na to bydlę! Ledwie zipie. Nic ci już nie zrobi. Skłuj go oszczepem! To rozkaz! Osacznicy rozstąpili się, żeby nie zasłaniać dziewczynie odyń-ca. Ich niewybredne docinki diuk nagradzał uśmiechem. Jego córka przygryzła wargę i zmierzyła zwierzę przerażonym spojrzeniem, w którym dało się jednak wyczytać pewien podziw. Dzik też na nią patrzył. - Wbij oszczep! - ponaglił ją Żanaral i łyknął wina. - Jeśli nie, zaraz cię tu oćwiczę batem! Spięła konia piętami. Ruszyła kłusem z pochyloną głową i oszczepem wycelowanym w zwierza, wszakże w decydującej chwili skręciła grot i wryła go w ziemię. Dzik nawet nie drgnął. Myśliwi rechotali. Żanaral, purpurowy ze złości, chwycił ją nagle za nadgarstek i mocno ścisnął. - Nikczemna mać twoja podrzynała ludziom gardła bez zmrużenia oka! Zakłujesz zaraz zwierza albo każę ci tańcować, jak tańcowałaś wczoraj, kiedyś mi wyśpiewała zaklęcia czarodzieja i rzekła, gdzie się zaszył. - Pochylił się nad nią i dodał szeptem: - Coś ci rzeknę, lisico: z dawna podejrzewałem twoją matkę, że mimo swej narowistości dała się usidlić jakowemuś czarodziejowi. Durzyła się w magiku jako ty, pomiot onego guślarza, co dziś zgorzał. Otworzyła szerzej oczy i szarpnęła się, lecz on ją przyciągnął jeszcze bliżej. - Nie bój się, lisico! Prędzej czy później zmazę z ciebie to piętno. Na początek kolnij no tę bestyję! Ani drgnęła. Ze strachu zbladła jak płótno. Diuk podniósł rękę, lecz wydarzyło się coś niespodziewanego. W tej części polany, gdzie odyniec zawrócił, żeby wykonać swą ostatnią szarżę, ukazała się postać szczupłego młodzieńca w szarym ubraniu. Szedł - zdawałoby się - pod wpływem czarów lub środków odurzających prosto przed oblicze Żanarala. Trzej myśliwi z przybocznej świty diuka dobyli mieczy i wolnym krokiem wyszli mu naprzeciw. Intruz zbliżał się z bladą, zaciętą twarzą. Po części zsunięty w tył kaptur odsłaniał zroszone potem czoło. Drżała mu cała szczęka. Nie spuszczał z diuka oczu, aczkolwiek mrużył je, jakby raziło go słońce. Szeroko otworzył usta i błysnął zębami. - Morderco czarodziejów! Tyś zabił Glawiasza Ro! Szybkim ruchem wyciągnął miecz z butwiejącej pochwy. Drogę zagrodziło mu naraz dwóch myśliwych, z których jeden, widząc zieleń na klindze przeciwnika, zakrzyknął: - Uwaga, zatrute ostrze! Młodzik ciął w niego ze wszystkich sił, jakby miał w ręku sanie. Myśliwy z łatwością sparował uderzenie; miecz przeleciał mu nad głową, a napastnik omal się nie przewrócił. Myśliwy następnie zrobił krok w przód i błyskawicznie uderzył w miecz przeciwnika - tuż przy rękojeści, aby wytrącić mu broń z ręki. Wyglądało na to, że pojedynek zakończył się, zanim na dobre rozgorzał... lecz to było tylko złudzenie. Jakby mgła zeszła z oczu młodego chwata, w rysach twarzy przejawiła się kocia drapieżność. Chwyciwszy pewniej rękojeść miecza, zrobił wypad, z gwałtownym skrętem nadgarstka zablokował szarą głownię łowcy swoją, zzieleniałą, i wybił ją z garści zaskoczonego właściciela. Nie czekając na nic, przedłużył cios w serce drugiego myśliwego, który musiał rzucić się na ziemię, żeby uniknąć zranienia. Żanaral pochylił się w siodle, zasępiony. - Szczeniak kąsa - mruknął. Jednakże w tym momencie trzeci myśliwy, który cichcem okrążył walczących, zdzielił w kark młodzika głowicą swego miecza. Chłopak upuścił miecz, zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie chwycił go za bluzę pierwszy z myśliwych i nie pchnął w ręce kamratów. Ci powitali go na swój sposób, wesoło: walili pięściami, łokciami i z otwartej dłoni. Odpiąwszy pochwy z nożami, okładali go nimi po głowie i żebrach. Kiedy osunął się na ziemię, kopali go i szarpali niczym sfora ogarów. Żanaral nie ruszał się w siodle. Obserwował córkę. Gdy rozpoznała chłopaka, w jej oczach odbił się przestrach, który nie uszedł jego uwagi. Teraz była bliska omdlenia, usta jej drżały. Dwa razy próbowała coś powiedzieć. Jej koń poruszył się nerwowo i zarżał. Na koniec zwiesiła głowę na piersi i zaniosła się spazmatycznym szlochaniem. Żanaral mruknął z zadowoleniem i zawołał: - Starczy tego dobrego! Dawajcie go tutaj! Dwóch łowców chwyciło pod pachy tracącego przytomność młodzieńca, na którego szarym ubraniu pojawiło się wiele plam krwi. - Słuchaj, tchórzu! - warknął diuk. - Nie lękaj się śmierci, bo oni jeno się z tobą zabawiali. Prawdziwe igrzysko dopiero przed tobą. Przecie pamiętam, żeś ty nie lada żartowniś. Ale też nędzny, zniewieściały drań, co głaszcze zwierzaki, chce zamieniać ostępy w zielone gaiki, a po nocach kleci zaklęcia ludziom na złość! Fuj! Obrzydliwość mnie bierze! I taki płaz porywa się na mą córę... Słuchasz mnie, durny magiku? - pochyliwszy się z końskiego grzbietu, złapał młodzika za włosy i pociągnął. Chłopak potoczył wkoło dzikim wzrokiem i szarpnął się tak gwałtownie, że zaskoczył myśliwych i omal nie ściągnął diuka na ziemię. Wtem rozległ się złowieszczy chrzęst tratowanej trawy i tętent racic. - Panie, miej się na baczności! - krzyknął ktoś. - Święci bogowie, ratujcie diuka! Ranny odyniec, zerwawszy się z ziemi, rwał prosto na ludzi zebranych przy Żanaralu. Rozpierzchnięci myśliwi chyżo szukali broni. Spłoszony koń rozkołysał diuka i wyrzucił go z siodła. Dzik przewalił się obok niego jak ubroczone krwią nocne licho. Niewiele brakło, a Żana-ral wylądowałby na jego grzbiecie. Zwierz wykonał nawrót, spo- sobiąc się do kolejnego ataku. Trzy rzucone weń oszczepy chybiły celu. Żanaral próbował się podnieść, ale jedna noga utknęła mu w strzemieniu. Koń mimo to się wyrwał, przedtem jednak znowu obalił swego pana. Dzik zbliżał się nieubłaganie, lecz o ziemię dudniły nie tylko jego racice. Żanarala minął wierzchowiec, a na nim postać z oszczepem, który wbił się odyńcowi głęboko pod łopatkę. Czarna bestia, w ten sposób przygwożdżona, spróbowała kłem roztrzaskać oszczep, legła na boku i po chwili znieruchomiała. Wówczas Iw-rian puściła drzewce. Ręka, która zadała śmiertelny cios dzikowi, zwisła bezwładnie wzdłuż ciała. Dziewczyna zachwiała się w siodle i drugą ręką przytrzymała się łęku. Żanaral zerwał się na równe nogi, popatrzył na nią, a potem na odyńca. Rozejrzał się też uważnie po polanie, lecz uczeń Gla-wiasza już się skrył w gęstwinie. - Gdzie jest północ, gdzie południe. Gdzie jest zachód, a gdzie wschód. Tu polana, a tam knieja, z prawej głębia, z lewej bród. Niech się drogi wraz zamącą, liście sypną, chaszcze splączą. - My-szor mamrotał przez napuchnięte usta słowa zaklęcia, jakby rozmawiał z ziemią, na której leżał. Układając palce w magiczne symbole, nabrał z mieszka szczyptę zielonego proszku i rozrzucił ją na wietrze. Ruch nadgarstka sprawił mu ból. - Wiedz, ogarze, żeś ty z wilka, żeś wróg rogu i wróg bata. Znaszli, koniu, jednorożca, co go człowiek nie dosiadał? W imię Norn, precz mi stąd! Po dokończeniu formuły młodzieniec się uspokoił, udręki potłuczonego ciała już go tak nie męczyły. Wsłuchiwał się w odgłosy polowania, które z wolna oddalały się w drugą stronę puszczy. Wbił wzrok w kępę trawy. Patrzył na mrówkę, wspinającą się z trudem na źdźbło. Spadła i na nowo podjęła swą wędrówkę. Poczuł coś na kształt bratniej więzi z maleńkim owadem. Wspomniał czarnego odyńca, który swą niespodziewaną szarżą pozwolił mu wyrwać się z rąk oprawców. Przez chwilę dostrzegał jakieś dziwne podobieństwo między losem mrówki i losem dzikiej świni. Przebiegał myślą przygody z piratami, które omal nie skończyły się dla niego tragicznie. Ich spontaniczne, beztroskie okrucieństwo było czymś zupełnie innym od barbarzyńskiej rozrywki myśliwych Żanarala - z góry ukartowanej i wyczekiwanej z utęsknieniem. Zaczynały w nim narastać gniew i nienawiść. Oczami wyobraźni oglądał bogów czczonych przez Glawiasza; w ich pogodnym wcześniej wejrzeniu teraz przebijała złość i szyderstwo. Posłyszał słowa starych, śpiewnych zaklęć, w których dźwięczały nowe, groźne lony. Widzenie się skończyło, zastąpione innym. Tym razem wokół siebie ujrzał krąg roześmianych twarzy. Szarpało nim wiele rąk. Gdzieś między nimi mignęły blade, naznaczone poczuciem winy lica dziewczyny. Miecze, pałki, nahajki. Wszystko wirowało. A pośrodku, niczym u steru koła tortur, znajdowała się rosła, barczysta postać diuka. Jak się ma Glawiasz do owego koła? Ano tak, że przetoczyło się po nim i na śmierć go zmiażdżyło. Czym jest biała magia dla Żanarala i jego najemników? Strzępem pergaminu, który się zgniata i wyrzuca. Magiczne kamienie? Wdepczmy je w błoto. Umysł pełen mądrości? Rozwalmy czaszkę i zniszczmy go raz na zawsze. Jednakże istniała jeszcze druga magia. Glawiasz Ro zabraniał mu z niej korzystać - często z uśmiechem, lecz zawsze stanowczo i bez pobłażania. Była to magia, której znaczenia Myszor domyślał się jedynie z półsłówek i ostrzeżeń. Magia czerpiąca soki z nienawiści, śmierci, bólu i zniszczenia, zbrojna w trucizny i nocne krzyki, napływająca z czarnych międzygwiezdnych otchłani i wymagająca, jak sam Żanaral powiedział, rzucania strasznych zaklęć ludziom na złość. Wydawało się, że cała dotychczasowa wiedza Myszora - o zwierzętach, gwiazdach, dobroczynnych zaklęciach i łaskawych prawach przyrody - spłonęła w nagłej, niszczycielskiej pożodze. W czarnych zgliszczach narodziło się życie i zaczęło się rozwijać, aż z popiołów wylazła zgraja nocnych cieni; były podobne do tych spalonych, a jednak odmienione. Podstępne, fałszywe i nieczyste cienie, wyzbyte wszelkich ludzkich uczuć, pałające nienawiścią i grozą, cieszyły oczy jak czarny pająk, poruszający się po utkanej z geometrycznym pięknem pajęczynie. Ech, żeby tak zadąć w róg, zwołać tę sforę i puścić ją tropem Żanarala! Głęboko w cieśninach jego umysłu zabrzmiały złośliwe podszepty: Diuk musi zginąć. Diuk musi zginąć... Wiedział, że dopóty nie uwolni się od tego głosu, dopóki jego cel nie będzie spełniony. Z wysiłkiem podniósł się z ziemi. Poczuł ostre ukłucie bólu, który świadczył o złamanych żebrach. Aż dziw, że zdołał uciec tak daleko. Zagryzając zęby, ruszył przez polanę. Kiedy wszedł w bezpieczny gąszcz drzew, ból dokuczał mu już tak bardzo, że osunął się na kolana. Kilka kroków przebył na czworakach i padł z wyczerpania. Na trzeci dzień po polowaniu, późnym popołudniem, Iw-rian wymknęła się z pokoiku w wieży. Obleśnemu koniuchowi kazała przyprowadzić wierzchowca, po czym wybrała się w podróż wskroś doliny, przeprawiła przez strumień, wdrapała na zbocze i stanęła pod skałą, gdzie miał swój dom czarodziej Glawiasz. Na widok zgliszczy jej blade oblicze powlekło się jeszcze większym smutkiem. Choć drżała ze strachu, wiedząc, że może się natknąć na zwłoki czarodzieja, zsiadła z konia i podeszła do smętnego pogorzeliska. Nie było ich tu jednak. Już na pierwszy rzut oka poznała, że ktoś szperał w popiele i przetrząsnął resztki domostwa w poszukiwaniu przedmiotów, których nie tknął płomień. Nic nie mąciło ciszy. Nieco dalej, przy skraju polany, zauważyła coś, czego tam wcześniej nie było. Podeszła bliżej. Ujrzała świeżą mogiłę, a na niej, zamiast kamienia nagrobnego, wianek szarych kamyków otaczających płaski, zielony klejnot z dziwnymi rytami. Wtem usłyszała głośny szelest i zadrżała ze strachu. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak bardzo się boi; dotąd żałość skutecznie zagłuszała uczucie bojaźni. Podniosła wzrok i krzyknęła zduszonym głosem: w gałęziach ktoś siedział i obserwował ją przez szparę w listowiu. Dostrzegła twarz dzikusa, utytłaną ziemią i trawą, poznaczoną plamami zakrzepłej krwi, ocienioną krótkim zarostem. Iwrian poznała, któż to taki. - Myszor! - słowa z trudem przeszły jej przez gardło. Odpowiedział głosem zupełnie obcej osoby: - A więc wróciłaś, żeby sobie popatrzyć, ile spustoszenia wynikło z twojej zdrady? - Nie! Myszorze, nie mów tak! - zawołała. - Ja wcale tego nie chciałam! Proszę, uwierz mi! - Kłamczucho! Żołdacy twego ojca ubili go i puścili z dymem chałupę. - Skąd mogłam wiedzieć, co zrobią? - No tak, niczego nie wiedziałaś. Dobra wymówka. Tak bardzo lękasz się ojczulka, że wygadasz mu, o co tylko zapyta. Rządzi tobą strach! - Nie zawsze, Myszorze. Wszak zadźgałam dzika! - Nie ma się czym chwalić. Bogowie posłali go, żeby rozprawił się z twoim ojcem. - Tak naprawdę, to nie ja zabiłam tego dzika! Pochwaliłam się tylko, bo myślałam, że ci zaimponuję. Nie pamiętam, jak to się stało. Przestałam nad sobą panować. Myślę, że wstąpiła we mnie matka i to ona pokierowała oszczepem. - Jedno krętactwo za drugim! Sprostuję to, com o tobie powiedział: rządzi tobą strach, chyba że ojciec batem skłoni cię do odwagi. Mogłem to przewidzieć i ostrzec czarodzieja. Tylko że w moich marzeniach byłaś inną osobą. - Nazywałeś mnie Mysią - powiedziała słabym głosem. - - Bawiliśmy się w myszy, owszem, nieświadomi tego, że koty są prawdziwe. Wystarczyło, że wyjechałem, a ty już, postraszona bacikiem, wydałaś Glawiasza na pastwę żołdactwa! - Nie miej o mnie złego wyobrażenia, Myszorze! - wyłkała Iwrian. - Odkąd sięgam pamięcią, zawsze żyłam w strachu. Już w dzieciństwie ojciec próbował mi wmówić, że tym światem rządzi nienawiść i okrucieństwo. Dręczył mnie i prześladował. Póki nie spotkałam Glawiasza, nie znałam nikogo, kto mógłby mnie pocieszyć. Od niego się dowiedziałam, że światem współrządzą też miłość i współczucie, nadają sens śmierci i walczą z nienawiścią. Ale teraz czarodziej nie żyje, a ja nigdy tak się nie bałam i nie czułam się taka samotna. Potrzebuję twojej pomocy, Myszorze. Glawiasz Ro był twoim nauczycielem. Wiesz, czego uczył. Pomożesz mi? Zaśmiał się szyderczo. - Mam ci pomóc, żebyś mnie wydała? Zbierać cięgi na twoich oczach? Słuchać twojego słodkiego głosu, gdy łowcy diuka osaczą moją kryjówkę? Dziękuję, mam inne plany. - Jakie plany? - spytała z lękiem. - Myszorku, póki tu się chowasz, grozi ci niebezpieczeństwo. Żołnierze przysięgają ojcu skrócić cię o głowę. Chyba bym umarła, gdyby cię zabili. Ja nie żartuję. Nie zwlekaj, ruszaj w drogę, tylko mi powiedz, żeś mnie nie znienawidził. - Zbliżyła się do drzewa. Znowu wybuchnął drwiącym śmiechem. - Nie jesteś godna mojej nienawiści - rzekł, aby ją zranić. - Gardzę tobą, boś słaba i tchórzliwa. Glawiasz za często mówił o miłości. W tym świecie najsilniejsze jest prawo nienawiści, bo burzy nawet miłosne zaślepienie. Najwyższa pora, żebym z niego skorzystał. Nie podchodź bliżej! Nie będę ci się zwierzał ani zdradzał swoich kryjówek. Jedno tylko ci powiem i chcę, żebyś zapamiętała moje słowa. Za siedem dni twój ojciec zacznie cierpieć. - Mój ojciec? Cierpieć? Hej, Myszorku, wysłuchaj mnie do końca! Nie interesują mnie li tylko nauki Glawiasza. Obchodzi mnie jego osoba. Ojciec mi powiedział, że moja matka go zdradziła, a ja jestem córką czarodzieja. Tym razem nastąpiła chwila milczenia, nim szyderczy śmiech rozbrzmiał z nową siłą. - O, jak dobrze, jak dobrze! Ha, wspaniale! Nasz białobrody staruszek nacieszył się życiem, nim stał się wielkim mędrcem. Mam nadzieję, że twoja mateczka mu wygodziła, gdy sobie z nią baraszkował. A więc stąd się wzięła ta jego szlachetność. Skoro miał w sobie tyle miłości, i to dla wszystkich żywych istot, musiał wcześniej zaznać żądzy i nieprawości. To z tego doświadczenia i wiarołom-stwa twej matki zrodziła się jego biała magia. Zaiste! Biała magia i występek ramię przy ramieniu... Bogowie nie kłamali! Nie dziwota, że jako nieodrodna córa swego ojca, zdradzasz go i skazujesz na śmierć w dymie i ogniu. Twarz jego zniknęła, pozostało po niej tylko ciemne miejsce wśród liści. Dziewczyna rzuciła się w las; błądząc po omacku, krzyczała: "Myszorku! Myszorku!" i próbowała iść za milknącymi śmiechami. W końcu nic już nie było słychać. Znalazła się w ciemnym parowie, gdzie zaczęła sobie uświadamiać, ile złośliwości pobrzmiewało w głosie adepta magii, jakby się radował klęską czy wręcz unicestwieniem wszelkiej miłości. Zatrwożyła się i pobiegła z powrotem przez knieje - kolce jeżyn czepiały się ubrania, gałązki kłuły w twarz - aż wreszcie wypadła na polanę. Kiedy zapadł zmrok i gnała galopem do domu, setka strasznych myśli potęgowała w niej grozę przeświadczenia, że na całym świecie nie ma już osoby, która nie miałaby jej w pogardzie i nienawiści. Z bliska twierdza wydała jej się przykurczoną poczwarą w grzebieniastym szyszaku. Przejeżdżając przez potężną bramę, miała uczucie, że monstrum połknie ją i na zawsze uwięzi w swych trzewiach. Siódmego dnia o zmierzchu, kiedy w sali biesiadnej trwała uczta, mieszały się rozmowy, chrzęściła trzcina pod nogami i brzęczały srebrne talerze, Żanaral stłumił okrzyk bólu i przycisnął rękę do serca. - Głupstwo - rzekł chwilę potem do siedzącego obok zbira o chudej twarzy. - Daj no kielich wina, a kłucie wnet minie! Nadal jednak był blady i czuł dolegliwości. Ledwie co uszczknął mięsa, które wnoszono w wielkich parujących plastrach. Toczył spojrzeniem po stole, aż jego uwagę przykuła córka. - Cóże na mnie spozierasz takim chmurnym wzrokiem, mościa panno?! - zawołał. - Jeszcze kto pomyśli, żeś zatruła wino i patrzysz, czy nie okrywam się już zielonymi plamami! Albo czarnymi w czerwone kropki. Powszechny wybuch śmiechu spodobał się chyba diukowi, bo odłamał sobie ptasie skrzydło i wgryzł się w nie łapczywie. Niestety, zaraz po tym okrzyk wyrwał mu się z płuc, wstał raptownie, szarpnął się oburącz za piersi i runął jak długi na ławę. Jęczał i wił się z bólu. Pochylił się nad nim jego szczupły towarzysz. - Diuka boleści chwyciły! - oświadczył wielce dostojnym głosem, choć wszyscy już o tym wiedzieli. - Zanieście go do łoża. Niech mu który rozwiąże koszulę pod szyją! Ciężko dycha. Przy stole rozległ się gwar szeptanych rozmów. Kiedy otworzono drzwi do prywatnych apartamentów diuka, w zimnym przeciągu płomienie pochodni zachwiały się, przygasły i uzyskały niebieski odcień, a w sali pogłębiły się cienie. Nagle jedna z pochodni rozbłysła jak gwiazda białym światłem i wydobyła z mroku twarz dziewczyny. Iwrian poczuła, że biesiadnicy odsuwają się od niej, zerkają podejrzliwie w jej stronę i mruczą pod nosem, jakby przekonani, że dowcip diuka nie był wcale dowcipem. Siedziała ze wzrokiem wbitym w ziemię. Po chwili ktoś podszedł do niej i powiedział, że diuk ją wzywa. Bez słowa wstała i udała się za wysłannikiem. Z poszarzałej twarzy diuka wyzierała udręka, lecz jeszcze nad sobą panował. Pomimo tego przy każdym oddechu kurczowo zaciskał rękę na skraju łoża, aż mu nabrzmiały knykcie. Podłożono mu poduchy pod głowę, na pierś narzucono podbity futrem płaszcz, wokół paliły się piecyki na długich nogach. A jednak, na przekór wszystkiemu, wstrząsały nim silne dreszcze. - Zbliż się, pannico - rozkazał cichym, umęczonym głosem, który dobywał się ze świstem spomiędzy ściśniętych ust. - Widzisz, co się dzieje... Serce boli mnie tak, jakby kto rozpalił w nim ogień, aliści ciało zdaje się przemarznięte... Strzyka mnie w kościach, jakby długie szpile drążyły je aż do szpiku. To sprawka czarodzieja. - Ani chybi - potwierdził znad wezgłowia Żyskoral, szczupły zausznik diuka. - I wcale nie trzeba zgadywać, którego czarodzieja. Ano tego małego gada, co nam się wyślizgnął dziesięć dni temu. Ponoć widziano go w lesie z daleka, co więcej... niektórzy z nim rozmawiali. - Popatrzył spode łba na Iwrian. Diuk wyprężył się, przeszyty bólem. - Trza było zadusić szczeniaka razem ze staruchem - wychrypiał. Zatrzymał spojrzenie na Iwrian. - Widziano cię, pannico, jak włóczysz się po lesie, gdzie zginął czarodziej. To prawda, że rozmawiałaś z tym smarkiem? Iwrian zwilżyła językiem usta, spróbowała coś powiedzieć, w końcu tylko pokręciła głową. Czuła, jak spojrzenie ojca przewierca ją na wylot. Nagle wyciągnął rękę i chwycił ją za włosy. - Zapewne jesteś z nim w zmowie! - jego szept był jak zardzewiałe ostrze noża. - Pomagasz mu zadawać mi cierpienie. Przyznaj się! - Przyciągnął jej głowę do najbliższego piecyka, aż zaskwierczały spalone włosy. Gdy zaprzeczyła z rozdzierającym krzykiem, a Żyskoral przytrzymał chwiejący się piecyk, diuk burknął: - Twoja matka zniosła próbę czerwonych węgli, żeby dowieść swej czci. Po włosach dziewczyny smyknęły niebieskie płomyki. Diuk odciągnął ją od piecyka i opadł na poduszki. - Precz z nią - wyszeptał, z trudem cedząc słowa. - Taki tchórz jak ona nie podniósłby na mnie ręki. Żyskoral, poślesz do boru więcej ludzi! Do świtu mają wywlec z nory tego knypka, bo inaczej serce mi się z boleści rozpęknie! Żyskoral obcesowo wskazał dziewczynie drzwi. Skuliła się i po cichu opuściła komnatę. Piekł ją oparzony policzek, łzy napływały do oczu. Nawet nie zauważyła zagadkowego uśmiechu na sępiej twarzy żołnierza, gdy jej się przyglądał. Z wąskiego okna swej komnaty Iwrian patrzyła, jak małe konne oddziały wyjeżdżają i wracają na zamek. W lesie migotały błędne ognie pochodni. Twierdza ożyła setką tajemniczych szmerów. Ściany zdawały się coś mówić z niepokojem, jakby im też doskwierała przypadłość pana zamku. Przykuwał jej uwagę pewien szczególny zakątek ciemnej puszczy. Raz po raz wracała wspomnieniami do chwili, kiedy czarodziej pokazał jej niedużą grotę na stoku wzgórza i ostrzegł, że to przeklęte miejsce, gdzie w dawnych czasach odprawiono wiele złych czarów. Opuszkami palców dotknęła półkolistej oparzelizny na policzku i szorstkich, nadpalonych włosów. Ostatecznie niepokój w połączeniu z urokiem nocy przełamał jej opór. Oblekła się w ciemne odzienie i uchyliła drzwi. Korytarz wydawał się pusty. Przebiegła go cichaczem, pod samą ścianą, i puściła się w dół po wytartych schodach z ciosanego kamienia. Raptem rozległy się czyjeś kroki. Schowała się do wnęki, skąd patrzyła na dwóch zasępionych łowców, zmierzających do sypialni diuka. Byli ubrudzeni, jak to po podróży. - Ciemno tam choć oko wykol - mruknął jeden z nich. - Równie dobrze można by szukać mrówki w lochach. Drugi pokiwał głową. - Czarodzieje mącą znaki rozpoznawcze. Krzywią ścieżki, że i tropiciel się zgubi. Zaledwie ją minęli, Iwrian przemknęła się do ciemnej, wyludnionej sali biesiadnej, przeszła przez kuchnię z wysokimi ceglanymi piecami i połyskliwymi, miedzianymi kotłami, aż znalazła się na dziedzińcu. Panował tu zgiełk, błyskały pochodnie, chłopcy stajenni przyprowadzali świeże konie lub odprowadzali zmęczone. Miała nadzieję, że w przebraniu myśliwego nikt jej nie rozpozna. Trzymając się cienia, przekradła się do stajni. Jej koń poruszył się niespokojnie i zarżał, kiedy weszła do przegrody, lecz uspokoiła go łagodnym szeptem. Szybko nałożyła siodło i tylnym wyjściem wyprowadziła zwierzę na pola. Nie widziała w pobliżu grup poszukiwaczy, więc dosiadła konia i ruszyła z kopyta w stronę puszczy. Nurtowały ją rozmaite obawy. Sama się dziwiła, że nie boi się w pojedynkę jeździć nocą po lesie, aczkolwiek coś ją ciągnęło do tej ustronnej jaskini, przed którą ostrzegał Glawiasz - coś nałożyło na jej wolę więzy nie do zerwania. Wjeżdżając głębiej w las, pragnęła oddać się we władanie mroku, na zawsze opuścić posępną twierdzę i jej okrutnych mieszkańców. Baldachim liści zasłaniał gwiazdy. Lekko trzymała cugle i ufała zwierzęciu, że nie zboczy z drogi. Nie zawiodła się, albowiem po półgodzinie jazdy dotarła do płytkiego jaru, który prowadził do samej jaskini. Po raz pierwszy koń zaczął okazywać nerwowość. Przystawał, prychał z cicha i uparcie próbował zawrócić, kiedy zmuszała go do zagłębienia się w jar. Szedł teraz wolnym stępem, ale po pewnym czasie zaczął drżeć, położył po sobie uszy i zaparł się kopytami. Iwrian zsiadła i dalej szła pieszo. W lesie było zadziwiająco spokojnie, jakby wyniosło się zeń wszelkie ptactwo, zwierzyna, a nawet owady. Ciemność sprawiała wrażenie namacalnej, uformowanej w mur czarnych cegieł, bliski na wyciągnięcie ręki. Nagle dostrzegła zieloną poświatę, nikłą i ulotną niczym strzęp zorzy polarnej. W miarę jak rzedła zasłona liści i gałęzi, światło stawało się jaśniejsze i wyraźnie zaczęło migotać. Niespodziewanie pokonała ostatnie przeszkody i mogła przyjrzeć się uważniej owemu zjawisku. Był to ospały, nieprzenikniony, okopcony z brzegów płomień, który bardziej się zwijał, niż strzelał w górę. Gdyby zielony szlam można było przemienić w ogień, zapewne miałby właśnie taki wygląd. Płomień rozpalono u wejścia do niskiej jaskini. Obok ognia ujrzała młodego ucznia czarodzieja. Sparaliżował ją strach i przepełniło uczucie litości. Pozbawiona ludzkich cech twarz była właściwie zieloną maską cierpienia. Policzki blade i zapadnięte, obłęd w oczach, spocone czoło, wypisany w zmarszczkach ogromny wysiłek woli. Odzwierciedlała nie tylko niezmierne udręczenie, ale i wielką moc, zdolną panować nad zebranymi wokół ogniska roztańczonymi cieniami - moc zdolną rządzić wezwanymi na apel siłami nienawiści. W równych odstępach czasu spękane wargi poruszały się, a ręce wykonywały wyważone gesty. Swego czasu Glawiasz Ro ciepłym głosem tłumaczył jej i My-szorowi: "Kto posługuje się czarną magią, zmusza swego ducha do najwyższego wysiłku i kala go złem. Kto zadaje cierpienie, sam go musi doświadczyć. Kto zsyła śmierć zaklęciem, kroczy krawędzią śmiertelnej otchłani, ba, upuszcza własną krew w jej tonie. Siły przyzwane czarną magią są jak miecz obosieczny o zatrutej klindze i rękojeści wysadzanej żądłami skorpionów. Jedynie silny człowiek w pancernej rękawicy, mający w sobie dość zła i nienawiści, może tym mieczem władać, a i to tylko do czasu". Dziewczyna odnalazła w twarzy Myszora potwierdzenie słów czarodzieja. Zbliżając się doń powolutku, krok za krokiem, czuła w sobie dziwną niemoc, zupełnie jak w koszmarnym śnie. Wyczuwała obecność niewidocznych istot, jakby przebijała się przez pajęczyny. Była już tak blisko, że mogłaby dotknąć jego policzka, a mimo to jeszcze jej nie zobaczył; pewnie zapuścił się duchem między gwiazdy, w czarne pustkowia. Wtem nadepnęła na suchą gałązkę i Myszor z niebywałą szybkością zerwał się na nogi, wykorzystując całą siłę skupioną w napiętych mięśniach. Chwycił miecz i natarł na intruza. Zielona klinga zbliżyła się do szyi Iwrian na odległości dłoni, nim się pohamował. Patrzył na nią złośliwie z odsłoniętymi zębami. Choć powstrzymał się od zadania ciosu, chyba jeszcze nie rozpoznał dziewczyny. W tej chwili uderzył w nią potężny podmuch powietrza, dziwny wiatr wiejący z jaskini. Zaroiło się od cieni. Ognisko paliło się mizernym płomieniem, pożerało już ostatnie patyki, w zasadzie dogasało. Wiatr niebawem ucichł, a ponury mrok został rozproszony mdłym światłem jutrzenki. Ogień znowu był żółty. Adept czarodzieja zachwiał się, miecz wypadł mu z dłoni. - Co tu robisz? - zapytał ochryple. Widziała na jego twarzy niszczycielskie piętno głodu i nienawiści. Brudne ubranie opowiadało historię wielu nocy spędzonych w lesie, bez dachu nad głową. Był niczym zwierzę. Nagle odpowiedź na jego pytanie wydała jej się prosta. - Myszorku - wyszeptała. - Wyjedźmy stąd gdzieś daleko. Tu jest tak strasznie. - Przytrzymała go, gdy się powtórnie zachwiał. - Zabierz mnie z sobą, Myszorku. Zmarszczył brwi i spojrzał jej głęboko w oczy. - Nie potępiasz mnie za to, com uczynił twemu ojcu? I za to, jak wykorzystałem nauki Glawiasza? - pytał, zdziwiony. - Nie boisz się mnie? - Boję się wszystkiego - szepnęła i przytuliła się do młodzieńca. - Owszem, boję się ciebie, nawet bardzo. Ale ten strach mogę w sobie zwalczyć. Myszorku, wyjedziemy gdzieś razem? Może do Lankmaru albo na Kraniec Ziemi? Chwycił ją za ramiona. - Tyle razy marzyłem... - rzekł wolno. - Ależ ty... - Uczniu Glawiasza Ro! - zagrzmiał ktoś triumfalnym, rozkazującym głosem. - Aresztuję cię w imieniu diuka Żanarala za to, że za pomocą czarnoksięskich praktyk targnąłeś się na jego życie! Z zarośli wyskoczyło czterech łowców z obnażonymi mieczami, a trzy kroki za nimi Żyskoral. Myszor stawił im czoło. Wnet się zorientowali, że nie mają sprawy z młokosem zaślepionym złością, ale opanowanym, wytrawnym szermierzem. Jego prymitywny oręż zdawał się zaczarowany. Dobrze wymierzonym pchnięciem rozorał ramię pierwszego przeciwnika, drugiego rozbroił zwarciem i gwałtownym skrętem klingi, po czym z zimną krwią, wolno się cofając, sparował uderzenia pozostałej dwójki. Tymczasem do walczących dobiegali następni łowcy i wartko ich okrążyli. Myszor dzielnie sobie poczynał, oddawał cios za cios, lecz musiał ulec liczebnej przewadze wroga. Obalili go na ziemię, przygwoździli mu ręce, a potem podnieśli. Krwawił z draśniętego policzka, lecz dumnie unosił czoło, przykryte zmierzwioną czupryną. Przekrwione oczy spoczęły na Iwrian. - Można się było domyślić - rzekł chłodno. - Po wydaniu Glawiasza zaprzysięgłaś sobie, że i mnie zdradzisz. Wreszcie możesz się cieszyć. Życzę miłej zabawy na mojej egzekucji. Żyskoral parsknął śmiechem. Słowa Myszora zapiekły dziewczynę jak uderzenie pejcza. Bała się spojrzeć mu w oczy. Wtem spostrzegła sylwetkę jeźdźca za Żyskoralem. Kiedy podniosła wzrok, okazało się, że to jej ojciec, trupio blady i zgięty w pół z powodu bólu. Już samo to, że trzymał się w siodle, zakrawało na cud. - Prędzej, Żyskoral! - syknął. Szczupły drab, niczym dobrze wyszkolona fretka, węszył już u wejścia do jaskini. Wkrótce z okrzykiem zadowolenia ściągnął niewielką figurkę z kamiennej półki nad ogniskiem, które szybko zadeptał. Figurkę niósł ostrożnie, jakby wykonano ją z pajęczyny. Kiedy przechodził obok Iwrian, zauważyła, że to gliniana lalka, równie szeroka jak wysoka, przyodziana w żółto-brązowe liście. W jej twarzy miały swoje groteskowe odbicie rysy diuka. W wielu miejscach przebito ją długimi, kościanymi igłami. - Znalazłem, panie - obwieścił Żyskoral. Podsunął mu lalkę, lecz ten tylko warknął: - Pośpiesz się! - Żyskoral zaczął wyciągać największą igłę, wbitą w brzuch lalki, ale wtedy diuk jęknął i krzyknął: - Balsam! Zapomniałeś? Na te słowa Żyskoral odkorkował zębami butelczynę i polał lalkę gęstym syropem. Diuk westchnął z ulgą. Zaczęło się usuwanie igieł, jedna po drugiej. Za każdym razem, kiedy to się działo, diuk syczał przez zęby i bił się ręką w udo lub ramię, jakby z jego ciała wyrywano wielkie szpile. Po ostatniej oklapł w siodle i długo siedział w bezruchu. Gdy wreszcie się wyprostował, przemiana na jego twarzy wprawiła wszystkich w zdumienie. Wróciły mu kolory, znikły zmarszczki świadczące o bólu, a głos brzmiał dźwięcznie i twardo. - Zabierzcie więźnia na zamek, tam zaczeka na wyrok! - ryknął. - I niechaj jego przykład będzie ostrzeżeniem dla innych, którzy by chcieli parać się magią na moich ziemiach. Żyskoral, twe zasługi nie pójdą w niepamięć. - Popatrzył na Iwrian. - I ty, mościa panno, niejeden raz babrałaś się czarami. Dostaniesz kilka lekcji. Na początek zobaczysz, jaka kara spotka to czarcie nasienie. - Jednego się dopraszam, mości diuku! - krzyknął Myszor. Posadzono go na siodle i związano mu nogi pod końskim brzuchem. - Niech ten wstrętny szpicel zejdzie z moich oczu. I niech nie patrzy, jak cierpię. - - Daj mu który w gębę! - rozkazał diuk. - Iwrian, pojedziesz za nim. To rozkaz! Wstawał ranek, gdy mały oddział ruszył z powrotem do twierdzy. Kiedy dziewczynie przyprowadzono konia, zajęła przypisane jej miejsce w szeregu, pogrążona w otchłani beznadziei i upokorzenia. Widziała swoje życie niczym szlak wiodący od przeszłości do przyszłości, usłany grozą, samotnością i udręką. Nawet na wspomnienie matki - która zmarła, gdy ona była dzieckiem - ze strachu serce trzepotało jej w piersi, albowiem matka była odważną, postawną kobietą, zawsze z pejczem w garści, umiejącą zastraszyć nawet męża. Iwrian pamiętała, jak pewnego dnia pachołek przyniósł wiadomość, że matka spadła z konia i skręciła kark. Bała się wtedy, że to kłamstwo - albo gorzej, nowa sztuczka matki, która chce podstępnie przyłapać córkę na jakiejś słabości i znów ją surowo ukarać. Po śmierci matki ojciec traktował ją z perwersyjnym wręcz okrucieństwem, jakby zdegustowany brakiem syna. Nie widział w niej dziewczyny, tylko tchórzliwego chłopca. Judził swych naj-podlejszych służących, by ją prześladowali, więc nie dziwota, że nocą w wieży pokojówki udawały duchy, zaś kucharki pakowały jej do mleka żaby, a do sałatek pokrzywy. Niekiedy podejrzewała, że brak męskiego potomka nie jest dostatecznym wyjaśnieniem brutalności ojca. Być może w ten sposób mścił się na zmarłej żonie, której z pewnością bał się i która wciąż miała wpływ na jego postępowanie, bowiem nigdy już się nie ożenił i nie sypiał otwarcie z nałożnicami. Może też miał trochę racji, gdy mówił o miłosnej przygodzie matki i czarodzieja Glawiasza, chociaż... nie, to pewnie tylko wytwór obłąkanego umysłu. Czasami się zwierzał, że pragnie ją ukształtować na obraz i podobieństwo swej żony, uwielbionej i zarazem znienawidzonej złośnicy i krwiopijcy; próbując wskrzesić ją w córce, z chorobliwym upodobaniem, niczym szalony rzeźbiarz, pokonywał opór materiału i napawał się groteskowymi efektami swego przedsięwzięcia. Odkąd poznała czarodzieja Glawiasza, u niego szukała wytchnienia. Kiedy w czasie swych samotnych wędrówek po lesie po raz pierwszy zobaczyła siwobrodego staruszka, nastawiał jelonkowi złamaną nogę. Opowiadał jej w ciepłych słowach o znaczeniu życzliwości i braterskich więziach między wszystkim, co żywe, łudźmi i zwierzętami. Odwiedzała go dzień w dzień, bo wyrażał jej niejasne przeczucia jako niewzruszalne prawdy i otaczał ją ciepłem swej przyjaźni. Przy okazji nieśmiało pogłębiała zażyłość ze sprytnym, młodym adeptem. Teraz jednak Glawiasz Ro nie żył, a My-szor wstąpił na drogę węża, pająka lub kota - jak mawiał czarodziej o ludziach, którzy oddawali się szkodliwej magii. Spojrzała na więźnia, który jechał przed nią i trochę z boku. Miał ręce związane na plecach, zwieszoną głowę i przygarbione plecy. Dręczyło ją sumienie, ponieważ to przez nią został schwytany. Ale wyrzuty sumienia nie równały się z żalem po zaprzepaszczonej okazji. Oto bowiem jechał na śmierć jedyny człowiek, który mógł ją zabrać do innego życia. Droga się zwęziła, dzięki czemu mogli jechać bliżej siebie. Przełamała wstyd. - Jeśli mogę coś zrobić, żebyś choć w części mi wybaczył... - wyrzuciła z siebie. Skierował na nią z ukosa badawcze i zadziwiająco żywe spojrzenie. - Chyba możesz - szepnął cicho, żeby tego nie usłyszeli jadący przodem łowcy. - Jak się pewnie domyślasz, twój ojciec skaże mnie na śmierć w męczarniach. Ciebie zaproszą na przedstawienie. Nie odmówisz. Gdy się zacznie, nie spuszczaj ze mnie oka. Siądź obok ojca i połóż mu rękę na ramieniu. Nawet go pocałuj. Najważniejsze, żebyś nie okazała strachu ni obrzydzenia. Bądź jak posąg z marmuru. Obserwuj wszystko do samego końca. I jeszcze jedno. Włóż suknię matki, a jeśli się nie da, coś z jej garderoby. - Uśmiechnął się blado. - Zrób tak, a będę miał choć tę pociechę, że drżysz ze strachu raz, drugi, trzeci... - Co tam, zaklęcia mamroczecie!? - zawołał nagle łowca i popędził konia dźwigającego więźnia. Dziewczynie pociemniało przed oczami, jakby ktoś ją spo-liczkował. Nie sądziła, że jej niedole mogą się pogłębić, lecz słowa Myszora wpędziły ją na samo dno rozpaczy. W tym momencie kolumna jeźdźców wyjechała na otwartą przestrzeń i pokazało się zamczysko: wielki, rogaty kształt przesłaniający wschód słońca. Twierdza nigdy jeszcze nie wydała się dziewczynie tak strasznym potworem. Wysoka brama była niczym żelazna paszcza śmierci. Wkraczając do katowni w podziemiach zamku, Żanaral odczuwał radosne podniecenie - jak na łowach, kiedy z myśliwymi osaczał zwierza i szykował się do ostatecznej rozprawy. A jednak lękał się czegoś i to mu psuło nastrój. Odczuwał niepokój zgłodniałego człowieka, który siada za suto zastawionym stołem pomimo przepowiedni, że podadzą mu truciznę w potrawie. Prześladowała go twarz śmiertelnie przerażonego łowcy, ranionego paskudnie zaśniedziałym mieczem magika. Kiedy jego wzrok zatrzymał się na półnagim ciele adepta czarodzieja, wyprężonym - choć jeszcze nie rozciągano mu stawów - na ławie tortur, strach przeniknął go do szpiku kości. Z oczu skazańca, zimnych i przenikliwych, wyzierała groźba. Zdawały się mówić: strzeż się magii. Diuk pomyślał ze złością, że odrobina bólu migiem przemieni chłystka w przestraszonego, zaszczutego zwierza. Wmawiał sobie, że nie powinien się wstydzić nerwowej nadpobudliwości po okropnych przeżyciach minionej nocy, podczas której omal nie postradał życia za sprawą niecnych magicznych sztuczek. Jednak głęboko w sercu wiedział, że strach był mu zawsze druhem. Bał się, iż pewnego dnia ktoś okaże się od niego silniejszy i zada mu tyle bólu, ile on zadawał ludziom. Bał się umarłych, których skrzywdził i krzywdzić już nie mógł. Bał się nieboszczki żony, która przewyższała go siłą i okrucieństwem i upokarzała na tysiąc sposobów, o czym tylko on pamiętał. Na szczęście wiedział, że wkrótce zejdzie tu jego córka i będzie mógł przelać na nią swoje lęki. Budząc w niej strach, zdobywał się na odwagę, jak to czynił tylekroć w przeszłości. Tak więc z butną miną zasiadł na swoim krześle i dał znak do rozpoczęcia tortur. Kiedy zaskrzypiało wielkie koło, a rzemienie na kostkach nóg i przegubach rąk zaczęły się zaciskać, Myszorowi z przerażenia stanęły włosy na głowie. Myślał ze strachem o stawach - tych skrytych pod skórą, łączących kości zawiasach, którym zwykle nie dzieje się żadna krzywda. Póki co, nie czuł bólu. Ciało się lekko naprężyło, jakby przeciągał się przy ziewaniu. Tuż nad sobą miał niski strop. W chwiejnym blasku pochodni widać było zaprawę między kamieniami i okurzone pajęczyny. Gdy kierował wzrok na swoje nogi, dostrzegał górną część koła i dwie zaciśnięte na uchwytach niedźwiedzie łapy, które obracały koło bez trudu, pomaleńku, z chwilowymi przerwami. Skręcając w bok głowę, dostrzegł na rzeźbionym, drewnianym krześle zwalistą postać diuka - nie tak szeroką, jak przedstawiająca go lalka, ale zawsze szeroką. Za nim stało dwóch uzbrojonych gwardzistów. Kurczowo obejmował gałki poręczy smagłymi dłońmi, na których ogniście błyskały klejnoty w pierścieniach. Stopy wparł silnie w ziemię, zacisnął szczęki. Tylko w jego oczach malował się lęk, tylko one dowodziły jego słabości. Niczym ruchome źrenice lalki bezustannie biegały z boku na bok. - Gdzież ona się podziewa? - usłyszał oschły głos diuka. - Pogońcie ją! Nie znoszę spóźnień! leden z gwardzistów wybiegł na korytarz. I wtedy zaczęła się męka. Ból na chybił trafił przeszywał a to łokieć, a to plecy, a to kolano czy ramię. Myszor z trudem zachował spokój. Skupił uwagę na otaczających go twarzach; badał je szczegółowo, jakby składały się na większe malowidło, zapamiętywał światła na policzkach, brodach i w oczach, a także rozedrgane cienie, padające na niskie ściany. Aż nagle ściany się rozpłynęły. Myszor zobaczył za nimi - jakby odległość przestała mieć jakiekolwiek znaczenie - cały szeroki świat, którego nigdy nie widział na własne oczy: ogromny przestwór borów, jasne piaszczyste pustynie, turkusowe morze. Ujrzał Jezioro Potworów, stolicę Guli, wspaniałości Lankmaru, Państwo Ośmiu Miast, Góry Trollowych Schodów, opiewane w baśniach Lodowe Pustacie. Śnieżną krainę przemierzał krzepki, rudowłosy młodzieniec o szczerym uśmiechu. Myszor wypatrzył go raz wśród piratów i potem z nim rozmawiał. Oglądał tyle ciekawych osób i miejsc, teraz już dlań nieosiągalnych, lecz przedstawionych ze zdumiewającą drobiazgowością, jakby wykroił je i pokolorowal mistrz miniatury. Ból wrócił nagle w większym natężeniu. Ukłucia przerodziły się w dźgnięcia, jakby ostrym przyrządem chciano mu porozdzielać szkielet. Niewidzialna siła przemieszczała się po rękach i nogach w stronę kręgosłupa, szarpała miednicę. Myszor rozpaczliwie napiął mięśnie, aby stawić opór. - Nie tak szybko! - posłyszał głos diuka. - Czekajcie chwilę! Zdało mu się, że wychwycił nutę przestrachu. Mimo bólu zdołał wykręcić głowę i przyjrzeć się niespokojnym oczom diuka. Kiwały się tam i z powrotem niby wahadełka. Znienacka czas zwariował. Myszor zobaczył jeszcze jedną scenę. Diuk nadal siedział na swoim miejscu z rozbieganymi oczami, aczkolwiek młodszy i czymś panicznie, niewymownie przerażony. Obok niego stała z hardą miną kobieta słusznego wzrostu, ubrana w ciemnoczerwoną suknię z głębokim dekoltem i wycięciami obszytymi żółtym jedwabiem. Na ławie tortur zamiast Myszora żałośnie pojękiwała urzekająco piękna dziewczyna. Kobieta w czerwieni przesłuchiwała ją lodowatym głosem. Pytała o szczegóły romansu z diukiem i zamachu na życie jej, duchessy, przy użyciu trucizny. Czyjeś kroki przerwały scenę, jak rzucony kamień niszczy obraz na wodzie. Myszor wrócił do przytomności. - Twoja córka już idzie, mości diuku - rzekł ktoś. Myszor próbował wziąć się w garść. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, ile zgryzoty przyniesie mu to spotkanie. Był pewien, że Iwrian nie zrobi tego, do czego ją złośliwie nakłaniał. Nie ma w niej zła, pomyślał z goryczą. Nie zamierzała go zdradzić, ale jednocześnie brakowało jej odwagi. Pewnie zacznie się mazać, a jej cierpienie zabije tę resztkę opanowania, na jaką mógł się jeszcze zdobyć. I jego ostatnie szalone nadzieje spełzną na niczym. Ktoś się zbliżał - zapewne ona - krokiem lekkim, acz dziwnie miarowym. Żeby wykręcić szyję i zobaczyć drzwi, musiał znieść dodatkowe katusze, a jednak się nie zawahał. Patrzył, jak jej sylwetka wyłania się z mroku i wchodzi w obręb krwistego blasku pochodni. Zobaczył jej oczy, szerokie i błyszczące, wbite prosto w niego. Nie patrzyła na nic, tylko na skazańca. Blade oblicze tchnęło majestatycznym spokojem. Miała na sobie ciemnoczerwoną, wydekoltowaną suknię z żółtymi lamówkami. Aż nagle serce Myszora zabiło żywiej. Pojął, że dziewczyna uczyniła dokładnie to, o co ją poprosił. Glawiasz Ro tak powiedział: "Dręczony może przerzucić udrękę na swego ciemięzcę, jeśli ten niebacznie sięgnie do jądra jego nienawiści". I oto Myszor mógł przejąć władzę nad sercem Żanarala. Zachłannie wbił wzrok w przepaściste oczy Iwrian, jakby były kraterami czarnej magii w tarczy chłodnego księżyca. Wiedział, że mogą przyjąć to, co im prześle. Dziewczyna usiadła obok diuka, który zerknął na nią z ukosa i wzdrygnął się, jakby zobaczył ducha. Iwrian nie zaszczyciła go bodaj jednym spojrzeniem, tylko ukradkiem chwyciła za nadgarstek. Diuk drżał, ale nie oponował. - Czyńcie swą powinność! - nakazał oprawcom. Tym razem strach wyraźnie przebijał w jego głosie. Ruszono kołem. Myszor usłyszał własne stęknięcie, lecz coś w nim teraz siedziało, coś miało władzę nad bólem i nie wydawało jęku. Czuł, że jego oczy i oczy Iwrian są połączone jakby skalnym korytem, którym siły ludzkiego ducha i siły jeszcze większe mogą popłynąć z hukiem górskiego strumienia. Mimo to nie odwracał wzroku. Choć jęczał, na twarzy dziewczyny nie odbiło się żadne nowe uczucie, tylko jej spojrzenie przygasło, a lica bardziej zbladły. Myszor czuł w sobie narastającą burzę uczuć. Ze skotłowanej kipieli bólu wynurzyła się nienawiść i już się nie kryła w toni. Wlał ją w skalne koryto. Porażona nią Iwrian, blada niczym śmierć, mocniej chwyciła nadgarstek ojca. Diuk nie mógł opanować drżenia. A koło się obracało. Myszor usłyszał z daleka głośne, rozdzierające - jęki. Cząstka jego jaźni była teraz poza izbą tortur, gdzieś wysoko, w mroźnej przestrzeni nad światem. Przed nim rozpościerała się nocna panorama lesistych gór i dolin. U szczytu jednego ze wzniesień zobaczył maleńkie skupisko kamiennych wieżyczek. Zupełnie jakby wcielił się w orła. Z podniebnych wyżyn przebijał wzrokiem mury i dachy zamku, sięgał do samych fundamentów, do ponurej piwnicy, gdzie zgromadzili się ludzie mali jak robaczki. Niektórzy obsługiwali mechanizm służący do zadawania męczarni drobnej, skręcającej się z bólu istocie, mogącej uchodzić za spłowiałą mrówkę. Boleść owego maleństwa, którego ciche krzyki słyszał jak przez ścianę, zapoczątkowała w nim przedziwną przemianę - wzmocniła jego duchową siłę i zdarła mu z oczu zasłonę, za którą dotychczas ukrywał się cały czarny wszechświat. Zewsząd dobiegał głuchy łoskot. Kamienne skrzydła łopotały w zimnej czeluści. Stalowe światło gwiazd wdzierało się do jego mózgu niby ostrze noża, chociaż bezboleśnie. Poczuł, jak dziki, czarny wir zła, niczym stado rozwścieczonych tygrysów, spada nań z góry, by słuchać jego rozkazów. Zatopił się w nim, a potem wytyczoną drogą posłał go w dół, ku dwóm ciemnym punkcikom w lochu: szeroko otwartym oczom Iwrian, córki diuka Żanarala. Czarna esencja wiru osiadła na jej twarzy niczym rozlany tusz, rozpłynęła się po białych rękach i osmoliła palce, wpijające się w ramię ojca ze zdwojoną siłą. Dziewczyna dotknęła diuka także drugą ręką, a następnie zbliżyła do jego policzka rozchylone usta. W ciągu krótkiej chwili, kiedy ognie pochodni zachwiały się i przygasły w podmuchu wiatru, zdającego się przenikać kamienne mury podziemnej izby, i kiedy gwardziści upuścili broń, a oprawcy narzędzia kaźni - w ciągu tej jednej niezatartej chwili spełnionej nienawiści i dokonanej zemsty Myszor zobaczył, że na szerokiej, drżącej twarzy Żanarala maluje się wyraz bezgranicznej trwogi, rysy skręcają się jak szmata wyżymana w niewidzialnych rękach, a potem tężeją i życie z nich uchodzi. Pękła nić, na której wisiał Myszor. Jego duch spadł jak meteor w podziemia zamku. Szarpnął nim straszliwy ból, który był wszakże obietnicą życia, nie śmierci. Nad sobą widział już tylko strop. Na kole spoczywały czyjeś białe, delikatne dłonie. Zrozumiał, że popuszczano sznurów i stąd się bierze ból. Iwrian powoli rozluźniła krępujące go rzemienie. Pomogła mu zejść z ławy, a następnie wspierała go swoim ramieniem, kiedy przemierzali izbę, skąd w popłochu uciekli wszyscy z wyjątkiem jednej zgarbionej, obsypanej kosztownościami osobistości w rzeźbionym krześle. Na chwilę przystanęli. Młodzieniec obrzucił martwe ciało chłodnym, zadowolonym spojrzeniem najedzonego kota. Potem Iwrian i Szary Kocur wspięli się na schody, minęli opustoszałe korytarze i wyszli pod gwieździste niebo. ZOBACZYĆ LANKMAR I UMRZEĆ (ILL MET IN LANKHMAR) Para złodziejaszków - jeden gruby, drugi wysoki - przemknęła jak duchy obok truchła zaduszonego konopną pętlą lamparta. Minęli masywne, rozbrojone wytrychem drzwi jubilera Dżengao i oddalili się na wschód ulicą Pieniężną przez cienką zawiesinę czarnego lankmarskiego smogu - zwykłego w Grodzie Stu Czterdziestu Tysięcy Kominów. Inny kierunek nie wchodził w rachubę, albowiem po drugiej stronie, na skrzyżowaniu Pieniężnej i Srebrzanej, znajdował się posterunek straży miejskiej z nieprzekupnymi gwardzistami w żelaznych hełmach i kirysach, którzy ustawicznie łomotali i zgrzytali pikami. Z kamienicy jubilera nie było drugiego wyjścia ani drzwi wychodzących na boczną alejkę, ani okien w grubych na trzy piędzi, kamiennych ścianach, ani klapy w równie solidnym dachu, ani zejścia do piwnic. Tym niemniej wysoki, milczkowaty Slewiasz, ubiegający się o rangę mistrza w złodziejskiej hierarchii, niczym się nie martwił, podobnie jak uchodzący za wytrawnego hochsztaplera gruby Fizyf o rozbieganych oczach, złodziej drugiej klasy z uprawnieniami klasy pierwszej na czas trwania akcji. Wszystko szło zgodnie z planem. Każdy z nich niósł w sznurowanym woreczku trzos z najcenniejszymi klejnotami sztuki złotniczej, ponieważ Dżengao - który teraz ledwie dyszał, srodze poturbowany - musiał się podnieść z ruiny, ba, należało go wspierać i zachęcać do ponownego rozwinięcia interesu. A gdy obrośnie w pióra, znowu się go oskubie. Najważniejszą zasadą złodziejskiej gildii było znane powiedzenie: nie zabijaj kury znoszącej złote jajka, a zwłaszcza tej znoszącej diamentowe. Łotrzykom nastrój poprawiała świadomość, że po dobrze wykonanej robocie śmiało mogą wracać do domu. Nie do żon czy dzieciarni - uchowaj Aarto! - ani do rodziców - bogowie brońcie! - lecz do Domu Złoczyńców, który pełnił funkcję sztabu i koszar wszechpotężnej gildii, będącej dla nich ojcem i matką. Nawiasem mówiąc, kobiet nie wpuszczano w jego stale otwarte podwoje na ulicy Taniej. Na dobrą sprawę, samopoczucie złodziejaszków powinno być doskonałe. Choć zabrali ze sobą tylko regulaminowe noże o srebrnej rękojeści - używane rzadko, najwyżej w burdach i wewnętrznych porachunkach, traktowane bardziej jako oznaka członkostwa niż broń - szli w silnej obstawie trzech zaufanych i śmiertelnie niebezpiecznych osiłków, wynajętych na ten wieczór z bractwa zabójców. Jeden wysunął się na szpicę, pozostali osłaniali tyły i w razie kłopotów pierwsi puszczali w ruch pięści. Ochrona praktycznie nie rzucała się w oczy, ponieważ w takich sytuacjach rozsądek nakazywał nie wzbudzać zainteresowania przechodniów. Tak przynajmniej uważał Krowiasz, wielki mistrz złodziejskiej gildii. Jakby tego wszystkiego było mało, żeby zapewnić spokój ducha Slewiaszowi i Fizyfowi, towarzyszyła im w drodze, biegnąc w cieniu przy lewym krawężniku, cicha, cokolwiek pokraczna istota z wielkim łbem - ani to psisko, ani młody kocur, ani też szczur wyrośnięty nad miarę. Stwór przyskakiwał czasem do rabusiów w pobliże ich ciasnych, filcowych pantofli, najwyraźniej zżyty z nimi i chętny do pomocy. Zawsze jednak zawracał i chował się w mroku. Jednakowoż ów kuriozalny opiekun budził podejrzliwość. Choćby i teraz. Niespełna czterdzieści kroków od zakładu jubilera Fizyf zbliżył się na palcach do kamrata, zadarł do góry swe mięsiste wargi i szepnął mu na ucho: - Aż mnie skręca, jak się do mnie łasi ta paskuda Hrystomila! Niby nas strzeże, ale co nam z tego? Źle się dzieje, że Krowiasz zatrudnia, pod przymusem czy nie pod przymusem, czarodzieja o nie za dobrej, a nawet mocno podejrzanej reputacji i aparycji, lecz to... - Stul pysk! - syknął Slewiasz jeszcze ciszej. Spełniwszy to polecenie, Fizyf zaczął z niepokojem i większą niż zwykle pasją strzelać oczyma to tu, to tam, choć głównie patrzył przed siebie. Niedaleko przed nimi, a dokładniej obok skrzyżowania z ulicą Złotniczą, wisiała nad drogą zamknięta galeria, łącząca dwa budynki na wysokości pierwszego piętra. Mieściła się tam siedziba znanych rzeźbiarzy i architektów Rokermasza i Slarga, Od ulicy wchodziło się do budynków przez niskie portyki, wsparte na przesadnie mocnych kolumnach o rozmaitym kształcie i ornamentyce, służące raczej za słupy reklamowe niż podpory architektoniczne. Spod galerii doleciały dwa krótkie, ciche gwizdnięcia, sygnał od zwiadowcy: sprawdziwszy teren, nie wykrył zasadzki i nie dostrzegł niczego podejrzanego. Droga wolna. Fizyfa ciągle jednak nękały wątpliwości. Po prawdzie lubił, chociaż nie do przesady, uczucie lęku czy wręcz strachu. Ustawiczna trwoga, utrzymywana w karbach wymuszonym spokojem, nadawała jego życiu smak o wiele skuteczniej niż przelotne miłostki. Kiedy ze Slewiaszem przemierzał ulicę pozornie spacerowym, lecz wcale nie powolnym krokiem, rozglądał się czujnie i uważnie w szarym, brudnym smogu, omiatając wzrokiem frontony i gzymsy przybytku Rokermasza i Slarga. Po ich stronie z galerii spozierały na świat cztery wąskie okna, między którymi w trzech dużych niszach - i tu kolejna reklama - stały trzy naturalnej wielkości gipsowe posągi, porządnie nadgryzione zębem słońca i deszczu i pomalowane przez smog na wszystkie chyba odcienie ciemnej szarości. Przedtem, gdy szedł tędy na rozbój, Fizyf odwrócił się i obrzucił je prędkim, sondującym spojrzeniem. Teraz doznał wrażenia, jakby skrajny posąg w sposób niezrozumiały, lecz niewątpliwy zmienił się. Przedstawiał ubranego w płaszcz z kapturem, średniego wzrostu mężczyznę, który patrzył w dół ze skrzyżowanymi rękami i zadumaną miną. Ależ tak! Fizyf wreszcie zrozumiał, na czym polega różnica. Posąg zdawał się teraz od stóp do głów jednolicie szary. Miał ostrzejsze zarysy, mniej rozmyte przez wodę. I poszedłby o zakład, że zmalał! Mało tego. W tym miejscu pod galerią leżała kupa po części szarego, po części białego gruzu, którego, jeśli dobrze pamiętał, nie było tu poprzednio. Usilnie próbował sobie przypomnieć, czy wśród rozkoszy rabunku - emocjonującego sprzątnięcia lamparta, przetrzepania skóry jubilerowi i całej reszty - ów wiecznie czuwający kącik jego umysłu nie zarejestrował dochodzącego z dala łomotu... Tak, chyba jednak coś było. Rozbudzona wyobraźnia podsuwała obrazy specjalnych otworów lub drzwiczek umieszczonych za posągami, pozwalających wypchnąć je na idącego dołem człowieka (na niego i Slewiasza, dajmy na to). Ten, co wcześniej stał na skraju z prawej strony, pewnie został próbnie zrzucony, a potem zastąpiony niemal bliźniaczą kopią. Postanowił nie spuszczać z oka trzech posągów, gdy będą przechodzić pod galerią. Jeśli któryś zacznie się przechylać, zdąży uskoczyć. Czy powinien wtedy szarpnąć Slewiasza i uchronić go przed zmiażdżeniem? Dobre pytanie... Tymczasem jego wzrok błądził po portykach. Kolumny o wysokości bez mała sześciu łokci i pękatych trzonach nie dość, że były rozstawione w nierównych odstępach, to jeszcze niesymetrycznie zbudowane i żłobione. Rokermasz i Slarg, żarliwi wyznawcy modernizmu, podkreślali w swojej twórczości pierwiastek niedomówienia, przypadkowości i zaskoczenia. Tak czy inaczej Fizyf, teraz już czujny w dwójnasób, miał wrażenie, że w jednym z portyków pierwiastek zaskoczenia został dziwnie nadużyty. Przysiągłby, że kolumn jest więcej niż wtedy, gdy po raz pierwszy na nie patrzył. Nie potrafił stwierdzić, którą kolumnę dostawiono, lecz nie wątpił, że tak właśnie się stało. Podzielić się obawami ze Slewiaszem? Tak, i narazić na zruganie tudzież wyraz głębokiej pogardy w jego małych, zawsze zaćmionych oczach? Do galerii zostało parę kroków. Fizyf spojrzał z dołu na podejrzany posąg i od razu wyłapał cały szereg niezgodności. Jakkolwiek niższa, figura jakby się bardziej prężyła, a zmarszczki wyryte na ciemnoszarej twarzy odzwierciedlały nie tyle filozoficzną zadumę, co zimne szyderstwo, przebiegłość i pychę. Nic jednak nie wskazywało, by posągi miały mu gruchnąć na głowę, kiedy ze Slewiaszem wchodził pod galerię. Zdarzyła się za to inna rzecz, zgoła niespodziewana: jeden z posągów puścił do niego oko. Szary Kocur - tak bowiem zwał się teraz Myszor - obrócił się w niszy, wyskoczył w powietrze, chwycił się gzymsu i bezszelestnie wywindował na płaski dach. Stanął nad przeciwległą krawędzią dokładnie w chwili, kiedy dołem spod galerii wynurzyła się para złodziejaszków. Nie wahał się. Potężnym susem wybił się z dachu, wyprostował w locie jak bełt kuszy i, biorąc poprawkę na dwa kroki rabusiów, wcelował się butami ze szczurzej skóry w obrośnięte tłuszczem łopatki grubasa. Nim doleciał do celu, wyższy z dwójki złodziei zerknął przez ramię i szybkim ruchem dobył noża... Bynajmniej nie zamierzał odepchnąć czy pociągnąć kolegi, żeby uchronić go przed pociskiem, który lada chwila miał mu spaść na kark. Kocur wzruszył w powietrzu ramionami. Po obaleniu tłuściocha będzie musiał uwinąć się prędzej z drągalem. Szybciej niż ktokolwiek by się tego po nim spodziewał, Fizyf odwrócił się i krzyknął piskliwym głosem: - Śliwikin! Buty ze szczurzej skóry ugrzęzły mu w brzuszysku. Kocur czuł się jak przy lądowaniu na poduszce. Odskoczywszy przed pchnięciem Slewiasza, odbił się w przód i wykonał przewrót w powietrzu. Kiedy grubas z głuchym plaśnięciem wyrżnął łbem w bruk, on już stał na nogach ze sztyletem w garści, gotów zająć się drugim rzezimieszkiem. Nie musiał się wysilać. Slewiasz przewracał się już ze szklistym wzrokiem. Otóż z portyku hycnęła jedna z kolumn... z szeroko rozpostartym płaszczem. Przepastny kaptur zsunął się z głowy, odsłaniając młodzieńczą twarz i gęstwę długich włosów. Z głębi luźnych rękawów, do niedawna tworzących kapitel kolumny, wychynęły krzepkie ramiona, w tym jedno uzbrojone w piąchę, która potężnym sierpowym w podbródek posłała złodzieja na ziemię. Fafryd i Szary Kocur patrzyli na siebie, rozdzieleni leżącymi bez przytomności bandziorami. Szykowali się do starcia, lecz na razie żaden się nie ruszał. Dostrzegli w sobie nawzajem coś niewy-tłumaczalnie znajomego. - Zdaje się, że sprowadza nas tutaj ten sam powód - rzekł Fafryd. - Zdaje ci się? Ja w to nie wątpię! - burknął Kocur. Świdrował wzrokiem swego nowego wroga, który przewyższał o głowę chudego złodzieja. - Co, proszę? - Powiedziałem, że w to nie wątpię! - Od razu poznać człowieka cywilizowanego - stwierdził Fafryd z zadowoleniem. ' - Cywilizowanego? - zdziwił się Kocur, ujmując mocniej rękojeść sztyletu. - Bo nawet w wirze wypadków zważasz na każde słowo - wyjaśnił Fafryd. Nie odwracając się od rywala, spojrzał na pobitych. Ogarnął spojrzeniem woreczki przy pasie grubasa i drągala. Wyszczerzył zęby w chytrym, promiennym uśmiechu. - To jak? Trzy ćwierci dla ciebie i trzy ćwierci dla mnie? - zaproponował. Kocur zastanowił się, schował sztylet do futerału i prych-nął: - Pasuje! - Chyżo przyklęknął i szarpnął rzemyki woreczka Fizyfa. - Bierz się za Śliwikina! - zakomenderował. Logika podpowiadała, że brzuchacz w trwodze wymienił imię swego towarzysza. Nie odrywając wzroku od zdobyczy, Fa-fryd spytał: - A ta łasica, co ją z sobą mieli? Gdzie ona? - Łasica? - zdziwił się Kocur. - Myślałem, że marmozeta! - Marmozeta, powiadasz? Czy to nie małpka z ciepłych krajów? Dobrze, może i małpka, choć miałem dziwne wrażenie... Ciche, złowieszcze szmery, które jak cęgi zbliżały się do nich z dwóch stron, w gruncie rzeczy żadnego nie zaskoczyły. Obaj spodziewali się kłopotów z płatnymi mordercami, aczkolwiek, zaskoczeni tak nieoczekiwanym spotkaniem, na chwilę zapomnieli o grożącym im niebezpieczeństwie. Trzej zabijacy, którzy pędzili na nich z mordem wypisanym na twarzach i mieczami ułożonymi do pchnięcia, byli święcie przekonani, że mają do czynienia z dwiema zbrojnymi w noże szumowinami, co na widok obnażonej klingi pokazują plecy lub niezdarnie próbują się bronić - jak znakomita większość złodziejskiego plemienia. Tak więc zdziwili się niepomiernie i zmieszali, kiedy Fa-fryd i Kocur z młodzieńczym wigorem zerwali się na nogi, wznieśli groźne mieczyska i stanęli do siebie plecami. Pchnięcie zabójcy o włos minęło lewy bok Kocura, kiedy ten wykonał króciutką zasłonę kwartą, by zaraz ripostować. Jego przeciwnik gwałtownie odskoczył i też zasłonił się kwartą. Sztych wąskiego miecza Kocura, lekko tylko zwalniając, z wdziękiem dygającej księżniczki wszedł pod zasłonę, potem przesunął się do przodu i nieco w górę, przez co wypad wydał się niemożliwie długi, jak na człowieka tak niewielkiej postury. Mimo to ostrze przedarło się między łuskami kolczugi, potem między żebrami, do serca i za plecy, zupełnie jakby rozpruwało bezę. W tym czasie Fafryd, broniąc się przed pozostałymi dwoma napastnikami, zbił w bok ich nisko wyprowadzone cięcia bardziej zamaszystymi zasłonami sekundą i niską prymą, po czym poderwał broń - równie długą, lecz cięższą od broni Kocura - tak iż rozcinając szyję stojącego na prawo adwersarza, nieledwie odrąbał mu głowę. Wtedy cofnął się o krok i złożył do kolejnego pchnięcia. Nie było takiej potrzeby. Z tyłu przeleciała koło niego wąska krecha zakrwawionej stali, potem dłoń w szarej rękawicy i przedramię. Ostatni zbir zginął od takiego samego pchnięcia, jakim Kocur uśmiercił swą pierwszą ofiarę. Młodzieńcy wyczyścili i schowali miecze. Fafryd wytarł rękę o bluzę i podał ją Kocurowi, ten zaś ściągnął rękawicę. Uścisnęły się dwie dłonie: jedna wielka, mocarna, druga mniejsza, lecz wcale nie chuda. Bez słowa przykucnęli i obrabowali nieprzytomnych złodziejaszków. Dostały im się dwa trzosy drogocennych kamieni. Najpierw tłustą, a potem suchą ścierką Kocur przeczyścił twarz wysmarowaną czernidłem z sadzy i popiołu, co uczyniwszy, zwinął ścierki i schował je do worka. Na koniec poruszył pytająco źrenicami, wskazując dalszą drogę, na co Fafryd kiwnął potakująco. Żwawym krokiem ruszyli w kierunku, który przedtem obrali sobie Slewiasz, Fizyf i ich obstawa. Na skrzyżowaniu rozejrzeli się uważnie, przecięli ulicę Złotniczą i ruszyli dalej na wschód. Fafryd wskazał palcem przed siebie. - "Pod Złotym Minogiem" czeka na mnie kobieta - wyjaśnił. - To może wstąpimy po nią i pójdziemy do mnie. Poznacie moją dziewczynkę - zaproponował Kocur. - Do ciebie? - zapytał Fafryd możliwie obojętnym tonem. - Mętny Zaułek - zdradził Kocur. - "Srebrny Węgorz"? - Na tyłach. Golniemy sobie po kielichu. - Nie pogardzę i dzbanem, jeśli się trafi jaki lepszy trunek. - Nie widzę przeciwwskazań. Fafryd kilka razy zerknął spod oka na swego nowego kompana, aż w końcu, parę kamienic dalej, stwierdził z przekonaniem: - Jużeśmy raz się spotkali. Kocur uśmiechnął się szeroko. - Plaża u podnóży Gór Głodu? - Właśnie! Byłem popychadłem na statku piratów. - A ja adeptem czarodzieja. Fafryd przystanął, ponownie wytarł rękę i podał ją Kocurowi. - Mów mi Fafryd. Fa... fryd... Uścisnęli sobie dłonie. - Szary Kocur - przedstawił się młodzieniec tonem odrobinę zaczepnym, jakby groził każdemu, kto wydrwi jego przydomek. - Wybacz, że zapytam. To również przezwisko? - Nie. Po prostu tak się nazywam. - Rozumiem. Ruszyli dalej. - Hej, Szary Kocurze - zagadnął Fafryd. - Zaliczyłeś dwóch łotrów. - I owszem. - Kocur dumnie wypiął pierś i uniósł czoło, po czym śmiesznie poruszył nosem, popatrzył z ukosa i uśmiechnął się półgębkiem. - Z tym drugim sam byś sobie łatwo poradził. Ubiegłem cię, żebyś się przekonał, jaki jestem szybki. Poza tym, nieźle się bawiłem. Fafryd parsknął śmiechem. - Do kogo ta mowa? Myślisz, że mnie się nudziło? - Za skrzyżowaniem z ulicą Rajfurów zapytał: - Dobrze cię wyszkolił ten czarodziej? I tym razem Kocur uniósł czoło. Rozchylił nozdrza i ściągnął usta, sposobiąc się do przemowy pełnej przechwałek i tajemniczych zwrotów. Zamiast tego, ku własnemu zdziwieniu, znów się lekko uśmiechnął. Ki licho siedziało w tym dryblasie, że nie miał przy nim ochoty na odgrywanie komedii? - Dzięki niemu wiem, że nie wolno igrać z czarami. Choć od czasu do czasu lubię sobie troszkę poczarować. Fafryd bił się z myślami. Z natury nie ufał ludziom niewysokim, świadom, że zawzięcie zazdroszczą mu wzrostu. Ale tego chwata chyba od razu polubił. Nie ulegało wątpliwości, że zawarł znajomość z nie lada spryciarzem i wytrawnym szermierzem. Modlił się w duchu do Kosa, żeby Kocur nie podpadł Wlanie. Pochodnia w szerokiej, złoconej obejmie, zatknięta nad wejściem do karczmy na rogu Pieniężnej i Dziwkarskiej, rozpraszała swym nędznym płomieniem czarny, gęstniejący smog i kładła na bruku półkole przyćmionego światła. Z cienia wynurzyła się Wlana. Wyglądała szykownie w obcisłej sukni z czarnego aksamitu i czerwonych pończochach. Jedynymi ozdobami stroju były sztylet ze srebrną rękojeścią w srebrzonym futerale oraz czarna, obita srebrem kabza u czarnego pasa. Fafryd przedstawił jej Szarego Kocura, który podszedł do niej z dwornym, przesadnie kokieteryjnym ukłonem. Wlana zlustrowała go uważnym wzrokiem i po chwili obdarzyła powściągliwym uśmiechem. W świetle pochodni Fafryd otworzył odebraną złodziejowi sakiewkę. Wlana zajrzała do środka. Objęła ramionami Fafryda, przytuliła go mocno i ucałowała. Potem przełożyła łup do swej kabzy. Gdy to uczyniła, Fafryd zwrócił się do świeżo poznanego kompana: - Słuchaj, wystaram się o gąsior, a ty jej opowiedz, co nam się przytrafiło. Wychodząc z karczmy, niósł pod pachą cztery gąsiorki i wierzchem dłoni wycierał usta. Wlana zmarszczyła czoło. Uśmiechnął się do niej łobuzersko. Kocur oblizał wargi na widok gąsiorków. Ruszyli ulicą Pieniężną. Fafryd podejrzewał, że kiepskie samopoczucie Wlany nie ma nic wspólnego z trunkami i perspektywą durnej pijackiej libacji. Kocur dyplomatycznie wysunął się na czoło i szedł w pewnym oddaleniu. Kiedy jego postać ledwie odznaczała się w gęstniejącym smogu, Wlana szepnęła oschle: - Dranie ze złodziejskiej gildii leżeli przed tobą jak kłody! Czemuś ich nie zarżnął jak świnie? - Zarąbaliśmy trzech łotrów z obstawy - szukał wymówek Fafryd. - Nie mam na pieńku z bractwem zabójców, ale z tą parszywą gildią. Przysięgałeś, że ilekroć nadarzy się okazja... - Wlano! Jeszcze by sobie Szary Kocur pomyślał, żem zwyczajny uliczny zabijaka, co bez opamiętania podrzyna ludziom gardła. - Cóż tak ci zależy na jego zdaniu? - Prawdopodobnie uratował mi życie. - Wiesz, co mówił? Zadźgałby ich bez mrugnięcia okiem, gdyby wiedział, że tego chcę. - Mizdrzy się do ciebie, ot co. - Może tak, a może nie. Ty wiedziałeś, a jednak nie... - A dajże mi święty spokój! Na jej pochmurnej twarzy odbiła się wściekłość, lecz tylko na krótko, zaraz bowiem uśmiechnęła się krzywo, jak przed wybuchem płaczu, zapanowała nad sobą i zdobyła się na lekki ton. - Wybacz, kochany - powiedziała. - Pewnie myślisz, że zwariowałam. Cóż, czasem i mnie się tak zdaje. - Więc panuj nad sobą - burknął Fafryd. - Pomyśl o klejnotach, które wpadły nam w ręce, i nie obrażaj naszych nowych przyjaciół. Łykniesz sobie wina, to humor ci się poprawi. Zamierzam się trochę rozerwać. Zasłużyłem, prawda? Kiwnęła głową na znak zgody i wsunęła mu rękę pod ramię, jakby szukała u niego nie tylko pocieszenia, ale i utraconej rozwagi. Przyspieszyli kroku, aby dogonić ledwie zarysowaną postać znajomka. Kocur skręcił w lewo i poprowadził ich ulicą Tanią. Nie przeszli nawet jednej przecznicy, kiedy zatrzymał się u wylotu biegnącej na wschód wąskiej uliczki. Tonęła w czarnych oparach. - Mętny Zaułek - wyjaśnił Kocur. Fafryd pokiwał głową. Dobrze znał to miejsce. - Mętny? To za słabo powiedziane - rzekła żartobliwie Wlana. - Przy czymś takim zwykła mętność wydaje się przezroczysta. - Zaśmiała się wymuszonym śmiechem, który wszakże pobrzmiewał lękiem i urwał się w napadzie zduszonego kaszlu. Na koniec przełknęła ślinę i parsknęła: - Czarci nadali tę pomrokę! Przeklęte miasto! - To dlatego, że jesteśmy blisko Wielkiego Słonego Bagniska. Fafryd w zasadzie nie minął się z prawdą. W Lankmarze - położonym na nizinie między moczarami, Morzem Wewnętrznym, rzeką Hlal i nawadnianymi z jej koryta polami uprawnymi, w mieście zanieczyszczonym dymem buchającym z niezliczonych kominów - rozpanoszyła się mgła i smog gęsty jak sadza. Nic dziwnego, że tutejsi mieszkańcy tradycyjnie nosili czarne togi. Niektórzy wierzyli, że toga pierwotnie była biała lub jasnobrązowa. Jako taka, szybko się brudziła i większość czasu spędzała w pralni, toteż pewien pomysłowy suweren wydał dekret sankcjonujący prawnie to, co już wcześniej uświęcił zwyczaj i zdrowy rozsądek. W głębi zaułka, mniej więcej w pół drogi do ulicy Przewoźni-czej, z mroku wyłoniła się tawerna. W miejscu szyldu wisiała wężowa poczwara z okopconej blachy, strasząca swoją rozdziawioną paszczą. Czwórka wędrowców minęła wejście zasłonięte brudnymi, skórzanymi płachtami; gdy poły się rozchylały, na zewnątrz wylewała się wrzawa, chybotliwe światło pochodni i ciężki zapach trunków. Zaraz za "Srebrnym Węgorzem" Kocur zanurzył się w nieprzeniknioną ciemność przełazu pod wschodnią ścianą tawerny. Musieli tędy iść gęsiego, blisko siebie, omackiem, nie odrywając rąk od chropawych, oślinionych brudem cegieł. - Uwaga na kałużę! - ostrzegł Kocur. - Głęboka jak Morze Zewnętrzne. Zrobiło się więcej przestrzeni. Wątłe poblaski pochodni wydobywały z ciemnej mgły niewyraźne zarysy kształtów. Po prawej stronie wciąż mieli wysoki, ślepy mur, po lewej zaś przybudowaną do tawerny smętną ruderę ze sczerniałej cegły i ciemnych, wiekowych belek. Budynek wydał się Fafrydowi i Wlanie wymarły, dopóki nie zadarli głowy ku czwartej kondygnacji, gdzie pod dziurawymi rynnami widać było poddasze. Przez szpary w futrynach trzech okien i wąskie prześwity drewnianych kratek sączyło się złociste światło. Podwórzec zamykała ciasna, poprzeczna alejka. - Zaułek Szkieletów - oznajmił Kocur uroczystym głosem. - Choć ja go nazywam Gównianym Bulwarem. - Smród, że nos zatyka - zgodziła się Wlana. Fafryd przyglądał się drewnianym zewnętrznym schodom, które pięły się stromo do oświetlonego poddasza. Były rozklekotane, lecz nie miały poręczy. Kocur uwolnił Fafryda od dźwigania gąsiorków i zwinnie wdrapał się na sam szczyt. - Możecie iść za mną, kiedy będę na górze! - zawołał po drodze. - Schody chyba nie są aż tak słabe, ale najlepiej wchodźcie pojedynczo. Fafryd delikatnie pchnął Wlane, która ze śmiechem zdradzającym pewną nerwowość ruszyła po schodach. W połowie drogi zaniosła się kaszlem i zatrzymała, lecz już po chwili stała w drzwiach obok Kocura. Ze środka biło żółte światło, szybko ginące w gęstym smogu. Młodzieniec położył dłoń na masywnym haku do wieszania lampy, głęboko wbitym między kamienie. Odsunął się i przepuścił Wlane. Idąc za nimi, Fafryd starał się stąpać jak najbliżej ściany, w razie upadku gotów chwytać się desek. Cała konstrukcja złowieszczo skrzypiała, stopnie uginały się lekko pod ciężarem ciała, feden z nich, prawie na samej górze, pękł z cichym trzaskiem zmurszałego drewna. Fafryd z największą ostrożnością wsparł się na kolanach i daleko wyciągnął ręce, aby rozłożyć ciężar na możliwie wielu deskach. Zaklął siarczyście. - Nie martw się, gąsiorkom nic się nie stanie! - krzyknął wesoło Kocur. Fafryd z kwaśną miną przeczołgał się do samych drzwi, a wstał dopiero za progiem. Gdy to zrobił, zdumienie odebrało mu mowę, jakby po starciu patyny z taniego pierścionka urzekł go feerią barw cudnej urody brylant. Na ścianach wisiały kosztowne makaty, gdzieniegdzie połyskujące srebrną i złotą nicią. Okiennice pyszniły się złoconymi okuciami. Równie piękne, lecz ciemniejsze tkaniny pokrywały sufit, dzięki czemu nad głowami rozpościerał się wspaniały firmament, na którym mrugały srebrne i złote gwiazdki. Tu i ówdzie poniewierały się poduchy. Na niskich stolikach paliło się bez liku świeczek. Pod ścianą na regałach złożono starannie, niczym drwa na zimę, potężny zapas świec, a do tego pergaminowe zwoje, słoiki, butle i emaliowane szkatuły. Na niskiej toaletce, w bogatej świcie klejnotów i kosmetyków, królowało zwierciadło z polerowanego srebra. W szerokim kominku stał żelazny, mocno przydymiony piecyk, na nim ozdobny kociołek, a obok zgrabny stos żywicznych szczapek na rozpałkę, miotełki z krótkimi trzonkami, szmatki, drobne polana i połyskliwie czarny węgiel. Na niewielkim podwyższeniu przed kominkiem, przykryta złocistą narzutą, stała szeroka kanapa z wysokim oparciem i krótkimi nogami. Siedziała na niej szczupła, bladolica dziewczyna delikatnej urody, odziana w fiołkową suknię przetykaną srebrną nicią i przepasaną srebrnym łańcuszkiem. Nosiła pantofelki z białej skóry śnieżnego węża. Przy wysoko upiętych czarnych włosach błyszczały ametystowe główki szpilek. Na ramiona zarzuciła sobie białą pelerynkę z gronostajów. Pochyliła się z nieco sztucznym wyrazem dostojeństwa i wyciągnęła wiotką, lekko drżącą dłoń. Wlana przyklękła, ujęła z uszanowaniem podaną rękę i z ukłonem przycisnęła ją do ust. Jej błyszczące, ciemnobrązowe włosy spłynęły w dół kaskadą. Fafryd z zadowoleniem patrzył na kurtuazyjne zachowanie swej kochanki w tej nader dziwacznej, acz uroczej sytuacji. Nagle, kiedy przesuwał spojrzenie wzdłuż długiej, rozkosznie odsłoniętej nogi w czerwonej pończoszce, zauważył, że podłoga jest pieczołowicie wysłana dwiema, trzema, a miejscami czterema warstwami gęsto tkanych wzorzystych dywaników - najkosztowniejszych, jakie sprowadzano ze Wschodu. Raptownie olśniony, wymierzył palec w Szarego Kocura. - Tyżeś to ów słynny Łowca Kobierców! - oświadczył. - Dywanowy Porywacz! I Świecowy Korsarz! - Miał na myśli czarne serie niewyjaśnionych kradzieży, będące na ustach wszystkich mieszkańców Lankmaru, kiedy miesiąc temu przybył z Wlaną do miasta. Kocur beznamiętnie wzruszył ramionami, by nagle wyszczerzyć zęby, błysnąć oczami i rzucić się w wir cudacznego tańca. Wśród szalonych łamańców i wygibasów przetoczył się po pokoju i zatrzymał za Fafrydem, gdzie błyskawicznym ruchem ściągnął mu ze spadzistych ramion ogromny płaszcz z kapturem, otrzepał go, starannie zwinął i położył na poduszce. Po dłuższym, krępującym milczeniu dziewczyna w fiołkowej sukni dotknęła złotej kapy. Wlana usiadła w stosownej odległości i zaczęła półgłośną rozmowę, w której wiodła prym, chociaż nie nachalnie. Kocur ściągnął szarą opończę, złożył z pedantyczną wręcz dokładnością i umieścił na poduszce obok płaszcza Fafryda. Potem obaj odpięli miecze i położyli je na wierzchnim ubraniu. Bez broni i szerokich, niewygodnych ubrań, mężczyźni jakby odmłodnieli. Mieli czyste, gładko ogolone twarze i szczupłe sylwetki (choć przybysz z północy wyróżniał się prężnymi mięśniami rąk i łydek). Rudozłote włosy Fafryda spływały na plecy i ramiona, gdy Kocur obciął się krótko, z równą grzyweczką. Ów pierwszy miał na sobie brązowy skórzany kaftan, wyrabiany miedzianym drucikiem, drugi zaś szarą bluzę z grubego jedwabiu. Uśmiechnęli się do siebie, zrazu trochę nieśmiało, skonfundowani swą nagłą przemianą w młodzieńców. Kocur odchrząknął, ukłonił się z lekka i, nie spuszczając wzroku z Fafryda, wyciągnął dłoń z rozchylonymi palcami w stronę kapiącej złotem kanapy i po początkowym zająknięciu ciągnął już potoczyście: - Fafrydzie, mój zacny przyjacielu, pozwól, że przedstawię cię księżniczce. Moja droga Iwrian, racz spojrzeć łaskawym okiem na Fafryda, dziś bowiem walczyliśmy ramię w ramię z trzema łotrami, którym zadaliśmy klęskę. Fafryd postąpił do przodu z pochyloną głową, trącając rudą czupryną wygwieżdżony baldachim i uklęknął przed Iwrian tak samo jak przedtem Wlana. Wyciągnięta ku niemu chuda dłoń księżniczki nie drżała, lecz gdy tylko jej dotknął, wyraźnie zadygotała. Obchodził się z nią jak z tkaniną uprzedzoną z pajęczyn białego pająka; musnął ją wargami i z zażenowaniem wykrztusił kilka komplementów. Nie wyczuł, przynajmniej jeszcze teraz, że Kocur denerwuje się nie mniej niż on, jeśli nawet nie bardziej, modląc się w duchu, aby Iwrian nie przejęła się zanadto swą rolą możnej panny i nie obraziła tym gości... lub wprost przeciwnie, żeby nie omdlała, zalała się łzami, padła mu w ramiona albo uciekła do sąsiedniej izby. Wszystko dlatego, że przed Fafrydem i Wlaną nie trafiła w te progi dosłownie żadna żywa istota - czy to człowiek, czy zwierzę, bogacz czy nędzarz, człek wolny czy też niewolnik. Kocur nikogo nie zapraszał ani nie wpuszczał do zbytkownego gniazdka, jakie wymościł dla swej nobliwej ukochanej. No, może z wyjątkiem dwóch papużek nierozłączek, które szczebiotały w srebrnej klatce po drugiej stronie izby naprzeciwko kominka. Mimo swej wrodzonej bystrości i racjonalnego podejścia do życia nie domyślał się, że swoją dobroduszną, lecz przesadną troskliwością przemienia Iwrian - dzielną, twardo stąpającą po ziemi dziewczynę, która przed czterema miesiącami uciekła z nim z katowni ojca - w malowaną, wychuchaną lalę. Gdy jednak zdobyła się na uśmiech, a Fafryd wypuścił jej dłoń i wolno się wycofał, Kocur odetchnął z ulgą, skoczył po dwa srebrne kielichy i dwa srebrne kubki, wytarł jej nadgor-liwie jedwabną ściereczką, wybrał butelkę ciemnoczerwonego wina, po czym uśmiechnął się do Fafryda i odkorkował jeden z gąsiorków. Napełnił po brzegi i rozdał cztery lśniące naczynia. Na wszelki wypadek ponownie odchrząknął i już bez zająknięcia wzniósł toast: - Wypijmy za mój największy łup w Lankmarze, z którego trzy ćwierci, chcąc nie chcąc, będę musiał oddać temu tu... - nie umiał powstrzymać się od dokończenia: - ...wspaniałemu, długowłosemu rozbójnikowi z barbarzyńskiej północy! - Po czym duszkiem wytrąbił pół kubka wina wzmacnianego gorzałką, które kapitalnie rozgrzewało ciało. Fafryd pociągnął spory łyk i odpowiedział: - Za największego samochwałę i skrupulata z cywilizowanych plemion, z jakim ośmieliłem się dzielić zdobyczą! - Dopił pozostałość i z zawadiackim uśmiechem pokazał pusty kubek. Kocur dolał mu wina, wychylił resztę swojego i odstawił kubek. Podszedł następnie do Iwrian i z trzosa wysypał jej na podo-łek klejnoty zabrane Fizyfowi. W tym nowym, przepysznym otoczeniu błyszczały jak kałuża z rozlaną rtęcią. Iwrian szarpnęła się i omal ich nie rozsypała, lecz Wlana delikatnie chwyciła i przytrzymała jej rękę. Nachyliła się nad klejnotami, mrucząc z podziwu, powoli skierowała zazdrosne spojrzenie na pobladłą dziewczynę i zaczęła z ożywieniem szeptać jej na ucho. Fafryd wiedział, że Wlana jest teraz aktorką. Musiało jej iść niezgorzej, bowiem Iwrian już wkrótce twierdząco kiwała głową i odpowiadała szeptem. Pouczona przez damę, Wlana przyniosła niebieską, inkrustowaną srebrem szkatułkę, po czym obie przełożyły klejnoty do wymoszczonego atłasem wnętrza. Szkatułka spoczęła blisko Iwrian i kobiety wróciły do pogawędki. Wychylając drobnymi łykami drugi kubek wina, Fafryd odprężył się i potoczył po izbie uważniejszym wzrokiem. Już się nie zachłystywał początkowo szczerym zachwytem nad wspaniałością tej wtopionej w ubóstwo sali tronowej, przestał go urzekać kolorowy przepych sąsiadujący z mrokiem, błotem, brudem, przegniłymi schodami i Gnojowym Bulwarem. Coraz wyraźniej dostrzegał marność i zgniliznę pod przykryciem luksusu. Tu i tam wśród kilimów i dywanów ukazywały się czarne, butwiejące belki i suche, spękane dechy, tchnące mdłą stęchlizną wieków. Obciążona dywanami podłoga uginała się prawie na piędź pośrodku izby. Po szytym złotem kilimie lazł wielki karaluch, drugi maszerował w stronę kanapy. Okiennicami przeciskał się kosmaty smog, malujący na tle złoceń czarne, efemeryczne arabeski. Kamienie w kominku, choć pieczołowicie oczyszczone i maźnięte lakierem, nie trzymały się już tak pewnie w skruszałej zaprawie: niektóre się wysunęły, inne dawno wypadły. Kocur rozpalał ogień w piecyku. Włożył do środka płonące drewienko, które wcześniej zajęło się ogniem w popielniku, a gdy buchnęły płomienie, zamknął drzwiczki na haczyk. Odwrócił się i, jakby czytał w myślach Fafryda, wziął garść kadzi-dlanych świeczek, przypalił je w popielniku i powkładał do stojących w kątach izby błyszczących, mosiężnych miseczek. Mimochodem rozdeptał karalucha zbliżającego się do kanapy, a jego kuzyna ze ściany znienacka pochwycił i zgniótł w garści. Na koniec wetknął jedwabną ścierkę w najszerszą szczelinę w okiennicy, odnalazł swój srebrny kubek i zmierzył Fafryda wyzywającym spojrzeniem, jakby szykował się na ripostę, gdyby ten bodaj jednym słowem skrytykował ów czarujący, choć nieco zabawny bu-duar jego księżniczki. Zaraz jednak uśmiechnął się i uniósł kubek, ponieważ to samo zrobił Fafryd. Szukając dolewki, zbliżyli się do siebie. - Ojciec Iwrian był diukiem - wyjaśnił szeptem Kocur, ledwie ruszając ustami. - Przyprawiłem go o śmierć czarną magią, kiedy łamał mnie kołem na ławie tortur. Mówię ci, kawał okrutnika. Wyżywał się na córce. A że był możnowładcą, Iwrian nie umie o siebie zadbać i odnaleźć się w zwykłym świecie. Pochwalę ci się, że opływa tu w większe dostatki niż u ojca, choć miała tam pod ręką czeladź i pokojówki. Powstrzymując się od kąśliwych uwag, którymi chętnie wykpiłby tego rodzaju poglądy i postępowanie, Fafryd ukłonił się i rzekł uprzejmie: - Dorobiłeś się zbójectwem pięknego pałacyku, nie ma co. Nie powstydziłby się go sam suweren Lankmaru, Karstak Owartamortes, lub król królów z Horboryksenu. - Szary Kocurze - odezwała się z kanapy Wlana swym ochrypłym kontraltem. - Księżniczka życzy sobie usłyszeć, cóż to mieliście dziś za przygodę. I czy mogłybyśmy dostać jeszcze wina? - Proszę, Myszorku! - dodała Iwrian. Kocur skrzywił się niepostrzeżenie, słysząc swe dawne przezwisko. Spojrzał na Fafryda, a gdy ten ośmielił go kiwnięciem głowy, rozpoczął opowieść. Wprzódy jednak zajął się winem. W gą-siorku znalazł tylko parę kropel, zatem odkorkował następny, a po chwili namysłu pozostałe dwa. Jeden postawił przy kanapie, drugi obok Fafryda, który rozsiadł się wygodnie na puszystych dywanach, a trzeci zachował dla siebie. Iwrian z niepokojem przyglądała się tym nieomylnym znakom rychłej popijawy, Wlana starała się ukryć podenerwowanie, lecz żadna nie wyraziła sprzeciwu. Kocur z wielką swadą opowiadał o złupieniu złodziejaszków, pomagając sobie żywą gestykulacją i artystycznymi ozdobnikami: łaszo-marmozeta, nim zwiała, skoczyła mu na kark i próbowała wydrapać oczy. Tylko dwa razy mu przerwano. Najpierw, kiedy mówił: - Natenczas szast-prast i błysnąłem Skalpelem... - To przezwałeś również swój miecz? - spytał Fafryd. Kocur wyprostował się dumnie. - A cóżeś myślał? Mój sztylet zwie się Koci Pazur! Coś ci nie pasuje? Masz mnie za dzieciaka? - Ależ skąd! Ja swój miecz nazywam Szarą Rózgą. Każda broń na swój sposób żyje, ma charakter i zasługuje na imię. Mów, co było dalej. Kiedy wspomniał Kocur o tajemniczym stworze, włóczącym się ze złodziejami (co rzucił mu się do oczu!), Iwrian zbladła i zakrzyknęła drżącym głosem: - Myszorku! Toż to jak nic poddaniec czarownicy! - Czarodzieja! - sprostowała Wlana. - Zasrane bałwany z gildii nie zadają się z kobietami, chyba że z opłacanymi lub gwałconymi maszynami do zaspokajania chuci. Wszelako Krowiasz, ich obecny władyka, mimo że człek przesądny, nie zaniedbuje żadnych środków ostrożności. Mógłby korzystać z usług czarnoksiężnika. - Całkiem możliwe - zgodził się Kocur. - Nie dziwcie się mej twarzy pooranej troskami - dorzucił patetycznie z posępną miną, choć w głębi duszy niczym się nie przejmował; jego oblicze było mniej więcej tak poorane jak dziewicza preria. Po prostu chwytał się skwapliwie każdej okazji do upiększenia swoich deklamatorskich popisów. Kiedy skończył, dziewczyny z roziskrzonym, rozkochanym wzrokiem wychyliły toast za swych bohaterów, którzy dali tyle dowodów męstwa i odwagi. Kocur pokłonił się, zaszczycił widownię uśmiechem i westchnął niby to ze zmęczenia. Ułożywszy się wygodnie na poduchach, otarł czoło jedwabną chustką i pociągnął głęboki łyk wina. Za przyzwoleniem Wlany Fafryd opowiedział, jak uciekali z Zimowego Zakątka - on od swoich pobratymców, ona od wędrownej trupy - i o przybyciu do Lankmaru, gdzie teraz mieszkali w Domu Aktora blisko placu Ciemnych Uroków. Gdy była mowa o sztuczkach czarownic, Iwrian otwierała szeroko oczy, tuliła się do Wlany i dygotała. Fafryd podejrzewał, że nie tylko ze strachu, ale i z podziwu. W zasadzie nie widział w tym nic nadzwyczajnego, że laleczka uwielbia historie o duchach, tylko pytanie, czy wciąż by się nimi zachwycała, wiedząc, że nie ma w nich ani krzty przekłamania. Ta dziewczyna żyła chyba w świecie fantazji. Fafryd był pewien, że i to zawdzięczała staraniom Kocura. Tylko jeden ważny szczegół celowo pominął milczeniem. Nie mówił o zbrodniczych zamiarach Wlany, która planowała srogą zemstę na członkach złodziejskiej gildii za to, że w okrutny sposób zamordowali jej przyjaciół i wypędzili ją z grodu, kiedy pod przykryciem występów mimicznych próbowała na własną rękę żyć z grabieży. Wolał też nie wspominać, że obiecał jej pomóc - co za głupota! - w krwawych porachunkach. Po swoim występie Fafryd zebrał brawa, lecz cóż z tego, skoro (jakkolwiek był skaldem) zaschło mu w gardle, a gąsiorek okazał się do dna osuszony? W dodatku nie czuł się ani trochę wstawiony. W czasie opowiadania wywietrzał zeń cały trunek; z każdym dostojnym słowem, jak to sobie tłumaczył, uchodziła z niego mała cząstka wina. Kocur z trudem znosił tę samą niedolę. Również nie był pijany, aczkolwiek trafiały mu się chwile zagadkowego milczenia i wpatrywania się w niewidoczną dal, nim odpowiedział na pytanie lub rzucił komentarz. Tym razem, po szczególnie długim gapieniu się w ścianę, zaproponował Fafrydowi wspólną przechadzkę do tawerny po świeży zapas wina. - W naszym gąsiorku sporo jeszcze zostało - zaprotestowała Iwrian. - No, może trochę - poprawiła się, gdy Wlana potrząsnęła naczyniem i nie usłyszeli żadnego chlupotania. - W razie czego, mamy tu dostatek wszelkich gatunków wina. - Nie takich, jakich nam trzeba, najdroższa. - Kocur pokiwał palcem. - Poza tym najgorsza rzecz, to mieszać trunki. Od tego można się nabawić niestrawności, ba, i dostać obłędu. - Posłuchaj, moja droga. - Wlana współczująco pogłaskała Iwrian po nadgarstku. - Każde dobre przyjęcie ma to do siebie, że prawdziwi mężczyźni muszą je na chwilę opuścić. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale taka już ich natura i nic tego nie zmieni. - Ja się boję, Myszorku. Opowieść Fafryda była taka straszna. Nie mówiąc już o twojej. Kiedy tylko wyjdziecie, na pewno usłyszę tego czarnego, obrzydliwego potwora o dwóch pyskach, jak drapie w okiennicę. Wiem, że przyjdzie! Fafryd miał wrażenie, że dziewczyna wcale się nie boi, tylko z upodobaniem udaje przestraszoną, aby tym sposobem panować nad swoim ukochanym. - Naj... najdroższa - rzekł Kocur z małą czkawką. - Całe Morze Wewnętrzne, Państwo Ośmiu Miast, a do tego Góry Trollowych Schodów, których szczyty giną w chmurach, dzielą cię od śniegowych upiorów czy raczej... racz wybaczyć, druhu, ale to możliwe... zwidów powstałych przy udziale zbiegu okoliczności. Poddaniec czarodzieja też ci straszny? Phi! Jak świat światem, zawsze były to paskudne, najzupełniej zwyczajne pieszczochy starych babsztyli i zniewieściałych ramoli. - Do oberży stąd dwa kroki, pani Iwrian - rzekł Fafryd. - Zostanie z tobą moja kochana Wlana, która mego największego wroga zabiła jednym rzutem noża. Tego samego, co go ma przy sobie. Błysnąwszy karcącym spojrzeniem, które mówiło: "W ten sposób pocieszasz wystraszoną dziewczynę?", Wlana powiedziała beztroskim tonem: - A niech sobie idą, głuptasy. Przynajmniej będzie można swobodnie pogawędzić. Obsmarujemy ich od tych świerzbiących stóp do przyćmionych winem głów. Iwrian dała się przekonać, wobec czego Fafryd i Kocur wyskoczyli na zewnątrz. Prędko zamknęli za sobą drzwi, bo do środka wpadało cuchnące powietrze. Schody rozbrzmiały łomotem pośpiesznych kroków. Sędziwe drewno skrzypiało i trzeszczało, lecz nic nie wskazywało, by ułamał się następny stopień lub wydarzyło się coś równie groźnego. Czekając, aż pachołek przyniesie im z piwniczki cztery gąsior-ki, świeżo zaprzyjaźnieni druhowie zamówili sobie po kubku tak samo, a przynajmniej podobnie wzmocnionego wina i zaszyli się w najspokojniejszym kąciku przy długim szynkwasie, aby w gwarnej spelunie nie narazić się na złą przygodę. Kocur palnął butem szczura, który wychylił łeb z dziury. Kiedy na wstępie powinszowali sobie kobiet, Fafryd zauważył nieśmiało: - A tak między nami, to jak sądzisz, czy twoja słodka księżniczka ma rację? Ta mała szkarada, która łaziła za złodziejami, rzeczywiście była poddańcem czarodzieja? Albo sprytnym zwierzęciem wyszkolonym na posłańca, który swemu panu bądź Krowiaszowi melduje o powodzeniu lub niepowodzeniu akcji? Kocur zaśmiał się szyderczo. - Strach ma wielkie oczy. Toż to brednie wierutne, nie poparte logiką bajki dla dzieci. Próżne twoje obawy, mój drogi barbarzyńco, za przeproszeniem. Najsampierw, nie wiemy nawet, czy ta pokraka nie przypętała się przez przypadek do złodziei z gildii. Równie dobrze mogło to być zbłąkane kocię lub bezczelne szczurzysko... jak ten tu parszywiec! - Znów kopnął gryzonia. - Po wtóre, gdyby to jednak był służalec czarodzieja wynajętego przez Krowiasza, jak złoży raport? Gadające zwierzę? Nie ma takich. Może prócz papug i paru innych ptaków, które potrafią jeno... właśnie, papu-gować. Wszak nie używają rozwiniętego języka migowego. Chyba że wyobrażasz sobie zwierza, który macza łapę w butli z atramentem i na rozpostartej płachcie pergaminu spisuje raport dużymi literami... Ejże, oberżysta! Gdzie te gąsiory? Szczury zeżarły pachołka, co polazł po nie wieki temu? A może zbłądził w piwnicy i kona z głodu? Krzyknij mu, żeby się pośpieszył, a tymczasem chluśnij nam co do kubków... - Zwrócił się znów do Fafryda: - Słuchaj, nawet gdyby zwierzak był związany z Krowiaszem i pognał w te pędy do Domu Złoczyńców, cóż mógłby powiedzieć? Ni mniej, ni więcej tyle, że włam do jubilera jednak się nie udał. Co by i tak wywnioskowali z przedłużającej się nieobecności złodziejów i ochroniarzy. Fafryd nachmurzył się i mruknął z przekonaniem: - A jeśli ten futerkowy szpicel jakoś opisał nasz wygląd szefom gildii? W końcu nas rozpoznają, wytropią i dopadną w domu. Zresztą, Śliwikin i jego tłusty kompan, gdy już wyliżą się z ran, też mogą napytać nam biedy. - Drogi przyjacielu - rzekł Kocur współczującym głosem - nie bierz tego do serca, ale obawiam się, że mocne wino przyćmiewa ci rozum. Gdyby gildia wiedziała, jak wyglądamy i gdzie mieszkamy, dobraliby się nam do skóry wiele dni temu, co ja mówię, tygodni lub miesięcy! Może się jeszcze nie zorientowałeś, ale każda samowolna, nieupoważniona kradzież w Lankmarze i najbliższej okolicy grodu karana jest śmiercią, nawet w męczarniach, jeśli nieszczęśnik da się schwytać. - O tych sprawach wiem więcej, niż mógłbyś przypuszczać. Posłuchaj tylko, w co się wpakowałem. - Po tym wstępie, zobowiązawszy swego rozmówcę do tajemnicy, Fafryd opowiedział mu o nienawiści, jaką Wlana żywiła wobec gildii, i jej niebezpiecznie poważnych mrzonkach o straszliwej, krwawej zemście. Kiedy to mówił, z piwnicy nareszcie przyniesiono cztery gą-siorki, lecz Kocur zażądał, aby napełniono im kubki. - Tak oto w wyniku przyrzeczenia, które złożył zadurzony i niedoświadczony młodzik gdzieś na południowych rubieżach Lodowych Pustaci, muszę teraz ja, człek trzeźwo myślący... no, mówię ogólnie... wypowiadać wojnę siłom równie potężnym jak władza Karstaka Owartamortesa. Pewnie ci wiadomo, że gildia ma swoje siedziby we wszystkich większych i mniejszych miastach w tym kraju, w dodatku umowy o wymianie więźniów z bandyckimi organizacjami z zagranicy. Nie myśl sobie, że nie kocham całym sercem Wlany, która ma doświadczenie w złodziejskim fachu i pomogła mi przeżyć pierwszy tydzień w Lankmarze, ale na tym jednym punkcie ma fioła. Wbiła coś sobie do głowy i żadną perswazją jej tego nie wybijesz. Wystarczy pomieszkać tu miesiąc, żeby nauczyć się podstawowej zasady: kto nie chce zginąć w cywilizacji, musi przestrzegać jej niepisanych praw, o wiele ważniejszych niż te, które mędrcy żłobią w kamieniu. A jeśli już trzeba je złamać, należy to czynić w razie ostateczności, w najgłębszej tajemnicy, z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności. Jak ja dzisiaj. A tak przy okazji, nie pierwszy raz oskubałem złodzieja. - Zaiste, głupotą byłoby porywać się jawnie na gildię, trudno nie przyznać ci racji - skomentował Kocur. - Jeśli nie możesz odwieść swej nadobnej niewiasty od jej szaleńczych pomysłów namową ni podstępem, a widać od razu, że jest uparta i nieustraszona, przynajmniej przestań folgować jej zachciankom. - Zaiste - zgodził się Fafryd i dodał oskarżycielskim tonem: - Choć podobno chwaliłeś się, że bez wahania poderżnąłbyś gardła szubrawcom, których żeśmy ogłuszyli. - Jeno z grzeczności, chłopie! Miałbym przed twą panią wyjść na grubianina? Dowodzi to, że już wtedy spokojnie zdawałem się na twą wyrozumiałość. Kobiecie może się sprzeciwić tylko jej mężczyzna. W tym przypadku ty. - Zaiste! - powtórzył dobitnie Fafryd. - Jeszcze nie zwariowałem, żeby wojować z gildią. Chociaż wiem, że jeśli mnie złapią, sprzątną mnie za zbójecką samowolę. Ale bezmyślnie i otwarcie atakować gildię? Mordować złodziei tylko po to, żeby udowodnić, na co mnie stać? Czyja się szaleju najadłem? - Fakt, musiałbyś być skończonym idiotą. Niewątpliwie po trzech dniach już by cię toczyła cesarzowa chorób, śmierć. Ciosami zadanymi bezpośrednio gildii, złośliwymi atakami na jej członków, ściągnąłbyś na siebie dziesięciokroć większą zemstę organizacji niż pospolity bandzior, który łamie zasady. Wszystkie planowane kradzieże i rozboje zostałyby odwołane, a cała potęga gildii i jej sprzymierzeńców zwrócona przeciw tobie. Przypuszczam, że łacniej byś odparł szturm wojsk króla królów, aniżeli uchronił się przed zamachowcami ze złodziejskiej gildii. Biorąc pod uwagę twoje bary i spryt, przyrównałbym cię do plutonu, może nawet kompanii, ale na pewno nie armii. A więc w tej materii nie ustępuj Wlanie. - Nie ustąpię! - obiecał tubalnie Fafryd i ścisnął żelazną dłoń Kocura, jakby chciał ją zmiażdżyć. - Cóż, pora wracać do dziewczyn - zauważył Kocur. - Łykniemy sobie po jednym przy płaceniu rachunku. Hej tam, chłopcze! - Niezła myśl. Kocur pogrzebał w mieszku, chcąc samemu zapłacić, lecz Fafryd stanowczo oponował. Koniec końców, spór rozstrzygnął rzut monetą. Wygrał Fafryd: z wielkim zadowoleniem wyrzucił z brzękiem srebrne smerduki na brudny szynkwas - poharatany i poznaczony bezlikiem mokrych kółek, jakby stanowił pulpit pracowitego kreślarza. Gdy wstali, Kocur po raz ostatni - a nuż coś się trafi - kopnął w szczurzą dziurę. Nagle Fafryd doznał olśnienia. - Niech ci będzie, zwierz pisać nie potrafi, także gadać i używać migowego języka. Wszelako mógłby chyłkiem iść za nami, wyśledzić naszą kryjówkę, wrócić do Domu Złoczyńców, a potem jak ogar sprowadzić na nas myśliwych! - O! Widzę, że znów rozumnie prawisz - rzekł Kocur. - Hej, chłopcze, wiadro cienkiego piwa na wynos! Nuże! - Widząc zdziwioną minę Fafryda, wyjaśnił: - Wyleję trochę za oberżą i w przejściu, żeby zabić nasz zapach. Nie omieszkam też chlusnąć na ściany. Fafryd pokiwał głową ze zrozumieniem. - A myślałem, że dziś już żadnej korzyści z głowy mieć nie będę. Wlana i Iwrian, pogrążone w ożywionej rozmowie, zerwały się z miejsc na odgłos pośpiesznych kroków, które wstrząsały schodami. Bardziej nie hałasowałoby stado behemotów. Drewniana konstrukcja skrzypiała złowieszczo. Dwa razy dał się słyszeć chrupot pękającego stopnia, lecz ten, kto biegł, ani trochę nie zwolnił. Drzwi rozwarły się na oścież i do środka wpadli dwaj młodzieńcy w wielkim grzybie smogu, któremu zatrzaśnięte drzwi zaraz ucięły nogę. - A nie mówiłem, że uwiniemy się raz, dwa? - krzyknął wesoło Kocur do swej księżniczki. Fafryd, nie przejmując się trzeszczącą podłogą, ciężkim krokiem ruszył do Wlany. - Serduszko moje złote! - zawołał. - Jakżem za tobą tęsknił! - Przypadł dziarsko do Wlany i, choć protestowała i próbowała się wyrwać, ucałował ją i gorąco uścisnął. Dopiero wtedy pozwolił jej usiąść na kanapie. Ku powszechnemu zdziwieniu to Iwrian rozzłościła się na Fafryda, a nie Wlana, która uśmiechała się z miną błogą, acz nieco zakłopotaną. - Mości Fafrydzie! - zaczęła butnie Iwrian. Położyła piąstki na swych wąskich biodrach, zadarła szpiczasty podbródek i zgromiła go gniewnym wzrokiem. - Kochana Wlana opowiadała mi o niesłychanych okropnościach, jakie za sprawą złodziejskiej gildii spotkały ją i jej najbliższych przyjaciół. Wybacz, że ośmielam się podnosić głos na kogoś, kto jeszcze niedawno był dla mnie nieznajomym, lecz uważam, żeś niegodziwiec, skoro nie pomagasz jej wywrzeć na winowajcach sprawiedliwej zemsty. To się i ciebie tyczy, Myszorku. Chwaliłeś się przed Wlaną, czego byś nie zrobił, gdybyś tylko wiedział. Wszak w podobnej sytuacji bez skrupułów zgładziłeś mego ojca... czy może ojczyma, znanego okrutnika. Fafryd nie miał wątpliwości, że kiedy z Szarym Kocurem dogadzał sobie w oberży, Wlana przedstawiała księżniczce mocno ubarwione sprawozdanie ze swej waśni z gildią, grając na uczuciach naiwnej dziewczyny, wychowanej w duchu rycerskich zasad i na zaczerpniętych z książek wzorcach romantycznej miłości. Prędko też spostrzegł, że Iwrian podpiła już sobie zdrowo. Na niskim stoliku stała opróżniona w trzech czwartych flaszka ciemnoczerwonego wina z odległego Kiraju. Cóż mu zostało? Rozłożył bezradnie ręce i pochylił głowę bardziej, niż tego wymagał niski sufit. Iwrian przeszywała go twardym spojrzeniem, w czym teraz wspomagała ją Wlana. Bądź co bądź, to one miały rację. Bo czyż nie ślubował? W tej sytuacji głos pierwszy zabrał Kocur: - Posłuchaj, skarbeczku! - zawołał wesoło, krzątając się po izbie. Jedwabnymi chustami zatykał szpary w okiennicach w obawie przed gęstniejącym smogiem, rozgrzebał węgle w piecyku i dołożył do ognia. - I ty również, piękna pani Wlano! Od miesiąca Fafryd zadaje gildii rany, które pieką najbardziej: łupi ich z mieszków, co im wiszą w kroku, odbiera złodziejom zdobycz. To tak, jakby z całej siły dawał im kopa w jaja. Możecie mi wierzyć, że to sprawia większy ból niż śmiertelny cios mieczem w gardło. Dziś pomogłem mu w jego szlachetnym dziele i nieraz jeszcze pomogę. Dalej, napijmy się na zgodę! - W jego sprawnych rękach nowy gąsiorek został migiem odkorkowany. Pośpieszył napełnić srebrne kubki i kielichy. - Godna kupców ta zemsta! - żachnęła się Iwrian, nie tylko nie udobruchana, ale wręcz oburzona. - Wiem, że mimo złych nawyków jesteście w gruncie rzeczy szlachetnymi rycerzami. Waszym zadaniem będzie przynieść Wlanie głowę Krowiasza! - A na cóż jej ona? - zapytał żałośnie Kocur. - Ubrudzi nam tylko dywany. Fafryd wreszcie wziął się w garść i przyklęknął na jedno kolano. - Wielce dostojna pani Iwrian - rzekł wolno. - To prawda, żem solennie obiecał mej najdroższej Wlanie pomoc w zemście, com jednak uczynił wśród barbarzyńców w Zimowym Zakątku, gdzie na porządku dziennym są krwawe waśnie, uświęcone tradycją i tolerowane przez wszystkie klany, szczepy i bractwa dzikich mieszkańców Lodowych Pustaci. Wtedy jeszcze nie widziałem nic złego w mściwych zamiarach Wlany. Wszelako to, co zastałem tutaj, w samym sercu cywilizacji, przerosło moje wyobrażenia. W Lankmarze obowiązują zupełnie inne reguły postępowania, a żeby przetrwać czy to w wielkim mieście, czy na zimnej północy, należy przestrzegać zasad. Tutaj pieniądz ma najwyższą władzę, bożek wywyższony nad inne, któremu obojętne, czy człek haruje w pocie czoła, łupi bogatych, żyje z lichwy czy plącze się w matactwach. Kto szuka zemsty, jest wyjęty spod prawa, uznany za gorszego zbrodniarza niż okrutny gwałciciel. Tylko pomyśl, pani. Jeśli przyniesiemy Wlanie głowę Krowiasza, będzie musiała czym prędzej uchodzić z Lankmaru, kto żyw zwróci się przeciw nam. Ty zaś utracisz ten uroczy dwór, który zbudował Kocur z miłości do ciebie, i podzielisz nasz los. Będziecie żebrać o kawałek chleba, do śmierci się chować i uciekać. Pięknie wyłuszczył swoje racje... lecz nie na wiele to się zdało. Jeszcze kiedy mówił, Iwrian sięgnęła po kielich z winem i prędko go wychyliła. Stała teraz wyprostowana jak żołnierz, z rumieńcami na twarzy, i przeszywała Fafryda rozognionym wzrokiem. - Z góry ważysz koszty! Mamisz mnie bogactwem, przedmiotami zbytku. - Potoczyła ręką po przepysznie wystrojonym mieszkanku. - A tu idzie o honor! Dałeś Wlanie słowo! O, biada rycerstwu! Czyżby już ginęło? Do ciebie też mówię, Myszorku, boś przysięgał przetrzebić podłe złodziejskie plemię! - Wcale nie przysięgałem - zaoponował nieśmiało Kocur i wlał sobie w gardło pół kubka wina. - Powiedziałem, że zabiłbym jednego czy dwóch. Fafryd tylko wzruszył ramionami i, wewnętrznie rozdarty, utopił frasunek w srebrnym kubku. Iwrian zasypywała go tymi samymi wymówkami i niesprawiedliwymi, choć poruszającymi serce kobiecymi argumentami, jakimi mogłaby się posługiwać jego matka Mor. Albo Mara, porzucona oblubienica ze Śnieżnego Klanu, która musiała już chodzić z wielkim brzuchem. Bawiąc się uczuciami Iwrian, Wlana pociągnęła ją delikatnie na obłożoną złotem kanapę. - Uspokój się, najdroższa - rzekła ciepłym głosem. - Winnam ci wdzięczność, że tak szlachetnie przemawiasz w moim imieniu i w moim interesie. Twoje słowa rozbudziły we mnie od dawna uśpioną nadzieję. Jednakże wśród nas tylko ty jesteś prawdziwą arystokratką, piewczynią duchowych wartości. Przed sobą masz jeno trzech łotrzyków. Nie dziw się, że niektórzy z nas przedkładają nad honor własne bezpieczeństwo i robią wszystko, żeby ocalić skórę. Tak, tak, jesteśmy trzema złodziejami, no i mnie zwyczajnie przegłosowano. Zatem nie wspominaj już o godności i nierozważnej brawurze, ale usiądź sobie i... - Powiadasz, że nasi chłopcy boją się stawić czoło złodziejskiej gildii? - zapytała Iwrian z szeroko otwartymi oczami i twarzą wykrzywioną grymasem obrzydzenia. - Zawsze sądziłam, że mój Myszor jest przede wszystkim człowiekiem honoru, a dopiero potem rabusiem. Kradzież nie przynosi ujmy. Mój ojciec żył z bezlitosnego okradania bogatych podróżnych i słabszych sąsiadów, a mimo to był arystokratą. Ech, wy tchórze i niecnoty! - spiorunowała wzgardliwym wzrokiem najpierw Kocura, potem Fafryda. Ten ostatni miał już tego dosyć. Zerwał się na nogi z pąsową twarzą i zaciśniętymi pięściami. Nawet nie zauważył, że potrącony kubek potoczył się z brzękiem, a podłoga groźnie trzeszczy przy jego gwałtownych ruchach. - Nie jestem tchórzem! - wrzasnął. - Pójdę do Domu Złoczyńców, urwę łeb Krowiaszowi i rzucę go Wlanie do stóp w kałuży krwi! Zaklinam się na Kosa, boga przeznaczenia, na gołe kości ojca mego Nalgrona i na jego Szarą Rózgę, co mnie strzeże od złego! Położył rękę na biodrze, lecz dotknął tylko kaftana. Drżącym palcem wskazał pas i miecz w pochwie, które leżały na starannie zwiniętym płaszczu. Wartko porwał zapomniany kubek, napełnił go z hałasem i duszkiem opróżnił. Szary Kocur buchnął dzikim, perlistym śmiechem. Wszyscy na niego popatrzyli. Tanecznym krokiem zbliżył się do Fafryda i spytał, wciąż roześmiany: - Czemu by nie? Kto by się bał złodziejskiej gildii? Któż drżałby na myśl o tej śmiesznie łatwej wyprawie, skoro ogólnie wiadomo, że Krowiasz i jego zausznicy to w porównaniu ze mną i Fafrydem karły, jeśli brać pod uwagę spryt i zręczność? Właśnie przyszedł mi do głowy niesłychanie prosty plan, który nie może się nie udać. Znam sposób, żeby przetrząsnąć cały Dom Złoczyńców. Wespół z mężnym Fafrydem prędko się z tym uwinę. To jak, przybyszu z północy, idziesz ze mną? - Ma się rozumieć - odparł ochryple Fafryd, choć zadawał sobie pytanie, co napadło małego zucha. - Zaraz wyjdziemy, tylko dajcie mi chwilkę na zebranie sprzętu! - krzyknął Kocur. Ściągnął z półki sporych rozmiarów worek, rozwiązał go i zaczął do niego ładować zwiniętą linę, rolki bandaży, szmaty, słoiczki z maściami i olejkami, tudzież inne dziwne drobiazgi. - Chyba nie wybieracie się dziś w nocy? - przestraszyła się Iwrian, nagle blada na twarzy. - Wszak obaj jesteście... niedysponowani. - Ściślej mówiąc, pijani! - dodała ostro Wlana. - Ledwie stoicie na nogach. Nie wyjdziecie żywi z Domu Złoczyńców. Fafrydzie, gdzie się podziała twoja zimna rozwaga, dzięki której rozprawiłeś się z potężnymi przeciwnikami i bez zmrużenia powieki patrzyłeś, jak giną? Gdzie ta rozwaga, dzięki której zdobyłeś mnie w Zimowym Zakątku, a potem w mroźnych, zauroczonych czeluściach Wąwozu Trollowych Schodów? Przywołaj ją z powrotem! I niech się udzieli twemu narwanemu przyjacielowi. - Za późno. - Fafryd przypiął miecz do boku. - Chciałaś, żebym ci przyniósł w garści ociekający krwią łeb Krowiasza, więc proszę bardzo, przyniosę. Czy ci się to podoba, czy nie! - Spokojnie, Fafrydzie! - przerwał mu Kocur. Nareszcie przystanął i mocno związał sznurkiem worek. - I wy też się uspokójcie, pani Wlano i ty, moja droga księżniczko. Dziś jeno wyruszam na mały rekonesans. Nie będę się niepotrzebnie narażał, po prostu dowiem się szczegółów niezbędnych do zaplanowania morderczego zamachu. Zaatakuję dopiero jutro lub pojutrze. A więc póki co, żadnego odrąbywania głów, słyszysz, Fafryd? Cokolwiek się zdarzy, staraj się chodzić na palcach. I włóż kapotę. Fafryd wzruszył ramionami, kiwnął głową i spełnił polecenie. Iwrian jakby się trochę uspokoiła. Podobnie jak Wlana, która jednak powiedziała: - Tak czy siak, dymi wam się z czubów. - Tym lepiej! - zapewnił ją Kocur z przewrotnym uśmiechem. - Wino potrafi rozleniwić ramię i osłabić uderzenie miecza, ale roznamiętnia umysł i zapala wyobraźnię, a tego nam dziś najbardziej potrzeba. Poza tym - dodał prędko, widząc, że Iwrian zamierza coś powiedzieć - człek po pijaku ma się podwójnie na baczności. Nieraz można zobaczyć, jak zalany w sztok moczymorda na widok patrolu prostuje się i mija go równym krokiem, jakby nigdy nic. - I kawałek dalej pada plackiem na ziemię - zadrwiła Wlana. - Gadanie! - Kocur zadarł czoło i z butną miną ruszył ku niej po prostej linii. Raptem zahaczył nogą o nogę i runął w przód. Nie przewrócił się jednak, tylko wykonał w powietrzu zdumiewający obrót, przeniósł stopy nad głową i, już wyprostowany, miękko wylądował tuż przed kobietami. Przy tym we właściwej chwili zgiął się w kostkach i kolanach, tak iż podłoga tylko cichutko zatrzeszczała pod jego ciężarem. - Widzicie? - Znów niespodziewanie zatoczył się w tył. Potknął się o poduchę, na której leżał płaszcz i miecz, lecz zamiast upaść, wykręcił się i tak wygiął ciało, że uniknął upadku. Zaczął się żwawo sposobić do wyjścia. Korzystając z zamieszania, Fafryd spróbował ukradkiem nalać wina w kubki. Wlana zauważyła, na co się zanosi. Przeszyła go takim spojrzeniem, że błyskawicznie odłożył i kubki, i odkorkowa-ny gąsiorek. Odstępując od stolika, z rezygnacją wzruszył ramionami i popatrzył chmurnie na Wlane. Kocur zarzucił sobie worek na ramię i otworzył drzwi. Fafryd z niewiele mówiącym gestem ręki wyszedł bez słowa na maleńki podest schodów. Smog był już taki gęsty, że prawie natychmiast wtopił się w ciemności. Żegnając się z Iwrian, Kocur pomachał palcami i zawołał czule: - Pa, pa, Mysiu! - I ruszył za Fafrydem. - Niechaj szczęście wam sprzyja! - zawołała Wlana. - Uważaj na siebie, Myszorku! - rzuciła Iwrian. Kocur, który stał jak dziecko obok swego barczystego kompana, cicho zamknął drzwi. Dziewczyny momentalnie przytuliły się do siebie, wyczekując z napięciem na trzask i skrzypienie schodów. Cisza się przedłużała. Obłok smogu, który wdarł się do izby, dawno zdążył się rozwiać, a z zewnątrz nie dochodziły najlżejsze dźwięki. - Co oni tam tyle marudzą? - szepnęła Iwrian. - Obmyślają drogę? Wlana ściągnęła brwi, pokręciła głową ze zniecierpliwieniem i wysunęła się z ramion Iwrian. Zbliżywszy się na paluszkach do drzwi, otworzyła je i po cichu zeszła kilka stopni niżej. A ponieważ przejmująco zaskrzypiały, wróciła do mieszkania. - Poszli - oznajmiła zdziwiona, rozkładając ręce. - Boję się! - wyszeptała Iwrian. Podbiegła do drzwi i wtuliła się w ramiona wyższej od siebie dziewczyny. Wlana przygarnęła ją do piersi, po czym wyswobodziła rękę, aby zasunąć trzy ciężkie rygle. Tymczasem w zaułku Szkieletów Kocur schował do worka linę, za pomocą której - przełożywszy ją przez hak do wieszania lampy - zeszli na ziemię. - To co, wpadniemy do "Srebrnego Węgorza"? - zaproponował. - A potem powiemy dziewczynom, że byliśmy w Domu Złoczyńców? - Fafryd nawet się bardzo nie oburzył. - Skądże znowu? Jeno bym nie chciał, żeby nam przepadł strzemienny. - To powiedziawszy, Kocur spojrzał na swoje buty ze szczurzej skóry, zgiął nogi w kolanach i zaczął galopować w miejscu. Obcasami wybijał na bruku koński tętent i udawał, że rusza cuglami. - Wio, maluśki! - Przyspieszył galop, aż w końcu z głośnym: - Prrr... - odchylił się w tył, albowiem Fafryd z łobuzerskim uśmiechem wyciągnął zza pazuchy dwa pełne gąsiorki. - Jedną ręką odłożyłem kubki, drugą zwędziłem winko. Wlana to bystra dziewczyna, ale nie widzi wszystkiego. - Morowy z ciebie chłop, do tego przezorny i zaprawiony w obracaniu mieczykiem - rzekł Kocur z podziwem. - Cieszę się, że jesteśmy kolegami. - Odkorkowali po gąsiorku i tęgo sobie łyknęli, po czym Ko-cur skierował się na zachód. Tylko czasem któryś się zatoczył lub potknął. Nie doszli jednak do ulicy Taniej, tylko skręcili na północ w jeszcze węższą i bardziej zasmrodzoną uliczkę. - Zaułek Zarazy - oświadczył Kocur. Fafryd pokiwał głową. Rozejrzawszy się bacznie na wszystkie strony, minęli skrzyżowanie z szeroką, wyludnioną ulicą Cechową. Dziw nad dziwy, ale jakby się przejaśniło. W górze skrzyły się gwiazdy. Z północy nie wiał najlżejszy wiaterek. Panował martwy spokój. Zamroczeni winem, myśleli tylko o tym, by wykonać zadanie i nie zwalić się z nóg, toteż nie odwracali się za siebie. Za nimi smog był niespotykanie gęsty. Kołujący w górze lelek z pewnością widział, jak czarne tumany napływają ze wszystkich stron Lankma-ru, z południa, północy, wschodu i zachodu: od Morza Wewnętrznego, Wielkiego Słonego Bagniska, obficie nawadnianych pól uprawnych, rzeki Hlal. Opary przybierały kształt czarnych, wartkich rzek i strumieni, przewalały się nad sobą, skręcały i mieszały. Czarne, smrodliwe treści Lankmaru, wydalane z pieców, kuźni, prętów do piętnowania, ognisk, kominków i kominów, gorzelni, browarów, niezliczonych spalarni odpadów, pracowni alchemików i czarnoksiężników, krematoriów, odarniowanych kopców węglarzy. Długo by wymieniać. Wszystko to gromadziło się nad Mętnym Zaułkiem, a dokładniej nad "Srebrnym Węgorzem", a jeszcze dokładniej nad dostawioną do oberży ruderą, nie zamieszkaną przez nikogo prócz dzikich lokatorów na strychu. Najciemniej było w jądrze owego żywiołu, gdzie kosmate macki smogu czepiały się kamiennych narożników i siadały na nierównych, ceglanych powierzeniach niczym płaty czarnej pajęczyny. Na widok gwieździstego nieba Fafryd i Kocur wyrazili w zduszonych słowach swój umiarkowany zachwyt i chwilę podumali na temat niebezpieczeństw wynikających z poprawionej widoczności. Przeciąwszy ostrożnie ulicę Wolnomyślicieli (zwaną przez moralistów ulicą Bezbożników), szli zaułkiem Zarazy aż do rozwidlenia. Kocur wybrał lewą odnogę, która biegła na północny-zachód. - Aleja Śmierci. Fafryd pokiwał głową. Za dwoma zakolami, trzydzieści kroków przed sobą, ujrzeli ulicę Tanią. Kocur przystanął i wyciągniętą ręką zatrzymał Fafryda. Dokładnie naprzeciwko siebie zobaczyli szerokie, niskie i otwarte wejście do budynku, obrzeżone słupami z brudnych, kamiennych bloków. Dwa mocno wytarte stopnie nosiły ślady wielu stuleci użytkowania. Zatknięte na ścianach pochodnie rozpraszały mrok żółtoczerwonym blaskiem. Nie sposób było sięgnąć wzrokiem w głąb korytarza, gdyż widok częściowo przesłaniały zabudowania przy alei. Wejścia do gmachu nie pilnował dozorca ani strażnik, zupełnie nikt, nawet pies łańcuchowy. Potęgował się nastrój grozy. - Jak mamy wejść do tej czarciej jaskini? - szepnął ochryple Fafryd. - Rozejrzymy się w zaułku Morderców za okienkiem, którędy można się włamać? Spodziewam się, że dźwigasz w worku jakieś łomy. A gdyby tak wleźć przez dach? Zauważyłem, że dachy są twoją specjalnością. Chętnie poznam twoje sztuczki. Osobiście, wspinam się na drzewa i nagie skały, nawet ośnieżone i zlodowaciałe. Widzisz tę ścianę? - odsunął się od budynku, gotów wdrapać się nań w parę chwil. - Nie wygłupiaj się, Fafryd. - Kocur trzymał dłoń na muskularnej piersi przyjaciela. - Dach niech sobie poczeka. Ścianom też daj spokój. Wierzę ci na słowo, żeś znakomity wspinacz. Pytasz, jak wejdziemy? Ano głównym wejściem. - Zamyślił się. - Właściwie nie wejdziemy, ale wkuśtykamy. Chodź, trzeba się przygotować. - Cofnął się z Fafrydem, nie przekonanym do tego pomysłu, aż ulica Tania zniknęła im z oczu. Dopiero wtedy wyjaśnił: - Udamy żebraków, członków żebraczej gildii, która jest spokrewniona ze złodziejską gildią i ma tu również siedzibę. Żebracy łażą z meldunkami do mistrzów swego bractwa. W razie czego, jesteśmy nowymi członkami i pracujemy na dziennej zmianie. Ani mistrz nocnej zmiany, ani nocne straże nie mają prawa znać naszego wyglądu. - A gdzie nam do żebraków? - zaprotestował Fafryd. - Oni mają pełno paskudztwa na ciele, zaś kończyny powykręcane lub całkiem odcięte. - Niech cię o to głowa nie boli. - Kocur zachichotał i wyciągnął Skalpel. Udając, że nie widzi, jak Fafryd cofa się o krok i podejrzliwie śledzi jego ruchy, przyjrzał się w zadumie długiemu, ostremu kawałkowi żelaza, po czym z zadowoleniem kiwnął głową, odpiął od pasa pochwę obleczoną szczurzą skórą, z powrotem schował do niej miecz i zwinnie owinął całość, wraz z rękojeścią, szeroką serpentyną wydobytego z worka bandaża. - - Gotowe! - pochwalił się, związując końce. - Całkiem poręczny kostur. - A cóż to? I do czego służy? - Przedzierzgnę się w ślepca, ot co. - Przechadzając się tu i tam, powłóczył nogami i stukał po kamieniach naprędce sfabrykowanym kosturem. Trzymał go za wąsy jelca, tak aby trzon rękojeści razem z głowicą chował się w rękawie. Drugą rękę wyciągał przed siebie jak człowiek idący po omacku. - I co, można się nabrać? - zapytał Fafryda, kiedy się odwrócił. - Wszystko doskonale pasuje. Jestem ślepy jak kret. Nie martw się, Fafryd, to cienka szmatka, wszystko przez nią widać. W Domu Złoczyńców nie muszę nikomu udowadniać, żem ślepy. Większość żebraków udaje ślepotę, jak ci pewnie wiadomo. Dobrze, teraz pomyślmy, co z tobą. Nie możesz być ślepy, bo to już by wzbudziło podejrzenia. - W poszukiwaniu natchnienia odkorkował gąsiorek. Fafryd bez wahania poszedł za jego przykładem. Kocur oblizał się ze smakiem. - Mam pomysł! Stań na prawej nodze... lewą podkurcz w kolanie... i tak trzymaj. Nie wywracaj się na mnie! Stójże równo! Możesz się oprzeć na moim ramieniu. Właśnie. Wyżej stopa! Miecz też trzeba zamaskować, pójdziesz o kuli. Będzie z niego laga jak się patrzy! Jedną ręką powinieneś wspierać się na mnie. Kulawiec prowadzi ślepca, to zawsze przykuwa uwagę, a często wzrusza do łez. Jeno pamiętaj, wyżej stopa! Jeju, ona ciągle spada! Zaraz ją przywiążemy, ale najpierw odepnij pochwę. Szara Rózga wnet podzieliła los Skalpela. Przywiązując Fafry-dowi lewą goleń do uda, Kocur bezlitośnie ściągał sznurek, lecz znieczulone winem nerwy osiłka niewiele czuły. W wolnej chwili, kiedy Kocur pracował, Fafryd przyzwyczajał się do swej stalowej laski, popijał wino z gąsiorka i oddawał się rozmyślaniom. Odkąd przyłączył się do Wlany, ciekawił go teatr. Szczególny charakter Domu Aktora jeszcze podsycał tę ciekawość, więc z radością przystępował do zagrania tej roli, w której sceną było samo życie. Ale choć plan Kocura wydawał się wyśmienity, pociągał za sobą pewne niedogodności. Postanowił podzielić się swymi rozterkami. - Słuchaj no, Kocurze. Nie wiem, czy to był dobry pomysł z tym owijaniem mieczy. Na nic się przydadzą, jeśli przyjdzie do bitki. - Można nimi grzmocić jak pałą - syknął przez zęby Kocur, zajęty zaciskaniem ostatniego supła. - Zostały nam jeszcze noże. Przesuń pas tak, żeby nóż znalazł się na plecach, tam przykryje go płaszcz. To samo zrobię z Kocim Pazurem. Żebracy nie noszą broni, przynajmniej otwarcie, a musimy odtwarzać nasze role z jak największą wiernością. Wywal ten gąsiorek, dość już wypiłeś! Ja łyknę sobie jeszcze ze dwa razy, żeby dojść do pełni formy. - I nie wiem, czy powinienem pchać się na jednej nodze między tylu zbójów. Mogę skakać dość prędko, nie przeczę, lecz biegam o wiele szybciej. Może się jeszcze zastanówmy, co? - Starczy chwila, żeby przeciąć sznurek - syknął Kocur z odrobiną gniewnego zniecierpliwienia. - Nie poświęcisz się dla dobra sztuki? - W porządku, niech będzie po twojemu. - Fafryd dopił wino i odrzucił gąsiorek. - Jesteś ciut za rumiany. - Kocur przyjrzał mu się krytycznym okiem. Umazał mu twarz szarą aktorską szminką, a potem ciemniejszą dorysował zmarszczki. - Ubranko też masz za czyste. - Wydłubał garść błota spomiędzy kocich łbów i rozsmarował je na płaszczu przyjaciela. Chciał jeszcze rozerwać materiał, ale był zbyt wytrzymały. Wzruszył ramionami i zatknął za pas lżejszy już worek. - Równie czyste jak twoje - zauważył Fafryd, a następnie kucnął na jednej nodze i zaczerpnął z ziemi nieco błocka. Po samym smrodzie poznał, że to łajno. Wyprostowawszy się resztką sił, wytarł rękę o opończę swego towarzysza i jego srebrną jedwabną bluzę. Kocur pokręcił nosem i zaklął. - Odtwarzamy role z jak największą wiernością - przypomniał mu Fafryd. - Śmierdzi, aż miło. Taka już żebracza natura. Ludzie dają im pieniądze, żeby się ich pozbyć. I ciekawe, kto w Domu Złoczyńców zechce nas przeszukiwać. Chodźmy, póki nam starcza zapału. - Chwyciwszy się ramienia kompana, ruszył szparko ku ulicy Taniej. Stawiał swój obandażowany miecz daleko przed sobą i skakał sprężyście. - Gdzie tak pędzisz, wariacie? - napomniał go cicho Kocur. Przebierał nogami z szybkością łyżwiarza i jak szalony walił o bruk kosturem. - Kaleka ma być niedołężny, inaczej ludzie mu nie współczują. Fafryd ze zrozumieniem kiwnął głową i zwolnił kroku. Z mroku znów się wynurzyło puste, posępne wejście do Domu Złoczyńców. Kocur przytknął do ust gąsiorek, aby wypić resztę, lecz po paru łykach zakrztusił się i prychnął winem. Fafryd wyrwał mu z rąk butlę i spił ostatnie krople. Rzucony przez ramię gąsiorek roztrzaskał się z hałasem. Jeden powłóczył nogami, drugi podskakiwał i tak wyszli na ulicę Tanią. Niemal od razu przystanęli, czekając, aż zbliży się do nich bogato ubrany jegomość w towarzystwie kobiety. Szaty niemłodego już i lekko otyłego mężczyzny nie raziły pretensjonalną wytwornością. Szedł z hardą miną: przypuszczalnie kupiec, który przekazał złodziejskiej gildii haracz lub zapłatę za usługi. Inaczej nie szedłby tędy o tej porze. Szaty niewiasty rwały oczy przepychem pozbawionym wulgarności, do tego była piękna i młoda, a wyglądała na jeszcze młodszą. Bez wątpienia wytworna kurtyzana. Mężczyzna odwrócił twarz i chciał szerokim łukiem ominąć parę odrażających nędzarzy, lecz dziewczyna przyciągnęła go do Kocura. Na jej twarzy odbiła się szczera troska. - Biedaczysko! Niewidomy! Tak mi przykro. Kochany, dajmy mu coś na osłodę. - Nie zadawaj się ze śmierdziuchami, Misro! - burknął. - Idziemy! - trzymając się za nos, ostatnie słowo właściwie wygęgał. Dziewczyna zbyła kupca milczeniem, wsunęła białą dłoń do jego gronostajowego trzosa, po czym wcisnęła Kocurowi do ręki monetę. Na koniec chwyciła go czule za skronie i pocałowała gorąco w usta, zanim mężczyzna odciągnął ją na bok. - Opiekuj się chłopcem, staruszku! - zawołała na odchodnym do Fafryda, gdy jej kompan zarzucał ją gderliwymi wymówkami, wśród których padło: perwersyjna suko! Kocur popatrzył na monetę w niemym otępieniu, a potem zagapił się tęsknie na swą dobrodziejkę. - Patrz, złoto - zwrócił się szeptem do Fafryda, wciąż otumaniony. - Złota moneta i serce pięknej kobiety. Może powinniśmy zrezygnować z tej szaleńczej wyprawy i zająć się na poważnie żebraniem? - Może jeszcze dawaniem dupy? - szorstko, burkliwie odparł Fafryd, najwyraźniej ukłuty tym, że nazwano go staruszkiem. - Naprzód, nie zwlekajmy! Pokonali dwa wytarte stopnie i znaleźli się w progu domu. Na uwagę zasługiwała niespotykana grubość murów. Przed sobą zobaczyli długi, prosty i wysoki korytarz, prowadzący do schodów. Świecił pustką, chociaż tu i tam zza uchylonych drzwi wlewało się światło, a na ścianach płonęły pochodnie. Zaledwie minęli próg, Kocur poczuł zimną stal na karku, a Fa-fryd ostre ukłucie w ramię. - Stać! - zakomenderowały jednocześnie dwa głosy. Mimo że byli podochoceni - i nieco przytruci - wzmacnianym winem, zachowali tyle przytomności umysłu, by stanąć w bezruchu i nader ostrożnie podnieść wzrok. Z głębokiej wnęki, której obecność tłumaczyła niskie sklepienie wejścia, spozierały na nich, trzymając miecze w sękatych dłoniach, dwa chude, wyjątkowo paskudne typy z kolorowymi chustami na czołach. - Wyście z tych, co łażą na żebry w południe, hę? - mruknął jeden z nich. - Gdzieście się szwendali tyle czasu? Obyście mieli jaką dobrą wymówkę! Mistrz nocnej zmiany zażywa wywczasu na ulicy Dziwkarskiej, więc zdacie sprawę Krowiaszowi. Święci bogowie, aleście się zaśmierdli! Umyjcie się wprzódy, bo inaczej Krowiasz wymoczy was w ukropie. No, jazda stąd! Kocur i Fafryd starali się jak mogli, żeby kuśtykanie i szuranie nogami nie budziło wątpliwości. - Dajcie spokój, chłopcy! - krzyknął za nimi jeden ze strażników. - Tutaj nie musicie udawać! - Praktyka czyni mistrza! - odkrzyknął Kocur drżącym głosem. Fafryd ostrzegawczo wpił mu palce w ramię. Dalej szli już swobodniejszym krokiem, choć podwiązana noga przeszkadzała Fafrydowi. - Tym żebrakom to dobrze - rzekł ów drugi strażnik do swego kamrata. - Dyscyplina pod psem, niskie wymagania. Beczko przenajświętsza! A myślałbyś, że nawet dziecko pozna w nich oszustów. - Oczywiście, że pozna, ale cóż z tego, skoro matula uroni łzę, a tatko da monetę, zamiast kopa w tyłek. Dorośli są jak ślepcy: jeśli nie zarobieni, to bujają w obłokach... No, chyba że uprawiają poważny zawód. Jak złodzieje, którzy widzą rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Opierając się pokusie przedyskutowania tych życiowych mądrości, zadowoleni z tego, że mistrz żebraczej gildii nie weźmie ich na spytki, Kocur i Fafryd poruszali się wolno, z szeroko otwartymi oczami. Kos, pan przeznaczenia, wiedzie mnie do Krowiasza najprostszą drogą, pomyślał Fafryd. Może jednak dziś w nocy przyjdzie rąbać głowy? Zewsząd dobiegały ich głosy, przeważnie opryskliwe, urwane zdania, a także inne dźwięki. Czasem mijali pomieszczenia, przy których chętnie by przystanęli, aby zaspokoić ciekawość, lecz ośmielali się najwyżej zwolnić kroku. Na szczęście otwarte na oścież drzwi zdradzały tajemnicę tego, co się działo w środku. A było na co popatrzeć. W jednej izbie szkolono chłopców zrywać mieszki i kroić kabzy. Chłystek podkradał się z tyłu do nauczyciela. Jeśli ten poczuł dotyk dłoni lub posłyszał szmer kroków - albo, co gorsza, brzęk fałszywej ołowianej monety - delikwent był bity. Inni sposobili się do pracy w grupie: jeden potrącał ofiarę, drugi obrabiał ją z tyłu i przekazywał zdobycz wspólnikom. W drugiej izbie, skąd wiało smrodem żelastwa i smaru, starsi adepci złodziejskiego rzemiosła wprawiali się w forsowaniu zamków. Część uczniów słuchała wykładu siwobrodego starca, który brudnymi paluchami rozbierał na części skomplikowany zamek. Innych sprawdzano pod względem zręczności, szybkości i umiejętności cichej pracy: za pomocą wąskich wsuwek dobierali się do zamków w drzwiach, które stały rzędem niczym parawan. Nauczyciel z zegarem piaskowym w ręku przyglądał im się wnikliwie. W trzeciej sali złodzieje stołowali się przy długich ławach. Zapach potraw nęcił nawet podpitego Kocura i Fafryda. Widać w gildii dobrze się działo. Za kolejnymi drzwiami, na miękko wyściełanej podłodze, ćwiczono rzuty, pady, odskoki, uniki, szarpnięcia, gwałtowne zwroty - wszystko, co pomagało w ucieczce i zmyleniu pogoni. Ćwiczenia wykonywali też mężczyźni w sile wieku. Ktoś pokrzykiwał głośno jak sierżant musztrujący żołnierzy. - Nie, nie i jeszcze raz nie! Nie wyrwałbyś się nawet cherlawej babie! Kazałem ci się pochylić, a nie bić czołem przed świętą matką-ziemią! A teraz... - Gryf używa smaru! - zawołał nauczyciel. - Proszę, co ja słyszę! Gryf, wystąp! - rozległo się ostre polecenie, gdy Fafryd i Kocur, nie bez żalu, stracili z oczu wnętrze sali; zdawali sobie sprawę, że mogliby się nauczyć paru sztuczek, przydatnych choćby w dzisiejszej wyprawie. - Uwaga, mówię do wszystkich! - zabrzmiało tak donośnie, że głos poniósł się zadziwiająco daleko korytarzem. - Smar jest dobry na noc, za dnia błyszczy tak, że widać go w całym Nehwonie. Pominąwszy to, złodzieja gubi pewność siebie. Przyzwyczaja się do smarowania i ufa, że nic mu się nie stanie, aż nagle, przy robocie, łapią go, bo zapomniał się nasmarować. Ponadto zapach może zdradzić matoła. Tutaj pracuje się z czystymi rękami, co najwyżej spoconymi, o czym uprzedzono was na samym początku. A teraz skłon, Gryf. Chwyć się za kostki! Prosto w kolanach! Z dala doleciał trzask bata i jęki bólu - odgłosy przytłumione, ponieważ Fafryd i Kocur drapali się już po schodach. Dryblas z niemałym wysiłkiem pokonywał stopnie, czepiając się krętej poręczy i wspierając na obandażowanym mieczu. Piętro byłoby wierną kopią parteru, tyle że tu panował przepych, a na dole - prostota. Wzdłuż całego korytarza zwieszały się z sufitu na przemian lampy i kunsztownie wykonane kadzielnice; jedne dostarczały mdłego światła, drugie - wonnego zapachu. Ściany były obłożone makatami, podłoga wysłana puszystym dywanem. Ale i w tym korytarzu panowała pustka, a na domiar niezmącona cisza. Wymieniwszy spojrzenia, fałszywi żebracy raźno ruszyli przed siebie. W pierwszej szeroko otwartej izbie, gdzie nie było żywego ducha, zobaczyli mnóstwo wieszaków z ubraniami - prostymi i wykwintnymi, czystymi i poplamionymi - jak również peruki na stojakach, brody na półkach, a przed zwierciadlaną ścianą kilka toaletek zasypanych kosmetykami. Jak nic przebieralnia. Kocur rozejrzał się uważnie na wszystkie strony, pilnie nasłuchując, po czym wbiegł do środka i z najbliższego stolika porwał dużą, zieloną butelkę. Wyciągnął korek i powąchał. Słodko-zgni-ły fetor gardenii zmagał się z wiercącym w nosie zapachem spirytusu. Nie wahał się dłużej i polał płaszcz swój i Fafryda tą wątpliwą wodą toaletową. - Panaceum na smrody - wyjaśnił z napuszoną miną medyka i zatkał butelkę. - Żeby nas Krowiasz nie maczał we wrzątku. Z drugiego końca korytarza ruszyły ku nim dwie postacie. Kocur schował butelkę pod płaszcz, przycisnął ją łokciem do ciała i podjął z Fafrydem swą wędrówkę. Nie byli tacy pijani, żeby zawracać i ściągnąć na siebie podejrzenia. Minęli jeszcze jedne, drugie i trzecie drzwi - wszystkie masywne i zamknięte na głucho. Dotarłszy do następnych, wyraźnie już widzieli zbliżających się ludzi, którzy kroczyli żwawym krokiem, ramię przy ramieniu, dużo szybciej niż ślepy i kuternoga. Mieli bogate ubrania, ale zbójeckie twarze. Przeszywali Kocura i Fafryda wzgardliwym, nieufnym spojrzeniem. Akurat w tej chwili, gdzieś pośrodku drogi między jedną i drugą parą, rozległ się czyjś głos. Ktoś wyrzucał z siebie słowa w obcym języku i jednostajnym tonem, jak to czynią kapłani w czasie swej posługi przy ołtarzu lub czarnoksiężnicy odprawiający czary. Wytwornie odziani złodzieje zwolnili kroku przy siódmych drzwiach i zerknęli do środka. Wtem jakby nogi wrosły im w ziemię. Wyciągali szyje i wytrzeszczali oczy. Twarze pokryły się bladością. Aż nagle, ni z tego, ni z owego, puścili się prędkim krokiem i minęli żebraków niczym szafę i krzesło. Tajemniczy głos nawet nie zadrżał. Piąte drzwi były zamknięte, ale szóste - otwarte. Kocur z policzkiem przyklejonym do futryny zajrzał do środka, zaraz jednak przekroczył śmiało próg i omiótł kąty zachwyconym wzrokiem. Zsunął na czoło czarną chustę, aby lepiej widzieć. Fafryd stanął obok niego. Rozległą komnatę, w której nie poruszała się żadna żywa istota, wypełniały nadzwyczaj ciekawe przedmioty. Na przeciwległej ścianie, od wysokości kolan aż po sufit, pięła się wielka mapa Lank-maru i najbliższych okolic. Naniesiono na nią chyba każdy budynek i zaułek, najnędzniejszą obórkę i najwęższy przesmyk między murami. W wielu miejscach znać było, że coś wymazano lub dorysowano; tu i ówdzie pojawiły się kolorowe symbole o niewiadomym znaczeniu. Posadzka była marmurowa, sufit lazurytowo niebieski. Na jednej z bocznych ścian wisiały w zamykanych na kłódkę obejmach wszelkiego rodzaju narzędzia włamywacza, od ogromnego łomu, który wyglądał jak przyrząd zdolny wyłamać świat z fundamentów, a przynajmniej wyważyć wrota skarbca w pałacu suwerena - aż po pręt tak wąski, że mógłby uchodzić za różdżkę królowej elfów... gdy w rzeczy-wistości służył do podbierania kosztowności z luksusowej, inkrustowanej kością słoniową toaletki w sypialni możnej damy. Przeciwległą ścianę zdobiły najrozmaitsze kapiące złotem i mieniące się od klejnotów precjoza, prawdopodobnie pamiątki wybrane ze względu na swą niepowtarzalność z łupów zdobytych podczas spektakularnych wypraw złodziejskich. I znów: od gęsto nabijanej rubinami kobiecej maski ze złotej blachy, uformowanej na wzór niewiasty o zapierającej dech w piersiach urodzie, aż po nóż o ostrej jak brzytwa klindze, wyłożonej trójkątnymi diamentami. Na stolikach stały przeważnie makiety najprzeróżniejszych budynków, opracowane z doskonałą wiernością oryginałom - łącznie z otworem wentylacyjnym pod rynną dachową, przyziemnym otworem ściekowym czy chropowatością ściany. Z niektórych makiet wycięto większe lub mniejsze fragmenty, aby pokazać rozkład pomieszczeń, komórek, sejfów, korytarzy, sekretnych przejść, przewodów kominowych - odwzorowanych zawsze z najwyższą dbałością o szczegóły. Środek komnaty zajmował okrągły, pusty stół z blatem w kratę z białych pól z kości słoniowej i czarnych z hebanu. Otaczało go siedem krzeseł z prostymi, wysokimi oparciami i tapicerowanymi siedzeniami. To stojące naprzeciwko mapy było wyższe i miało szersze poręcze; należało się jakiejś wielkiej figurze, zapewne samemu Krowiaszowi. Kocur jak zaczarowany postąpił dwa kroki naprzód, lecz wtedy lewa dłoń Fafryda zwarła się na jego ramieniu niczym pancerna rękawica od mingolskiej zbroi i osadziła go w miejscu. Z gniewnie ściągniętymi brwiami przybysz z północy zasłonił czarną chustą oczy Kocurowi, kciukiem dłoni zaciśniętej na lasce pokazał korytarz i ruszył we wskazanym kierunku, starając się skakać jak najostrożniej i najciszej. Kocur wzruszeniem ramion okazał swoje rozczarowanie. Zaledwie odwrócili się plecami do komnaty, ale jeszcze zanim oddalili się od drzwi, zza oparcia najwyższego krzesła wysunęła się gadzim ruchem głowa krótko ostrzyżonego mężczyzny z czarną, wypielęgnowaną bródką. Popatrzył na intruzów iskrzącym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu. Za głową wynurzyła się jak wąż długa, giętka ręka, na ustach spoczął palec - nakaz ciszy - a drugi kiwnął na czterech opryszków w ciemnym ubraniu, zaczajonych parami przy drzwiach, plecami do ściany. Każdy z nich w jednej ręce dzierżył krzywy nóż, w drugiej zaś - pałkę obciążoną ołowiem i obitą skórą. Kiedy Fafryd znajdował się w pół drogi do siódmych drzwi, zza których wciąż wydobywała się jednostajna, złowieszcza recytacja, wybiegł stamtąd na korytarz szczupły, blady jak płótno, śmiertelnie przerażony młodzieniec. Zaciskał na ustach chude dłonie, jakby z trudem powstrzymywał się od krzyku lub zwymiotowania. Spod pachy sterczał mu trzonek miotły, jakby porwał wiedźmie pojazd, aby wzbić się w powietrze. Przemknął obok Fafryda i Kocura; jego kroki głucho bębniły na dywanie, potem zadudniły na schodach i w końcu ucichły w dali. Fafryd przeniósł wzrok na Kocura, skrzywił się i wzruszył ramionami. Przykucnął na jednej nodze, aż kolano drugiej dotknęło ziemi, i dopiero wówczas zdecydował się wyjrzeć ostrożnie zza framugi. Po krótkiej chwili, nie zmieniając ułożenia ciała, gestem ręki przywołał Kocura, który powoli wystawił oko poza skraj ościeżnicy. Patrzyli w głąb komnaty nieco mniejszej niż ta z wielką mapą. U góry paliły się lampki, lecz nie żółtym światłem, jak powinny, ale niebieskawo-białym. Na ciemnej, marmurowej posadzce malowały się zawiłe, kolorowe esy-floresy. Na ścianach, wśród bogatego instrumentarium czarodzieja, wisiały tablice astrologiczne i antropomantyczne, regały zaś uginały się pod ciężarem porcelanowych słojów z zagadkowymi naklejkami, kamionkowych flaszek, szklanych kolb najdziwniejszych kształtów, czasem napełnionych barwną cieczą, a czasem czystych i wypucowanych do połysku. Pod ścianami, gdzie było najciemniej, walały się kupy śmieci i zniszczonych przedmiotów, jakby zmiecione spod nóg i potem zapomniane. Tu i ówdzie ział ciemny wylot szczurzej dziury. Pośrodku pomieszczenia stał długi stół o grubym blacie i wielu masywnych nogach, jasno oświetlony w porównaniu z cieniami w kątach. Kocur w wyobraźni ujrzał stonogę i potem szynkwas w "Srebrnym Węgorzu", bo i tu porysowana decha była w opłakanym stanie, cała w plamach po wylanych eliksirach, osmalona ogniem, kwasem lub jednym i drugim naraz. Na środku stołu pracował aparat destylacyjny. Osobliwie ciemnoniebieski płomyk lampki podgrzewał bulgoczącą, gęstą ciecz w wielkiej, kryształowej retorcie. Z wrzątku ulatywały ciemniejsze wyziewy, przepychały się przez wąską szyjkę i zabarwiały ścianki przezroczystej bańki - co dziwne - na jasnoczerwony kolor, by potem, już smoliście czarne, cienką rurką mogły się przedostać do większego od retorty okrągłego, kryształowego odbieralnika. Tam opary skręcały się jak nieskończone sploty wychudzonego węża. Z boku nad stołem pochylał się wysoki, przygarbiony mężczyzna w czarnym płaszczu i kapturze bardziej ocieniającym, niż przysłaniającym twarz, w której wyróżniały się usta wysunięte nad krótkim podbródkiem i długi, zadarty nos. Na chorobliwie bladym obliczu, jakby ulepionym z gliny, jeżyła się krótka, siwa broda, sięgająca wysoko na szerokie policzki. Pod cofniętym czołem i krzaczastymi brwiami siedziały oczy uważnie wpatrzone w pożółkły ze starości kawałek pergaminu, nieustannie zwijany i rozwijany w odpychających rączkach: maleńkich, wykoślawionych, z sękatymi kostkami, porośniętych z wierzchu siwą szczeciną. Źrenice wartko biegały z boku na bok, zajęte czytaniem tekstu, który mężczyzna na głos odczytywał, rzucając od czasu do czasu spojrzenie na alembik. Po drugiej stronie na stole usadowiło się czarne stworzenie o paciorkowatych ślepiach, popatrujące to na czarnoksiężnika, to na bulgoczący aparat. Kocur na jego widok cicho westchnął. Fafryd wpijał mu boleśnie palce w ramię. Pokraka pod wieloma względami przypominała szczura, z tym że miała wyższe czoło i bliżej siebie osadzone oczy niż jakikolwiek przedstawiciel szczurzego plemienia. Przednie łapy - które bezustannie się pocierały, jakby dla wyrażenia niezmiernej satysfakcji - miały chyba swój pierwowzór w powykrzywianych rączkach maga. Równocześnie, choć niezależnie od siebie Fafryd i Kocur uświadomili sobie, że to ten sam rynsztokowy dziwoląg, który dotrzymywał towarzystwa dwóm złodziejom klejnotów. Obaj dobrze pamiętali, co Iwrian mówiła o opiekunie wiedźmy, a Wlana - o tym, że Krowiasz mógł zatrudnić czarnoksiężnika. Szpetota czarodzieja o powykręcanych dłoniach, osobliwy stwór na stole, a między nimi poskręcane węże oparów, które rozpełzły się po szklanej aparaturze niczym zwój czarnej pępowiny - wszystko to wyglądało strasznie. Podobieństwa między dwiema istotami (pominąwszy rozmiary ciała) zapładniały umysł najokropniejszymi wyobrażeniami. Słowa zaklęcia padały teraz szybciej. Niebieskawo-białe płomyki strzeliły mocniejszym, syczącym ogniem, ciecz w retorcie zgęstniała na kształt lawy i głośniej bulgotała, a w odbieralniku czarne pasma oparów wiły się jak kłębowisko węży. Wyczuwało się wyraźnie czyjąś niewidzialną obecność, strach przed nieznanym potęgował się do granic wytrzymałości. Fafryd i Kocur z trudem powstrzymywali od krzyku otwarte szeroko usta, sapali jedynie z trwogi. Mieli nieprzyjemne wrażenie, że łoskot ich serc rozlega się w promieniu wielu sążni. Recytacja zabrzmiała z ognistą namiętnością i raptownie ucichła, jakby muzyk z całej siły walnął w bęben i stłumił grzmot, kładąc płasko rękę na napiętej skórze. Zabłysło, huknęło, po retorcie rozbiegły się liczne zarysowania. Powierzchnia kryształu powlekła się matową bielą, lecz naczynie ani się nie rozprysło, ani nie przeciekało. Czapa uniosła się nad retortą, na chwilę tak wisiała i opadła. W odbieralniku wyodrębniły się dwie czarne pętle i zaciągnęły w grube, zwarte węzły. Czarodziej uśmiechnął się radośnie, szybkim ruchem zwinął trzeszczący pergamin i przeniósł wzrok z alembiku na ducha pod-dańczego, który dziko piszczał i podskakiwał z wielkiej uciechy. - Milczeć, Sliwikin! Pora działać! Pędź, gnaj, sił nie żałuj! - rozkazał czarodziej łamaną lankmarszczyzną. Mówił wszakże tak prędko i tak piskliwym dyszkantem, że Fafryd i Kocur z trudem go rozumieli. Przynajmniej zdali sobie sprawę ze swojej wielkiej pomyłki w kwestii Śliwikina. W chwili zagrożenia gruby złodziej nie krzyczał do swego towarzysza, ale do poddańczej bestii, żeby im przyszła na pomoc. - Tak, panie - pisnął Sliwikin równie niewyraźnie, co zmusiło Kocura do zrewidowania opinii na temat gadających zwierząt. Stwór dodał cieniutkim, służalczym głosem: - Zawsze do usług, Hrystomilo. Tak poznali imię czarnoksiężnika. - A więc do roboty! - warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Zwołaj na ucztę liczną kompanię biesiadników. Ciała mają być ogołocone do kości, żeby znikł wszelki ślad po uduszeniu. I pamiętaj o łupach! W drogę, spisz się dobrze! Sliwikin przyjmował polecenia gwałtownym podrzutem głowy, kojarzącym się nieodparcie z niedawnymi podskokami. - Dopilnuję wszystkiego! - pisnął i, niczym szara błyskawica, długim susem zeskoczył na ziemię i przepadł w głębinach szczurzej dziury. Hrystomilo zatarł swe ohydne dłonie, całkiem jak wcześniej zacierał łapy Sliwikin, i parsknął chichotem. - Odzyskałem czarami, co stracił Slewiasz! Fafryd i Kocur wycofali się na korytarz - po części dlatego, że czarodziej nie musiał już zwracać ciągłej uwagi ani na zaklęcie, ani na alembik, ani też na ducha poddańczego, więc lada chwila mógł wypatrzyć natrętów. Poza tym męczyły ich wydarzenia w komnacie. Szczerą, choć próżną litością przejmowała ich nieszczęsna dola Slewiasza, kimkolwiek był, i innych ofiar śmiertelnych zaklęć czarodzieja i jego szczurzych wspólników - nieznajomych osób, które pożegnały się z życiem i wnet miały zostać ogryzione do kości. Fafryd wyszarpnął Kocurowi zieloną flaszkę. Mimo że słod-ko-zgniły zapach przyprawiał o mdłości, pociągnął tęgi łyk, aż zapiekło go w gardle. Kocur wolał nie kosztować tego wątpliwego specjału; zadowolił się spirytusowymi oparami, które chwytał nosem w czasie wyczynu Fafryda. Naraz zauważył za plecami swego przyjaciela, przy drzwiach do komnaty z mapą, strojnie odzianego mężczyznę z wysadzaną klejnotami pochwą na nóż o złotej rękojeści. Na jego twarzy, wokół głęboko wpadniętych oczu, zaznaczały się przedwczesne zmarszczki, wynikające z przepracowania, nadmiaru odpowiedzialności i obowiązków przywódcy. Zarówno włosy, jak i brodę miał szykownie przystrzyżone. Uśmiechnął się i kiwnął na nich ręką. Fafryd i Kocur posłuchali wezwania. Osiłek oddał przyjacielowi butelkę. Kocur zatkał ją z ledwie skrywanym rozdrażnieniem i wsunął pod pachę. Dobrze wiedzieli, że mają przed sobą Krowiasza, wielkiego mistrza złodziejskiej gildii. Fafryd tuptał chwiejnie na jednej nodze, czkając raz za razem i dziwował się, czemu dziś Kos czy może inni bogowie losu prowadzą go do celu jak po nitce. Kocur, czuj-niejszy i bardziej podejrzliwy, przypomniał sobie, że schowani nad nadprożem strażnicy skierowali ich do Krowiasza, a zatem cała ta sytuacja, choć nie rozwijała się zgodnie z jego mętnie nakreślonym planem, nie prowadziła ich jeszcze na manowce zguby. Jednakże nic - ani jego czujność, ani wrodzony instynkt Fafryda - nie uchroniło ich przed zasadzką w bogatej komnacie. Zaraz za progiem złapało ich za ręce po dwóch zbirów z groźnie uniesionymi pałkami i nożami zatkniętymi za pasem. Zdecydowali, że najmądrzej będzie nie stawiać oporu. Przynajmniej w tym jednym przypadku potwierdziły się ich przechwałki o nadzwyczajnej ostrożności pijanych ludzi. - Mamy ich, wielki mistrzu! - mruknął jeden z łotrów. Krowiasz odwrócił krzesło z wysokim oparciem, usiadł i wbił w nich chłodne, przenikliwe spojrzenie. - Cóż to przygnało dwóch schlanych śmierdzieli z żebraczej gildii do apartamentów, gdzie przebywać wolno wyłącznie wybranym? - zapytał spokojnie. Kocurowi ulżyło, choć czuł na czole krople potu. Jego pomysłowe przebrania zdawały egzamin. Zwiodły nawet samego naczelnika, który przecież w lot zauważył, że Fafrydowi dymi się z czupryny. Wracając do swej roli ślepca, powiedział drżącym głosem: - Strażnicy przy wejściu od ulicy Taniej kazali nam stawić się przed tobą osobiście, szanowny Krowiaszu, albowiem nasz mistrz nocnej zmiany wybrał się na wycieczkę do lupanaru. Spójrz, jak nam się dziś poszczęściło! - Nie zwracając uwagi na palce zaciśnięte na jego ramieniu, pogmerał w trzosie, skąd wydobył złotą monetę, datek od miłosiernej kurtyzany, i uniósł ją w drżącej dłoni. - Dość tego cyrku! - warknął Krowiasz. - Ode mnie nic nie wydębisz! I zdejmij z oczu tę szmatę! Kocur usłuchał rozkazu i, mimo ograniczonej swobody ruchów, stanął na baczność. Budziły się w nim coraz to nowe obawy, przez co trudno mu było silić się na uśmiech. Bał się, że nie idzie mu jednak tak dobrze, jak to sobie wyobrażał. Krowiasz pochylił się w krześle i spytał ze zwodniczą uprzejmością: - Czemu zaglądaliście do komnaty, gdzie nie macie wstępu? Nawet jeśli rzeczywiście wysłano was do mnie... co byłoby poważnym naruszeniem przepisów. Jeśli to prawda, durny strażnik zostanie przykładnie ukarany. - Zobaczyliśmy, jak dzielni złodzieje uciekają w popłochu - odparł chytrze Kocur. - Bojąc się, że gildii grozi niebezpieczeństwo, postanowiłem z przyjacielem zbadać sytuację i w razie czego pokrzyżować draniom szyki. - To, cośmy tam zobaczyli i usłyszeli, wielce nas zdumiało, możny panie - dorzucił Fafryd bez zająknięcia. - A ciebie kto o zdanie pyta, ochlapusie!? Milcz, kiedy inni mówią! - zdenerwował się Krowiasz i zwrócił do Kocura: - Cwany jesteś, to widać. I obrotny w gębie, jak na oberwańca. Kocur postanowił dodać do błazeńskiej uległości odrobinę zuchwalstwa. - Masz rację, panie - rzekł rezolutnie. - Opracowałem wspaniały plan, który pozwoli tobie i gildii zgromadzić więcej bogactwa w trzy miesiące, niż uciułali twoi poprzednicy w ciągu trzech tysiącleci! Krowiaszowi krew nabiegła do twarzy. Przywołał chłopca, który odsunął kotarę w progu alkowy i klęknął przed swoim panem. Młodzik miał ciemną skórę Kleszyty, a na ciele tylko czarną biodrową przepaskę. - Sprowadź tu najpierw czarodzieja, a potem złodziei Slewiasza i Fizyfa! - rozkazał mu Krowiasz. Ciemnoskóry młodzieniec wybiegł na korytarz. Wtenczas dopiero naczelnik gildii, którego twarz odzyskała pierwotną bladość, rozsiadł się wygodnie w krześle, położył swe mocarne ręce na miękkich poręczach i z uśmiechem rzekł do Ko-cura: - Mów, co masz od powiedzenia. Podziel się z nami swoim wspaniałym planem. Usiłując nie zaprzątać sobie głowy tym zaskakującym faktem, że Slewiasz jest zwykłym złodziejem, bynajmniej nie uśmierconym magią czarodzieja, ale żywym i na domiar pod ręką (po co Krowiasz go wzywa?), Kocur potrząsnął głową, wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku i rzekł: - Dworuj ze mnie do woli, wielki mistrzu, ale wierz mi, że już za chwilę z wypiekami na twarzy będziesz chłonąć każde moje słowo. Piorun uderza wszędzie i tak samo zamysł sprytnego człowieka, a wam tutaj, w Lankmarze, choćbyście mieli się za najlepszych, starcza ślepota nie pozwala dojrzeć rzeczy dla cudzoziemca zupełnie oczywistych. Oto mój wspaniały plan w skrócie: złodziejska gildia pod twoim niezłomnym przywództwem przejmie najwyższą władzę w Lankmarze, potem nad okolicznymi ziemiami, potem nad całym Nehwonem, a potem... kto wie, jakie niepojęte królestwa przejdą pod twoje panowanie. Co do jednego Kocur się nie pomylił: Krowiasz już się nie uśmiechał. Pochylony w krześle, znów się czerwienił, ale czy to z ciekawości, czy z gniewu, trudno było na razie wyrokować. A Kocur ciągnął dalej: - Przez wieki gildia posiadała dość środków i mądrości, by na dziesięć zamachów stanu w dziewięciu być górą. A dziś co? Jedno źdźbło zwycięstwa na cały stóg klęski. Złodzieje rządzą światem i tak być powinno, takie są prawa natury. Nawet nie trzeba mordować starego Owartamortesa, zwykłego suwerena, lepiej mieć go w garści i rządzić poprzez niego. Wszak zasadziłeś swoich szpiegów na wszystkich dworach i w każdym zamożnym domu. Twej pozycji mógłby pozazdrościć sam król królów. Jeśli zechcesz użyć siły, proszę bardzo, na twój zew stawi się bractwo zabójców, zawsze gotowe do działania, zawsze pod bronią. Furażu też ci nie braknie, wszak masz batalion żebraków. Pospólstwo wie, dostojny Krowia-szu, że całym Nehwonem rządzi złodziej, ba, całym wszechświatem, co ja mówię, i przybytkiem bogów na wysokościach! Mało tego, pospólstwo godzi się na to, choć z trudem znosi obłudę dzisiejszych czasów, to ciągłe udawanie, że jest dobrze. Wskaż im cel, dostojny Krowiaszu! Wyjdź z ukrycia, tupnij nogą, niech złodzieje rządzą nie tylko w praktyce, ale i z mocy prawa! Kocur przemawiał z takim zapamiętaniem, że w pewnej chwili uwierzył własnym słowom, mimo pewnych rozbieżności. Czwórka łotrów gapiła się nań w zdumieniu, a nawet z niejaką bojaźnią. Nie trzymali już tak mocno ani jego, ani Fafryda. Krowiasz tymczasem wyprostował się w swym przepaścistym krześle, uśmiechnął się lodowato i rzekł grobowym głosem: - W naszej gildii opilstwo nie rozgrzesza z wygłupów, lecz podlega najsurowszej karze. Wiem jednak, że w bractwach żebraczych nie obowiązuje należyty rygor. Coś ci łaskawie wyjaśnię, niewydarzony marzycielu. Otóż my, złodzieje, dobrze wiemy, że już teraz z ukrycia rządzimy Lankmarem, Nehwonem, właściwie całym życiem, bo czymże jest życie, jeśli nie pogonią za zdobyczami? Co się stanie, jeśli wyjdziemy na scenę? Musielibyśmy nie tylko wziąć na siebie tysiąc męczących prac, które dziś inni wykonują za nas, ale też pozbyć się jednej z najistotniejszych rzeczy w życiu: złudzeń. Czy cukiernik oprowadza cię po swej zabrudzonej kuchni? Czy dziwka na oczach klienta tuszuje swoje zmarszczki albo podnosi cycki zmyślnymi tasiemkami? Czy czarodziej wywróci przed tobą kieszenie? Przyroda woli działać cicho, w tajemnicy. Przykładem jest niewidoczne męskie nasienie, ukąszenie pająka, niedostrzegalne zarodki szaleństwa i śmierci, skały zrodzone w niezgłębionych trzewiach ziemi, gwiazdy sunące po niebie w milczeniu. Staramy się żyć w harmonii z przyrodą. - To się nazywa, panie, poetycka wyobraźnia - rzekł Fafryd ze złośliwą drwiną, ponieważ, zachwycony wielkim planem Kocura, krzywym okiem patrzył, jak Krowiasz obraża jego nowego przyjaciela, nie poświęcając mu dostatecznej uwagi. - W spokojnych czasach takie królowanie mogłoby wystarczyć, ale... - tu teatralnie zawiesił głos -...co będzie, jeśli złodziejskiej gildii zagrozi wróg zdecydowany zgładzić ją raz na zawsze? Jeśli pojawią się spiskowcy, którzy zechcą ją zetrzeć z powierzchni ziemi? - - Co tam bełkoczesz, pijaczyno? - Krowiasz usiadł prosto w krześle, zdenerwowany. - Jacy spiskowcy? - Działają w ścisłej tajemnicy - odpowiedział Fafryd z uśmiechem. Z zadowoleniem odpłacał temu dumnemu człowiekowi pięknym za nadobne, myśląc sobie, że dobrze będzie, jeżeli herszt zbójów odrobinę się spoci, nim jego głowa zostanie odcięta i zaniesiona Wlanie. - Nie znam szczegółów, lecz słyszałem, że wodzowie złodziei będą padać jak muchy, a twoja głowa ma spaść jako pierwsza. Fafryd uśmiechnął się kpiąco i skrzyżował ramiona, na co pozwolili mu jego wciąż pobłażliwi strażnicy. Miecz ukryty w bandażach, wiszący wzdłuż ciała, trzymał jak gdyby od niechcenia. Wtem spochmurniał, gdy ostry ból przeszył zdrętwiałą, podwiniętą nogę, o której już prawie zapomniał. Krowiasz uniósł się w krześle ze wzniesioną pięścią, jakby chciał rzucić jakiś straszliwy rozkaz, przypuszczalnie skazać Fa-fryda na tortury. Dlatego Kocur prędko wtrącił swoje: - Siedmiu Bezimiennych, tak się nazywają ich przywódcy. Nikt spoza grona ich bezpośrednich podwładnych nie wie, kim naprawdę są, choć idą słuchy, że to dezerterzy z szeregów złodziejskiej gildii. Każdy z nich reprezentuje swoje miasto: Ol Hrusp, Kwarch Nar, Iltmar, Horboryksen, Tisilinilit, Kiraj, a jeden jest nawet z Lankmaru. Ponoć są opłacani przez kupców ze Wschodu, kapłanów z Wan, czarowników ze stepów i połowę mingolskiej starszyzny. Pieniądze płyną z legendarnego Kuarmalu, od siepaczy Aarty z Sarchenmaru i, jakby tego było mało, od samego króla królów. Pomimo wzgardliwych, a później gniewnych uwag Krowiasza, opryszkowie trzymający Kocura słuchali słów więźnia z ciekawością i szacunkiem, zostawiając mu pewną swobodę ruchów. Z przejęciem chłonęli jego obrazowo przedstawione, pełne dramaturgii nowiny, podczas gdy oschłe, górnolotne wywody Krowiasza puszczali mimo uszu. Do komnaty wszedł Hrystomilo. Poruszał się tak, jakby płynął, przy czym jego czarne szaty, choć musiał stawiać drobniutkie kroczki, nawet się nie kołysały nad marmurową posadzką. Jego nadejście dało piorunujący skutek. Wszyscy popatrzyli na niego ze wstrzymanym oddechem. Kocur i Fafryd poczuli, że twarde łapska rzezimieszków z lekka drżą. Nawet na surowym i nieprzeniknionym obliczu Krowiasza odbiło się wewnętrzne napięcie, jakby miał się na baczności przed czarownikiem. Z pewnością Hrystomilo nie cieszył się sympatią, ale wzbudzał strach u swego pracodawcy i wszystkich, którzy korzystali z jego usług. Nie zwracając uwagi na wrażenie wywołane swoim przybyciem, czarownik wykrzywił wąskie usta w bladym uśmiechu, zatrzymał się przy krześle Krowiasza i pochylił swą ocienioną kapturem, szczurzą głowę w ledwie dostrzegalnym ukłonie. Krowiasz gestem ręki nakazał Kocurowi milczenie. Zwilżył językiem wargi i spytał ostro, choć z wyczuwalną niepewnością: - Znasz tych dwóch? Hrystomilo stanowczo kiwnął głową. - Przed chwilą popatrywali na mnie z ukrycia, kiedy zajmowałem się rzeczą, którą wcześniej omówiliśmy. Z miejsca bym ich przepędził i doniósł ci o szpiegach, lecz bałem się przerwać zaklęcie i stracić panowanie nad tym, co się dzieje w alembiku. Jeden pochodzi z północy, drugi ma rysy mieszkańców południa, zwłaszcza tych z okolic Towilisu. Obaj są młodsi, niż na to wyglądają. Płatne bandziory, rzekłbym. Tacy, których czasem podnajmują bracia zabójcy, kiedy dostaną naraz kilka dużych zleceń na ochronę. Oczywiście, strój żebraczy jest tylko ich marnym przebraniem. Fafryd i Kocur przekonywali, że wszystko to lipna zgadywanka: pierwszy ziewał, drugi z politowaniem kręcił głową. - Tyle mogę powiedzieć bez czytania w ich myślach - podsumował Hrystomilo. - Mam pójść po świece i lusterka? - Może później. - Krowiasz obrócił się do Kocura i pogroził mu palcem. - Skąd wiecie o tym wszystkim, coście tu wcześniej bajdurzyli? O Siedmiu Bezimiennych i całym tym spisku? Odpowiadaj prosto i do rzeczy, bez krasomówczych popisów! Kocurowi nie zbywało na tupecie: - Na ulicy Rajfurów mieszka od niedawna pewna kurtyzana imieniem Tiaraja. Jest wysoka i piękna, lecz ma wielki garb, który, o dziwo, przysparza jej klientów. Tiaraja mnie kocha, bo moja ślepota idzie w parze z jej ułomnością, a może po prostu lituje się nad moim kalectwem (święcie w nie wierzy). Niewykluczone, że połączenie kalectwa i młodości doprowadza ją do zmysłowej rozkoszy, podobnie jak to się ma z jej klientami. Otóż jeden z jej wielbicieli, bawiący tu ostatnio kupiec z Kleg Naru (Murf mu na imię), zachwycił się moim sprytem, siłą, umiejętnością dochowania tajemnicy i przebójowością, które to cechy znalazł również u mego przyjacielą. Murf delikatnie nas wybadał, a wreszcie zapytał, czy nie pałamy nienawiścią do złodziejskiej gildii za to, że trzyma w garści żebraków. Czując, że nadarza się okazja przysłużenia się gildii, przytakiwaliśmy ochoczo. Tydzień temu zwerbował nas do trzyosobowej komórki w najdalszym odgałęzieniu siatki konspiracyjnej. - Postanowiłeś więc działać na własną rękę, co? - spytał Krowiasz mrożącym krew w żyłach tonem. Siedział wyprostowany, z rękami zaciśniętymi na poręczach krzesła. - Ależ skąd! - żachnął się Kocur. - Cokolwiek się stało, donosiliśmy o tym mistrzowi dziennej zmiany, za co nas chwalił i zachęcał do dalszego szpiegowania. Prosił, żebyśmy przynosili mu najdrobniejsze wiadomości, nawet niesprawdzone pogłoski o tajnym sprzysiężeniu Siedmiu Bezimiennych. - A przede mną słowa nie pisnął! - warknął Krowiasz. - Jeśli to prawda, Bannet głową zapłaci! Ale przecież ty kłamiesz, przyznaj się! Kiedy Kocur, patrząc na niego z urazą, miał już elokwentnie bronić się przed tym posądzeniem, korytarzem przeszedł tęgawy jegomość, podpierając się pozłacaną laską. Sunął cicho jak zjawa, lecz Krowiasz zaraz go przyuważył. - Mistrzu nocnej zmiany! - zawołał ostro. Utykający mężczyzna zatrzymał się, zawrócił i z dostojną miną przykuśtykał do komnaty. Krowiasz wskazał palcem Kocura i Fafryda. - Znasz tych obszarpańców, Flim? Mistrz nocnej zmiany żebraków niespiesznie przyjrzał się jednemu i drugiemu. W końcu pokręcił głową, którą osłaniał turban szyty złotem. - Pierwszy raz ich widzę. Kim są? Kapusiami? - Ależ my się z nim nie spotykaliśmy - wymyślił rozpaczliwie Kocur na swoją obronę. Czuł, że traci grunt pod nogami. - Utrzymywaliśmy łączność jedynie z Bannetem. - Banneta zmogła gorączka błotna, od dziesięciu dni nie wstaje z łoża - rzekł spokojnie Flim. - W tym czasie ja go zastępuję. Wtem do komnaty wpadli Slewiasz i Fizyf. Ów pierwszy miał przy ustach siną opuchliznę, a drugi - głowę zabandażowaną nad rozbieganymi oczami. On właśnie zakrzyknął: - To od nich dostaliśmy łupnia! Odebrali nam klejnoty złotnika i wyrżnęli ochronę. Kocur uniósł łokieć. Zielona butelka wypadła spod pachy i roztrzaskała się z hukiem na twardej marmurowej posadzce. W komnacie szybko rozszedł się nieznośny zapach gardenii, lecz o wiele szybciej Kocur strząsnął z siebie ręce trzymających go nieuważnie strażników i rzucił się na Krowiasza, młócąc powietrze zakamuflowanym mieczem. Gdyby zdołał obezwładnić króla złodziei i przyłożyć mu do gardła Koci Pazur, mógłby się targować o życie. Rzecz jasna, jeżeli łotry nie życzą sobie śmierci swego pana, co nie byłoby aż takie dziwne. Swą drogocenną laską Flim w okamgnieniu podciął nogi Ko-curowi, który fikając koziołka, starał się zmienić swój bezładny lot w rozmyślną figurę akrobatyczną. Fafryd tymczasem potężnie odepchnął zbója trzymającego go za lewą rękę, drugiego zaś zdzielił pod brodę Szarą Rózgą. Odzyskawszy równowagę, szarpnął się z całej siły i na jednej nodze skoczył pod ścianę obwieszoną trofeami. Slewiasz znajdował się naprzeciwko niego, przy narzędziach złodziejskiego fachu, gdzie z ogromnym wysiłkiem wyszarpnął z obejmy wielki łom. Zerwawszy się na równe nogi po karkołomnym lądowaniu przed krzesłem Krowiasza, Kocur nie zobaczył już na nim naczelnika gildii. Król złodziei stał pochylony za oparciem, ze złotym sztyletem w garści i żądzą mordu w zimnych oczach. Kocur obrócił się na pięcie. Strażnicy Fafryda leżeli na ziemi - jeden nieprzytomny, drugi jeszcze nie zdążył się pozbierać. Natomiast osiłek z północy, zwrócony tyłem do ściany zapełnionej kosztownościami, groził przeciwnikom owiniętym mieczyskiem i długim nożem wydobytym spod płaszcza. Na ten widok Kocur obnażył Koci Pazur i zawołał gromko, jakby wznosił okrzyk wojenny: - Nie zbliżać się! On oszalał! Poderżnę mu ścięgna zdrowej nogi! Przedarłszy się przez strażników, którzy chyba wciąż czuli przed nim respekt, z błyskiem żelaza runął na Fafryda. Miał nadzieję, że wielkolud - rozgrzany walką, winem i zabójczą nalewką z gardenii - pozna go i zrozumie podstęp. Szara Rózga śmignęła wysoko nad jego głową. Nowy przyjaciel Kocura nie tylko w lot pojął, o co chodzi, ale i świetnie odgrywał swoją rolę... chyba że - oby nie! - chybił celu przypadkiem. Kocur pochylił się i rozciął więzy krępujące nogę Fafryda. Szara Rózga, podobnie jak długi nóż Fafryda, nie dobrała mu się jeszcze do skóry. Skoczył na równe nogi, pobiegł do wyjścia i rzucił przez ramię: - Uciekamy! Hrystomilo trzymał się na uboczu, skąd spokojnie śledził przebieg zdarzeń. Fizyf czmychnął do kąta. Krowiasz nie ruszał się zza krzesła, tylko krzyczał: - Łapcie ich! Zastąpcie im drogę! Trzej strażnicy odzyskali już przytomność umysłu i ruszyli wspólnie na Kocura, ten jednak machnął im parokroć sztyletem przed oczami, czym ostudził ich zapał. Wykorzystując niepewność przeciwników, przemknął między nimi - ale tylko dlatego, że w porę odbił pionowym cięciem Skalpela pozłacaną laskę Flima, który po raz drugi chciał go powstrzymać tym sposobem. Wszystko to działo się na tyle długo, że Slewiasz zdążył podbiec z ciężkim łomem do zbiega i potężnie się nań zamachnąć. Łom przebył ledwie początek swej drogi, a już znad ramienia Kocura wyskoczył zabandażowany miecz, trzymany w bardzo długiej ręce. Ugodzony wysoko w pierś, Slewiasz zatoczył się do tyłu, a jego groźne narzędzie nie trafiło w cel. Zaraz potem Kocur znalazł się na korytarzu. Obok niego pojawił się Fafryd, który chyba z jakimś przedziwnym zamiłowaniem ciągle skakał na jednej nodze. Kocur wskazał schody. Fafryd skinął głową, lecz jeszcze chwilę zaczekał: sięgnął ręką do ściany, zdarł z niej kilkanaście łokci gobelinu i przeciągnął tkaninę w poprzek korytarza, aby utrudnić sprawę złodziejom. Kocur pierwszy dotarł do schodów i krok przed Fafrydem zaczął się wspinać na następne piętro. Goniły ich okrzyki, niektóre jakby zduszone. - Czemu wciąż skaczesz? - zdenerwował się Kocur. - Przecież masz już dwie nogi! - Cóż z tego, skoro jedna ciągle jest zdrętwiała! - poskarżył się Fafryd. - Oho! Właśnie odzyskuję czucie. Wtem, akurat gdy chowali się za zakrętem schodów, rzucony nóż przeleciał między nimi i hałaśliwie wbił się w ścianę, aż tynk się posypał. Jeszcze dwa opustoszałe korytarze, jeszcze dwie spirale schodów i oto wbiegli na najwyższy podest, gdzie do czarnego, prostokątnego otworu w dachu pięła się mocna drabina. Napotkali tam łotrzyka z głową owiniętą kolorową chustą (prawdopodobnie znakiem rozpoznawczym strażników). Złodziej postraszył Kocura obnażonym mieczem, ale gdy się zorientował, że ma do czynienia z dwoma przeciwnikami, szarżującymi na niego z wielkim animuszem, uzbrojonymi w błyszczące noże i coś na kształt drągów czy pałek, dał drapaka w głąb ostatniego pustego korytarza. Kocur i następujący mu na pięty Fafryd chyżo wdrapali się do otwartego włazu i bez wahania wygramolili na dach, pod usiane gwiazdami niebo. Kocur znalazł się przy nie zabezpieczonym brzegu dachu, dość pochyłego, żeby napędzić strachu początkującemu dachołazowi. Stary wyga czuł się tutaj jak u siebie w domu. Na długiej kalenicy siedział następny zbir w chuście na głowie, lecz ten dla odmiany trzymał w ręku latarenkę. Chyba porozumiewał się z kimś umówionymi znakami, bo na przemian przysłaniał i odsłaniał szybkę lampki, pod którą mrugał zielony płomyk. W oddali odpowiadało wątłe czerwone światełko - gdzieś na północy, może przy falochronie albo w bocianim gnieździe statku zakotwiczonego na morzu. Czyżby przemytnicy? Na widok Kocura łotr w okamgnieniu dobył miecza, zakoły-sał latarnią i zbliżył się groźnie. Kocur uważnie śledził jego ruchy: lampa w rozgrzanej osłonie, z ukrytym wewnątrz płomieniem i zapasem oliwy, była w ręku przeciwnika podstępną bronią. Szczęściem przez właz przecisnął się wreszcie Fafryd i stanął na równych nogach, co widząc, łotr wycofał się pomału w stronę północnej krawędzi dachu. Kocurowi przemknęło przez myśl, że może tam być drugi właz. Usłyszał nagły zgrzyt i obrócił się, lecz to tylko Fafryd przezornie wciągał drabinę. Ledwie się z tym uporał, gdy z dołu śmignął nóż i przeleciał mu koło ucha. Kocur podążył wzrokiem za błyskiem stali, pełen podziwu dla wprawy, jakiej wymagał w miarę celny rzut, wykonany pionowo w górę. Nóż spadł nieopodal i zsunął się z klekotem po dachówkach. Kocur hycnął jak zając na drugą stronę kalenicy i był już w połowie drogi do krawędzi dachu, kiedy usłyszał nikły brzęk żelaza na kocich łbach zaułka Morderców. Fafryd ruszył za nim z większą ostrożnością: po części dlatego, że nie miał doświadczenia w wędrówkach po dachu, a częściowo z powodu niesprawnej nogi, którą musiał oszczędzać. Jakby tego jeszcze było mało, dźwigał na ramieniu ciężką drabinę. - Nic nam po niej! - zawołał Kocur. Fafryd z ulgą i bez namysłu cisnął ją poza okap. Zanim roztrzaskała się o bruk, Kocur sprężystym susem pokonał przesmyk szerokości sążnia i wylądował na sąsiednim dachu - położonym nieco niżej i łagodniej nachylonym. Obok niego spadł Fafryd. Kocur truchcikiem lawirował w okopconym gąszczu kominów, nasad kominowych, łopatkowych wywietrzników ustawionych zawsze pod wiatr, zbiorników na deszczówkę, włazów, gołębników i pułapek na gołębie. Minął tak pięć dachów; aż do czwartego każdy następny był niższy i tylko piąty wznosił się wyżej o jakieś pół sążnia. Rozstępy między kamienicami, szerokości najwyżej dwóch sążni, były łatwe do przeskoczenia i nie wymagały budowania pomostu z drabiny. Tylko jeden budynek miał bardziej spadzisty dach niż Dom Złoczyńców. W ten oto sposób dotarli do ulicy Wolnomyślicieli - w miejscu, gdzie przebiegała nad nią galeria podobna do tej, która wyróżniała siedzibę spółki Rokermasza i Slarga. Kiedy zgarbieni pomykali tym mostem, coś przeleciało obok nich z szumem i trzasnęło opodal. Zeskakując z dachu galerii, posłyszeli nad głowami świst trzech pocisków, z których jeden odbił się od komina i przyturlał im się pod nogi. Kocur podniósł go, sądząc, że bierze w rękę kamień, lecz jakież było jego zdumienie, gdy zobaczył ciężką ołowianą kulkę o średnicy pół palca. Wskazał kciukiem przez ramię. - Dranie z procami już wyleźli na dachy. Podrażniliśmy rój szerszeni. Wypuścili się teraz na południowy-wschód, następnym lasem czarnych kominów, w stronę miejsca nad ulicą Tanią, gdzie górne piętra przeciwległych kamienic przysuwały się do siebie tak blisko, że przeskoczenie odstępu nie sprawiało trudności. W trakcie tej dachowej galopady natarło na nich z naprzeciwka czoło tak gęstego smogu, że co chwila kichali i krztusili się kaszlem. W czasie około sześćdziesięciu uderzeń serca Kocur poruszał się po omacku, ślimaczym chodem, z Fafrydem uczepionym jego ramienia. Tuż przed ulicą zupełnie niespodziewanie wynurzyli się z mroku i znowu zobaczyli gwiazdy. Za nimi czarny wał smogu toczył się na północ. - Do licha ciężkiego! Cóż to było? - zapytał Fafryd. Kocur zbył jego pytanie wzruszeniem ramion. Krążący w górze lelek widział teraz ogromną obręcz czarnego smogu, której środek wypadał tuż obok "Srebrnego Węgorza". Obręcz puchła i puchła, jej obwód wydłużał się i sięgał coraz dalej. Przyjaciele zeszli na ziemię po wschodniej stronie ulicy Taniej. Znów znaleźli się w zaułku Zarazy, na tyłach wąskiej kamieniczki krawca o przezwisku Zręczny Paluszek. Wreszcie mogli wytchnąć. Popatrzyli na siebie, na omotane szmatami miecze, umorusane twarze i ubranie utytłane sadzą. Ryknęli gromkim śmiechem i śmiali się długo, do rozpuku. Nie przestając rechotać, Fafryd pochylił się i roztarł nogę wokół kolana. Drwili z siebie wesoło przy odwijaniu mieczy - Ko-cur udawał, że rozpakowuje prezent - nim przypasali je sobie do boku. Podczas tej wyczerpującej przygody wywietrzały im z głów ostatnie krople tęgiego wińska i jeszcze tęższego garde-niowego cuchnidła, lecz nie ciągnęło ich już do wypitki. Marzyli o powrocie do domu, sutym posiłku i garncu gorącego, gorzkiego gawechu. Z jakąż radością opowiedzą ślicznym damom przebieg nocnej eskapady! Biegli ramię w ramię i choć co chwila zerkali na siebie i parskali śmiechem, rozglądali się bacznie, aby nie zaskoczyła ich pogoń lub zasadzka. Choć, prawdę mówiąc, nie spodziewali się kłopotów. Skoro nie grzęźli już w smogu i mieli nad sobą gwieździste niebo, smrodliwa ciasnota uliczek nie dokuczała im tak bardzo jak przedtem, gdy wyruszali na łowy. Nawet Gnojowy Bulwar nabrał pewnego uroku. Tylko raz spoważnieli. - Sam już nie wiem, czy trunek rozum ci odebrał, czy zrobił z ciebie geniusza, tak samo jak mnie zamienił w schlanego niedołęgę. Podwiązać mi nogę! Obłożyć bandażem miecze! Walić nimi jak cepami! Kocur wzruszył ramionami. - Gdyby nie owinięte miecze, bylibyśmy teraz wielokrotnymi mordercami. - Zabić w boju i zamordować to dwie różne rzeczy! - odparł zapalczywie Fafryd. Raz jeszcze Kocur wzruszył ramionami. - Jak zwał tak zwał, zabić równa się zamordować. Ktoś żre i mówi, że je. Inny chleje i mówi, że gasi pragnienie. Święci bogowie! Zaraz tu padnę z głodu i zmęczenia. Gdzieście są, miękkie poduchy? Gdzieżeś, suta potrawko i parujący gawechu? Zerkając sporadycznie pod nogi, wbiegli po skrzypiących, dziurawych schodach i stanęli na maleńkim podeście. Kocur pchnął drzwi, aby otworzyć je znienacka i zrobić dziewczynom niespodziankę. Ani drgnęły. - Zaparte na rygiel - rzekł węzłowato. Dopiero teraz zauważył, że przez szpary przy futrynie i prześwity w okiennicach sączy się mizerne, prawie niewidoczne światło, a właściwie mdła, czerwonawa poświata. Z błogim uśmiechem i czułym głosem, w którym pobrzmiewała słabiutka nuta niepokoju, skonstatował: - Śpią sobie w najlepsze. Te dziewuchy niczym się nie przejmują. - Zapukał trzy razy, po czym przyłożył zwinięte w trąbkę dłonie do szpary w drzwiach i zawołał: - Hej, hej, Iwrian! Wróciłem cały i zdrowy! Witaj, Wlano! Twój chłop dzielnie się spisał! Z nogą uwiązaną do dupy wytłukł pół złodziejskiej gildii! Ze środka nie dochodził żaden dźwięk, jeśli nie liczyć szmeru tak cichego, że mógł być tylko złudzeniem. Fafryd zmarszczył nos. - Czuć dym. Kocur ponownie zakołatał. Znów bez odpowiedzi. Fafryd kiwnął na niego, żeby się odsunął: chciał naprzeć barkiem na drzwi i je wyważyć, lecz jego przyjaciel pokręcił głową. Zręcznie opukał, poluzował i wyciągnął cegłę, która jeszcze niedawno wydawała się nie do ruszenia. Wetknął rękę do dziury i już po chwili dał się słyszeć zgrzyt odsuwanych rygli - pierwszy, drugi i trzeci. Prędko cofnął dłoń i lekkim pchnięciem otworzył drzwi. Ale żaden z nich nie wpadł szturmem do izby, jak wcześniej zamierzali, albowiem ze środka powiało niepojętą grozą, a także przykrym swędem pogorzeliska i mdłym, słodkawym zapachem - bezsprzecznie kobiecym, lecz dalece odbiegającym od woni przyzwoitych pachnideł. Był też stęchły, zwierzęcy odór. Jedynie dzięki węglom żarzącym się za drzwiczkami okopconego piecyka cokolwiek było widać. Wszelako kontury drzwiczek wydawały się dziwnie przekrzywione. Prawdopodobnie piecyk przewrócił się i oparł o wewnętrzną ścianę kominka. Już samo to, ów nienaturalny przechył, przepowiadał nieszczęście zdolne wywrócić świat do góry nogami. Słaba poświata wydobywała z mroku dywan, tu i tam wymalowany w dziwne, czarne plamy wielkości dłoni. Starannie poskładane świece leżały teraz w rozsypce pod regałami, a wśród nich słoiki i emaliowane szkatułki. Ale to było nic w porównaniu z dwoma ciemnymi, bezkształtnymi wzgórkami, z których jeden powstał przy kominku, a drugi piętrzył się pod ozłoconą kanapą i częściowo na niej. Z obydwu kopców spozierały na przybyszów niezliczone pary maleńkich, szeroko rozstawionych i czerwonych jak ogniki oczu. Na puszystym kobiercu naprzeciwko kominka, niczym pajęczyna, srebrzyła się klatka, która tam upadła. Nie dobywało się stamtąd świergolenie papużek. Dał się słyszeć cichy chrzęst żelaza: Fafryd upewniał się, czy Szara Rózga lekko wychodzi z pochwy. Zupełnie jakby ów dźwięk był umówionym sygnałem do ataku, przyjaciele dobyli mieczy i równym krokiem weszli do izby. Mieli się na baczności i uważnie stąpali po zdradliwej podłodze. Ledwie co zabrzmiał głośny zgrzyt stali, jarzące się oczka zaczęły mrugać i kręcić się niespokojnie, a kiedy do środka wkroczyło dwóch zawadiaków, rozpierzchły się z cichym popiskiwaniem, para za parą, osadzone na chudych ciałkach z gołym ogonem. Zmierzały do czarnych, okrągłych plam na dywanie, by tam zniknąć. Oczywiście, były to dziury wygryzione w deskach i dywanie. Oczami błyskały czarne szczury. Fafryd i Kocur skoczyli na środek izby i w przypływie furii, z dzikim powarkiwaniem, próbowali je rozsiekać, miotając przy tym najstraszniejsze przekleństwa. Nie zakatrupili jednak wielu gryzoni, bowiem te umykały z wręcz nadprzyrodzoną szybkością. Prawie wszystkie smyknęły do dziur przy kominku i pod ścianami. Zresztą, już pierwszym uderzeniem Fafryd przerąbał deskę, przez co cała podłoga, nim zrobił trzy kroki, załamała się pod nim z trzaskiem. Nie zdołał uskoczyć i jedną nogą zapadł się aź po brzuch. Kocur przemknął obok niego, jakby nie bał się trzeszczącej podłogi. Fafryd wyszarpnął wreszcie uwięzioną nogę; nie zważał na ostre drzazgi i tak samo jak Kocur nie przejmował się pękającymi deskami. Szczury czmychnęły. Podszedł do swego towarzysza, który włożył do piecyka parę patyków, aby zrobiło się jaśniej. Najstraszniejsze było to, że choć szczury uciekły, dwa nieokreślone kształty pozostały, chociaż znacznie mniejsze oraz inaczej zabarwione - co dało się wyraźnie zobaczyć w blasku żółtych płomieni, które strzelały przez okopcone drzwiczki piecyka. Zamiast czerwonych paciorków w połyskliwej czerni mieszał się ciemny brąz z odpychającym, sinofioletowym kolorem, ciemną purpurą, gronostajową bielą tudzież czerwienią pończoch, czerwienią krwi i czerwienią okrwawionego ciała i kości. Aczkolwiek dłonie i stopy zostały dokładnie ogryzione, a w ciele wyżarte głębokie jamy, obie twarze zachowały się nietknięte, co potęgowało nastrój grozy. Purpurowa skóra świadczyła o tym, że nieszczęsne kobiety się udusiły: usta były osobliwie rozciągnięte, oczy wytrzeszczone, rysy wykrzywione w wyrazie cierpienia. Jedynie włosy, czarne i ciemnokasztanowe, lśniły jak dawniej. Oraz białe, jakże białe zęby. Fafryd i Kocur patrzyli tępo na swoje kochanki, niezdolni oderwać od nich wzroku, mimo że srogi gniew narastał w ich sercach, a z nim smutek i rozpacz. Z ciemnych bruzd na dziewczęcych szyjach oderwały się czarne pasemka - skrawki nocnego smogu - i wypłynęły, rozwiewając się w powietrzu, przez otwarte drzwi. Z ogłuszającym trzaskiem podłoga na środku izby zapadła się o dalsze trzy piędzi i osiągnęła tymczasowy stan równowagi. Udręczone umysły powoli zaczynały dostrzegać szczegóły. Srebrnym sztyletem Wlana przygwoździła do podłogi szczura, który nieopatrznie, nazbyt rozochocony, podszedł do niej za blisko, nim magiczny smog dopełnił swego dzieła. Zniknął jej pas, a razem z nim trzos. Niebieskiej, inkrustowanej srebrem szkatułki, w której Iwrian schowała należącą do Kocura część łupu, także brakowało. Na poszarzałych, obłąkanych twarzach Kocura i Fafryda malowała się nieopisana żałość, lecz kiedy na siebie spojrzeli, wyczytali w swoich oczach zrozumienie i determinację. Nie musieli główkować, co się tutaj wydarzyło, gdy dwa węże czarnych oparów splotły się i zacisnęły w alembiku Hrystomila, i dlaczego Śliwikin piszczał i podskakiwał z radości. Nie musieli zgadywać, co oznaczały stwierdzenia: "liczna kompania biesiadników", "pamiętaj o łupach", "rzecz, którą wcześniej omówiliśmy". Nie było potrzeby, żeby Fafryd wyjaśniał, czemu zdjął płaszcz z kapturem, wyrwał sztylet Wlany, szybkim ruchem dłoni strząsnął szczura i zatknął broń za pas. Tak i Kocur nie potrzebował tłumaczyć, co go skłoniło do sprawdzenia sześciu słoiczków z olejkami i rozbicia trzech z nich przed huczącym piecykiem; po krótkim namyśle schował do woreczka pozostałe trzy, dodając patyczki i pełen czerwonych węgli żarnik z wiązaną pokrywką. Nie padło jeszcze ani jedno słowo. Kocur owinął dłoń szmatką, pochylił się przed kominkiem i z rozmysłem pociągnął rozpalony piecyk, który przewrócił się drzwiczkami prosto w nasiąknięty olejkiem dywan. Ożyły języki ognia. Przyjaciele odwrócili się i pognali do drzwi. Rozległ się najgłośniejszy jak dotąd huk pękającej podłogi. Rozpaczliwie próbowali się wdrapać po pochyłych deskach, chwytając się zjeżdżających kobierców. Wyleźli na podest schodów akurat w chwili, kiedy wszystko za nimi pospadało: płonące dywany, piecyk, drewno na opał, świece, kanapa kryta złotą kapą, stoliczki, skrzynki i słoje oraz okropnie okaleczone ciała ich pierwszych kochanek. Całość zleciała niczym lawina do zakurzonej, oblepionej pajęczynami izby piętro niżej. Buchnął wielki płomień jeśli nie oczyszczenia, to przynajmniej niezawodnej kremacji. Fafryd i Kocur zbiegali po schodach. Ledwie uszli z życiem, bo drewniana konstrukcja odrywała się od ściany, łamała i w końcu rozsypała z łoskotem w ciemnościach. Z niemałym trudem wygrzebali się ze szczątków. Teraz jaszczurcze języki ognia strzelały z okiennic na poddaszu i zabitych deskami okien na niższym piętrze. Kiedy gnając na złamaniu karku, znaleźli się w zaułku Zarazy, pod "Srebrnym Węgorzem" jazgotliwe bicie dzwonów wzywało już ludzi do gaszenia pożaru. Nadal biegli co tchu, aż wpadli do zaułka Śmierci. Tam Kocur chwycił druha za ramię i zatrzymał. Osiłek wyrywał się z błędnym wzrokiem, ciskając siarczyste przekleństwa; prychnął ze zniecierpliwieniem, kiedy Kocur krzyknął, zasapany: - Daj mi chwilę, to się dozbroimy! - Odpiął od pasa woreczek, ścisnął mocno brzegi i trzasnął nim z taką mocą o kamienie, żeby rozbić nie tylko słoiczki, ale i żarnik. I rzeczywiście, już wkrótce worek zapalił się u spodu. Potem w jego dłoni pojawił się błyszczący Skalpel, podobnie jak w dłoni Fafryda - Szara Rózga. Zerwali się do biegu. W celu rozdmuchania płomieni Kocur z werwą wywijał młyńca workiem. Kiedy przecięli ulicę Tanią i wbiegali do Domu Złoczyńców, parzyła go w rękę istna kula ognia. Silnie się wybił w powietrze i wrzucił worek do szerokiej niszy nad drzwiami. Zaczajeni tam strażnicy wrzasnęli ze strachu i z bólu, gdy ognisty intruz wtargnął do ich kryjówki. Nie mieli czasu, by użyć mieczy czy w ogóle jakiejkolwiek broni przeciwko dwóm napastnikom. Młodzi adepci złodziejskiej sztuki wysypali się na korytarz, zwabieni wrzaskami i tupotem nóg, po czym na widok buchających płomieni, dwóch osobników czarnych jak demony i ich błyszczących mieczy zaczęli pierzchać z powrotem do swoich pracowni. Pewien chuderlawy, najwyżej dziesięcioletni uczeń za długo się ociągał. Szara Rózga przebiła go na wylot, nim z wybałuszonymi oczami i przerażeniem na twarzy zdążył poprosić o litość. Raptem w głębi budynku rozbrzmiał głuchy, przeciągły, świdrujący skowyt, aż ciarki przechodziły po skórze. Na ten sygnał drzwi zaczęły się zatrzaskiwać, zamiast wypluwać uzbrojonych strażników, których Kocur i Fafryd z rozkoszą roznieśliby na mieczach. Co gorsza, pozatykane na ścianach długie, świeżo wymienione pochodnie nie paliły się i korytarz tonął w ciemnościach. Wyjaśnienie tej ostatniej zagadki przyszło już niebawem, kiedy weszli na schody. Pojawiały się tutaj wciąż nowe macki nocnego smogu, jakby się rodziły z samego powietrza. Wydłużały się, mnożyły i potężniały. Czepiały się drapieżnie skóry i ubrania. W korytarzu na piętrze rozpleniły się od ściany do ściany i od podłogi po sufit niczym gigantyczna pajęczyna - tak zwarta, że przyjaciele musieli torować sobie przejście mieczami... albo tak im podszeptywały rozgorączkowane umysły. Czarna pajęczyna do pewnego stopnia stłumiła drugi niesamowity skowyt, dobywający się z siódmych drzwi, licząc od strony schodów. Tym razem wycie zakończyło się radosnym piskiem i rechotem równie szalonym jak uczucia, które wrzały w sercach napastników. I tutaj drzwi zamykały się z hukiem. W krótkim przebłysku świadomości Kocur zrozumiał, że to nie ich boją się złodzieje (wszak nie zostali jeszcze spostrzeżeni), ale czarodzieja Hrysto-mila, nawet jeśli odprawiał czary dla nich pożyteczne. Na głucho zamknięte były również dębowe, okute żelazem drzwi komnaty z mapą, skąd należałoby się spodziewać kontrude-rzenia w pierwszej kolejności. Fafryd i Kocur na każdym kroku musieli chlastać mieczami w lepką, twardą pajęczynę. W połowie drogi między komnatą mistrza a salą czarodzieja zaczął się formować w atramentowej sieci, zrazu niewyraźny, wielki jak wilk czarny pająk. Kocur porozcinał przed nim pajęczynę, cofnął się dwa kroki, a następnie rzucił się z impetem na bestię. Skalpel spisał się bez zarzutu: wgryzł się między ośmioro smoliście czarnych ślepi, a stwór zmiękł jak przekłuty ropień. Rozeszła się smrodliwa woń. Po chwili razem z Fafrydem zaglądał do pracowni alchemika. Prawie nic się tu nie zmieniło, chociaż niektórych rzeczy było dwa albo trzy razy więcej. Na długim stole burzyła się z bulgotem niebieska zawartość dwóch retort. Z czap wypływały gęste, poskręcane pasma - szybciej niż czarna kobra z bagien, która potrafi dogonić człowieka. I nie wypływały do bliźniaczych odbieralników, ale ulatywały wprost w powietrze, i tak już dość brudne w całym Domu Złoczyńców. Tężała bariera między mieczami intruzów a Hrystomilem, który stał lekko zgarbiony nad pożółkłym pergaminem z magiczną formułą. Tym razem iskrzącym wzrokiem przenikał na wskroś Kocura i Fafryda. Z rzadka tylko zerkał na tekst zaklęcia, które wypowiadał w szalonym pośpiechu. Na drugim końcu ławy, gdzie nie sięgała czarna pajęczyna, oprócz Śliwikina podskakiwał olbrzymi szczur, dorównujący mu wielkością we wszystkich częściach ciała z wyjątkiem głowy. W dziurach pod ścianami jarzyły się i mrugały pary czerwonych oczu. Z rykiem wściekłości Fafryd przystąpił do rozcinania czarnej sieci, lecz materia ulatująca z retort błyskawicznie uzupełniała ubytki. Nie dość na tym. Odcięte końce, zamiast luźno zwisać, próbowały go pochwycić niczym węże dusiciele lub mordercze pnącza. Raptownie przełożył miecz do lewej ręki, dobył długiego noża i rzucił nim w czarodzieja. Ostrze pomknęło do celu, przecięło trzy sznury, na czwartym i piątym zwolniło i zmieniło tor lotu, a na szóstym już się prawie zatrzymało, by spocząć bezradnie w oplotach siódmego. Hrystomilo wyszczerzył zęby, odsłaniając we wzgardliwym uśmiechu potężne górne kły, podczas gdy Śliwikin piszczał z rozkoszy i skakał wyżej niż dotąd. W ślad za nożem poleciał Koci Pazur, lecz i on nic nie wskórał. Gorzej jeszcze: nieuwaga Kocura zaowocowała tym, że dwie strzelające macki smogu okręciły się wokół jego prawej dłoni, a jedna wokół szyi, żeby go przydusić. Z dziur w zaśmieconych kątach komnaty wyskakiwały czarne szczury. Tymczasem inne macki chyłkiem oplotły w kostce i kolanie lewą nogę Fafryda, jak też całe ramię, przez co osiłek omal nie runął na ziemię. Starając się utrzymać równowagę, wyszarpnął zza pasa sztylet Wlany i wzniósł go wysoko. Rękojeść była lśniąco srebrna, ostrze umazane zakrzepłą krwią zabitego szczura. Na ten widok drwiący uśmiech znikł z twarzy Hrystomila. Czarodziej przeraźliwie wrzasnął, odrzucił pergamin i cofnął się od stołu. Zasłonił się swymi wykoślawionymi, szponiastymi dłońmi, jakby chciał tym sposobem odegnać widmo śmierci. Sztylet Wlany rozcinał gładko czarną pajęczynę (sznury zdawały się przed nim rozstępować), znalazł sobie przejście między rękami czarodzieja i ugrzązł w oku aż po samą rękojeść. Czarnoksiężnik krzyknął cienkim głosem i rozdrapał sobie twarz w agonii. Również czarna pajęczyna skręcała się jak w przedśmiertnych spazmach. Obie retorty pękły w jednej chwili. Lawa z ich trzewi rozlała się po zmaltretowanym stole i zgasiła niebieskie płomienie, choć równocześnie na jej brzegach gruby drewniany blat zaczął kopcić. Z cichym chlupaniem skapywała na marmurową posadzkę. Hrystomilo jęknął po raz ostatni i runął w przód z rękami przyciśniętymi do oczu. Pomiędzy palcami sterczała srebrna rękojeść sztyletu. Pajęczyna rozpuszczała się niczym atrament w strumieniu czystej wody. Kocur niepostrzeżenie podbiegł z mieczem do stołu, gdzie jednym pchnięciem przeszył Śliwikina i olbrzymiego szczura, zanim bestie pojęły, co im grozi. Zdechły z jękliwym popiskiwaniem, na co pozostałe szczury zawróciły i z chyżością błyskawicy pochowały się w dziurach. Gdy rozwiał się w nicość ostatni skrawek nocnego, a w zasadzie czarodziejskiego smogu, Kocur i Fafryd stali nieruchomo w towarzystwie trzech trupów. Grobowa cisza wypełniała nie tylko tę komnatę, ale chyba cały Dom Złoczyńców. Nawet lawa, która wypłynęła z rozbitych alembików, tężała w bezruchu. Drewniany stół już nie dymił. Szał przeminął, wściekłość ostygła. Płomień zemsty wypalił się, pożarłszy więcej, niźli trzeba było do jej zaspokojenia. Marzyli o zabiciu Krowiasza i mordowaniu złodziei nie bardziej niż o polowaniu z packą na muchy. Fafryda prześladował we wspomnieniach straszny obraz przerażonej twarzy chłopczyka, którego za-dźgał w przystępie szaleństwa. Pozostał jedynie smutek. Wcale ich nie opuścił, odzywał się coraz głośniej w ich sercach. Smutek połączony ze wstrętem do wszystkiego, co ich otaczało: do trupów, nie uprzątniętej pracowni czarodzieja, Domu Złoczyńców i całego Lankmaru z jego cuchnącymi zaułkami i wieżami w smogu. Kocur z odrazą wyciągnął Skalpel ze ścierwa gryzoni, wytarł go kawałkiem sukna i wsunął do pochwy. Fafryd pobieżnie oczyścił i schował Szarą Rózgę. Potem odnaleźli noże na podłodze, gdzie spadły, kiedy rozpłynęła się czarna pajęczyna. Żaden nawet nie spojrzał na sztylet w oku czarodzieja. Jednakże na stole zauważyli czarny, aksamitny trzos Wlany oraz jej pas, na wpół zatopiony w stygnącej lawie. Była też niebieska, zdobiona srebrem szkatułka Iwrian. Kocur i Fafryd zabrali klejnoty i wciąż w milczeniu (ostatni raz rozmawiali w spalonej ruderze na tyłach "Srebrnego Węgorza"), choć z poczuciem wspólnoty celów i świadomością łączącej ich przyjaźni, odeszli stamtąd utrudzeni, z obwisłymi ramionami, noga za nogą. Przyspieszyli dopiero na wysłanym dywanami korytarzu, mijając mocarne drzwi do komnaty wielkiego mistrza, tak samo zamknięte jak wszystkie pozostałe. Prawdopodobnie cała gildia drżała ze strachu przed Hrystomilem, jego zaklęciami i szczurami. Na schodach ich kroki rozlegały się głośnym echem. Gdy szli dolnym, ubogim korytarzem, gdzie nikt jeszcze nie ważył się odemknąć drzwi, stukot butów odbijał się od pustych ścian, choć starali się stąpać jak najciszej. Pobieżnie zerknęli na opuszczoną, osmoloną dymem niszę strażników. Wyszedłszy na ulicę Tanią, skręcili w lewo, na północ, aby najkrótszą drogą dostać się na aleję Bogów. Dotarli do skrzyżowania i ruszyli na wschód. Na szerokiej ulicy nikt się nie poruszał oprócz chudego czeladnika z nieszczęśliwą miną, który w mdłym, różowym blasku świtu zamiatał bruk przed winiarnią. Tu i ówdzie, w rynsztokach i mrocznych portykach, można było zobaczyć uśpione, czasem głośno chrapiące postacie. Kocur i Fafryd szli tędy, bo pragnęli dojść do Bagiennej Bramy i dalej do Grobelnego Gościńca, biegnącego na przełaj przez Wielkie Słone Bagnisko. Bagienną Bramę wybrali po to, aby czym prędzej wydostać się z tego wielkiego, wspaniałego grodu, który nagle przybrał tak odrażającą postać, że nie chcieli w nim zostać choćby na jedno uderzenie serca dłużej - serca zbolałego i ciężkiego jak kamień. Albowiem błądziły tu pewne duchy, którym nie śmieliby spojrzeć w oczy. ZAKLĘTE KOŁO (THE CIRCLE CUR/E) Dwaj piechurzy, niski i wysoki, wymaszerowali Bagienną Bramą z Lankmaru i udali się na wschód Grobelnym Gościńcem. Byli młodzieńcami, sądząc po gładkich licach i sprężystych ruchach, lecz wyryty na twarzach wyraz udręki i zimnej zawziętości sugerował wiek męski. Zaspani wartownicy w kirysach z polerowanego żelaza o nic nie pytali; tylko wariat lub skończony osioł opuszczałby dobrowolnie najwspanialsze miasto w Nehwonie, w dodatku o świcie i na piechotę. Zresztą, woleli z nimi nie zadzierać, bo źle im z oczu patrzyło. Niebo na widnokręgu było jasnoróżowe niczym pienisty brzeg wielkiego kryształowego kielicha z musującym winem, wzniesionego za zdrowie samych bogów. Sącząca się stamtąd poświata spychała na zachód blask ostatnich gwiazd. Zanim jednak ukazał się nad horyzontem pierwszy szkarłatny promyk słońca, gwałtowny szkwał przygnał z północy, znad Morza Wewnętrznego, czarne chmury burzowe. Zaległy ciemności rozświetlane na krótko zygzakami piorunów, które raziły ziemię z takim grzmotem, jakby dwóch olbrzymów okładało się puklerzami. Wicher niósł słony smak morza, zmieszany z trupim fetorem bagna, przygniatał zielone szable morskiej trawy, dziko szarpał gałązkami ciernistych krzewów i drzew zwanych morskimi jastrzębiami. Mętna, mazista woda bagienna wspięła się pół sążnia na północny brzeg wąskiego, krętego nasypu: Grobelnego Gościńca. Na koniec lunęło jak z cebra. Wędrowcy, nie przejmując się furią żywiołu, twardo szli przed siebie. Jedyna zmiana, jaka zaszła w ich zachowaniu, to wyprostowane plecy, wyżej uniesione czoła i twarze obrócone bardziej na północ, jak gdyby z zadowoleniem przyjmowali deszczową kąpiel i ukłucia wiatru. Być może dzięki temu mogli chociaż w niewielkiej mierze oderwać się myślami od nieszczęścia, którego piętno wycisnęło się głęboko w ich sercach i umysłach. - Hejże ho, Fafrydzie! - przebił się czyjś ochrypły głos przez łoskot gromów, skowyt wiatru i szum ulewy. Wysoki piechur odwrócił szybko głowę. - Hejże ha, Szary Kocurze! Niższy spojrzał w tę samą stronę. Zaraz przy drodze stała na pięciu cienkich palach dość duża, okrągła chałupa. Pale musiały być długie, bowiem nasyp był w tym miejscu wysoki, a próg niskich drzwi znajdował się na wysokości twarzy rosłego człowieka. Rzecz sama w sobie nie budziłaby większego zdziwienia, wszelako nawet dziecko wiedziało, że na Wielkim Słonym Bagnisku nikt nie mieszka. Bytują tam wyłącznie olbrzymie robale, jadowite węgorze, wodne kobry, białe bagienne szczury na patykowatych łapach i tym podobne paskudztwa. W niebieskim świetle błyskawicy ukazała się wyraziście postać w kapturze, przykucnięta zaraz za otwartymi drzwiami. Najdrobniejsze wgniecenia i fałdy szat nieznajomego odznaczały się nader dokładnie, jak na oglądanym z bliska miedziorycie. Jednakże błyskawica nie ujawniła, co się kryje w czarnej pustce pod kapturem. Zagrzmiało. Wtem spod kaptura wydobył się ochrypły głos i wyrecytował wierszyk. W słowach brakowało ciepła i humoru, przez co lekką treść kaleczył ton posępnego, groźnego zaklęcia. Hejże ho, Fafrydzie śmiały! Hejże ha, Kocurze mały! Czemu zmykacie z miasta, Co w dobrobyt obrasta? Po cóż ranić serce W próżnej poniewierce? Na nic wam się nada Przemierzanie świata. Przed wami ciężkie życie, Nim Lankmar znów odwiedzicie. Czekajcie, wracajcie! No, stańcie! Zanim przebrzmiały trzy ćwierci tej smętnej rymowanki, przyjaciele spostrzegli, że choć nie zwolnili kroku, chata wciąż im towarzyszy. Musiała kroczyć wraz z nimi na palach czy raczej nogach. I rzeczywiście: cienkie, drewniane drągi przesuwały się zwinnie i zginały jak kolana. Kiedy gardłowym głosem zostało wypowiedziane ostatnie słowo, Fafryd się zatrzymał. Zatrzymał się również Kocur. I zatrzymała się chata. Wędrowcy z ciekawością odwrócili się twarzą do domku. Jednocześnie rozległ się ogłuszający grzmot, kiedy niedaleko za nimi trzasnął piorun. Huk sprawił, że podskoczyli z kołaczącym sercem i bolesnym dzwonieniem w uszach. W blasku jaśniejszym od światła dnia chata z jej mieszkańcem była widoczna lepiej niż na dłoni, a jednak pod kapturem nadal nie dało się niczego zobaczyć. Gdyby tam była pustka, dostrzegliby za nią ścienne kilimki, ale nic z tego: owej najczarniejszej czerni nie umiały przeniknąć nawet ognie piorunów. Nic sobie nie robiąc z tej osobliwości i nie przejmując się gniewem nawałnicy, Fafryd ryknął na całe gardło: - Posłuchaj mnie, czarownico, czarowniku, wąpierzu, kimkolwiek jesteś! - z ledwością przekrzykiwał hałas burzy. - Nigdy, przenigdy nie wrócę do tego nikczemnego grodu, w którym mi odebrano moją najsłodszą, niezrównaną i niezastąpioną Wlane! Zawsze będę ją opłakiwał i poczuwał się do odpowiedzialności za jej okrutną śmierć. Kradła na własną rękę, więc rozprawiła się z nią złodziejska gildia. Owszem, wyrżnęliśmy paru zbójów, jeno co nam z tego przyszło? Zawtórował mu Szary Kocur głosem jazgotliwej trąbki: - I moja stopa nie postanie więcej w Lankmarze, w tej parszywej mieścinie, gdzie tak samo jak Fafryd i z podobnej przyczyny straciłem wybrankę serca! Lankmar włożył na mnie straszne brzemię wstydu i niedoli, które dźwigać będę, pókim żyw i dłużej. - Solny pająk, wielki jak miska, przeleciał mu koło ucha na skrzydłach wichury, wierzgając grubymi, trupio białymi odnóżami, by zniknąć za chałupą, lecz Kocur ciągnął z niewzruszonym spokojem i bez zająknięcia: - Wiedz, nocna zjawo, istoto z czarnej materii, żeśmy zgładzili podłego czarodzieja, mordercę naszych ukochanych kobiet, pogromili jego pryncypałów w złodziejskiej gildii i zakłuli dwóch poddańców w szczurzej skórze. Niestety, zemsta już niczego nie zmieni, nie wskrzesi umarłych. Ani o krztynę nie ukoi żalu, który będzie nam towarzyszył po sam kres żywota! - Święta prawda! - dodał tubalnie Fafryd. - Albowiem byliśmy pijani, kiedy ginęły nasze panie, a to rzecz niewybaczalna. Cóż z tego, żeśmy odebrali złodziejaszkom marne świecidełka, skorośmy stracili dwa bezcenne klejnoty, jakich już w świecie darmo szukać. Do Lankmaru nie wrócimy i basta! Po niebie za chatą przemknęła błyskawica, grom wstrząsnął powietrzem. Burza przesuwała się w głąb lądu, na południe od gościńca. Kaptur nad niewidzialną twarzą odsunął się do tyłu i powoli - raz, drugi i trzeci - pochylił się na boki. Tajemnicza postać ochrypłym głosem wypowiedziała dwuwiersz, który Kocur i Fafryd z trudem zrozumieli, przygłuszeni jeszcze po ostatnim grzmocie - tak głośnym, jakby ziemię smagnął praojciec wszystkich piorunów. Nie mówcie, że nigdy. Zapewniam was, Wrócicie tu jeszcze niejeden raz. Chata wdrapała się na nasyp, odwróciła drzwiami w drugą stronę i ruszyła pędem na swych pięciu szczudłowatych nogach, które poruszały się chyżo jak odnóża karalucha. Niebawem przepadła w gęstwinie ciernistych krzewów i morskich jastrzębi. Tak zakończyło się pierwsze spotkanie Kocura i jego druha Fafryda z Szylbą o Twarzy Bezokiej. Jeszcze tego samego dnia piechurzy zdybali w drodze jadącego samopas do Lankmaru kupca, który po tej przygodzie stał się uboższy o dwa najlepsze rumaki ze swego czterokonnego zaprzęgu. Taka już była złodziejska natura Fafryda i Kocura. A zatem konno przemierzyli Wielkie Słone Bagnisko, zostawili za sobą Tonącą Ziemię i przybyli do cieszącego się złą sławą Ilt-maru, znanego ze zdradzieckich zajazdów oraz niezliczonych posągów, płaskorzeźb i innych podobizn boga-szczura. Tam wymienili wymęczone chabety na wielbłądy i bezzwłocznie ruszyli na południe. Podziwiając uroki pustyni z wysokości wielbłądzich garbów, posuwali się wzdłuż plaż oblanych turkusowymi wodami Morza Wschodu. W porze suchej przeprawili się przez Orną Rzekę i brnęli dalej przez piaski ku krajom Wschodu, gdzie wcześniej żaden z nich się nie zapuszczał. Aby zapomnieć o przeszłości, oglądali dziwy świata, zdecydowani dotrzeć aż do Horboryksenu, warownego grodu króla królów, miasta ustępującego tylko Lankmarowi pod względem wielkości, historii i bogactwa architektury. Przez trzy lata (lewiatana, rucha i smoka), choć przewędrowali wiele stron świata, nie udało im się uwolnić od wspomnień kobiet, do których ongiś pałali tak gorącą miłością, ani w jakikolwiek sposób pocieszyć strapionych serc. W swoich wojażach zahaczyli o baśniowy Tisilinilit z iglicami kłującymi szaroniebieskie niebo - mieniącymi się w słońcu tak, jakby wyczarowała je sama natura ze skrystalizowanego, wilgotnego powietrza. Dotarli do krain, które nie tylko w Lankmarze, ale i w Horboryksenie owiane były legendą. Pośród nich wyróżniało się malusieńkie cesarstwo Iwemaren-zy - kraj wyprzedzający o wiele epok swoje czasy, tak dalece posunięty w rozwoju, że wszyscy mieszkający tam ludzie byli łysi, co więcej, sierści nie miały nawet psy, koty i szczury. Mało brakło, a podczas powrotu na północ szlakiem biegnącym wskroś Wielkich Stepów pojmaliby ich i uprowadzili do niewoli okrutni Mingole. Na Lodowych Pustaciach przyjaciele rozpytywali o Śnieżny Klan, aż się w końcu dowiedzieli, że zeszłego roku został napadnięty przez wojowniczą hordę Lodowych Gnomów - i wycięty w pień, jeśli wierzyć obiegowym pogłoskom. A zatem nie żyła już Mor, matka Fafryda, i porzucona przezeń kochanka Mara. A także - jeżeli w ogóle przyszedł na świat - jego pierworodny potomek. Na krótki czas zaciągnęli się na służbę do Litokila, Szalonego Diuka z Ol Hruspu, na którego dworze zajmowali się organizowaniem pomysłowych turniejów szermierczych, zawodów zręcz-nościowo-siłowych i innych rozrywek. Następnie sarchenmarskim statkiem handlowym pożeglowali na południe przez Morze Zewnętrze aż w tropiki, do Kleszu, gdzie rzucili się w wir przygód na obrzeżach dżungli. Potem znów udali się na północ, omijając tajemniczy Kuarmal, królestwo cienia, by dotrzeć do jezior Plija, skąd brała początek rzeka Hlal, i do Towilisu, miasta żebraków, gdzie - wedle swoich przypuszczeń - Kocur się urodził... choć miał co do tego pewne wątpliwości, jeszcze spotęgowane pobytem w tej przystani wszelkiej maści nędzarzy. Przepłynąwszy Morze Wschodu na statku ze zbożem, zabawili się w poszukiwaczy złota w Górach Olbrzymów, jako że resztki zrabowanych klejnotów dawno się rozeszły na bieżące wydatki lub zostały przegrane. Nie dopisywało im szczęście, wobec czego ruszyli ku zachodzącemu słońcu, do Iltma-ru nad Morzem Wewnętrznym. Zarabiali na życie zbójowaniem, płatną ochroną, podejmowali się też krótkich misji jako kurierzy i szpiedzy - misji, z których zawsze lub prawie zawsze wywiązywali się bez najmniejszego zarzutu. Niekiedy również występowali na scenie: Kocur bawił publiczność pokazami żonelerki, sztuki iluzji i pajacowania, zaś Fafryd, wykorzystując swoje zdolności językowe i doświadczenie bar-da-śpiewaka, udzielał się jako doskonały minstrel; przetłumaczył na inne języki mnóstwo legend krążących w jego ojczyźnie, krainie mroźnych pustkowi. Nie zdarzyło im się pracować w charakterze kuchcików, urzędników, cieśli, drwali czy pospolitych pachołków i nigdy, ale to nigdy nie stali się zaciężnymi żołnierzami (do służby u Litokila przyjęli się z pewnych osobistych względów). Doszły im nowe blizny i kwalifikacje, mieli więcej litości i zrozumienia dla ludzi. Brali świat na pół poważnie, ale też potrafili pokłonić się przed jego tajemnicami. Wewnętrzne udręki czasem kwitowali śmiechem, a czasem nieprzeniknioną miną. Fafryd skrywał w sobie barbarzyńską naturę, Kocur - podłe pochodzenie. Na zewnątrz bywali weseli, beztroscy i zrównoważeni, lecz serca nadal krwawiły, duchy Wlany i Iwrian nawiedzały ich w snach i na jawie. Nie utrzymywali więc zażyłych stosunków z kobietami, bo już te powierzchowne przynosiły im więcej zgryzoty niż radości. Ich przyjaźń stała się twarda jak skała, silna jak żelazo, lecz woleli się zamykać przed innymi ludźmi. Jeśli mowa o nastrojach, to najczęściej popadali w melancholię, którą nieraz ukrywali nawet przed sobą nawzajem. Aż przyszedł dzień myszy w miesiącu lwa i roku smoka. Najgorętsze godziny południa postanowili przeczekać w chłodzie jaskini niedaleko Iltmaru. Na zewnątrz rozgrzane powietrze drżało nad spieczoną ziemią i rzadkimi kępami zbrązowiałej trawy, lecz w środku było przyjemnie. Również siwa klacz i kasztanowy wałach znalazły ochłodę u wejścia do jaskini. Fafryd sprawdził naprędce, czy nie ma tu węży. Nie znalazł ani jednego. Czuł wstręt do powolnych, krytych łuską gadów z południa, zupełnie innych niż ruchliwe, uwłosione węże z Lodowych Pustaci. Przeszedł się wąskim, kamiennym korytarzem, który ginął gdzieś w trzewiach niewielkiej góry, ale ponieważ nie napotkał śladów węży i bał się pobłądzić w ciemnościach, zawrócił bez badania, dokąd wiedzie tunel. Odpoczywali na zrolowanych pledach. Sen ich jakoś nie morzył, więc ucięli sobie luźną pogawędkę. Pomału, stopniowo, rozmowa schodziła na poważniejsze tematy. W końcu Kocur podsumował ostatnie trzy lata: - Przemierzyliśmy świat wzdłuż i wszerz i wciąż pamiętamy. - No, niezupełnie - odparł Fafryd. - Druga część się zgadza, bo duchy do dzisiaj nas straszą, ale nie przepłynęliśmy Morza Zewnętrznego i nie pohasaliśmy po wielkim lądzie, który ponoć ciągnie się na zachodzie. - A ja myślę, żeś w błędzie - spierał się Kocur. - Owszem, w pierwszej części masz rację, tylko po co wypływać na morze? Kiedy powędrowaliśmy daleko, daleko na wschód i stanęliśmy na brzegu wielkiego oceanu, gdzie huk fal rozdziera uszy, staliśmy na zachodnim wybrzeżu Morza Zewnętrznego. Między nami i Lankmarem rozciągał się jeno przestwór wód. - Wielki ocean? Bez przesady! I jaki huk fal? Wszak to było jezioro! Zwyczajna kałuża, lekko pomarszczona. Dokładnie widziałem przeciwległe brzegi. - W takim razie zwiódł cię miraż, drogi przyjacielu. I pewnikiem popadłeś w przygnębienie; Nehwon wydał ci się bąbelkiem, który pęknie, jeśli go drasnąć paznokciem. - Może... - zgodził się Fafryd. - Ojej, tak mnie męczy to życie! Za nimi w ciemnościach ktoś cicho zakasłał; właściwie to tylko odchrząknął. Przyjaciele leżeli jak skamieniali, mrowie im przeszło po plecach. Ktoś wydał ów dźwięk blisko i z rozbrajającą swobodą, jakby grzecznie, acz stanowczo prosił o uwagę. Z całą pewnością musiał to być człowiek, nie zwierzę. Jak na komendę, spojrzeli przez ramię w czarną gardziel skalnego tunelu. Po chwili udało im się dostrzec siedem maleńkich, zielonych ogników, zanurzonych w ciemności i poruszających się ospale niczym gromada świetlików. Nie wykonywały jednak gwałtownych zwrotów, a ich światło było przyćmione, jakby każdy z nich nosił pelerynkę z siedmiu warstw gazy. Aż wreszcie z mroku doleciał głos słodki i jedwabisty, starczy lecz rześki, podobny do drżącej nuty fletu: - Dzieci moje! Pomijając sporną kwestię istnienia lądów za morzami, w której nie chciałbym się wypowiadać, powiem wam, że zostało w Nehwonie jeszcze jedno miejsce, gdzie moglibyście zapomnieć o strasznej śmierci ukochanych niewiast. - Jakież to miejsce? - zapytał Kocur po zastanowieniu, niezbyt pewnym głosem. - I w ogóle kim jesteś? - Pozostał wam Lankmar, dzieci. A kim jestem, to już moja sprawa. Możecie mnie uważać za duchowego ojca. - Przysięgaliśmy na wszystkie świętości nigdy tam nie wracać - mruknął Fafryd z nieznacznym wahaniem i nawet odrobiną nieśmiałości. - - Przysięgi są po to, żeby ich dotrzymywać, póki to konieczne - odparł nieznajomy jedwabistym głosem. - Żadna niewola nie trwa wiecznie, a każdej zasady, którą się kierujemy, możemy się wyrzec. Sztywny porządek świata hamowałby rozwój. Dyscyplina kładłaby kajdany na ręce, a niezłomność byłaby więzieniem i prowadziła do złego. W szerokim świecie nie nauczycie się już niczego nowego. W dalekich krainach poddano was surowym egzaminom. Zdaliście wszystkie, więc pora pomyśleć o studiach podyplomowych w Lankmarze, elitarnej szkole cywilizowanego życia. Ogniki błyszczały coraz słabiej i zbiegały się ku sobie, jakby odlatywały w głąb czarnej czeluści. - Nie wrócimy do Lankmaru! - odpowiedzieli równocześnie Fafryd i Kocur. Ogniki zgasły, ale przedtem z oddali doszło cichnące, a jednak doskonale słyszalne pytanie: - A co, boicie się? Towarzyszył temu dziwny chrzęst, brzmiący tak, jakby coś ciężkiego przesunęło się po kamieniach. Tak zakończyło się pierwsze spotkanie Fafryda i Kocura z Nin-goblem Siedmiookim. Serce uderzyło może z dziesięć razy, nim Szary Kocur dobył Skalpela o smukłej, długiej na półtora łokcia klindze, którą zwykł utaczać krwi z chirurgiczną dokładnością. Uniósł lśniące ostrze i z niezachwianą pewnością siebie, twardo stawiając kroki, zagłębił się w jaskinię. Fafryd ruszył za nim z większą ostrożnością; nieraz przystawał z wahaniem, trzymając w garści potężną Szarą Rózgę, którą siał popłoch wśród wrogów. Sztych miecza kierował to w lewo, to w prawo, nisko, przy samej ziemi. Siedem chybotliwych, tańczących ospale ogników kojarzyło mu się nieodparcie z łbami wielkich kobr, gotowych natrzeć na intruzów. Podejrzewał, że jaskiniowe węże, jeśli takowe istnieją, mogłyby fosforyzować jak węgorze z morskich głębin. Zbadali korytarz na nieco dłuższym odcinku, niż zrobił to Fafryd podczas swej pierwszej podziemnej wyprawy. Wolno idąc naprzód, dawali oczom czas na przyzwyczajenie się do coraz głębszych ciemności. Wtem Skalpel zgrzytnął i wygiął się lekko na pionowej ścianie. Czekając cierpliwie, aż będą w stanie przebić wzrokiem mrok, bez obmacywania skały mieczami przekonali się, że to już koniec tunelu. Nie zauważyli nawet szpary, którą dałby radę przecisnąć się gadający wąż, a cóż dopiero istota władna mówić składnie i uczenie. Kocur i Fafryd naparli na ścianę w kilku miejscach, lecz pozostała niewzruszona niczym lity rdzeń góry. A przecież nie zauważyli po drodze - co powtórnie sprawdzili, wychodząc - uciekających w bok śladów czy choćby najwęższej szczeliny, żadnych jam w podłożu ani wnęk w stropie. Kiedy stanęli nad swymi zwiniętymi pledami, niedaleko koni skubiących ze spokojem zwiędłą trawę, Fafryd zawyrokował: - Ten głos, cośmy go słyszeli, to było echo. - Echo nie powstaje z niczego! - zaoponował Kocur z irytacją. - Widziałeś kiedyś koci ogon bez kota? Żywy ogon, ma się rozumieć. - Śniegowy wąż przypomina do złudzenia ogon białego domowego kota - odparł Fafryd, wcale nie zrażony. - W dodatku piszczy takim samym drżącym głosem. - Uważasz, że...? - Skądże znowu! Ale chyba zgodzisz się ze mną, że gdzieś w skale muszą być drzwi wstawione tak, by nikt nie zobaczył krawędzi. Słyszeliśmy, jak się zamykają. Wcześniej on... ona, ono, oni... weszło tamtędy do swojej kryjówki. - Po co więc bredzisz o echach i śniegowych wężach? - Należy rozpatrzyć wszystkie możliwości. - On, ona i tak dalej nazwało nas dziećmi - przypomniał Kocur. - Niektórzy twierdzą, że wąż jest najstarszym mędrcem na świecie, a nawet ojcem wszego stworzenia - zauważył uczenie Fafryd. - Coś ty się tak uczepił tych węży! Tylko jedno jest pewne w tej materii: kiep ten, kto słucha rad węża, nie mówiąc już o siedmiu. - Wszelako on (resztę zaimków pominę) słusznie prawił, Kocurze. Z wyjątkiem zamorskich, niezbadanych krain przemierzyliśmy wzdłuż, wszerz, w głąb i w górę cały Nehwon. Dokąd się mamy zwrócić, jeśli nie do Lankmaru? - Do licha z twoimi zaimkami! Zapomniałeś, Fafrydzie, cośmy przysięgali? - Nie zapomniałem, jeno z nudów umieram. Ile razy przysięgałem, że nie tknę więcej wina? - W Lankmarze dymem idzie na śmierć się zadławić! Dniem i nocą z kominów wali sadza, w rynsztokach zaś gnój i szczur na szczurze. - - Póki co, Kocurze, nie dbam o to, czy będę żył, czy umrę lub gdzie i kiedy, i jak. - Teraz prócz zaimków strzelasz spójnikami! Dobrze by ci zrobił łyczek okowity! - Chcemy wymazać przeszłość z pamięci, prawda? Podobno żeby udobruchać ducha, trzeba odwiedzić miejsce jego śmierci. - I dać się straszyć w dwójnasób! - Bardziej mnie już nastraszyć nie może. - To dlatego wąż pytał szyderczo, czy się boimy. - A no właśnie. Boimy się? I spór toczył się dalej, aż zakończył się tak, jak należało się tego spodziewać: Fafryd i Kocur ominęli kłusem Iltmar i przybyli na kamieniste wybrzeże, gdzie przyroda niskim urwiskom nadała fantastyczne kształty. Czekali tam dzień i noc, aż Tonąca Ziemia wynurzyła się malowniczo ze zbałwanionej kipieli, by przegrodzić w poprzek cieśninę łączącą Morze Wewnętrzne i Morze Wschodu. Prędko, a zarazem ostrożnie przemierzyli tę jałową, parującą połać ziemi (żar lał się z nieba) i znów wjechali na Grobelny Gościniec, tym razem w drodze do Lankmaru. Daleko, po dwóch stronach nieba - nad Morzem Wewnętrznym na północy i Wielkim Słonym Bagniskiem na południu - szalały burze z piorunami, kiedy przyjaciele zbliżali się do monstrualnego miasta. Wieże, iglice, szczyty świątyń i wielki, zębaty mur obronny wychylały się wolno spod tradycyjnie olbrzymiej czapy smogu, podświetlone od tyłu blaskiem zachodzącego słońca - a właściwie mętnego, szarego kręgu, do czego przyczyniały się pospołu gęsta mgła i zawiesina dymu. Raz wydało się Kocurowi i Fafrydowi, że wśród jastrzębich drzew widzą okrągły, spłaszczony kształt na wysokich, niewidocznych nogach oraz słyszą cichy, ochrypły okrzyk: A nie mówiłam? A nie mówiłam? Ale zarówno czarodziejski domek Szyłby, jak i jej głos (jeśli to istotnie były one) zgubił się gdzieś w dali, zginął wśród oznak nadchodzącej nawałnicy. W ten oto sposób, wbrew przyrzeczeniom, Fafryd i Szary Kocur powrócili do miasta, do którego czuli obrzydzenie, ale i swoistą tęsknotę. Nie znaleźli w nim ukojenia. Duchy Iwrian i Wlany nie przestały ich dręczyć, aczkolwiek, może tylko z powodu upływu czasu, dwaj bohaterowie mniej się ich lękali. Nienawiść, jaką żywili wobec złodziejskiej gildii, nie rozgorzała nowym ogniem, wręcz przeciwnie, przygasła. Prawdę mówiąc, Lankmar nie wydawał im się miejscem bardziej niebezpiecznym od innych w Neh-wonie, za to na pewno ciekawszym. Dlatego zabawili tam dłużej. Traktowali je jako bazę wypadową, skąd mogli wyprawiać się na kolejne przygody. KLEJNOTY W LESlE (THEJEWELJ IN THE FOREST) Nastał rok behemota, miesiąc jeża i dzień żaby. Kiedy słońce osunęło się nisko nad płowe, żyzne ziemie Lankmaru, letni skwar wreszcie zelżał. Chłopi harujący w bezkresnych łanach zbóż przerywali pracę i unosili ubrudzone twarze. Musieli już brać się do wieczornych zajęć. Pasące się na ścierniskach krowy powoli dreptały w stronę obór. Zapoceni kupcy i sklepikarze nie zamykali jeszcze interesu, choć już zaczynali myśleć o przyjemnej kąpieli w balii z gorącą wodą. Złodzieje i astronomowie wiercili się niespokojnie w pościeli, jakby przeczuwali, że bliska już godzina zapadnięcia zmroku i rozpoczęcia pracy. Na południowym pograniczu lankmarskiego kraju, dzień jazdy od wsi Soriew, pola uprawne ustępowały miejsca rozległej puszczy, w której królowały klony i dęby. Tam właśnie wąską, piaszczystą dróżką truchtało niespiesznie dwóch jeźdźców. Różnili się od siebie w sposób zasadniczy. Ów barczysty nosił kaftan z surowego płótna, mocno ściągnięty w talii szerokim, skórzanym pasem. Aby ochronić się przed słońcem, wywinął na głowę krótką, płócienną pelerynę. U jego boku kołysał się długi miecz z pozłacaną graniastą głowicą. Zza prawego ramienia sterczał kołczan naszpikowany strzałami, a w przytroczonym do siodła futerale chował się do połowy ciężki cisowy łuk bez cięciwy. Prężne, nabrzmiałe mięśnie osiłka, jego jasna skóra, rdzawe włosy, zielone oczy, a przede wszystkim ujmujący, choć wcale nie uległy wyraz na szerokim obliczu - wszystko to wskazywało, że pochodzi z jakiegoś mroźnego, surowego kraju zamieszkanego przez barbarzyńców; na pewno nie z Lankmaru. O ile całą swoją postacią siłacz przywodził na myśl dzikie bezludzia, o tyle ogólny wygląd jego niskiego kompana (w porównaniu z nim nawet bardzo niskiego) dowodził zżycia z miastem. W rysach jego smagłej twarzy przebijało pewne błazeństwo. Miał bowiem bystre, czarne oczy, perkaty nos, zmarszczki wokół ust zastygłe jakby w wyrazie szyderstwa. I zwinne dłonie sztukmistrza. W jego krępym, gibkim ciele było coś, co wyróżniało wysokiej klasy konesera karczemnych burd i ulicznych bójek. Nosił odzież wyłącznie z szarych, jedwabnych materiałów, miękkich i luźno tkanych. W pochwie powleczonej mysią skórą krył się wąski miecz z lekko wygiętą głownią. U pasa wisiała proca i worek na pociski. Pomimo tylu powierzchownych różnic nie ulegało wątpliwości, że obaj są z sobą blisko zaprzyjaźnieni, połączeni niewidzialną więzią wzajemnego zrozumienia - więzią umocnioną podobnym żalem i podobnym poczuciem humoru, scementowaną wieloma wspólnymi przeżyciami. Mniejszy dosiadał siwej, łaciatej klaczy, większy - kasztanowego wałacha. Zbliżali się do miejsca, gdzie ścieżka wdrapywała się na niewielkie wzniesienie, by dalej skręcić i zbiec w następną dolinę. Z obu stron napierały zielone wały listowia. Upał był męczący, ale do zniesienia. W takiej spiekocie człowiek wyobrażał sobie ukryte, cieniste polanki, gdzie drzemią centaury i satyrowie. Wtem klacz, nieznacznie wysunięta do przodu, parsknęła ostrzegawczo. Dosiadający jej niepozorny jeździec chwycił mocniej cugle i rozejrzał się bystro na boki. Dały się słyszeć ciche dźwięki, jakby ktoś skrobał drewnem o drewno. Jak na komendę, obaj jeźdźcy pochylili się i przylgnęli do końskiej uprzęży. W tym samym momencie posłyszeli, niby uwerturę do leśnego koncertu, melodyjny brzęk puszczanych cięciw. Kilka kąśliwych strzał przecięło z furkotem powietrze, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się ich tułowia. Konie chyżo wzięły zakręt i rwały galopem, aż ziemia sypała im się spod kopyt. Z tyłu rozległ się wrzask pytań i odpowiedzi: zarządzano pościg. W zasadzce musiało czatować najmniej siedmiu zbójców: przysadzistych, rosłych typków w kolczugach i żelaznych hełmach. Zanim klacz i wałach odbiegły na odległość rzutu kamieniem, oni już wysypali się na ścieżkę. Na czele gnał czarny koń, a na nim czarnobrody jeździec. Ale i zbiegowie nie tracili czasu. Osiłek stanął w strzemionach i szybkim ruchem wyciągnął łuk z futerału. Jedną ręką przygiął łęczysko do strzemienia, drugą nałożył na zaczep pętlę cięciwy. Lewa dłoń wartko przesunęła się na majdan, a prawa sięgnęła za plecy po strzałę. Kierując koniem kolanami, jeszcze bardziej się wyprostował, odwrócił nad siodłem i wypuścił strzałę o orlim pie-rzysku.W tym samym czasie jego towarzysz uzbroił procę ołowianym ładunkiem, zakręcił dwa razy nad głową, aż zaszumiała w powietrzu, i wyrzucił pocisk. Strzała i ołowiana kula trafiły razem w cele. Pierwsza przebiła ramię jadącego na czele bandyty, druga grzmotnęła następnego w hełm i strąciła go z siodła. Wierzgające i siadające na zadach zwierzęta wstrzymały pogoń. Uciekinierzy, którzy wywołali ten zamęt, zatrzymali się przed następnym zakrętem i odwrócili, żeby sprawdzić, co się dzieje. - Wielki jeżu! - rzekł ów niższy z szelmowskim uśmiechem. - Następnym razem dwa razy pomyślą, nim urządzą zasadzkę. - Czarta warte niedojdy! - odparł jego kompan. - Nie potrafią nawet porządnie strzelać z siodła. Wierz mi, Szary Kocurze, jeno barbarzyńcy potrafią walczyć z konia jak należy. - Może jeszcze ja i paru, których znam - odpowiedział ten, co nosił zwierzęcy przydomek Szarego Kocura. - Patrz, Fafrydzie! Łotry zabrali rannych i wycofują się. Jeden ruszył naprzód galopem. Hej, alem brodacza zdzielił w łepetynę! Wisi na szkapie niby worek zboża. Gdyby wiedział, z kim ma do czynienia, nie goniłby nas jak szaleniec. W tym, co powiedział, tkwiło ziarno prawdy. O Szarym Kocurze i Fafrydzie z północy mówiono już wszędzie w okolicach dumnego Lankmaru, a i w samym mieście byli dobrze znani. Ludzie nie mogli się nadziwić ich niepohamowanemu pociągowi do przygód, tajemniczym pojawieniom się i zniknięciom, tudzież zwichrowanemu poczuciu humoru. Fafryd odpiął cięciwę i odwrócił się w siodle. - To chyba dolina, której szukamy - powiedział. - Widzisz tamte dwa wzgórza? Na każdym dwa garby blisko siebie. Wszystko się zgadza. Podjedźmy bliżej, żeby się przekonać. Szary Kocur pogrzebał w swoim przepastnym skórzanym worku, skąd wydobył nad wyraz sędziwy i dziwnie zzieleniały skrawek grubego pergaminu. Trzy brzegi były wystrzępione ze starości, czwarty nosił ślady niedawnego cięcia. Pergamin, pokryty zawiłymi hieroglifami w lankmarskim języku, spisano czarną wydzieliną kałamarnicy. Kocur skupił jednak uwagę na paru wierszach czerwonego tekstu, pisanego maczkiem na marginesie. Oto co mógł tam przeczytać: Niechaj sobie królowie gromadzą w piwnicach kosztowności, niechaj kupczykowie napełniają pieniędzmi skrzynie. Głupi, kto im zazdrości, albowiem mój skarb jest większy nad inne skarby. Brylant wielkości ludzkiej czaszki. Dwanaście rubinów wielkości czaszki kota. Siedemnaście szmaragdów wielkości czaszki kreta. Do tego pręty kryształu i sztaby złotego mosiądzu. Niechaj królowie chełpią się swymi klejnotami, niechaj księżniczki obwieszają się błyskotkami. Głupi, kto je podziwia, albowiem mój skarb przetrwa inne skarby. Daleko na południu zbudowałem skarbiec: w lesie, gdzie dwa pagórki stoją jako dwa śpiące dwugarbne wielbłądy, dzień drogi od wioski Soriew. Wspaniały to skarbiec w wysokiej wieży, urządzonej z iście królewskim przepychem, choć żaden król tam nie zamieszka. Skarb w ukryciu spoczywa, pod zwornikiem głównej kopuły, nietknięty czasem jako gwiazdy na niebie. Przeminę ja, Urgaan z Angarnagi, i pamięć o mnie zaginie, lecz on pozostanie. To moja nadzieja na przyszłość. Niech szukają go głupcy, daremne ich trudy. Bo chociaż skarbiec stoi otworem, nie zetrzesz się tam z wrażym potworem ni z wartownika zimnym toporem, nie wejdziesz w potrzask ni w sideł zaporę. Miejsce to puste, okryte borem, lecz nie spotkasz się z leśnym upiorem, wilka lub węża kłem i jęzorem. Tam oko w ludzkiej czaszce nie gore, jest wszakże strażnik ku śmiałków przestrodze. Rozwiąż zagadkę i zmądrzej w porę. - Człowiek ten nadto sobie czaszki upodobał - mruknął Kocur. - Musiał być nekromantą albo rozkopywaczem grobów. - Albo architektem - dodał Fafryd w zamyśleniu. - Dawnymi czasy świątynie zdobiono płaskorzeźbami z wizerunkiem ludzkich i zwierzęcych czaszek. - Wszystko możliwe... wszak tekst utrwalono w przestarzałym piśmie hieroglificznym. Powstał nie później niż w stuleciu wojen ze Wschodem, co najmniej pięć pokoleń temu. Kocur był wytrawnym fałszerzem zarówno dzieł sztuki, jak i wszelkiego rodzaju dokumentów. Znał się na rzeczy. Zadowoleni z odnalezienia celu swej wędrówki, przyjaciele spojrzeli na dolinę przez prześwit między gałęziami. Przypominała wnętrze otwartego strąka: płytka, długa i wąska. Znajdowali się akurat nad jednym z dwóch ostrych końców. Dwa charakterystyczne garbate wzgórza tworzyły rozwlekłe zbocza niecki. Dno było gęsto porośnięte dębem i klonem - z wyjątkiem dość dużej polany. Kocur podejrzewał, że stoi tam na porębie jakaś chłopska zagroda. Za polaną, nad wierzchołkami drzew, bystre oko Kocura wypatrzyło ciemne, kanciaste kształty. Wskazał tę osobliwość swemu kompanowi. Na razie nie dato się stwierdzić, czy to rzeczywiście budowla, o której wspominał dokument, czy tak się akurat układają cienie, czy może to obumarły, pozbawiony gałęzi pień gigantycznego dębu. Z tej odległości mogli tylko zgadywać. - Nie stójmy tu po próżnicy - rzekł po chwili Fafryd - bo zbójcy podejdą nas lasem i ustrzelą zza krzaka. Idzie zmierzch. Przemówili cicho do koni i wolno ruszyli w dalszą drogę. Najchętniej nie spuszczaliby z oka tego, co mogło się okazać wieżą, ale ponieważ zjeżdżali w dolinę, prawie natychmiast drzewa przesłoniły im widok. Wiedzieli, że dowiedzą się prawdy dopiero po dotarciu na miejsce. Kocura rozgrzewał wojowniczy zapał. Wnet się okaże, czy wyjadą stąd ze skarbem, czy z pustymi rękami. Brylant wielkości ludzkiej czaszki... Rubiny... szmaragdy... Niemalże w nostalgicznym nastroju rozsmakowywał się w tych ostatnich, najprzyjemniejszych chwilach wyprawy. Niedawna zasadzka dodała przygodzie niezbędnej pikanterii. Przypomniał sobie, jak odciął interesującą pergaminową kartę z leciwej księgi poświęconej architekturze, gnuśniejącej w zbiorach pazernego, despotycznego lorda Rannarsza. I jak potem, niby to dla żartu, brał na spytki handlarzy z południa, aż przypadkiem spotkał takiego, który ostatnio przejeżdżał przez wioskę Soriew. Opowiadał o z dawna niezamieszkanej kamiennej budowli w lasach na południe od wsi. Okoliczni chłopi zwali ją Domem Urga-ana. Handlarz na własne oczy widział wieżę strzelającą nad korony drzew. Kocur zachichotał na wspomnienie jego pomarszczonej, chytrej gęby. Skojarzyła mu się od razu z pożółkłym, chciwym obliczem lorda Rannarsza. Niespodziewana myśl przyszła mu do głowy. - Jak myślisz, Fafrydzie, skąd się wzięli ci zbóje, którzy nas napadli? Wielkolud prychnął lekceważąco. - E, zagrodowa łobuzeria! Zdatna do walki z tłustymi kupcami. Bandyci od siedmiu boleści. Do wideł im, nie do miecza. - Jakoś im nie zbywało na orężu. I wszyscy byli jednako odziani, jakby służyli u możnego pana. A pamiętasz tego, co uciekał przodem? Mógł śpieszyć z meldunkiem o niepowodzeniu. - Co ci chodzi po głowie? Kocur chwilę dumał. - A, tak sobie kombinuję... Lord Rannarsz to człowiek bogaty i zachłanny, na samą myśl o klejnotach ślina mu cieknie po brodzie. Zastanawiam się, czy nie kazał sobie skopiować czerwonego tekstu. Skoro skradłem oryginał, mógł się zaciekawić tą sprawą. Fafryd pokręcił głową. - Nie wydaje mi się. Jesteś przewrażliwiony. Ale nawet jeśli chce nam sprzątnąć skarb sprzed nosa, lepiej niech na każdym kroku ogląda się za siebie. 1 niech dobiera sobie takich służalców, którzy potrafią walczyć konno. Jechali teraz tak wolno, że klacz i wałach nie wzbijały piachu kopytami. Nie obawiali się, że ktoś ich dopadnie z tylu. Groźna mogła być dla nich mądrze urządzona zasadzka, ale nie poruszający się drogą jeździec czy piechur. Wąska dróżka biegła absurdalnymi zawijasami. Liście muskały ich po twarzach, a czasami musieli robić unik przed podstępną gałęzią. Bogate zapachy lasu nasiliły się, odkąd zjechali poniżej krawędzi doliny. Woń dzikich jagód mieszała się z aromatem okwieconych krzaków. Niezauważenie wydłużały się cienie. - Stawiam dziesięć do jednego, że skarbiec Urgaana został splądrowany przez rabusi, którzy sami od dawna gniją w ziemi - rzekł Kocur. - Całkiem możliwe - zgodził się Fafryd. - Szmaragdom i rubinom, w przeciwieństwie do ludzi, nie dane jest zaznać spoczynku. Wyżej wspomniana ewentualność, którą już wiele razy przedyskutowali, wcale ich nie trwożyła. Nie okazywali też zniecierpliwienia. Co więcej, ich wyprawa wzbogacała się dzięki temu o przyjemną, melancholijną nutę utraconej nadziei. Gasząc pragnienie, z lubością wdychali pachnące powietrze. Wierzchowcom pozwalali szczypać liście. Wysoko w gałęziach rozległ się wrzask sójki, a z dalsza, z głębi lasu, doleciał szczebiot drozda. Ptasie głosy wdzierały się w miarowe, jednostajne buczenie owadów. Zbliżał się zmrok. Wierzchołki drzew złociły się w płaskich promieniach słońca. Fafryd czujnym uchem złowił głuchy ryk krowy. Minęli jeszcze kilka zakrętów, nim znaleźli się na polanie, którą przedtem wypatrzyli z góry. Sprawdziły się ich przypuszczenia: stała tu wiejska zagroda. Ładną, zbudowaną z sędziwych bali chatę o niskim, szerokim podstrzeszu otaczała morga szumiącego zboża. Obok budynku z jednej strony rosła fasola, z drugiej piętrzył się ogromny stos drewna, przy którym chata wydawała się szczególnie mała. Przed domem stał czerstwy staruszek o skórze opalonej na ten sam odcień brązu co jego sukmana. Z pewnością usłyszał konie i wyszedł, żeby sprawdzić, kto jedzie. - Hejże, ojczulku! - zawołał Kocur. - W taki piękny dzień miło podróżować! Przyjemny tu sobie zbudowałeś domek. Chłop przetrawił te słowa i kiwnął głową twierdząco. - Jesteśmy zdrożonymi wędrowcami - dodał Kocur. Chłop jeszcze raz pokiwał z powagą głową. Czy za dwa srebrniki dostaniemy tu nocleg? Gospodarz podrapał się po brodzie i pokazał przybyszom trzy palce. - Niech ci będzie, dostaniesz trzy srebrniki - zapewnił go Kocur, zsuwając się z siodła. Fafryd poszedł za jego przykładem. Wręczywszy chłopu zapłatę, Kocur spytał niby od niechcenia: - Jest tu w okolicy stara, opuszczona budowla, zwana Domem Urgaana? Zapytany przytaknął. - A jak wygląda? Chłop wzruszył ramionami. - Nie wiesz? Mężczyzna pokręcił głową. - Nigdy tam nie byłeś? - Kocur nie krył rozbawienia. Odpowiedzią znów było pokręcenie głową. - Ależ ojczulku, doszedłbyś tam spacerkiem w kilka chwil. Chłop niewzruszenie kiwnął głową, jakby ta sprawa niewiele go obchodziła. Zza domu wyszedł krzepki młodzieniec, aby zaopiekować się końmi. - Z drugiej strony chaty dobrze widać wieżę - rzekł znienacka. - Chcecie popatrzeć? Teraz i starzec udowodnił, że nie jest niemową: - Proszę bardzo - powiedział suchym, beznamiętnym głosem. - Możecie sobie patrzeć do woli. - To rzekłszy, wrócił do chaty. Fafryd i Kocur dostrzegli za drzwiami główkę ciekawskiego dzieciaka, kobietę mieszającą jadło w rondelku i jeszcze jedną osobę, która siedziała pochylona w krześle przy kuchni. Patrząc między gałęziami, dało się zobaczyć górną część wieży, powleczoną czerwienią w promieniach zachodzącego słońca. Wyglądało na to, że znajduje się w odległości czterech, pięciu strzałów z łuku od chaty. Gdy tak patrzyli, słońce zaszło i budowla przeobraziła się w niewyraźny prostokąt z czarnych kamieni. - Całe wieki tam stoi - odezwał się młodzieniec niepewnym głosem. - Nieraz koło niej łażę. Ojciec udaje, że jej nie widzi. - Byłeś w środku? - spytał Kocur. Młodzieniec podrapał się po głowie. - Nie. Toż to jeno kupa starych kamieni. Po cóż tam miałbym zaglądać? - Zapowiada się długi wieczór. - Zielone oczy Fafryda wbijały się w wieżę jak zaklęte. - Starczy czasu, żeby przyjrzeć się z bliska. - Pokazałbym drogę - zaofiarował się młodzik. - Jeno wprzód muszę wody nanieść. - Nie przejmuj się nami - rzekł Fafryd. - Kiedy będzie kolacja? - Kiedy zapalą się pierwsze gwiazdy. Pod jego opieką zostawili konie i pieszo ruszyli do lasu. Wnet mocno pociemniało, jakby wieczór już przechodził w noc, zamiast się zaczynać. Nie spodziewali się, że przyjdzie im przedzierać się przez gęstwinę. Musieli uważać na pnącza i kolce. W górze pojawiały się granatowe skrawki nieba i szybko znikały. Kocur puścił przodem Fafryda. W jego myślach lęgły się dziwne spostrzeżenia na temat chłopów. Nie mógł się nadziwić, że wytrwale, w pocie czoła, zapewne od wielu pokoleń harują na tym kawałku ziemi o kilka kroków od prawdopodobnie najwspanialszego skarbu świata. Trudno było w to uwierzyć. Jak można spać tak blisko klejnotów i nie śnić o nich na okrągło? A może tym ludziom nic się nie śniło? Tak więc Szary Kocur nie poświęcał większej uwagi szczegółom wędrówki, choć zauważył, że Fafryd trochę się guzdrze w drodze - co dziwiło, albowiem puszcza była żywiołem barbarzyńcy. Wreszcie, gdy gęstsze cienie rozpełzły się wśród drzew nieprzejrzaną pomroką, wyszli na skraj maleńkiej, usianej kamieniami polany, gdzie królowała potężna budowla. Raptem, zanim ogarnął spojrzeniem całe to miejsce, Kocura zaczęły dręczyć dziesiątki niewesołych myśli. Czy nie postąpili nierozważnie, zostawiając konie na łasce nieznajomych chłopów? A jeśli zbójcy doszli ich tropem do zagrody? I czy nie był to dzień żaby, nieszczęśliwy dla tych, co wchodzą do opuszczonych domów? I czy nie powinni byli zabrać ze sobą krótkiego oszczepu, na wypadek napotkania lamparta? I czy wreszcie charakterystyczny głos lelka, który posłyszał z lewej strony, nie wróżył nieszczęścia? Skarbiec Urgaana z Angarnagi miał osobliwy wygląd. Trzon budowli stanowiła wielka, płytka kopuła, wsparta na ścianach tworzących ośmiobok. Z przodu łączyły się z nią dwie mniejsze kopuły, między którymi ział wielki prostokąt wejścia. Wieża nie wyrastała na osi głównej kopuły, ale nieco z tyłu. W zapadających ciemnościach Kocur gorączkowo próbował odnaleźć pewną cechę, która wzmagała niesamowitość tej scenerii. Doszedł do wniosku, że najbardziej uderza go prostota wykonania budowli. Nie zdobiły jej ani kolumny, ani gzymsy czy frezy, w ogóle żadne ornamenty architektoniczne. I nigdzie nie pojawił się wizerunek czaszki. Jeśli nie liczyć wejścia i kilku niepozornych okienek w dziwnych miejscach, Dom Urgaana był zwartą masą jednolicie szarych kamieni, dopasowanych do siebie z zadziwiającą precyzją. Ponieważ Fafryd wspinał się już do wejścia po niskich, szerokich schodach, Kocur prędko ruszył za nim,.mimo że wolałby najpierw pomyszkować na zewnątrz. Z każdym krokiem narastał w nim niepokój, najchętniej by zawrócił. Dotychczasowy nastrój miłego oczekiwania prysnął, jakby wpakował się nagle na lotne piaski. Miał wrażenie, że czarne wejście jest bezzębną, wygłodniałą paszczęką. Zimny dreszcz przebiegł mu po skórze, kiedy się zorientował, że paszcza ma zęba: na ziemi leżał trupio biały przedmiot. Fafryd już się po niego schylał. - Ciekawe, czyja to czaszka? - rzekł chłodno przybysz z północy. Kocur przypatrzył jej się wnikliwie, a następnie omiótł wzrokiem rozrzuconą kupę częściowo połamanych kości. Uczucie strachu powoli sięgało szczytu, a towarzyszyło mu przeświadczenie, że w kulminacyjnym momencie nastąpi coś naprawdę okropnego. Aż bał się myśleć o pytaniu Fafryda. Jaką śmiercią zginął ów nieopatrzny śmiałek? Wnętrze tonęło w nieprzeniknionej ciemności. Czyż rękopis nie wspominał o strażniku? Wydawało się nieprawdopodobne, aby od trzystu lat czuwał tu strażnik z krwi i kości, lecz słyszało się przecież o istotach nieśmiertelnych lub prawie nieśmiertelnych. Zauważył, że Fafryd nie przeczuwa niczego złego, gorzej, przymierza się do wstępnych poszukiwań skarbu. Za wszelką cenę należało temu zapobiec. Przypomniał sobie, że jego przyjaciel nie cierpi węży. - Chłodno tu i wilgotno - mruknął lekkim tonem. - Ino patrzeć zimnego, oślizgłego gada. - Próżne twoje obawy - burknął Fafryd. - Założę się, że nie ma tu ani jednego węża. Przecież Urgaan napisał: "nie zetrzesz się tam z wrażym potworem". A jeśli nie dość ci tego, to jeszcze dorzucił: nie spotkasz się z kłem węża. - Nie mówię o wężach, które miałyby pilnować skarbów - wyjaśnił Kocur - ale tych, co tu nocą wślizgują się z lasu. Tak samo czaszka, którą trzymasz w ręku, nie jest tą, w której "oko gore", tylko czerepem pechowego wędrowca, co tu przypadkiem zginął. - Tego nie wiemy. - Fafryd oglądał czaszkę ze wszystkich stron. - W oczodołach płonęłyby światełka, czyż nie? Fafryd ostatecznie dał się nakłonić do odłożenia poszukiwań na następny dzień, skoro i tak już namierzyli skarbiec. Ostrożnie odłożył swoje znalezisko. Kiedy ponownie weszli między drzewa, Kocur usłyszał cichy głos, mówiący mu do ucha: W samą porę. W samą porę... Niepokój zniknął równie nagle, jak się pojawił. Czuł się głupio, aż zaczął śpiewać rubaszną balladę własnego autorstwa, w której demony i wszelkie nadprzyrodzone potworności zostały wulgarnie wyszydzone. Fafryd, rozweselony, włączał się czasem jako chórek. Po powrocie do zagrody stwierdzili ze zdziwieniem, że nie jest jeszcze tak ciemno, jak im się wcześniej zdawało. Zajrzeli do koni, mających tu troskliwą opiekę, i już wkrótce zabrali się do pałaszowania gęstej owsianki z fasolą i warzywami, którą gospodyni wlała im chochlą do dębowych misek. Do popicia podstawiono im surowe mleko w fantazyjnie rzeźbionych dębowych kubkach. Posiłek był suty, wnętrze chaty schludne, a gliniana polepa skrzętnie zamieciona. Dla Fafryda jedyną uciążliwość stanowiły niskie belki powały, bo musiał się często schylać. Rodzina składała się z sześciu osób: ojca, jego równie chudej i pomarszczonej żony, dwóch synów, dorosłego i chłopczyka, oraz córki i sepleniącego staruszka, którego starcze niedołęstwo przykuło do krzesła przy kuchni. Najciekawszy był właśnie ten starzec i dziewczynka. Córka gospodarza przechodziła ów szczególny wiek dojrzewania, kiedy niezgrabność bierze górę nad wdziękiem, a jednak w ruchach)e) szczupłych nóg i wątłych ramion z odstającymi łokciami przejawiała się pewna dzika, beztroska lekkość. Była niezwykle nieśmiała i sprawiała wrażenie, jakby mogła lada chwila wylecieć na dwór i uciec do lasu. Aby ją zabawić i zdobyć sobie jej zaufanie, Kocur zaczął wykonywać drobne, niewinne sztuczki: wyłuskał zdumionemu gospodarzowi miedziaki z ucha i kościane igły z nosa jego chichoczącej żony. Przemieniał fasolę w guziki i odwrotnie, połknął duży widelec, nauczył drewnianego pajacyka tańczyć na dłoni i wprawił w osłupienie kota, któremu wyciągnął z pyska coś, co do złudzenia przypominało mysz. Dorośli szczerzyli zęby i wybałuszali oczy, chłopczyk wprost szalał z uciechy. Jego siostra przyglądała się wszystkiemu w skupieniu i nawet zdobyła się na ciepły uśmiech, kiedy Kocur wręczył jej dwa łokcie wyczarowanego na poczekaniu miękkiego, zielonego sukna. Mimo to nie ośmielił płochliwej dziewczyny do mówienia. Następnie zagrzmiały pieśni żeglarskie Fafryda, aż zatrząsł się sufit, a po nich żartobliwe przyśpiewki, przy których dziadunio gulgotał ze śmiechu. Kocur wykorzystał tę chwilę na przyniesienie bukłaczka z winem. Schował go pod płaszczem i, jakby za sprawą czarodziejskiej sztuczki, napełnił dębowe kubki. Chłopom nienawykłym do tak mocnych trunków szybko zaczęło szumieć w głowach. Kiedy Fafryd kończył mrożącą krew w żyłach opowieść z mroźnej północy, wszyscy prócz starca i dziewczynki kiwali się sennie. Ten pierwszy, z oczami błyskającymi przebiegłą, łobuzerską wesołością, zawiesił wzrok na hulaszczych podróżnikach i wymamrotał: - To z was zuchy nie lada. Możecie brać się na rogi z bestiami. - Zanim zdążył wyjaśnić, o co mu chodziło, przymrużył oczy i po chwili chrapał w najlepsze. Niebawem wszyscy spali. Fafryd i Kocur trzymali broń pod ręką, lecz ciszę przerywało tylko urozmaicone pochrapywanie i rzadkie trzaski dogasających węgli. Dzień kota zaświtał chłodny i bezchmurny. Kocur przeciągnął się, rozleniwiony, kocim zwyczajem naprężył mięśnie i wciągnął w płuca słodkie, pachnące rosą powietrze. Czul nieprzepartą ochotę do życia, rwał się do działania. Bo czyż nie był to jego dzień, dzień Szarego Kocura, w którym szczęście nie mogło się od niego odwrócić? Jego lekkie poruszenia zbudziły Fafryda i razem wyszli z chaty - cichcem, aby nie zrywać na nogi spojonych winem gospodarzy, którzy jeszcze twardo spali. Umyli ręce i twarze w mokrej trawie i odwiedzili konie. Przekąsili po pajdzie chleba, łyknęli orzeźwiającej wody ze studni i przygotowali się do wyprawy. Tym razem przygotowali się jak należy. Kocur zabrał młotek i solidny żelazny łom, na wypadek gdyby zaszła potrzeba kruszyć mur, i upewnił się, że ma w worku krzemień, świece, kliny, dłuta i inne drobne przybory. Fafryd pożyczył sobie kilof z narzędzi gospodarskich i zatknął za pas zwój cienkiej, silnej liny. Nie zapomniał też o łuku i kołczanie. W lesie było cudownie o tak wczesnej porze. Drzewa rozbrzmiewały wrzaskiem i szczebiotem ptaków. Raz dojrzeli czarne, podobne do wiewiórki zwierzę, które biegło po konarze. Para prę-goweów czmychnęła pod krzak obwieszony czerwonymi jagodami. Gdzie wieczorem panoszył się cień, tam teraz listowie pyszniło się zielenią w niezliczonych odcieniach. Poszukiwacze przygód szli raźnym krokiem. Ledwie zagłębili się w las na odległość strzału, usłyszeli z tyłu głośny szelest, który się wzmagał i wzmagał, aż na ścieżce ukazała się zadyszana dziewczynka. Oparłszy się o drzewo, w drugiej ręce miętosiła garść liści, gotowa rzucić się do ucieczki przy pierwszym podejrzanym geście wędrowców. Fafryd i Kocur stali w bezruchu, jakby w strachu przed spłoszeniem łani albo driady. W końcu jednak dziewczynka przełamała się i zapytała: - Idziecie tam? - wskazała skarbiec szybkim ruchem głowy. W jej ciemnych oczach nie było wesołości. - Tak, tam właśnie idziemy - odpowiedział Fafryd z uśmiechem. - Nie idźcie. - Mówiąc to, gwałtownie pokręciła głową. - Czemu mielibyśmy tam nie iść? - wyraził swe zdziwienie Fafryd głosem delikatnym i dźwięcznym, stanowiącym jak gdyby nieodłączną część lasu. I chyba wzbudzającym zaufanie, bo dziewczynka przełknęła ślinę i powiedziała: - Czasem chowam się w lesie i patrzę, ale nigdy nie podchodzę za blisko. Nigdy, choćby nie wiem co. Wymyśliłam sobie, że to magiczny krąg, którego nie wolno przekroczyć. I jeszcze to, że mieszka tam olbrzym. Dziwny, straszliwy olbrzym. - Wyrzucała z siebie słowa wartkim potokiem. - Cały jest szary, jak jego dom z kamieni. Wszystko u nkgo szare: oczy, włosy, paznokcie. I ma kamienną maczugę, wielką jak drzewo. Oj, wielki on, wielki, większy od ciebie, dwa razy większy. - Tu skinęła głową na Fafryda. - I tą swoją maczugą zabija ludzi. Nie robi nic innego, tylko zabija. Jedynie wtedy, kiedy ktoś się zbliży. Prawie codziennie się z nim bawię. Udaję, że zaraz przekroczę magiczny krąg. On czai się za drzwiami, w ciemności, bym go nie widziała. Wydaje mu się, że się zbliżę, a ja tańczę między drzewami wokół domu. Nie spuszcza ze mnie oka, śledzi mnie z okien. Przybliżam się do kręgu coraz bardziej, jestem już blisko, bliziutko. Al nigdy go nie przekraczam. Olbrzym się wścieka i zgrzyta zębami. To tak, jakby ktoś głazem tarł o głaz, aż cały dom drży. Wówczas uciekam najszybciej jak mogę. Nie wchodźcie tam. Proszę! Zamilkła, rzec by można, wystraszona swoją śmiałością. Przewiercała Fafryda błagalnym wzrokiem. - Ale tak naprawdę nie widziałaś nigdy szarego olbrzyma? - zapytał ów bez cienia ironii. - Nie. On jest na to za sprytny. Wyobrażam sobie, że zawsze jest w środku. A to chyba to samo, prawda? Jest tam na pewno. Dziadzio sporo o nim wie. Często o tym rozmawialiśmy, kiedy byłam mała. Dziadzio nazywa go bestią. Ale inni się ze mnie śmieją, więc nic im nie mówię. Oto kolejna zadziwiająca przypadłość wieśniaczego życia, pomyślał Kocur, uśmiechając się w duchu. Wyobraźnia była u tych ludzi darem rzadko spotykanym i nic dziwnego, że dziewczynka bezwarunkowo wierzyła swoim urojeniom. - Nie lękaj się o nas, dziewczynko - powiedział. - Będziemy się wystrzegać spotkania z szarym olbrzymem. - Nie potrafił tak świetnie jak Fafryd panować nad głosem, a może jego słowa nie współbrzmiały dobrze z melodią lasu, w każdym razie dziewczynka ostrzegła ich po raz ostatni przed wchodzeniem do środka, odwróciła się i dała drapaka. Przyjaciele spojrzeli na siebie z uśmiechem. W pewien sposób ta baśniowa historia z przepisowym potworem, opowiedziana przez czarujące, naiwne dziewczę, przydawała urody rześkiemu porankowi. Powstrzymując się od komentarza, udali się cicho w dalszą drogę. I dobrze się stało, że nie hałasowali, kiedy bowiem do polany został im rzut kamieniem, usłyszeli czyjeś stłumione głosy, jakby kilku sprzeczających się osób. W mgnieniu oka ukryli pod krzakiem kilof, łom i młotek. Ruszając chyłkiem ku polanie, korzystali z naturalnych osłon i przy każdym kroku patrzyli pod nogi. Na skraju polany stało sześciu rosłych mężczyzn w czarnych kolczugach, z kołczanami na plecach i mieczami u boku. Nie ulegało wątpliwości, że te właśnie łotry zeszłego dnia czyhały w zasadzce przy drodze. Teraz dwóch wyrywało się do skarbca, lecz kamrat przywołał ich do porządku. Spór rozgorzał na nowo. - Patrz na tego rudzielca - szepnął Kocur, przyjrzawszy się spokojnie bandytom. - Przysięgam, że widziałem go w stajni lorda Rannarsza. A więc się nie myliłem. Mamy konkurencję. - Dlaczego zwlekają i pokazują palcami na skarbiec? Może ich towarzysze już rabują kosztowności? Kocur pokręcił głową. - Niemożliwe. Widzisz te kilofy, szpadle i pręty, które poskładali na ziemi? Moim zdaniem, oni na kogoś czekają. Pewnikiem na dowódcę. Zanim się zjawi, niektórzy chcą się dobrać do skarbu. Reszta im to odradza. Stawiam głowę przeciw kominiarskiej kuli, że tym dowódcą jest Rannarsz. Taki chciwy i podejrzliwy człowiek jak on nie zostawia skarbu na łasce i niełasce najemnych rozbójników. - To co robimy? - mruknął Fafryd. - Nie wślizgniemy się do środka niezauważeni, nawet gdyby tak podpowiadał rozsądek, a nie podpowiada. Skarbiec to pułapka. - Świerzbi mnie ręka, żeby wyciągnąć procę i dać im przykład, jak się urządza zasadzkę. - Oczy Kocura zwęziły się z gniewu. - Jeno ci, co przeżyją, schronią się w domu i nie pozwolą się zbliżyć, póki nie nadjedzie Rannarsz z większą grupą zbrojnych. - Można by częściowo okrążyć polanę, nie wychodząc z lasu - rzekł Fafryd po chwili namysłu. - Potem ukradkiem wychyniemy z chaszczy i schowamy się za jedną z tych małych kopuł. Łotry nie wlezą do środka, bo zagrodzimy im drogę. Wyskoczę znienacka i napędzę im strachu, ty zaś siedź w kryjówce i hałasuj jak dziesięciu chłopa, żeby mnie nie wyśmiali. Trudno było o lepszy plan w tych warunkach. Pierwszą jego część wykonali bez przeszkód. Kocur przyczaił się za małą kopułą, kładąc pod ręką miecz, procę, sztylety i parę kijów, aby zależnie od rozwoju wypadków narobić zgiełku lub walczyć z rozbójnikami. Następnie Fafryd, trzymając przed sobą łuk z nałożoną strzałą, żwawo wyszedł z ukrycia. Uczynił to tak niespodziewanie, że nie od razu spostrzegli go najemnicy Rannarsza. Kiedy to się stało, prędko sięgnęli po własne łuki i równie prędko zrezygnowali z oporu, spostrzegłszy, że ich potężnie zbudowany przeciwnik ma nad nimi przewagę. Patrzyli na niego groźnie, wściekli i zdezorientowani. - Hej tam, bydlaki! - krzyknął Fafryd. - Macie czas wziąć dupy w troki i ani chwili więcej. Nie radzę się bronić i wracać potajemnie! Moi ludzie pochowali się w lesie. Starczy, że dam znak, a podziurawią was strzałami! Tymczasem Kocur wszczynał hałas: rozpędzał się wolno, zwiększając natężenie zgiełku z artystyczną wirtuozerią. Prędko przechodził z jednej barwy głosu do drugiej, przy czym dbał, aby echo odbijało się czasem-od murów budowli, a czasem od ściany lasu. Stwarzał złudzenie, jakby w okolicy czyhali żądni krwi łucznicy. Raz po raz rozlegały się wredne okrzyki: To co, strzelamy? Ty bierz rudego! Mierzcie w brzuchy, łatwiej trafić! Fafryd z trudem powstrzymał się od śmiechu, widząc przerażenie na twarzach sześciu zbójców, którzy nerwowo rozglądali się na wszystkie strony. Wnet jednak zrzedła mu mina, bo gdy łotry zaczynały już tchórzliwie cofać się w gąszcz drzew, z lasu furknęła strzała i chwiejnym lotem minęła Fafryda o kilka łokci od głowy. - Przeklęta gałąź! - rozległ się basowy, ochrypły głos, po którym Kocur natychmiast rozpoznał lorda Rannarsza. Zaraz też posypały się rozkazy: - Brać ich, niedojdy! Daliście się przechytrzyć! Jest ich tylko dwóch! Wykurzcie ich stamtąd! Fafryd błyskawicznie się odwrócił i puścił strzałę tam, skąd dochodziły komendy. Nie uciszyły się. Wrócił pędem za kopułę i razem z Kocurem rzucił się w las. A rozbójnicy w słusznym mniemaniu, że otwarta szarża z gołymi mieczami byłaby czynem nazbyt bohaterskim, wszyscy jak jeden mąż ściągali z pleców łuki. Jeden z nich, zanim poszukał sobie bezpiecznej kryjówki, przystanął i spróbował nałożyć strzałę. Popełnił błąd. Kula wyrzucona z procy Kocura trafiła go w czoło. Padł bez czucia na ziemię. Odgłos trafienia i upadku łotra przez długi czas był ostatnim dźwiękiem na polanie, nie licząc ptasiego świergotu - czasem prawdziwego, a czasem udawanego (porozumiewali się nim Fafryd i Kocur). Śmiertelne starcie przybrało obrót dla wszystkich oczywisty. Ledwie się zaczęło, a już nikt nie śmiał wyjść na polanę, gdzie stałby się łatwym celem dla wroga. Kocur przynajmniej miał pewność, źe żaden z pięciu zbójców nie wtargnął do skarbca. Obie strony trzymały się jak najbliżej wejścia do budowli, ażeby przeciwnik nie zajął strategicznego stanowiska na szczycie wieży - zakładając, że prowadzą tam jakieś schody. W takiej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak tylko skradać się brzegiem lasu, krążyć i kołować w poszukiwaniu łupu, przyczajać się w dogodnych miejscach i czekać na ofiarę. Kocur i Fafryd nie marnowali więc czasu. Przemieścili się dwadzieścia kroków w stronę miejsca, gdzie rozproszyli się zbójcy. Okazało się, że cierpliwością przewyższają wroga, bowiem po dłuższej chwili męczącego wyczekiwania, kiedy to szpiczaste strąki roślin przejawiały dziwną skłonność do upodabniania się do grotów strzał, Fafryd trafił rudowłosego bandytę prosto w gardło, gdy ten pochylał łuk, aby strzelić do Kocura. W ten sposób Rannarszowi pozostała czwórka. Przyjaciele natychmiast zmienili taktykę. Rozdzielili się: Kocur chyżo krążył wokół skarbca, Fafryd przesunął się na w miarę bezpieczną odległość w głąb lasu. Zbójcy Rannarsza wpadli chyba na ten sam pomysł, bo Kocur niemal zderzył się z łotrem o twarzy pokrytej bliznami i równie cichym chodzie. W walce wręcz proca i łuk nie zdawały egzaminu... jeśli posługiwać się nimi w zwykły sposób. Przeciwnik próbował Kocurowi wbić w oko grot trzymanej w ręku strzały. Kocur odchylił się w bok, zamachnął się procą jak pejczem i trzasnąwszy łotra rogową rękojeścią, powalił go na ziemię i cofnął się kilka kroków. Cieszył się, że w dniu kota dopisuje mu szczęście i nie napatoczył się od razu na dwóch przeciwników. Wspiął się na drzewo w przekonaniu, że nadziemna droga, choć uciążliwsza, jest bez porównania bezpieczniejsza. Przechodząc po niżej położonych konarach, stąpał z wprawą linoskoczka i tylko z rzadka, gdy wymagała tego konieczność, wieszał się na gałęzi, by przeskoczyć z drzewa na drzewo. Co chwila sprawdzał, czy w razie zagrożenia miałby otwarte przynajmniej dwie drogi ucieczki. Do pełnego okrążenia polany została mu jeszcze ćwiartka koła, kiedy przed nim, w odległości kilku drzew, rozbrzmiał szczęk mieczy. Przyspieszył i już po chwili mógł sobie z góry obejrzeć malowniczą rąbankę. Fafryd, oparty plecami o pień wielkiego dębu, oganiał się swym mieczyskiem przed dwoma zbójcami Rannarsza, którzy nacierali nań z krótszą bronią. Przybysz z północy wiedział, że znalazł się w opałach. Owszem, znał starożytne sagi o herosach, którzy mieczem gromili czterech lub więcej przeciwników naraz, ale też nie miał wątpliwości, że są to historie wyssane z palca - no, chyba że heros potykał się z kalekami. A tymczasem najmici Rannarsza byli weteranami. Atakowali ostrożnie, lecz ani na moment nie dawali mu wytchnąć. Trzymali oręż daleko wysunięty i nigdy nie brali szerokich zamachów. Sapiąc przez nos, szturmowali z ponurą zawziętością; zdawali sobie sprawę, że wielkolud nie uczyni gwałtownego wypadu na jednego z nich, bo odsłoniłby się na cios drugiego. Szło im o to, aby znaleźć się równocześnie z przodu i z tyłu Fafryda i wtedy zaatakować. Fafryd ze swojej strony błyskawicznie zmieniał pozycję i z impetem nacierał na jednego łotra, zanim jego kompan przyszedł mu z pomocą. W ten sposób musieli z nim walczyć ramię przy ramieniu, a on bronił się przed zranieniem prędkimi mylącymi ciosami i poprzecznymi cięciami. Pot zrosił mu czoło, krew sączyła się z draśnięcia na lewym udzie. W zwierzęcym uśmiechu odsłaniał białe zęby, a niekiedy im docinał i wulgarnie ubliżał. Kocur szybko ocenił swoje szansę, zsunął się zwinnie na niższą gałąź i wycelował sztylet w plecy jednego z przeciwników Fafryda. Stał przy samym pniu ogromnego drzewa, więc nie zauważył innego zbójcy, którego sękata dłoń, uzbrojona w krótki miecz, akurat w tej chwili wynurzyła się z drugiej strony pnia. Widać i on czuł się pewniej na drzewie. Kocur miał szczęście, ponieważ rozbójnik stał na chwiejnej gałęzi i choć dobrze przymierzył, zadał cios ciut za wolno. Odziany na szaro chwat uratował się chyżym unikiem i zaskoczył przeciwnika małą akrobatyczną sztuczką. Udał, że zeskakuje na ziemię, ale ponieważ mężczyzna na drzewie byłby w takim wypadku panem sytuacji, chwycił się gałęzi, na której dopiero co stał, jednym chybnięciem wywindował się na górę i zwarł z rozbójnikiem. Okładali się łokciami i kolanami, przy czym jeden i drugi polował na gardło przeciwnika. Już na samym początku zgubili sztylet i miecz - ten drugi wbił się sztychem między walczącymi na dole zbójcami, co tak ich zaskoczyło, że Fafryd omal jednego nie rozpłatał. Kocur i rozbójnik zmagali się na konarze daleko od pnia. Bojąc się stracić równowagę i spaść z wysokości, nie byli w stanie wyrządzić sobie większej krzywdy. Na koniec obaj równocześnie polecieli w dół i obaj zdołali chwycić się gałęzi. Zdyszany zbójca chciał zdzielić Kocura potężnym kopniakiem, ten jednak się uchronił: podciągnął w górę ciało, poderwał zgięte nogi i gwałtownie je rozprostował. Trafił rozbójnika w żebra w okolicach mostka. Nieszczęsny sługa Rannarsza spadł na ziemię, gdzie po raz drugi zabrakło mu tchu w piersi. W tym momencie jeden z przeciwników Fafryda wykonał manewr, który mógł zakończyć się pomyślnie. Otóż kiedy jego kamrat przypierał wielkoluda do drzewa, wyszarpnął z ziemi drugi miecz, zamierzając dźgnąć nim z dołu niczym krótkim oszczepem. Wszelako Fafryd, któremu niespożyte siły dawały przewagę szybkości, zwąchał, co się święci, i ze wzmożoną furią natarł na drugiego rozbójnika. Nastąpiły dwa piorunujące pchnięcia: pierwsze mylące w brzuch i drugie ze skosa w szyję. Niemalże odrąbał głowę nieszczęśnikowi. Obrócił się i szybkim uderzeniem wytrącił dwa miecze z rąk ostatniego zbójcy. Ten popatrzył nań ze zdumieniem i klapnął zadkiem na ziemię. - Litości! - wycharczał, ciężko dysząc. Na dobitkę obok, jakby spadł z nieba, miękko wylądował Ko-cur. Fafryd odruchowo uniósł miecz, aby rozprawić się z nowym przeciwnikiem. Powstrzymał się jednak i wbił wzrok w przyjaciela. Kiedy rozbrojony bandyta sapnął po raz trzeci, wybuchnął śmiechem: najpierw nieopanowanym chichotem, potem grzmiącym rykiem. Był to śmiech, w którym mieszały się w równej mierze bitewne szaleństwo, upust złości i odprężenie po wyrwaniu się z paszczy śmierci. - Hej, na Glagerka i na Kosa! - wykrzyknął. - Na behemota, hej! Na Lodowe Pustacie i trzewia Czerwonego Boga! Hej! Hej! Hej! - szalał z radości. - Na orkę-zabójcę, Kobietę Śniegu i jej pomiot! Śmiech Fafryda stopniowo cichł, aż zupełnie zamarł. Wierzchem dłoni wytarł spocone czoło. Z twarzą powleczoną grobową powagą kucnął przy zabitym zbójcy, ułożył go na wznak, zamknął mu powieki i załkał; był barbarzyńcą, więc nikt nie mógłby go posądzić o szyderstwo czy obłudę. Kocur nie doświadczał tak prymitywnych uczuć. Dręczyły go obawy, czuł się nieswojo i robiło mu się słabo. Ze zrozumieniem przyjmował zachowanie Fafryda, choć wiedział, że dopiero po pewnym czasie dotrze doń pełna wymowa tego, co się stało. A i tak jego wrażenia będą nieostre, przygaszone. Podejrzliwie zerkał na boki, bojąc się, że ktoś jeszcze na nich niespodziewanie wyskoczy - zburzy ów podniosły nastrój i dopadnie Fafryda w chwili jego słabości. Porachował przeciwników. Owszem, cała szóstka została unieszkodliwiona. Tylko co z Rannarszem, gdzie się podział? Ko-cur pogrzebał w woreczku, żeby sprawdzić, czy nie zgubił swoich amuletów i talizmanów. Poruszył wargami, wypowiadając półgłosem kilka modlitw i magicznych formułek. Mimo to trzymał procę w pogotowiu i przeczesywał gąszcz czujnym wzrokiem. Z gęstych zarośli doleciały bolesne jęki: człowiek, który spadł z drzewa, odzyskiwał przytomność. Natomiast zbójca pokonany przez Fafryda, blady na twarzy raczej z wyczerpania niż strachu, wolno czołgał się w las. Kocur przyjrzał mu się beznamiętnie. Zauważył żelazny hełm, zabawnie zsunięty na czoło i oparty o grzbiet nosa. Jęki zbójcy leżącego w chaszczach nie brzmiały już tak żałośnie. Jeden i drugi prawie równocześnie zerwali się na nogi i czmychnęli w knieję. Kocur słuchał, jak potykają się i zataczają. Był pewien, że nic już im nie grozi z ich strony. Baliby się wrócić. Wtem na jego twarz zakradł się blady uśmiech; posłyszał, jak do dwóch uciekinierów dołącza trzeci. Zapewne Rannarsz, człek podszyty tchórzem, niezdolny w pojedynkę stawić czoło wrogom. Nie przyszło mu do głowy, że tą trzecią osobą może być zbójca ogłuszony wcześniej trzonkiem procy. Nie wiedząc, co z sobą zrobić, spacerowym krokiem podążył za nimi w głąb lasu. Niepodobna było zgubić ślad powstały ze stratowanych krzaków i strzępów ubrania na kolczastych gałązkach. Uciekali na przełaj, byle dalej od polany. Zadowolony z wyniku oględzin, zawrócił. Zboczył tylko po to, aby zabrać łom, kilof i młotek. Fafryd owijał nogę luźnym bandażem. Dał upust emocjom i znowu był sobą. Nieboszczyk, którego z żalem opłakiwał, teraz znaczył dla niego tyle co żer dla ptactwa i owadów, gdy tymczasem Kocur ciągle jeszcze odczuwał mdłości i pewien strach na widok trupa. - To jak, kończymy to, cośmy zaczęli? - zapytał. Fafryd poważnie pokiwał głową i powstał. Razem weszli na zawaloną kamieniami polanę. Zdziwili się, że tak krótko trwała rozprawa z bandytami. Owszem, słońce podeszło trochę wyżej, lecz wciąż dało się odczuć nastrój poranka. Rosa jeszcze nie wyschła. Skarbiec Urgaana z Angarnagi stał przed nimi mocarny, posępny, dziwnie przytłaczający. - Dziewczynka przewidziała niechcący, co się stanie - rzekł Kocur z uśmiechem. - Bawiliśmy się tak samo jak ona. Biegaliśmy wokół polany bez przekraczania magicznego kręgu. Za dnia skarbiec nie napawał go trwogą. Pamiętał o swoich uprzedzeniach z minionego wieczoru, lecz wydały mu się trywialne. Sam pomysł ze strażnikiem jakoś do niego nie przemawiał. Przecież na tysiąc sposobów dało się wyjaśnić, skąd wziął się szkielet u wejścia. Tym razem to on pierwszy wbiegł do środka. Wnętrze budowli rozczarowywało pustką i surowością, było tak samo pozbawione ozdób jak mury na zewnątrz. Po prostu duża, niska sala. Na lewo i prawo przechodziło się do pomieszczeń przykrytych małymi kopułami, naprzeciwko zaś odchodził długi, ciemny korytarz, w głębi którego majaczyły schody. Kocur pobieżnie zerknął na czaszkę i pokiereszowany szkielet, po czym ruszył naprzód. - W rękopisie pisało, że skarb jest ukryty pod zwornikiem głównej kopuły - zwrócił się do idącego przy nim Fafryda. - Musimy się rozejrzeć na górnych piętrach. - Racja. - Przybysz z północy obiegł wzrokiem kąty. - Jeno się zastanawiam, Kocurze, po co ktoś tu budował takie gmaszysko. Nie sądzisz, że była tu ongi świątynia? Kocur cofnął się raptownie ze zduszonym okrzykiem. Zaraz na początku schodów leżał kościotrup o rękach i nogach ułożonych tak, jakby za chwilę miał powstać. Górna część czaszki została roztrzaskana w drobny mak, wkoło leżały jej szare szczątki. - Mamy nad wyraz leciwych i bezwstydnie rozebranych gospodarzy - mruknął Kocur, zły na samego siebie za okazanie strachu. Hycnął po schodach, aby obejrzeć straszne znalezisko. Bystrym wzrokiem wypatrzył wśród kości kilka przedmiotów: zardzewiały sztylet, przybrudzony złoty pierścień na spróchniałym palcu, garść rogowych guzików oraz wąską, zaśniedziałą miedzianą tubkę. Ta ostatnia wielce go zaciekawiła. Wyrwał ją z suchej dłoni, która rozpadła się z chrzęstem. Czubkiem noża podważył wieczko i wytrząsnął ciasno zwiniętą rolkę pergaminu. Rozwinął ją ostrożnie, a potem, pod okienkiem na podeście schodów, przeczytał razem z Fafrydem drobne, czerwone pismo. Mam skarb tajemny i wielki. Złoty mosiądz, kryształ i krwistoczerwony bursztyn. Rubiny i szmaragdy, o które demony toczyłyby wojnę, tudzież brylant wielkości ludzkiej czaszki. I nikt prócz mnie ich nie widział. Bo ja, Urgaan z Angarnagi, plwam na pochlebstwa i gardzę zazdrością głupców. Dla moich klejnotów wzniosłem skarbiec odludny. Ukryte pod zwornikiem, będą spać snem niezmąconym, aż ziemia przeminie i niebo upadnie. Dzień drogi od wioski Soriew, w dolinie dwugarbnych wzgórz, wznosi się ów trójkopula-sty, jedno wieżo wy przybytek. Jest pusty. Kto głupi, niech wchodzi. Nie mam nic przeciwko temu. - Są tu drobne różnice - mruknął Kocur - lecz całość pokrywa się z tym, co zapisano w naszym manuskrypcie. - Temu człowiekowi brakowało piątek klepki! - stwierdził Fafryd z pochmurną miną. - Dlaczego starannie ukrył skarb i zostawił wskazówki, jak go znaleźć? - Myśleliśmy, że rękopis jest pamiętnikiem lub zapis o skarbie powstał przez przeoczenie - rzekł Kocur, zadumany. - Ale jak wyjaśnić, skąd się wzięły dwa dokumenty?- Pogrążony w rozmyślaniach, podniósł wzrok na schody. Na ciemnawym zakręcie szczerzyła doń zęby następna czaszka. Nie przestraszył się, jednakowoż doświadczał tego samego uczucia, które męczy zaplątaną w pajęcze sieci muchę na widok pustych trucheł swych siostrzyczek. - I jak wyjaśnić istnienie trzech, czterech, a może nawet dziesięciu podobnych dokumentów? - wyrzucił z siebie jednym tchem. - No bo jak trafiliby tu ci wszyscy śmiałkowie, gdyby nie mieli mapy lub wskazówki? Urgaan z Angarnagi może i był szaleńcem, ale wabił tu ludzi z rozmysłem. W tym budynku jest lub była jakaś śmiertelna pułapka, dla mnie to oczywiste. Kto wie, może tu siedzi jakiś strażnik. Ogromny potwór, dajmy na to. Albo spomiędzy kamieni zaczną się ulatniać trujące opary. Albo sprężyna uwolni żelazne ostrza, które wyskoczą ze szczelin w ścianach i na powrót się schowają. - Bzdury opowiadasz - rzekł Fafryd. - Tych ludzi pobito czymś ciężkim, z wielką mocą. Pierwszy miał strzaskane żebra i kręgosłup, drugi rozwaloną czaszkę, a trzeci ot, zobacz sobie! Musiał dostać w nogi. Kocur już miał mu odpowiedzieć, gdy na jego ustach niespodzianie pojawił się uśmiech. Pojął, do jakich wniosków prowadzą słowa Fafryda. Do wniosków w zasadzie dość śmiesznych. Co miałoby zadawać te potężne ciosy? Któżby inny, jeśli nie ów szary olbrzym, przed którym ostrzegała ich dziewczynka. Olbrzym z wielką, kamienną maczugą, dwukrotnie wyższy od przeciętnego człowieka. Gigant z rodzaju tych, co żyją jedynie w baśniach i dziecięcych fantazjach. Fafryd odwzajemnił uśmiech. Zdawało mu się, że ponosi ich wyobraźnia. Kościotrupy sugestywnie opowiadały swoją historię, to prawda, ale czyż ci ludzie nie zginęli przed wielu laty, może nawet przed wiekami? Jakiż strażnik dotrwałby do tego czasu na swym posterunku? Tutaj nawet cierpliwość demona byłaby poddana ciężkiej próbie. Zresztą, któżby wierzył w demony? Po jakie licho zawracać sobie głowę straszydłami, które żyją w bajkach? Zwłaszcza że cała sprawa była taka prosta: mieli się rozejrzeć za skarbem w opuszczonym domu. Obaj doszli chyba do tych samych wniosków, bo już bez wahania zaczęli wdrapywać się po schodach do mroczniejszych zakątków Domu Urgaana. Zapał nie usprawiedliwiał braku ostrożności, wobec czego szli wolno i próbowali przebić wzrokiem półmrok. Przezorność wyszła im na dobre. Ledwie znaleźli się na górze, w ciemności błysnęło stalowe ostrze. Drasnęło Kocura w ramię, nim uskoczył w bok, i z brzękiem spadło na kamienną posadzkę. Kocur, chyba zaślepiony strachem i wściekłością, pochylił się i runął w drzwi, z których wyleciała broń; był gotów wziąć się za bary z każdym wrogiem, jaki mógł tam na niego czyhać. - Podła świnio, rzucasz z ukrycia sztyletami!? Na ten okrzyk Fafryd pobiegł za przyjacielem. Pod ścianą kulił się lord Rannarsz. Jego strój myśliwski był brudny i porwany, a czarne, faliste włosy - zmierzwione. Szlachetne, lecz surowe rysy twarzy zastygły w wyrazie nienawiści i nieopisanej zgrozy. To drugie uczucie brało w nim górę, a przy tym, co dziwne, nie było związane z człowiekiem, który mu groził, lecz z czymś innym, nieodgadnionym. - Święci bogowie! - wrzasnął. - Wypuśćcie mnie stąd! Zabierzcie sobie skarby, tylko mnie wypuśćcie, inaczej biada mi! On bawił się ze mną w kotka i myszkę. Już dłużej tego nie wytrzymam! Nie wytrzymam! - Spuszczamy z tonu, hę? - prychnął Kocur. - Najpierw rzucamy sztyletem, a potem drżymy ze strachu i błagamy o litość? - - Podła, tchórzliwa gadzina! - dodał Fafryd. - Szperasz tu sobie bez świadków, kiedy twoi zbójcy nadstawiają karku? - Bez świadków?! Zwariowaliście? Na bogów! - wrzeszczał Rannarsz. Wtem dokonała się zmiana na jego odpychającej twarzy. Trwoga wcale go nie opuściła. Przeciwnie, jeszcze się wzmogła. Z oczu mu jednak wyjrzała nieznośna świadomość własnego poniżenia; wiedział, że zrobił z siebie durnia na oczach dwóch opryszków. Pod drżącymi wargami ukazały się zwarte zęby. Wyciągnął lewą dłoń jakby w geście błagania. - Zmiłujcie się nade mną! - jęknął żałośnie... a drugą ręką wyszarpnął zza pasa nóż i rzucił nim w Fafryda. Barbarzyńca błyskawicznym ruchem zbił w bok ostrze i wycedził twardo: - Jest twój, Kocurze. Wykończ go! Kot przyparł szczura do kąta. Lord Rannarsz wysunął z pozłacanej pochwy lśniący miecz i z werwą zaczął nim ciąć, młócić, wykonywać pchnięcia. Kocur cofnął się pół kroku; jego smukła klinga migotała wśród kontrataków, niby to przypadkowych i niepewnych, ale nader groźnych. Przystopował natarcie Rannar-sza. Wywijał mieczem tak szybko, że można było odnieść wrażenie, iż rozsnuwa stalową pajęczynę wokół przeciwnika. Na koniec miecz śmignął w przód trzy razy. Przy pierwszym trafieniu broń zgięła się na ukrytej pod bluzą kolczudze, przy drugim przebiła brzuch, a przy trzecim przekłuła gardło. Lord Rannarsz runął na ziemię. Krztusił się i pluł krwią z rękami zaciśniętymi na szyi. Po chwili już nie żył. - Marny jego koniec - rzekł poważnie Fafryd - choć miał sprawiedliwy pojedynek, na jaki nie zasłużył. I nieźle sobie poczynał. Szkoda, żeśmy go zabili, chociaż śmierć należała mu się bardziej niż innym. Kocur wytarł broń o nogę Rannarsza. Wiedział, o co chodzi Fafrydowi. Nie cieszył się z tego zwycięstwa, doznawał jedynie mdlącego obrzydzenia. Niedawno trząsł się z wściekłości, lecz złość go odeszła. Rozpiął szarą bluzę i zbadał ranę na lewym ramieniu. Ciągle sączyła się z niej krew. - Lord Rannarsz nie był tchórzem - orzekł. - On chciał zginąć. Sprowokował nas, bo widzieliśmy, jak krzyczy z przerażenia. Ledwie to powiedział, bez żadnego uprzedzenia gwałtowny strach, niczym lodowy podmuch, objął mrozem ich serca. Można by sądzić, że to lord Rannarsz przekazał im w spuściźnie trwogę, która przeszła na ich własność z chwilą jego śmierci. Najokropniejsze w tym było to, iż strach nadszedł bez jakiejkolwiek zapowiedzi, nic go nie zwiastowało. Nie zatapiał w nich z wolna szponów, nie dochodził do głosu stopniowo. Uderzył jak huragan, sparaliżował, przytłoczył. Mało tego: nie mieli pojęcia, co jest jego przyczyną. Dopiero co z nieszczególnym przejęciem patrzyli na żałosne zwłoki lorda Rannarsza, a nagle trzęsły im się kolana, chłód przenikał ich do szpiku kości, mrowie chodziło po plecach, zęby szczękały, serca kołatały i włosy stawały dęba. Fafryd czuł się tak, jakby niebacznie wszedł w paszczę gigantycznego węża. Jego barbarzyński umysł był poruszony do głębi. Pomyślał o surowym bogu Kosie, pogrążonym w zadumie w śnieżnej pustce Lodowych Pustaci. Pomyślał o tajemnych siłach losu i opatrzności, które prowadzą nieustanną grę o krew śmiertelników. Niechętnie dopuszczał do siebie te myśli, bo gdy zimny strach przemieniał je w kryształki lodu, ścieliły się jak śnieg w jego świadomości. Pomału odzyskał władzę nad trzęsącymi się kończynami i drżącymi mięśniami. Jak w sennym koszmarze, potoczył dookoła wzrokiem, rozglądając się bacznie po zakamarkach sali. Znajdowali się w jednej z dwóch przedzielonych ścianą komór pod wielką kopułą. Światło wpadało przez dwa okienka w sklepionym suficie. Nie wykonuj nagłych ruchów, podpowiedział mu wewnętrzny głos. Nigdzie się nie śpiesz. W żadnym razie nie biegnij. Tamci biegli i dlatego tak szybko zginęli. Nie śpiesz się. Zobaczył twarz Kocura, na której też odbijało się przerażenie. Zastanawiał się, jak długo to jeszcze potrwa, jak długo będzie powstrzymywał się od panicznej ucieczki i czy nie ugnie się przed tym nieznośnym wrażeniem, że nieuchronnie, piędź po piędzi, sięgają ku niemu niewidzialne pazury. Dało się słyszeć ciche stąpanie na dolnym piętrze. Ktoś szedł spokojnie korytarzem, bez pośpiechu. Wchodził na schody. Był na podeście, zostało mu już tylko kilka stopni za zakrętem. Na sali zjawił się wysoki, chudy staruszek o zwiędłej twarzy. Nad jego wysokim czołem wisiały rzadkie kędziory kruczoczarnych włosów, zapadnięte policzki ukazywały wyraźny zarys kości szczękowej, a pergaminowa skóra zdawała się ciasno naciągnięta na małym nosie. Źrenice iskrzyły się w głębokich oczodołach. Nosił proste, pozbawione rękawów szaty świątobliwego męża. Na sznurze, którym się przepasał, wisiał nieduży woreczek. Zatrzymał wzrok na Fafrydzie i Szarym Kocurze. - Witajcie, okrutnicy - rzekł niskim głosem i popatrzył z odrazą na zwłoki Rannarsza. - Znowu krew rozlana. Niedobrze. - Kościstym palcem lewej dłoni nakreślił w powietrzu trzy kwadraty, znak Wielkiego Boga. - Nic nie mówcie - ciągnął beznamiętnie. - Wiem, co was tu sprowadza. Chcecie zabrać skarb. Tak samo jak wielu przed wami. Nie udało im się. Warn też się nie uda. Mnie osobiście skarby nie obchodzą. Służąc całym sercem Wielkiemu Bogu, od czterdziestu lat żyję o chlebie i wodzie. - Ponownie nakreślił dziwne znaki. - Klejnoty i ozdoby tego świata, ba, klejnoty i błyskotki świata demonów nie skuszą mnie ani nie zwiodą. Przybyłem tu po to, aby się rozprawić ze złem. Bo jam jest - dotknął się w pierś - Arwlan z Angamagi, dziewiąty potomek Urgaana w linii prostej. Co mnie zawsze smuciło, albowiem Urgaan był na wskroś złym człowiekiem. Wszelako piętnaście dni temu, w dniu pająka, natrafiłem na zapis w starożytnym rękopisie, jakoby Urgaan zbudował skarbiec, będący matnią dla zaślepionych chciwością, żądnych przygód ludzi. Zostawił tu strażnika i ten strażnik wytrwał. Mój przeklęty przodek był nad wyraz chytry. Najzdolniejszy architekt w Lankmarze, niedościgły budowniczy i wielki znawca prawideł geometrii. Odwrócił się od Wielkiego Boga, marzył o mocach nieczystych. Zadawał się z demonami i pozyskał od nich niezwykły skarb. Lecz nie miał z niego pożytku, albowiem gdy szukał bogactwa, wiedzy i władzy, zatracił zdolność odczuwania radości, nawet pożądania. A więc ukrył swój skarb, chociaż w taki sposób, żeby z jego przyczyny jak najwięcej zła działo się na świecie. Tyle samo, ile w swoim mniemaniu sam doświadczał ze strony ludzi, a przede wszystkim pewnej kobiety: zarozumiałej, pełnej pogardy, okrutnej i równie bezdusznej co ta zimna świątynia. Mam prawo i obowiązek zniszczyć zło Urgaana. Biada wam, jeśli mi przeszkodzicie. Sam nie obawiam się, że spotka mnie co złego. Broni mnie ręka Wielkiego Boga, która oddali od swego wiernego sługi każde niebezpieczeństwo. Jego wola jest moją wolą. Nic nie mówcie, okrutnicy! Idę zniszczyć skarb Urgaana. Co powiedziawszy, świątobliwy staruszek ruszył przed siebie spokojnym krokiem i zniknął niczym widmo w wąskim przejściu do sąsiedniej sali. Fafryd odprowadził go zdumionym spojrzeniem. Nie zamierzał się wtrącać czy choćby iść za nim. Strach go nie opuścił, lecz zmienił charakter. Fafryd nadal wyczuwał śmiertelne zagrożenie, które jednak nie było skierowane przeciwko niemu. Tymczasem w umyśle Kocura zagnieździła się bardzo dziwna myśl. Miał wrażenie, że nie widział czcigodnego, świątobliwego człowieka, ale niewyraźne odbicie zmarłego przed stuleciami Urga-ana. Z pewnością Urgaan miał to samo wysokie czoło, tę samą skrywaną dumę i władcze maniery. I te młodzieńczo czarne loki, które tak bardzo kłóciły się z postarzałą twarzą, wyglądały na fragment wizerunku wyłaniającego się z mroków historii. Wizerunku przymglonego tchnieniem wieków, lecz noszącego ślady wyniosłej osobowości z dawna zmarłego człowieka. Chwilę jeszcze słyszeli kroki staruszka. Potem, na czas kilkunastu uderzeń serca, zaległa głęboka cisza. Przerwało ją lekkie drżenie posadzki, jakby zatrzęsła się ziemia lub niedaleko kroczył olbrzym. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł trwożny okrzyk, ucięty w połowie krótkim, ohydnym łupnięciem. I znowu wszystko ucichło. Fafryd i Kocur wzdrygnęli się i popatrzyli na siebie bezgranicznie zdumieni... mniej hałasem, a bardziej tym, że tak nagle i całkowicie odstąpiła ich trwoga. Dobyli mieczy i wpadli jak burza do sąsiedniej komnaty - niemalże kopii tej pierwszej, aczkolwiek tutaj światło wpadało jeszcze przez trzecie okienko, umieszczone nisko nad posadzką. Oczywiście, były tylko jedne drzwi: te, którymi weszli. Posadzkę, ściany i niepełne sklepienie zbudowano ze ściśle spojonych kamieni. Pod grubą ścianą działową leżało ciało świątobliwego męża. Choć słowo "leżało" nie było właściwe. Lewe ramię i klatka piersiowa zostały doszczętnie zmiażdżone. Starzec zginął na miejscu. Wokół niego zebrała się kałuża krwi. Fafryd i Szary Kocur rozejrzeli się prędko, lecz oprócz nich i zabitego staruszka nie było tu nikogo. Nawet komar nie fruwał wśród drobinek kurzu w snopach światła padającego z okienek. Równie mocno i daremnie co wzrok wysilali wyobraźnię, zastanawiając się nad wyglądem istoty, która była w stanie zadać cios dru-zgoczący człowieka i umknąć przez jeden z trzech maleńkich otworów okiennych. Czyżby olbrzymi wąż z granitowym łbem? W ścianie blisko nieboszczyka tkwił kwadratowy, szeroki na trzy piędzi kamień, nieznacznie odstający od reszty. Na jego powierzchni w starolankmarskim języku, dużymi hieroglifami, wyryto napis: Tu poczywa skarb Urgaana z Angarnagi. Na ten widok w poszukiwaczach przygód obudziła się żyłka awanturnicza. Zapałali ślepą żądzą, gotowi dochodzić swego z żelaznym uporem. Cóż z tego, że obok leżą zmiażdżone zwłoki starca? Mają miecze! Cóż z tego, że skarbca chroni jakiś potężny strażnik? Dadzą sobie z nim radę! Mieliby teraz uciekać? Nie tknąwszy kamienia z prowokacyjnie obraźliwą inskrypcją? Na Kosa i na behemota, nie! Nawet gdyby się z nimi w nehwońskim piekle mieli spotkać! Fafryd pobiegł po kilof i inne nieporęczne narzędzia, które porzucili na schodach, kiedy lord Rannarsz po raz pierwszy rzucił w nich nożem. Kocur oglądał z bliska wystający kamień, tkwiący w dość szerokich szczelinach, wypełnionych ciemnym smarowidłem. Uderzony rękojeścią miecza, wydał głuchy odgłos. Kocur szacował, że ściana w tym miejscu ma blisko sążeń grubości - co wystarczało do umieszczenia w środku sporej komory. Z ciekawością ostukał kamienie naokoło szczeliny, lecz głuchy odgłos cichł stosunkowo blisko od krawędzi wysuniętego kamienia. Widocznie komora nie była zbyt duża. Zauważył, że szpary między innymi kamieniami są ledwie dostrzegalne, bez śladu zaprawy. Na dobrą sprawę, nie był wcale pewien, czy nie są to aby fałszywe szczeliny, nacięcia na powierzchni jednolitej skały. Choć osobiście w to wątpił. Usłyszał zbliżające się kroki Fafryda, lecz nie przerwał oględzin. Ogarnęło go przedziwne rozkojarzenie. Gorące pragnienie zdobycia skarbu przesłaniało inne uczucia. Strach, który przyszedł i ustąpił z trudną do wytłumaczenia gwałtownością, pozostawił po sobie niejaką otępiałość w pewnych sferach umysłu. Zupełnie jakby postanowił ująć w karby myślenie do czasu sprawdzenia zawartości komory. Starał się zajmować myśli wynikami oględzin, jednakże nie wyciągał z nich wniosków. Wewnętrzny spokój przynajmniej pozwalał mu cieszyć się z chwilowego bezpieczeństwa. Doznane przeżycia utwierdziły go w przekonaniu, że ów tajemniczy strażnik, który pozbawił życia świątobliwego męża i bawił się z lordem Rannarszem (i nimi) w kotka i myszkę, przed atakiem wywołuje złowróżbną trwogę w sercach swoich ofiar. Fafryd miał podobne odczucia, chociaż z jeszcze większą za-palczywością niż Kocur dążył do rozwiązania zagadki nakamien-nej inskrypcji. Dobrali się do szerokich szczelin z pomocą dłuta i młotka. Ciemne smarowidło wychodziło dość łatwo, najpierw twardymi grudami, potem w wydłubanych gumowatych płatach. Oczyściwszy szpary na głębokość palca, Fafryd zaparł kilof i spróbował poruszyć kamień. Udało mu się poszerzyć jedną szczelinę, z której Kocur wyciągnął garść smarowidła. Podobnie postąpili z drugiej strony kamienia. I tak im szła ta robota: na przemian raz tu, raz tam przykładali kilof i usuwali smarowidło. Wykonywali tę pracę nader starannie, z niepotrzebną wręcz pieczołowitością - głównie po to, by odegnać dręczące wyobraźnię widmo człowieka nie żyjącego od przeszło dwustu lat. Człowieka z wysokim czołem, zapadniętymi policzkami i kościstym nosem... jeśli istotnie leżący opodal trup zachował cechy dominujące w rodzie z Angarnagi. Człowieka, który zdołał zebrać bajeczne skarby i ukryć je przed ludzkim okiem, nie dbając o chwałę i materialne korzyści. Człowieka gardzącego zawistnikami, który jednak sporządził czerwonym maczkiem wiele prowokacyjnych zapisków, aby powiadomić głupców o skarbie i obudzić w nich zazdrość. I który wyciągał ramię na wskroś długich wieków - niczym pająk tkający pajęczynę, żeby złapać muchę po drugiej stronie świata. Był doskonałym architektem, o czym wspomniał jego potomek. Czy taki człowiek mógł zbudować człekokształtną maszynę z kamienia? Wielkiego, szarego olbrzyma ze śmiercionośną maczugą? Czy mógł stworzyć kryjówkę, z której maszyna wychodziłaby, siała śmierć i wracała? Bez przesady! Wszystko to dziecięce bujdy, którymi nie warto zawracać sobie głowy! Lepiej zrób, co masz do zrobienia. Sprawdź, co jest schowane za kamieniem z inskrypcją. Jeszcze będziesz miał czas się zastanawiać. Kamień coraz łatwiej poddawał się kilofowi. Niebawem osadzą głęboko ostrze i spróbują go wyłuskać. Kocur zaczął doświadczać zupełnie nowego uczucia - już nie trwogi, ale niepohamowanego obrzydzenia. Miał wrażenie, że oddycha stęchłym, zgniłym powietrzem. Nie podobał mu się wygląd smarowidła, które mimowolnie porównywał do rozmaitych wyimaginowanych substancji, takich jak smocze łajno czy przyschnięte rzygowiny behemota. Wolał już tego nie dotykać, a kupę wydłubanych grud i płatów odsunął nogą na bok. Z najwyższym trudem przezwyciężał wstręt. Próbował go w sobie zwalczyć, lecz z równym powodzeniem mógłby się bronić przed chorobą morską, pod pewnymi względami podobną do tej niemiłej przypadłości. Kręciło mu się w głowie, w ustach zbierała się ślina. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Zauważył, że Fafryd zachowuje się całkiem zwyczajnie, więc mu o niczym nie powiedział. Jedynie by się wygłupił: wszak nie odczuwał strachu czy chociażby lęku. Po chwili już nie tylko smarowidło, ale i sam kamień napełniał go tą samą bezpodstawną, niemniej głęboką odrazą. Aż w końcu się poddał. Kiwnął głową w geście przeprosin, odrzucił dłuto i podszedł do niskiego okienka, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie doznał żadnej ulgi, więc wystawił głowę na zewnątrz i odetchnął pełną piersią. Ogarniające go mdłości odbierały mu zdolność myślenia, świat osnuł się jakby mgłą, toteż gdy zobaczył na środku polany córkę chłopa, musiało upłynąć trochę czasu, zanim zdał sobie sprawę, co to oznacza. Wówczas mdłości częściowo ustąpiły - w każdym razie zdołał nad nimi zapanować na tyle, żeby przyjrzeć się dziewczynce z rosnącą ciekawością. Miała bladą twarz, zaciśnięte piąstki i ręce opuszczone wzdłuż ciała. Pomimo odległości dostrzegał determinację w jej przerażonych oczach, które kierowała na wejście do budynku. Szła przed siebie niepewnie, z wielkim wysiłkiem woli, jakby przy każdym kroku musiała ponownie zbierać się na odwagę. Kocur nagle zaczą] się bać - nie o siebie, ale o nią. Była przepełniona wielką trwogą, a jednak robiła to, co nakazywało jej serce: aby ocalić Fafryda i Szarego Kocura, wywabiała z ukrycia swego "dziwnego, strasznego olbrzyma". Postanowił za wszelką cenę uchronić ją od zguby. Nie mógł znieść myśli, że dziewczynka przez wzgląd na nich przeżywa tak potworne chwile. Ohydne mdłości wciąż przyćmiewały mu umysł, lecz wiedział, co robić. Zdawkowo machnąwszy ręką do Fafryda, chwiejnym krokiem pobiegł ku schodom... jednak tuż przed wyjściem przypadkowo uniósł wzrok i dojrzał na suficie coś niezwykłego. Z początku nie wiedział, co to może być. Fafryd nie zwracał większej uwagi na ruchy Kocura, a tym bardziej gesty. Kamienny blok poddawał się jego natarczywym zabiegom. Owszem, i on wcześniej doświadczył lekkich nudności, ale może z powodu swego zaangażowania w pracę aż tak bardzo mu nie dokuczały. Teraz jego uwaga skupiała się wyłącznie na kamieniu. Operując łomem to z jednej, to z drugiej strony, wysunął go na pół dłoni, chwycił mocno w swe krzepkie ręce i zaczął nim szarpać. Ciemna, kleista maź oblepiała szczelnie kamień, który z każdym szarpnięciem wychodził wszakże ze ściany. Pędząc po schodach, Kocur walczył z zawrotami głowy. Po drodze kopnął szkielet, aż kości zachrzęściły na ścianach. Cóż takiego zobaczył na suficie? Z pewnością coś ważnego. Najpierw jednak chciał pomóc dziewczynce. Nie wolno jej było zbliżać się do budynku, a już pod żadnym pozorem wchodzić. Fafryd odczuł ciężar kamienia, który już się prawie całkowicie wysunął. Musiał mieć ze trzy piędzi szerokości i ważył od cholery! Jeszcze dwa starannie obliczone szarpnięcia i było po wszystkim. Fafryd szybko się cofnął, nim kamień wychylił się z dziury i huknął na ziemię. Gdy z odsłoniętej komory buchnęły wszystkie kolory tęczy, Fafryd niecierpliwie wsunął głowę do środka. Kocur zbliżał się do wyjścia. Ależ oczywiście, na suficie czerwieniła się plama krwi. Dokładnie nad zwłokami staruszka. Tylko dlaczego? Przecież trzaśnięto go z góry w ramię. Czy krew trysnęła tak wysoko? W takim razie czemu była rozsjnarowana? Nieważne. Dziewczynka. Musi chwycić dziewczynkę. Musi! Była już prawie u wejścia. Doskonale widoczna. Czuł, jak posadzka drży pod jego stopami. Pewnie mu się wydawało przez te mdłości. Choć i Fafryd poczuł drżenie, niczym się nie przejmował, oczarowany tym, co ujrzały jego oczy. Prawie do poziomu wysuwanego kamienia komora była napełniona gęstym, metalicznym płynem podobnym do rtęci, tyle że smoliście czarnym. Na powierzchni spoczywały klejnoty przekraczające urodą jego najśmielsze marzenia. Pośrodku znajdował się brylant-kolos, pobłyskujący tysiącem zeszlifowanych krawędzi i otoczony wiankami dwunastu rubinów ciętych w dziesięciościan i siedemnastu szmaragdów ciętych w nieregularny ośmiościan. Wśród tych klejnotów leżały wąskie, na pozór kruche laski kryształu, bursztynu, zielonkawego turmalinu i złotego mosiądzu. Wszystkie te skarby zdawały się nie tyle zanurzone w metalicznym płynie, co na nim położone; ich ciężar wyciskał na jego powierzchni płytkie wgłębienia, okrągłe lub prostokątne. Laski mętnie lśniły, klejnoty zaś jaśniały blaskiem, który Fafrydowi kojarzył się nieodparcie z załamanym światłem gwiazd. Zwrócił teraz większą uwagę na czarny, gęsty płyn, wypiętrzony między klejnotami, aż dostrzegł w nim zniekształcone odbicie znanych sobie gwiazdozbiorów - które teraz byłyby widoczne na niebie, gdyby nie przyćmiewało ich słońce. Zamarł z zachwytu. Przypatrzył się znowu klejnotom. W ich przemyślnym ułożeniu kryło się jakieś niezwykłe znaczenie, porażające prawdy wyrażone przedziwną symboliką. Co więcej, wyczuwało się niedostrzegalny ruch, senną myśl, nieżywą świadomość. Coś na podobieństwo tego, co wieczorem widzą zamknięte oczy: nie absolutną czerń, ale przesuwające się wzory z wielobarwnych punkcików światła. Pomimo wrażenia, że bezprawnie sięga do jądra ożywionego umysłu, Fa-fryd chwycił brylant wielkości ludzkiej czaszki. Kocur wypadł na zewnątrz. Nie było mowy o pomyłce: kamienie rzeczywiście drżały. I ta krwawa plama, jakby sufit opadł i zmiażdżył świątobliwego męża albo posadzka powędrowała do góry... Ale co z dziewczynką? Patrzyła nań z grozą w oczach, otwierając usta do okrzyku, który nie mógł przejść jej przez gardło. Musiał ją stąd odciągnąć, zabrać z polany. Skąd się jednak wzięło to uczucie, że i jemu teraz grozi niebezpieczeństwo? Skąd przeświadczenie, że coś nad nim wisi i dybie na jego życie? Zbiegając szerokimi schodami, obejrzał się przez ramię i spojrzał do góry. Wieża! Ratunku, wieża! Przewraca się! Przewraca się prosto na niego. Przechyla się nad główną kopułą. Nie widać było wszakże żadnych pęknięć. Ależ ona nie rozlatywała się ani nie przewracała. Schylała się! Fafryd cofnął dłoń zaciśniętą na wielkim, osobliwie oszlifowanym klejnocie - tak ciężkim, że o mało go nie wypuścił. Odbity na powierzchni metalicznego płynu blask gwiazd przygasł. Ciecz zakołysała się i zmętniała. Wraz z nią trzęsła się cała budowla. Pozostałe klejnoty zaczęły przemieszczać się bez ładu i składu niczym wodne owady w mętnym rozlewisku. Laski minerałów obracały się, kierując się końcami ku rozmaitym klejnotom niby żelazna igła do magnetycznego kamienia. Lustro cieczy burzyło się jak umysł oszalały po uszkodzeniu mózgu. Kocur przeżył chwilę bezmiernej grozy, gdy stał jak wmurowany i patrzył na padający nań czubek wieży. Zdołał się jednak pochylić, w dwóch susach dopaść dziewczynki, chwycić ją i przetoczyć się z nią na bok. Wierzchołek wieży grzmotnął w ziemię o długość miecza za nimi - z taką siłą, że ich podrzuciło. Potworna maczuga uniosła się, pozostawiwszy po sobie głęboką bruzdę. Fafryd oderwał wzrok od bajecznie pięknych klejnotów w komorze skarbca. Brylant był gorący i parzył go w rękę. Nie! Był zim-niejszy ponad wszelkie wyobrażenie. Na Kosa, całe pomieszczenie się zmieniało! Sufit obniżał się w jednym miejscu. Rzucił się do wyjścia, lecz naraz stanął jak wryty. Otwór drzwiowy zatrzasnął się niczym kamienna paszcza. Odwrócił się i po drżącej posadzce podbiegł do niskiego okienka. Momentalnie się zamknęło. Chciał odrzucić brylant, lecz ten wczepiał się boleśnie w jego rękę. Dopiero gdy mocno strzepnął dłonią, klejnot grzmotnął o ziemię i potoczył się z lśnieniem dużej gwiazdy. Kocur umknął z dziewczynką na skraj lasu. Wieża jeszcze dwukrotnie próbowała pogruchotać im kości, lecz jej ciosy, niczym uderzenia ślepego furiata, padały kilka sążni od celu. Teraz byli już poza jej zasięgiem. Kocur leżał na boku, obserwując kamienną budowlę, garbiącą się i wydymającą jak żywa bestia, oraz wieżę, która zginała się w pół i wygniatała w ziemi mogilne doły. Gdy rąbnęła w stertę głazów, wierzchołek się ułamał, lecz nastroszony kikut w przystępie ślepej furii nadal okładał kamienie, aż popękały na drobne kawałki. Kocur poczuł nieprzeparte pragnienie, aby wyciągnąć sztylet i wrazić je w swoje serce; lepiej odebrać sobie życie, niż oglądać coś takiego. Umysł Fafryda pracował na najwyższych obrotach, ponieważ co chwila groziło mu jakieś nowe niebezpieczeństwo. Powtarzał sobie: Wiem, wiem! Skarbiec jest potworem, a klejnoty - jego mózgiem. I teraz ten mózg oszalał. Wiem, wiem! Ściany, sufit i posadzka wyginały się i drżały, lecz ich ruchy nie były chyba skierowane przeciwko niemu. Czasem huczało tak, że w uszach mu dzwoniło. Zataczał się na nierównościach i uskakiwał przed kamieniami, które przesuwały się i strzelały na chybił trafił. Brakowało im wszakże szybkości i celności tamtego pierwszego ataku wieży na Kocu-ra. Zwłoki starca toczyły się makabrycznie tu i tam, jakby niewidzialna siła próbowała go wskrzesić. Tylko wielki brylant nie tracił z oka intruza. Z denerwującą zajadłością rzucał się na niego, przy czym nieraz udało mu się wyskoczyć na wysokość głowy. Fafryd rzucił się do otworu drzwiowego, który hałaśliwie otwierał się i mściwie zamykał. Poczekawszy na odpowiednią chwilę, śmignął do wyjścia, kiedy się otwierało. Szczęśliwie przedostał się do drugiego pomieszczenia. Brylant ruszył za nim w pogoń, kąsał go po nogach. Przed nim rozwalił się trup Rannarsza. Przeskoczył go, pośliznął się, zachwiał, potknął i spadł ze schodów prosto w kupę podskakujących gnatów. To oczywiste: bestia zdycha, ale przedtem zawali się i pogrzebie go w gruzach. Brylant spróbował trzasnąć go w głowę, lecz chybił i uderzył o ścianę, gdzie rozpadł się w chmurze błyszczących drobinek. Budowlą jeszcze silniej zatrzęsło. Fafryd puścił się po rozkołysanej posadzce, by w progu budynku o włos uniknąć zabójczego uścisku kamieni. Gnając w stronę lasu, przesadził dwie jamy i ominął miejsce, gdzie wieżowa maczuga rozbijała w drobny mak głazy. Jego twarz była blada i zacięta, spojrzenie mętne. Wpadł jak byk między drzewa i zatrzymał się dopiero na jednym z nich. Ustały gwałtowne konwulsje kamiennego skarbca, który już tylko dygotał na kształt wielkiej galarety. Nagle jego przednia część uniosła się niczym konający behemot, a dwie mniejsze kopuły, jak zwierzęce łapy, poderwały się na dwa sążnie w górę. Wieża wyprężyła się na baczność, a główna kopuła skurczyła się raptownie niby olbrzymie płuco. Przez chwilę budowla zdawała się wahać, aż nagle runęła. Pozostało po niej gigantyczne gruzowisko. Zatrzęsła się ziemia, po lesie rozniosło się echo. Podmuch wiatru targnął liśćmi i gałęziami. Potem nastała cisza. Tu i ówdzie spomiędzy kamieni wysączał się czarny, mazisty płyn, a gdzieniegdzie w powietrzu mienił się pył z klejnotów. Na południowym pograniczu lankmarskich ziem wąską, piaszczystą dróżką dwóch jeźdźców truchtało niespiesznie do wioski Soriew. Przedstawiali sobą dość żałosny widok. Ręce i nogi rosłego mężczyzny na kasztanowym wałachu pokrywały siniaki, do tego miał zabandażowane udo i nadgarstek prawej dłoni. Jego niski kompan, właściciel siwej klaczy, także wyglądał na poturbowanego. - Wiesz, dokąd jedziemy? - przerwał Kocur przeciągające się milczenie. - Ano do miasta, gdzie są niezliczone kamienice, wieże z kamienia, drogi wyłożone kamieniem, kamienne kopuły, korytarze i schody. Brr! Jeśli wciąż będę czuł się tak jak teraz, to nie wiem, czy zdołam się zbliżyć do murów Lankmaru choćby na odległość strzału z łuku. - Cóż to, maluchu? - zaśmiał się jego towarzysz. - Jeno mi nie mów, że boisz się trzęsienia ziemi! - DOM ZŁOCZYŃCÓW (THIEVES HOUSE) - Na cóż to komu wiedzieć, jak się czaszka nazywa? - zapytał otyły złodziej. - Ktoś będzie z nią gadał? Dla mnie ważne jest to, czy ma rubiny miast ślepi. - Ale tu pisze, że nazywa się Omfal - odparł czarnobrody złodziej spokojnym, lecz władczym głosem. - Niech no się przyjrzę - rzekła rezolutna, rudowłosa dziewczyna, wsparta na jego ramieniu. Z pewnością nie brakowało jej tupetu, albowiem kobietom z dawien dawna zabraniano wstępu do Domu Złoczyńców. We troje przebiegli wzrokiem po maleńkich hieroglifach. Przedmiot: czaszka Omfal, własność mistrza złodziejskiego Omfala, ozdobiona dużymi rubinowymi oczami; razem z nią dwie dłonie w klejnotach. Historia: czaszka skradziona złodziejskiej gildii przez sługi Wotyszala, schowana w podziemiach ich przeklętej świątyni. Zalecenie: przy najbliższej sposobności odzyskać czaszkę, aby godnie spoczęła w Grobowcu Złoczyńców. Uwagi: powiada się, że nawet najlepszy złodziej nie sforsuje zamka w drzwiach krypty, której strzeże krwiożerczy, okrutny potwór. - Trudno się rozeznać w tych ściśniętych znakach - stwierdziła ponuro rudowłosa. - Dziwisz się? Toż pisano to kilkaset lat temu - rzekł czarnobrody złodziej. - Pierwsze słyszę, by kto mówił: Grobowiec Złoczyńców - dodał grubas. - Co najwyżej śmietnisko, spopielacz lub morze głębokie. - Czasy się zmieniają, a z nimi obyczaje - powiedział filozoficznie czarnobrody. - Raz przeważa nabożny szacunek, raz rządzi proza życia. - Czemu czaszka nazywa się Omfal? - zapytał gruby złodziej. - Czemu nie czaszka Omfala? Brodacz wzruszył ramionami. - Gdzie znalazłeś ten pergamin? - spytała go rudowłosa. - Na drugim dnie zagrzybionego kufra w naszych składach. - - Na bogów, których nie ma! - zachichotał grubas, oglądając rękopis. - Za dawnych czasów w złodziejskiej gildii szerzył się zabobon. Żeby marnować klejnoty na zdobienie czaszek! Jeśli dorwiemy mości Omfala, oddamy mu należną cześć... i sprzedamy rubinowe oczy za żywą gotóweczkę! - Prawda, Fizyfie! - przytwierdził czarnobrody. - Właśnie o tym chciałem z tobą pogadać. Jak odzyskać Omfala. - Tak, tak, jeno zważ, mistrzu Krowiaszu, że są pewne trudności - prędko uderzył w inny ton grubas. - Nawet dzisiaj, choć wieki minęły, ludzie drżą ze strachu na wzmiankę o krypcie Wotyszala, zamku w drzwiach i potworze. W całej złodziejskiej gildii próżno szukać... - Próżno szukać w złodziejskiej gildii, to racja! - przerwał mu ostro brodacz. - Jednakże - dodał ściszonym głosem - można się rozejrzeć gdzieś dalej. Czyżbyś nie słyszał, że niedawno wrócił do Lankmaru pewien łotrzyk i włamywacz zwany Szarym Kocurem? A z nim mocarny barbarzyńca imieniem Fafryd, co to go czasem wołają bestiobójcą? Pamiętacie chyba, że mamy z nimi rachunki do wyrównania. Zamordowali naszego czarodzieja Hrystomila. Zwykle ruszają na wyprawę we dwóch, ale jeśli zwrócicie się do nich z kuszącą propozycją... - Ależ, mistrzu! - zdumiał się gruby. - Nie omieszkają zażądać przynajmniej dwóch trzecich zysków! - Otóż to! - rzekł czarnobrody z gorzkim szyderstwem. Rudowłosa dziewczyna odgadła jego plan, bo parsknęła śmiechem. - Otóż to! Właśnie dlatego wybrałem do tego przedsięwzięcia ciebie, królu szulerów. Od czasu powyższej rozmowy upłynęło ostatnich dziesięć dni miesiąca węża i pierwszych piętnaście miesiąca sowy. Był późny wieczór. Zimna mgła ciemnym całunem otulała kamienne domy starożytnego Lankmaru, stolicy lankmarskiego kraju. Tym razem przyszła wcześniej niż zwykle, by rozścielić się w gąszczu ulic i zaułków. Robiła się gęsta jak mleko. Na jednej z tych węższych i cichszych uliczek, u szerokiego wejścia do potężnego, nieforemnego gmachu, pochodnie rzucały krąg mętnego, żółtego światła. Było coś złowieszczego w tych otwartych drzwiach - jedynych na ulicy Taniej, gdy pozostałe broniły się skoblami przed mrokiem i wilgocią. Ludzie woleli tu nie zaglądać nocą. Ich strach miał swe uzasadnienie, albowiem gmach cieszył się jak najgorszą sławą. Mówiło się, że to zbójecka jaskinia, gdzie zbierają się bandyci z całego kraju, aby układać plany, obradować i rozstrzygać spory, że to kwatera Krowiasza, słynnego mistrza złodziejskiego, skąd wydaje rozkazy - słowem, główna siedziba budzącej grozę złodziejskiej gildii z Lankmaru. Ulicą spieszył samotny mężczyzna, który raz za razem rozglądał się trwożnie na boki. Był gruby i lekko utykał jak człowiek mający za sobą forsowną jazdę w siodle. Niósł wytarte blaszane pudełko, z wyglądu bardzo stare, mogące pomieścić ludzką głowę. Zatrzymał się w progu gmaszyska i wypowiedział hasło - zdawać by się mogło, że do siebie, bo w długim korytarzu nie było żywej duszy. - Wchodź, Fizyf - odezwał się głos znad nadproża. - Krowiasz czeka u siebie w komnacie. - Depczą mi po piętach. Wiecie, o kim mówię. - Nie zaskoczą nas. Dłuższą chwilę nic się nie działo. Panowała cisza, gęstniała mgła. Wreszcie od ulicy doleciało ciche, ostrzegawcze gwizdnięcie. Gdy zabrzmiało raz jeszcze z bliższej odległości, powtórzyli je strażnicy zaczajeni nad wejściem. Niebawem z tej samej strony, skąd gwizdano, dobiegł odgłos zbliżających się kroków. Wydawało się, że nadchodzi jedna osoba, lecz w świetle promieniującym z wejścia do budynku ukazał się prócz drągala niewysoki, cicho stąpający człowiek, ubrany w ciasny, szary strój: bluzę, kaftan, czapkę z mysiej skóry i pelerynę. Jego kompan był długorękim, rudowłosym barbarzyńcą z dalekiej północy, hen z Lodowych Pustaci. Nosił ciemnobrązowy kaftan i zielony płaszcz. Miał na sobie również wiele skórzanych dodatków: opaski na nadgarstek i czoło, buty oraz szeroki, ciasno spięty pas. Mgła osiadała na skórze i szkliła się na mosiężnych klamerkach. Kiedy zbliżyli się do światła, zachmurzył czoło. Zielone oczy rozglądały się podejrzliwie. Położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - Mam złe przeczucia, Szary Kocurze. - E! Zapomniałeś, że tutaj zawsze jest nieprzyjemnie? - odparował Kocur. Po jego ustach błąkał się wyraz szyderstwa, ciemne oczy błyszczały. - Celowo tak robią, żeby napędzić ludziom stracha. Chodź, Fafryd! Oduczymy psubrata kantować wspólników. - - Ależ ja się z tobą zgadzam, zagniewany lisku - odrzekł barbarzyńca, przytrzymując Kocura. - I mnie to nie w smak, że Fizyf nam się wymknął, ale wciskanie głowy pod topór może nam nie wyjść na zdrowie. Pamiętaj, że gwizdali. - E tam! Kiedy oni nie gwiżdżą! Udają wielkich konspiratorów. Już ja dobrze znam tych szubrawców. Przejrzałem ich na wylot. Sam przecież dwukrotnie wszedłeś do Domu Złoczyńców i żyjesz. Chodźże! - Niezupełnie wiemy, co kryje Dom Złoczyńców - zaprotestował Fafryd. - Żdziebko tam niebezpiecznie. - Żdziebko! Łotry same dobrze nie znają wszystkich zakamarków. To labirynt sekretnych przejść i pomieszczeń, gdzie z każdym kątem wiąże się długa historia. Idziesz? - Sam nie wiem. Przypomina mi się ukochana Wlana. - A ja myślę o kochanej Iwrian, jeno czy z tego powodu mamy dać za wygraną? Wielkolud wzruszył ramionami i ruszył przodem. - Jeśli się nad tym głębiej zastanowić - szepnął Kocur - to trzeba przyznać, że masz trochę racji. - Wysunął sztylet zza pasa. Fafryd błysnął białymi zębami i z naoliwionej pochwy wolno wysunął miecz o ciężkiej rękojeści z pokaźną głowicą. - Nieporęczny w tłoku - bąknął Kocur z przyjacielską uszczypliwością. Przylepieni z dwóch stron do ścian, czujnie podeszli do drzwi. Z trzymanym nisko mieczem Fafryd wśliznął się do środka, gotów młócić wroga. Kocur wyprzedzał go o pół kroku. Kątem oka Fafryd dostrzegł coś jakby węża zsuwającego się na kark przyjaciela. Natychmiast ciął mieczem. Pętla zakołysała się i wpadła mu do ręki. Gwałtownie szarpnął sznurem, przez co pechowiec trzymający drugi koniec wyleciał z wnęki. Przez chwilę wydawał się zawieszony w powietrzu: smagły rzezimieszek o długich, czarnych włosach, ubrany w brudny, acz przetykany złotą nicią kaftan z czerwonej skóry. Fafryd z wyrachowaniem uniósł miecz. Zarazem zobaczył, że Kocur dźga w niego sztyletem. Zrazu myślał, że przyjaciel postradał zmysły, lecz ostrze minęło go o włos, a za jego plecami śmignęła jeszcze jedna klinga. Kocur zauważył bowiem, jak obok Fafryda w posadzce otwiera się klapa, a z niej wyskakuje łysy bandyta z mieczem. Zablokowawszy cios wymierzony w przyjaciela, zatrzasnął z powrotem klapę, która - na co patrzył z zadowoleniem - przytrzasnęła łysemu ostrze i dwa palce lewej ręki. Chrupotowi kości i zgrzytowi żelaza towarzyszył przeciągły ryk boleści. Przeciwnik Fafryda nadział się na miecz jak na rożen i już nie oddychał. Na ulicy rozbrzmiały gwizdnięcia i tupot nóg. - Zaszli nam tyły! - ostrzegł Kocur. - Najlepiej biegnijmy korytarzem. Do komnaty Krowiasza. Może tam znajdziemy Fizyfa. Za mną! Puścił się do krętych schodów i wdrapał na górę. Na drugim podeście wybiegli na korytarz i popędzili ku drzwiom, skąd wylewało się żółte światło. Kocur trochę się dziwił, że nie napotykają oporu. Mimo wyczulonych zmysłów nie słyszał odgłosów pogoni. W progu zatrzymał się tak nagle, że Fafryd wpadł mu na plecy. Była to przestronna komnata z przyległymi alkowami. Podobnie jak w całym budynku, i tutaj niczym nie ozdobiono gładkich ścian z kamienia. Wnętrze oświetlały cztery lampki w glinianych miseczkach, stojące na masywnym, cyprysowym stole. Zasiadał za nim bogato odziany, czarnobrody mężczyzna, który z dłońmi zaciśniętymi na blacie patrzył w zdumieniu na blaszane pudełko i garść drobnych błyskotek. Fafryd i Kocur nie mieli czasu zastanawiać się nad jego dziwnym bezruchem i jeszcze dziwniejszą bladością, bowiem ich uwaga zatrzymała się na stojącej nad nim rudowłosej dziewczynie. Kiedy odskoczyła niczym spłoszona kocica, Fafryd wskazał ją przyjacielowi. - Patrz, co trzyma pod pachą! - krzyknął do Kocura. - Czaszka! Czaszka i dłonie! Istotnie, szczupłą ręką przyciskała do ciała szarobrązową, wiekową czaszkę w kunsztownej złotej opasce, z wielkimi błyszczącymi rubinami w oczodołach oraz - zamiast zębów - diamentami i poczerniałymi perłami. W białej dłoni trzymała dwie torebki z szarymi kośćmi, mieniącymi się złotem i czerwienią klejnotów. Nim przebrzmiało ostatnie słowo Fafryda, pognała do największej alkowy, chyżo przebierając nogami wyraźnie zarysowanymi pod jedwabną spódnicą. Fafryd i Kocur rzucili się za nią. Zorientowali się, że uciekinierka zmierza do małych, niskich drzwi. Zaraz po wbiegnięciu do alkowy błyskawicznym ruchem pochwyciła sznur wiszący z sufitu. Nie zwalniając, zakołysała się w biodrach i mocno pociągnęła. Spadła za nią ciężka, aksamitna kotara. Fafryd i Kocur ugrzęźli w jej fałdach. Pierwszy tę przeszkodę pokonał Kocur, przepełznąwszy dołem, ujrzał przed sobą mdłe, kurczące się światło, skoczył w jego kierunku i chwycił kamienną przegrodę, która osuwała się z góry, aby zagrodzić wyjście. Z przekleństwem cofnął rękę i przyłożył do ust podrapane palce. Kamień domknął się z cichym zgrzytem. Fafryd dźwignął grubą kotarę, jakby narzucał wielki płaszcz na ramiona. Światło padające z głównej komnaty odsłoniło jednolitą ścianę z dokładnie dopasowanych ciosów. Kocur wetknął do szczeliny czubek noża, ale był to próżny wysiłek. - Widywałem już takie drzwi! Otwierasz je z drugiej strony albo na odległość za pomocą dźwigni. Umknęła nam razem z czaszką! Nadal ssał palce, które ledwo uniknęły zgniecenia, zastanawiając się przesądnie, czy aby nie przyniosło mu pecha to, że przytrzasnął palce łotrowi ukrytemu pod klapą. - Zostawiliśmy Krowiasza - przypomniał sobie Fafryd. Uniósł kotarę i obejrzał się za siebie. Czarnobrody mężczyzna jakby nie przejął się całym zamieszaniem. Podchodząc doń ostrożnie, zauważyli sinofioletowe przebarwienia na skądinąd śniadej twarzy. Oczy miał wytrzeszczone, ale nie ze zdziwienia; został uduszony. Fafryd zajrzał pod jego wypomadowaną, starannie rozczesaną brodę, gdzie zobaczył głębokie skaleczenia: ślady po długich paznokciach. Kocur rozejrzał się po stole. Znalazł kilka przyrządów jubilerskich z wysłużonymi, pożółkłymi trzonkami z kości słoniowej. Zgarnął kilka drobnych przedmiotów. - Krowiasz zdążył wydłubać parę kamyków z palców i zębów. - Pokazał Fafrydowi trzy rubiny i garść połyskliwych diamentów z perłami. Fafryd pokiwał głową i ponownie uniósł brodę złodzieja. Ze zmarszczonym czołem przypatrywał się krwawym znakom, które zaczynały ciemnieć. - Rad bym się dowiedzieć, kim była ta ruda - rzekł Kocur. - Złodziejom pod karą śmierci nie wolno przyprowadzać tu kobiet. Wielki mistrz ma szczególne uprawnienia i pewnie może czasem zrobić wyjątek. - Ten kosztował go drogo - mruknął Fafryd. - Kocur zdawał sobie sprawę, że znaleźli się w fatalnym położeniu. Co prawda naszkicował sobie w myślach plan ucieczki z Domu Złoczyńców, lecz swoje nadzieje wiązał z pochwyceniem Kro-wiasza i zmuszeniem go do uległości. Ale jak tu skutecznie pertraktować z nieboszczykiem? Ledwie otworzył usta, posłyszeli szmer głosów i hałas kroków na korytarzu. Niewiele myśląc, czmychnęli do alkowy i wycięli sobie otwory w kotarze. - Nawiali nam, dranie! - doszło ich uszu. - Wyszli tyłem i zniknęli w zaułku. - Pies im mordę lizał, farciarzom! Jako pierwszy do komnaty wkroczył brzuchaty złodziej, poszarzały na twarzy i najwyraźniej wystraszony. Fafryd i Kocur natychmiast poznali Fizyfa. Popychał go bezceremonialnie wysoki, pochmurny typ o barach siłacza i niedźwiedzich łapskach - znany również Kocu-rowi Slewiasz Wąskousty, niedawno awansowany do rangi zastępcy Krowiasza. Do komnaty wpakowało się jeszcze sześciu drabów i zajęło stanowiska pod ścianami. Byli to sami weterani zbójectwa, bogaci w znamiona swego fachu: wszelkiego rodzaju blizny i okaleczenia, a w dwóch przypadkach czarne łaty na oczach. Wszyscy mieli się na baczności i najwyraźniej czuli się niepewnie. Z obnażonymi sztyletami i krótkimi mieczami wbijali wzrok w uduszonego człowieka. - Zaiste, Krowiasz nie żyje. - Slewiasz pchnął Fizyfa. - Przynajmniej w tej kwestii nie łgałeś. - Sztywny jak kukła - przytwierdził złodziej, który stał bliżej stołu. - Wreszcie będziemy mieć porządnego mistrza. Koniec z czarnobrodym i tą rudą wywłoką. - Zawrzyj gębę, szczurze, jeśli ci zęby niemiłe! - warknął zimno Slewiasz. - Ależ ty jesteś teraz mistrzem - odparł zdziwiony złodziej. - Owszem, niekwestionowanym. I macie mnie słuchać! A oto moja pierwsza rada: obsmarowywanie zabitego złodzieja nie jest może brakiem uszanowania, ale z pewnością marnowaniem czasu. Gadaj, Fizyf! Gdzie czaszka z klejnotami? Jest więcej warta niż całoroczne przychody ze skubania kieszeni, a złodziejska gildia potrzebuje złota. To nie przelewki! Przyglądający się temu przez rozcięcie w kotarze Kocur uśmiechnął się na widok przerażonego grubasa. - Czaszka, mistrzu? - bąknął Fizyf drżącym, grobowym głosem. - Ano pofrunęła z powrotem do krypty, skąd ją w trójkę wykradliśmy. Wcale mnie to nie zdziwiło po tym, jak na własne oczy ujrzałem trupie palce na grdyce Krowiasza. Slewiasz brutalnie spoliczkował Fizyfa. - Łżesz, tłusta dupo! Już ja wiem dobrze, co się stało. Zmówiłeś się z tymi dwoma obwiesiami, Fafrydem i Szarym Kocurem. Myślałeś, że nikt cię nie będzie podejrzewał, boś ich wykiwał, jak ci kazano. Zamarzyło ci się podwójne oszustwo. Z twoją pomocą wymknęli się z naszych sideł i zabili Krowiasza. A potem, żebyśmy ich przypadkiem nie schwytali, nastraszyłeś nas bajeczką, że zadławił go truposz! Naprawdę sądziłeś, że to ci ujdzie na sucho? - Mistrzu! - bronił się Fizyf. - Byłem przy tym, jak ręce kościotrupa skoczyły mu do gardła. Zezłościły się, bo wydłubywał klejnoty z paznokci... Jęknął, nie kończąc wypowiedzi, gdyż znów go spoliczkowa-no. - Brednie! - prychnął pewien chudy złodziej. - I kości się nie rozleciały? - Trzymały się na mosiężnych drutach - odparł płaczliwie Fizyf. - A to dobre! - dorzucił inny. - Ręce rozprawiły się z Krowiaszem, porwały czaszkę i w nogi? Rozległy się śmiechy. Slewiasz zgromił wzrokiem rozbawionych kompanów i wskazał kciukiem Fizyfa. - Chwyćcie go! - rozkazał. Dwóch rzezimieszków przysunęło się do grubasa. Nie stawiał oporu, kiedy wyłamywali mu ręce na plecy. - Postąpimy zgodnie z zasadami. - Slewiasz zasiadł za stołem. - Będzie złodziejski proces. Wszystko jak należy. Wkrótce sprawę rozpatrzy Sąd Złodziejski. Oto Fizyf, kieszonkowiec pierwszego stopnia, wyznaczony do zrabowania czaszki i pary rąk z krypty grobowej w świątyni Wotyszala. Z racji niezwykłej trudności zadania Fizyf miał się spiknąć z dwoma sprytnymi przybyszami z dalekich stron, mianowicie z barbarzyńcą Fafrydem i niesławnym Szarym Kocurem. Kocur pokłonił się grzecznie za kotarą i ponownie przyłożył oko do otworu. - Po uprowadzeniu łupów, przy pierwszej okazji Fizyf miał okraść wspólników, aby oni nie okradli jego. Kocurowi zdało się, że słyszy przekleństwo Fafryda i zgrzytanie zębów. - Kazano mu również poderżnąć im gardła, jeśli trafiłaby się sposobność - ciągnął Slewiasz. - Tak czy owak, po wykonaniu zadania mieli zdać łupy Krowiaszowi. Tyle wiem od samego Krowiasza. Pora na twoją wersję, Fizyfie, jeno pamiętaj, żadnych głodnych kawałków! - Bracia złodzieje - zaczął Fizyf ciężkim, ponurym głosem, co niektórzy skwitowali drwiącymi uwagami. Kiedy Slewiasz zastukał w stół, podjął: - Stosowałem się do zaleceń najlepiej, jak umiałem. Odszukałem Fafryda i Szarego Kocura i przekonałem ich do swojego planu. Zgodziłem się podzielić łup na trzy równe części. Fafryd pokiwał głową, spoglądając przez kotarę na brzuchacza. Przy tej okazji Fizyf nie szczędził oszczerczych słów na temat Fafryda i Kocura, zapewne po to, aby przekonać słuchaczy, że z nimi nie spiskował. Złodzieje tylko uśmiechali się z politowaniem. - Kiedy przyszło nam wedrzeć się do krypty - mówił dalej Fizyf, jakby własny głos dodawał mu otuchy - okazało się, że sam sobie ze wszystkim doskonale poradzę. Fafryd ledwie tłumił przekleństwa. Nie posiadał się ze złości, wysłuchując w milczeniu tylu chamskich pomówień. Kocur na swój sposób bawił się spektaklem. - Bacz, byś się nie zapędził! - zdenerwował się Slewiasz. - Dobrze wiesz, że tylko zmyślność Kocura pozwoliła wam odemknąć potrójne rygle potężnego zamku, a potwora nie uśmierciłby żaden człek prócz przybysza z północy. Fafryd nieco się udobruchał. Fizyf spokorniał i kiwnięciem głowy przyznał się do kłamstwa. Złodzieje zbliżali się doń ze wszystkich stron. - No i później - dokończył grubas, zdjęty strachem - zabrałem im skarb, kiedy spali i co tchu pognałem do Lankmaru. Nawet nie podchodziłem do nich z nożem, bo gdyby się któryś zbudził, byłoby po mnie. Przyniosłem zdobycz Krowiaszowi, który pochwalił mnie i dobrał się do klejnotów. Oto macie blaszane pudełko, gdzie były kości i czaszka. - Wskazał na stół. - A jeśli chodzi o to, co się stało potem... - przerwał, zwilżył językiem usta, rozejrzał się trwożnie i rzekł cichym, zrozpaczonym głosikiem: - Potem stało się to, co wam opowiedziałem. Złodzieje szemrali gniewnie i zbliżyli się jeszcze bardziej. Sle-wiasz grzmotnął w stół i się zatrzymali. Wtem do komnaty wpadł jeszcze jeden złodziej i pozdrowił Slewiasza. - Mistrzu! - wydyszał. - Mulasz, który siedzi na dachu nad zaułkiem, właśnie zameldował, że choć drzwi całą noc są otwarte, nikt tamtędy nie wszedł ani nie wyszedł. Nasi nieproszeni goście mogą tu jeszcze być! Prawie niedostrzegalny grymas na twarzy Slewiasza zdradził jego zaskoczenie. Chwilę patrzył nieruchomo na posłańca, po czym pomaleńku, jakby mimowolnie, odwrócił głowę, aż jego zamglone oczka spoczęły na grubej kotarze w alkowie. Nim zdążył wydać rozkaz, zasłona wybrzuszyła się, jak gdyby z drugiej strony uderzył w nią raptowny podmuch wiatru. Fałdy ciężkiej tkaniny podniosły się niemal pod sufit, a spod spodu wystrzeliły dwie postacie. Wysoki, ryżowłosy barbarzyńca sposobił się do zadania ciosu. Z chyżością zadziwiającą u tak rosłego człowieka Slewiasz pochylił się i przypadł do ziemi. Ostrze wielkiego miecza wgryzło się głęboko w stół, na którym przed chwilą się wspierał. Z dołu widział, jak jego podkomendni rozbiegają się w panice, przy czym jeden zachwiał się, uderzony. Fizyf, który poruszał się z werwą zrozumiałą u kogoś, komu z wielu stron naraz grozi niebezpieczeństwo, porwał sztylet i cisnął nim w przeciwnika. Rzut nie wyszedł mu najlepiej, jako że nóż leciał trzonkiem do przodu, tym niemniej cel został osiągnięty. Ugodzony w skroń barbarzyńca zachwiał się w drzwiach. Widząc to, Slewiasz zerwał się na równe nogi, dobył miecza i skrzyknął ludzi. Po chwili w komnacie znowu było pusto, nie licząc martwego Krowiasza, który gapił się na puste blaszane pudełko w groteskowej parodii zdziwienia. Szary Kocur znał rozkład pomieszczeń w Domu Złoczyńców - może nie jak własną kieszeń, ale wystarczająco dobrze, by móc prowadzić przyjaciela zawiłą trasą. Bez tchu mijali kamienne zakręty, sadzili w dół lub w górę po schodach, biorąc po trzy stopnie naraz, aż w końcu trudno im było się połapać, na którym są piętrze. Wyciągniętym teraz po raz pierwszy Skalpelem Kocur strącał świece i osadzone w ścianach pochodnie; pragnął utrudnić sprawę goniącym ich złodziejom, nawołującym się ostrymi gwizdami. Fa-fryd dwa razy się przewracał i w mgnieniu oka podnosił. Z pokoju wyściubiło głowy dwóch niekompletnie ubranych adeptów złodziejskiego fachu. Kocur rozpłaszczył drzwiami ich ciekawskie, bezczelne twarze i sprężystym krokiem zbiegł spiralnymi schodami. Zmierzał do trzeciego wyjścia, które w jego mniemaniu powinno być słabo strzeżone. - Gdyby nas rozdzielili, spotkamy się w "Srebrnym Węgorzu" - rzucił pośpiesznie do Fafryda, mając na myśli często przez nich odwiedzaną oberżę. Osiłek przytaknął ruchem głowy. Nie huczało mu już w skroniach, chociaż ból ciągle dokuczał. Nie udało mu się jednak prawidłowo ocenić wysokości nisko sklepionego przejścia, pod którym smyknął Kocur po zbiegnięciu na dolne piętro. Wyrżnął się w czoło, co zamroczyło go dużo mocniej niż uderzenie trzonkiem sztyletu. Pociemniało mu w oczach, a świat zawirował. Posłyszał wołanie Kocura: - Teraz tędy! Blisko lewej ściany! Próbując zachować przytomność umysłu, wbiegł do wąskiego korytarza, który, jak mu się zdawało, pokazywał mu Kocur. Myślał, że przyjaciel biegnie za nim. A tymczasem Kocur zwlekał odrobinę za długo. Owszem, znacznie odskoczyli od grupy pościgowej, jednakże strażnik pilnujący korytarza, słysząc gwizdy, niezwłocznie przerwał towarzyską partyjkę w kości i wrócił na swój teren. Kocur pochylił się, kiedy wprawnie rzucona pętla spadała mu na szyję... niestety, nie dość szybko. Sznur zacisnął się boleśnie na uchu, policzku i kości szczękowej. Kocur runął na ziemię. Skalpel prędko uporał się z pętlą, lecz dało to czas strażnikowi na dobycie miecza. Początek był trudny, bo musiał walczyć w pozycji półleżącej, blokując cięcia klingi błyskającej tak blisko nosa, że mógł się nabawić zeza. Przy pierwszej okazji zerwał się z ziemi i odrzucił od siebie przeciwnika szalonym młyńcem, w którym miecz - rzec by można - rozmnożył się na trzy lub cztery klingi, a na koniec przerwał wrzaski wzywającego pomocy draba gładkim sztychem w gardło. Zwłoka okazała się brzemienna w skutki. Zaledwie Kocur oswobodził się z pętli - która, zaciśnięta na ustach, utrudniała mu oddychanie podczas pojedynku - ujrzał, jak pod sklepione przejście wbiegają pierwsi ludzie Slewiasza. Niewiele myśląc, puścił się głównym korytarzem, zupełnie inną drogą niż ta, którą uciekał Fa-fryd. W jego myślach przewijały się najróżniejsze plany. Z tyłu doleciał triumfalny okrzyk: łowcy dojrzeli uciekającą zdobycz. Z przodu też już gwizdano. Jedyną nadzieję wiązał jeszcze z dachem, toteż czym prędzej skręcił w boczny korytarz. Martwił się, czy ucieczka powiedzie się Fafrydowi, z którym nie było najlepiej. Jeśli chodziło o niego, Szarego Kocura, to miał całkowitą pewność, że w labiryncie Domu Złoczyńców potrafi ujść nawet dziesięciokrotnie większej rzeszy gnających za nim na łeb, na szyję złodziei. Kiedy tak biegł rączo w butach z miękkiej skóry, zdawał się unosić nad wytartą kamienną posadzką. Fafryd, nie wiedzieć jak długo zagubiony w nieprzeniknionych ciemnościach, oparł się o coś przypominającego stół i spróbował dojść do tego, jakim cudem zapędził się w tę piwnicę. Krew pulsowała mu w skroniach, czoło rwało niemiłosiernie, nie dziwota więc, że miał w głowie mętlik i luki w pamięci. Aczkolwiek jak przez mgłę pamiętał, że wywalił się na schodach, grzmotnął o rzeźbioną ścianę, a gdy ta bezszelestnie się otworzyła, wpadł do środka. Na pewno zrobiło mu się słabo, a w pewnej chwili nawet stracił przytomność, ponieważ ocknął się rozprostowany na ziemi, by potem przeczołgać się kawałek na czworakach wśród rozrzuconych beczek i bel spleśniałego sukna. Nie ulegało wątpliwości, że jeszcze przynajmniej raz rąbnął się w głowę; przeczesując palcami skołtunione, mokre od potu włosy, namacał trzy potężne guzy. Wśród szarpiących go uczuć przeważała bezsilna złość na otaczające go zwały kamieni. Wyobraźnia barbarzyńcy obdarzała je świadomością, wolą przeszkadzania mu i zagradzania drogi, niezależnie dokąd skierowałby swe kroki. Niechybnie pogubił się w prostych wskazówkach Kocura. Której ściany miał się trzymać? I co się działo z Kocurem? Pewnie wpadł w zasadzkę i walczył o życie. Czuł, że gdyby nie było tutaj tak ciepło i duszno, mógłby wymyślić coś sensownego. Póki co, nic mu się nie zgadzało. Już samo powietrze nie pasowało do wrażenia, że zbiegł do jakiegoś głębokiego lochu. Tutaj powinno być chłodno i wilgotno... ale nie było. Panował zaduch. Kiedy przejechał dłonią po drewnianej powierzchni, między palcami pozostał miękki kurz. Również czarny mrok i grobowa cisza dobitnie świadczyły o tym, że do tej części Domu Złoczyńców dawno nikt nie zaglądał. Na chwilę wrócił wspomnieniami do kamiennej krypty, skąd razem z Kocurem i Fi-zyfem skradł drogocenną czaszkę. Unoszący się pył wiercił w nosie, aż kichnął. To pobudziło go do działania. Po omacku odnalazł ścianę. Daremnie próbował sobie przypomnieć, którędy tu się dostał, wobec czego zaczął na oślep szukać wyjścia. Poruszał się drobnymi krokami, ostrożnie, aby o coś nie zawadzić. Ostrożność się opłaciła, bowiem zdążył się cofnąć, kiedy jeden z kamieni ugiął się pod naciskiem stopy. Rozległ się głośny zgrzyt, a zaraz po nim skrzypnięcie i dwa głuche grzmotnięcia. Powietrze się zakotłowało. Fafryd odczekał chwilę, po czym wznowił swą wędrówkę w ciemnościach. Na wysokości ramienia napotkał poziomy zardzewiały pręt. Czujnie przesunął po nim palce, aż odkrył, że sterczy ze szczeliny w ścianie; ostry szpic sięgał prawie do ściany przeciwległej. Wkrótce natrafił na drugi pręt, poniżej tamtego. Uświadomił sobie, że hałas spowodowały przeciwciężary, które - wprawione w ruch naciśnięciem kamienia - wypchnęły pręty ze szczelin. Gdyby stał krok dalej, zostałby przebity. Sięgnął po miecz, a ponieważ go zgubił, odpiął pochwę i z jej pomocą odła-mał pręty przy samej ścianie. Następnie okręcił się na pięcie i wrócił do zakurzonego stołu. Wolno ślizgając się wzdłuż ściany za stołem, powrócił do przewężenia, gdzie wychynęły mordercze ostrza. Potrząsnął obolałą głową i zmełł w ustach przekleństwo, bo nie miał możliwości skrzesa-nia ognia. Co robić? Czyżby wlazł do piwniczki właśnie przez ów wąski korytarzyk, ominąwszy zdradziecki kamień łaskawym zrządzeniem losu? Nie znał innej odpowiedzi. Z gniewnym warknięciem ruszył z powrotem w głąb korytarzyka. Powoli stawiał kroki i szeroko rozkładał ramiona, którymi szurał po ścianach, żeby nie minąć skrzyżowania albo rozwidlenia. Po chwili naszła go myśl, że mógł wpaść do piwnicy przez otwór znajdujący się wyżej w ścianie. Mimo to ze ślepym uporem szedł naprzód. Następną niezwykłą rzeczą, jaką odkryła jego stopa, była pustka, która okazała się początkiem kamiennych schodów. Teraz już nie zastanawiał się nad tym, jak się tu znalazł. Dwadzieścia stopni niżej uderzył go w nozdrza dochodzący z dołu zgniły, duszący zapach. Jeszcze dwadzieścia stopni i zaczął go przyrównywać do stę-chlizny starożytnych grobowców na pustyniach Wschodu. Przebijała w niej ledwie uchwytna woń rozkładu. Mrowie mu przeszło po skórze. Wyciągnął zza pasa długi nóż i dalej już schodził wolno, jak najciszej. Przy pięćdziesiątym trzecim stopniu schody się skończyły i ściany rozbiegły na boki. Wyczuł, że znajduje się w przestronnym pomieszczeniu. Zrobił kilka kroków, rozgarniając butami grubą warstwę kurzu. Nad głową posłyszał cichy trzepot i głośne szmery. Dwukrotnie coś małego i twardego otarło mu się o policzek. Przypomniał sobie siedliska nietoperzy w jaskiniach, w które się niegdyś zapuszczał. Wiedział jednak, że tych odgłosów, choć pod wieloma względami podobnych, nie wydają nietoperze. Bał się nie na żarty. Wytężał oczy, lecz widział tylko bezładnie rozrzucone punkciki światła, jakie zwykle mamią wzrok w nieprze-bitym mroku. Gdy ponownie coś przeleciało mu po twarzy, nie dał się zaskoczyć. Złapał w dwie ręce (i omal nie wyrzucił z obrzydzeniem) suchy, nic nie ważący zbitek kruchych kostek, które pękały w palcach. Uchwycił w dwa palce maleńką zwierzęcą główkę. Odrzucił jako niedorzeczność wyobrażenie o nietoperzach-kościotrupach, które fruwają po wielkiej komorze grobowca. Zapewne stworzenie to zdechło zawieszone gdzieś nad jego głową i spadło, gdy strącił je podmuch powietrza. Tak czy inaczej, wolał już nie chwytać istot, które wokół niego szeleściły. Raptem złowił uchem innego rodzaju dźwięki: cichutkie popiskiwanie na pograniczu słyszalności. Cokolwiek to było, złudzenie czy nie złudzenie, wzbudzało paniczny strach. - Odezwijcie się! - wyrwało się Fafrydowi. - Co tak piszczycie i szczebioczecie? Pokażcie się! Kiedy w odpowiedzi ryknęło doń echo, nie miał już wątpliwości, że jest w jakiejś wielkiej sali. Nastąpiła cisza, nawet szmery w powietrzu zamarły. A gdy cisza przeciągała się już na dwadzieścia uderzeń łomoczącego serca, została przerwana w sposób, który nie przypadł Fafrydowi do gustu. Gdzieś przed nim odezwał się ktoś cichym, beznamiętnym głosem: - To syn północy, bracia. Długowłosy, nieokrzesany barbarzyńca z Lodowych Pustaci. Z miejsca położonego nieco na uboczu podobnym głosem odpowiedział kto inny: - Swego czasu spotykałem w porcie wielu jego ziomków. Poiliśmy ich gorzałą i zabieraliśmy trzosy ze złotym proszkiem. O tak, swego czasu nie mieliśmy sobie równych między złodziejami, nikt się z nami nie mierzył zręcznością i sprytem. I trzeci głos dodał: - Patrzcie, bracia, miecz zgubił. Trzyma w garści zgniecionego nietoperza. Fafryd już, już miał zakrzyknąć, że nie chce słuchać pijackiego bełkotu, lecz słowa zamarły mu na ustach, gdy zadał sobie pytanie, skąd ci nieznajomi wiedzą, jak wygląda, a nawet co trzyma w ręku. Wszak było ciemno, że oko wykol. Nie tylko człowiek, ale kot i sowa nie zobaczą niczego w zupełnych ciemnościach. Obezwładniła go trwoga. - Czaszka nietoperza różni się od ludzkiej - rzekł chyba ów, który pierwszy się odezwał. - Toż to jeden z tych trzech, co odzyskali czaszkę naszego brata, uprowadzoną do w świątyni Wotyszala. A jednak nie przyniósł jej z sobą. - Tyle wieków czaszka naszego brata męczyła się w podziemnym więzieniu przeklętej świątyni Wotyszala - zabrzmiał głos czwarty. - Ci z góry wreszcie ją stamtąd wykradli, ale co z tego, skoro nie chcą jej oddać? Wyłupią błyszczące oczy i wymienią je na cuchnący pieniądz. Złodzieje zeszli na psy, są chciwi i bezbożni. Zapomnieli o nas, swoich dawnych braciach. Do szczętu przeżarło ich zło. W tych głosach brzmiała jakaś upiorna pustka i martwota, jakby się brały z nicości. Choć wydawały się pozbawione uczucia, krył się w nich dziwny smutek, obleczony cieniem groźby - coś pośredniego między cichym westchnieniem rezygnacji i jeszcze cichszym, lodowatym śmiechem. Fafryd zacisnął pięści; zmiażdżył maleńki szkielet i ze wstrętem wyrzucił szczątki. Usiłował zebrać się na odwagę i ruszyć przed siebie, lecz mu się nie udało. - Nie pozwólmy, aby naszego brata spotkała niegodziwość - ozwał się ponownie ów pierwszy głos, który zdawał się mieć władzę nad resztą. - Słuchaj, synu północy, co ci rzeknę, jeno słuchaj uważnie. - Patrzcie, bracia - wtrącił drugi głos. - Syn północy ma stracha, drapie się po brodzie i palce gryzie w niepewności. Owszem, Fafryd drżał ze strachu, słysząc tak szczegółowe uwagi na swój temat. Budziły się w nim z dawna uśpione lęki. Pamiętał swoje pierwsze przemyślenia o śmierci. W dzieciństwie na Lodowych Pustaciach brał udział w ponurych obrzędach pogrzebowych, kiedy modlił się półgłosem do Kosa i bezimiennego boga przeznaczenia. Wtem coś mu się pokazało w ciemnościach. Mógł to być jedynie przypadkowy zbiór punkcików światła, w każdym razie widział na wysokości głowy maleńkie ogniki, pogrupowane w pary. Jedne były ciemnoczerwone, drugie zielone, jeszcze inne bladoniebieskie jak szafiry. W pamięci stanęła mu jak żywa czaszka wykradziona ze świątyni Wotyszala - ta, która zdaniem Fizyfa kościstymi palcami zadusiła Krowiasza. Światełka schodziły się ku sobie i bardzo wolno zbliżały do niego. - Synu północy - odezwał się ów najważniejszy głos. - Wiedz, że jesteśmy pradawnymi mistrzami złodziejskiej gildii z Lankmaru i koniecznie musimy odzyskać utracony mózg, to jest czaszkę naszego brata Omfala. Przed północkiem dnia jutrzejszego zdobędziesz ją dla nas, inaczej zstąpisz między umarłych. Kolorowe światełka wciąż się przybliżały. Fafrydowi zdawało się, że słyszy odgłos kroków szurających po zakurzonej posadzce. Przypomniał sobie głębokie, czerwone nacięcia na gardle Krowiasza. - Biada ci, jeśli czaszki nie przyniesiesz - rzekł drugi głos. - Czekamy do jutra do północy - dodał trzeci. ' - Klejnoty mają być w czaszce. Niech nie brakuje ani jednego. - Wtenczas powróci nasz brat Omfal. - Jeżeli zawiedziesz - wyszeptał ów pierwszy głos - osobiście przyjdziemy po czaszkę. I po ciebie. Chyba go otoczyli, bowiem słyszał zewsząd: Omfal... Omfal... Nie cierpiał tych głosów, wciąż tak samo cichych i odległych. Odruchowo wyrzucił przed siebie ramiona, dzięki czemu dotknął czegoś twardego, suchego i gładkiego. Dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem, cofnął się jak spłoszony koń, odwrócił i rzucił do panicznej ucieczki. Na schodach potłukł się boleśnie, lecz wziął się w garść i wielkimi susami pognał w górę. Wiele razy potknął się i poobijał sobie łokcie na ścianach. Gruby Fizyf przechadzał się przygnębiony po szerokiej, niskiej piwnicy - nędznie oświetlonej rupieciarni, gdzie leżały stosy pustych beczek i bel gnijącego sukna. Aby się uspokoić, gryzł orzechy, które zabarwiły mu wargi na niebiesko i sypały się okruchami na tłustą brodę. Co pewien czas wzdychał żałośnie. Zdawał sobie sprawę, że jego kariera w złodziejskiej gildii stoi pod znakiem zapytania, mimo że Slewiasz na razie odroczył wykonanie kary. Zadrżał na wspomnienie mętnego wzroku nowego wielkiego mistrza. W pustej piwnicy czuł się niepewnie, lecz wolał tę samotnię od pogardliwych, groźnych spojrzeń kamratów. Już miał dobyć z piersi następne smutne westchnienie, gdy niespodziewanie posłyszał czyjeś ciężkie kroki. Niemalże udławił się orzechem. Czmychnął za stół, skąd patrzył, jak z mroku wyłania się dziwna zjawa. Rozpoznał Fafryda, przybysza z północy, który wyglądał teraz jak siedem nieszczęść: twarz blada i umorusana, włosy zmierzwione, ubranie pokryte szarym kurzem. Poruszał się jak człowiek obłąkany lub zatopiony w rozmyślaniach. Fi-zyf zrozumiał, że trafia mu się jedyna, nadzwyczajna okazja. Chwycił sporych rozmiarów ciężarek i podkradł się od tyłu do niczego nie przeczuwającej ofiary. Fafryd był już prawie przekonany, że dziwne rozmowy, przed którymi uciekł, stanowiły tylko wytwór wyobraźni, głos udręczonego ciała i umysłu. Bądź co bądź - rozumował - zdarza się, że człowiek uderzony w łeb widzi barwne plamy i słyszy dzwonki. Pewnie był bliski pomieszania zmysłów, skoro tak łatwo zagubił się w ciemnościach, by potem jeszcze łatwiej odnaleźć drogę powrotną. Teraz musiał pomyśleć, jak się wydostać z tego zagrzybionego lochu. Starał się zachować przytomność umysłu. Szukał go cały zastęp złoczyńców, za każdym rogiem mógł się ktoś czaić. Potrząsnął głową, aby nieco otrzeźwieć. Zamierzał się rozejrzeć, gdy wtem jego twarda głowa otrzymała szósty już cios tej nocy. Najsilniejszy ze wszystkich. Slewiasz nie uradował się wiadomością o schwytaniu Fafryda aż tak bardzo, jak by sobie tego życzył Fizyf. Nie uśmiechnął się i nie podniósł wzroku znad talerza z zimnym mięsiwem. Upił drobny łyczek bladożółtego wina i wrócił do jedzenia. - Co z czaszką? - zapytał cierpko między jednym kęsem a drugim. Fizyf tłumaczył, że przybysz z północy mógł ją schować lub zgubić gdzieś w najgłębszych rejonach piwnic. Wystarczyło poszukać. - A może wyniósł ją Szary Kocur? - Zabiłeś barbarzyńcę? - spytał Slewiasz po chwili milczenia. - Niezupełnie - odparł dumnie Fizyf. - Dostał po głowie i legł bez czucia. Złodziejaszek spodziewał się pochwały lub przynajmniej przyjaznego skinienia głowy, lecz Slewiasz przeszył go tylko chłodnym, badawczym wzrokiem, w którym kryły się nieodgadnione uczucia. Mistrz dokładnie przeżuł kawałek mięsa, przełknął go, niespiesznie popił winem. I ani na moment nie spuszczał oka z Fizyfa. - Gdybyś go zabił - rzekł wreszcie - już teraz byś wył na torturach. Zrozum, spaślaku, że mnie nie zwiedziesz. Fakty przemawiają przeciwko tobie. Jeżeli uknułeś z nim zdradę, chętnie byś go uciszył na wieki, żeby cię nie wydał. Może próbowałeś to zrobić. Ciesz się, że ma twardy łeb. Chłodny ton tej wypowiedzi zbił z tropu Fizyfa. Slewiasz wypił resztkę wina, oparł się wygodnie na krześle i kiwnięciem ręki rozkazał adeptom uprzątnąć ze stołu. - Czy barbarzyńca odzyskał już przytomność? - zapytał nagle. Fizyf przytwierdził skinieniem głowy. - Trawi go jakaś gorączka. Szarpie się w pętach i mruczy pod nosem. Majaczy coś o północku dnia jutrzejszego. Trzy razy to powtórzył. Potem gadał w obcym języku. Do komnaty wszedł chudy złodziej o szczurzych uszach. - Mistrzu. - Ukłonił się służalczo. - Wytropiliśmy Szarego Kocura. Siedzi w "Srebrnym Węgorzu". Nasi ludzie obstawili oberżę. Mamy go pojmać czy zakłuć? - A widzieliście u niego czaszkę? Albo pudełko, w którym mógłby ją trzymać? - Nie, mistrzu - odpowiedział żałośnie złodziej z jeszcze głębszym ukłonem. Dłuższą chwilę Slewiasz tonął w zadumie, po czym zażądał od adepta pergaminu i czarnego atramentu z kałamarnicy. Naskrobał kilka wierszy i zapytał Fizyfa: - Powiadasz, że barbarzyńca powtarzał jakoweś słowa? - Mówił: do północka dnia jutrzejszego - wyjaśnił pokornie grubas. - To się znakomicie składa. - Slewiasz uśmiechnął się blado, jakby dostrzegał pewną zrozumiałą tylko dla niego ironię. Nakreślił piórem jeszcze parę słów na sztywnym pergaminie. Szary Kocur siedział zwrócony plecami do ściany przy poplamionym winem i porysowanym kuflami stole w "Srebrnym Węgorzu", nerwowo obracając w palcach jeden z rubinów, które przed śmiercią wydłubał z czaszki Krowiasz. Jakby nie pamiętał o niedopitym kubku wina zaprawionego gorzkimi ziołami. Błądził wzrokiem po pustawym wnętrzu oberży i czterech otwartych okienkach pod sufitem, którędy sączyły się opary chłodnej mgły. Przelotnie popatrywał na grubego oberżystę w skórzanym fartuchu, który chrapał potępieńczo na stołku przy niskich schodach pod drzwiami. Jednym uchem słuchał nieskładnej gadaniny dwóch zaspanych żołnierzy, jacy w drugiej części izby, dzierżąc wielkie kufle, nachylili do siebie głowy w pijackiej komitywie i rozprawiali o starożytnych taktykach walki i zwycięskich kampaniach. Gdzie się podziewał Fafryd? Na razie jego spóźnienie było usprawiedliwione, choć odkąd Kocur zasiadł w oberży, świece skróciły się o pół cala. Przestał uprzyjemniać sobie czas rozpamiętywaniem szczegółów brawurowej ucieczki z Domu Złoczyńców: galopu po schodach, przeskakiwania z dachu na dach, krótkiej potyczki między kominami. Na bogów przekornych! Czyżby miał wracać do jaskini zbójców, w objęcia mściwych nożowników, i rozpocząć poszukiwania swego przyjaciela? Pstryknął palcami. Błyskając czerwienią, rubin wystrzelił pod sam okopcony sufit i spadł prosto w jego dłoń niczym na język jaszczurki. Raz jeszcze spojrzał podejrzliwie na zgarbionego oberżystę, śpiącego z rozdziawioną gębą. Kątem oka dostrzegł, jak przez wypełnione mgłą okno wpada stalowy posłaniec. Odsunął się odruchowo, lecz nie było takiej potrzeby. Sztylet uderzył w stół w bezpiecznej odległości. Przez, jak mu się zdawało, długą chwilę Kocur gotów był rzucić się w kąt izby. Głuchy hałas żelaza wbijającego się w deskę nie zbudził szyn-karza i nie zaciekawił żołdaków, z których jeden już drzemał. Kocur powoli wyszarpnął nóż i ściągnął skrawek pergaminu, nadziany pod samą rękojeść. Omiatając spojrzeniem okna, odczytał kawałek po kawałku wiadomość nabazgraną lankmarskimi znakami runicznymi: Jeśli w komnacie Slewiasza (dawniej Krowiasza) nie zostawisz przed północkiem wysadzanej klejnotami czaszki, barbarzyńca zginie powolną śmiercią. Następnej nocy po Lankmarze znowu rozpłynęła się mgła. Dźwięki rozlegały się stłumione, pochodnie kopciły na potęgę. Nie było jeszcze późno, choć dochodziła północ. Po ulicach przemieszczały się tabuny zagonionych handlarzy i rzemieślników, pijaczkowie wybuchali śmiechem przy trunkach, a marynarze na przepustkach posyłali dziewczętom ze sklepików zalotne spojrzenia. Ulica Jedwabników - równoległa do tej, przy której stał Dom Złoczyńców - powoli pustoszała. Kupcy zamykali sklepy; odpowiadali na głośne pozdrowienia swych rywali z branży i kąsali ich drwiącymi pytaniami o ruch w interesie. Co i rusz czyjś wzrok kierował się na pogrążoną w cieniu gmaszyska złodziei wąską kamienicę, z której przez szparki górnych okien sączyło się światło. Mieszkała tam ze służbą i najętą ochroną niejaka Iwlis: ładna, rudowłosa dama lekkich obyczajów, niekiedy popisująca się tańcem przed suwe-renem. Cieszyła się powszechnym poważaniem - nie z racji swoich tanecznych umiejętności, ale dlatego, że w powszechnym mniemaniu uchodziła za metresę mistrza złodziejskiej gildii, a temu kupcy płacili haracz. Jednakże tego dnia rozeszły się pogłoski, jakoby dawny mistrz nie żył i nastały rządy nowego. Kupcy zastanawiali się, czy Iwlis popadła w niełaskę i ze strachu nie wychodzi na ulicę. Niewysoka staruszka kuśtykała sobie, macając śliski bruk krzywym kosturkiem. A ponieważ szła okutana czarnym płaszczem z równie czarnym kapturem, w ciemnej mgle prawie niewidoczna, jeden z kupców omal nie zderzył się z nią w mroku. Pomógł jej obejść błotnistą kałużę i uśmiechnął się współczująco, kiedy drżącym głosem narzekała na podły stan drogi i rozliczne trudności będące zmorą starych kobiet. Odeszła, mamrocząc pod nosem nieskładnie: - No, jeszcze kroczek, kroczek jeszcze...Ino ostrożnie...Stare kości słabe, słabe stare kości... Skory do zaczepek uczeń farbiarza potrącił ją po chamsku, nie patrząc nawet, czy się przewróciła. Ledwie zrobił dwa kroki, gdy dobrze wymierzony kopniak przeszył ogniem jego kręgosłup. Zdołał się odwrócić, lecz zobaczył jedynie przygiętą starowinkę, która niedołężnie stuka laską o ziemię. Cofnął się z wytrzeszczonymi oczami i rozdziawionymi ustami, drapiąc się po głowie w bezbrzeżnym zdumieniu i z zabobonnym lękiem. Jeszcze tej samej nocy oddał połowę wypłaty podstarzałej matce. Staruszka zatrzymała się przed kamienicą Iwlis, kilka razy popatrzyła na oświetlone okna, jakby miała kłopoty ze wzrokiem, po czym chwiejnie podeszła do drzwi i cicho, z wysiłkiem, zapukała kosturem. Po chwili zastukała raz jeszcze i zawołała piskliwym, zniecierpliwionym głosikiem: - Wpuśćcie mnie! Mam wieści od bogów dla mieszkańców tego domostwa. Hej, wy tam, wpuśćcie mnie do środka! Wreszcie otwarło się zakratowane okienko w drzwiach. - Idź swoją drogą, wiedźmo! - odezwał się szorstki, męski głos. - Dzisiaj nikogo nie wpuszczamy. Staruszka jakby nie dosłyszała. - Wpuśćcież mnie! - powtórzyła uparcie. - Przepowiadam przyszłość. Na ulicy jest zimno. Drapie mnie w gardle, pewnie się rozchoruję. Puszczajcie! Dziś w samo południe przyleciał do mnie nietoperz i długo prawił o zdarzeniach, jakie czekają mieszkańców tego domu. Moje stare oczy widzą cień rzeczy, których jeszcze nie ma. Wpuśćcie mnie, proszę. W oknie nad drzwiami pojawiła się sylwetka szczupłej kobiety. Po chwili zniknęła. Staruszka jeszcze czas jakiś spierała się ze strażnikiem. Rozmowę uciął zachrypnięty niewieści głos, który dobiegł ze schodów: - Wpuść wróżkę. Jest sama, prawda? Chciałabym jej wysłuchać. Kiedy drzwi się otworzyły, wprawdzie nie na oścież, postać w czarnym płaszczu weszła do środka słabowitym krokiem. Drzwi natychmiast zamknięto i zasunięto sztaby. Szary Kocur przyjrzał się trzem strażnikom w ciemnym korytarzu; rośli zabijacy mieli przy sobie po dwa krótkie miecze. Z pewnością nie należeli do złodziejskiej gildii. Wydawali się spięci. Kocur nie zapomniał astmatycznie zakaszleć i chwycić się zgiętego boku, a strażnikowi, który go wpuścił, podziękować z szyderczym, zwycięskim uśmiechem. Strażnik cofnął się z nieskrywaną odrazą, albowiem Kocur nie przedstawiał sobą przyjemnego widoku. Twarz umazał wypróbowaną mieszaniną tłuszczu i szarego popiołu, pokrył obrzydliwymi krostami z kitu i na wpół zasłonił siwymi kudłami rzadkich włosów, które wraz z wysuszonym czerepem czarownicy - prawdziwej, jak twierdził perukarz Lawian - przykrywały mu głowę. Kocur zaczął się wolno gramolić na schody; wspierał się ciężko na kiju i co parę stopni przystawał dla zaczerpnięcia oddechu. Niełatwo mu było przymusić się do żółwiego kroku, kiedy czas uciekał, jednak trzy razy już daremnie próbował wejść do tego świetnie strzeżonego domu i wiedział, że zdradzi go najdrobniejszy przejaw nienaturalności. Gdy doszedł mniej więcej do połowy schodów, kobieta ochrypłym głosem rzuciła rozkaz, na co ciemnowłosa służka w czarnej jedwabnej sukni zbiegła w dół na bosaka, cicho jak myszka. - Potrafisz się ulitować nad starą kobietą - rzekł wśród kasłania i pogłaskał gładką dłoń, która ujęła go za łokieć. Wspinał się teraz odrobinę szybciej. Jego myśli krążyły wokół drogocennej czaszki. Czasem w ciemnościach nad schodami zwidywał mu się okrągły, szarobrązowy kształt. Czaszka była kluczem do Domu Złoczyńców i ratunkiem dla Fafryda. Aczkolwiek Slewiasz nie będzie się palił do wypuszczenia więźnia, nawet jeśli dostanie swój okup. Mając tę czaszkę, Kocur mógł się przynajmniej targować. Nie mając jej, musiałby siłą wtargnąć do kwatery Sle-wiasza, której pilnował hufiec gotowych na wszystko złodziejaszków. Minionej nocy sprzyjało mu szczęście i okoliczności, lecz fortuna kołem się toczy. Kiedy te myśli przelatywały mu przez głowę, stękał i zmęczonym głosem utyskiwał na stare kości tudzież stro-mość schodów. - Pokojówka wprowadziła go do pokoju, gdzie na ziemi puszyły się grube dywany, a ściany obwieszone były jedwabnymi makatami. U sufitu na mosiężnych łańcuchach wisiała - w tej chwili zgaszona miedziana lampa z dużą, kunsztownie grawerowaną misą. Zielone świeczki na stolikach - gdzie stały również flakoniki z wonnościami, brzuchate słoiczki z maścią i tym podobne przedmioty dawały miękkie światło i aromatyczny zapach. Na środku pokoju czekała na gościa ubrana w białe jedwabie dziewczyna - ta sama, która na oczach Kocura wyniosła czaszkę z komnaty Krowiasza. Błyszczące włosy o ostrym odcieniu rudo-ści upięła wysoko złotymi szpilkami. Kocur przyglądał się jej twarzy. Dostrzegł twardą wolę w żółtozielonych oczach i zaciśnięte usta, pełne i jędrne, wyraźnie odcinające się od ciemnej, żółtawej cery. W jej sztywnych ruchach wyczuwał pewne zniecierpliwienie. - Wróżysz przyszłość, wiedźmo? - zapytała władczym tonem. - Jużci, z ręki i włosów - odpowiedział Kocur z nutą tajemniczości w swoim drżącym falsecie. - Także z serca i z oka. - Przyczłapał do niej i dodał: - Małe zwierzęta rozmawiają ze mną i zdradzają mi swe sekrety. - Co powiedziawszy, szybkim ruchem wyciągnął spod płaszcza czarne kocię i omal nie rzucił go w twarz dziewczynie. Cofnęła się z okrzykiem, lecz dzięki tej sztuczce uwiarygodnił swój wizerunek czarownicy. Kiedy odprawiła pokojówkę, Kocur czym prędzej wziął się do roboty, aby dziewczyny nie opuściła zmieszana z podziwem bojaźń. Rozprawiał o losie i przeznaczeniu, o znakach i wróżbach, o miłości, pieniądzach i zamorskiej podróży. Wykorzystywał przesądy zakorzenione wśród lankmarskich tancerek i zadziwił ją wzmianką o "mężczyźnie z czarną brodą, zmarłym niedawno lub u wrót śmierci stojącym" - aczkolwiek nie wymienił z imienia Krowiasza, żeby nadmierną trafnością nie wzbudzić jej podejrzeń. Tworzył zawiłą sieć z faktów, przypuszczeń i szumnych ogólników. Wkrótce Iwlis nie umiała się już wyzwolić z fascynacji niedostępną śmiertelnikom przyszłością. Wyciągała szyję, ciężko oddychała, wykręcała swoje smukłe palce i przygryzała wargę. Jej zadawane nerwowo pytania dotyczyły najczęściej "okrutnego, ponurego, silnego mężczyzny", w którym Kocur rozpoznał Slewia-sza. Chciała też wiedzieć, czy powinna zostać w Lankmarze, czy może wyjechać. Kocur mówił i mówił, przerywając tylko po to, żeby sugestywnie pokaszleć, posapać lub zarechotać. Niekiedy zaczynał wierzyć, że naprawdę jest wiedźmą, która odkrywa mroczne, utajnione prawdy. Mimo to myślał przede wszystkim o Fafrydzie i czaszce, mając świadomość, że północ już blisko. Dowiadywał się przy okazji różnych rzeczy o Iwlis - choćby to, że w większym stopniu nienawidziła Slewiasza, niźli się go bała. Ciągle jednak nie udawało mu się wydusić z niej tej najbardziej interesującej go wiadomości. Wtem zobaczył coś, co go pobudziło do zwiększenia wysiłków. Za plecami Iwlis, w przestrzeni między jedwabnymi makatami, jeden z dużych kamieni okładzinowych wydawał się naruszony. Zauważył jego łudzące podobieństwo - pod względem rozmiarów, kształtu i barwy - do kamieni w komnacie Krowiasza. A więc to jest, pomyślał uradowany, druga strona korytarza, którym uciekła Iwlis. Przysiągł sobie w duchu, że wejdzie tędy do Domu Złoczyńców, z czaszką czy bez czaszki. Żeby nie tracić więcej czasu, użył z góry obmyślonego wybiegu. Zamilkł na dłuższą chwilę, uszczypnął kota w ogon, a kiedy zwierzak zamiauczał, kilka razy pociągnął nosem i rzekł z obrzydzeniem na twarzy: - Kości! Czuję trupie kości! Iwlis wstrzymała oddech i podniosła wzrok na miedzianą lampę, w której nie paliło się światło. Kocur natychmiast przejrzał jej tajemnicę. Czy to zdradziła go zadowolona mina, czy może dziewczyna sama się połapała, że ją przechytrzono, w każdym razie przeszyła go nagle przenikliwym spojrzeniem. Zabobonny zachwyt zniknął z jej twarzy, oczy znów patrzyły twardo. - Jesteś mężczyzną! - warknęła. - Slewiasz cię przysłał! - dodała z wściekłością. Wyszarpnęła z włosów długą jak sztylet szpilkę i rzuciła się na niego, celując w oczy. Uskoczył, chwycił ją za nadgarstek i zakrył jej usta. Szarpanina trwała krótko i odbyła się w zupełnej ciszy, ponieważ tarzali się po puszystych dywanach. Kiedy ją starannie zakneblował i związał pasami zdartymi z jedwabnych tkanin, zamknął drzwi, pociągnął kamienną okładzinę i, co było do przewidzenia, ujrzał wąski korytarz. Iwlis ciskała z oczu błyskawice; w każdym jej spojrzeniu kryła się obietnica zemsty. Na próżno się szamotała. Kocur nie miał czasu, by cokolwiek tłumaczyć. Podka-sawszy swoje uciążliwe łachmany, podskoczył i chwycił się krawędzi lampy. Łańcuchy wytrzymały jego ciężar. Podciągnął się, aby zajrzeć do misy. W skrytce znalazł wysadzaną klejnotami czaszkę i kości błyszczące od szlachetnych kamieni. Górne naczynie kryształowego zegara wodnego było prawie puste. Fafryd przyglądał się spokojnie, jak tworzą się krople i skapują do dolnego naczynia. Leżał na ziemi, plecami do ściany. Nogi miał spętane od kostek do kolan, ręce związane z tyłu z równym marnotrawstwem sznura. Nic dziwnego, że czuł odrętwienie w kończynach. Z dwóch stron pilnowało go dwóch uzbrojonych złodziei. Kiedy opróżni się górne naczynie, będzie północ. Z rzadka kierował spojrzenie na ciemne, niewyraźne twarze otaczające stół, na którym stał zegar i rozmaite, dziwaczne narzędzia tortur. Twarze należały do dostojników złodziejskiej gildii, ludzi o chytrym wejrzeniu i wąskich policzkach, którzy rywalizowali między sobą pod względem bogactwa i zatłuszczenia ubioru. W chybotliwym blasku świec błyszczały plamami fiolety, czerwienie, srebrne i złote nici wyświechtanego sukna. Fafryd dostrzegał jednak niepewność pod maską zobojętnienia. Jedynie Sle-wiasz, zasiadający w krześle zabitego Krowiasza, wydawał się spokojny i pewny swego. Beznamiętnym tonem wypytywał szeregowego złodziejaszka, który klęczał przed nim w pokorze: - Naprawdę jesteś aż takim tchórzem, jakiego z siebie tu robisz? Mamy uwierzyć, że boisz się pustej piwnicy? - Nie jestem tchórzem, mistrzu! - zarzekał się złodziej. - Szedłem po śladach barbarzyńcy wąskim korytarzem, prawie na sam dół po niewiarygodnie starych i do dziś zapomnianych schodach. Nie ma śmiałka, co bez trwogi słuchałby tych dziwnych, piskliwych głosów, tego chrzęstu kości. Dusiłem się suchym powietrzem, podmuch wiatru zgasił pochodnię. Coś tam koło mnie szczebiotało. Mistrzu, na twój rozkaz wykradnę klejnot spod zwiniętego cielska czuwającej kobry, ale do tej ciemnicy za nic w świecie nie zejdę! Fafryd obserwował usta Slewiasza, które już się składały do wydania wyroku. Był ciekaw, jaka kara spotka nieszczęsnego złodzieja, lecz do głosu doszły zgromadzone wokół stołu osobistości. - Może i jest w tym ziarno prawdy - rzekł jeden. - Kto wie, co kryją podziemia, gdzie po omacku polazł barbarzyńca. - Do wczoraj nikt nie wiedział, że istnieją - wtrącił drugi. - Dziwne rzeczy mogą się czaić w prochu wieków. - Wczoraj wyśmialiśmy opowieść Fizyfa, a jednak na gardle Krowiasza rzeczywiście były ślady pazurów - przypomniał trzeci. Powstawało wrażenie, jakby z głębokich piwnic unosił się opar strachu. Nikt nie myślał żartować. Szeregowych złodziejów, którzy stali pod ścianami, dzierżąc pochodnie i noże, ogarnęła zabobonna groza. Slewiasz zawahał się, choć tylko on w tym towarzystwie zdawał się bardziej zmieszany niż przestraszony. W ciszy jednostajny plusk kropel brzmiał szczególnie głośno. Fafryd postanowił spróbować szczęścia. - Sam wam powiem, co widziałem w podziemiach - ozwał się niskim głosem. - Jeno pierwej chcę wiedzieć, gdzie złodzieje grzebią swoich zmarłych. Skupiły się na nim badawcze spojrzenia. Przemówił po raz pierwszy od odzyskania przytomności. Nikt mu nie odpowiedział, ale pozwolono mu mówić. Nie sprzeciwiał się nawet Slewiasz, chociaż ściągnął brwi i bawił się zgniataczem kciuków. A słowa Fafryda zasługiwały na uwagę. Tchnęły nieuchwytnym chłodem, przywodzącym na myśl bezdroża północy i Lodowe Pustacie, miały też w sobie teatralną śpiewność, właściwą pieśniom skaldów. Opowiedział o swoim zejściu w krainę podziemi w najdrobniejszych szczegółach, przy czym kilka dodał od siebie, aby nadać rozmach swojej wypowiedzi. Przez to jego krótka przygoda przemieniła się w wielki bohaterski epos. Niżsi rangą złodzieje, nie przyzwyczajeni do takich opowiadań, gapili się nań ze zdumieniem. Siedzący wokół stołu słuchali w bezruchu. Fafryd grał na zwłokę, starając się jak najbardziej przeciągać swą historię. W czasie przerw nie słychać już było plusku kropel. Naraz Fafryd złowił uchem cichutki odgłos, jakby kamień szurał o kamień. Słuchacze się nie zorientowali, lecz on rozpoznał szmer dochodzący z alkowy, gdzie jeszcze wisiała czarna kotara. Doszedł do punktu kulminacyjnego. - Tam właśnie, w owych zapomnianych piwnicach - ciągnął głębszym głosem - spoczywają żywe szczątki dawnych lankmarskich złodziei. Leżą tam długie wieki, płonąc nienawiścią do tych, co ich zaniedbali. Czaszka z klejnotami należy do ich brata Omfala. Czyż nie powiedział wam Krowiasz, że plan wykradzenia czaszki pochodzi sprzed stuleci? Zamierzano Omfala połączyć z resztą braci. A tymczasem Krowiasz pohańbił czaszkę, wyłuskał klejnoty. Trupie ręce, rozgniewane tym zbezczeszczeniem, posłużyły się nadprzyrodzoną mocą i udusiły go. Nie wiem, jaki los spotkał czaszkę, ale jeśli nie została zwrócona właścicielom, upomną się o nią jeszcze dzisiaj. I nad nikim nie będą się litować. Aż nagle Fafryd zaniemówił. Ostatni argument, dotyczący bezpośrednio jego uwolnienia, uwiązł mu w gardle, ponieważ przed czarną kotarą unosiła się w powietrzu czaszka Omfala; pałała z oczodołów ogniem, który był nie tylko odbiciem. Złodzieje podążyli za spojrzeniem Fafryda. Rozległ się chór westchnięć - wyraz strachu tak wielkiego, że groził wybuchem powszechnej paniki. Był to strach taki sam, jaki złodzieje czuli do swego mistrza, lecz wielokrotnie spotęgowany. Z czaszki dobył się jękliwy głos: - Nie ruszać się, tchórzliwa złodziejska hołoto! Drzyjcie i milczcie! Słyszycie głos swego dawnego mistrza. Oto ja, Omfal! To nieoczekiwane najście wywarło różny skutek na słuchaczach. Złodzieje w większości kulili się, zaciskając zęby i zwierając pięści, aby zapanować nad drżeniem. Twarz brzuchatego Fizy-fa wyrażała lęk i konsternację. Na czoło Fafryda wystąpił pot; czuł ulgę, bowiem rozpoznał głos Kocura. - Najprzód - ciągnęła czaszka - zadławię przybysza z północy, ażeby dać wam przykład. Rozetnijcie mu pęta i dajcie go mnie! Jeno duchem, bo wrócę z braćmi i wszystkich was wytłukę! Złodzieje strzegący Fafryda trzęsącymi się rękami poprzecinali sznury. Więzień spróbował naprężyć mięśnie, pokonać odrętwiałość. Postawiono go na nogi i pchnięto, aż zatoczył się w stronę czaszki. Znienacka czarna kotara załopotała, jakby z tyłu coś na nią naparło. Rozległ się świdrujący, zwierzęcy okrzyk wściekłości. Czaszka Omfala zsunęła się po czarnym aksamicie i potoczyła po ziemi w głąb komnaty zbójców. Ci z wrzaskiem uskakiwali jej z drogi, jakby miała ich kąsać po łydkach zatrutymi zębami. Z dziury w potylicy wypadła świeczka: zamrugała i zgasła. Kotara wywinęła się na bok i wytoczyły się spod niej dwie walczące osoby. Przez chwilę nawet Fafryd myślał, że zwariuje, patrząc na zgoła niespodziewaną scenę szamotaniny starej wiedźmy w czarnych, podka-sanych łachach i rudowłosej dziewczyny ze sztyletem. Kiedy jednak wiedźmie zerwano z głowy kaptur i perukę, pod maską tłuszczu i popiołu poznał twarz Kocura. Fizyf zerwał się i minął Fafryda z dobytym nożem, lecz osiłek włączył się do walki, złapał go za ramię i rzucił o ścianę. Potem wyrwał miecz z palców struchlałego złodziejaszka... i też się zatoczył: wciąż miał odrętwiałe mięśnie. Tymczasem Iwlis, spostrzegłszy obecność złodziejskiej starszyzny, zaniechała prób rozprawienia się z przeciwnikiem. Fafryd i Kocur rzucili się do alkowy, gdzie widzieli dla siebie jedyną drogę ucieczki... by raptem zderzyć się z trzema ochroniarzami, przybyłymi na pomoc swej pani. Ochroniarze rzucili się na tych, którzy pierwsi nawinęli im się pod rękę. Ścigając Fafryda i Kocura, kłuli też złodziejaszków krótkimi mieczami. To wydarzenie wprowadziło jeszcze większy bałagan w szyki złodziei, lecz pozwoliło im otrząsnąć się z zabobonnego strachu. Slewiasz już się połapał, w czym rzecz. Rozkazał swoim ludziom zagrodzić wejście do alkowy; opieszałych okładał płazem miecza, aby dodać im animuszu. I wtedy rozpętało się istne pande-monium. Zabrzęczały i zgrzytnęły miecze, błysnęły sztylety, w bitewnym zamieszaniu przewracali się tratowani pechowcy. Lała się krew. Pochodniami rzucano i wywijano niczym maczugami; padały na ziemię i podpalały tych, co już na niej leżeli. Wrzaski się nasiliły. W zamęcie złodziej ścierał się ze złodziejem; starszyzna dla bezpieczeństwa zbiła się w gromadę. Slewiasz skrzyknął paru zbójców i razem natarli na Fafryda. Kocur podłożył mistrzowi nogę, ten jednak obrócił się na kolanach i potężnym cięciem ciężkiego miecza rozkroił jego płaszcz; zaiste niedużo brakowało, aby powalił przeciwnika. Fafryd puścił krzesło w młynek, obalając wszystkich, którzy się zbliżyli. Kiedy wywrócił stół, zegar wodny roztrzaskał się na drobne kawałki. Slewiasz starał się zapanować nad sytuacją. Świadom, że złodzieje w rozsypce nie są w stanie nic zdziałać, zwołał ich i podzielił na dwie grupy: jedną obstawił drzwi, drugą zebrał w alkowie, gdzie zerwano kotary. Fafryd i Kocur schronili się za przewróconym stołem w drugim kącie komnaty; gruby blat sprawdzał się w roli barykady. Kocur z niejakim zdziwieniem przyjął fakt, że obok niego chowa się Iwłis. - Usiłowałeś zabić Slewiasza - szepnęła z ponurą miną. - Chcąc nie chcąc, musimy połączyć siły. Dziewce towarzyszył jeden ochroniarz. Pozostali leżeli martwi lub nieprzytomni wśród tuzina złodziei oraz rozrzuconych pochodni, które wypełniały komnatę chybotliwym, nieziemskim światłem. Ranni zbójcy jęczeli z bólu, czołgali się lub byli przez kamratów wyciągani na korytarz. Slewiasz krzyczał, żądając przyniesienia dodatkowych pochodni. - Trzeba się jakoś przebić - syknął Fafryd przez zaciśnięte zęby, którymi zaciągał węzeł bandaża na rozciętym ramieniu. Nagle uniósł głowę i pociągnął nosem. W tym całym zgiełku, mimo słodkawego zapachu krwi, wyczuł nową, dziwną woń. Włosy zjeżyły mu się na głowie, była to bowiem woń obca, a jednak mu znana. Spotkał się z nią w gorącym, suchym, zakurzonym miejscu. Kiedy złodzieje ucichli, zdało mu się, że z dali dobiega marsz kościotrupów. - Mistrzu! Mistrzu! - zawołał jeden ze złodziei. - Czaszka! Spójrz na czaszkę! Ona się rusza! Kłapie zębami! Ludzie cofali się z hałasem, Slewiasz zaklął szpetnie. Kocur wyjrzał zza krawędzi stołu akurat w chwili, kiedy herszt zbójców kopnął drogocenną czaszkę na środek komnaty. - Barany! - zganił swoich wylęknionych podwładnych. - Dajecie wiarę tym bajkom, tym majaczeniom starych bab? Widział kto truposzy, co wychodzą z grobów? Ja i tylko ja jestem waszym mistrzem! I niech wszyscy pomarli złodzieje przeklęci będą na wieki! Mówiąc to, świsnął mieczem. Czaszka Omfala rozpadła się jak skorupa jajka. Złodzieje krzyczeli, przerażeni. W komnacie pociemniało, jakby wypełniła się kurzem. - A teraz za mną! - ryknął Slewiasz. - Śmierć intruzom! Wszakże złodzieje, czarne postacie w pomroce, umierali ze strachu. Fafryd wyczuł swoją szansę, przezwyciężył lęk i zaatakował Slewiasza. Za nim biegł Kocur. Fafryd zamierzał zadać trzy ciosy, ten ostatni śmiertelny. Pierwszym chciał zbić większy miecz przeciwnika, drugim błyskawicznie ciąć go z boku, aby się odsłonił, zaś trzecim, ukośnym, rąbnąć w głowę. Slewiasz okazał się jednak wprawnym szermierzem. Sparował trzecie uderzenie, tak iż ostrze przeleciało nad nim niegroźnie. W odpowiedzi spróbował wbić sztych w gardło Fafryda, który musiał pobudzić do największego wysiłku swoje giętkie mięśnie, a i tak ostrze przeorało mu skórę na szyi. Na szczęście zablokował miecz Slewiasza tuż przy rękojeści, dzięki czemu wielkiemu mistrzowi złodziejskiej gildii zdrętwiały palce. Fafryd wiedział już, że będzie górą. Zasypał przeciwnika bezlitosnym gradem uderzeń. Nawet nie zauważył gęstniejących ciemności i nie zastanawiał się, czemu rozpaczliwe wołania Slewiasza o pomoc pozostają bez echa, czemu złodzieje zbitą grupą cofają się do alkowy i czemu ranni wracają na czworakach z korytarza. Zażartym atakiem zepchnął mistrza do drzwi, by w samym progu wytrącić mu broń z ręki i przyłożyć sztych miecza do gardła. - Poddaj się! - krzyknął. Dopiero teraz pochwycił w nozdrza ohydny, duszący smród i spostrzegł, że w komnacie panuje cisza, z korytarza bucha gorące powietrze i słychać, zdawałoby się, klekot kości na kamiennej posadzce. Slewiasz obejrzał się przez ramię i jego oczy napełniły się obłędną trwogą. Nagle zaległa zupełna ciemność, jakby komnata utonęła w odmęcie atramentu. Nim to się jednak stało, Fafryd zobaczył dłonie szkieletu zaciśnięte na gardle wielkiego mistrza. Za progiem gromadziły się czarne kościotrupy z czerwonymi i zielonymi oczami. Nie zdążył im się lepiej przyjrzeć, bo Kocur już go stamtąd odciągał. W strasznym mroku rozlegały się potępieńcze wrzaski złodziei, którzy w alkowie hurmą szukali wejścia do wąskiego korytarza. Mimo zgiełku, jaki czynili, dały się słyszeć piskliwe głosiki, podobne do nietoperzowych, zimne jak sama wieczność. Jeden głos wybił się ponad inne: - Morderco Omfala, czeka cię pomsta jego braci! Fafryd poczuł, że Kocur pcha go tym razem w stronę korytarza. Kiedy odzyskał zdolność widzenia, okazało się, że uciekają pustymi wnętrzami Domu Złoczyńców - on, Kocur, Iwlis i jej ostatni ochroniarz. Pokojówka Iwlis, słysząc coraz głośniejszą wrzawę, zaryglowała od środka drzwi do tajemnego przejścia. Skryta za makatą, sparaliżowana strachem, z drżeniem i odrazą słuchała z stłumionych okrzyków, próśb oraz jękliwego zawodzenia, w którym pobrzmiewała okrutna, triumfalna nuta. Czarny kotek prężył grzbiet z najeżonym włosem, parskał i prychał. Na koniec zaległa cisza. Po tym wydarzeniu zauważono w Lankmarze, że ubyło złodziei. Chodziły słuchy, jakoby o północy w Domu Złoczyńców odprawiano niezwykłe obrzędy, schodzono głęboko w podziemia i oddawano cześć starożytnym bogom. Wedle pogłosek, owi bogowie, kimkolwiek byli, otrzymali trzecią część wszystkich łupów złodziei. Jednakże Fafryd, racząc się napitkiem na piętrze w "Srebrnym Węgorzu", skarżył się Kocurowi, Iwlis i pewnej dziewce z Towilisu na niesprawiedliwe wyroki losu. - Tyleśmy przeszli i nic nam z tego nie kapło! Bogowie patrzą na nas krzywym okiem. - Kocur uśmiechnął się, pogrzebał w trzosie i wyłożył na stół trzy rubiny, Z palców Omfala - rzekł węzłowato. - Jesteś odważny, skoroś je zatrzymał - powiedziała Iwlis. - Nie boisz się, że w środku nocy uduszą cię trupie palce? - wzdrygnęła się, patrząc na Kocura z pewnym niepokojem. Spojrzał jej głęboko w oczy i - choć duch Iwrian żachnął się na to - powiedział: - Osobiście, preferuję różowe paluszki, stosownie ozdobione. PUSTE BRZEGI (THE BLEAK /HORĘ) - A więc twierdzisz, że można oszukać śmierć i uniknąć przeznaczenia? - spytał niewysoki, blady mężczyzna o wypukłym czole, na które padał cień czarnego kaptura. Szary Kocur, wstrzymując przed rzutem puszkę z kośćmi, zerknął z ukosa na pytającego. - Twierdzę, że mądry człowiek może sobie długo dawać radę ze śmiercią. "Srebrny Węgorz" rozbrzmiewał przyjemną wrzawą rozochoconych głosów. Największy rwetes wszczynali walczący; szczęk mieczy i pancerzy, zmieszany z hałasem czynionym przez stukające się kufle, równoważył świdrujący śmiech kobiet. Chwaccy gwardziści przepychali się wśród bezczelnych ochroniarzy młodych panków. Między nimi zwinnie lawirowały z otwartymi gą-siorkami roześmiane niewolnice. W kącie izby tańczyła dziewczyna, lecz w zgiełku nie było słychać nawet srebrnych dzwoneczków bransolety na nodze. Za maleńkimi, szczelnie zamkniętymi oknami gwizdał suchy wicher z południa, rozdmuchując kłęby kurzu, które wirowały nad brukiem i przyćmiewały gwiazdy. W oberży było wszakże ciepło i wesoło. Szary Kocur nachylał się nad stołem wraz z pięcioma graczami. Miał na sobie szarą bluzę, szarą jedwabną koszulę i szarą czapkę z mysiej skóry, a jednak dzięki swoim ciemnym, błyskającym oczom i ustom ułożonym w zagadkowym uśmiechu tchnął młodzieńczą rześkością, jakiej brakowało innym - z wyjątkiem potężnego, rudowłosego barbarzyńcy, który wybuchał rechotliwym śmiechem i osuszał kufle kwaśnego lankmarskiego wina, jakby to było piwo. - Powiadają, że nieźle władasz mieczem i wiele razy cudem uniknąłeś śmierci - ciągnął blady mężczyzna w czarnym płaszczu. Mówiąc, ledwie otwierał usta. Kocur rzucił, a gdy jedyne w swoim rodzaju lankmarskie kości zatrzymały się z węgorzem i wężem na wierzchu, zgarnął złote trójkątne monety. W odpowiedzi wyręczył go barbarzyńca: - Racja, szarak obraca mieczykiem całkiem przyzwoicie, niewiele gorzej ode mnie. I rzadko kto potrafi tak oszukiwać przy kościach. - Jestem pod wrażeniem - rzekł gracz. - Tobie też się wydaje, że człowiek może wykołować śmierć, nawet jeśli sto razy kołował ludzi przy kościach? Wielkolud błysnął zębami w szerokim uśmiechu i przyjrzał się uważniej niepozornemu człeczynie, który powagą wyglądu i zachowania tak bardzo się wyróżniał od hulaszczej ciżby w izbie wypełnionej po sam niski sufit oparami wina. - Podziwiam twą domyślność - odparł jowialnie. - Gotów jestem stawić czoło wszelkim przeciwnościom losu, jakem Fafryd z północy! - Trącił łokciem przyjaciela. - Popatrz, Kocurze, na tę myszkę w czarnym płaszczyku, która wyściubiła łebek ze szpary i chce rozmawiać z nami o śmierci. Mężczyzna puścił mimo uszu tę rubaszną zniewagę. Przemówił i choć znów ledwie ruszał bezkrwistymi wargami, to jego słowa, doskonale słyszalne w karczemnym zgiełku, głęboko poruszyły Fafryda i Szarego Kocura. - Mówi się, żeście o włos uniknęli śmierci w Zakazanym Mieście Czarnych Bożków, w kamiennej pułapce Urgaana z Angarnagi i na mglistej wyspie na Morzu Potworów. Mówi się, żeście uszli od zguby na Lodowych Pustaciach i w labiryntach Kleszu. Lecz czy można temu wierzyć albo czyście naprawdę zajrzeli śmierci w oczy? A może wyście jeno przemądrzalcy, co to lubią się przechwalać bez umiarkowania? Podobno czasem śmierć woła człowieka głosem, który tylko on słyszy. Natenczas musi wstać, opuścić przyjaciół i udać się drogą, którą śmierć mu wskaże, aby zmierzyć się z przeznaczeniem. Czy śmierć wzywała was kiedyś w taki sposób? Fafryd chciał już parsknąć śmiechem, ale tego nie zrobił. Ko-cur miał na końcu języka ciętą ripostę, lecz zadał tylko pytanie: - Co mówi śmierć, kiedy woła? - Różnie to bywa. Mogłaby na was spojrzeć i powiedzieć: Puste Brzegi. Tak po prostu. Puste Brzegi. Gdyby trzeci raz to powtórzyła, musielibyście udać się w drogę. Tym razem Fafryd spróbował się zaśmiać, jednak głos uwiązł mu w gardle. Przyjaciele mogli jedynie odpowiedzieć spojrzeniem na spojrzenie niskiemu mężczyźnie z białym, wypukłym czołem, zatopić otępiały wzrok w jego zimnych, przepaścistych oczach. Karczma zatrzęsła się od śmiechu, gdy ktoś opowiedział dowcip. Pijany gwardzista śpiewał na całe gardło. Gracze niecierpliwie wzywali Ko-cura do określenia następnej stawki. Chichocząca kobieta w złocie i czerwieni potrąciła bladego jegomościa, przez co omal nie spadł mu czarny kaptur. Nawet się nie ruszył. Fafryd i Szary Kocur z nieodpartą fascynacją patrzyli w jego chłodne, czarne oczy, które jawiły im się teraz jako dwa tunele wiodące w niezgłębione, groźne czeluście. Coś straszniejszego niż trwoga pochwyciło ich w żelazne, paraliżujące okowy. Wnętrze karczmy przymgliło się i ścichło, jakby zasłoniły je grube szyby. Widzieli wyłącznie oczy i to, co się w nich chowało - rzeczy ponure, wrogie i niosące zgubę. - Puste Brzegi - powtórzył nieznajomy. Ludzie zebrani w oberży patrzyli, jak Fafryd i Szary Kocur wstają od stołu i bez najmniejszego gestu czy choćby krótkiego słowa pożegnania kierują się do niskich, dębowych drzwi. Gwardzista zaklął, kiedy rosły barbarzyńca bezwiednie odepchnął go z drogi. Padło kilka głośnych pytań i szyderczych odżywek (że to niby Kocur nie chce stracić wygranej), lecz wszyscy prędko zamilkli, dostrzegłszy dziwne, nieprzytomne wejrzenie na twarzach przyjaciół. Nikt nie zwracał uwagi na niskiego, bladego mężczyznę w czarnym płaszczu. Drzwi się otworzyły. Dał się słyszeć jęk wichury i głuchy łopot płóciennej markizy. W progu poderwał się tuman kurzu. Potem drzwi się zamknęły. Nikt nie widział Fafryda i Szarego Kocura, kiedy szli w stronę długiego, kamiennego nabrzeża, które biegło wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Hlal od jednego do drugiego końca Lankmaru. I nikt nie zobaczył jednomasztowego stateczku z dwoma czerwonymi żaglami i spotykanym na północy olinowaniem, który wpłynął w nurt rzeki i ruszył na wzburzone Morze Wewnętrzne. Noc była ciemna, kurzawa zniechęcała ludzi do wychodzenia z domów. Rankiem już nikt nie widział ani ich statku, ani jego mingolskiej załogi - czterech niewolników, którzy przysięgali do końca życia służyć Fafrydowi i Szaremu Kocurowi (stanowili jedyną zdobycz, jakiej przyjaciołom przysporzyła nieudana wyprawa do Zakazanego Miasta Czarnych Bożków). Mniej więcej dwa tygodnie później do Lankmaru dotarły wieści z Krańca Ziemi, mieściny portowej na zachodnim skrawku kontynentu, u wierzchołka cyplu wrzynającego się w Morze Zewnętrzne - wieści o dziwnym dwumasztowcu, który zacumował w porcie, żeby zaopatrzyć się w ogromny zapas żywności i wody, co tym bardziej zdumiewało, że załoga składała się z sześciu osób: małomównego, jasnoskórego barbarzyńcy z północy, śmiertelnie poważnego mężczyzny w szarym ubraniu oraz czterech pogodzonych z losem krępych, czarnowłosych Mingoli. A potem statek po-żeglował w kierunku zachodzącego słońca. Mieszkańcy Krańca Ziemi do samego zmierzchu odprowadzali wzrokiem czerwone żagle; potrząsali głowami i wielce się dziwowali nierozważnym śmiałkom. Kiedy więc wieści o tym rozeszły się w Lankmarze, również tam niejeden kręcił głową, a niektórzy wspominali niezrozumiałe zachowanie przyjaciół tuż przed ich zniknięciem. W miarę jak z tygodni robiły się miesiące, a miesiące powoli mijały jeden za drugim, coraz częściej mówiono, że Fafryd i Szary Kocur zginęli w dalekich krajach. Aż ni stąd, ni zowąd zjawił się w lankmarskim porcie pewien Mingol imieniem Ourf i zdradził robotnikom niezwykłą historię. Wielu podważało prawdziwość jego opowieści, bo chociaż posługiwał się w miarę płynną lankmarszczyzną, był tu nikomu nieznany, a kiedy przepadł bez śladu, nie dało się już stwierdzić, czy istotnie należał do załogi jednomasztowca, który popłynął na zachód. Ponadto nie odniósł się do wielu frapujących kwestii, co budziło tym silniejsze podejrzenia niedowiarków. "Oni byli szaleni - opowiadał Ourf. - Albo obciążeni klątwą, zarówno mały, jak i duży. Domyślałem się tego, kiedy darowali nam życie pod murami Zakazanego Miasta. Później już miałem pewność. Płynęliśmy na zachód, wciąż na zachód i na zachód, bez skracania żagli, bez zmiany kursu, zawsze z gwiazdą lodowych pól po prawej ręce. Rzadko spali, rzadko się odzywali, ani razu nie słyszałem ich śmiechu. Ani chybi, jakowaś klątwa na nich spoczywała. Co się tyczy nas czterech: mnie, Tywsa, Larlta i Ouwenisa - nie przejmowali się nami, ale też traktowali nas godnie. Mieliśmy amulety do obrony przed złymi czarami. Przysięgaliśmy służyć do śmierci. Pochodzimy z Zakazanego Miasta. Nie chcieliśmy się buntować. Płynęliśmy tak wiele dni. Morze było spokojne, puste i wydawało się małe, jakby o dzień żeglugi dalej w którymkolwiek kierunku załamywało się i kończyło. Na wschodzie ląd też szybko znikł nam z oczu. Ręka mocarnego barbarzyńcy leżała na wiośle sterowym niczym zwiastun zagłady, a i dłoń jego mniejszego kompana była nieugięta. Myśmy we czterech siadywali u dzioba, bo z żaglami było mało roboty. Tam co noc do białego rana graliśmy w kości o amulety i szaty, a zagralibyśmy też o skórę i gnaty, jeno żeśmy niewolnicy. Chcąc liczyć dni, przywiązałem sznurek do prawego kciuka i codziennie oplatałem nim sąsiedni palec, aż przeszedł z prawego małego palca na lewy mały palec i do lewego kciuka. Potem Tyws przywiązał sobie sznurek, a po nim Larlt. Dzięki temu wiedzieliśmy, jak długo trwa podróż. Z każdym dniem na niebie było mniej chmur, a morze wciąż się zmniejszało. W końcu skraj morza zbliżył się na strzał z łuku do dzioba, burt i rufy. Tyws był pewien, że płyniemy po zaczarowanych wodach, które unoszą się w powietrze do czerwonej gwiazdy, czyli do samych piekieł. I pewnie miał rację. Na zachodzie nie może być aż tyle wody. Przepłynąłem Morze Wewnętrzne i Morze Potworów, więc mam jakieś rozeznanie. Kiedy sznurek był owinięty wokół lewego palca serdecznego Larlta, z południowego- zachodu przyszła wielka burza. Przez trzy dni wicher ciągle się wzmagał, bałwanił wodę i podnosił spienione fale. W wodnych zapadliskach grzbiety fal sięgały wyżej masztu. Prócz nas nikt nie widział takiej nawałnicy i oby nie zobaczył. Na naszych oceanach takowych nie uświadczysz. Wówczas to utwierdziłem się w przekonaniu, że nasi panowie zostali opętani. Nie zwracali uwagi na sztorm, który rwał żagle. Nic ich nie obchodziło, że woda zmyła z pokładu Tywsa, że statek już prawie tonął, a nasze wiadra do wylewania wody pienią się jak kufle z piwem. Stali u steru, obaj wczepieni w wiosło, obaj zalewani falami, i patrzyli w dal, jakby prowadzili rozmowę z istotami, których zwykły człowiek nie jest w stanie usłyszeć. Ani chybi, przeklęci to ludzie! Jakowyś demon przewrotny z niezrozumiałych powodów chronił ich od śmierci. Bo czy inaczej wyszlibyśmy cało ze sztormu? Kiedy bowiem sznurek znalazł się na lewym kciuku Larlta, monstrualne fale z grzywami słonej piany opadły, ukazując wielki przestwór czarnych, rozkołysanych wód. Wiatr gwizdał i burzył toń, która się nawet nie skrzyła. O świcie, gdyśmy to wszystko ujrzeli, Ouwenis krzyczał, że za sprawą czarów płyniemy po czarnej pustyni. Larlt przekonywał nas, że w czasie sztormu spadliśmy na ocean siarkowego oleju, który ponoć rozciąga się pod ziemią. Larlt, trzeba wiedzieć, podróżował kiedyś nad czarne, kipiące jeziora na Dalekim Wschodzie. Pomny na słowa Tywsa, zastanawiałem się, czy nasz skrawek morza nie został porwany w powietrze i wrzucony do zupełnie innego morza na zupełnie innym świecie. Szary zuch podsłuchał naszą rozmowę, wychylił się z wiadrem za burtę i całą zawartość wywalił nam na głowy. Wiedzieliśmy już, że kadłub unosi się na wodzie, i do tego słonej. Jeno nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Szary kazał nam cerować żagle i doprowadzić łajbę do stanu użyteczności. W południe gnaliśmy na zachód chyba szybciej niż w czasie burzy, lecz morze tak bardzo się kołysało, a rozpadliny tak szybko sunęły razem z nami, że przez cały dzień udawało nam się wspiąć najwyżej na sześć grzbietów. Na Czarnych Bożków, toż to były zmagania! Sznurek przeszedł na dłoń Ouwenisa. Chmury były równie ciemne i ciężkie co morze wokół statku. Nie wiedzieliśmy, czy między nimi przeciska się światło słoneczne, czy też poświata jakiegoś zaklętego księżyca. W nocy ukazały nam się nieznajome gwiazdy. Biała ręka barbarzyńcy nie puszczała wiosła sterowego. Oczy naszych panów kierowały się stale na zachód. Trzeciego dnia podróży czarnym oceanem wielkolud wreszcie przemówił. Wykrzywił usta lodowatym, pozbawionym wesołości uśmiechem i mruknął: Puste Brzegi. I żadnego wyjaśnienia. Szary zuch kiwnął głową, jakby te słowa miały moc potężnego zaklęcia. Barbarzyńca cztery razy powtórzył to krótkie zdanie, więc wryło mi się w pamięć. Z każdym następnym dniem było zimniej i ciemniej. Pułap chmur się obniżał, aż baliśmy się, że wpływamy w jakąś wielką pieczarę. Kiedy sznurek dotarł na wskazujący palec Ouwenisa, dostrzegliśmy w dali szary, nieruchomy wał, podobny do falistego morza, lecz położony wyżej. Wiedzieliśmy, że to Puste Brzegi. Ląd się podnosił, aż zobaczyliśmy olbrzymie bazaltowe skały, falujące niczym woda w morzu, gęsto usłane szarymi głazami. Tu i ówdzie dziwne białe plamy przypominały łajno gigantycznych ptaków. Wszelako żadnych ptaków żeśmy tam nie uwidzieli, dużych ani małych. Nad urwiskami wisiały ciemne chmury, a poniżej ciągnęła się pusta, piaszczysta plaża. Barbarzyńca przygiął wiosło sterowe, jakby pragnął naszej zguby, lecz w ostatniej chwili o długość masztu wyminął okrągłą skałę, której czub ledwie wystawał nad powierzchnię wody. Wpłynął do cichej zatoczki, gdzieśmy rzucili kotwicę. Wówczas to barbarzyńca i szary zuch, całkiem jakby poruszali się we śnie, przyoblekli się w lekkie kolczugi i proste hełmy bez grzebienia. Zbroje im pobielały od soli, którą osadziły spienione, sztormowe fale. Przypasali miecze, zarzucili na ramiona opończe, zabrali prowiant i kazali nam odwiązać łódkę. Popłynąłem z nimi na brzeg, gdzie wyszli na plażę i ruszyli ku urwiskom. Mimo przerażenia krzyczałem za nimi: Dokąd idziecie? Iść z wami? Co mamy robić? Długo nie odpowiadali, aż w końcu szary, nie odwracając głowy, odpowiedział niskim, ochrypłym, a jednak donośnym głosem: Nie idźcie za nami. Wracajcie, jeśli to możliwe. Nas już miejcie za zmarłych. Dreszcz mnie przeszedł, lecz schyliłem głowę i popłynąłem łódką na statek. Razem z Ouwenisem i Larltem patrzyliśmy, jak wspinają się na wysokie, faliste skały. Ich postacie malały i malały, aż barbarzyńca przypominał maleńkiego żuczka, a jego szary przyjaciel pojawiał się tylko wtedy, gdy wchodzili na białą plamę. Od skał silnie powiało i mogliśmy wracać na pełne morze, lecz chcieliśmy jeszcze poczekać. Bo czyż nie przysięgaliśmy dozgonnej służby? I czy nie jestem Mingolem? Zapadał zmrok, wiało coraz mocniej, a myśmy już marzyli o wypłynięciu w morze, choćby nam przyszło potopić się na nieznanych wodach. Nie podobały nam się bazaltowe skały Pustych Brzegów, dziwacznie zaokrąglone. Na ołowianym niebie nie było widać mew ani jastrzębi, ani w ogóle żadnych ptaków. Ani też wodorostów na plaży. Po pewnym czasie dostrzegliśmy błyski na szczycie urwiska. O trzeciej godzinie po zmierzchu zdecydowaliśmy się podnieść kotwicę i oddalić od Pustych Brzegów. Po kilku dniach zerwał się srogi sztorm i może to on nas przeniósł na zbadane wody. Ouwenisa zmyło z pokładu, a Larltowi pragnienie odebrało rozum. Na koniec sam już nie wiedziałem, co się dzieje. Statek rozbił się na południu niedaleko Kuarmalu, skąd po wielu trudach przybyłem do Lankmaru. Po nocach dręczą mnie koszmary. Śnią mi się Puste Brzegi, bielejące kości, czaszki, co kierują puste oczodoły na rzeczy dziwne i odrażające..." Dobywając ostatnich sił z omdlewających mięśni, Szary Ko-cur wdrapywał się niezgrabnie na jeszcze jeden głaz. W szczelinie, gdzie czarny bazalt spotykał się z granitem, wyszukiwał punkty oparcia dla rąk i stóp, by nareszcie stanąć na szczycie skał, które wałem osłaniały plażę Pustych Brzegów. Czuł, że obok niego stoi Fafryd: zwalista postać w ubielonej kolczudze i hełmie. Widział go słabo, jak człowieka w gęstym tumanie mgły. Jedyną rzeczą, którą widział wyraźnie - zdawało mu się, że patrzy na nią całą wieczność - była para przepaścistych oczu, czarnych niczym tunele prowadzące do wrogich, niosących zgubę miejsc... które dawniej znajdowały się za morzami, a teraz tuż, tuż. Coś tu na nich czekało, odkąd porzucił grę w kości i wstał od stołu w niskiej izbie lankmar-skiej oberży. Jak przez sen pamiętał zdumienie mieszkańców Krańca Ziemi, morskie bałwany, gwałtowność sztormu, falistość czarnego oceanu, wyraz przerażenia na twarzy Mingola Ourfa. Nawet te wspomnienia napływały do niego jakby zza grubej zasłony. Zaczynał sobie uświadamiać, że ciąży na nim jakaś klątwa i właśnie przybył do miejsca, skąd się ona wywodzi. Rozpościerająca się przed ich oczami płaska kraina wydawała się pozbawiona jakichkolwiek śladów życia. Przed nimi bazaltowe podłoże schodziło do okrągłej niecki z czarnym piaskiem. Leżały w nim na wpół zagrzebane - jak mniemał Szary Kocur - głazy różnych rozmiarów, okrągłe i smoliście czarne. Odnosił jednak wrażenie, że przyroda nie mogła im nadać tak doskonale okrągłych kształtów. Już po chwili nie jawiły mu się jako kamienie, ale gigantyczne czarne jajka: niektóre w miarę nieduże, inne nie do objęcia przez dorosłego człowieka, jedno wielkości namiotu. W piasku walały się większe i mniejsze kości. Kocur poznał szablastą czaszkę dzika i dwie mniejsze czaszki wilków. Był też szkielet wielkiego drapieżnego kota. Opodal leżały gnaty konia, a nieco dalej klatka piersiowa człowieka lub małpy. Kości poniewierały się wokół olbrzymich czarnych jajek, w połyskujących bielą kręgach. Nie wiedzieć skąd doleciał czyjś wyraźny, beznamiętny rozkaz: - Niech wojownicy giną jak wojownicy! Kocur znał ten głos. Dźwięczał mu w uszach od wielu tygodni, odkąd odezwał się doń ów jegomość w czarnym płaszczu, z wypukłym czołem, który siedział przy nim w oberży w Lankmarze. Wtem inny głos, wewnętrzny, podpowiedział mu cicho: On uciekał się zawsze do sprawdzonych sposobów; dzięki temu wygrywał. Nagle okazało się, że tu, gdzie już nie spodziewał się spotkać żywych istot, coś się jednak rusza. Puste Brzegi budziły się z uśpienia. Na jednym czarnym jajku powstało pęknięcie, a wkrótce także na drugim. Rysy się rozgałęziały i poszerzały. Na czarne, piaszczyste podłoże spadały kawałki skorup. Kocur wiedział, że dzieje się tak w odpowiedzi na ów rozkazujący głos. I wiedział, że tutaj jest to miejsce, do którego wzywano go aż zza morza. Stał jak posąg i w osłupieniu patrzył na to, co wolno się rodziło w tej potwornej wylęgarni. Zanim niebo całkowicie pociemniało, zobaczył narodziny dwóch bliźniaków (po jednym dla niego i dla Fafryda), stworzonych chyba na obraz i podobieństwo samej śmierci. Pierwszym zwiastunem tego, co miało przyjść na świat, był szablisty pazur, który wysunął się z jaja i poszerzył szczelinę. Na ziemię posypały się fragmenty skorupy. Dwa stwory, które wylęgły się w zapadającym zmierzchu, swoją brzydotą wstrząsnęły nawet ospałym umysłem Kocura. Nieco wyższe od człowieka i tak samo wyprostowane, miały gadzie głowy z kościstą wypukłością, podobną do rycerskiego hełmu, stopy z jaszczurczymi pazurami, ramiona najeżone dziesiątką kościstych kolców, a przeguby rąk zakończone długim na trzy łokcie szpikulcem. Poruszające się ociężale bestie mogły się zdawać w półmroku odrażającymi karykaturami zbrojnych rycerzy. Ich żółte, mrugające oczy gorzały w ciemnościach. - Niech wojownicy giną jak wojownicy! - rozległo się ponownie. Gdy przebrzmiały te słowa, Kocura przestały krępować niewidzialne więzy. Łudził się jeszcze, że wszystko to mu się śni, lecz świeżo wyklute bestie już ku nim pędziły; z ich wydłużonych pysków wyrwało się świdrujące wycie drapieżców tropiących ofiarę. Kiedy obok niego zgrzytnął miecz Fafryda, wysuwany z pochwy, dobył swojego Skalpela, który już chwilę później skrzyżował z wymierzonym w jego gardło, twardym jak szabla szpikulcem. Równocześnie Fafryd zablokował atak swojego przeciwnika. Przeżywali koszmar. Szable dźgały i cięły niczym klingi mieczy. Ciosy nie padały tak szybko, by nie dało się od nich zastawić, lecz dwa miecze musiały sobie radzić z czterema szablami. Celne pchnięcia ześlizgiwały się bezradnie po kościstej zbroi. Wtem potwory zmieniły taktykę i jednocześnie natarły na Kocura. Uratował go Fafryd szturmem z boku. Z wolna, krok po kroku, przyjaciele cofali się nad skraj urwiska. Bestie walczyły z niesłabnącym wigorem, jakby miast żywej tkanki miały w sobie jedynie kość i żelazo. Koniec był łatwy do przewidzenia: będą się bronić, póki nie ujdą z nich siły. Zasłony staną się wolniejsze, mniej skuteczne. Wtedy bestie zrobią z nimi porządek. Jakby na potwierdzenie tych obaw szabla drasnęła Kocura niżej łokcia. Przypomniał sobie spojrzenie owych ciemnych, przepaścistych oczu, które zaciągnęło go na drugi koniec świata - oraz głos, który wieszczył mu zagładę. Ogarnęła go dzika, szalona furia, skierowana nie przeciwko potworom, ale ich władcy. Wydawało mu się, że z czarnego piasku obserwują go ciemne, martwe oczy. Przestał nad sobą panować. Kiedy bestie runęły wspólnie na Fafryda, nie pośpieszył mu z pomocą, lecz minął je i puścił się pędem do niecki, gdzie leżały na wpół zagrzebane jajka. Pozostawiony sam na pastwę potworów, Fafryd walczył, jakby i w niego wstąpiło szaleństwo. Wielki miecz uderzał ze świstem, gdy niezłomna wola zmuszała mięśnie do ostatniego wysiłku. Nie od razu zauważył, że jeden z potworów odwraca się i biegnie za Kocurem. A ten już stał nad z góry upatrzonym jajkiem, jednym z mniejszych i bardziej połyskliwych. Pchany ślepą żądzą zemsty, zamaszyście rąbnął mieczem. Od uderzenia zdrętwiała mu ręka, lecz zdołał roztrzaskać skorupę. Nareszcie odkrył ponurą tajemnicę Pustych Brzegów. Zagnieżdżona tutaj zła siła posyłała w świat swego ducha. Z ukrycia wabiła ludzi w swoje sidła. Usłyszał pośpieszne kroki i zwierzęce wycie potwora, który miał mu zadać śmierć. Nie odwrócił się. Wzniósł miecz i z rozmachem walnął w obrzydliwca, który wciśnięty tu jak zarodek czerpał rozkosz ze śmierci istot wezwanych na stracenie. Przebił wypukłe czoło niskiego, bladego człowieczka z wąskimi ustami. I czekał, aż wykończy go pchnięcie kostnego szpikulca. A ponieważ czekał długo i nic się nie działo, obejrzał się i zobaczył na czarnym piasku rozciągniętego potwora. Gdziekolwiek spojrzał, ohydne jajka rozsypywały się w proch. Na tle szarego nieba rysowała się sylwetka potykającego się Fafryda, który schodził ze skarpy i przerywanym głosem wyrażał swoją ulgę i zdziwienie. Śmierć opuściła Puste Brzegi, klątwa została zdjęta. Gdzieś w mrokach nocy zabrzmiał radosny krzyk mewy. A Fafryd i Kocur rozmyślali już o nieznanych bezdrożach i długiej tułaczce do Lankmaru. WYJĄCA WIEŻA (THE HOWLINC TOWER) Choć ten dźwięk nie był głośny, niósł się nad ogromnym przestworzem ciemniejących równin i wzlatywał ku pustej, jaśniejącej mdłym blaskiem kopule nieba. Owo na poły jęczenie, a na poły wycie, odległe i nieprzerwane, mogłoby ujść niezauważenie, gdyby nie jego wyraźne tętno. Skowyt zdawał się prawieczny, złowróżbny, harmonijnie zestrojony z krajobrazem dzikiej, pokrytej rzadką roślinnością krainy tudzież barbarzyńskim wyglądem trzech mężczyzn, którzy znaleźli sobie kryjówkę w zagłębieniu terenu. Odpoczywali teraz przy dogasającym ognisku. - Wilki może - zastanawiał się Fafryd. - Podobnie wyły, kiedy pewnego razu uciekałem przed nimi na Lodowych Pustaciach. Jeno że od Pustaci dzielą nas morza, Kocurze, a i głos jakby nie ten sam. Szary Kocur otulił się szczelniej swym wełnianym płaszczem. Zerknął na swego drugiego towarzysza, który dotąd milczał jak zaklęty. Mężczyzna nosił łachmany, rwącą się opończę i rozprutą pochwę z krótkim mieczem. Patrząc na jego zabiedzoną, pomarszczoną twarz, zobaczyli szeroko otwarte, pełne strachu oczy. Najbardziej zdziwiło ich wszakże jego drżenie. - Wędrowałeś w tych stronach wiele razy - rzekł Fafryd do przewodnika w jego gardłowym języku. - Dlatego prosiliśmy cię, byś nas poprowadził. Na pewno dobrze znasz ten kraj. - Ostatnie słowa wypowiedział pytającym tonem. Przewodnik głośno przełknął ślinę i z werwą pokiwał głową. - Już to kiedyś słyszałem, ale bardzo cicho - odparł łachmaniarz. Mówił prędko i niewyraźnie. - Inną porą roku. Niejeden zaginął w tych stronach. Różne rzeczy się słyszy. Ponoć niektórzy dostają rozkaz we śnie i odchodzą w nieznane. Zły to znak. - Wilk nigdy nie wróży niczego dobrego! - zagrzmiał wesoło Fafryd. Było jeszcze widno, więc Kocur pochwycił zgorszenie w zimnych oczach przewodnika, gdy ten ciągnął swą opowieść. - Jak żyję, nie widziałem tu wilków. I nie rozmawiałem z nikim, kto by na nie polował. - Przerwał, po czym dorzucił w ponurym zamyśleniu: - Niektórzy powiadają, że gdzieś na równinach stoi stara wieża. Tam słychać głosy najlepiej. Ja jej nie widziałem. Powiadają jeszcze... Zamilkł i już się nie odezwał. Przestał drżeć, pochłonięty bez reszty własnymi myślami. Kocur próbował pociągnąć go za język paroma pytaniami, lecz on tylko mruczał: ani nie przeczył, ani nie potwierdzał. Płomyki pomrugały w popiele i zgasły. Lekki wiatr szeleścił w kępach zmarniałej trawy. Dalekie wycie ustało lub tak się z nim zżyli, że już go nie słyszeli. Kocur popatrzył sennie na garbaty horyzont zwalistej sylwetki Fafryda i podążył myślami do lankmar-skich tawern, jakże teraz odległych. Dzieliły go od nich niezliczone staje lądem i cały ocean, którego nie opisywały mapy. Nieubłaganie zapadały ciemności. Rano nie mieli już przewodnika. Fafryd śmiał się z tego i dowcipkował. Przeciągając ścierpnięte kończyny, wciągał w nozdrza chłodne, orzeźwiające powietrze. - Phi! Mogłem się domyślić, że ten krętacz zwiedzie nas na manowce. A ponoć wędrował tędy siedem razy! Głupie przechwałki! I trzyma się jeszcze tych swoich zabobonów. Widziałeś, jak trząsł porciętami, ino wilczki zawyły? Idę o zakład, że czmychnął do koleżków, których u wodopoju zostawił. Kocur daremnie błądził spojrzeniem po pustym widnokręgu. Pokiwał głową bez przekonania i sprawdził zawartość trzosa. - Przynajmniej nas nie okradł. Jeno szkoda złota, które dostał w zadatku. Fafryd ryknął śmiechem i trzepnął Kocura między łopatki. Kocur chwycił go za nadgarstek, obalił mocnym szarpnięciem i skrętem ciała, po czym dłuższą chwilę zmagali się na ziemi. W końcu Fafryd przygwoździł do ziemi przyjaciela. - Daj spokój! - uśmiechnął się i poderwał na nogi. - Bo to pierwszy raz przemierzamy samotnie nieznaną krainę? Tego dnia przeszli szmat drogi. Mając sprężysty chód, szczupły Kocur bez trudu dotrzymywał kroku maszerującemu dziarsko Fafrydowi. Pod wieczór strzała wystrzelona z łuku Fafryda położyła trupem nieduże, podobne do antylopy zwierzę z lekko wygiętymi rogami. Nieco wcześniej napotkali staw z czystą wodą, gdzie napełnili skórzane bukłaki. O zachodzie słońca rozłożyli się biwakiem, spałaszowali rozgotowaną polędwicę i schrupali wysmażone kawałki słoniny. Kocur oblizał palce i wdrapał się na pobliskie wzgórze, aby obejrzeć część trasy, jaką nazajutrz przyjdzie im pokonać. Mgły, które po południu utrudniały widoczność, rozproszyły się, mógł więc w zimnym, pachnącym powietrzu spozierać na porośnięte trawą pagórki. W takiej chwili droga do Lankmaru nie wydawała mu się nazbyt długa czy nużąca. Wtem jego bystre oko wyśledziło dziwny kształt w oddali - dokładnie tam, dokąd mieli iść - kształt zbyt wyraźny, jak na drzewa, i zbyt foremny, jak na skałę. W okolicy nie było zresztą drzew czy kamieni. Ciemny ząbek majaczył za-dziornie na tle granatowego nieba - bezsprzecznie dzieło rąk ludzkich. Coś jakby wieża. Nagle znów odezwało się wycie. Miało się wrażenie, że dochodzi zewsząd - że to samo niebo rzewnie płacze, a rozciągnięta w dole ziemia odpowiada mu żałobnym lamentem. Jęk był głośniejszy niż poprzednim razem, przebijała w nim oprócz smutku groźba, prócz żalu - zjadliwość. ' Fafryd zerwał się z miejsca i zaczął machać rękami. Do uszu Kocura doleciało jego tubalne, żartobliwe wołanie: - Pójdźcie do mnie, wilczki, tu wam będzie cieplutko! Tu sobie zimne noski w popiele ogrzejcie! Puszczę wam na spotkanie ptaszki twardodzióbki, a druh mój udowodni, że kamień puszczony z procy brzęczy jak pszczoła! Poznacie wielki sekret miecza i topora. Pójdźcie, wilczki, Szary Kocur i Fafryd zapraszają w gościnę! Pójdźcie, wszystkie razem... albo herszt wasz największy! Podsumował wyzwanie wybuchem śmiechu, przy którym wycie przycichło... i nie myślało rozbrzmieć z dawną siłą, jakby nie było w stanie rywalizować z wesołością. Dodało to otuchy Kocu-rowi, który lekkim tonem zdał sprawę Fafrydowi ze swoich spostrzeżeń, przypominając, co przy okazji wycia przewodnik mówił o wieży. Fafryd jeszcze raz się roześmiał i poczynił następne przypuszczenie: - Może te żałosne futrzaki mają tam leże? Jutro się dowiemy, bo właśnie tamtędy będziemy przechodzić. Chętnie bym kropnął wilka. Osiłek był w wyśmienitym nastroju i nie zamierzał rozmawiać z Kocurem o rzeczach poważnych i przygnębiających. Wolał wyśpiewywać pijackie piosenki i powtarzać stare karczemne dowcipy. Boki zrywał ze śmiechu, powtarzając, że dzięki nim czuje się tak, jakby lał w siebie wino. Robił tyle piekielnego hałasu, że Kocur nie wiedział, czy dziwne wycie rzeczywiście ucichło. Raz czy dwa zdało mu się, że jednak je słyszy. W końcu zapanowała cisza, gdy kładli się spać pod wygwieżdżonym niebem. Rano nie było Fafryda. Już zanim ruszył na obchód okolicy, drąc się na całe gardło, Kocur wiedział, że jego absurdalne przeczucia, które sam wykpił w duchu, wcale go nie zwiodły. Wciąż widział wieżę, choć w bladym, żółtym świetle poranka jakby się oddaliła. Zupełnie jakby nie chciała rzucać się w oczy. W dodatku miał wrażenie, że ku wieży maszeruje drobniutka ludzka postać. Złudzenie, cóżby innego? Z tak daleka nikogo by nie zobaczył. Nie marnując czasu, przełknął parę kęsów zimnego mięsa, które nadal mu wybornie smakowało, resztki schował do worka i spiesznie ugasił pragnienie. Na koniec wyruszył w drogę sprężystym, wyciągniętym truchtem, jakim mógł biec nawet do południa. W następnym zagłębieniu terenu ziemia była rozmokła, rozejrzał się więc za śladami Fafryda. Znalazł je z łatwością. Stopy były odciśnięte w dużych odstępach; jego przyjaciel musiał tędy przebiegać. Przed południem Kocur dotarł do wodopoju. Położył się, napił i chwilę odpoczywał. Niedawno ponownie napotkał ślady Fafryda. Teraz w miękkiej ziemi wypatrzył inny trop, pozostawiony przez człowieka, który zdążał w tym samym kierunku co Fafryd, lecz co najmniej dzień wcześniej. I w tym przypadku krok był wydłużony, choć trochę chwiejny. W kształcie i wielkości śladów, w których odbijał się niewyraźnie znak rzemyków, można było się doszukiwać podobieństw do sandałów przewodnika. Kocur biegł z niezmordowanym uporem. Worek, zwinięty płaszcz, bukłak z wodą i broń - wszystko to zaczynało mu ciążyć jak nieznośne brzemię. Wieża znajdowała się niewątpliwie bliżej, chociaż w blasku słońca gubiły się szczegóły. Wedle swych obli-czeń, pokonał już pół drogi. Preria falowała pod jego nogami nieskończonym zastępem łagodnych wzniesień, jak w sennym majaku. Oko widziało tylko morze trawy, lecz czuł, że biegnie mu się na przemian to odrobinę lżej, to znów ciężej. Karłowate krze winki i małe kępy zarośli, które pomagały mu mierzyć odległość, wyglądały zawsze tak samo. Z rzadka trafiał się strumień w wąwozie na tyle wąskim, że można go było przesadzić jednym susem. Raz zielonkawy wąż zwinięty na kamieniu, gdzie wygrzewał się w słońcu, uniósł swój płaski łeb i przyjrzał się człowiekowi. Czasem spod nóg pryskały spłoszone koniki polne. Starał się nie podnosić wysoko stóp, aby jak najdłużej zachować siły, lecz niełatwo mu było wyzbyć się sprężystości nabytej w wędrówkach z wysokim barbarzyńcą. Oddychał przez rozchylone szeroko nozdrza, ust nie otwierał. W czarnych oczach osadzonych nad brązowymi policzkami odbijał się wyraz ponurej zawziętości. Wiedział, że choćby dokładał wszelkich starań, nie dorówna szybkością wysokiemu, silnemu Fafrydowi. Z północy napływały chmury, rzucając na ziemię wielkie łaty cienia, aż w końcu całkowicie przesłoniły słońce. Widział już wyraźnie zarysy ciemnej wieży z czarnymi plamkami małych okien. Wycie targnęło powietrzem, gdy zatrzymał się na szczycie wzniesienia, aby zaczerpnąć tchu - dopadło go znienacka, aż mrówki przeszły mu po grzbiecie. Czy to niska powała chmur przydawała dźwiękom mocy i tworzyła echo? I czy nie przypadkiem dlatego, że stał tu samotny jak palec, o wiele wyraźniej słyszał groźbę niż smutek? Wycie rozlegało się z wielką siłą, a jego rytmiczne tętno przypominało podmuchy wiatru. Kocur spodziewał się dotrzeć do wieży przed zachodem słońca, ale teraz poniechał jakichkolwiek obliczeń. Wycie odezwało się tym razem wcześniej niż zwykle, co nie wróżyło Fafrydowi niczego dobrego. Podejrzewał, że zdoła przebyć resztę drogi żwawym biegiem. Szybko powziął decyzję. Wrzucił w krzaki swój wór, bukłak, zwinięty płaszcz, miecz i skórzany pancerz, a zatrzymał jedynie lekki kaftan, długi sztylet i procę. Pozbywszy się balastu, pomknął przed siebie jak strzała. Z ciemniejących chmur spadły pierwsze kropelki deszczu. Kocur patrzył pod nogi, aby się nie poślizgnąć lub potknąć. W miarę jak biegł, wycie nasilało się i uzyskiwało coraz silniejszy podźwięk nieziemskości. W dalszej odległości od wieży równina była pusta i smętna, tutaj zaś panował nastrój grobowej ruiny. Rozpadające się, koślawe chałupy, rozplenione i wymieszane z chwastami zboże i zioła, rzędy połamanych lub przygarbionych drzew, nikłe ślady płotów, ścieżek i kolein - wszystko to razem wzięte dowodziło, że ongiś kwitło tu życie, lecz ludzie stąd odeszli bardzo dawno. Żyła już tylko wielka kamienna wieża, zatwardziała w swej nienaruszalności, wydająca z siebie donośne dźwięki (zdawało się, że to ona). Kocur, mocno już zasapany, choć jeszcze daleki od wyczerpania, zboczył w stronę targanych wiatrem drzew i chaszczy, aby poszukać tam sobie kryjówki. Z natury był przezornym człowiekiem. Instynkt ostrzegał go natarczywie przed spotkaniem na otwartej przestrzeni ze sforą psów lub wilczą watahą. Udało mu się obejść część wieży, nim odkrył, że nie zdoła bez opuszczenia schronienia zbliżyć się bardziej do budowli, która stała w pewnym oddaleniu od zrujnowanej zagrody. Zatrzymał się w bezpiecznym miejscu pod przekrzywioną, nadgryzioną zębem czasu przybudówką. Bez zastanowienia nazbierał garść kamyków pasujących do procy. Jego płuca, chwytając łapczywie powietrze, wciąż dyszały jak kowalski miech. Po chwili wychylił się, skulony, za narożnik i przyjrzał się wieży. Z bliska wydawała się mniejsza. Mogła mieć pięć, najwyżej sześć pięter. Wąskie okna były rozmieszczone w niejednakowych odstępach i nie dawały jasnego wyobrażenia co do rozkładu wnętrz. Potężne, z grubsza ciosane kamienie siedziały twardo w swoich miejscach, jedynie te w koronie muru jakby trochę się przesunęły. Dokładnie naprzeciwko siebie Kocur zobaczył zwyczajny, tonący w mroku prostokąt drzwi. Pomyślał jednak, że nie ma sensu pochopnie szturmować warowni. Po cóż ją zresztą szturmować, skoro nie widać obrońców? I chyba nie musiał się kryć, wszak przyczajony na dachu strażnik zobaczyłby go już dawno. Mógł otwarcie wejść do środka, wystrzegając się oczywiście niemiłych niespodzianek. I tak właśnie zrobił. Mniej więcej w połowie drogi z trudem już powłóczył nogami, bolały go ścięgna. I nabierał pewności, że przypatruje mu się ktoś, kto ma wobec niego jak najgorsze zamiary. Po całodniowym biegu kręciło mu się w głowie, ale jego zmysły były nadzwyczajnie wyczulone. Pomimo nieustającego, hipnotycznego zawodzenia słyszał cichy plusk mżawki. Obejrzał dokładnie i z osobna wszystkie szare kamienie wokół ciemnego wejścia. Wśród charakterystycznych zapachów ziemi i drewna nie wyczuwał woni zwierząt. Po raz chyba tysięczny próbował sobie wytłumaczyć pochodzenie hałasu. Tuzin sfor ogarów zamkniętych w podziemiach? Wyłyby podobnie, ale nie tak samo. O czymś nie pomyślał. I oto ciemne ściany piętrzyły się przed nim na wyciągnięcie ręki. Wytężał wzrok, chcąc zajrzeć do środka. Sam dobiegający z wysoka chrzęst był zbyt cichy i pewnie by nie ostrzegł Kocura, który poruszał się prawie jak w letargicznym śnie. Być może to nagły, ledwie zauważalny cień nad jego głową pobudził napięte mięśnie do natychmiastowego działania, w każdym razie z iście kocią zwinnością skoczył w ciemną czeluść wieży. Odruch był tak silny, że nie spojrzał nawet do góry. Zgubić go mogła najdrobniejsza chwila zwłoki, bowiem uciekając, poczuł, jak coś wielkiego ociera mu się o plecy i uderza w piętę. Owiał go podmuch powietrza, kiedy ogromny ciężar grzmotnął o ziemię tak, że zadrżała. Odwróciwszy się, zobaczył za progiem duży ciosany kamień, który do połowy zagradzał wejście. Jeszcze niedawno siedział w koronie wieży. Gdy tak patrzył na wryty w ziemię kamień, ulżyło mu na sercu. Po raz pierwszy tego dnia poweselał i o mało się nie roześmiał. Zaskoczyła go cisza tak wielka, że aż w uszach dzwoniło. Podejrzewał, że wycie zamilkło na dobre. Rozejrzał się po nieciekawym, okrągłym pomieszczeniu, po czym wszedł na kamienne schody, które wspinały się spiralnie po ścianach. Uśmiechał się teraz okrutnie, z pogardą dla wroga. Już na pierwszym piętrze odnalazł Fafryda oraz, poniekąd, przewodnika. I stanął wobec zagadki. Tak tutaj, jak i na dolnej kondygnacji, ściany komnaty były zarazem zewnętrznymi murami wieży. Światło wpadające przez wąskie okna wydobywało z mroku stojące w kątach kufry oraz - zaczepione u sufitu - suszone zioła, truchła ptaków, gadów i małych ssaków. Prawdopodobnie mieściła się tu pracownia znachora. Wszędzie leżały śmieci, lecz bałagan zdawał się zrobiony celowo, jakby przedmioty zostały rozmieszczone w ścisłej zgodzie z jakimś logicznym, acz niepojętym zamysłem. Na stole poniewierały się zatkane butelki, słoiki, moździerze, tłuczki, dziwne narzędzia z rogu, szkła i kości oraz piecyk, w którym tlił się węgiel drzewny. W oczy wpadała też misa z ogryzionymi gnatami i pergaminowa księga w mosiężnej oprawie, otwarta dzięki temu, że położono na niej w poprzek sztylet. Fafryd spoczywał na wznak na łożu ze skór, rozpiętych na drewnianej ramie. Był blady i ciężko oddychał, jakby został odurzony nieznanym specyfikiem. Nie obudził się, kiedy Kocur trącił go lekko i odezwał się doń szeptem, a nawet kiedy nim mocno potrząsnął i zawołał po imieniu. Nie to jednak najbardziej niepokoiło Kocura, ale płócienne bandaże, które spowijały kończyny i tułów po samą brodę, albowiem nie były przesiąknięte krwią. Kocur zajrzał pod spód i stwierdził brak jakichkolwiek obrażeń. Białe pasy nie wyglądały też na więzy. Blisko Fafryda leżał jego obnażony miecz, tak iż barbarzyńca dotykał jelca swoją niedźwiedzią ręką. Dopiero teraz Kocur dostrzegł przewodnika, wciśniętego w ciemny kąt za łóżkiem. I on leżał zawinięty w płótno, wszelako pokryte rdzawymi, suchymi plamami. Od razu było widać, że nie żyje. Raz jeszcze spróbował ocucić Fafryda, lecz oblicze osiłka pozostało kamienną maską. Nie czuł obecności przyjaciela, co martwiło go i denerwowało. Kiedy tak łamał sobie głowę nad wyjaśnieniem zagadki, posłyszał na schodach czyjeś wolne kroki. Ktoś niespiesznie zstępował z górnego piętra. Dało się słyszeć miarowe sapanie zmęczonego człowieka. Kocur ukrył się za stołem ze wzrokiem wbitym w ciemny otwór w suficie, gdzie ginęły schody. Jakoż po chwili ukazał się tam mały, zgarbiony staruszek, odziany w łachy tak samo brudne, zaniedbane i niechlujne jak całe wnętrze wieży. Tylko nad jego dużymi uszami zachowały się potargane kępki włosów, poza tym był łysy. Kiedy Kocur wyleciał z ukrycia i zagroził mu sztyletem, nie próbował nawet uciekać... tylko zaczął się miotać w paroksyzmie strachu. Dostał drgawek, bełkotał coś ochryple, obłąkańczo wywijał rękami. Kocur włożył do piecyka gruby ogarek świecy i przysunął płomyk do twarzy nieznajomego. Jeszcze nie widział, aby ktoś tak szeroko otwierał oczy z przerażenia, wybałuszał je niczym piłeczki. Nie widział też ust tak surowych i łakomych cudzego cierpienia. Pierwsze słowa, które padły z tych ust, były zduszone i niezrozumiałe, jakby staruszek nie rozmawiał z nikim od wielu, wielu lat. - Tyś zabity! Zabity! - wychrypiał, kierując na Kocura drżący palec. - Jakżeś tu się dostał? Wszakżem cię uśmiercił! Nad samym skrajem muru trzymałem wielki kamień, żeby lekkim tknięciem w dół go strącić. Wiedziałem, że głos cię nie zwabił, że nie dlatego tu idziesz. Przynosisz mi zgubę, a druhowi pomoc. Musiałem cię uśmiercić. Patrzałem, jak kamień spada. Widziałem cię pod kamieniem. Nie mogłeś ujść cało. Ty nie żyjesz! Przydreptał do Kocura i machnął ręką, jakby chciał rozproszyć chmurę pyłu. Kiedy jednak dotknął żywego ciała, wrzasnął i cofnął się chwiejnie. Kocur zbliżył się do niego, wykonując sztyletem sugestywne ruchy. - Trafnie odgadłeś, co mnie tu sprowadza - powiedział. - Zwróć mi przyjaciela. Niech się zbudzi! Ku jego zdumieniu staruszek zamiast się skulić, twardo stał w miejscu. Wyraz przerażenia w szeroko otwartych oczach uległ drobnej zmianie. Strach nadal się w nich czaił, lecz towarzyszyło mu coś jeszcze. Konsternacja zniknęła, wyparta przez jakieś nowe uczucie. Minął Kocura i usiadł na taborecie przy stole. - Nie boję się ciebie aż tak bardzo - mruknął, patrząc nań z ukosa. - Są tacy, których boję się o wiele bardziej. Ciebie lękam się jeno z tej racji, że nie pozwolisz mi się przeciw nim bronić lub poczynić kroków, które muszą być poczynione. Nie przeszkadzaj mi! - dodał błagalnym tonem. - Nie możesz mi przeszkadzać. Nie możesz! Kocur słuchał tego ze zmarszczonym czołem. Zdawało się, że okropny wyraz trwogi - i nie tylko trwogi - wyrył się na stałe w twarzy starca. Dziwne rzeczy, o których mówił, też nie brzmiały jak bajki. - Tak czy owak, masz obudzić mojego przyjaciela. Staruszek nie ustosunkował się do tego nakazu. Spojrzał przelotnie na Kocura, wlepił mętny wzrok w ścianę, pokręcił głową i taką zaczął opowieść: - Nie boję się ciebie. Lecz znam najgłębsze fundamenty strachu. Tyś ich jeszcze nie poznał. Żyjąc tu samotnie, długie lata trawię na słuchaniu jęków i wiem, oj wiem, co znaczą. Strach jest ze mną już od urodzenia. Do szpiku kości przeniknął matkę moją, mrozem ściął krew w żyłach ojca i braci. I nie dziwota, skorośmy żyli w tej samotni pośród zaklęć i czarów. W dzieciństwie wszyscy się mnie bali i mieli mnie w nienawiści. Nawet pachołcy i psiska, które na mój widok ujadały z taką zawziętością, że aż piana ciekła im z pysków. Mój strach był większy od ich strachu, bo czyż nie umierali jeden po drugim w taki sposób, że do samego końca nie padł na mnie cień podejrzenia? Mając wszystkich przeciwko sobie, brałem się do rzeczy z największą ostrożnością. Ilekroć komuś coś się przytrafiło, ludzie sądzili, że będę następny! - parsknął chrapliwym śmiechem. - Wołali na mnie: konusie, niedorajdo, kapuściany łbie. Ale nie ja, jeno moi bracia ginęli tak, jakby się własnoręcznie podusili. Nie ja, jeno matka moja ciężko zaniemogła i w łożu boleści umarła. Wreszcie nie ja, jeno ojciec mój krzyknął wielkim głosem i rzucił się z wieży... Na koniec rozprawiłem się z psami. Nienawidziły mnie nawet bardziej niż ojciec; najmniejszy z nich, gdyby mógł, rozerwałby mi gardło. Cierpiały głód, bo nie żył już nikt, kto by je nakarmił. Udając, że przed nimi uciekam, razu pewnego zwabiłem je w podziemia. Kiedy zbiegły do lochu, zawarłem drzwi za nimi. Ileż to jeszcze nocy szczekały i wyły, lecz ja wiedziałem, że już mi nie zaszkodzą. Z czasem ujadanie cichło, jako że bydlaki pożerały się nawzajem. Te ostatnie, posilone mięsem słabszych osobników, długo nie chciały umierać. Aż wreszcie ostał się jeden, który dręczył mnie swym mściwym wyciem. Co wieczór kładłem się spać i myślałem, że jutro będzie spokój, lecz rankiem budził mnie hałas. Chwyciłem tedy pochodnię, zszedłem na dół i spojrzałem przez okienko w drzwiach lochu. Patrzyłem długo, ale prócz drżących cieni nic się tam nie ruszało. Ujrzałem ogryzione gnaty i strzępy psiej skóry. Pocieszałem się, że wycie wnet ustanie. - Staruszek wykrzywił usta w tak srogim wyrazie udręczenia, że Kocu-rowi ciarki przeszły po skórze. - Wycie wcale nie cichło, a niebawem brzmiało nawet głośniej. Cóż, moja chytrość na nic się zdała. Sczezły ciała, duchy pozostały. W końcu zbiorą dość sił, żeby wrócić i mnie zabić, co już dawno sobie umyśliły. Tym gorliwiej studiowałem grimuary ojca, żeby zniszczyć duchy bądź przegnać je w odległe miejsce, skąd mnie już nie dosięgną. Był czas, kiedym sądził, że jestem bliski celu, lecz los się odwrócił i teraz one są górą. Zbliżają się, zbliżają się z każdą chwilą. Czasami mam wrażenie, jakbym słyszał wśród wycia głosy moich rodziców... Pewnego wieczoru, kiedy musiały być naprawdę blisko, w progi moje zawitał zdrożony wędrowiec ze szklistym spojrzeniem. Dziękowałem szczodrobliwym bogom, którzy mi go podesłali, bom wiedział, co należy czynić. Nakarmiłem go i napoiłem, lecz przedtem wlałem mu do kielicha pewną miksturę, dzięki której zasnął, a jego duch wywędrował z ciała. Musiał zostać schwytany i rozdarty na sztuki, albowiem zaczął broczyć krwią i zmarł. Duchom to chyba na razie wystarczyło; wycie dochodziło z daleka i dopiero długo, długo potem zaczęło się znów nasilać. Bogowie są mi przychylni: aby nie stała mi się krzywda, zawsze mi kogoś przysyłają. Nauczyłem się owijać w płótno uśpionych gości, przez co dłużej opierają się śmierci i w pełniejszy sposób zaspokajają pragnienie drapieżnych duchów. - Staruszek przerwał, pokręcił głową w zadumie i jakby z wyrzutem kilka razy cmoknął językiem. - Niepokoi mnie, że ostatnio się rozzuchwaliły, a może przejrzały mój fortel. Niełatwo je udobruchać. Nacierają ze wszystkich stron, nie dają mi chwili spokoju. Budzę się w nocy i słyszę, jak węszą, jak wyciągają pyski do mojego gardła. Potrzebuję więcej ludzi, żeby mnie bronili. To ważne. Z tym tam... - Wskazał na zwłoki przewodnika -...łatwo się rozprawili. Był dla niech jak kość do zabawy. Wszelako ten jest wielki i silny. - Skierował palec na Fafryda. - Ten będzie długo stawiał opór. Na zewnątrz się ściemniło, komnatę oświetlał tylko okapa-ny ogarek. Kocur patrzył wrogo na zgrzybiałego mężczyznę, który siedział na taborecie niczym kiepsko oskubane z piór ptaszysko. Przesunął spojrzenie na Fafryda. Widział, jak jego potężna pierś unosi się i opada. Szeroka, blada broda sterczała wysoko nad skrajem płóciennych pasów. Kocur przestał nad sobą panować. Zapłonął nagłym, straszliwym gniewem i rzucił się na starca. Zaledwie uniósł sztylet przed zadaniem śmiertelnego ciosu, ponownie rozległo się piekielne wycie. Zupełnie jakby wylewało się z jakiejś ciemnej dziury, żeby zatopić wieżę wraz z całą okolicą. Ściany drżały, wyschnięte zwierzęta pod sufitem okrył obłok kurzu. Kocur zatrzymał ostrze o pół piędzi od szyi staruszka, który uciekał z głową i ze strachu dzwonił zębami. Albowiem w tej sytuacji należało sobie odpowiedzieć na pytanie: Jeśli nie staruszek, to kto uratuje Fafryda? Szarpiąc się w rozterce, Kocur odepchnął gospodarza wieży, kucnął przy Fafrydzie, potrząsnął nim, odezwał się do niego. Na próżno. Aż doszedł go drżący głos staruszka; z trudem przebijał się przez hałas, a jednak zawarta w nim była pewna radosna wręcz stanowczość. - Druh twój u bram śmierci stoi. Jeżeli się nie opamiętasz, przekroczy je na zawsze. I prędzej zemrze, jeśli go odwiniesz. Nie zdołasz mu pomóc. - Domyślił się pytania Kocura: - Nie, nie ma na to odtrutki. - Jak gdyby obawiał się pogrzebać jego nadzieje, dodał prędko: - Jeno nie myśl, że on tam jest bezbronny. To człek silny, pewnie również i duchem. Może zdoła się opędzić. Jeśli dotrwa do północy, powinien powrócić. Kocur spojrzał na niego. Staruszek i tym razem musiał znaleźć w jego oczach śmiertelne ostrzeżenie, gdyż pośpieszył z wyjaśnieniem: - Nie myśl sobie, że jeśli mnie zabijesz, złagodzisz gniew tych, co tak wyją. Zabij mnie, a zamiast pomóc przyjacielowi, skażesz go na zagładę. Odbierz im jedną zdobycz, a drugą pożrą z wściekłością. Pomarszczone ciało trzęsło się w przystępie podniecenia i trwogi. Dłonie dygotały, głowa skakała w przód i w tył jak w chorobliwym tańcu. Trudno było cokolwiek wyczytać z ruchliwej twarzy staruszka i jego wytrzeszczonych oczu. Kocur wolno wstał. - Może to i racja - powiedział. - Może, jak twierdzisz, mój przyjaciel zginie, kiedy cię zabiję. - Cedził słowa twardym, wyważonym tonem. - Mimo wszystko gotów jestem zaryzykować. Jeśli nie znajdziesz lepszego rozwiązania, zabiję cię bez litości. - Czekaj! - staruszek odepchnął sztylet i prędko cofnął ukłutą rękę. - Czekaj... Znam sposób, jeśli chcesz mu pomóc. Gdzieś tam - zatoczył ramieniem koło wokół siebie - duch twego przyjaciela toczy bój. Została mi jeszcze mikstura. Dam ci trochę, a wtenczas ruszysz do walki ramię w ramię z druhem. Jest szansa, że razem zwyciężycie. Jeno trzeba się spieszyć. Patrz! Zaraz będzie z nim krucho! Starzec wskazał na Fafryda. Płótno na ręce barbarzyńcy nasiąkło czerwienią. Plama krwi rosła na lewym nadgarstku, gdzie pies mógłby wgryźć się zębami. Kocurowi zebrało się na mdłości i skóra na nim ścierpła. Staruszek wciskał mu coś w dłoń. - Bierz, wypij! Kocur popatrzył na małą, szklaną buteleczkę. Ciemnofioleto-wy płyn odpowiadał swym odcieniem kroplom zaschniętym w kąciku ust Fafryda. Jak zaczarowany, wyciągnął korek, przytknął do warg buteleczkę... i zawahał się. - Nuże! Nie zwlekaj! - staruszek już prawie tańczył z niecierpliwości. - Starczy wypić połowę i spotkasz się z druhem. Pijże, czasu szkoda! Kocur zmienił zamiar. Tknięty niespodziewaną myślą, przyglądał się starcowi znad wzniesionej dłoni. Ten chyba się domyślił, co to spojrzenie oznacza, bo szybkim ruchem porwał ze stołu sztylet i z zadziwiającą chyżością natarł na Kocura. Ostrze niechybnie dosięgłoby celu, lecz Kocur w porę odzyskał przytomność umysłu i zbił pięścią dłoń napastnika, tak iż nóż z brzękiem spadł na ziemię. Potem szybko, lecz ostrożnie odstawił buteleczkę. Starzec przyskoczył, aby ją pochwycić lub przewrócić, jednakże Kocur zniewolił jego nadgarstki w żelaznym uścisku, rzucił go na ziemię i tam przygwoździł ręce. - Nie martw się, wypiję - powiedział. - Ale i ty sobie łykniesz. Starzec szarpnął się ze zduszonym okrzykiem. - Nie!!! - wrzasnął. - Już lepiej mnie zabij! Masz nóż, pchnij śmiało! Jeno nie każ mi pić! Nie każ! Kocur przygniótł kolanami ręce starowiny i spróbował siłą rozewrzeć jego szczęki. Ten jednak uspokoił się nieoczekiwanie. Patrzył w górę z zagadkowym blaskiem w swych szerokich oczach z wąziutkimi źrenicami. - To ci nic nie da - rzekł. - Chciałem cię przechytrzyć. Trzymasz w ręku truciznę. Twój przyjaciel dostał resztkę mikstury. Obaj marnie zginiemy, a jemu już nic nie pomoże. - Spostrzegłszy, że nie uwierzono jego słowom, znów zaczął się miotać jak szaleniec. Kocur był nieprzejednany. Choć został dotkliwie ugryziony w palec, otworzył usta staruszkowi, chwycił go za nos i wlał w gardło fioletowy preparat. Krew napłynęła mu do twarzy i nabrzmiały żyły. Odgłos przełykania przypominał przedśmiertne rzężenie. Kocur wychylił resztę. Zawartość buteleczki smakowała jak krew i miała mdły, słodkawy zapach. Pozostało mu czekać na skutek. Własny postępek napełniał go odrazą. Nigdy wcześniej nie przyprawił nikogo o takie przerażenie, mężczyzny ani kobiety. Wolałby zabić i mieć święty spokój. Wyrazem twarzy staruszek przypominał dziecko poddane torturom. Makabra. Tyle że ów stary, pożałowania godny szubrawiec znał przyczynę upiornego wycia, które ciągle rozdzierało im uszy. Kocur może i pozwoliłby mu sięgnąć po sztylet, cel wytężonych wysiłków staruszka, lecz myśl o Fafry-dzie nakazywała żelazną stanowczość. Po chwili komnata zaszła mgłą, zaczęła się kołysać i pomału obracać. Kocurowi kręciło się w głowie. Zupełnie jakby wycie wprawiało w ruch mury. Jakaś siła ciągnęła jego ciało i szarpała umysłem. Zaległa nieprzenikniona ciemność, tętniąca nieludzkim wyciem. Ale kiedy z czarnej nocy wyłoniła się nieznana, rozległa równina, wszelki dźwięk zaginął. Pozostał krajobraz i wrażenie zimna. Z bezchmurnego nieba lała się mglista poświata, ukazująca nieskończone szeregi gładkich, kamiennych pagórków. W dali wyraźną krechą rysował się horyzont. Wyczuł, że obok ktoś stoi, próbując się przed nim schować. Zarazem niedaleko przed sobą dostrzegł bladą postać. Bez trudu poznał Fafryda. Wokół niego kłębiła się gromada czarnych kształtów. Cienie zwierząt to przyskakiwały, to odbiegały na bezpieczną odległość, lecz nie ustawały w nękaniu swej ofiary. Ich oczy błyszczały jaśniej niż księżyce, paszcze kłapały bezdźwięcznie. Ten, kto krył się za Kocurem, jakby do niego przylgnął, on jednak rzucił się na ratunek Fafrydowi. Sfora cieni ruszyła nań bez namysłu, więc przygotował się do obrony. O dziwo, przewodnik stada skoczył i przeleciał nad jego ramieniem. Reszta rozdzieliła się i minęła go z dwóch stron niczym czarny, wzburzony potok. Wtedy zauważył, że owo indywiduum, które próbowało się za nim schować, już tego nie robi. Odwrócił się. Czarne cienie ścigały po skałach małą, bladą postać. Umykała prędko, lecz one były szybsze. Daremnie śmigała ze wzgórza na wzgórze, aby uciec niestrudzonym łowcom. W stadzie dało się wyróżnić kilka wyższych, podobnych do ludzi sylwetek. Z wolna cienie malały w oddali, stawały się kropeczkami, nikły... Mimo to wciąż napływały stamtąd fale nienawiści i strachu. Osobliwa poświata gasła, aż został tylko chłód. Później i on ustąpił. Było pusto i głucho. Po przebudzeniu ujrzał nad sobą twarz Fafryda. - Leż spokojnie, mały. Spokojnie, mówię. Jakoś się wykaraskałem. Parę ran na rękach. Drobiazg. Mogło być gorzej. Kocur pokręcił głową ze zniecierpliwieniem i uniósł z łóżka obolałe ramię. W promieniach słońca, wciskających się do komnaty wąskimi okienkami, fruwały drobinki kurzu. Jego wzrok padł na zwłoki starego mężczyzny. - Ten już się bać nie musi - rzekł Fafryd, kiedy Kocur legł z powrotem, osłabiony. - Dostał za swoje. Powinienem go nienawidzić, ale jak tu nienawidzić zmasakrowane ciało? Kiedy przyszedłem do wieży, dał mi coś do wypicia. Rozum mi się chyba pomieszał, bo wierzyłem we wszystko, co gadał. Twierdził, że po wypiciu będę czuł się bosko. Zamiast tego, przeniosłem się na jakieś piekielne pustkowia. Ale to już minęło, znowu jesteśmy w Nehwonie. Patrząc na sufit, gdzie wisiały wyschnięte na wiór zwierzęce szczątki, Kocur czuł się wielce zadowolony z takiego obrotu sprawy. ZATOPIONY LAD (THE SUNKEN LAND) - A jednak jestem w czepku urodzony! - ryknął z radością Fafryd. Podskoczył z takim impetem, że chwiejny stateczek, mimo bocznych pływaków, mocno się zakołysał. - Na środku morza łowię sobie rybę. Rozcinam brzuszysko. Zaglądam w trzewia i oto co widzę, przyjacielu! Szary Kocur cofnął się przed okrwawioną ręką, zmarszczył nos z ostentacyjnym obrzydzeniem, uniósł lewą brew i popatrzył. Znalezisko wydawało się całkiem duże nawet w szerokiej dłoni Fafryda. Pod warstwą brudu niezaprzeczalnie błyskało złoto. Był to jednocześnie pierścień i kluczyk, przy czym, jeśli go włożyć, prosta część układała się wzdłuż palca. Coś na nim wyryto. Kocur poczuł do niego instynktowną niechęć. Pojawienie się błyskotki spotęgowało niepokój, który od paru już dni dręczył go na tych wodach. Od początku nie podobało mu się olbrzymie, słone Morze Zewnętrzne. Jedynie wojowniczy zapał Fafryda i jego własna tęsknota za Lankmarem skłoniły go do wyruszenia w tę długą, niewątpliwie ryzykowną podróż niezbadanymi szlakami. Nie podobało mu się również to, że ławica ryb burzy toń w tak ogromnej odległości od lądu. Denerwowała go nawet wyśmienita pogoda i pomyślne wiatry, bo zapewne zwiastowały odpowiednio srogie przeciwności losu, może sztorm z piorunami i huraganowym wiatrem. Nadmiar szczęścia zawsze wróży nieszczęście. No i proszę: zdumiewającym zbiegiem okoliczności, jakby z własnej woli, wpada im w ręce złoty pierścień. Przyglądali mu się uważnie, gdy Fafryd obracał go w palcach. Wytarty ze starości rysunek na obrączce prawdopodobnie przedstawiał morskiego potwora, który wciąga pod wodę statek. Jednakże przewaga stylizacji nad wiernością szczegółów utrudniała osąd. Nie to wszakże najbardziej ciekawiło Kocura. Zawędrował w życiu do wielu odległych miejsc i poznał kawał świata, lecz nie spotkał się nigdzie z tego rodzaju zdobnictwem. Za to Fafryda nawiedzały wspomnienia legend, jakich niegdyś słuchał, gdy całymi nocami palono ogniska ze szczątków wyrzucanych przez morze. Opowieści z zamierzchłych czasów o śmiałych zamorskich wojażach i łupieżczych wyprawach. Ukradkowe spojrzenia na pewne łupy, zdobyte przez niezwykle dalekich praprzodków - łupy, których rodzinna tradycja nie pozwalała sprzedać, oddać czy wymienić. Pełne złowieszczych niedopowiedzeń ostrzeżenia, jakimi straszono chłopców z ciągot-kami do samotnego wypływania w morze. Zielone oczy Fafry-da na chwilę zaszły mgłą, a osmagana wiatrem twarz spoważniała... ale tylko na chwilę. - Zgodzisz się chyba, że to śliczne cudeńko - rzekł, rozradowany. - Ciekaw jestem, które drzwi otwiera. Pewnie do komnaty nałożnicy króla. Wejdzie na królewski palec. - Podrzucił pierścień, złapał i wytarł o swój szorstki kaftan. - Ja tam bym go nie wkładał - odrzekł Kocur. - Myślę, że naciągnął trucizny w morskim szlamie lub zżarła go ryba razem z palcem topielca. Lepiej go wyrzuć. - I co, mam szukać większego? - śmiał się Fafryd. - Mnie się podoba. - Wsunął go na środkowy palec lewej ręki, zwinął dłoń w pięść i przyjrzał mu się krytycznym okiem. - Przyda się do lania po mordach - zauważył. Nagle z wody wyskoczyła duża ryba i prawie wpadła na pokład. Fafryd chwycił łuk, nałożył bezpiórą strzałę z ciężkim grotem zaopatrzonym w haczyk, stanął nad wodą z nogą przełożoną na ramię pływaka i wlepił wzrok w toń. Do strzały była umocowana lekka, nawoskowana lina. Kocur przyglądał mu się zazdrosnym okiem. Zaraz po wejściu na statek w ruchach Fafryda, długorękiego wielkoluda, przejawiała się jakby wcześniej uśpiona żwawość i pewność. Był równie zwinny na morzu, co Kocur na lądzie. Szary Kocur wprawdzie nie należał do typowych szczurów lądowych, pływał nie gorzej od swego przyjaciela, lecz czuł się trochę niewygodnie, kiedy wokół niego, jak okiem sięgnąć, dzień po dniu, rozciągał się szeroki przestwór oceanu. Tak samo Fafryda męczył długi pobyt w mieście, mimo iż kochał tawerny i odprężał się podczas ulicznych bójek. Na pokładzie statku Kocur stawał się przesadnie ostrożny i bojaźliwy; drżał na samą myśl o nieszczelności kadłuba, zaprószeniu ognia, zepsutej żywności czy przegniłych linach. Nie pochwalał zachowania Fafryda, który ciągle coś kombinował przy maszcie i zwlekał do samego końca ze skróceniem żagla. A najgorsze, że nie mógł tego nazwać zwyczajnym chojractwem. Fafryd wciąż zatapiał spojrzenie w falujących wodach. Swoje długie, miedzianoczerwone włosy odgarnął za uszy i tam związał. Miał na sobie bury kaftan ze zgrzebnej wełny (zgrzebny?) i spodnie. Zamiast butów włożył miękkie, skórzane ciżmy, które w razie czego zzuwał jednym kopnięciem. Oczywiście, cały rynsztunek wraz z pasem i mieczem, aby nie nadżarła go rdza, zawinął w naoliwione szmaty i złożył w suchym miejscu. Nie nosił żadnych klejnotów czy ozdób... z wyjątkiem pierścienia. Kocur skierował wzrok na chmury, które powoli zbierały się na horyzoncie za prawą burtą i przed dziobem. Z niejaką ulgą pomyślał, że może wreszcie idzie pogorszenie pogody, które należy im się od dawna. Ściągnął pod szyją poły szarego płaszczyka i z lekka przesunął rumpel. W promieniach słońca zbliżającego się do zachodu jego wykoślawiony cień rysował się ostro na brązowym żaglu. Brzęknęła cięciwa i strzała przecięła powietrze. Linka z szumem odwijała się z kołowrotka, który Fafryd trzymał w ręku. Zablokował ją kciukiem. Na chwilę zwiotczała, po czym wyprężyła się i poszła ku rufie. Fafryd sunął stopą po ramieniu pływaka, aż wparł ją o sam pływak, oddalony od burty o dobry sążeń. Wówczas druga stopa ruszyła w ślad za pierwszą i zatrzymała się pewnie na belce. Woda ochlapywała mu nogi, kiedy ostrożnie holował rybę, śmiał się i wydawał z siebie zadowolone odgłosy. - I co, znów ci się poszczęściło? - spytał później Kocur przyjaciela, kiedy ten serwował białe, gorące płaty delikatnego mięsa, ugotowanego nad żarnikiem w kabince na dziobie łajby. - Znalazłeś naszyjnik lub bransoletę do kompletu? Fafryd nie odpowiedział, lecz uśmiechnął się z pełnymi ustami, jakby w tej chwili liczyło się dla niego wyłącznie jedzenie. Ale potem, kiedy rozciągnęli się na deskach pokładu, podziwiając piękno gwiazd, przysłoniętych gdzieniegdzie chmurami, chłonąc orzeźwiające tchnienie wiatru, który coraz mocniej popychał ich stateczek - zagaił rozmowę. - Jeśli mnie pamięć nie myli, ludzie nazywali ten kraj Symorgią. W pradawnych czasach zapadł się pod wodę. Już wtedy moi przodkowie wypuszczali się tam na zbójeckie wyprawy, choć trzeba było wypłynąć na dalekie wody i potem długo wracać. Pamięć w tej materii trochę mnie zawodzi. Ostały mi się w głowie jeno strzępy opowiadań, ale wiem, że wśród wielu kunsztownie wykonanych błyskotek widziałem kilka podobnych do mojego pierścienia. Jeśli wierzyć legendom, mieszkańcy Symorgii są potężnymi czarnoksiężnikami, mają władzę nad wiatrem, morskimi falami i stworzeniami z głębin. Dawno temu ocean połknął ich z zemsty. I teraz są pod wodą. - Obrócił dłoń, wskazując kciukiem dno łodzi. - Z tego, com słyszał, pewnego lata przodkowie moi wybrali się tam po łupy, lecz żadna łódź nie wróciła... prócz jednej, gdy już gasła nadzieja. Żeglarze omal nie pomarli z pragnienia. Opowiadali, że płynęli długo, bez końca, a Symorgii jak nie było, tak nie było. Ani śladu jej skalistych wybrzeży i szerokich wież z oknami. Pokonało ich bezkresne morze. Rok później wyruszyli następni śmiałkowie, a po nich jeszcze wielu innych, lecz nikt nie zdołał już odnaleźć Symorgii. - Jeśli to prawda - rzekł nagle Kocur - to może właśnie teraz płyniemy nad zatopionym lądem. Kto wie, czy ta ryba, coś ją złowił, nie wpłynęła do jakiejś wieży przez wybite okno. - Trudno powiedzieć - odpowiedział Fafryd w półsennej zadumie. - Któż zmierzy ocean? Jeśli rzeczywiście jesteśmy tam, gdzie nam się wydaje, czyli blisko domu, to... może i przepływamy nad topielcami. A może nie. Skąd wiadomo, że w ogóle istniała jakaś Symorgia? Co druga legenda jest wierutnym kłamstwem. Zresztą, nie schwytałem chyba najstarszej ryby świata, bo tylko taka mogła zeżreć palec mieszkańca Symorgii. - Tak czy siak - powiedział Kocur niewinnym tonem - ja na twoim miejscu wyrzuciłbym ten pierścień. Fafryd zachichotał. Rozkołysana wyobraźnia stawiała mu przed oczy baśniowe ziemie Symorgii - nie zanurzone w mule cmentarzysko, gdzie nie dociera promień światła, ale krainę taką, jaką mogła być przed wiekami: tętniącą życiem, słynącą z handlu i przemysłu, zbrojną w potężne zaklęcia. Aż raptem obraz się zmienił: zobaczył dwudziestowiosłową galerę z rodzaju tych długich i wąskich, jakie budowano w jego ojczyźnie; wypływała butnie na wzburzone morze. Kapitan stojący na rufówce odziany był w stal i złoto. Mięśnie wioślarzy napinały się, gdy on zmagał się z wiosłem sterowym. Na twarzach wojowników malowała się dzika radość, gdy wypływali zadawać gwałt odległym brzegom. Statek był niczym wielki, żądny krwi oszczep. Fafryda zdumiała ostrość tego widzenia. Utajnione tęsknoty poruszyły w jego sercu jakąś czułą strunę. Przypomniał sobie o pierścieniu. Potarł palcem ryte wyobrażenie okrętu i potwora. Zaśmiał się z cicha. Kocur przyniósł z kabiny grubą świecę z twardym knotem i zasadził ją w niedużej rogowej latarence, która dawała jej osłonę przed wiatrem. Powieszona nad rufą, słabowicie spychała ciemności. Kocur miał trzymać wachtę do północy. Po chwili Fafryd już drzemał. Obudził się z przeświadczeniem, że pogoda się zmieniła i trzeba wziąć się do pracy. Posłyszał wezwanie Kocura. Jednomaszto-wiec kładł się na bok, tak iż prawy pływak sunął nad grzbietami fal. Wiatr zacinał deszczem w twarze. Latarnią huśtało na wszystkie strony. Gwiazdy były widoczne jedynie za rufą. Kocur ustawił statek pod wiatr, a Fafryd trzykrotnie skrócił żagiel. Bijące o dziób fale czasem wdzierały się na pokład. Kiedy wreszcie płynęli właściwym kursem, Fafryd nie przyłączył się do Kocura, tylko stanął i po raz pierwszy zastanowił się, czy łajba sprosta sztormom. Z pewnością nie był to statek, który nabyłby w swojej ojczyźnie na północy, ale biorąc pod uwagę okoliczności, lepszego po prostu nie mógł znaleźć. Skrupulatnie uszczelnił i nasmołował wręgi, wymienił każdą nadpróchniałą deskę, trójkątny żagiel zastąpił czworokątnym i nieco podwyższył dziób. Szukając rady na chybotliwość łodzi, dodał po bokach, za masztem, dwa pływaki, wystrugawszy je z najtwardszego, najbardziej niezawodnego drewna, jakie wpadło mu w ręce. Statek był przez to o wiele mocniejszy, lecz i tak miał dość wątły szkielet i mnóstwo ukrytych słabości. Fafryd wciągał w nozdrza słone, chłodne powietrze i z przymrużonymi oczami spoglądał pod wiatr, próbując wywró-żyć, czy zmieni się pogoda. Gdy uświadomił sobie, że Kocur coś do niego mówi, odwrócił się i wytężył słuch. - Wyrzuć pierścień, zanim uderzy w nas huragan! Uśmiechnął się i szeroko rozłożył ramiona. - Nie! - odwrócił się w stronę ciemnej, zbałwanionej kipieli. Na chwilę zapomniał o statku i wichurze. Z rozmarzeniem sycił oczy cudną, starą jak świat scenerią. Dla utrzymania równowagi kołysał się lekko na boki, wychwytywał najdrobniejsze przechyły i zarazem wczuwał się - zupełnie jakby miał w niej swój udział - w drapieżną moc żywiołów. Wówczas to zdarzyła się ta niespodziewana rzecz, która sparaliżowała jego wolę. Patrzył jak zaczarowany w skotłowane ciemności, skąd wynurzała się zwieńczona smoczym łbem dziobnica galery. Widział już czarne drewno kadłuba, jasne drewno wioseł i połysk mokrego żelaza. Galera była żywcem wzięta z jego marzeń, więc mógł się tylko zastanawiać w zachwycie, czy to rzeczywiście kolejne przywidzenie, czy też trzecie oko pokazywało mu fragment niedalekiej przyszłości, czy może wezwał ją z dalekich wód siłą tęsknych myśli. Wyłaniała się z mroku wyższa i wyższa, i wyższa. Kocur krzyknął i cały aż się wygiął z wielkiego wysiłku, gdy napierał na rumpel. Jednomasztowiec dosłownie w ostatniej chwili uniknął zderzenia ze smoczą galerą. A Fafryd ciągle stał w osłupieniu, jakby zobaczył ducha. Nie słyszał rozpaczliwych ostrzeżeń przyjaciela, kiedy żagiel nabrzmiał z przeciwnej strony i z trzaskiem przeleciał nad pokładem. Bom uderzył go z tyłu w kolana i wpadłby zapewne do wody, gdyby nie wąski pływak, na którym przysiadł niepewnie. W tej samej chwili spadło na niego wiosło galery, więc rzucił się w bok i odruchowo chwycił jego pióro. Morze przemoczyło go i szarpało, lecz trzymał się uparcie. Zaczął pełznąć po wiośle, jakby wspinał się po linie. Uderzony bomem, częściowo stracił czucie w nogach, więc lękał się, że nie dałby rady płynąć. I nadal nie mógł ochłonąć ze zdziwienia. Przez chwilę w ogóle nie myślał o Kocurze i ich kruchym stateczku. Wygramolił się z łapczywych fal, dotarł do burty galery i wczepił się w krawędź otworu, którym wychodziło wiosło. Dopiero wtedy się odwrócił. Otępiałym wzrokiem przyjrzał się rufie znikającego jednomasztowca i zasłoniętej szarym kapturem twarzy Kocura, na której w mizernym świetle rozbujanej latarni malowała się całkowita bezradność. Aż nastąpiło coś, co wyrwało go z mocy zaklęcia, jeśli takowe nad nim ciążyło. Ktoś go zaatakował z żelazem w garści. Fafryd przekręcił się w bok, złapał wioślarza za nadgarstek; po czym drugą ręką chwycił się burty statku, wparł stopę w drąg wiosła i z całych sił szarpnął. Przeciwnik trochę za późno wypuścił nóż, usiłował jeszcze zahaczyć się o brzeg burty, lecz nie udała mu się ta sztuka i wpadł do wody, gdzie prychał i kłapał szczękami w śmiertelnym przerażeniu. Fafryd tymczasem poszedł za ciosem: zeskoczył na wioślarską ławę, ostatnią z dziesięciu, usytuowaną dokładnie pod pokładem rufowym. Gdy bystrym okiem odnalazł regał z mieczami, wyszarpnął pierwszy lepszy i ruszył naprzeciw dwóm niewyraźnym postaciom, które zbliżały się doń spiesznym krokiem: jedna z przedniej ławy wioślarskiej, druga z pokładu. Obaj natarli na niego zaciekle, lecz w dziwnym milczeniu. Mokra stal krzesała iskry, gdy krzyżowały się klingi. Fafryd walczył czujnie, świadom zagrożenia z góry, dostosowując się rytmem szarż do kołysania galery. Uchylił się przed zamaszystym cięciem i zasłonił przed niespodziewaną poprawką z dołu. Buchnęły mu w nos opary stęchłego, kwaśnego wińska. Ktoś wciągnął wiosło i cisnął nim niczym olbrzymią dzidą: prześlizgnęła się między Fafrydem i jego dwoma przeciwnikami, by z hałasem roztrzaskać regał z mieczami. W gęstym mroku, gdzie wychodziło się na pokład rufowy, barbarzyńca dostrzegł czyjąś twarz - szczurzą, z paciorkami oczu i długimi zębami. Jeden z jego bezpośrednich przeciwników spróbował śmielszego pchnięcia, ale się pośliznął i przewrócił. Drugi cofnął się, zebrał siły do następnego uderzenia... i zastygł zna wpół uniesionym mieczem. Przeniósł spojrzenie nad ramieniem Fafryda, jakby zobaczył tam nowego intruza. Potężna fala grzmotnęła go w pierś i zepchnęła w głąb statku. Czując ciężar wody na plecach, Fafryd momentalnie wyciągnął ręce, aby się czegoś chwycić. Statek niebezpiecznie się przechylał, z jednej strony przez otwory dla wioseł wdzierała się woda. Prawdopodobnie na skutek zamętu galera ustawiła się burtą do czoła fali. Nie zbudowano jej z myślą o wytrzymywaniu tak wielkich obciążeń. Fafryd wywinął się z objęć kolejnej fali, podciągnął na rufówkę i wspomógł swoją siłą wysiłki samotnego sternika. Razem napierali na potężne wiosło, które zdawało się unieruchomione w kamieniu, a nie zanurzone w wodzie. Pomału, cal po calu, przesuwali się po wąskim pokładzie. Tak czy inaczej, galerze groziła zagłada. Aż nagle nie wiadomo co - może chwilowe osłabienie wiatru i furii wzburzonego morza, a może po prostu szczęśliwy ruch wioślarza na przedzie - przesądziło sprawę. Wolno i ociężale, jakby mieli pół kadłuba w wodzie, galera wyprostowała się i zaczęła wracać na właściwy kurs. Fafryd i sternik dwoili się i troili, aby nie stracić nic z tego, co już uzyskali. Podnieśli wzrok dopiero wtedy, gdy statek płynął bezpiecznie z wiatrem. Fafryd ujrzał dwa miecze wymierzone w jego pierś. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw zdecydował się nie ruszać. Wprost nie chciało się wierzyć, że ogień mógł przetrwać te potopy, lecz jeden z żeglarzy niósł kopcące smolne łuczywo. W mdłym blasku Fafryd rozpoznał w gospodarzach statku swoich dość bliskich pobratymców, ludzi z dalekiej północy. Byli to przeważnie potężnie zbudowani, barczyści wojownicy - o tak jasnych włosach, że zdawali się pozbawieni rzęs. Nosili nabijane ćwiekami pancerze i ciasne, spiżowe hełmy. Z ich oczu wyzierała po części wrogość, a po części szyderstwo. Znów zaleciało stęchłym winem. Fafryd odnalazł spojrzeniem trzech wioślarzy, którzy wylewali wodę za pomocą wiader i podręcznej dźwigni. Ktoś kroczył w stronę pokładu rufówki - zapewne dowódca, sądząc po jego złocie, klejnotach i władczej postawie. Zwinny jak kot, sprężyście wdrapał się po krótkiej drabince. Z wyglądu był młodszy od załogi, zwłaszcza w jego twarzy przebijała młodzieńcza delikatność. Wilgoć przylepiła mu do policzków bujne, błyszczące kędziory. W wąskich, uśmiechniętych ustach czaiła się zwierzęca drapieżność, a przejrzyście błękitne oczy błyszczały szaleństwem. Fafryd odpowiedział obojętną miną na jego przenikliwe spojrzenie. Dręczyło go jedno pytanie: jak to się dzieje, że nawet mimo największego zagrożenia nikt nie wrzeszczy, nie krzyczy, nie wydaje gromko rozkazów? Odkąd dostał się na pokład galery, nie usłyszał ani jednego słowa. Młody dowódca najwyraźniej postanowił o losie Fafryda, bo uśmiechnął się szerzej i wskazał ręką rząd wioseł. Fafryd przerwał ciszę i odezwał się głosem, który zabrzmiał ochryple i nienaturalnie: - Czegóż chcesz? 2w&i, że pomogłem w ratowaniu tonącego okrętu. Z niecierpliwością czekał na odpowiedź, przy czym spostrzegł z zadowoleniem, że sternik nie odstępuje go ani na krok, jakby wspólne zmagania z żywiołem połączył}' ich nierozerwalną więzią. Dowódca już się nie uśmiechał. Położył palec na ustach i natarczywie powtórzył swój gest. Tym razem Fafryd pojął, co to znaczy. Miał zastąpić wioślarza, którego wyrzucił za burtę. Musiał przyznać w duchu, że los, choć przewrotny, wydał słuszny wyrok. Uświadomił sobie, że poniesie szybką śmierć, jeśli mimo niekorzystnego położenia zechce stawić opór, albo śmierć powolną, jeżeli wyskoczy za burtę w szaleńczej nadziei znalezienia Kocura w rozdzieranych hukiem fal ciemnościach. Widział, jak marynarze ściskają w garści miecze. Sztywno kiwnął głową na znak poddania. Przynajmniej był wśród swoich. Już przy pierwszym nacisku zadziornej, buntowniczej wody na pióro wiosła ogarnęło Fafryda zupełnie nowe, nieznane mu uczucie. Wydawało mu się, że jest częścią załogi, że jej zamiary, choć ich nie znał, są także jego zamiarami. Jak świat światem, takie właśnie działanie miała wioślarska ława. Kiedy złapał właściwy rytm uderzeń, a jego mięśnie przywykły do trudu, jął z ukosa popatrywać na swoich towarzyszy; miał wrażenie, że już ich kiedyś poznał. Zaglądał w twarze i badał, co się kryje w ich twardych rysach. Z kabiny wciśniętej pod pokład rufowy wyszedł ciężkim krokiem niezwykły obszarpaniec, aby przytknąć skórzany bukłak do ust siedzącego naprzeciwko Fafryda wioślarza. Wśród tylu rosłych wojowników wydawał się wynędzniałym chuderlakiem. Kiedy się odwrócił, Fafryd poznał małe oczka, które wcześniej wypatrzył w mroku. Wkrótce okazało się, że pod grubym kapturem chowa się pobrużdżone, zmięte, pożółkłe oblicze sędziwego Mingola. - A więc ty jesteś ten nowy - wychrypiał kpiąco dziadyga. - Pięknieś sobie z mieczem poczynał. Napij się, a tęgo, bo nim dzień zaświta, Lawiasz Lerk może cię rzucić w ofierze morskim bogom. Jeno patrz, byś nie porozlewał! Fafryd napił się łapczywie, zaraz też - kiedy mocne wino rozpaliło mu gardło - zakrztusił się i omal nie wypluł tego, co miał jeszcze w ustach. Po chwili Mingol zabrał mu butlę. - Teraz wiesz, jak Lawiasz Lerk dogadza swoim wioślarzom. Ani na tym, ani na tamtym świecie nie znajdziesz wielu załóg, co pojone są winem. - Zachichotał i dodał: - Pewnie się dziwisz, że mówię na głos. Cóż, młody Lerk złożył śluby milczenia w imieniu swoim i załogi, lecz nic mu do mnie, bom zwyczajny niewolnik. Mam tu pieczę nad ogniem, sam widziałeś, nadto rozdzielam wino, gotuję strawę i wnoszę modły za pomyślną podróż. Są jednak rzeczy, do których mnie nie nakłoni ani Lerk, ani żaden inny człowiek, ani nawet demon. - Ale co Lawiasz Lerk...? Mingol zakrył usta Fafrydowi zwiędniętą dłonią i zdusił w zarodku pytanie. - Sza! Życie ci niemiłe? Pamiętaj, żeś teraz pod komendą Lawiasza. Zaraz cię oświecę w najważniejszych sprawach. - Gdy usiadł przy Fafrydzie na mokrej ławie, wyglądał jak sterta czarnych łachmanów, które ktoś tam niedbale rzucił. - Lawiasz Lerk przysiągł złupić Symorgię, przeto załoga ślubowała milczeć, póki nie zobaczą lądu. Sza! Wiem, że powiadają, jakoby Symorgia leżała pod wodą albo w ogóle nigdy nie istniała. Wszelako Lawiasz Lerk złożył uroczystą przysięgę przed matką, której nienawidzi jeszcze bardziej niż swoich przyjaciół. W dodatku zabił człowieka, co nierozważnie sprzeciwił się jego postanowieniu. I tak szukamy tej naszej Symorgii, choćbyśmy tam mieli pokraść perły małżom i gzić się z rybami. Pochyl się nieco i nie męcz tak tego wiosła, a zdradzę ci sekret, który sekretem nie jest, i przepowiem coś, czego łatwo się domyślić. - Przysunął się do Fafryda. - Lawiasz Lerk nie znosi trzeźwych, bo wierzy, i słusznie, że jeno człowiek pijany jest podobny do niego choć w niewielkim stopniu. Dziś jeszcze załoga będzie się wytężać przy wiosłach, choć cały dzień nic nie jedli. Dziś jeszcze wino wywoła w nich urojenia, którymi żyje kapitan. Wszelako jutro przyjdzie ból w krzyżach, skręty kiszek i łupanie w czaszce. Wybuchnie bunt i Lerka nie ocali nawet jego szaleństwo... Fafryd zdziwił się, czemu staruszek drży, zanosi się słabowitym kaszlem i zaczyna rzęzić. Coś ciepłego spłynęło mu na nagie ramię. Aż nagle Lawiasz Lerk we własnej osobie wyciągnął sztylet z szyi Mingola, który zwalił się z ławy. Nie padło ani jedno słowo, lecz wieść o okropnym wydarzeniu rozchodziła się w ciemności od wioślarza do wioślarza, aż dotarła do pierwszej ławy w dziobowej części statku. Stopniowo wzmagało się pełne napięcia poruszenie, które gwałtownie się nasiliło, gdy rozpowszechniła się świadomość wyjątkowo paskudnej natury tego wydarzenia. Wszak zamordowano niewolnika, opiekuna ognia, którego magiczne czynności, choć często wyśmiewane, były nierozerwalnie związane z powodzeniem wyprawy. I choć nadal nikt się słowem nie odezwał, coraz śmielej rozlegały się szmery, chrząknięcia i pomruki, zgrzyt wciąganych i odkładanych wioseł. W tej przedziwnej wrzawie konsternacja mieszała się ze strachem przed nieuchronnym nieszczęściem, hałas przetaczał się między rufą i dziobem niczym fala w balii. Widząc, co się dzieje, Fafryd sposobił się do gwałtownego skoku, choć sam jeszcze nie wiedział, czy rzucić się na Lerka, czy do dającej względne bezpieczeństwo kabiny pod rufówką. Najwidoczniej kapitan przebrał miarkę... albo raczej przebrałby, bo oto z góry doleciał potężny, drżący okrzyk sternika: - Ahoj, ziemia! Symorgia! Symorgia! Owo dramatyczne wołanie, niczym drapieżny upiór, wpadło między załogę i wzburzyło nastroje do granic wytrzymałości. Najpierw przewalił się po statku szum westchnień, potem przyszła kolej na okrzyki zdziwienia, głośne wyrazy strachu i przekleństwa wymieszane z modlitwami. Dwóch wioślarzy wzięło się do bitki z tej tylko przyczyny, że gwałtownie, wręcz boleśnie wzbierające uczucia potrzebowały jakiegoś ujścia, najlepiej w działaniu - jakimkolwiek. Kto inny obłąkańczo spychał wiosło na wodę i nawoływał resztę do pójścia za jego przykładem, zawrócenia statku i tym sposobem uniknięcia katastrofy. Fafryd stanął na ławie i zapuścił wzrok w dal. Wyrastał przed nimi ląd wielki niczym góra, do tego niebezpiecznie blisko. Była to ogromna, czarna bryła, ledwie zarysowana na tle nocnego nieba, w części zasłonięta tumanami mgły i lekkimi obłokami... a jednak tu i ówdzie, w różnej odległości, mrugały prostokąty bladego światła, rozmieszczone w tak regularnych odstępach, że mogły to być tylko okna. Z każdym uderzeniem serca narastał ryk grzywaczy i huk wody bijącej o brzegi. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Dosłownie o włos minęli spiętrzoną, poszarpaną skałę; nawet jedno z ostatnich wioseł zahaczyło o nią i się złamało. Kiedy galera uniosła się na grzbiecie fali, Fafryd ku swemu niepomiernemu zdziwieniu zobaczył w skale trzy okna (jeśli to istotnie była skała, a nie na wpół zanurzona wieża), lecz w środku nie zauważył nic prócz mdłej, żółtej poświaty. W tym momencie usłyszał rozkazy kapitana wydawane ochrypłym, tubalnym głosem. Część wioślarzy harowała rozpaczliwie przy wiosłach, lecz było już za późno na ratunek, jakkolwiek galerze udało się wpłynąć na nieco spokojniejsze wody za osłoną skał. Stępka zawadziła o coś z przeraźliwym zgrzytem, wręgi pękały z trzaskiem. Statek po raz ostatni uniósł się na falach i z wielkim łoskotem grzmotnął o brzeg. Marynarze przewracali się i zataczali. Galera znieruchomiała. Słychać już było tylko huk przyboju, póki Lawiasz Lerk nie zakrzyknął ochoczo: - Rozdzielić miecze i wino! Sposobić się do wycieczki! Jego słowa wydawały się zupełnie nie na miejscu w tej - oględnie mówiąc - strasznej sytuacji, kiedy galera uległa nieodwracalnym uszkodzeniom, rozpruta na skałach. Pomimo tego rozbójnicy słuchali rozkazów dowódcy. Co więcej, do pewnego stopnia udzielała im się jego nieokiełznana zapalczywość, odkąd mieli dowód, że świat wcale nie jest mniej szalony od niego. Fafryd patrzył, jak wynoszą z kabiny pochodnie, aż cała ru-' fowa część wraku wypełniła się dymem i ogniem. Jedni porywali bukłaki z winem i pili wielkimi łykami, drudzy mieczami i nożami młócili powietrze, aby wypróbować broń. Wtem któryś pchnął Fafryda na regał z mieczami. - Na co czekasz, rudzielcu? Chcesz iść bez broni? Nie sprzeciwiał się, chociaż miał wrażenie, że nie pozwolą uzbroić się komuś, kto jeszcze niedawno był ich wrogiem. I nie mylił się, albowiem Lawiasz Lerk przytrzymał rękę rozbójnika, który już mu wręczał miecz. Dowódca z zaciekawieniem przyglądał się palcom Fafryda, ten zaś, zdziwiony, uniósł lewą dłoń. - Brać go! - zawołał kapitan i równocześnie wyszarpnął mu coś z palca. Dopiero teraz przypomniał sobie o pierścieniu. - Nie ulega wątpliwości, gdzie go wykonano - ciągnął Lerk, przyglądając się z wyższością Fafrydowi. Jego jasnoniebieskie oczy sprawiały wrażenie lekko zezowatych. - Pojmaliśmy symorgijskiego szpiega albo nawet symorgijskiego demona, który przybrał postać syna północy, aby uśpić naszą czujność. Wylazł prosto z fal, z paszczy szalejącego sztormu. Czy któryś z was widział statek? - Ja widziałem! - odpowiedział skwapliwie sternik. - Taką dziwną łajbę z jednym masztem i czworokątnym żaglem... Uciął w pół zdania, speszony groźną miną dowódcy. Fafryd poczuł na plecach ukłucie sztyletu, lecz zmusił się do uległości. - Skłuć go? - rozległo się nad jego uchem. Lawiasz Lerk uśmiechnął się półgębkiem i ze wzrokiem wbitym w ciemności znieruchomiał, jakby wysłuchiwał rady niewidzialnej zjawy. W końcu pokręcił głową. - Na razie niech żyje. Pokaże nam miejsca, gdzie szukać łupu. Pilnujcie go z mieczem w ręku. Po tych słowach wszyscy opuścili statek: na linach zaczepionych na dziobie spuszczano się prosto między skały, raz po raz zalewane wodą. Dwóch śmiałków parsknęło śmiechem i oderwało się od liny. W wodzie z sykiem zgasła upuszczona pochodnia. Każdy coś krzyczał. Ktoś zaczął śpiewać przepitym głosem, który zgrzytał niczym zardzewiały nóż. W końcu Lawiasz zdołał zaprowadzić jaki taki porządek i pomaszerowali. Połowa niosła pochodnie, a niektórzy chowali wino pod pachami. Ślizgali się i potykali, przeklinając ostre skały i skorupiaki, na których często się kaleczyli. Rzucali przy tym niewybredne pogróżki w mrok, gdzie jaśniały tajemnicze okna. Za nimi długa galera z krzywymi rzędami wioseł leżała na podobieństwo zdechłego żuka. Powoli cichł hałas wzburzonych fal. Nie uszli daleko, kiedy w świetle pochodni pokazał im się portal w ścianie wielkiego urwiska, które zasługiwało bardziej na miano zamku aniżeli zwyczajnie wydrążonej skały. Portal był prostokątny i wysoki jak wiosło. Do środka wiodły trzy wytarte schody, pokryte mokrym piachem. Nie bez trudu dało się rozróżnić filary, a wyżej potężne nadproże. Inkru-stacje i płaskorzeźby, doszczętnie wysmarowane mułem, niewiele tu objawiały ze swej kuriozalnej symorgijskiej symboliki. Załoga galery przypatrywała się temu w milczeniu. Rozbójnicy wyraźnie spuścili z tonu; z początku szli luźną gromadą, teraz zbili się w kupę. Wtem Lerk zawołał szyderczo: - Gdzie twoi strażnicy, Symorgio!? Gdzie obrońcy? - I śmiało wszedł na kamienne schody. Po chwili niepewności rozbójnicy ostrożnie ruszyli za swym wodzem. W masywnych progach korytarza Fafryd mimowolnie się zatrzymał - oszołomiony, kiedy wyjaśniło się, skąd pochodzi żółtawe światło, które przedtem zauważył w wysoko osadzonych oknach. Albowiem wszystko tu mętnie fosforyzowało: strop, ściany, zabłocona posadzka. Nawet płaskorzeźby. Fafryda ogarniała pospołu bojaźń i odraza, jednakże łupieżcy popychali go i ciągnęli ze sobą. Zwykłych wykonawców rozkazów, do tego zamroczonych winem, obchodziło niewiele prócz zdobyczy, toteż maszerowali długim korytarzem, nie zwracając większej uwagi na tę niesłychaną scenerię. Z początku niektórzy trzymali miecze w pogotowiu, mając się na baczności przed zasadzką czy niespodziewanym starciem z obrońcami, lecz już wkrótce opuszczali je niedbale, a nawet raczyli się winem i dowcipkowali. Muskularny rozbójnik, który nie oczyścił jeszcze brody z brudnej morskiej piany, zanucił pieśń żeglarską. Podchwycili wszyscy i po chwili grzmiący śpiew rozlegał się echem wśród wilgotnych ścian. Szerokim, krętym korytarzem, po kobiercu z błota, zapuszczali się głębiej i głębiej w skalną jaskinię czy może zamczysko. Fafryd musiał iść, czy tego chciał, czy nie chciał. Kiedy zwalniał, żeglarze szturchali go i przyspieszał kroku, choć wolałby zawrócić. Władzę miał właściwie już tylko nad oczami, które obracały się posłusznie na wszystkie strony, gdy ciekawie, acz nie bez strachu chłonął osobliwości śródskalnych wnętrz: a to nie kończące się szeregi płaskorzeźb, w których morskie potwory, odrażające ludzkie postacie i gigantyczne, z lekka uczłowieczone manty zdawały się ożywać i ruszać w chybotliwej poświacie, a to szereg położonych wysoko okien czy otworów, z których wypełzały ciemne, oślizgłe wodorosty, a to spotykane czasami kałuże i stawy, a to na wpół żywe, ciężko dychające ryby, które rozbójnicy rozdeptywali lub częstowali kopniakami, a to stosy falistych muszli w kątach, a to przywidzenia, że coś ucieka im z drogi w ciemnościach. Z pewnością wszyscy wiedzieli, gdzie są. Ta myśl nie dawała mu spokoju. Z pewnością wiedzieli, że fosforescencja ma związek z morskimi głębinami. Musieli wiedzieć, że tędy biegnie droga nieznanych podwodnych istot. Niewątpliwie zdawali sobie sprawę, że Symor-gia naprawdę zatonęła, by wynurzyć się może nie dalej jak wczoraj lub... godzinę temu. Zastęp rozbójników podążał za Lerkiem, rozkrzyczany, rozśpiewany i rozpity winem. Wojownicy potrząsali grzywami i wymachiwali radośnie workami. Tylko Fafryd nie mógł wydusić z siebie słowa. Czuł ciężar na ramionach, jakby zaczynały go już przytłaczać wielkie masy wody. Uparcie prześladowało go złowieszcze widmo zatopionej Symor-gii. Budziło się w nim echo dawno zasłyszanych legend. Rozmyślał o zapomnianych wiekach, w czasie których morskie życie przekradało się, prześlizgiwało i przepływało labiryntami komnat i korytarzy, az zadomowiło się w najmniej dostępnych zakątkach. Wtedy sekrety morza i sekrety Symorgii połączyły się w jedno. Wyobraźnia nasunęła mu kolejny obraz. W przepaścistej pieczarze, dokąd prowadził korytarz, stał potężny kamienny stół, a za nim równie potężne krzesło, na którym chyba siedział - jeżeli go wzrok nie mylił - dziwaczny stwór, niby ośmiornica, rozwalony w parodii ludzkiej pozy. Mackami owinął poręcze i wpatrywał się w przybysza błyszczącymi, pozbawionymi powiek oczami. Światło kopcących pochodni traciło swą moc w coraz silniej fosforyzującym wnętrzu góry. Kiedy żeglarska pieśń wreszcie przebrzmiała, nie było już słychać szumu fal. Wtem Lawiasz Lerk za ostrym zakrętem krzyknął triumfal-nie: - Mojaż ty Symorgio! Znaleźliśmy twój skarbiec! Żeglarze zerwali się do biegu, potykając się, zataczając i nawołując wzajemnie. Pomieszczenie, do którego prowadził korytarz, miało proste ściany i stosunkowo niski strop. Tu i tam stały czarne, namoknięte, opatrzone solidnymi okuciami skrzynie. Buty zapadały się głębiej w błoto. Liczniejsze tu niż gdzie indziej bajora pławiły się w jasnej poświacie. Jeden z brodatych wioślarzy skoczył naprzód, gdy inni się jeszcze wahali, i szarpnął za wieko pierwszej z brzegu skrzyni. Pozostał mu w garści spory fragment pokrywy; drewno było miększe od sera, a to, co wyglądało na żelazo, okazało się czarnym, mazistym szlamem. Rozbójnik powtórzył poprzednią czynność i tym razem wyrwał prawie całe wieko. W skrzyni mętnie lśniło złoto i ubrudzone klejnoty. Po kupie kosztowności smyknął jakiś zwierzak podobny do kraba, by wymknąć się sobie tylko znaną dziurą. Z donośnym okrzykiem zachłannej żądzy pozostali przypuścili szturm na zmurszałe skrzynie: łamali je, zatapiali w nich ręce, a nawet próbowali rozsiekać. Dwóch skłóconych o pierwszeństwo otwarcia kufra przewróciło się i roztrzaskało go samym swoim ciężarem; chwilę jeszcze tarzali się w klejnotach i błocie. Jednakże Lawiasz Lerk nie ruszył się z miejsca, gdzie wydał swój pierwszy ironiczny okrzyk. Stojący obok niego Fafryd miał wrażenie, iż wódz boleje w duchu nad końcem tej długiej wyprawy, szuka więc rozpaczliwie wymówki do dalszych poszukiwań, do łowów na coś cenniejszego niźli złoto i klejnoty - na coś, co by w pełni zaspokoiło jego chorobliwy apetyt. Wtem zauważył, że Lerk patrzy z zachwytem na prostokątne, utytłane mułem, lecz z pewnością złote drzwi po drugiej stronie komnaty, dokładnie naprzeciwko wylotu korytarza. Płaskorzeźba nad drzwiami przedstawiała dziwne morskie zwierzę, które rozwinęło się jak koc i lekko falowało. Fafryd usłyszał chrypliwy śmiech Lerka i zobaczył, jak kapitan pewnym krokiem zmierza do drzwi. Dostrzegł mały przedmiot w ręku kapitana. Ze zdziwieniem rozpoznał swój pierścień. Zobaczył, jak kapitan pcha drzwi, lecz te nawet nie drgnęły. Obserwował kapitana, który bada pierścień, wkłada do zamka kluczyk i go przekręca. Widział, jak drzwi z lekka ustępują, pchnięte przez kapitana. I wtedy go olśniło, przy czym olśnienie przyszło z takim impetem, jakby huknął na niego wodospad. W całej tej przygodzie niczym nie rządził przypadek: wszystko, co wydarzyło się od chwili, kiedy jego strzała ugrzęzła w ciele ryby, zostało przez kogoś lub coś zaaranżowane. Wedle czyichś zamysłów miał te drzwi otworzyć... Odwrócił się i uciekł w głąb korytarza, jakby lada moment miała go zalać fala powodziowa. W nie oświetlonym pochodniami korytarzu panował półmrok pełen tajemniczych cieni, jak w sennym koszmarze. Mdła poświata zdawała się przemieszczać, odsłaniać we wnękach niedostrzeżone wcześniej istoty. Fafryd potknął się, wyłożył jak długi, pozbierał się i pędził dalej. Kiedy zrywał się do szybszego biegu, doznawał wrażenia, że zwalnia - w snach też mu się to czasem przytrafiało. Starał się patrzeć tylko przed siebie, mimo to kątem oka wyławiał szczegóły, które przedtem go frapowały: sznury wodorostów, płaskorzeźby z potworami, faliste muszle i wyłupiaste, szklane ślepia ośmiornicy. Nawet się nie zdziwił, spostrzegłszy, że sam świeci w miejscach, gdzie ochlapało go błoto. Dojrzał mały ciemny prostokąt we wszechobecnej poświacie. Gnał co sił. Prostokąt urósł do postaci wielkiego portalu. Kiedy minął próg, otoczyły go nocne ciemności. Ktoś wołał go po imieniu. Poznał głos Szarego Kocura. Dochodził z zupełnie innej strony niż ta, gdzie rozbiła się galera. Nie ustawał w biegu, choć musiał zachować ostrożność na zdradliwych głazach. W blasku gwiazd zobaczył u swoich stóp czarną otchłań. Skoczył, chwiejnie wylądował na niższej półce skalnej i popędził dalej bez wytchnienia. Zapatrzony na majaczący w mroku czubek masztu, omal nie staranował niewysokiego mężczyzny, który stał ze wzrokiem skierowanym między skały. Kocur chwycił go za ramię, zaciągnął nad wodę i popchnął. Obaj równocześnie dali nura w odmęty i podpłynęli do statku zakotwiczonego w cichej, osłoniętej zatoczce. Kocur zaczął się męczyć z kotwicą, lecz Fafryd wyszarpnął mu nóż zza pasa i przeciął linę. Potem gorączkowo rozwinął łopoczący żagiel. Stateczek wolno ruszył z miejsca. Z czasem zmarszczki na wodzie przerodziły się w drobne fale, a te coraz szybciej nabierały mocy i wigoru. Opłynąwszy stojący w pianie, wąski jak miecz cypel skalny, wyszli wreszcie na otwarte morze. Fafryd nic jeszcze nie powiedział, lecz usiłował złapać wiatr możliwie największą powierzchnią żagla i robił wszystko, aby jak najbardziej rozpędzić znękaną przez sztorm krypę. Zadowalając się domysłami, Ko-cur gorliwie mu pomagał. Nie odpłynęli daleko, kiedy wiatr całkiem ustał. Kocur przeniósł wzrok nad prawą burtą i krzyknął ochryple, nie wierząc własnym oczom. Goniąca ich fala przewyższała maszt statku, który szybko tracił prędkość. Wystraszony Kocur zasłonił twarz rękami. Stateczek zaczął jednak drapać się wyżej i wyżej, aż dotarł na grzbiet, przechylił się na drugą stronę i śmignął w dół. Za pierwszą falą przyszła druga, trzecia i czwarta, każda niewiele niższa od poprzedniej. Cięższy statek z pewnością zostałby wciągnięty w głębinę. Na koniec znaleźli się w spienionej, skotłowanej kipieli, gdzie trzeba było z siebie wykrzesać ostatek sił i powziąć tysiąc błyskawicznych decyzji, aby utrzymać się na powierzchni. O pierwszym brzasku płynęli już do domu dawnym kursem. Mały, prymitywnie zszyty żagielek zastąpił z konieczności ten podarty w czasie sztormu, a dzięki wylaniu z ładowni wielu wiader wody łajba zyskała na zwrotności. Czekając z utęsknieniem na wschód słońca, Fafryd czuł się słaby jak kobieta. Jednym uchem słuchał rwanego opowiadania Kocura, który w czasie sztormu stracił z oczu galerę, a potem płynął tam, gdzie jego zdaniem kierował się obcy statek. Kiedy morze się uspokoiło, zobaczył dziwną wyspę, a ponieważ myślał, że tam właśnie do portu zawinęła galera, zbliżył się do brzegu. Kocur przyniósł cienkie, gorzkie wino i soloną rybę, lecz Fafryd zdecydowanym gestem odmówił poczęstunku. - Musisz mi najpierw coś powiedzieć. Kiedy stamtąd uciekałem, nie oglądałem się za siebie, ale ty stałeś i gapiłeś się, jakbyś zobaczył za mną coś dziwnego. Co to było? Kocur wzruszył ramionami. - Nie wiem. Patrzyłem z daleka, do tego w kiepskim świetle. Chyba mnie wzrok zawodził. Strasznie żałuję, że nie mogłem być bliżej. - Ściągnął brwi i ponownie wzruszył ramionami. - Wydawało mi się, że widzę gromadę ludzi w wielkich, czarnych płaszczach; trochę przypominali twoich ziomków z północy. Wybiegli chyba ze szczeliny w skale. Coś było z nimi nie tak. Nie widziałem źródła dziwnego blasku, który ich oświetlał. Wymachiwali czarnymi płaszczami, jakby z nimi walczyli lub uwijali się w jakimś szaleńczym tańcu. Mówiłem, że chyba mnie wzrok zawodził. W końcu wszyscy padli na czworaki, cali przykryci płaszczami, i wpełzli z powrotem tam, skąd wyszli. Teraz możesz mnie wyśmiać. Fafryd pokręcił głową. - To nie były płaszcze - powiedział. Kocur czuł, że za tymi słowami kryje się więcej, niż mógłby przypuszczać. - Nie płaszcze? A więc co? - Nie wiem. - Ale co to właściwie za ląd? Ta wyspa, która omal nie wciągnęła nas pod wodę podczas zanurzenia? - Symorgia - odpowiedział Fafryd. Uniósł twarz i z obłędnym, okrutnym wejrzeniem przywołał na usta lodowaty uśmiech, którym zbił z tropu Kocura. - Symorgia - powtórzył. Zbliżył się do burty i popatrzył na fale. - Symorgia znowu zatonęła. I niechże już nie wypływa, niech gnije we własnym gnoju! - Aż się zatrząsł z wściekłości przy tej klątwie, lecz szybko się opanował. Zza horyzontu wypływały różane zorze. SIEDMIU CZARNOSKÓRYCH KAPŁANÓW (THE SEVEN BLACK PRIESTS) Oczy czerwone niby wrząca lawa błyszczały w twarzy czarnej jak zastygła lawa, skierowane były w dół górskiego zbocza, ku ośnieżonej perci, która nikła w ciemnościach chłodnej nocy, ubarwionej pierwszym promieniem jutrzenki. W piersiach czarnoskórego kapłana głośno tłukło się serce. Nigdy, odkąd sięgał pamięcią - mało tego, ani razu za życia jego ojca kapłana żaden włóczykij nie wędrował ścieżkami, które biegły z wybrzeża Morza Zewnętrznego przez góry zwane Trupimi Gnatami. Nigdy, choć w tym czasie trzy razy nastawał rok potworów, i nigdy, choć już czterokrotnie statek płynął po żony do tropikalnego Kleszu, prócz siedmiu kapłanów żaden człowiek nie podróżował tym szlakiem. Kapłan czuwał jednak zawsze sumiennie i z wytężoną uwagą, jakby lada noc miał tędy przeciągnąć hufiec łuczników i toporników ze świętokradczym zamiarem. I oto znowu rozbrzmiał, tym razem doskonale słyszalny, grzmot pieśni! Sądząc po dudnieniu, śpiewak musiał mieć niedźwiedzie płuca. Zupełnie jakby codziennie przygotowywał się na tę okoliczność (po prawdzie, tak właśnie było), czarnoskóry kapłan odłożył swą czubatą czapę, zzuł futrzane buty i ściągnął kożuszek. Ukazały się chude ręce i nogi, obwisły brzuch i natarta olejkiem skóra. Ze starannie osłoniętego ogniska w głębi skalnej niszy wybrał cienki kij i położył go w poprzek dziury w kamieniu. Niegasnący płomyk miał dość siły, żeby wydobyć z półmroku wnętrze dziury, obłożone prawie po sam wierzch prochem połyskującym niczym roztarte klejnoty. Prawdopodobnie po upływie trzydziestu wolnych oddechów kijek się przepali. Po cichu wrócił nad krawędź skalnej wnęki, położonej na wysokości trzech rosłych mężów (lub siedmiu takich jak on) nad zaśnieżoną dróżką. Właśnie na niej, na razie dość daleko, wychynęła z ciemności postać wędrowca; za nim kroczył drugi. Kapłan wyciągnął spod opaski biodrowej długi nóż i przyczaił się na czworakach. Szeptem wymówił słowa modlitwy do swego kuriozalnego, niewiarygodnego boga. Gdzieś nad nim, prawie niedosłyszalnie pękał i odłamywał się lód, jakby sama góra naprężała mięśnie w oczekiwaniu na morderczą rozprawę. - Dawaj następną zwrotkę, Fafrydzie! - zawołał wesoło pierwszy z podróżników. - Miałeś trzydzieści kroków, żeby ją ułożyć, czyli mniej więcej tyle, ile trwała nasza przygoda. Czyżby twój poetycki geniusz zamarzł w tej zimnicy? Miecz kołysał się u boku Kocurowi, który szczerzył zęby i maszerował z pozorną beztroską. Szary płaszcz z kapturem i wysoko postawionym kołnierzem rzucał cień na jego smagłe oblicze, lecz nie maskował wypisanego na nim szelmostwa. Fafryd przywdziewał kożuch wyratowany ze statku rozbitego na chłodnym wybrzeżu morza. Na piersi mętnie lśniła złota brosza, a złota opaska krzywo spinała rdzawe, skołtunione włosy. Zielone oczy w bladej twarzy jaśniały spokojną pewnością siebie, choć czoło marszczyło się w zadumie. Nad prawym ramieniem sterczał łuk, nad lewym połyskiwały szafirowe oczy smoczego pyska - głowicy długiego miecza, który dźwigał na plecach. Wreszcie wypogodził czoło. Wydawać by się mogło, iż to jakaś rozbawiona góra (z pewnością nie ta oblodzona turnia, która piętrzyła się nad nimi) dobyła głosu i zaśpiewała grzmiąco: Lawiasz Lerk był chłop na schwał, Co sztylety w oczach miał, A przy sobie zbójów tłum. Statek jego kochał szum Morskich fal i widok piany, Jako ścigacz niezrównany. Lecz i Lawiasz dostał w skórę, Kiedy spotkał mnie z Kocurem. Nie będzie już bruździł nam. Teraz rybom w wodzie Podsuwa łakocie, Lecz... Pieśń się urwała; zamiast niej Szary Kocur usłyszał chrzęst kożucha na śniegu. Okręciwszy się na pięcie, zobaczył, jak Fafryd stacza się w przepaść. Z początku pomyślał, że krzepki barbarzyńca, rozochocony swą śpiewką, postanowił w teatralny sposób przedstawić upadek Lerka w bezdenną otchłań. W ostatniej chwili Fafryd wpił się palcami i łokciami w krawędź perci. Równocześnie czarna, błyszcząca postać zajęła miejsce, skąd go podstępnie strąciła; po zeskoku przygarbiła się i podparła zgiętymi rękami, fiknęła kozła i natarła na Kocura z nożem połyskliwym niby odprysk księżyca. I zapewne Kocur skończyłby z rozprutym brzuchem, gdyby nie pomoc Fafryda, który z ciałem wspartym na jednym przedramieniu wolną ręką capnął napastnika za łydkę. Mały, czarny osobnik odwrócił się z wściekłym warknięciem i ponownie zaatakował Fafryda. Jednakże Kocur ocknął się wreszcie z odrętwienia, które, jak mniemał, mogło mu się przytrafić jedynie w tak podłej, lodowatej krainie. Pchnął odmieńca, dzięki czemu ten źle wymierzył cios; posypały się iskry, gdy żelazo uderzyło w kamień o cal od ręki Fafryda. Czarnoskóra, natłuszczona postać nie utrzymała się na ścieżce i zniknęła im z oczu cicho jak nietoperz. Przeciągnąwszy nad krawędzią przepaści swoje ciężkie ciało, Fafryd dokończył zwrotkę: - Lecz najsmaczniejszy on sam! - Mógłbyś ciszej, Fafrydzie? - syknął Kocur. Nachylił się nad urwiskiem i wytężył uszy. - Chyba słyszałem, jak spadł. Fafryd pozbierał się i usiadł w zamyśleniu. - Niemożliwe, jeśli ta otchłań jest bodaj w połowie tak głęboka jak ostatnim razem, gdyśmy się jej przyglądali z dołu - zapewnił swego druha. - Ale kto to był? - dziwił się Kocur ze zmarszczonym czołem. - Wyglądał na Kleszytę. - Tak, jeno że do kleszyckiej dżungli dalej stąd niż na księżyc - przypomniał mu Fafryd z chichotem. - Ot, jakiś nadpobudliwy pustelnik. Posiniały z mrozu, rzekłbym. Ludzie powiadają, że w tych górach poukrywały się najdziwniejsze kreatury. Kocur podniósł wzrok na górę, której szczyt wznosił się tysiąc sążni nad nimi. Zauważył skalną wnękę. - Ciekaw jestem, czy ma tu sąsiadów - rzekł z niepokojem. - Obłąkani chadzają własnymi ścieżkami - zapewnił go Fafryd. - Chodź, nie wydziwiaj już tyle. - Wstał. - Lepiej się pośpieszmy, chyba że ci niemiłe ciepłe śniadanie. Jeśli wierzyć starym opowieściom, o wschodzie słońca powinniśmy zobaczyć Lodowe Pustacie. Przynajmniej nazbieramy tam chrustu. Nieoczekiwanie z wnęki, skąd wyskoczył napastnik, buchnęła silna łuna. Pulsujące światło mieniło się naprzemiennie kolorem fioletowym, zielonym, żółtym i czerwonym. - A cóż to za cudo? - zdziwił się Fafryd, nareszcie zaciekawiony. - Nawet starzy ludzie nie wspominają o fajerwerkach w Trupich Gnatach. Myślę, że gdybym cię podsadził, sięgnąłbyś do tego występu i dalej już o własnych siłach... - Mowy nie ma - przerwał mu Kocur. Szarpnął go za kożuch, przeklinając w duchu samego siebie za gadulstwo. - Jeśli już mam gotować, to na przyzwoitym ogniu. I lepiej stąd znikajmy, zanim światło kogoś tu jeszcze przywabi. - Nikt go nie zobaczy, nieprzejednany wrogu tajemnic - rzekł z uśmiechem Fafryd, odciągany przez Kocura. - Patrz, już gaśnie. Dostrzegła go wszakże przynajmniej jedna para oczu - wielkich jak u ośmiornicy i jasnych niczym Psia Gwiazda. - Hejże, Fafrydzie! - krzyknął uradowany Kocur kilka godzin później, kiedy się rozwidniło na dobre. - Oto pomyślny znak, osłoda dla zmarzniętego serca! Zziębniętych wędrowców wita zielone wzgórze. Mruga do nas zalotnie niby smagła, pomazana grynszpanem kurtyzana z Kleszu! - I pewnie jest równie gorąca - rzekł osiłek z północy, gdy obszedł załom brązowej skały. - Cały śnieg stopiła. Nie mylił się. Chociaż na odległym widnokręgu zieleń przetykała się z bielą śniegów i lodowców, w okrągłej dolinie na przedpolu Lodowych Pustaci błyszczało nie zamarznięte jezioro. Jakkolwiek powietrze ciągle było mroźne, o czym świadczyła buchająca z ust para, na brązowej ścieżce nie leżał śnieg. Do brzegu jeziora spływały stoki niewysokiej góry, którą zachwycał się Kocur. To stamtąd w promieniach wstającego słońca mrugała do nich oślepiająca gwiazdka. - Choć coś mi tu nie pasuje - dodał spokojnie Fafryd. - Nie wiem, czy to kurtyzana, czy wzgórze, w każdym razie ma niejedno oblicze. Trafnie to ujął. Zielone zbocza pagórka były usłane głazami i skałkami, wśród których wyobraźnia uparcie doszukiwała się rysów szkaradnych, monstrualnych twarzy. Wszystkie oczy były zamknięte oprócz jednego, które do nich mrugało. Czasami twarze zdawały się wykonane z wosku: topiły się, a w zasadzie spływały ogromnymi kamienistymi osypiskami - może słoniowymi trąbami? - do nie zmąconej najmniejszą zmarszczką zwierciadlanej wody. Tu i ówdzie w zieleni pokazywały się skrawki rdzawej skały, którą można by wziąć za krew lub usta. Kolorystycznie w dysharmonii z tym widokiem pozostawał okrągły szczyt pagórka - jak gdyby wyciosany w marmurze o bladoróżowym zabarwieniu żywej skóry. I wierzchołek nieodparcie przywodził na myśl twarz... śpiącego wielkoluda. Kamień był przecięty szkarłatną krechą o wyraźnym podobieństwie do warg. Ze szczeliny "ust" wydobywały się obłoki pary. Wzgórze wyglądało groźniej niż wulkan. Zdawać by się mogło, że jest widomym przejawem działalności umysłu tak dzikiego, barbarzyńskiego i nieokiełznanego, iż nawet Fafryd i Szary Ko-cur nie spotkali się dotąd z czymś podobnym. Jakby niszczycielska siła zamarła w trakcie dokonywania napaści na młodszy, słabszy świat - zamarła, lecz bezustannie czuwała, czekała, dyszała z pożądliwości. I raptem złudzenie prysło... a właściwie znikły cztery z pięciu twarzy, piąta zaś się rozmyła. Znowu wzgórze było tylko wzgórzem. Wulkanicznym dziwolągiem z Lodowych Pustaci. Zielonym wzniesieniem, na którym coś błyskało. Fafryd westchnął głęboko. Przeczesywał wzrokiem dalsze brzegi jeziora. Było tam mnóstwo pagórków porośniętych ciemną roślinnością, kojarzącą się nieprzyjemnie ze zwierzęcą sierścią. W pewnym miejscu tępo ścięta skała przypominała ołtarz. Za szczeciniastymi zaroślami, w których gdzieniegdzie pojawiały się krzaki o czerwonych liściach, ciągnęły się lodowe, ośnieżone pola. Krajobraz z rzadka urozmaicały tam łyse skały i kępy skar-łowaciałych drzewinek. Nie to jednak gnębiło Kocura. - Fafrydzie, oko! - szepnął. - To błyszczące oko, które nas powitało! - Zniżył głos, jakby znajdowali się w ulicznej ciżbie, gdzie mógłby go podsłuchać jakiś szpieg lub chcący mu wejść w paradę złodziej. - Jeno raz w życiu widziałem takie lśnienie, w blasku księżyca, u wejścia do królewskiego skarbca. Nie udało mi się wtedy zdobyć wielkiego brylantu. Przeszkodził mi wąż. Ubiłem gadzinę, ale ta sykiem zwołała straże... Tym razem wystarczy wspiąć się na pagórek. Jeśli klejnot błyszczy tak jasno i z tak daleka, Fafrydzie... - Upuścił rękę i dla podkreślenia wagi swoich słów chwycił kompana za czułe miejsce nad kolanem. - Pomyśl, jaki to olbrzym! Barbarzyńca, przyjmując ze zmarszczonym czołem tę gwałtowną napaść, mimo szeregu wątpliwości i złych przeczuć wciągnął w płuca lodowate powietrze z tęsknym westchnieniem. Już kiełkowała w nim żądza bogactwa. - Wyobraź sobie nas, biednych i utrudzonych rozbitków - podjął Kocur z uniesieniem - jak opowiadamy zdumionym i zazdrosnym złodziejom w Lankmarze, żeśmy nie tylko przeszli Trupie Gnaty, ale i je splądrowali! W wesołych podskokach pobiegł zdradliwą percią, która niżej schodziła w przełęcz łączącą potężną górę z zielonym wzniesieniem. Fafryd podążał za nim wolniejszym krokiem, uważnie popatrując na wzgórze; spodziewał się, że lada chwila znów pokażą się na niej twarze albo zniknie nawet ta ostatnia. Nic się jednak nie zmieniło. Przyszło mu do głowy, że twarz może być częściowo dziełem rąk ludzkich, co go trochę podniosło na duchu, bo jakoś nie miał ochoty zadawać się z bożkiem o diamentowych oczach. Po drugiej stronie przełęczy, gdzie ścieżka zaczynała się wspinać, przyłapał Kocura na oględzinach ciemnego, płaskiego głazu, poznaczonego rysami, które już na pierwszy rzut oka wydawały się wyżłobione przez człowieka. - Znaki runiczne z tropikalnego Kleszu - mruknął Fafryd. - Jakim cudem zawędrowały tak daleko od dżungli? - Z pewnością wyrył je ów posiniały z mrozu pustelnik, który w swym szaleństwie nauczył się kleszyckiego języka - zażartował Kocur. - A może już zapomniałeś o naszym nocnym nożowniku? Fafryd lekko pokręcił głową. Razem przystąpili do odczytywania głęboko wyżłobionych hieroglifów, posługując się wiedzą wyrosłą ze ślęczenia nad starymi mapami skarbów i z odcyfrowywania tajnych wiadomości, odbieranych przechwyconym szpiegom. - Siedem czarnych... - biedził się Fafryd. - ...kapłanów - dokończył za niego Kocur. - Kimkolwiek są, na pewno chodzi o nich. I jest mowa o bogu lub potworze, lub diable... Ten zawijas może oznaczać każdego z nich zależnie od następnych słów, których nie rozumiem. To bardzo stare pismo. Siedmiu czarnych kapłanów ma służyć temu, kto się kryje pod tym zawiłym hieroglifem... albo go poskramiać. Można to odczytać na rozmaite sposoby. - Dopóki czuwają kapłani - podjął Fafryd - dopóty bóg-potwór-diabeł leży spokojnie... lub śpi... lub pozostaje martwy... lub się nie podnosi... - Niespodziewanie Kocur wyskoczył w powietrze, a potem owiał ręką stopy. - Jakaż ta skała gorąca! - poskarżył się. Teraz i Fafryd zauważył to dziwo. Mimo grubych podeszew ze skóry morsa i on zaczynał czuć niezwykłe ciepło. - Parzy bardziej niż ściany w piekle! - Kocur skakał na przemian to na jednej, to na drugiej nodze. - Masz jakiś pomysł, Fafrydzie? Idziemy na górę? Osiłek odpowiedział mu nagłym wybuchem śmiechu. - Sam zdecydowałeś, cwaniaczku! Nie zapominaj, komu się zamarzyły olbrzymie diamenty. Podjęli zatem wspinaczkę, wybierając miejsce, gdzie gigantyczna trąba (lub macka albo wstęga stopionego podbródka) wygramoliła się z granitowego podłoża. Już od samego początku strome podejście nastręczało trudności, albowiem zielony kamień był wszędzie wygładzony, bez znaków obróbki - co podważyło i tak kruchą teorię Fafryda, jakoby wzgórze powstało przy użyciu narzędzi. I tak idąc i idąc, ciągle w górę, z mozołem, puszczali z ust białe kłęby pary, mimo że skały były nieznośnie gorące, kiedy ich dotykali. Pomagając sobie, czym się dało: rękami, łokciami, kolanami, a nawet oparzonym podbródkiem, iście żółwim krokiem posuwali się naprzód, aż wreszcie stanęli na "dolnej wardze" jednych z pięciu "ust" zielonego wzgórza. Wydawało się, że wyżej nie zajdą, bowiem ogromny "policzek" był gładki i odginał się zdradliwie. Kocur niósł linę, która służyła do odciągania masztu, zanim statek wpadł na skały. Fafryd ściągnął mu ją z pleców, sporządził pętlę i rzucił ją wysoko na "czoło", gdzie sterczał swoisty róg albo czułka. Sznur opasał pierścieniem ten występ. Fafryd mocno pociągnął, aby sprawdzić, czy utrzyma ciężar człowieka. Spojrzał pytająco na przyjaciela. - Oszalałeś? - oburzył się Kocur, lgnąc namiętnie do skały. - Przestała mnie już bawić ta cała wspinaczka. - A klejnot? Co z klejnotem? - szydził Fafryd, rozbawiony. - Taki olbrzym, Kocurze. - Najpewniej jeno kawałek kwarcu - odparł kwaśno Kocur. - Przeszła mi ochota. - Jeśli o mnie chodzi, to dopiero sobie wyostrzyłem apetyt. To rzekłszy, odbił się i przeleciał w powietrzu za załom zielonego "policzka", gdzie oblały go jasne promienie słońca. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to nie on się kołysze, ale zielona góra wraz z położonym niżej jeziorem. Wpadł na skałę pod jednym z olbrzymich, wypukłych "worków" pod "oczami". Stamtąd pomału wspiął się na wygodny gzyms, będący wierzchem karykaturalnego "wora", po czym rzucił koniec liny Kocurowi. Z tego miejsca nawet nie widział przyjaciela i dopiero przy trzeciej próbie lina do niego nie wróciła. Przykucnął, zaparł się nogami i przygotował na wciągnięcie przyjaciela. Lina się naprężyła. Niebawem Kocur stał przy nim na skalnej półce. Twarz małego złodziejaszka znów się ożywiła wesołością, lecz była to wesołość trochę wymuszona, jakby pragnął czym prędzej uwinąć się z robotą. Ostrożnie przesunęli się po skalnej wypukłości, aż znaleźli się dokładnie poniżej tego, co mogliby nazwać źrenicą. Znajdowała się nad głową Fafryda, lecz Kocur zwinnie wdrapał mu się na ramiona i bystro zajrzał do środka. Fafryd wczepił się w zieloną ścianę i czekał cierpliwie. Zaczynał się martwić, czy Kocur jeszcze się odezwie. - Co tam? - zapytał, gdy już zaczęły go boleć barki pod ciężarem druha. - Rzeczywiście, piękny diament - oświadczył Kocur dziwnie beznamiętnym tonem. - I duży. Ledwo mieści się w dłoni. Zeszlifowany na kulę, wygląda jak diamentowe oko. Ba, tylko jak go stąd zabrać? Siedzi głęboko. Spróbować? Nie dychaj tak, Fafrydzie, bo razem spadniemy! Myślę, że można by go wziąć, skorośmy zrobili taki kawał drogi. Uparta sztuka! Nawet nożem... O! Nożem idzie! Zdawało mi się, że tkwi w kamieniu, ale to jakaś packa czy mazidło. Załatwione, schodzę! Fafryd dostrzegł jaskraw)' błysk okrągłego, gładkiego przedmiotu, obwiedzionego rozbabraną pręgą jakiegoś wstrętnego błocka. Wtem poczuł, jakby ktoś lekko trącił go w łokieć. Popatrzył na rękaw i z miejsca stanęła mu przed oczami zielona, wilgotna puszcza w Kleszu. W brązowym włosiu kożucha utkwiła maleńka strzała z paskudnymi haczykami, posmarowana równie czarnym i mazistym świństwem jak to, które pokalało diamentowe oko. Padł plackiem na kamień, nagląc Kocura do pójścia za jego przykładem. Dopiero wtedy ostrożnie wyciągnął strzałę. Z ulgą stwierdził, że chociaż wgryzła się w grubą skórę kożucha, nie drasnęła ciała. - Chyba go widać! - zawołał Kocur, wychyliwszy się poza dającą im ochronę krawędź skalnej półki. - Knypek z wielgachną dmuchawką, ubrany w futro i szpiczastą czapę. Przyczaił się w ciemnych chaszczach nad jeziorem. Zdaje się, że czarnoskóry, jak nasz zamachowiec. Na moje oko Kleszyta... chyba że jeden z tych posiniałych od mrozu pustelników. Oho, znowu będzie dmuchał! Uwaga! Druga strzała brzęknęla o kamień i spadła obok Fafryda, który odtrącił ją nerwowym ruchem. Dał się słyszeć świst, a po nim coś cicho trzasnęło: to Kocur postanowił sobie postrzelać. Niełatwo kręcić procą bojową, gdy leży się na brzuchu, lecz pocisk Kocura wpadł w krzaki niedaleko dmuchacza. Czarnoskóry schował się w okamgnieniu. Wyjątkowo łatwo wybrać plan działania, jeśli nie ma wyboru. Gdy Kocur zasypywał chaszcze gradem pocisków, Fafryd zsunął się po linie. Mimo osłony, jaką dawał mu przyjaciel, modlił się żarliwie, aby kożuch w którymś miejscu nie okazał się za cienki. Wiedział z doświadczenia, że kleszyckie strzałki to zabójcza broń. Furkot kamieni raz za razem dodawał mu otuchy. U stóp zielonego wzgórza nałożył cięciwę na łęczysko i okrzykiem powiadomił Kocura, że jest gotów osłaniać jego odwrót. Prze-patrując wzrokiem porośnięte szczecią krzewów skałki nad jeziorem, dwakroć wyśledził podejrzane poruszenie i uszczuplił o dwie swój cenny zapas dwudziestu strzał. Kocur prędko zjawił się u jego boku i razem już pognali wzdłuż podnóży rozgrzanego zbocza w stronę miejsca, gdzie błyszczała zielenią, rzekłby kto, płyta przedwiecznego lodowca. Nieraz oglądali się na jezioro i podejrzaną gęstwę zarośli, w której odznaczały się krwistoczerwone krzaki. Parokrotnie przywidziało im się, że coś tam się rusza, zawsze w ich stronę. W takich przypadkach w powietrzu furczały strzały albo kamienie, ale z jakim skutkiem, tego nie wiedzieli. - Siedmiu czarnoskórych kapłanów - mruknął Fafryd. - Sześciu - sprostował Kocur. - Jednego ukatrupiliśmy w nocy. - Niech ci będzie, że sześciu - zgodził się Fafryd. - Trochę się na nas gniewają. - Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Ukradliśmy jedyne oko ich bożka. Takie rzeczy doprowadzają kapłanów do białej gorączki. - biearniu czarnosKorycn Kapianow 001 - Cosik mi się wydawało, że bożek ma więcej oczu - rzekł Fafryd w zadumie. - Jeno ich nie otwiera. - Dziękujmy za to Aarcie! Uwaga, padnij! Fafryd błyskawicznie rzucił się na ziemię, a właściwie skałę. Przed nimi brzęknęła o lód mała, czarna strzała. - Chyba gniew ich ponosi - zawyrokował Fafryd, wstając pośpiesznie. - Zwykła to rzecz u kapłanów - odparł filozoficznie Kocur i wzdrygnął się na widok przyczernionego grotu strzały. - Najważniejsze, żeśmy się pozbyli drani - rzekł Fafryd z ulgą w głosie, kiedy obaj wskoczyli na lód. Kocur zerknął nań spode łba z drwiącą miną. Do samego wieczora drałowali po zielonym lodzie, kierując się na południe położeniem słońca, które ledwie oderwało się od horyzontu. Przed zmierzchem Kocur trzema strzałami z procy upolował dwa nisko lecące ptaki. W tym czasie Fafryd wypatrzył swoim sokolim wzrokiem czarny otwór jaskini w grupie skał u stóp wielkiego, ośnieżonego stoku góry. Szczęściem w pobliżu znaleźli kępę karłowatych drzew, doszczętnie wyrwanych z korzeniami przez śnieżną lawinę. Już wkrótce wędrowcy patrzyli na chybotliwe płomyki ognia u wejścia do jaskini i zajadali się twardym, żyłowatym mięsem brązowych ptaków. Fafryd przeciągnął się w ramionach i powiedział: - Żegnajcie, czarni kapłani! Nie będziecie nam już za skórę zachodzili! - wyciągnął swą potężną rękę i rozcapierzył palce. - Daj no rzucić okiem, Kocurze, na to szklane oko, któreś wydłubał na zielonym pagórku. Nie rzekłszy słowa, Kocur pogrzebał w worku i wręczył Fafry-dowi brylantową, upaćkaną mazidłem kulę. Ten chwycił ją w swe niedźwiedzie łapy i obejrzał dokładnie. Blask ognia częściowo przeświecał przez nią, a częściowo się rozszczepiał, rozsyłając po jaskini złowróżbne, czerwone promienie. Fafryd gapił się na klejnot bez zmrużenia oka, aż w końcu Kocur zdał sobie sprawę z dziwnej ciszy, jaka nagle zapadła, przerywanej jedynie cichym, lecz częstym trzaskiem płomieni i głośnym, za to rzadkim trzaskiem lodu na zewnątrz. Odczuwał nieludzkie zmęczenie, a jednak nie myślał o zaśnięciu. Ostatecznie Fafryd odezwał się cichym, nienaturalnym tonem: - Ziemia, po której stąpamy, ongiś żyła. Wielka, rozpalona bestia ziała ogniem i pluła roztopioną skałą. Miała jedno marzenie: czerwoną lawą zalać gwiazdy. Tak było w czasach przed nadejściem ludzi. - Co mówisz? - zdziwił się Kocur, wyrwany z letargu. - Kiedy przyszedł człowiek, ziemia w sen zapadła. - Fafryd snuł wątek tym samym głuchym głosem, nie patrząc na Kocura. - Jednakże bestia nadal śni o gwiazdach i życiu, stąd się rusza i próbuje przyjąć ludzką postać. - Co ty wygadujesz? - Kocur z niepokojem czekał na odpowiedź, ale kiedy Fafryd nagle zachrapał, ostrożnie wysunął klejnot z rąk przyjaciela. Otaczające kulę smarowidło było odrażająco miękkie i śliskie, zupełnie jak czarna, żywa tkanka. Kocur schował kulę do worka. Wolno mijał czas. W końcu Kocur szarpnął za kożuch swego towarzysza. Fafryd ocknął się i zadrżał. - Stało się coś, maluchu? - Świt wstaje - rzekł węzłowato Kocur. Rzeczywiście, ponad spopielonymi resztkami ogniska widać było jasne smugi na niebie. Zaledwie wyszli pochyleni z jaskini, wpadł im w uszy odległy łoskot. Podniósłszy wzrok ku śnieżnej grani, Fafryd zobaczył, jak toczy się stamtąd rosnąca w oczach biała kula. W ostatniej chwili schronili się w jaskini. Ziemia się trzęsła, grzmot narastał, aż na moment utonęli w ciemnościach, kiedy olbrzymia kula śnieżna przewaliła się nad wejściem do groty. Podmuch powietrza sypnął im w twarze cuchnącym popiołem z zimnego ogniska. Kocur zaniósł się kaszlem. Wybiegając z jaskini, Fafryd po drodze zbroił łuk: mocował cięciwę i nakładał strzałę długości swego ramienia. Znów przyjrzał się zboczom. Na celowniku morderczego, kolczastego grotu ujrzał u szczytu sześć postaci w szpiczastych czapach, maleńkich niczym żuczki; odcinały się wyraźnie na tle żółtoróżowego nieba. Typki uwijały się doprawdy jak owady, bez reszty zajęte lepieniem białej kuli. Fafryd wypuścił z płuc część powietrza, zamarł w bezruchu i posłał w górę strzałę. Maleńkie postaci jeszcze przez pewien czas spychały uparty taran. Wtem ów, co stał najbliżej, podskoczył jak rażony piorunem i rozkrzyżował się na kuli. Ta zaczęła się toczyć, grzebiąc przekłutego kapłana w swym pęczniejącym wnętrzu. Prędko zniknął w śniegu, lecz zanim to się stało, jego rozrzucone na boki kończyny zmieniły kierunek spadania kuli, która o długość włóczni minęła wylot jaskini. Kocur wyjrzał ostrożnie, gdy dudnienie ucichło. - Zepchnąłem w bok drugą lawinę - wyjaśnił zdawkowo Fafryd. - Ruszajmy w drogę. Kocur zamierzał obejść górę, lecz musieliby mozolnie wynajdywać kręte przejścia wśród śliskich kamieni i śnieżnych pułapek. - Stój! - powstrzymał go Fafryd. - Pójdziemy prosto przed siebie, wszak wytyczyli nam łatwy szlak śniegowymi kulami. Nie przyjdzie im do głowy, że ktoś może zadać sobie tyle trudu, aby drapać się na taką górę. Mimo wszystko wspinał się skalistym zboczem ze strzałą przyłożoną do cięciwy, a po minięciu nagiego szczytu jeszcze podwoił czujność. Roztaczał się przed nimi biały krajobraz z zielonymi plamami lodowca, lecz jak okiem sięgnąć, nie poruszał się ani jeden czarny punkcik, nie było też w okolicy żadnych kryjówek. Fafryd odpiął cięciwę i parsknął śmiechem. - Widać dali drapaka. Ani chybi biegną co żywo do zielonego pagórka, żeby się trochę ogrzać. Grunt, żeśmy się ich pozbyli. - Tak samo jak wczoraj - podsumował chłodno Kocur. - Śmiercią nożownika w ogóle się nie przejęli, ale skoroś następnego ustrzelił, pewnie trzęsą portkami. - W każdym razie - odparł cierpko Fafryd - jeśli na początku było siedmiu czarnoskórych kapłanów, zostało ich jeno pięciu. Schodząc przodem ze stoku, śmiało stawiał wielkie kroki. Kocur szedł za nim dużo wolniej; łypał na boki niespokojnym wzrokiem, a w jego huśtającej się procy leżał kamień. Kiedy weszli w śnieg, rozejrzał się uważnie, lecz nigdzie nie widział ludzkich śladów. U podnóża góry Fafryd wyprzedzał go już o rzut kamieniem z procy. Aby zanadto nie odstawać, potruchtał lekkim, nie męczącym krokiem, choć ani na chwilę nie zaniedbywał ostrożności. Jego uwagę przykuł płaski, śnieżny kopiec, ku któremu zmierzał Fafryd. Cienie zdradziłyby każdego, kto czaiłby się za wzniesieniem, lecz żółtoróżowa mglistość zasłaniała słońce. Przyspieszył ze wzrokiem wbitym w podejrzaną przeszkodę. Kiedy dotarł do niej równo z Fafrydem, mogli się przekonać, że nikt się za nią nie schował. Niespodziewanie pagórek rozsypał się w chmurze śniegu, z której wystrzelił czarnoskóry człowieczek z obwisłym brzuchem i ręką uzbrojoną w nóż. Celował wściekle w szyję Fafryda. Niemal w tym samym momencie Kocur zerwał się do walki, machnął na odlew procą i kamieniem uwięzionym w skórzanej pętli trzasnął w twarz napastnika. Zakrzywiony nóż o włos minął cel, a jego właściciel grzmotnął na ziemię. Fafryd odwrócił się bez szczególnego zainteresowania. Czoło czarnoskórego zostało tak głęboko wgniecione, że niewątpliwie nie mógł się już podnieść, a jednak Kocur stał nad nim długą chwilę. - Kleszyta, bez dwóch zdań - rzekł w zamyśleniu. - Jeno grubszy. Sadło chroni go przed mrozem. Dziwne, że zapuścili się tak daleko, aby służyć swemu bogu. - Podniósł wzrok i, nie odrywając ręki od boku, zakręcił młynka procą... niczym twardziel w ciemnej uliczce, by ostudzić zapał obwiesi. - Zostało czterech - powiedział, na co Fafryd z powagą kiwnął głową. Przez resztę dnia brnęli wskroś Śnieżnych Pustaci. Ich czujność tym razem okazała się zbyteczna. Zerwał się wiatr i mróz szczypał w policzki. Kocur tak nisko ściągnął kaptur, że zakrył nim sobie twarz aż po usta. Nawet Fafryd otulił się szczelniej kożuchem. Kiedy ciemniejące niebo przybrało odcień granatowy, Fafryd nieoczekiwanie przystanął, uzbroił łuk i puścił strzałę. Przez chwilę Kocur, który już zaczynał się martwić drętwotą przyjaciela, pomyślał, że barbarzyńca mierzy do kupy śniegu. Wtem wyskoczyło w powietrze zwierzę o białej sierści i wierzgnęło czterema szarymi kopytami. Kocur ucieszył się na myśl o mięsie. Z utęsknieniem oblizywał spierzchnięte wargi, gdy Fafryd zręcznie patroszył zdobycz i zarzucał ją sobie na ramię. Niedaleko przed nimi majaczyły w półmroku czarne skały. Fafryd przyjrzał im się wnikliwie, po czym wyciągnął zza pasa siekierę i obuchem lekko uderzył w kamień. Kocur skwapliwie pakował do podwiniętego płaszcza odłupane kawałki. Rozgrzewała go już sama myśl o buchających płomieniach. Zaraz za węglową odkrywką wznosiła się niewysoka góra, u której stóp widniał otwór jaskini, częściowo osłoniętej stojącą przed nią skałką. Kocur z niecierpliwością czekał na zwieńczenie tak pysznie zapowiadającego się wieczoru, więc radośnie podążał za Fafrydem w stronę przytulnego wnętrza jaskini. Jeszcze niedawno bał się - szczękając zębami z zimna, słaniając się z przemęczenia i umierając z głodu - że czeka go nocleg pod gołym niebem i obgryzanie już raz obgryzionych kości. Aż oto w zdumiewająco krótkim czasie znaleźli żywność, schronienie i opał. Cudowny zbieg szczęśliwych okoliczności... Wtem jednak, kiedy Fafryd okrążył stojącą naprzeciwko wejścia skałę, strwożyła go pewna myśl: za dużo tego szczęścia! Bez chwili zwłoki rzucił węgiel, w dwóch skokach dopadł przyjaciela i obalił go na ziemię. Tuż nad nim świsnęła strzała, by z cichym trzaskiem odbić się od skały. Niewiele myśląc, Kocur błyskawicznie dobył miecza i rzucił się do jaskini. Wewnątrz zboczył w lewo, potem nagle w prawo i na koniec przypadł plecami do ściany; oganiając się Skalpelem przed niewidzialnym wrogiem, próbował przebić wzrokiem ciemności. Naprzeciwko niego, co stwierdził z niemałym zdziwieniem, jaskinia zakręcała pod ostrym kątem. Zamiast najgłębszych ciemności jaśniało tam mdłe, pulsujące światło, które nie pasowało jakoś do blasku ogniska czy przedwieczornego półmroku, jaki panował na zewnątrz. Przypominała się nieziemska poświata, z jaką spotkali się w Trupich Gnatach. Bez względu na to, czy była ziemska, czy nieziemska, miał sposobność przyjrzeć się dokładnie postaci swego przeciwnika. Niziutki człowieczek, odłożywszy dmuchawkę, dzierżył w garści zakrzywiony nóż. Na widok szarży Kocura rzucił się w głąb jaskini i znikł za zakrętem, skąd biło dziwne światło. Ścigając wroga, Szary Kocur z rosnącym zdumieniem uzmysłowił sobie, że czuje nie tylko coraz większe ciepło, ale i wilgoć w powietrzu. Minął zakręt i od razu nadział się na czarnoskórego kapłana, który tam czyhał na intruza. Kocur był przygotowany na taką ewentualność: wraził Skalpel głęboko w pierś przeciwnika, obok mostka, właściwie przebił go na wylot, podczas gdy zakrzywione ostrze noża przecięło tylko pełne pary powietrze. Nieugięty kapłan próbował jeszcze nasunąć się głębiej na miecz i tym sposobem zbliżyć do Kocura, lecz siły go opuściły i spojrzenie jego złowrogich oczu przygasło. Kocur z odrazą wytarł klingę miecza. Kapłan zatoczył się w stronę światła, które, jak się okazało, wydobywało się z niewielkiego dołka. Z mrożącym krew w żyłach, gulgoczącym rzężeniem czarnoskóry wpadł w dołek i zniknął. Słychać było, jak ciało ociera się o kamienie, a po chwili rozległ się cichy plusk. Ciszę mąciły jedynie dochodzące z głębi studni syki i bulgoty, wkrótce zagłuszone człapaniem Fafryda, który zjawił się poniewczasie na miejscu zdarzenia. - Zostało trzech - powiadomił go lakonicznie Kocur. - Czwarty gotuje się na dnie jamy, jeno dziś na kolację wolałbym zwierza niż człowieka, poza tym nie mamy aż tak długich widelców. Dlatego przynieś rozsypany węgiel. Zrazu Fafryd był temu przeciwny, zezując nieufnie na otwór, skąd szła para i biło światło. Najchętniej poszukałby innej kryjówki na noc, lecz Kocur wybił mu z głowy ten pomysł, argumentując, że nocleg w opuszczonej, łatwej do zbadania jaskini jest o wiele mądrzejszym rozwiązaniem niż narażanie się na zasadzkę na pustkowiu. Ku jego uciesze Fafryd przyznał mu rację, choć przedtem zajrzał do jamy, aby sprawdzić, czy nie ma tam jakichś kamiennych występów, po których mógłby wyjść na górę napastnik, żywy czy ugotowany. Kocur z największą przykrością opuszczałby teraz owo przyjemne przytulisko. Ognisko rozpalili pod ścianą przy wejściu do jaskini, ażeby nikt nie wkradł się do środka pod osłoną ciemności. Po spałaszowaniu pieczonej wątróbki i paru podpieczonych kawałków twardego mięsa, wrzuciwszy kości w ogień, gdzie wesoło skwierczały, Fafryd oparł się plecami o skalną ścianę i poprosił Kocura, żeby pozwolił mu popatrzeć na diamentowe oko. Kocur zgodził się z niejakim wahaniem. Mazista otoczka błyszczącego zimnym światłem klejnotu znów wywołała w nim dreszcz obrzydzenia. Miał przeczucie, że Fafryd zrobi coś niedobrego z tym brylantem, ale co - tego nie wiedział. Jednakowoż barbarzyńca przyjrzał mu się pobieżnie, jakby ze zdziwieniem, po czym wrzucił go do swojego worka. Zanim Kocur zdążył wyrazić sprzeciw, usłyszał, że to ich wspólna własność. Nie mógł się z tym nie zgodzić. Postanowili pełnić wartę na zmianę. Pierwszy czuwał Fafryd. Kocur owinął się płaszczem i podłożył sobie pod głowę "poduszkę" wykonaną z worka i złożonego kaptura. W ognisku po węglach błąkały się płomyki, wnętrze jamy mrugało bladym, nieziemskim światłem. Kocur z rozkoszą wyciągnął się w suchym żarze ogniska i zarazem w wilgotnej parze ze studni, doprawionej jeszcze rześkim powietrzem z zewnątrz. Obserwował grę cieni przez wpółprzymknięte powieki. Uspokajała go potężna sylwetka Fafryda, który siedział przy ognisku wyczulony na każdy szmer i poruszenie. Przed samym zaśnięciem pomyślał, iż dobrze się stało, że Fafryd wziął klejnot na przechowanie. Przynajmniej nie gniótł go w głowę. Zbudził się, słysząc czyjś dziwny, stłumiony głos. Ogień dogasał. Nasunęło mu się straszne przypuszczenie, że ktoś obcy wślizgnął się do jaskini. Może wymamrotał zaklęcie, aby sprowadzić senność na jego przyjaciela? Szybko się jednak zorientował, że to Fafryd mruczy coś tym samym głosem co zeszłej nocy. Barbarzyńca wpatrywał się w diamentowe oko, jakby ukazywały mu się tam najczarowniejsze wizje. Wolnym ruchem kołysał klejnot, przez co bijące z niego promienie współgrały z tętnem poświaty. Co nie przypadło do gustu Kocurowi. - Krew Nehwonu - mówił Fafryd jak zahipnotyzowany - nie ostygła jeszcze pod zeschniętą, skalistą skorupą, rany w górach wciąż broczą krwią. Potrzebuje wszakże krwi bohaterów, żeby ukształtować się na podobieństwo człowieka. Kocur zerwał się na równe nogi, chwycił Fafryda za ramię i lekko nim potrząsnął. - Ci, co z czystym sercem oddają cześć Nehwonowi - ciągnął Fafryd nieporuszenie, jakby niczego nie poczuł - strzegą górskich ran, trwają w oczekiwaniu i modlą się o nadejście wielkiego dnia, kiedy wyrokiem losu Nehwon się przebudzi, tym razem w ludzkiej postaci, aby zetrzeć w proch robactwo zwane ludzkością. Natarczywie potrząsany, Fafryd wreszcie się ocknął... i oczywiście zaczął się zaklinać, że ani na moment nie zmrużył oka, a Ko-cura zapewne dręczyły koszmary. Wyśmiewał wyjaśnienia przyjaciela i z uporem obstawał przy swoich. Nie chciał się także rozstać z klejnotem, który wcisnął na dno worka. Dwa razy przeciągle ziewnął i zasnął, zanim Kocur wyłożył mu wszystkie swoje racje. Kocurowi warta wybitnie nie służyła. Zamiast beztroskiego wygrzewania się w skalnym zakątku, co chwila wietrzył nowe niebezpieczeństwo. Z lękiem popatrywał na parującą jamę i czarną pustkę za ogniskiem z czerwonymi węglami. Wyobraźnia straszyła go wizją ugotowanego kapłana, który jakimś cudem wyczołguje się ze studni. Trzeźwą część swojego umysłu zaprzągł do rozmyślań nad nieprzyjemnie spójną teorią, wedle której rozpalona wewnętrzna warstwa Nehwonu rzeczywiście zazdrościła ludziom, a zielony pagórek był jednym z miejsc, gdzie próbowała się wyrwać ze skalistej skorupy i wydać z siebie niezwyciężony zastęp człekopodob-nych gigantów, ulepionych z żywego kamienia. Kleszyccy kapłani składaliby hołd Nehwonowi i pomagali w tępieniu ludzi. Diamentowe oko, którego nie należało rozpatrywać w kategoriach zwyczajnego, nieszkodliwego łupu, było w pewnej mierze żywe: usiłowało omamić Fafryda swym iskrzącym spojrzeniem i nagiąć jego wolę do swych tajemniczych zamiarów. Kocur trzykrotnie próbował zwędzić druhowi klejnot, za trzecim razem przymierzał się nawet do rozcięcia worka. Mienił się najsprytniejszym, choć ostatnio rzadziej praktykującym kieszonkowcem w Lankmarze, co jednak nie zmieniało faktu, że Fa-fryd przy każdym jego podejściu mocniej ściskał worek, mamrotał coś przez sen poirytowanym głosem i odtrącał zakradającą się do niego rękę. Kocur zastanawiał się, czyby nie wydrzeć mu siłą brylantu, lecz powstrzymał go od tego kroku strach przed rozbudzeniem morderczych instynktów barbarzyńcy. Bał się, co zrobi Fa-fryd po przebudzeniu. Kiedy jednak wstał ranek, Fafryd otrząsnął się z resztek snu, ziewnął szeroko i wydał z siebie basowy, radosny ryk, jakim tyle razy witał nowy dzień ku rozpaczy Kocura. Kipiał dziką, młodzieńczą werwą, nic więc dziwnego, że pierzchły Kocurowe obawy, czy raczej zostały na chwilę zapomniane. Wędrowcy przegryźli co nieco na zimno, a upieczone przez noc mięso z udźca i łopatki starannie spakowali na drogę. Następnie Fafryd stanął przy wyjściu ze strzałą przyłożoną do napiętej cięciwy, a Kocur wyskoczył na zewnątrz, obiegł skałkę osłaniającą jaskinię i przypadł do ściany. Wyściubiając głowę nad krawędź kamienia, wyszukiwał śladów zasadzki na zboczu góry. Później trzymał procę w pogotowiu i ubezpieczał Fafryda, który wybiegł z kryjówki. Kiedy się przekonali, że nikt się nie czai w szarówce wczesnego poranka, Fafryd zamaszystym krokiem wyruszył w dalszą drogę. Kocur raźno za nim pośpieszył, lecz już po chwili opadły go wątpliwości. Miał wrażenie, że Fafryd nie prowadzi go wcześniej ustaloną trasą, ale kieruje się nieco w lewo. O jakiejkolwiek pewności nie mogło być mowy, albowiem słońce jeszcze nie wytoczyło się na niebo, umalowane wstęgami żółtoróżowych obłoków, a nie dało się określić, skąd właściwie przyszli; gdy patrzeć przed siebie i za siebie, często okolica zdaje się zupełnie inna. Tak czy inaczej, w końcu nie wytrzymał i zwierzył się ze swoich podejrzeń. - Lodowe Pustacie w dzieciństwie traktowałem jak plac zabaw - odpowiedział Fafryd z rozbrajającą swobodą. - Są mi równie znane, jak tobie pogmatwane zaułki Lankmaru czy niewidoczne ścieżki na Wielkim Słonym Bagnisku. Kocur prawie się uspokoił. Poza tym dzień był bezwietrzny, co mu się niezmiernie podobało, jako że niewiele rzeczy bardziej lubił od ciepła. Po trwającym pół dnia marszu wspięli się na ośnieżone wzniesienie, gdzie na widok rozpościerającego się przed nimi krajobrazu Kocur uniósł brwi ze zdumieniem. Mieli bowiem przed sobą równinną, lekko pochyloną taflę zielonego lodu. Jej górna krawędź, którą widzieli po swej prawej ręce, jeżyła się poszarpaną Unią niby grzywa ogromnej morskiej fali. Łagodne zbocze rozciągało się hen, aż po krańce widnokręgu, gdzie ginęło w obłokach białej mgły. Patrząc przed siebie, nie widzieli końca równiny. Nadzwyczajnie zielone lodowe pole sprawiało oszałamiające wrażenie oceanu unieruchomionego zaklęciem potężnego czarnoksiężnika. Kocur wyobrażał sobie gwiazdy, które przeglądają się w nim nocą. Przejęty grozą - aczkolwiek niespecjalnie zdziwiony - słuchał propozycji Fafryda, który radził iść dalej w tym samym kierunku. Bystrym wzrokiem barbarzyńca dostrzegł miejsce położone niedaleko od nich, gdzie stok wyrównywał się na chwilę, nim lekkim spadkiem zbiegał w dal. Fafryd utrzymywał, że płaskim pasem lądu będzie im się łatwo i bezpiecznie wędrowało. Nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie. Kocur wzruszył ramionami, pogodzony z losem. Z początku szedł jak po szkle, co rusz zerkając strachliwie na ogromną, pochyloną równinę. Przydałyby mu się twarde buciory z żelaznymi kolcami (ba, choćby i płaskie, jakie nosił Fafryd), albo coś na kształt ostróg, które mógłby przymocować do swoich miękkich bucików. Wiedział, że trudno mu będzie wyhamować, jeśli nagle zacznie się zsuwać. Wnet jednak nabrał odwagi; stawiał dłuższe i szybsze kroki, choć bez ryzykanctwa. Wkrótce dogonił Fafryda. Przemierzyli odległość trzech strzałów z łuku i ciągle nie widzieli krańca równiny. Wtem Kocur złowił kątem oka drobne poruszenie. Obejrzał się. Z niewidocznej kryjówki na poszarpanej krawędzi lodowiska prędko i bezszelestnie, pierś w pierś, zjeżdżali pozostali trzej kapłani. Prezentowali wprawę wytrawnych narciarzy... i chyba rzeczywiście przypięli do nóg narty. Dwóch trzymało prowizoryczne dzidy, sporządzone poprzez wetknięcie rękojeści sztyletów do długich dmuchawek. Ów jadący pośrodku dzierżył kopię w postaci wąskiego, długiego na cztery łokcie i ostrego jak igła sopla lodu bądź lodowego odłamka. Nie było już czasu na ciskanie strzał czy kamieni. Miecza nie opłaciło się nawet nastawiać, bo i po cóż nabijać na niego przeciwnika, skoro prędzej będzie się nabitym na dzidę? Na domiar złego, lodowa pochyłość nie sprzyjała precyzyjnej, skutecznej szermierce. Nie radząc się Fafryda (wiedział, że barbarzyńca pójdzie w jego ślady), Kocur puścił się w dół zabójczym zboczem. Czuł się, jakby pochwycił go w swe objęcia demon szybkości. Lód cicho skrzypiał pod nogami, pęd zimnego powietrza targał ubranie i mroził policzki. Mimo to brakowało mu jeszcze szybkości. Czarni kapłani na nartach wcześniej się rozpędzili. Łudził się nadzieją, że wywrócą się na płaskim pasie lodu, lecz oni przepłynęli po nim z gracją na ugiętych kolanach. Żaden nawet się nie zachwiał. Zbliżyli się już na dwie długości dzid do uciekinierów. Sztylety i lodowa kopia połyskiwały złowieszczo. Kocur dobył miecza, ale po kilku bezowocnych próbach odepchnięcia się nim jak drągiem pochylił się tylko, żeby stawiać mniejszy opór powietrzu. Mimo to czarni kapłani byli coraz bliżej. Fafryd trzasnął mieczyskiem ze smoczą głowicą, aż trysła fontanna odłamków lodu, i odjechał wielkim łukiem w bok. Za nim wypuścił się kapłan z lodową kopią. Tymczasem Kocura dopadło dwóch ostatnich kapłanów. Mimo karkołomnego zjazdu zdołał się uchylić przed pchnięciem jednej dzidy, a drugą odbić Skalpelem. Rozpętał się zaiste spektakularny pojedynek. Mogłoby się wydawać, że walczą w miejscu, albowiem wszyscy poruszali się z tą samą szybkością. W pewnej chwili Kocur nawet zwrócił się tyłem do kierunku zjazdu, parując uderzenia ni to dzid, ni dmuchawek swoim krótszym orężem. Jednoczesne zmaganie się z dwoma przeciwnikami kończy się często tragicznie i może los ten spotkałby też Kocura, gdyby Fafryd, gnając na złamanie karku, nie wrócił właśnie po swym nagłym odjeździe. Zamachnął się mieczem. Przejechał z tyłu za kapłanami i już po chwili ich głowy koziołkowały po lodzie obok ciał. Ale i Fafryd nie wyszedłby cało z tej przygody, ponieważ ostatni czarnoskóry kapłan, może dzięki swej ciężkiej kopii, zdołał rozpędzić się do jeszcze większej szybkości i bez wątpienia byłby go przebił. Na szczęście Kocur trzymanym oburącz Skalpelem w samą porę podbił lodową kopię, której szpic jedynie zwichrzył rozrzucone włosy Fafryda. W następnej chwili wszyscy zanurzyli się w mlecznobiałą mgłę. Kocur po raz ostatni widział głowę przyjaciela, gdy niczym dziób okrętu rozcinała sięgające mu do szyi opary. Zaraz potem mgła całkowicie zakryła Kocura. Doznawał nieopisanego uczucia podczas tej chyżej żeglugi wśród białych obłoków, chłostany po twarzy kryształkami lodu, świadom, że lada chwila może przygrzmo-cić w niewidoczną przeszkodę. Posłyszał ryk, prawdopodobnie Fafryda, i prawie równocześnie szklany brzęk, jakby roztrzaskała się lodowa kopia. Towarzyszył temu jękliwy charkot konającego człowieka. Kocur poczuł pod nogami koniec pochyłości, a potem grunt zaczął się wznosić. Kiedy wynurzył się z mgły, ujrzał żółtoróżowe niebo i wpadł w kopiec miękkiego śniegu, a wielka ulga sprawiła, że wybuchnął dzikim śmiechem. Nie od razu dostrzegł Fafryda, który też trząsł się ze śmiechu, zakopany po pas w zaspie. Gdy Fafryd spojrzał na Kocura, ten wskazał na mgłę z pytającym wzrokiem. Barbarzyńca twierdząco kiwnął głową. - Kapłani wybici do nogi! - oświadczył radośnie Kocur. - Żaden się nie ostał. - Przeciągnął się w śniegu jak w puchowym łożu. O niczym tak nie marzył jak o znalezieniu najbliższej jaskini (był pewien, że są tu jakieś) i zasłużonym odpoczynku. Jednakże Fafryd kipiał pomysłami i palił się do działania. Głuchy na wszelkie sprzeciwy, nalegał, aby do zmroku przeszli jak największy szmat drogi. Kusił tak wspaniałą wizją rychłego wydostania się z Lodowych Pustaci (najdalej jutro, a może nawet dziś wieczór!), że Kocur, nim zdążył się opamiętać, już maszerował za rosłym przewodnikiem. I tylko od czasu do czasu zadawał sobie pytanie, jakim cudem Fafryd tak świetnie orientuje się w tym zwariowanym świecie lodu, śniegu i skłębionych, cudacznie zabarwionych obłoków. Wszak Lodowe Pustacie nie mogły być całe jego placem zabaw - wmawiał siebie, krzywiąc się na myśl o miejscach, gdzie musiał się bawić mały Fafryd. Zanim dotarli do lasu, o którym tyle mówił Fafryd, złapał ich zmrok. Tym razem Kocur postawił na swoim i zaczęli rozglądać się za miejscem na nocleg. Długo nie mogli znaleźć schronienia. Już prawie w zupełnych ciemnościach Fafryd wypatrzył wyrwę w skałach, przed którą rosło parę rachitycznych drzew. Przynajmniej dawały nadzieję na opał i doczekanie rana w znośnych warunkach. Okazało się, że drewno nie będzie potrzebne, bo przed kępą drzew znajdowała się węglowa odkrywka podobna do tamtej, z której korzystali poprzedniego wieczoru. Kiedy jednak Fafryd z wigorem uniósł siekierę, w miejscu odkrywki poderwał się człowiek i rzucił mu się z nożem do brzucha. Jedynie niespożyte siły ocaliły Fafryda. Wygiął się w bok w popisie zwinności, która nawet Kocura wprawiła w podziw, po czym zdzielił siekierą w łeb napastnika. Czarnoskóry człowieczek konwulsyjnie zamachał ramionami i znieruchomiał. Fafryd ryknął gromkim śmiechem. - Jak go będziemy nazywać, Kocurze? Zerowym czarnym kapłanem? Kocurowi wszakże nie było do śmiechu. Powróciły obawy. Bo jeżeli pomylili się przy liczeniu jednego z kapłanów - powiedzmy, że tego, który stoczył się w śnieżnej kuli, lub tego, co rzekomo zginął we mgle - to czy nie mogli popełnić dwóch pomyłek? I jeszcze jedno: czy wystarczy prastary napis na kamieniu, by założyć, że czarnych kapłanów istotnie jest siedmiu? A jeśli mogło ich być ośmiu, to czemu nie dziewięciu, dziesięciu albo dwunastu? Fafryd drwiącym śmiechem zbył jego rozterki. Ochoczo wziął się do rąbania drewna i rozpalił w skalnym zaciszu huczące ognisko. I wprawdzie Kocur dobrze wiedział, że blask ognia już z daleka zdradza ich kryjówkę, to jednak bardzo cieszył się z ciepła i nie był w stanie zganić za to Fafryda. A kiedy się ogrzali i zjedli zachowane od rana pieczone mięso, Kocura ogarnęła tak błoga słabość, że owinął się płaszczem i prędko ułożył do snu. Dopiero wtedy Fafryd zdecydował się wyciągnąć i obejrzeć przy świetle diamentowe oko, co z kolei skusiło Kocura do nieznacznego uchylenia powieki. Tym razem Fafryd nie doznawał żadnych objawień. Łotrzykow-sko wyszczerzył zęby i zaczął obracać klejnot na wszystkie strony, jakby zachwycał się strzelającymi zeń promieniami i zarazem oceniał jego rynkową wartość w złotej lankmarskiej monecie. Kocur przestał się lękać, tym niemniej był zdenerwowany. - Odłóż to wreszcie! - burknął sennym głosem. Fafryd przestał obracać oko akurat w chwili, gdy jeden promień spoczął na Kocurze, któremu ciarki przeszły po plecach: doświadczył nieodpartego wrażenia, że klejnot przygląda mu się ze złymi zamiarami. Fafryd przywołał na usta uśmiech wykrzywiony ziewnięciem i posłusznie schował diament. Zawinął się do spania. Kiedy Kocur wpatrywał się w skaczące płomienie, niejasne przeczucia i uzasadnione obawy stopniowo zacierały się w jego świadomości. Wreszcie zasnął. Ocknąwszy się, zaraz na wstępie poczuł, że bezceremonialnie rzucono go na gęstą trawę, która niemiło kojarzyła się z futrem. Głowa pękała mu z bólu, do tego drażniła go tętniąca, żółtoróżowa poświata, która skrzyła się oślepiającymi rozbłyskami. Nie od razu zrozumiał, że wszystkie te światła dochodzą doń z zewnątrz. Aby się rozejrzeć, uniósł głowę, która w tej chwili straszliwie go rwała. Uparł się jednak i już niebawem wiedział, gdzie się znajduje. Leżał na pagórkowatym, porośniętym ciemną roślinnością brzegu zwierciadlanego jeziora. Widział nad sobą gwiazdy północnego nieba, a gdy skierował wzrok na podobną do ust szczelinę - teraz szerzej otwartą - na bladoróżowym szczycie zielonego wzgórza, buchnęły z niej kłęby czerwonego dymu, zupełnie jakby olbrzym ciężko dyszał i sapał. W chybotliwym świetle zielone twarze na zboczach wydawały się niepokojąco żywe: usta drżały, a oczy iskrzyły, jakby w każdym tkwiła diamentowa źrenica. Przyjaciel Kocura stał opodal bez ruchu przed okrągłą, płasko ściętą skałą, w której rzeczywiście wyciosano ołtarz; leżała na nim wielka misa. Barbarzyńca śpiewał coś w chrapliwym, nieznanym Kocuro-wi języku, którym nigdy wcześniej się nie posługiwał. Kocur podźwignął się i usiadł. Delikatnie macając się po głowie, nad prawym uchem natrafił na dużego guza. W tym samym czasie Fafryd skrzesał nad misą ogień - prawdopodobnie krzemieniem i krzesiwem. Strzeliły słupem fioletowe płomienie. Fafryd obrócił się z zaciśniętymi powiekami i diamentowym okiem w garści. Kocur wreszcie zrozumiał, że klejnot jest o wiele mądrzejszy od czarnoskórych kapłanów, którzy służyli górskiemu bożkowi. Podobnie jak większość kapłanów, i ci byli ofiarami ślepej wiary. Nie dorównywali mądrością temu, kto im dawał rozkazy. Kiedy próbowali odzyskać skradzione oko i zgładzić profanów, ono samo skutecznie zadbało o swoje sprawy. Opętało Fafryda i podstępnie skłoniło go do zboczenia z drogi, ażeby wrócił do rozwścieczonego zielonego wzgórza. Zbliżając się do celu, Fafryd nie ustawał w pośpiechu - podróżował nawet nocą, dźwigając Kocura ogłuszonego niebezpiecznie silnym uderzeniem. Nadto diamentowemu oku przyświecał cel, którego kapłani nie byli w stanie przejrzeć. Nie pragnęło li tylko wrócić na górę bożka, ale wyciągnąć z tej przygody daleko idące korzyści. Bo czy w innym przypadku poinstruowałoby Fafryda, aby zachował Kocura przy życiu i przywlókł go do ołtarza? Diamentowe oko także nim chciało się posłużyć. W obolałej głowie Kocura powtarzały się echem słowa, które niedawnej nocy wymamrotał Fafryd: "Potrzebuje wszakże krwi bohaterów, żeby ukształtować się na podobieństwo człowieka". Kiedy Kocur był zaprzątnięty tymi niewesołymi myślami, ruszył ku niemu Fafryd: w jednej ręce niósł diamentowe oko, w drugiej nagi miecz. Mimo zamkniętych oczu uśmiechał się zwycięsko. - Chodź, Kocurze - rzekł łagodnie. - Czas przejść jezioro, wspiąć się na wzgórze i słodko zatonąć w namiętnym pocałunku kamiennych ust. Wlejemy krew w gorące żyły Nehwonu. Będziemy żyć wiecznie w skalnych olbrzymach, które się z nas narodzą. Dostąpimy rozkoszy burzenia miast, gromienia wojsk i deptania pól uprawnych. Szaleństwo Fafryda pobudziło Kocura do działania. Niestraszne mu były pulsujące błyski na niebie i wzgórzu. Wyszarpnął z pochwy Skalpel i przyskoczył do Fafryda: zadał szczególnie trudny i chytry cios, pchnięcie połączone z gwałtownym obrotem klingi, po którym, jak mówiła praktyka, długi miecz barbarzyńcy powinien wylecieć w powietrze, zwłaszcza że ten nie odmykał oczu. Tymczasem Fafryd czmychnął swym ciężkim orężem przed śmigłą klingą Kocura z taką samą łatwością, z jaką mógłby się uchylić przed klapsem maleńkiego dziecka. Ze smutnym uśmiechem przeprowadził błyskawiczny atak na gardło Kocura, który nie odniósł szwanku jedynie dzięki temu, że rozpaczliwym, nieprawdopodobnym wysiłkiem zdołał uskoczyć w tył. Po tym skoku znalazł się bliżej jeziora. Fafryd nie dał mu wytchnąć, nacierał nań z pogardliwą nonszalancją. Ne jego bladej, szerokiej twarzy malowało się lekceważenie. Wielki, toporny oręż poruszał się równie szybko jak Skalpel; rysując w powietrzu mozaikę błysków, spychał Ko-cura dalej i dalej. Fafryd jeszcze ani razu nie otworzył oczu. Dopiero na samym brzegu jeziora Kocur odkrył tego przyczynę. Barbarzyńca patrzył na świat za pośrednictwem diamentowego oka, które z uwagą węża śledziło każdy ruch Skalpela. A więc kiedy tak tańczył na czarnym, śliskim brzegu, nad nieziemsko zwierciadlaną taflą jeziora, gdy niebo pulsowało żółcią i fioletem, a zielona góra wciąż dyszała - Kocur znienacka, zamiast blokować uderzenie miecza, przykucnął i chlasnął w diamentowe oko. Nad jego głową przeleciała ze świstem klinga Fafryda, lecz rozłupane Skalpelem diamentowe oko rozprysło się na drobne kawałeczki. Czarny, szczeciniasty grunt uniósł się jak w przedśmiertnych mękach. Zielone wzgórze wybuchło mściwym czerwonym ogniem, bluzgając strumieniem roztopionej skały wysoko w poranione nocne niebo. Kocur o mało się nie przewrócił. Przytrzymał swego zdumionego, oszołomionego kompana i naglącym głosem kazał mu uciekać jak najdalej od zielonego wzgórza i dziwnego jeziora. Po upływie zaledwie kilkunastu uderzeń serca rozgrzana lawa zatopiła ołtarz i utworzyła tam szerokie rozlewisko. Rozpalone do czerwoności grudy czasem doganiały Kocura i Fafryda niczym ogniste meteory, gdy ratowali się karkołomną ucieczką. Dwa razy dosięgły celu i Kocur musiał gasić ogień na kożuchu Fafryda. Obejrzawszy się w biegu, Kocur po raz ostatni zobaczył zielone wzgórze. Choć nadal pluło ogniem i wymiotowało czerwoną lawą, wydawało się nieruchome, jakby dogorywało. Jego nadzieje na większy udział w życiu zostały pogrzebane - jeśli nie bezpowrotnie, to przynajmniej na długo. Kiedy wreszcie się zatrzymali, Fafryd z niedowierzaniem popatrzył na lewą rękę. - Skaleczyłem się w palec - powiedział. - Krew mi idzie. - Tak samo jak górze - rzekł Kocur. - Byłbym rad, gdyby na śmierć się wykrwawiła. - - W SZPONACH BOGINI (CLAWS FROM THE NICHT) Strach padał na Lankmar wraz z blaskiem księżyca. Rozpływał się niczym mgła labiryntem alej i zaułków, wciskał się nawet w najwęższą, najbardziej krętą uliczkę, gdzie mętna, okopcona latarnia wskazywała wejście do "Srebrnego Węgorza". Był to strach niejasny - bynajmniej nie taki, jaki wzbudzają wojska oblężnicze, waśnie między możnowładcami, powstania niewolników, królowie wyrzynający w pień ludność czy rozbójnicze floty wpływające z Morza Wewnętrznego w ujście rzeki Hlal. Tym niemniej strach był potężny. Chwytał za gardło trajkoczące kobiety w progu niskich drzwi "Srebrnego Węgorza", przez co bez powodu wybuchały nerwowym, piskliwym śmiechem. Eskorta nadmiernie podnosiła głos i pobrzękiwała mieczami. Oto grupa młodych arystokratek szukała rozrywki w miejscu nie tylko cieszącym się złą reputacją, ale też dość niebezpiecznym. Z tej okazji przyoblekły się w wykwintne, fantazyjne stroje na modłę rozpasanej lankmarskiej magnaterii. Wszelako jeden szczegół wydawał się nazbyt śmiały i ekstrawagancki nawet w nasyconym egzotyką Lankmarze. Każda z kobiet miała na głowie srebrną klatkę misternej roboty. Drzwi znów się otworzyły, tym razem przed dwoma mężczyznami, którzy prędko odeszli w swoją stronę. Pierwszy, wysoki i barczysty, pod wielkim płaszczem chował jakiś przedmiot. Drugi, niski i ruchliwy, od stóp do głów ubrany był w miękkie, szare szaty, które gubiły się w mdłej poświacie księżyca. Niósł na ramieniu wędzisko. - A tym znowu co po łbie chodzi? - mruknął pachołek, zerkając ciekawie za siebie. Właściciel tawerny zbył go wzruszeniem ramion. - Nic dobrego, to pewne - ciągnął pachołek. - Pod płaszczem Fafryda coś się ruszało, sam widziałem. Dziś w Lankmarze to bardzo podejrzane. Rozumiesz, co mam na myśli? I jeszcze to wędzisko. - Milcz! - zdenerwował się właściciel. - To poczciwe chłopiska, chociaż bieda im w oczy zagląda. Jeśli wolno mi tak sądzić po tym, że są mi dłużni za wino. Nie wyrażaj się o nich w złych słowach. - Mimo to, gdy wszedł z powrotem do tawerny, popychając z rozdrażnieniem parobka, na jego zasępionej twarzy odbijała się niepewność. Mijał trzeci miesiąc, odkąd strach zagościł w Lankmarze, choć zaczęło się całkiem niewinnie od wcześniej nie notowanej plagi kradzieży tanich błyskotek i drogocennych klejnotów, przy czym ofiarami padały najczęściej kobiety. Przedmioty jasne i świecące, bez względu na swój charakter, miały szczególne wzięcie u złodziei. Wieść niosła, że szajka wyjątkowo wprawnych i przebiegłych rabusiów wyspecjalizowała się w okradaniu pokojów garderobianych bogatych dam... aczkolwiek kara chłosty, jakiej poddawano pokojówki i niewolnice, nie przyczyniła się do ujęcia sprawców, którzy, jak sądzono, przekupywali służbę. Ktoś wysunął przypuszczenie, że rabunki są dziełem sprytnych dzieciaków, nie umiejących ocenić wartości łupu. Jednakże w miarę upływu czasu złodzieje stawali się wybredni. Nie zabierali już tylu nic niewartych świecidełek. Coraz częściej zdarzały się przypadki, że ze stosu szkła i pozłoty wybierali jedynie najkosztowniejsze okazy. Zdaniem co poniektórych, dopiero zbójecka praktyka wyrobiła w nich poczucie smaku. Wkrótce ludzie zaczęli podejrzewać, że to starożytna i niele-dwie szacowna złodziejska gildia obmyśliła nową strategię działania. Przebąkiwało się o branych na tortury dostojnikach z gildii; podobno czekano już tylko na zachodni wiatr, żeby spalić kamienice przy ulicy Jedwabników. Ale ponieważ gildia była organizacją konserwatywną i ściśle kontrolowaną, przywiązaną do tradycyjnych metod złodziejstwa, podejrzenia powoli odwracały się od niej - w miarę jak rodziła się świadomość, że wszystkim musi kierować umysł niespotykanie przebiegły i skłonny do wręcz straceńczej brawury. Kosztowności ulatniały się w świetle dnia, nawet z zamkniętych i strzeżonych komnat, a choćby i z otoczonych murkami ogrodów na dachach. Pewna dama, czując się pewnie w swym pokoju, położyła bransoletę na niedostępnym parapecie okna, a po krótkiej pogawędce z przyjaciółką już nie mogła jej odnaleźć. Na spacerze w swoim prywatnym ogrodzie córka wielmoży poczuła, jak ktoś wychylił się z obsypanego liśćmi drzewa i wysunął jej z włosów diamentową szpilkę; zwinni pachołkowie natychmiast wspięli się na gałęzie, lecz nikogo nie pochwycili. Aż wreszcie rozhisteryzowana pokojówka przybiegła do swej pani z doniesieniem, jakoby właśnie zobaczyła dużego, czarnego ptaka, który uciekł oknem ze szmaragdowym pierścieniem w szponach. Jej opowieść spotkała się z nieufnością i oburzeniem. Wyrokowano, że dziewczyna sama skradła pierścień. Za powszechnym przyzwoleniem wlepiono jej baty, po których długo chorowała. Nazajutrz czarne ptaszysko sfrunęło na siostrzenicę samego suwerena i wyszarpnęło jej z ucha klejnot. Przybywało sprawozdań potwierdzających wersję ukaranej pokojówki. Ludzie opowiadali o spotkaniach z nieznanymi ptakami w niespodziewanych miejscach i o niezwykłej porze. Podczas kradzieży, jak zauważono, złodziej miał zawsze wolny dostęp z powietrza. Pokrzywdzeni przypominali sobie pewne szczegóły, które przedtem wydawały się bez znaczenia: łopot skrzydeł, szelest piór, ptasie ślady i odchody, krążące cienie. I wiele podobnych. Lankmar trząsł się od najdziwniejszych plotek. Spodziewano się, że kradzieże ustaną, skoro zdemaskowano winowajców i powzięto odpowiednie środki ostrożności. Nikt się zanadto nie przejmował naderwanym uchem siostrzenicy suwerena. Niebawem wyszła na jaw cała ludzka naiwność. Dwa dni później znana kurtyzana Lesznia została napadnięta na rozległym placu przez czarnego ptaka. Przygotowana na taką okoliczność, zamachnęła się na ptaka pozłacaną laseczką i krzyknęła, aby go odgonić. Ku przerażeniu przechodniów ptak uniknął zajadłych ciosów, zatopił szpony w jej odsłoniętym ramieniu i złośliwie dziobnął ją w oko. Co uczyniwszy, wrzasnął przeraźliwie, za-łopotał skrzydłami i odfrunął z głośnym szumem czarnych piór. W szponach uniósł nefrytową broszę. W ciągu następnych pięciu dni podobny los spotkał jeszcze pięć kobiet. Trzy doznały okaleczeń. Nastały dni trwogi. Nacechowane tak okrutną przemyślnością zachowanie ptaków budziło zabobonny lęk. Na dachach straż pełnili łucznicy uzbrojeni w specjalne trójzębne strzały. Strachliwe kobiety nie ruszały się z domu lub ukrywały klejnoty pod obszernymi pelerynami. W nocy, mimo letniej duchoty, skrzętnie zamykano okiennice. Pogłowie niewinnych mew i gołębi znacznie się uszczupliło na skutek wytrucia i wystrzelania. Zamożni, pyszałko-waci paniczykowie najmowali sokolników i wyruszali polować na pierzastych rabusiów... których niełatwo było wytropić. A jeśli już to się udało, sokoły potykały się z przeciwnikami latającymi szybko i walczącymi z wielką nieustępliwością. W niejednej sokołami opłakiwano stratę czempiona. Wszelkie próby wyśledzenia gniazd skrzydlatych złodziei spełzły na niczym. Powyższe działania przyniosły jeden niewątpliwy skutek: następne ataki i kradzieże miały miejsce przeważnie po zmroku. Aż pewna kobieta umarła w boleściach trzy godziny po tym, jak ptak podrapał ją w szyję. Medycy w czarnych togach orzekli, że szpony wstrzyknęły jej do krwi szybko działającą truciznę. Narastała panika, lud gubił się w domysłach. Kapłani Wielkiego Boga mówili o sprawiedliwej pomście na próżnych niewiastach i przepowiadali rychłe wystąpienia zwierząt przeciwko grzesznikom. Astrologowie czynili mroczne, niepokojące wróżby. Rozwydrzona tłuszcza puściła z dymem kurniki bogatego handlarza zbożem i przetoczyła się ulicami miasta, kamieniując wszystkie napotkane ptaki; zdążyła zabić trzy święte czarne łabędzie, zanim ją rozpędzono. Mimo to nie było widać końca ptasiej napastliwości. A Lank-mar, jak to Lankmar: przystosował się do nowej sytuacji, oswoił z tą zadziwiającą i niewyjaśnioną ofensywą z nieba. Majętne kobiety ze swej podszytej strachem zapobiegliwości uczyniły ostatni krzyk mody, zaczęły nakładać na głowy srebrne klatki. Opowiadano sobie w żartach, jak to w nowoczesnym, zwariowanym świecie ptaki fruwają na wolności, a kobiety zamykają się w klatkach. Kurtyzana Lesznia zamówiła u złotnika wspaniałe, puste w środku oko ze szczerego złota, które, wedle licznych zapewnień, podkreślało jej egzotyczną urodę. Wówczas wrócili do grodu Fafryd i Szary Kocur. Rzadko kogo zastanawiało, gdzie podziewał się tyle czasu olbrzymi barbarzyńca z północy i jego niski, obrotny kompan i czemu wrócili właśnie teraz. Przyjaciele ze swej strony woleli to zachować dla siebie. Sami za to w oberżach pilnie nadstawiali ucha, ale choć pili dużo wina, unikali awantur. Pokrętnymi, znanymi tylko jemu kanałami doszła do Kocura wiadomość, że bajecznie bogaty, acz towarzysko skończony lichwiarz Mulsz zakupił słynny rubin od Króla Wschodu, cierpiącego akurat na niedobór gotówki, i zamierzał podarować go żonie. Fafryd i Szary Kocur spróbowali zdobyć lepsze rozeznanie w tej materii, potem cichaczem poczynili pewne przygotowania, aż którejś księżycowej nocy wyśliznęli się ze "Srebrnego Węgorza" z tajemniczymi przedmiotami, czym wzbudzili podejrzenia i wątpliwości właściciela tawerny i paru innych osób. Albowiem nie ulegało kwestii, że Fafryd skrywa pod płaszczem żywą istotę wielkości dużego ptaka. Blask księżyca nie łagodził ostrych konturów okazałej kamienicy lichwiarza Mulsza. Kanciasta, dwupiętrowa, z płaskim dachem i małymi oknami - stała jakby wzgardzona i z trudem tolerowana w niejakiej odległości od podobnych domów zamożnych handlarzy zbożem. Niedaleko stąd rzeka Hlal przepływała wzburzonym nurtem tę część miasta, gdzie wpychało swój łokieć w jej potężne koryto. Rozkraczona na brzegu, a nawet wychodząca częściowo nad wodę, stała ponura, nieoświetlona, podobna do wieży budowla, jedna z kilku przeklętych i porzuconych lankmarskich świątyń; w pradawnych czasach zamknięto jej podwoje z powodów znanych dziś już tylko paru kapłanom i czarnoksiężnikom. Opodal tłoczyły się czarne sylwetki magazynów. Domostwo Mulsza kojarzyło się z bogactwem, pilnie strzeżonymi sekretami i tajemnie ugruntowaną władzą. Jednakże Szary Kocur, zaglądając do garderoby żony Mulsza przez jedno z powszechnych w Lankmarze okien dachowych, miał okazję poznać bogacza z zupełnie innej strony. Szeroko znany ze swej bezwzględności zdzierca uginał się pod nawałą małżeńskich wymówek - potulny niczym piesek salonowy albo pokorna, wystraszona kura. - Ty gnido, ty pijawko! Tłusty, nieczysty wieprzu! - wyżywała się na nim szczupła niewiasta, jakby recytowała zaklęcie. - Rujnujesz mi życie, parszywy chciwcze! Szlachetne damy nie chcą ze mną rozmawiać. Możni panowie już ze mną nie flirtują! Wszędzie jestem niemile widziana. A wszystko dlatego, że paluchy ci śmierdzą od brudnych pieniędzy! - Atio, zrozum... - bąknął nieśmiało. - Zawsze mi się zdawało, że masz mnóstwo przyjaciół. Codziennie przepadasz gdzieś na wiele godzin i nie raczysz mi nawet powiedzieć, co robiłaś. - Zimny drań z ciebie, wiesz!? - krzyknęła. - Aż tak cię to dziwi, że w ustronnych kątach szukam uspokojenia? Że wolę płakać i znosić swą udrękę w samotności? Ty nigdy nie zrozumiesz moich czystych uczuć! Och, czemu ja za ciebie wyszłam! Bądź pewien, że nigdy by do tego nie doszło, gdybyś nie przydusił mego biednego ojczulka, kiedy był w tarapatach. Kupiłeś mnie sobie! Tylko w ten sposób umiesz coś zdobyć... A kiedy ojciec umarł, miałeś czelność kupić ten dom, jego dom, gdzie się urodziłam. Zrobiłeś to, żeby mnie do końca poniżyć. Żebym znalazła się z powrotem tam, gdzie wszyscy mnie znają i mówią: O, patrzcie, idzie żona tego lichwiarza, tego potwora bez serca! Dobrze, jeśli w ogóle mówią grzecznie: żona. Dręczysz mnie i wystawiasz na pośmiewisko! Czuję się zbrukana twoim niecnym procederem! Ech, ty chutliwa świnio! I wybiła werbel pozłacanym obcasikiem na błyszczącym parkiecie. Ubrana w żółtą, jedwabną tunikę i obcisłe spodnie, zapewne urzekała miłośników filigranowych kształtów. Twarz z jasnymi oczami i maleńkim podbródkiem, okolona gęstwą czarnych, połyskliwych włosów, cechowała się rzadką urodą. Zwracała uwagę jej ciągła ruchliwość. Mimo że wyrażała gestami gniew i skrajne zniecierpliwienie, występowała też w jej zachowaniu pewna wystudiowana poza, która podpowiadała rozbawionemu spektaklem Kocurowi, że ta scena rozgrywała się już wiele razy. Pokój z jedwabnymi makatami i kunsztownymi meblami pasował do niej idealnie. Stojące tu i tam niskie stoliki zastawione były wonnościami w słoiczkach, łakociami na tackach i najrozmaitszymi bibelotami. Płomyki wąskich świeczek chwiały się w ciepłych powiewach wiatru wpadającego przez otwarte okna. Na delikatnych łańcuszkach wisiał pełen tuzin klatek z kanarkami, słowikami, papużkami nierozłączkami i innymi maciupkimi ptaszętami; jedne drzemały, drugie sennie kwiliły. Gdzieniegdzie leżały małe, puszyste dywaniki. Wymościła sobie nader przytulne gniazdko w kamiennej lankmarskiej rzeczywistości. Mulsz do pewnego stopnia zasługiwał na obelgi, jakimi go obrzucano: był gruby, brzydki i ze dwadzieścia lat starszy od niej. Krzykliwa tunika wisiała na nim jak wór. Trudno było powstrzymać się od uśmiechu na widok przygaszonej lękiem pożądliwości, z jaką patrzył na żonę. - Atio, gołąbeczko, nie gniewaj się na mnie. Tak bardzo się staram, żebyś była szczęśliwa. I kocham cię całym sercem! - krzyknął, chcąc dotknąć jej ramienia, lecz mu się wymknęła. Ruszył za nią nieporadnie i od razu wpadł na nisko zawieszoną klatkę. Odwróciła się do niego z udawaną furią. - Napastujesz moje maleństwa, brutalu? Cichutko, perełki, cichutko, już po strachu. To znów ten słoń. 1 - Do licha z twoimi maleństwami! - wybuchnął, chwytając się za czoło. Szybko się jednak pomiarkował i cofnął dwa kroki, jakby bał się oberwać pantoflem. - No tak! Mało ci, że musimy znosić twoje wulgarne maniery, to jeszcze posyłasz nas do licha? - rzekła lodowatym tonem. - Ależ skądże znowu, kochana Atio! Zapomniałem się, ot co. Wiesz, że kocham ciebie i te opierzone maleństwa. Nie miałem na myśli nic złego. - Nie miałeś na myśli nic złego, ha? Po prostu chcesz nas zamęczyć na śmierć, nic więcej! Poniżasz... - Atio, nikt cię nie poniża! - próbował ją udobruchać. - Chyba pamiętasz, że przed ślubem twoja rodzina nie miała w Lankmarze prawie żadnych znajomości. Popełnił gafę. Kocur, dusząc się ze śmiechu, od razu to zauważył, a i Mulsz musiał się zorientować, bo kiedy Atia pobladła i sięgnęła po ciężką kryształową karafkę, odsunął się od niej i krzyknął: - Przyniosłem ci prezent! - Już go sobie wyobrażam - prychnęła wzgardliwie. Trochę ochłonęła, lecz wciąż trzymała karafkę w odwodzie. - Pewnie jakaś ozdóbka, którą pani mogłaby dać swej pokojówce. Lub kolorowy łach na tyłek ladacznicy. - Mylisz się, kochanie. Dostaniesz prezent godny cesarzowej. - Nie wierzę. Właśnie ze względu na twój koszmarny gust i paskudne upodobania ludzie mnie nie szanują! - Jej drobne, szlachetne rysy ściągnęły się w wyrazie nadąsania, kształtna pierś falowała. - Nałożnica lichwiarza Mulsza, mówią o mnie i parskają śmiechem. Parskają śmiechem! - Głupcy! Wszystkich mógłbym kupić w niewolę. Poczekaj, niech cię tylko zobaczą z nowym klejnotem. Za to cudeńko nawet małżonka suwerena oddałaby kilka lat życia. Kocur odniósł dziwne wrażenie, jakby na wzmiankę o klejnocie cały pokój zadrżał z niecierpliwości. Co więcej, zauważył, że jedna z jedwabnych zasłon kołysze się w taki sposób, iż nie mógłby tego spowodować nawet silny przeciąg. Przesunął się odrobinę do przodu i spojrzał z boku na szczelinę między zasłoną a ścianą. Pod jego zadartym nosem ukazał się wolno łobuzerski uśmiech. W mętnej, bursztynowej poświacie przesączającej się przez zasłony przyczaiło się dwóch smagłych mężczyzn, ubranych jedynie w ciemne przepaski biodrowe. Każdy trzymał worek - dość duży, aby swobodnie wszedł na głowę ofiary. To właśnie z nich wydostawał się ów mdły zapach, który Kocur już wcześniej wyczuł, choć nie potrafił określić jego źródła. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Bezszelestnie przygotował smukłe wędzisko, sprawdził też linkę i wysmarowane świeżym klejem szpony, które służyły za hak. - No więc pokaż ten klejnot! - zażądała Atia. - Zaraz, kochanie, zaraz - odpowiedział Mulsz. - Ale może zamkniemy wprzódy świetlik i okna? - Ani mi się śni! - zdenerwowała się Atia. - Mam się tu udusić, bo stare baby powariowały ze strachu? - Ależ gołąbeczko, jest się czego bać. Całe miasto się boi. I każdy ma się na baczności. Ruszył się, jakby chciał wezwać służbę, lecz Atia krnąbrnie tupnęła nogą. - Stój, tchórzliwa świnio! Nie jestem dzieckiem, które boi się duchów. Nie dam wiary bredniom, choćby poświadczonym przez najszacowniejsze damulki. Nie waż się zamykać okien! I dawaj mi ten klejnot, bo... bo już nigdy nie będę dla ciebie miła! Wydawała się bliska histerii. Mulsz westchnął i dał za wygraną. - Jak sobie chcesz, serduszko. Niedołężnie omijając ptasie klatki, podszedł do stojącego przy drzwiach inkrustowanego stołu i pogrzebał w niewielkiej szkatułce. Śledziły go uważnie cztery pary oczu. Wrócił z czymś błyszczącym, co położył na środku stolika. - Proszę - rzekł i się cofnął. - Nie mówiłem, że godny cesarzowej? Na chwilę zaległa niczym nie zmącona cisza. Złakomieni złodzieje wysunęli się zza zasłony i bez najmniejszego szmeru rozwiązali worki. Ich stopy przesuwały się po gładkiej posadzce niczym kocie łapy. Uważnie, aby nie potrącić srebrnych klatek, Kocur wsuwał wędkę przez świetlik, póki wiszące szpony nie znalazły się dokładnie nad środkiem stolika. Był niczym pająk szykujący się do ataku na czerwonego żuka, który niczego jeszcze nie przeczuwa. Atia wytrzeszczyła oczy. W oczach Mulsza odbijała się duma, a nawet dostojeństwo. Klejnot błyszczał jak gruba, półprzeźroczysta, drżąca kropla krwi. Złodzieje szykowali się do skoku. Kocur lekko zakołysał wędką, aby starannie namierzyć zdobycz, nim opuści szpony. Atia pożądliwie wyciągnęła rękę i podeszła do stolika. Jednakże zamiary każdej ze stron zostały brutalnie pokrzyżowane. Dał się słyszeć szum i łopot potężnych skrzydeł. Bocznym oknem wleciał smoliście czarny ptak, nieco większy od kruka, i pomknął na środek pokoju niczym fragment ciemności wyrwany z materii nocy. Pazurami wyżłobił długie bruzdy na blacie. Nagle wykręcił szyję i z przeszywającym wrzaskiem skoczył na Atię. Wybuchł zgiełk i zamęt. Wędka z lepkimi szponami znieruchomiała w pół drogi. Złodzieje, cofając się sromotnie, starali się pozostać niezauważeni. Mulsz machał rękami i wołał: - A sio! A sio! Atia padła na ziemię. Czarny ptak przeleciał nad nią, tłukąc się o srebrne klatki, by zniknąć w ciemnościach za oknem. I znów zapadło milczenie. Wystraszone ptaszki straciły głos po wizycie swego drapieżnego brata. Wędka umknęła świetlikiem. Złodzieje ukryci za zasłoną ostrożnie sunęli do drzwi. Na twarzach wyrażających strach i zdumienie już po chwili malowało się tylko gorzkie rozczarowanie. Atia podniosła się na kolana z rączkami przyciśniętymi do policzków. Tłusta szyja Mulsza aż się zatrzęsła, gdy do niej podbiegał. - Czy... czy on ci coś zrobił? Zranił cię? Widziałem, jak zaatakował. Atia opuściła ręce, pokazując mężowi nietkniętą twarz. Patrzyła na niego bez słowa, aż raptem w jej oczach błysnęła nienawiść, jakby wrzątek się przez nie przelewał. - Żadnego z ciebie pożytku, ofermo! - krzyknęła. - Mógł mi oczy wydrapać, gdy stałeś jak kołek! Trzeba było coś zrobić, zamiast wołać: A sio! I klejnot przepadł z kretesem. Ech, ty nieszczęsny kapłonie! Jedynie porzucony płaszcz wskazywał miejsce, gdzie Kocur rozstał się z Fafrydem. Biegnąc nad skraj dachu, dojrzał zwalistą sylwetkę przyjaciela niedaleko na jednym z magazynów. Barbarzyńca wpatrywał się w niebo, na którym świecił księżyc. Kocur zabrał płaszcz, przeskoczył wąski przesmyk i ruszył w stronę przyjaciela. Kiedy się spotkali, Fafryd błyskał zębami, wielce z siebie zadowolony. Jego barczysta, prężna figura tudzież ilość nabijanej ćwiekami skóry, którą nosił w postaci szerokiego pasa i opasek na rękach, wyróżniały go w cywilizowanym Lankmarze nie mniej niż grzywa rudych włosów, męskie, surowe rysy i blada skóra przybysza z północy, upiorna w księżycowym blasku. Z pazurami zaciśniętymi na sokolniczej rękawicy siedział orzeł w białym kapturku, który w obecności Kocura nastroszył pióra i wyraził swoje rozdrażnienie gardłowym gulgotem. - I niech mi kto powie, że nie da się polować przy pełni księżyca! - zawołał Fafryd w świetnym humorze. - Nie wiem, co wydarzyło się w komnacie i czy dopisało ci szczęście, ale co się tyczy czarnego ptaka, który wleciał i wyleciał przez okno, to masz go, jest tutaj! Trącił butem nieruchomy kłębek czarnego pierza. Kocur gorączkowo wyszeptał imiona kilku bogów, po czym spytał: - A klejnot? - Nic mi o nim nie wiadomo - odparł Fafryd. Ten temat mu nie leżał. - Żałuj, maluchu, żeś nie widział, co się tutaj działo! Cóż to było za starcie! - mówił z ożywieniem. - Ten drugi latał prędko i chytrze, lecz Kuskara zerwał się niczym północny wicher na górskiej przełęczy. Na chwilę straciłem ich z oczu. Musiała wywiązać się walka. Na koniec Kuskara przyniósł zdobycz. Kocur na klęczkach ostrożnie badał łup orła. Wyciągnął nożyk zza pasa. - I pomyśleć - ciągnął Fafryd, poprawiając skórzany kapturek na głowie orła - że te ptaszyska miały być demonami lub złośliwymi nocnymi upiorami. Phi! A to jeno nieporadne, latające kurczaki! - Nie hałasuj tyle! - przestrzegł go Kocur i podniósł wzrok. - Choć należy przyznać, że dziś w nocy orzeł zdziałał więcej niż wędka. Patrz, co znalazłem w gardzieli ptaka. Trzymał go do samego końca. Fafryd wyrwał rubin z dłoni Kocura i obejrzał go w blasku księżyca. - Jesteśmy bajecznie bogaci! - zawołał. - Kocurze, fortuna się do nas uśmiecha! Już to widzę! Będziemy patrzeć, jak ptaki kradną kosztowności, a potem puszczać Kuskarę, żeby wydarł im zdobycz. Tym razem nie ostrzegł ich nawet łopot skrzydeł. Nie wiadomo skąd pojawił się chyży cień, który otarł się o uniesioną dłoń Fafryda i cicho umknął w dal. Wydawało się, że przysiadzie na dachu, gdy z trzepotem skrzydeł wzbił się w górę. - Niech go krew zaleje! - ryknął Fafryd, ochłonąwszy z chwilowego oszołomienia. - Kocurze, on go nam zabrał! - 1 dodał: - Na niego, Kuskara! Na niego! - i prędko zdjął kapturek orłowi. Od razu widać było, że coś jest nie tak. Orzeł wolno bił skrzydłami i z dużą trudnością wzlatywał w górę. Mimo to doganiał ofiarę. Czarny ptak nieoczekiwanie zatoczył koło, zanurkował i ponownie się uniósł. Orzeł był tuż, tuż za nim, lecz jego ruchom wciąż brakowało pewności. Fafryd i Szary Kocur patrzyli bez słowa, jak ptaki zbliżają się do potężnej, wyniosłej wieży opuszczonej świątyni; wkrótce ich wystrzępione sylwetki odbiły się na tle oblanego mdławą poświatą sędziwego muru. Kuskara chyba wreszcie doszedł do pełni sił. Przygotował sobie pozycję do ataku, chwilę krążył nad trwożnie szamoczącym się w powietrzu ptakiem, po czym runął, by zabić. - Rozszarpie go, na Kosa! - mruknął Fafryd, bijąc się pięścią w kolano. Tak się jednak nie stało. Kuskara rozminął się z czarnym ptakiem, który w decydującym momencie śmignął w bok i schronił się w jednym ze szczytowych okien wieży. Nie ulegało wątpliwości, że coś złego dzieje się z Kuskara. Próbował wpaść w skośnie ścięte ościeże, gdzie czmychnęła ofiara, lecz nie udała mu się ta sztuka. Obrócił się i oddalił od wieży. Poruszał skrzydłami w sposób nerwowy i chaotyczny. Fafryd z niepokojem zaciskał palce na ramieniu Kocura. Kiedy orzeł znalazł się bezpośrednio nad nimi, wydał przeraźliwy wrzask, który poniósł się daleko po uśpionym Lankmarze. A potem zakręcił się i spadł niczym suchy liść. Raz tylko, nadaremnie, spróbował odzyskać władzę w skrzydłach. Klapnął na dach całkiem niedaleko. Kiedy Fafryd pochylił się nad nim, już nie żył. Barbarzyńca przyklęknął i w zamyśleniu, spoglądając na wieżę, wygładził pióra Kuskary. Z jego oblicza można było wyczytać konsternację, złość i pewien smutek. - Leć na północ, orle śmigły - wymamrotał markotnym głosem. - Leć w pustkę, Kuskaro. - Odwrócił się do Kocura. - Żadnej rany. Przysiągłbym, że nie ma nawet draśnięcia. - To się stało, kiedy mocował się z tym pierwszym ptakiem - rzekł poważnie Kocur. - Nie patrzyłeś na szpony tego szkaradzieństwa. Były wysmarowane jakąś zieloną mazią. Wystarczyła mała ranka, żeby trucizna dostała się do krwi. On już umierał u ciebie na ręce. Przyspieszył tylko swoją śmierć, gdy rzucił się za drugim ptakiem. Fafryd kiwał głową, nie spuszczając wzroku z wieży. - Jednej nocy straciliśmy fortunę i znakomitego łowcę. Ale do świtu daleko. Zaciekawiły mnie te diabelskie ptaszyska. - Masz jakiś pomysł? - Ano taki, że można by zarzucić kotwiczkę z liną na narożnik wieżycy. Akurat jestem liną obwiązany w pasie. Wspinałem się po niej na kamienicę Mulsza, to i do wieży wejdę. Nie musisz nic mówić, maluchu. Chyba nie boisz się Mulsza? Widział, jak ptak kradnie klejnot. Nie każe strażnikom szukać go po dachach. Wiem, wiem, ptak odleci, kiedy tam się wdrapię. Ale może upuści zdobycz lub trafi się sposobność zestrzelenia go z procy. Jakoś mam w tej sprawie same dobre przeczucia. Zatrute szpony? Będę miał płaszcz i rękawicę, a w ręku nóż. Chodź, Kocurze, nie grymaś. Upatrzyłem już sobie ten narożnik po drugiej stronie od rzeki i po drugiej stronie od kamienicy Mulsza. Tam gdzie odpadł kawałek wieżyczki. Ahoj, wieżo, przybywamy! - I pogroził jej pięścią. Kocur nucił pod nosem fragment piosenki, rozglądał się czujnie na boki i asekurował linę, po której Fafryd piął się na świątynną wieżę. Czuł się fatalnie: Fafryd wyruszył na straceńczą misję, ich zapas szczęścia już pewnie się wyczerpał, a w starożytnej świątyni było pusto i cicho. Każdemu delikwentowi, który wbrew zakazom ważył się wchodzić do tego rodzaju miejsc, groziła kara śmierci. W dodatku nikt nie wiedział, co mogło się wylęgnąć w ustronnych lochach i zapuszczonych salach. Na domiar nieszczęścia blask księżyca nie służył włamywaczom. Czasem Kocur aż truchlał na myśl, jak świetny cel stanowią w pobliżu tego muru. Do jego uszu dochodził głuchy, lecz potężny huk rzeki, która wśród wirów i kipieli przewalała się pod przeciwnym murem wieży. Raz mu się wydało, że świątynia drży, jakby Hlal wżerała się w podwaliny. Stał nad krawędzią ciemnej, szerokiej na sążeń przepaści, która oddzielała magazyn od świątyni. Z góry mógł zobaczyć obrzeżony murkiem przyświątynny ogród, zarośnięty chwastami i przysypany gruzem. Aż nagle, gdy po raz któryś z rzędu spojrzał w tamtym kierunku, przebiegły po nim zimne dreszcze i oczy wyszły mu na wierzch. W miejscu zalanym księżycową poświatą skradała się postać podobna do człowieka, lecz karykaturalnie rozrośnięta w barach. Miał wrażenie, że dziwnemu ciału brakuje charakterystycznych ludzkich krągłości, zwężeń w ramionach i rysów twarzy, do tego rodziło się nieprzyjemnie skojarzenie z żabą. Skóra wydawała się jednolicie szarobrązowa. Stwór rozpłynął się w mroku pod świątynią. Kim był, tego Kocur na razie nie umiał odgadnąć. Podniósł wzrok z zamiarem ostrzeżenia Fafryda, lecz barbarzyńca na zawrotnej wysokości pchał się już do okna. Nie chciał krzyczeć. Chwilę wahał się, rozważając, czyby nie wdrapać się po linie i pomóc przyjacielowi. Wciąż sobie podśpiewywał piosenkę lubianą zwłaszcza przez złodziei, bo podobno sprowadzała sen na mieszkańców domu, który planowano splądrować. Błagał w duchu księżyc, żeby skrył się za chmurę. Niespodziewanie jego strach uzyskał materialną postać, bowiem coś drasnęło go w ucho i plasnęło o mur wieży. Dobrze wiedział, z czym ma do czynienia: strzelano z procy kulami mokrej gliny. Gdy padał na brzuch, przeleciały nad nim jeszcze dwa pociski. Strzały z bliska, pomyślał, sądząc po sile uderzenia. Komuś zależało nie na ogłuszeniu, ale zabiciu Kocura. Rozejrzał się po osrebrzonym przez księżyc magazynie, ale nie zobaczył niczego podejrzanego. Jeszcze zanim kolanami dotknął dachu, zdecydował, co zrobi, jeśli trzeba będzie ratować Fafryda. Została mu tylko jedna droga ucieczki, więc nie zwlekał. Chwycił mocno koniec liny i rzucił się w przepaść między budynkami. W tym czasie na ścianie rozpłaszczyły się kolejne trzy kule z gliny. Po ostrożnym wpakowaniu się w ościeże i znalezieniu wygodnego oparcia dla stóp Fafryd uzmysłowił sobie, co go tak intrygowało w na pół zatartych wizerunkach na leciwym murze. W taki czy inny sposób nieodmiennie nawiązywały do ptasiej ornamentyki - ze szczególnym uwzględnieniem gatunków drapieżnych - i postaci ludzkich z groteskowymi zwyrodnieniami: dziobatymi głowami, nietoperzowymi skrzydłami i szponiastymi rękami. Tego rodzaju dziwolągi otaczały pasem okno, a kamienna płaskorzeźba, nad którą zaczepiła się kotwica, przedstawiała głowę sokoła. Ów niemiły zbieg okoliczności popuścił - rzec by można - twarde mocowania bram strachu, przez które zaczęła się sączyć do jego umysłu nieokreślona trwoga, wolno wypierająca gniew po przygnębiającej śmierci Kuskary. Ale zarazem znajdowały swoje potwierdzenie pewne domysły, jakie już wcześniej mu się nasuwały. Rozejrzał się uważnie. Zapewne czarny ptak poszukał sobie kryjówki we wnętrzu wieży, gdzie blada poświata księżyca odsłaniała zaśmieconą kamienną podłogę i prostokąt drzwi wypełnionych czarną pustką. Wyszarpnąwszy długi nóż, ruszył cichcem w głąb pomieszczenia. Ostrożnie przenosił ciężar ciała z nogi na nogę, aby nie zapaść się w miejscu, gdzie zaprawa skruszała w ciągu stuleci. Najpierw zrobiło się ciemniej, później dla odmiany jaśniej, w miarę jak wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Kamienie pod nogami stawały się śliskie. Z każdym krokiem wciągał w nozdrza smrodliwy, zatęchły zapach sokołami. Ani na chwilę nie milkły też szmery i szelesty. Próbował sobie wmówić, że byłoby czymś najzupełniej normalnym, gdyby jakieś ptaki, prawdopodobnie gołębie, uwiły sobie gniazda w opuszczonej budowli, wszelako inna nić rozumowania prowadziła do wniosków potwierdzających jego najgorsze obawy. Ominął kamienne przepierzenie i przeszedł do głównego pomieszczenia na górnym piętrze wieży. Blask księżyca, wciskający się wysoko przez dwie szczeliny w suficie, wydobywał z mroku kontury odchodzących w lewo ścian z wnękami. Huk rzeki docierał tu stłumiony i pogłębiony, jakby nie rozchodził się w powietrzu, lecz w kamieniu. Przed sobą Fafryd zobaczył uchylone drzwi, a w nich zakratowane okienko niczym w celi więziennej. Pod samą ścianą w szerszym końcu pomieszczenia stało coś podobnego do ołtarza, ozdobionego niewyraźnymi rzeźbami. Po obu stronach, w rządkach ułożonych starannie jeden nad drugim, siedziały czarne kłębuszki. Wtem rozległ się piskliwy, świdrujący krzyk: - Człowiek! Człowiek! Zabić! Zabić! Fafryd patrzył, jak czarne kłębuszki zrywają się chmarą z żerdzi i rosną w oczach, rozkładając skrzydła w powietrznej tyralierze. Poniekąd dzięki temu, że strach przygotował go na taki obrót sprawy, zasłonił głowę płaszczem i zaczął z rozmachem wywijać nożem. Z bliska dobrze widział czarne jak węgiel ptaki o potwornych szponach - ptaki bliźniaczo podobne do tych, z którymi walczył Kuskara. Nacierały z dzikim wrzaskiem niby latające stado bojowych kogutów. Zrazu myślał, że łatwo je rozgoni, lecz z równym powodzeniem mógłby przeganiać kłębowisko cieni. Może i usiekł 'ze dwa ptaszyska, choć pewności nie miał. Zresztą, co za różnica? Czuł, jak szpony kłują go i szarpią za lewy nadgarstek. Nie widząc innego wyjścia, skoczył prosto w uchylone drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zeskrobał nożem ptaka, który niczym sama śmierć wczepił się w jego rękę, po omacku dotknął ran, naciął je czubkiem noża i wyssał truciznę, którą prawdopodobnie były wysmarowane szpony drapieżników. Przypierając ciałem drzwi, wsłuchiwał się w stłumione bicie skrzydeł i wściekłe wrzaski. Stąd wydostać się było trudniej - z tej w gruncie rzeczy celi, gdzie nie paliło się światło. Tylko mizerny blask księżyca sączył się przez zakratowane okienko w drzwiach. Okno w murze wydawało się nieosiągalne, a wielce ryzykowne zejście po linie byłoby rzucaniem się na pastwę bezlitosnych pazurów. Najchętniej gromkim okrzykiem ostrzegłby Kocura, lecz bał się, że jego słowa, niezrozumiałe z daleka, zwabią go w pułapkę. W przypływie nieznośnej niepewności mściwie rozdeptał zabitego ptaka. Powoli zaczynał panować nad gniewem i strachem. Ptaki chyba zrezygnowały ze szturmów. Zaprzestały daremnego rzucania się na drzwi i pakowania rozwrzeszczanych dziobów w kratę okienka. Patrząc przez otwór, mógł się lepiej przyjrzeć pogrążonemu w cieniu ołtarzowi i żerdziom ułożonym w drabinki. Czarni lokatorzy okazywali wzburzenie: przepychali się, skakali sobie na głowy i przenosili się nerwowo z żerdzi na żerdź. Rozchodził się stamtąd specyficzny smród. Fafryd ponownie usłyszał ów piskliwy, świdrujący krzyk, aczkolwiek tym razem powtarzany chórem: - Klejnoty! Klejnoty! - Błyszczące, świecące! - Uszy rwij, w oczy bij! - Buźkę ciach, szyję trach! - Bez cienia wątpliwości autorami tych słów były same ptaki. Fafryd gapił się na nie w osłupieniu. Już nieraz spotkał się z ptasim gadaniem, słuchał przeklinających papug i kłamliwych kruków. Także i tu bełkotliwa mowa trąciła pewną bezrozumnością, słowa powtarzały się z ordynarnym uporem. Zaiste, niejedna papuga wierniej naśladowała głos człowieka. Jednakże w krótko sformułowanych zdaniach krył się pewien diaboliczny sens, jakby lada chwila bezładne uwagi miały się przerodzić w pouczającą rozmowę z pytaniami i stosownymi odpowiedziami. I nie mógł zapomnieć brzmienia tamtego, jakże inteligentnego polecenia: "Człowiek! Zabić!" Kiedy przysłuchiwał się w zadziwieniu okrutnym odżywkom, za zakratowanym okienkiem przesunęła się dziwna postać, zmierzająca do ołtarza. Częściowo miała wygląd człowieka, a częściowo szarobrązowego, pozbawionego sierści niedźwiedzia. I żadnych rysów twarzy. Ptaki rzuciły się na osobliwego gościa, opadły go całą hurmą, dziobały i targały. On jednak nie zwracał na nie uwagi, jakby niegroźne mu były dzioby i zatrute szpony. Z uniesioną głową niespiesznie zbliżył się do ołtarza. Wlewający się przez dziurę w dachu blask księżyca padał prawie pionowym snopem przed ołtarz, malując na posadzce jasną plamę. Tymczasem stwór pogrzebał w kuferku, skąd zaczął wyciągać małe połyskliwe przedmioty, za co ptaki atakowały go z jeszcze większą zajadłością. Kiedy ustawił się tak, że poświata księżyca oświetliła go całego, Fafryd przekonał się, że to zwykły człowiek, aczkolwiek przebrany w toporny kostium z grubej skóry; dwie długie szpary służyły mu jako wizjery. Niezdarnie, lecz skutecznie przenosił zawartość kuferka do skórzanego worka. Najwyraźniej kuferek był skarbczykiem, gdzie ptaki przechowywały skradzione klejnoty i ozdoby. Obleczona w skórzany pancerz postać zakończyła swą misję i ruszyła w drogę powrotną, otoczona burzą opętańczo wrzeszczącego ptactwa. Ale kiedy przechodziła obok drzwi celi, ptaki nieoczekiwanie poniechały wysiłków i wróciły do ołtarza, jakby spełniały rozkaz, który przedarł się do nich poprzez zgiełk. Opancerzony osobnik zatrzymał się i rozejrzał podejrzliwie; szpary na oczach przydawały mu drapieżności i tajemniczości. Po chwili szedł dalej, lecz nim zrobił dwa kroki, z góry spadła pętla i zacisnęła się na okrywającej mu głowę skórzanej kapuzie. Zaczął się szarpać i zataczać, sięgać do szyi okutą w skórę łapą. W końcu niezgrabnie, z rozpaczą, zamachał ramionami, aż rozwiązał się jego worek z łupem. Wysypały się klejnoty i kunsztowne wyroby ze szlachetnego metalu. Pętla ściskała go wszakże tak mocno, że już po chwili leżał na ziemi. Fafryd postanowił skorzystać z okazji i wyrwać się na wolność. Liczył na korzyści z zamieszania i zaskoczenia. Nie było to jednak mądre posunięcie. Być może śladowe ilości trucizny obecne w jego żyłach zmąciły mu rozum. Dobiegał już do korytarza prowadzącego do okna, kiedy druga pętla zadzierzgnęła się okrutnie na jego gardle. Nogi mu się poplątały i runął jak długi na ziemię. Sznur ciągle się zaciskał. Zdawało mu się, że ginie w morzu czarnych piór, gdzie oślepiającym blaskiem płoną wszystkie klejnoty świata. Kiedy okrutne łupanie w skroniach pomogło mu wrócić do przytomności, usłyszał czyjś wystraszony, rwący się okrzyk: - W imię Wielkiego Boga, kimże jesteś? Coś ty za jedna? Na to odezwał się głos niewieści: piskliwy, słodki, melodyjny, ptasi, władczy i lodowaty. - Jestem skrzydlatą kapłanką, władczynią sokołów. Jestem królową z pazurami, opierzoną księżniczką, wcieleniem tej, która rządzi tu od wieków mimo kapłańskich interdyktów i zakazów suwerena. To ja zadaję sprawiedliwą udrękę próżnym i rozpustnym lankmarskim damom. To ja wysyłam poborców haraczu, który ongiś dobrowolnie, choć ze strachem składano na moim ołtarzu. - Nie możesz mnie karać w tak bestialski sposób - padła skarga pełna przerażenia, lecz nie rezygnacji. - Będę strzegł twych tajemnic. Jestem jeno złodziejem. - Zaprawdę jesteś złodziejem, skoroś próbował skraść skarb z ołtarza Skrzydlatej Tiji. Za tę właśnie zbrodnię ptaki wymierzą ci karę, jaką uznają za stosowną. Jeśli stwierdzą, że zasługujesz na litość, nie zginiesz. Co najwyżej wydziobią ci oko, może dwoje, nie wiem. W tym głosie pobrzmiewały osobliwe kwilenia i świergoty, które podsuwały umęczonemu umysłowi Fafryda wizję słowika wyrośniętego do monstrualnych rozmiarów. Próbował wstać, lecz był mocno przywiązany do krzesła. Ręce i nogi mu zdrętwiały, na dodatek piekło go całe lewe ramię. Wątły blask księżyca przestał mu wreszcie sprawiać męczarnie. Okazało się, że ciągle jest w tym samym pomieszczeniu, blisko celi. Siedział zwrócony twarzą do ołtarza, podobnie jak na drugim krześle obok niego pancerny mężczyzna, również skrępowany. Ściągnięto mu jednak skórzaną kapuzę, spod której wyjrzała ogolona głowa i koścista, ospowata twarz niejakiego Strawiasza: Fa-fryd dobrze znał biegłego kieszonkowca. - Tija, Tija! - skandowały ptaki. - Oczy dziobać! Nochal skrobać! Ciemne oczy złodzieja zwęziły się ze strachu między zgolonymi brwiami i odstającymi policzkami. - Jestem złodziejem, to prawda, ale i ty nim jesteś! - rzekł na swą obronę. - Bogowie tej świątyni wyklęci są i zapomniani. Sam Wielki Bóg ich potępił. Odeszli stąd wieki temu. Kimkolwiek jesteś, to nie twoje miejsce. Jakimś sposobem, może czarami, nauczyłaś ptaki zbójeckiego rzemiosła. Wiedziałaś, że są takie, co lubią kraść świecidełka. Później odbierasz im łupy. Nie jesteś nikim lepszym ode mnie. Ja tylko poznałem się na twoich sztuczkach i postanowiłem cię obrabować. Nie jesteś kapłanką, żeby składać bogom ofiary z ludzi. Gdzie masz wyznawców? Gdzie pomocników? Gdzie dobre uczynki? Jesteś złodziejką! Zapalczywie szarpnął się w więzach, jakby chciał przyspieszyć wyrok, który go czekał za te harde słowa. W tym momencie Fafryd zobaczył za nim postać, na widok której zastanowił się, czy aby nie dostał pomieszania zmysłów. Stał tam bowiem jeszcze jeden mężczyzna w skórzanym kapturze. Fafryd kilka razy zamrugał powiekami i stwierdził, że to jednak nie kaptur, lecz nieduża maska z otworami na oczy. Nieznajomy, z wyglądu so-kolnik, nosił ciężki kubrak i olbrzymie rękawice. U szerokiego, skórzanego pasa wisiał krótki miecz i zwinięty arkan. Wykręciwszy się w drugą stronę, Fafryd ujrzał przy sobie podobnego typa. Wówczas znad ołtarza rozległ się głos jeszcze bardziej piskliwy i jakby napięty, mimo iż wciąż melodyjny i upiornie ptasi. Towarzyszyły mu chóry ptaków: Tija! Tija! - Zginiesz niechybnie, rozszarpany na sztuki! Z tobą umrze ten drugi, którego zuchwały orzeł zabił Kiwiesza i poniósł śmierć z jego szponów. Przed skonaniem przekonacie się, kim jest Tija. Jako kapłanka i jej ziemskie wcielenie, udowodnię wam, że to moje miejsce. Dopiero teraz Fafryd spojrzał na ołtarz, czego dotąd nieświadomie unikał, przejęty zabobonnym lękiem i dziwną odrazą. Padający z góry snop księżycowego blasku przemieścił się nad samą płytę i odsłonił dwie kamienne rzeźby, które sterczały po bokach niczym gargulce. Martwe twarze były twarzami kobiet, lecz drapieżnie zakrzywione ręce straszyły krogulczymi pazurami; na ramionach leżały złożone skrzydła. Starożytny rzeźbiarz wykonał swoje dzieło z niebywałym mistrzostwem: figury dawały wrażenie, jakby zamierzały rozprostować kamienne skrzydła i wzbić się w powietrze. Na ołtarzu między rzeźbami, lecz nieco głębiej, poza blaskiem księżyca, majaczył wielki, czarny kształt z ledwie zarysowanymi w cieniu długimi skrzydłami. Przyglądając się temu, Fafryd oblizywał wargi. Zamroczony trucizną umysł nie radził sobie z kojarzeniem faktów. Zarazem jednak, choć uczynił to mimowolnie, zaprzągł swoje długie, zwinne palce do rozrywania ciasnych więzów na przegubach. - Wiedz, głupcze - odezwała się tajemnicza postać - że bogowie nie odchodzą w niebyt, kiedy wyklinają ich fałszywi kapłani, ani nie uciekają potępieni przez fałszywego, samozwańczego boga. Choć nie ma kapłana i nie ma wyznawcy, oni pozostają. Byłam młoda, jeszcze bez skrzydeł, kiedy po raz pierwszy tu przyszłam, a jednak wyczułam obecność bogów w tych kamieniach. I oddałam się im szczerym sercem. Wtem Kocur zawołał Fafryda po imieniu. Jego głos docierał zduszony i niewyraźny, lecz nie było mowy o pomyłce. Dobywając się z dolnych kondygnacji świątyni, mieszał się z głuchym, dostojnym szumem rzeki. Postać usadowiona na ołtarzu wydała świergotliwie rozkaz. I poruszyła skrzydłem przy wykonywaniu drobnego gestu. Na ręce sokolnika pilnującego Strawiasza usiadł czarny ptak. Mężczyzna odszedł i zaraz dały się słyszeć jego kroki na schodach. Drugi sokolnik pobiegł do okna, przez które wszedł Fafryd. Sądząc po odgłosach, przeciął linę. Wkrótce wrócił. - Wygląda na to, że dzisiaj Tiji nie zabraknie wyznawców - zaszczebiotała postać na ołtarzu. - Pewnego dnia wytworne lankmarskie damy, chcąc nie chcąc, zbiorą się tu ze strachem, żeby złożyć w ofierze cząstkę swej urody. Wzrok już na tyle wyostrzył się Fafrydowi, że czarny kształt na ołtarzu wydał mu się zbyt gładki, aby mógł być okryty piórami. Ale może się mylił. Niezmordowanie mocował się z więzami; te na prawym nadgarstku udało mu się już poluzować. - Uroda precz! Uroda precz! - skrzekliwie skandowały ptaki. - Dziobem całuj! Szponem głaszcz! - W dzieciństwie mogłam tylko śnić o takich rzeczach, gdym uciekała potajemnie z domu ojca, żeby odwiedzić te święte mury. A jednak już wtedy był ze mną duch Tiji. To dzięki niemu ludzie bali się mnie i unikali... Pewnego razu znalazłam rannego ptaka, który tu się schronił. Opiekowałam się nim, aż wyzdrowiał. Był to potomek jednego z dawnych ptaków Tiji, które po zbezczeszczeniu i zamknięciu świątyni odleciały w Góry Ciemności, aby czekać na wezwanie. Dzięki pewnym znakom kabalistycznym dowiedział się, że Tija odrodziła się w moim ciele. Wrócił i mnie poznał. Wolno, ponieważ byliśmy mali i samotni, przypomnieliśmy sobie część starożytnych rytuałów i zdobyliśmy umiejętność rozmowy... Mijały lata i jeden po drugim następne ptaki przybywały z Gór Ciemności. Wydawały potomstwo. Udoskonaliliśmy rytuały. Ciężko było pełnić funkcję kapłanki tak, by świat nie odkrył mojej tajemnicy. Należało zdobywać żywność, krew i mięso. Dochodziły długie godziny nauki. Mimo wszystko wytrwałam. Przez cały ten czas ludzie z moich sfer pałali do mnie rosnącą nienawiścią, uprzykrzali mi życie i chcieli mnie pohańbić. Wyczuwali we mnie moc. Sto razy dziennie w najpodlejszy sposób szargano honor Tiji. Odarto mnie z przywilejów należnych mi z urodzenia, skazano na kompanię gburów i prostaków. Znosiłam to w pokorze i starałam się zachowywać jak oni, choć w duchu wykpiwałam ich głupotę, próżność i rozpustę. Cierpliwe czekałam na właściwą porę. Duch Tiji ciągle się we mnie umacniał. - Tija! Tija! - odezwały się ptaki. - A potem zaczęłam szukać wsparcia i tak znalazłam dwóch potomków dawnych sokolników Tiji. W ich rodach przechowały się stare tradycje i wierzenia. Poznali mnie i oddali mi cześć. To oni są moimi pomocnikami. Stojący przy Fafrydzie sokolnik pokłonił się z szacunkiem. Barbarzyńca miał wrażenie, że ogląda jakiś niesmaczny teatr cieni. Obawa o Kocura ciążyła niczym ołowiany odważnik na jego skołatanym sercu. Mimo to przyłapał się - o hańbo! - na oglądaniu wysadzanej perłami broszy i szafirowej kolii, które poniewierały się na brudnej posadzce niedaleko krzesła. Klejnoty leżały tam, gdzie je rozsypał Strawiasz. - Cztery miesiące temu, u schyłku miesiąca sowy, wyczułam, że Tija osiągnęła we mnie pełną dojrzałość i przyszła pora policzyć się z Lankmarem. Rozesłałam ptaki po należny jej haracz z rozkazem surowego karania niewiast, które odmówią płacenia lub są znane z rozwiązłości i pychy. Ptaki rychło odzyskały dawną chytrość. Ołtarz Tiji został godnie udekorowany. A Lankmar zaznał strachu, choć jeszcze nie wie, czego się boi. Dowie się już niebawem! - zagroziła jazgotliwie. - Bliski jest dzień, kiedy ogłoszę wszem wobec powrót Tiji. Podwoje świątyni zostaną otwarte dla wyznawców i składających dary. Posągi Wielkiego Boga zburzy się, a jego świątynie zrówna z ziemią. Zarozumiałe magnatki, które gardziły żyjącą we mnie Tiją, zostaną zawezwane przed moje oblicze. Ołtarz znowu spłynie słodką krwią ofiarną! - skrzeczała z uniesieniem. - To się zacznie już zaraz! Już zaraz na dwóch intruzów spadnie zemsta Tiji! Z rozpaczliwym stęknięciem Strawiasz rozkołysał się na krześle, daremnie walcząc z więzami. Fafryd gorączkowo rozplątywał poluzowany sznur na prawej ręce. Część czarnych ptaków zerwała się na rozkaz z żerdzi... i wróciła na swoje miejsca, jako że świdrujące polecenie nie zostało dokończone. Wrócił właśnie drugi sokolnik i z prawicą podniesioną w geście uszanowania ruszył do ołtarza. Na jego przegubie nie siedział ptak. W lewej ręce trzymał ubroczony krwią krótki miecz. Postać siedząca na ołtarzu z ciekawością wysunęła się naprzód, tak iż Fafryd w świetle księżyca po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda. Nie był to ani olbrzymi ptak, ani żadna potworna hybryda, ale kobieta zawinięta w czarne szaty z długimi, wiszącymi rękawami. Zsunięty na kark kaptur odsłonił białą w blasku księżyca, choć obsypaną czarnymi lokami twarz o trójkątnym obrysie. Szkliste, iskrzące oczy i drapieżna mina kojarzyły się z ptakiem, ale też z nieznośnym dzieckiem o niespotykanej urodzie. Poruszała się drobnym krokiem, ze sprężoną sylwetką. - Trzech jednej nocy! - zawołała. - Zabiłeś trzeciego. Brawo, sokolniku! - Ależ ja ją znam! - bąknął Strawiasz. Sokolnik tymczasem szedł dalej, aż kobieta cicho zapytała: - Co jest? Czego chcesz? Sokolnik skoczył na nią z kocią zwinnością i przytknął jej do piersi miecz, który zalśnił krwistą czerwienią na tle czarnej tkaniny. Fafryd usłyszał głos Kocura: - Nie ruszaj się, Atio! I niech twoje ptaszki nie robią nic głupiego. Inaczej zginiesz w mgnieniu oka, tak samo jak twój sokolnik i jego czarny pupil. Na pięć uderzeń serca zapadła grobowa, pełna napięcia cisza. Wtem kobieta na ołtarzu zaczęła oddychać ze świstem, jakby się dusiła, i wydawać krótkie, chrapliwe krzyki, podobne do krakania. Kilka czarnych ptaków uniosło się z drążków i machało niepewnie skrzydłami; to pokazywały się w poświacie księżyca, to ginęły w półmroku, lecz nie ważyły się zbliżyć do ołtarza. Kobieta zaczęła się kiwać z boku na bok. Miecz podążał za nią niestrudzenie, jak wahadło. Fafryd spostrzegł, że drugi sokolnik wypręża się nad nim i unosi swój krótki miecz do zadania ciosu. Wkładając wszystkie siły w potężną dźwignię nadgarstka i przedramienia, zerwał resztkę powrozów, podźwignął się wraz z krzesłem i złapał oprawcę za rękę, gdy jego miecz nabierał już rozpędu. Obaj padli na ziemię. Sokolnik wrzasnął z bólu. Rozległ się trzask pękającej kości. Fafryd przygniatał przeciwnika swoim ciężarem, popatrując to na kobietę, to na Kocura w skórzanej masce i rękawicach. - Dwóch sokolników jednej nocy - rzekł Kocur prześmiewcze - Brawo, Fafryd! - potem dodał twardo: - Gra skończona, Atio! Twoja zemsta na lankmarskich damach dobiegła końca. Ha, to dopiero gruby Mulsz się zdziwi! Jego gołąbeczka kradnie własne klejnoty. Czyś aby nie przechytrzyła? Kobieta krzyknęła w gorzkim poczuciu klęski, udręczona własnym wstydem i niemocą. Przestała się kiwać i na jej surowym obliczu pojawił się wyraz krańcowej rozpaczy. - Do Gór Ciemności lećcie! - zawołała żałosnym głosem. - Do Gór Ciemności! Zabierzcie skarb Tiji do jej ostatniej warowni! - dorzuciła jeszcze wiązankę dziwnych gwizdnięć, świergotów i wrzasków. Słysząc to, ptaki zerwały się gromadnie, aczkolwiek żaden nie podleciał do ołtarza. Fruwały w kłębowisku z natarczywym powrza-skiwaniem, na które kobieta chyba odpowiadała. - Żadnych sztuczek, Atio! - ostrzegł Kocur. - Chyba że śmierć się ciebie nie ima. Wówczas pierwszy przedstawiciel czarnego stada porwał w szpony szmaragdową kolię, wzbił się i wyfrunął przez zwrócone na rzekę Hlal okno w grubym murze świątyni. Pozostałe ptaki poszły za jego przykładem. Zupełnie jak podczas uroczystej procesji odpływały w mrok nocy, unosząc z sobą bogactwa: naszyjniki, brosze, pierścienie, kosztowne szpilki do włosów, srebro, zielone złoto wysadzane klejnotami najróżniejszych kolorów. Wszystko to mieniło się w blasku księżyca. Kiedy odleciały ostatnie trzy ptaki, którym nie dostała się już żadna ozdoba, Atia wyciągnęła odziane w czerń ramiona w stronę dwóch posągów skrzydlatych kobiet, jakby domagała się cudu. Wyrwał jej się z piersi przeciągły, żałosny jęk, po czym zwinnie zeskoczyła z ołtarza i pobiegła za ptakami. Kocur nie zrobił Atii nic złego, choć nie odstępował jej ani na krok. W każdej chwili mógł ją przebić mieczem. Razem wskoczyli w otwór okienny. Rozległ się jeszcze jeden okrzyk. Kocur wrócił sam i podszedł do Fafryda. Przeciął sznury, odsunął krzesło i pomógł mu wstać. Ranny sokolnik leżał nieruchomo i z lekka postękiwał. - Rzuciła się do rzeki? - zapytał ochryple Fafryd. Kocur potwierdził skinieniem głowy. Fafryd rozcierał czoło, oszołomiony. W głowie mu się rozjaśniało, w miarę jak ustawało działanie trucizny. - Nawet imiona podobne - mruknął. - Tija i Atia. Kocur stanął nad drugim krzesłem i zaczął przecinać więzy złodzieja. - Twoi ludzie, Strawiasz, próbowali mnie dziś nafaszerować gliną - rzekł lekkim tonem. - Sporo się nabiedziłem, żeby im uciec, a potem wdrapać się po zawalonych schodach. - Przepraszam, taka praca - odparł złodziej. - Czy to nie twoi ludzie wybrali się po klejnot do domu Mulsza? Strawiasz pokiwał głową, prostując ścierpnięte kończyny. - Mam nadzieję, że w tej sytuacji jesteśmy wspólnikami - odpowiedział. - Chociaż nie ma zdobyczy, którą można się dzielić. Z wyjątkiem nic niewartych szkiełek i rupieci. - Zaśmiał się ponuro. - Nie można było przegonić tych czartów tak, żeby wszystkiego nie zabrały? - Jesteś strasznie chciwy, jak na człowieka ledwo co wyrwanego ze szponów śmierci - rzekł Kocur. - Ale tak cię pewnie wyszkolono. Szczerze mówiąc, to cieszę się, że ptaki odleciały. Bałem się, że rozpierzchną się po mieście. I tak by się stało, gdybym zabił Atię. Oprócz niej nikt nie ma władzy nad nimi. Już byśmy nie żyli. Przyjrzyj się spuchniętej ręce Fafryda. - Może ptaki wrócą ze skarbem - powiedział Strawiasz z nadzieją w głosie. - Nie liczyłbym na to. Dwie noce później lichwiarz Mulsz, dowiedziawszy się paru ciekawych rzeczy od leczącego złamanie ręki sokolnika, od dawna zatrudnionego do opieki nad ptactwem w klatkach, wyciągnął się wygodnie na iście królewskim łożu w sypialni żony. W jednej pulchnej dłoni trzymał pucharek z winem, w drugiej - rączkę służki, która zajmowała się układaniem włosów Atii. - Jeśli chcesz wiedzieć, to nigdy jej nie kochałem. - Przyciągnął do siebie uśmiechniętą kokietkę. - Zawsze mnie poganiała, zawsze czymś straszyła... Służka delikatnie cofnęła rękę. - Wolałabym powiesić coś na tych klatkach - usprawiedliwiła się. - Ilekroć patrzę w oczy tym ptakom, przypomina mi się ona. - Wzdrygnęła się pod swą cieniutką tuniką. Kiedy ostatni ptaszek umilkł pod przykryciem, dziewczyna wróciła i usiadła mu na kolanie. Stopniowo Lankmar żegnał się ze strachem. Pomimo tego wiele zamożnych kobiet nosiło na twarzy srebrne klatki, ponieważ pokochały tę modę. Z czasem klatki zostały zamienione na miękkie maski ze srebrnych siateczek. Pewnego dnia Kocur zwrócił się do Fafryda: - Jest coś, czego ci nie mówiłem. Kiedy Atia skoczyła do rzeki, była pełnia, a jednak, choć wytężałem wzrok, nie widziałem, jak wpada do wody. I nie słyszałem plusku. Potem uniosłem głowę. Na tarczy księżyca zobaczyłem ogon tej cudacznej ptasiej procesji. Z tyłu, z mocnym biciem skrzydeł doganiał ją, jeśli się nie mylę, jeszcze jeden ptak, dużo większy od tamtych. - Uważasz, że...? - spytał Fafryd. - Uważam, że Atia utopiła się w rzece. A co? CENA WYTCHNIENIA (THE PRICE OF PAINEACE) Rosły barbarzyńca Fafryd, uciekinier z nehwońskich Lodowych Pustaci i na zawsze człowiek obcy na lankmarskiej ziemi, w najważniejszym zakątku tego świata, oraz niepozorny Szary Ko-cur, nie znający własnej ojczyzny mistrz walki na miecze, bezpaństwowiec w liberalnym, pozbawionym biurokracji Nehwonie - byli serdecznymi przyjaciółmi i komilitonami od chwili, kiedy się spotkali w lankmarskim grodzie niedaleko przecięcia ulic Pieniężnej i Złotniczej. Mimo to nigdy wspólnie nie mieszkali. Rzecz jasna, z natury byli samotnikami, a tacy rzadko mają stały dach nad głową. Na domiar niestrudzenie gonili za przygodą: włóczyli się po odludziach, dokonywali odkryć lub ratowali się przed zgubnymi skutkami dawnych błędów i niedopatrzeń. Ponadto nie minęła noc, odkąd się poznali, kiedy Wlana, pierwsza miłość Fafry-da, i Iwrian, pierwsza miłość Kocura, zostały w okrutny sposób zamordowane (i krwawo pomszczone, co żadnemu nie przyniosło jednak ukojenia). A w domu, gdzie nie ma kochającej kobiety, zawsze brakuje ciepła. Mieli w zwyczaju kraść wszystko, co posiadali - nawet miecze i sztylety, które nieodmiennie nazywali Szarą Rózgą, Dosercowcem, Skalpelem i Kocim Pazurem, niezależnie jak często tracili je i znajdowali nowe na ich miejsce. A wiadomo, że dom niezwykle trudno ukraść... Oczywiście, nie wchodzą w rachubę namioty, pokoje w gospodach, jaskinie, pałace, gdzie można znaleźć zatrudnienie albo przebywać w gościnie u księżniczki lub królowej, czy nawet czasowo wynajmowane rudery, jak ta przy placu Ciemnych Uroków. A jednak po wstępnym zwiedzeniu osobliwości Nehwonu, po kolejnych przygodach w Lankmarze i jego okolicach, przeżywanych bez udziału kobiet (wspomnienia Iwrian i Wlany dręczyły ich latami), po koszmarnej przeprawie przez Morze Zewnętrzne, po perypetiach z siedmioma czarnoskórymi kapłanami i później z Atią i Tiją, na parę krótkich miesięcy wspólnie zamieszkali w Lankmarze, choć ich dom, jakżeby inaczej, również pochodził z kradzieży. Dwie pojawiające się w nim kobiety były tylko duchami, a jego lokalizacja, odzwierciedlająca ponure nastroje Fafryda i Kocura - ryzykowna i makabryczna. Pewnej nocy krążyli podpici zaułkami Zarazy i Szkieletów, idąc z tawerny "Pod Złotym Minogiem" położonej na rogu Dziw-karskiej i Pieniężnej, aż doszli do oberży budzącej wiele wesołych, ale i najboleśniejszych wspomnień: "Srebrnego Węgorza" w Mętnym Zaułku, w połowie drogi między Tanią i Przewoźniczą. Na jej tyłach wypatrzyli nie uprzątnięte jeszcze pogorzelisko: zwęglone belki, spopielone szczątki, rozsypane kamienie. To tutaj, na poddaszu, spłonęły w dramatycznych okolicznościach ich ukochane kobiety; może oglądali teraz w brudnym świetle księżyca, nawet o tym nie wiedząc, drobne resztki ich ciał. Po paru godzinach, gdy już im się dobrze dymiło z czuba, powędrowali w kierunku północnym, aż przecięli aleję Bogów i znaleźli się w dzielnicy arystokratów przy Morskim Murze, na wschód od Tęczowego Pałacu lankmarskiego suwerena Karstaka Owartamor-tesa. W jaśniejszym blasku księżyca (łagodna bryza morska oczyściła tu powietrze z nocnego smogu), wychylając się ponad zębatą koronę muru, Kocur dojrzał na posiadłości diuka Daniusa śliczną, przytulną altanę z polerowanego drewna i z zadartymi, rogatymi końcami krokwi i kalenicy. Tak żarliwie wyrażał swój zachwyt, że nawet Fafryda zaraził entuzjazmem. Budynek stał na sześciu krótkich, cedrowych palach, które stały z kolei na płaskiej kamiennej płycie. Dalej już wypadki toczyły się własnym torem. Przyjaciele pognali na ulicę Przymurze i ku Bagiennej Bramie, tam z łatwością najęli czterdziestu krzepkich nocnych włóczykijów - płacili po srebrniku i kuflu piwa na łeb, obiecując, że po robocie będzie złoto i jeszcze lepsze trunki - potem powiedli ich pod tonący w półmroku ogród Daniusa, otworzyli wytrychem żelazną kłódkę w bramie, ostrożnie wprowadzili najemników na teren posesji i kazali im dźwignąć i wynieść altanę. Przychylny los oszczędził im skrzypiących belek, straży miejskich i stróżów. Szary Kocur i Fa-fryd, czuwając nad przedsięwzięciem, zdążyli osuszyć gąsiorek wina. W dalszej kolejności skrupulatnie zawiązali oczy czterdziestce dorywczych tragarzy - ta najtrudniejsza część operacji wymagała od Kocura chytrej, stanowczej perswazji, a od Fafryda przyjaznej, ale też budzącej lęk, autorytatywnej postawy - i popędzili ich, spoconych i zasapanych, jak stado baranów w kierunku południowym pustą o tej porze ulicą Przewoźniczą, potem zaułkiem Szkieletów (szczęściem altana była dość wąska: trzy małe pomieszczenia koło siebie), aż się zatrzymali na placu za "Srebrnym Węgorzem", gdzie Fafryd usunął trzy kamienne bloki, by zrobić miejsce na postawienie budynku. Pozostało im już tylko zaprowadzić wciąż oślepionych tragarzy do Bagiennej Bramy oraz rozdać im złoto i kupić wino - po butli na głowę, najskuteczniejszym środku na utratę pamięci. Gdy świt różowił niebo, przybiegli do Braggiego, właściciela "Srebrnego Węgorza", aby odkupić bezwartościowy kawałek gruntu za tawerną. Następnie za pomocą Fafrydowego toporka odrąbali rogi kalenicy i krokwi, ściany i dach polali wodą i dla niepoznaki obsypali popiołem (nie zawracali sobie głowy złymi omenami). Wreszcie wpadli do środka i ułożyli się do snu na gołych deskach. Nie zdążyli się nawet rozejrzeć. Kiedy wieczorem odemknęli oczy, okazało się, że wnętrze altany jest całkiem przyjemne. W dwóch skrajnych pokojach (sypialniach), wysłanych grubymi dywanami, na ścianach wisiały makaty przedstawiające śmiałe sceny miłosne. Kocur zastanawiał się, czy diuk Danius dzielił się swoimi nałożnicami z przyjaciółmi, czy może sam kursował między jednym a drugim pokojem. Środkowe pomieszczenie było salonikiem utrzymanym w spokojnym, nastrojowym tonie. Na regałach leżały bogato oprawione księgi ze zmysłowymi rycinami, a w kredensie stały wyborne wina i konfitury. Jedną sypialnię wyposażono w miedzianą wannę, z której Kocur zrobił natychmiastowy użytek, poza tym w obu były ustępy ze zbiornikami łatwo opróżnianymi z dołu przez młodego parobka, zatrudnionego do tej czynności w "Srebrnym Węgorzu" jeszcze tego samego wieczoru. Kradzież powiodła się znakomicie. Lankmarscy strażnicy w brązowych kirysach, zwykle dość leniwi, o nic nie pytali. Nie nękał ich również diuk Danius; nawet jeśli posłał szpiegów na niełatwe przecież poszukiwania altany, musieli pokpić sprawę. Przez kilka dni Kocurowi i Fafrydowi żyło się wspaniale w nowym mieszkanku: smacznie jedli i pili (długo korzystali z obfitych zapasów Daniusa), biegali do tawerny po mocniejsze wino, Kocur dwa lub trzy razy dziennie brał kąpiel, delektując się wonią mydła, perfum i olejków, Fafryd natomiast co drugi dzień odwiedzał pobliską parnię, gdzie ślęczał nad książkami i pogłębiał i tak już rozległą znajomość górnolankmarskiego, iltmarskiego i kuarmalskiego języka. Z czasem w sypialni Fafryda zapanował swojski bałagan, podczas gdy u Kocura wszystko było czyste i poukładane - w tym względzie każdy z nich szedł za głosem natury. Po paru dniach Fafryd odkrył drugą, sprytnie ukrytą biblioteczkę z księgami traktującymi wyłącznie o śmierci... w zupełnym przeciwieństwie do wcześniej znalezionych tomów z erotycznymi treściami. Fafryd uznał ich zawartość za wielce pouczającą, podczas gdy Kocur jedynie śmiał się, że diuk Danius, krążąc między pokojami, gdzie czekały na niego rozebrane dziewczęta, przystawał czasem, by rzucić okiem na fragment o duszeniu lub kleszyc-kich truciznach. Sami jednak nie zapraszali dziewcząt do swego uroczego mieszkanka i chyba mieli po temu słuszny powód, albowiem nie minęło pół miesiąca, kiedy Kocurowi zaczął się pokazywać duch smukłej Iwrian, a Fafrydowi duch wysokiej Wlany. Być może widma powstały z pyłu unoszącego się w powietrzu lub z popiołów pokrywających ściany budynku. Duchy nic nie mówiły, nawet najcichszym szeptem, i nigdy, choćby kosmykiem włosów, nie dotykały żywych. Fafryd nie rozmawiał z Kocurem o Wlanie, a ten z Fafrydem o Iwrian. Choć niewidoczne, niesłyszalne i nienamacalne - dziewczyny były wśród nich. Każdy na własną rękę, nie mówiąc o niczym drugiemu, szukał rady u czarownic, magów, znachorów, astrologów, nekroman-tów, wróżbiarzy, renomowanych lekarzy, a nawet kapłanów. Pragnęli widzieć lepiej swoje zmarłe dziewczyny albo nie widzieć ich wcale. Nikt im wszakże nie pomógł. Obaj po trzech miesiącach - mimo iż darzyli się wzajemną życzliwością, we wszystkich sprawach okazywali sobie wyrozumiałość, opowiadali mnóstwo kawałów i uśmiechali się częściej, niż to było w ich zwyczaju - zaczynali popadać w obłęd. Kocur uświadomił to sobie pewnego szarego poranka, kiedy otworzył oczy i zobaczył pod sufitem bladą, niewyraźnie zarysowaną postać Iwrian, która popatrzyła nań smutno i rozpłynęła się w nicość. Pot wielkimi kroplami zrosił mu twarz i nawet szyję; czując gorycz w gardle, zakrztusił się i zwymiotował. Potem szybkim ruchem zrzuci] pościel z łóżka, wybiegł nago z pokoju, minął salonik i wpadł do sypialni Fafryda. Barbarzyńcy nie było... Długi czas patrzył na puste, nie zaścielone łóżko. Potem duszkiem wytrąbił pół butelki tęgiego wina i zaparzył potrójną dawkę gawechu. Już przy pierwszym, palącym łyku wstrząsały nim silne dreszcze. Ubrał wełniany szlafrok, obwiązał się mocno paskiem, włożył wełniane buty, a jednak ciągle szczękał zębami przy dopijaniu gorącego napoju. Czekając na powrót Fafryda, przez cały dzień przechadzał się po saloniku lub rozpierał się w wygodnym krześle i raczył na przemian to wzmacnianym winem, to gorącym gawechem. Od czasu do czasu chwytały go dreszcze, wtedy otulał się szczelniej ciepłym szlafrokiem. Tymczasem Fafryd jak nie wracał, tak nie wracał. Kiedy szyby z cienkiej, przyprószonej popiołem rogowej szyby pożółkły i pociemniały późnym popołudniem, Kocur zaczął rozmyślać poważniej nad swoim położeniem. Przyszło mu do głowy, że jedynym czarodziejem, z którym nie rozmawiał o swoich zgryzotach związanych z Iwrian - prawdopodobnie dlatego, że tylko o nim mógł z czystym sumieniem powiedzieć: fachowiec - był Szyl-ba o Twarzy Bezokiej, mieszkający w pięcionogiej chacie na Wielkim Słonym Bagnisku. Parę kroków na wschód od Lankmaru. Strząsnął z siebie wełniane okrycie, w pośpiechu włożył szarą bluzę z grubo tkanego jedwabiu i buty ze szczurzej skóry, przypa-sał smukły miecz Skalpel i sztylet Koci Pazur (dawno zauważył, że wraz z Fafrydem zniknęły Szara Rózga i Dosercowiec), pochwycił opończę z tego samego materiału co bluza i wyskoczył z nawiedzonego domku - opętany nagłym, panicznym strachem przed zobaczeniem ducha zasmuconej Iwrian, który po krótkiej chwili zniknąłby bez słowa. Zachodziło słońce. Parobek z tawerny czyścił ustępy. - Widziałeś dziś Fafryda? - zapytał go Kocur, nie kryjąc rozdrażnienia. Chłopak aż się cofnął. - Tak. Świtaniem wyjechał gdzieś na dużym, białym koniu. - Fafryd nie ma konia! - rzekł Kocur ostrym, groźnym tonem. Chłopak znów się cofnął. - W życiu nie widziałem tak wielkiego rumaka. Brązowe siodło i rząd kapały złotem. Kocur prychnął i do połowy wysunął Skalpel z pochwy w mysiej skórze. Raptem dostrzegł za plecami parobka połyskujące w półmroku zwierzę: rosłego, czarnego konia z czarnym siodłem obitym srebrną blachą i takimże rzędem. W biegu potrącił i obalił chłopaka, zwinnie wspiął się na siodło, złapał cugle, wsunął stopy w strzemiona - podwieszone na dogodnej dlań wysokości. Koń, spięty, ruszył z kopyta Mętnym Zaułkiem, pogalopował ulicą Przewoźniczą, skręcił w aleję Bogów (tłumy pierzchały mu z drogi) i przewalił się przez Bagienną Bramę, zanim strażnicy nastawili do pchnięcia swe wyszczerbione piki lub sporządzili barierę ze skrzyżowanych drzewców. Z tyłu chowało się słońce, przed nim gęstniał mrok, wilgotny wiatr smagał go po twarzy, lecz jemu to wszystko sprawiało wielką przyjemność. Pędząc Grobelnym Gościńcem, czarny rumak odjechał od grodu na odległość sześćdziesięciu strzałów z łuku czy przeszło trzystu rzutów oszczepem, by nagle skręcić w głąb lądu na południe - tak nieoczekiwanie, że Kocur o mało nie wyleciał z siodła. Zdołał utrzymać się na końskim grzbiecie, choć z trudem unikał chłosty gałązek ciernistych krzewów i morskich jastrzębi. Kiedy sapnął może po raz setny, rumak raptownie przystanął. Kocur przed sobą miał chatę Szyłby, a na wprost twarzy niskie, ciemne wejście, w którym siedziała w kucki ubrana na czarno postać w kapturze. - Czego chcesz, przebiegły magiku? - zapytał hardo Kocur. - Tyżeś to wysłał po mnie konia? Szylba słowem się nie odezwał. Nawet nie drgnął, mimo że musiało mu być niewygodnie w tej pozycji, chyba że zamiast nóg miał, dajmy na to, macki. Po chwili Kocur zapytał głośniej: - Wzywałeś rano Fafryda? Posłałeś mu białego konia ze złoconym rządem? Tym razem Szylba poruszył się, lecz szybko wrócił do poprzedniej pozycji. I nadal nic nie mówił. Oczywiście miejsce, gdzie powinna znajdować się twarz, było przesłonięte czarną pustką, z którą nie mogły rywalizować nawet jego czarne szaty. Robiło się coraz ciemniej. Po przedłużającym się milczeniu Kocur rzekł cichym, łamiącym się głosem: - O Szylbo, potężny czarodzieju, wyświadcz mi przysługę, inaczej oszaleję! Zwróć mi ukochaną Iwrian, daj mi ją w całości, w przeciwnym razie niechaj zniknie na wieki, jakby jej nigdy nie było! Błagam, wysłuchaj mnie, zapłacę każdą cenę! Szylba odpowiedział głosem zgrzytliwym, przypominającym chrzęst żwiru w falach przypływu: - A będziesz wiernie mi służyć do końca swego życia? Wypełnisz sumiennie każde polecenie? Ze swojej strony obiecuję nie wzywać cię częściej niż raz, najwyżej dwa razy do roku. Z trzynastu miesięcy nie poświęcisz mi więcej niż trzy. Złożysz przysięgę na kości Fafryda i swoje własne, że uciekniesz się do wszelkich sposobów, choćby uwłaczały twej godności i były ci wstrętne, aby zdobyć dla mnie maskę Śmierci z Krainy Cienia, i zabijesz każdego przeciwnika, który ci stanie na drodze, czy będzie to twoja nieznana matka, czy sam Wielki Bóg. Po jeszcze dłuższym milczeniu Kocur odpowiedział jeszcze cichszym głosem: - Przysięgam. - Znakomicie. Konia sobie zatrzymaj. Ruszysz na wschód, miniesz Iltmar, Miasto Guli, Morze Potworów, Uschnięte Góry, aż dotrzesz do Krainy Cienia. Tam odnajdziesz błękitny ogień, a z tronu, który przed nim stoi, zabierzesz maskę Śmierci. Lub ściągniesz ją z jej twarzy, jeśli właśnie będzie bawić w domu. Tak się składa, że w Krainie Cienia spotkasz swoją Iwrian. W szczególności uważaj na niejakiego diuka Daniusa, któremu ostatnio skradłeś altanę, wcale nie przypadkowo. Przypuszczam, żeś odkrył i przejrzał jego tajemne księgi. Otóż Danius boi się śmierci bardziej niż jakakolwiek istota w dziejach świata, bardziej niż wszyscy ludzie, demony i bogowie znani z przekazów ustnych i pisanych. Zamierza wyruszyć do Krainy Cienia, rozprawić się z samą Śmiercią (mówię "samą", choć to może być on lub ono, nawet moja wiedza nie sięga tak daleko) i zniszczyć jej dobytek łącznie z maską, którą obiecałeś mi przywieźć. A więc do dzieła. Nie mam nic do dodania. Zdumiony i oszołomiony, do tego wciąż nieszczęśliwy i pełen podejrzeń, Kocur wbijał wzrok w ciemne wejście do chaty, póki księżyc nie przesunął się za połamane, rosochate konary obumarłego morskiego jastrzębia. Szylba milczał jak głaz i nie ruszał się, Kocur zaś nie potrafił sklecić choćby jednego mądrego pytania. W końcu ścisnął piętami czarnego rumaka, obrócił go i ostrożnie, wolnym stępem, wyjechał na Grobelny Gościniec. Tam skręcił na wschód. A tymczasem prawie w tej samej chwili - bowiem z Lankma-ru trzeba jechać bity dzień przez Wielkie Słone Bagnisko i Tonącą Ziemię do gór za Iltmarem, miastem o fatalnej reputacji - Fafryd prowadził podobną rozmowę i zawierał jednakowe porozumienie z Ningoblem Siedmiookim w rozległych labiryntach jego pieczary. Z tym wyjątkiem, że będąc zawołanym gadułą, Ningobel wypowiadał tysiąc słów, gdzie Szylbie wystarczyłoby jedno. Choć w sumie tyle samo wyjawiał. I tak dwóch pozbawionych skrupułów, narwanych bohaterów zmierzało do Krainy Cienia. Kocur wybrał się na północ bezpieczniejszym szlakiem wzdłuż wybrzeża, by dopiero w Sarchenmarze skierować się w głąb lądu. Fafryd beztrosko wypuścił się wprost na północny-wschód, na przełaj przez Zatrutą Pustynię. Jednakowoż nie brakowało im szczęścia i obaj tego samego dnia przebyli Uschnięte Góry, Kocur północną przełęczą, Fafryd południową. Gdy przekroczyli dział wodny w Uschniętych Górach niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, lecz nie spadła ani kropla deszczu, nie pojawił się ani jeden strzęp mgły. Powietrze było chłodne i wilgotne. Gęsta, zielona trawa czerpała zapewne soki z wód gruntowych, których źródła znajdowały się gdzieś w dalekich stronach. Wśród szczerych pól rosły czarne gaje cedrowe. W bezkresnym morzu traw pasły się stada czarnych antylop i czarnych reniferów, lecz nie było widać pasterzy ani w ogóle żadnych ludzi. Niebiosa jeszcze bardziej ściemniały, osnuwając świat wieczną nocą, pokazywały się też dziwne, niskie wzgórza z grzywami czarnych skał. W dali błyskały wielobarwne ognie, choć nigdy błękitne; gdy się do nich podeszło, znikały, lecz oko nie uświadczyło nigdy popiołów czy innych śladów ogniska. Kocur i Fafryd zrozumieli, że są w Krainie Cienia, przed którą drżą ze strachu okrutni Mingole na północy, na zachodzie kościolubne Gule z niewidzialnymi ciałami, na wschodzie nieowłosieni ludzie w maleńkim, choć wielowiekowym i politycznie silnym imperium rwemarenzy, na południu zaś sam król królów, który zarządził, że natychmiastowa śmierć czeka każdego - zgładziłby nawet wezyra., najukochańszego syna czy najmilszą sercu faworytę - kto szeptem wspomni o Krainie Cienia, a cóż dopiero zacznie się rozwodzić o tym posępnym zakątku świata. Ostatecznie Kocur dostrzegł czarny, wojskowy namiot. Zbliżył się, zsiadł z konia i rozchylił jedwabne kotary u wejścia. I oto była, siedziała za mahoniowym stołem, smętnie popijała białe wino z kryształowego kielicha, odziana w ulubioną, także przez niego, suknię z fioletowego jedwabiu... jego Iwrian. Na ramionach miała pelerynkę z gronostajów. Wszelako jej źrenice były mętne, a drobne, smukłe dłonie, podobnie jak twarz - trupio sine. Jedynie czarne włosy nie straciły dawnego połysku, chociaż chyba urosły, tak samo jak paznokcie. Otworzyła szerzej oczy - powleczone cienką, białą błoną, co Kocur zauważył dopiero teraz - odemknęła sine usta i rzekła beznamiętnie: - Trudno mi wyrazić, jak bardzo cieszy mnie twoja wizyta, Kocurku mój ukochany, który ze względu na mnie znosisz potworności w Krainie Cienia. Niestety, ty żyjesz, ja umarłam. Nie przychodź tu więcej, najmilszy, nie nachodź mej samotni. Ciesz się życiem. Ciesz się życiem... Kiedy Kocur rzucił się do niej, wywracając na bok czarny, delikatny stół, jej postać straciła ostrość i szybko wsiąkła w ziemię niczym w sypki, chłonny, zdradliwy piasek... który okazał się wszakże twardym gruntem, gdy Kocur próbował go rozgrzebać. Tymczasem kilka lankmarskich staj na południe od tego miejsca Fafryd przeżywał te same perypetie ze swą najukochańszą Wlaną. Jakkolwiek poszarzała na twarzy i na rękach (ach, te długie, zręczne palce!), pozostały jej błyszczące, brązowe włosy i strój godny aktorki: czarny kaftanik i czerwone pończochy. Nie mając tej ogłady co Iwrian, przed wsiąknięciem w ziemię pouczyła Fafryda głosem przedziwnie chłodnym, sprzecznym z płomienną wymową słów: - Uchodź stąd czym prędzej, kochany świszczypało, najsłodszy chłopcze tak w świecie żywych, jak i w Krainie Cienia. Spróbuj spełnić drańskie polecenie Ningobla, choć prawdopodobnie skończy się to dla ciebie tragicznie, lekkoduchu, skoroś w swej głupocie obiecał mu posłuszeństwo. Potem pędź jak wicher, pędź na południowy-zachód. Jeśli postradasz życie w drodze i spotkasz się ze mną w Krainie Cienia, splunę ci w twarz, nie będę z tobą rozmawiać i nigdy, przenigdy nie wejdę do twego zapleśniałego łoża. Poznasz oblicze śmierci. Kocur i Fafryd równocześnie, mimo że dzieliły ich długie staja, jak spłoszone myszy czmychnęli z czarnych namiotów. Na wschodzie dostrzegli słup sinoniebieskiego ognia; wznosił się niby najdłuższy i najjaśniejszy na świecie sztylet, nieporównanie wyżej niż inne płomienie w Krainie Cienia. Wąziutka, jasnoniebieska włócznia ognia wciskała się w czarny wał chmur. Kocur zobaczył ją trochę na południe od siebie, Fafryd - odrobinę na północ. Obaj nieprzytomnie kłuli ostrogami rumaki i galopowali na złamanie karku. Ich drogi zaczynały się zbiegać. W tej chwili, kiedy stały im żywo w pamięci słowa ukochanych kobiet, spotkanie ze Śmiercią wydawało im się najlepszym rozwiązaniem, najbardziej godnym wysiłków - czy mieliby zabić najpodlejszą z istot, czy też sami zginąć z jej ręki. A jednak podczas tej galopady Fafryd nie potrafił przestać myśleć o tym, że Wlana, dziesięć lat starsza od niego, w Krainie Cienia jeszcze się jakby postarzała. Kocur debatował w duchu nad próżnością Iwrian i jej dość ograniczonym umysłem. Pomimo tego gnali z uporem i szaleńczą radością w stronę błękitnego płomienia, który rósł w oczach i stawał się jaśniejszy, aż zobaczyli, że wydostaje się z przeogromnego komina w niskim, rozkraczonym zamczysku z otwartą bramą i otwartymi furtami, wybudowanym na długim wzgórzu. Wjechali na dziedziniec w tej samej chwili, ale różnymi bramami, dlatego nie spostrzegli jeden drugiego. W czarnym granitowym murze wykuto wielkie palenisko, w którym niebieski ogień oślepiał swym blaskiem nieledwie z mocą słońca i wciskał się dzikim płomieniem w gardziel komina, by górą wystrzelić widocznym z daleka słupem. Przed paleniskiem stał hebanowy tron, wyścielany czarnym aksamitem, a na tym dostojnym siedzisku leżała czarna, błyszcząca maska na twarz z szeroko wyciętymi otworami na oczy. Podkute żelazem kopyta rumaków uderzały z głuchym grzmotem w czarne płyty. Fafryd i Kocur zsiedli z koni i stanęli odpowiednio po północnej i południowej stronie hebanowego, obciągniętego aksamitem tronu, na którym spoczywała lśniąca maska Śmierci. Chyba znów dopisało im szczęście, bo sama Śmierć była nieobecna, wyjechała gdzieś w interesach lub na wczasy. W tym momencie Fafryd i Szary Kocur uzmysłowili sobie, że przysięga złożona Szylbie i Ningoblowi zobowiązuje ich do zabicia nawet przyjaciela. Kocur wysunął Skalpel. Równie prędko Fafryd dobył Szarej Rózgi. Patrzyli sobie prosto w twarz, gotowi walczyć do upadłego. Nim się zorientowali, z prędkością błyskawicy wdarł się między nich czyjś puginał i rozpłatał maskę na dwie równe części, od czarnego czoła po czarną brodę. Potem ostrze diuka Daniusa pomknęło w bok ku Fafrydowi, który z ledwością zasłonił się przed ciosem oszalałego arystokraty. Błyszczące ostrze skierował się z kolei na Kocura; i on z najwyższym trudem sparował uderzenie. Obaj bohaterowie mogliby się pożegnać tu z życiem, bo i któż dałby radę odpierać ataki szaleńca? Tak się jednak złożyło, że oto Śmierć powróciła do swej siedziby w czarnym zamku w Krainie Cienia, chwyciła Daniusa za szyję i udusiła... co trwało siedemnaście uderzeń serca Fafryda, dwadzieścia jeden - Kocura i chyba parę setek - Daniusa. Przyjaciele nie śmieli patrzeć na Śmierć. Zanim owa najdziwniejsza i najstraszniejsza z istot wykonała ćwierć zemsty na Da-niusie, jej lekkomyślnym wrogu, chwycili każdy po połowie maski, skoczyli na siodła i pognali strzemię w strzemię jak dwóch czystej wody wariatów. Biały i czarny rumak rwały szalonym pędem, poganiane batem najlepszego dżokeja we wszechświecie, jakim jest strach. Umykali z Krainy Cienia najkrótszą możliwą drogą na południowy-zachód. Pobyt w Lankmarze i jego okolicach, dokąd wkrótce przybyli, jakoś im nie służył. Ningobel i Szylba nie kryli oburzenia po otrzymaniu połówek maski, mimo że była to maska najpotężniejszej istoty we wszystkich światach znanych i nieznanych. Dwójka arcymagów, powodowana najczęściej niezrozumiałymi, osobistymi pobudkami, bez miary pochłonięta i zauroczona swą prywatną wojną - choć byli to bezspornie najmądrzejsi i najprzebieglejsi czarodzieje, jacy kiedykolwiek żyli w świecie Nehwonu - zamykała uszy na cztery argumenty, jakie przedstawiali na swą obronę Szary Kocur i Fafryd. Po pierwsze, trzymali się uzgodnionych reguł, mianowicie udali się do Krainy Cienia, gdzie zdobyli maskę Śmierci (a przynajmniej to, co dało się zdobyć), nie bacząc na koszty i tracąc szacunek do samych siebie, bo gdyby z sobą walczyli, do czego zmuszała ich druga część postanowienia, zapewne obaj zginęliby jednocześnie, przez co nawet odprysk maski nie trafiłby w ręce Szyłby i Ningobla. No i kto o zdrowych zmysłach chciałby mierzyć się z samą Śmiercią? Tragiczny los nieszczęsnego Daniusa potwierdzał trafność tej argumentacji. Po drugie, lepiej mieć pół maski niż figę z makiem. Po trzecie, w tej sytuacji obaj czarodzieje powinni zakopać topór wojenny, nawiązać współpracę i podwoić swoje i tak już nadzwyczajne umiejętności. Po czwarte, czarodzieje nie zwrócili Fafrydowi i Szaremu Kocurowi Wlany i Iwrian w ich pięknej, materialnej postaci, ani też nie wymazali ich obecności z historii świata, tak by ich dawnych kochanków nie trapiły bolesne wspomnienia. Gorzej, skazali dwóch bohaterów - a pewnie i dziewczyny - na mękę ostatniego, okropnego spotkania. W przypływie złości niegodnej tak wielkich czarodziejów Ningobel czarami unicestwił wszystkie przedmioty w altanie skradzionej przez Kocura i Fafryda, podczas gdy Szylba spalił na popiół budynek. Pogorzelisko przypominało ruinę rudery, w której spłonęły ciała Wlany i Iwrian. I może dobrze się stało, ponieważ pomysł mieszkania w domku za "Srebrnym Węgorzem" od samego początku nosił znamiona makabrycznego żartu. Po tym wszystkim Szylba i Ningobel, bez okazania jakiejkolwiek wdzięczności czy chociażby skruchy za swą dziecinną mściwość, stanowczo zażądali od młodych bohaterów wypełniania obowiązków wynikających z umowy. Wszelako Fafryda i Kocura przestały nawiedzać widma ich cudownych, powabnych kochanek. Jeśli już je wspominali, to z serdeczną wdzięcznością, której nie towarzyszyła udręka. Mało tego, kilka dni później Kocur wdał się w ognisty romans z co prawda bardzo młodziutką, lecz przeuroczą siostrzenicą Karstaka Owarta-mortesa. Fafryd przygruchał sobie córki diuka Daniusa, dwie zamożne bliźniaczki nieprzeciętnej urody, które mimo to skłonne były wejść na wielce podniecającą drogę nierządu. Co sobie o tym myślały Wlana i Iwrian, zesłane na wieki do Krainy Cienia, było wyłącznie ich sprawą i może jeszcze Śmierci, na której upiorne oblicze Fafryd i Kocur mogli już patrzeć bez strachu. SKLEP PEŁEN DZIWÓW (BAZAAR OF THE BIZARRE) Nad czarnymi dachami Lankmaru, w którym częściej brzęczą miecze niż monety, skrzyły się gromady nehwońskich gwiazdozbiorów. Choć raz nie było mgły. Siedem przecznic na południe od Bagiennej Bramy, na placu Ciemnych Uroków, rozpościerającym się od fontanny Ciemnej Obfitości po Świątynię Czarnej Dziewicy, światełka przekupniów błyskają w górę niewiele jaśniej niż odległe gwiazdy. To tu sprzedawcy eliksirów, handlarze kuriozami i wszelkiej maści usługodawcy rozjaśniają swoje kramy i miejsca do siedzenia świecącymi grzybkami, świetlikami i otwartymi piecykami - a te wykonują swą pracę równie cicho jak gwiazdy. Nocą w Lankmarze wiele zgiełkliwych miejsc płonie ogniami pochodni, lecz na placu Ciemnych Uroków siłą prawiekowej tradycji królują ciche szepty i nastrojowy półmrok. Filozofowie pielgrzymują tam wyłącznie po to, żeby medytować, studenci - pomarzyć, a fanatyczni teologowie, pająki okultyzmu - snuć nici rozważań o diable i ciemnych mocach rządzących wszechświatem. A jeżeli niektórzy znajdą dla siebie nieprzyzwoitą rozrywkę, to ich teorie, marzenia czy teologiczno-demonologiczne rozmyślania tylko na tym zyskają. Jednakże tej nocy rażąco naruszono zasadę zachowania wieczornego klimatu. Z niskiego, trójlistnie zwieńczonego wejścia, świeżo wykutego w prastarym murze, na plac wylewało się światło. Wschodząc nad horyzont chodnika na podobieństwo jakiegoś monstrualnego księżyca, uzbrojonego w promienie odebrane słońcu, blask bijący z wnętrza niemal z kretesem przyćmiewał gwiazdki innych sprzedawców osobliwości. W świetle u wejścia pyszniły się przedziwne, nieziemskie przedmioty, przy nich zaś siedziała promieniejąca humorem postać, odziana w strój niewidziany dotąd na lądach i morzach świata Nehwonu. Ów osobnik nosił kapelusik w kształcie czerwonego wiaderka, workowate spodnie i cudaczne czerwone trzewiki z zadartymi nosami. Spojrzenie miał drapieżne, lecz usta wykrzywiał figlarnym, zalotnie przymilnym uśmiechem starożytnego satyra. Raz po raz zrywał się na równe nogi i skakał tanecznie z długą, wystrzępioną miotłą, zmiatając ślady kurzu z płyt chodnika, jakby czekał na wizytę baśniowego cesarza. Częstokroć przerywał swój taniec, aby ukłonić się tłumom zbierającym się w półmroku przed wystawą - z szacunkiem, choć zawsze z podniesionym wzrokiem. Teatralnie kiwał ręką - gestem tyleż służebnym, co złowieszczym - zapraszając ciekawskich do odwiedzenia nowo otwartego sklepiku. Nikt z ciżby nie zebrał się jeszcze na odwagę, żeby wejść w obręb światła i wstąpić do środka, a nawet przyjrzeć się rarytasom ułożonym na chodniku w kuszącym bezładzie. Liczba zafascynowanych gapiów rosła lawinowo. Ten i ów postulował oprotestować nową, rewolucyjną strategię sprzedaży - zamach na odwieczne zwyczaje tego placu - lecz ogólnie rzecz biorąc, nad utyskiwaniami przeważały westchnienia i pomruki ciekawości; gwałtownie przybywało zdumionych i zachwyconych. Szary Kocur wśliznął się na plac przy fontannie. Starał się poruszać niezauważenie, jakby zamierzał poderżnąć komuś gardło lub szpiegować szpiegów suwerena. Stąpał bezgłośnie w mokasynach ze szczurzej skóry. Miecz Skalpel, schowany w pochwie obleczonej mysią skórą, nawet nie zaszeleścił o płaszcz i bluzę z szarego, osobliwie grubo tkanego jedwabiu. W spojrzeniach ciskanych spod na wpół zsuniętego kaptura czaiła się groźba i onieśmielające poczucie wyższości. Ale to było na pokaz, bo w duchu czuł się jak uczniak umierający ze strachu przed burą lub szczególnie ciężkim zadaniem domowym. Albowiem w kabzie ze szczurzej skóry miał wiadomość napisaną ciemnobrązowym atramentem kałamarnicy na srebrzystej rybiej skórze przez Szylbę o Twarzy Bezokiej, który tu się z nim umówił na spotkanie. Szylba był nadprzyrodzonym nauczycielem Kocura oraz - zależnie od kaprysu - opiekunem. Lekceważenie jego zaproszeń nigdy nie popłacało: potrafił wytropić niewdzięcznika, nawet jeśli nie miał oczu między policzkami a czołem. Wszelako zadania, jakimi Szylba obarczał Kocura w podobnych przypadkach, bywały szczególnie uciążliwe albo wręcz męczące, jak znalezienie dziewięciu białych kotów bez choćby jednego czarnego włoska, kradzież pięciu kopii tej samej księgi z runicznymi zaklęciami z pięciu rozrzuconych po świecie księgozbiorów czy zdobycie próbek ekskrementów czterech królów żywych lub umarłych. Wobec powyższego Kocur zjawił się przed czasem, aby jak najszybciej usłyszeć złą nowinę, nadto zjawił się sam, bowiem nie życzył sobie, żeby jego przyjaciel Fafryd chichotał, kiedy Szylba będzie prawić natchnione kazania posłusznemu Kocurowi... i przy okazji obmyślać dla niego nową misję. Wiadomość od Szyłby, na trwałe wyryta w pamięci Kocura, stwierdzała tylko tyle: Kiedy gwiazda Akul przystroi iglicę Rana, czekaj przy fontannie Ciemnej Obfitości. Pod spodem widniało puste kółko, godło Szyłby. Kocur sunął w ciemnościach do fontanny: czarnego, niewysokiego słupa, na którego okrągłym, wyszczerbionym szczycie raz na dwadzieścia uderzeń słoniowego serca zbierała się i spływała ciemna kropla wody. Kocur stanął obok fontanny, uniósł zgiętą rękę i zbadał położenie zielonej gwiazdy Akul. Powinna zsunąć się po firmamencie o siedem grubości palca, nim najdzie na czubek odległego, smukłego, obwiedzionego wiankiem gwiazd minaretu Rana. Kocur sprężył się i lekko wskoczył na wierzch fontanny, żeby zobaczyć, czy teraz widać gwiazdę Akul na innej wysokości. Nic się nie zmieniło. Rozejrzał się w mroku, szukając wzrokiem nieruchomych postaci, zwłaszcza tych w długich szatach, zakapturzonych jak mnisi - zakapturzonych tak skrzętnie, że można by się zastanawiać, czy są w stanie widzieć drogę. W pobliżu nikogo nie było... Kocur zmarkotniał. Jeżeli Szylba nie zaszczycił go wcześniejszym przyjściem na spotkanie, czemu on miałby się wysilać? Udał się więc z ciekawością do nowego sklepiku z ozdobnym wejściem, którego obrazoburczy blask zaintrygował go już w odległości przynajmniej przecznicy od placu Ciemnych Uroków. Fafryd, barbarzyńca z północy, odemknął powiekę ciężką po wypitym winie i bez ruszania głową przyjrzał się połowie wnętrza oświetlonej izdebki, w której spał rozebrany do naga. Zamknął oko, otworzył drugie i przyjrzał się reszcie kątów. Nie odkrył śladu Kocura. Póki co, doskonale! Jeśli szczęście się odeń nie odwróci, uda mu się załatwić dzisiejszą wstydliwą sprawę bez narażania się na kpiny szarego łotrzyka. Spod ocienionego zarostem policzka wysunął prostokątny skrawek purpurowej skóry węża, drobno ponakłuwanej w ten sposób, że kiedy trzymał ją między oczami a skaczącymi płomykami ognia, pojawiały się gwiazdy. Po uważniejszych oględzinach gwiazdy układały się w koślawą wiadomość: Gdy sztylet Rana przekłuje w mrokach serce Akula, szukaj źródła czarnych kropel. Wyrysowana grubą krechą wjasnobrązowym odcieniu zaschniętej krwi, widniała na dziurawej skórze szeroka siedmiora-mienna swastyka, jedno z godeł Ningobla Siedmiookiego. Fafryd bez trudu skojarzył źródło czarnych kropel z fontanną Ciemnej Obfitości. W dzieciństwie uczył się w szkole śpiewających skaldów, oswoił się więc z enigmatycznym stylem poetyckiej wypowiedzi. Aczkolwiek Ningobel odnosił się do Fafryda w podobny sposób jak Szylba do Kocura, to jednak Siedmiooki był arcymagiem lubiącym działać z rozmachem: gustując w zakrojonych na szeroką skalę magicznych przedsięwzięciach, zlecał Fafrydowi misje o dużo większym ciężarze gatunkowym: zabijanie smoków, zatapianie czarodziejskich czteromasztowców i porywanie strzeżonych przez olbrzymów zaklętych księżniczek. Ningobel potrafił też nadawać swoim przechwałkom pozory prawdy, zwłaszcza kiedy opowiadał o swoim jaskiniowym domu, gdzie kręte, kamienne korytarze prowadziły rzekomo do wszystkich miejsc w czasie i przestrzeni. Oczywiście, musiałby wprzódy poinstruować śmiałka, jak poruszać się w niskich, wężowatych tunelach. Fafryd nie uczył się ze szczególnym zapałem zaklęć i uroków - w przeciwieństwie do Kocura, który chłonął najdrobniejszą wskazówkę Szyłby. Siedmiooki umiał wszakże przykuć uwagę barbarzyńcy, odwołując się chytrze do jego słabostek i błędów przeszłości, wobec czego Fafryd cierpliwie wysłuchiwał uczonych napomnień Ningobla i właściwego czarodziejom mędrkowania... lecz gotów był dokładać nadludzkich wręcz starań, aby nie siedział przy nim Szary Kocur i kpiąco się nie podśmiewał. Teraz więc Fafryd stał przy kominku, gdzie z brzękiem, dzwonieniem i szelestem wkładał odzież, broń i ozdoby na swe potężne, okazałe ciało i gęstwę krótkich, rudych loków. Kiedy już w butach i hełmie otworzył drzwi wyjściowe, by przed wyprawą przyjrzeć się mrocznej alejce, w której na najbliższym rogu widać było jedynie zgarbionego nad piecykiem sprzedawcę kasztanów - ktoś mógłby pomyśleć, że oto olbrzym ruszy ku placu Ciemnych Uroków z chrzęstem i grzmotem machiny oblężniczej, zbliżającej się do warownego grodziska. Tymczasem staremu sprzedawcy kasztanów (a przy tym szpiegowi suwerena), choć miał bystre uszy, serce z łomotem podskoczyło do gardła, kiedy minął go Fafryd - rosły jak dąb, szybki jak wiatr i cichy niczym zjawa. Przepychając się między gapiami, Kocur poczęstował dwóch z nich kuksańcami w dolne żebra i zbliżył się do krzykliwie rozświetlonego sklepiku, którego drzwi kojarzyły mu się z odwróconym sercem. Prawdopodobnie murarze harowali jak woły, żeby je w tak krótkim terminie wykuć i otynkować. Po południu, kiedy tędy przechodził, była tu zwykła, ślepa ściana. Odźwierny ubrany z cudzoziemska w czerwony cylinderek i czerwone, podkręcane trzewiki podbiegł do Kocura, po czym, zginając się w pokłonach i uśmiechając obłudnie, zaczął zamiatać chodnik przed swoim pierwszym klientem. Kocur patrzył na niego z ponurą, nie ukrywaną pogardą. Przystanął nad towarami wystawionymi przed sklepikiem i przyjrzał im się z niesmakiem. Wysunąwszy Skalpel z szarej pochwy, sztychem długiej klingi odemknął oprawę leciwej księgi, leżącej na kupie jej podobnych. Nie racząc się pochylić, przeleciał wzrokiem po pierwszej stronicy, pokręcił głową i szybkim ruchem przewrócił kilkanaście kartek; posługiwał się mieczem jak nauczyciel wskaźnikiem w celu pokazania tego czy tamtego słowa - niewłaściwie użytego, sądząc po jego minie. Na koniec miecz drgnął i księga się zamknęła. Następnie Kocur uchylił rąbek czerwonego obrusu, przykrywającego stolik za książkami, i zajrzał pod spód z podejrzliwą miną. Wzgardliwie opukał szklany słój z zanurzoną w nim ludzką głową, niechętnie trącił jeszcze parę przedmiotów i z nagannym spojrzeniem szturchnął uwięzioną na łańcuchu sowę, która pohukiwała głucho na umocowanym wysoko drążku. Schował Skalpel i odwrócił się do odźwiernego z surowym, zdziwionym wyrazem twarzy, który mówił: Tylko tyle masz do zaoferowania? Rupieciami chcesz się wymówić od odpowiedzialności za sprofanowanie placu? W skrytości ducha Kocur był zainteresowany dosłownie wszystkim, co tu widział. Księga, przykładowo, została spisana w języku, którego nie tylko nie rozumiał, ale nawet nie rozpoznał. Co do trzech rzeczy miał pewność: towary wystawione na sprzedaż nie pochodziły ze świata Nehwonu, ba, nawet z najdalszego nehwońskiego grajdołu. Po drugie, uważał je wszystkie za skrajnie niebezpieczne, choć sam nie znał powodów swojej nieufności. Po trzecie, ogarnięty fascynacją, nie zamierzał się stąd ruszać, póki osobiście nie zbada, nie przejrzy i w razie potrzeby nie wypróbuje wszystkiego, po najdrobniejszy intrygujący przedmiocik. Na widok groźnej miny Kocura odźwierny, rzec by można, wpadł w szał uniżonych, kuszących zabiegów, rozerwany między pragnieniem całowania butów swego klienta i chęcią przedstawienia mu w obrazowych gestach pieszczotliwie muskanych towarów. Ostatecznie zgiął się w pół, otarł brodą o chodnik, małpio długim ramieniem wskazał wnętrze sklepu i szkaradnie łamaną lankmarsz-czyzną wyśpiewał: - Wszystko, co przynosi radość ciału, zmysłom i wyobraźni człowieka. Cuda, cudeńka! Prawie za bezcen, półdarmo! Wybierać, przebierać! Oto sklep pełen dziwów! Królu mój, sam się przekonaj! Kocur ziewnął przeciągle, ostentacyjnie zasłaniając dłonią usta. Rozejrzał się z pobłażliwym, zmęczonym uśmiechem bywałego w świecie księcia, który musi dopilnować wielu nudnych obowiązków, aby zachęcić ludzi do przedsiębiorczości w swoich posiadłościach. Na koniec wzruszył ramionami i wszedł do sklepu. Pijany radością odźwierny miotał się w przystępie furiackiego zamiatania, jakby zwabienie gościa odebrało mu rozum. Pierwszą rzeczą, która wpadła w oko Kocurowi, był stos cienkich książeczek, oprawnych w lekko chropawą, tłoczoną złotem, czerwoną i fioletową skórę. Obok na regale leżały błyszczące soczewki i wąskie, mosiężne lunety, które aż się prosiły, żeby przez nie popatrzeć. Pod sufitem w złotej klatce siedziała szczupła dziewczyna z zagadkowym uśmiechem. W głębi sklepu wisiały następne klatki z prętami ze srebra i metali w najdziwniejszych kolorach: zielonym, rubinowym, pomarańczowym, jasnoniebieskim i szkarłatnym. Fafryd widział, jak Kocur znika w sklepie, akurat w chwili, gdy lewą rękę położył na chłodnym, szorstkim łbie fontanny Ciemnej Obfitości i gdy Akul naszedł na wierzchołek świątyni Rana, jakby chciał być zieloną latarnią tej smukłej iglicy. Barbarzyńca jeszcze nie wiedział, czy pójść za Kocurem, lecz zanim zastanowił się nad rozgrywającymi się przed sklepikiem wydarzeniami, ktoś odezwał się z tyłu: - Pst! Obrócił się niczym przerośnięta tancerka; Szara Rózga wyskoczyła z pochwy prędko i chyba ciszej niż wąż atakujący z jamy. Dziesięć kroków przed nim, u wylotu uliczki, gdzie panował głębszy mrok aniżeli na placu nawet pod nieobecność promocyjnej poświaty, majaczyły dwie postaci szczelnie okutane płaszczami. Pod pierwszym kapturem kryła się absolutna ciemność; nawet twarz kleszyckiego wojownika powinna mdło połyskiwać. W tym przypadku nic nie rozjaśniało czarnej pustki. Pod drugim kapturem jarzyło się blado siedem zielonkawych ogników. Były w nieustannym ruchu: czasem się nawzajem okrążały, czasem chaotycznie kiwały na boki. Niekiedy jedno ze spłaszczonych światełek promieniało mocniej, jakby przysuwało się ku powierzchni, lub słabiej, jakby zanurzało się w toni. Fafryd schował miecz i ruszył ku czarodziejom. Żaden nie odwrócił się doń plecami, a jednak cofali się wolno i cicho w głąb uliczki. Fafryd podążył za nimi bez wahania. Budziła się w nim ciekawość... i jeszcze inne, niesprecyzowane uczucia. Podczas rozmowy ze swoim nadprzyrodzonym mentorem tylko by się nudził i tłumił rozdrażnienie, jednakże trudno uniknąć dreszczyku napięcia podczas spotkania z Ningoblem Siedmiookim i Szylbą o Twarzy Bezokiej jednocześnie. Kto to widział, żeby ci zatwardziali rywale dochodzili do porozumienia, żeby łączyli swe siły i działali wspólnie? Ani chybi, zanosiło się na burzę. Kocur tymczasem oddawał się najprzyjemniejszym, najbardziej egzotycznym rozrywkom umysłowym, jakie mógł sobie wymarzyć. Oprawione złoconą skórą książki, jak się niebawem okazało, wypełnione były pismem jeszcze dziwniejszym niż to, na które się natknął w księdze przed sklepikiem - przewijały się w mm szkielety potworów, kłęby chmur, rozłożyste drzewa i krzaki - lecz ku swojemu zdziwieniu odczytywał je bez wysiłku. W książkach rozwodzono się szczegółowo nad prywatnym życiem diabłów, przytaczano historie sekt wyznających kult śmierci tudzież przedstawiano, suto okraszone ilustracjami, najskuteczniejsze techniki walki z uzbrojonymi w miecze demonami i obrony przed zmysłowymi sztuczkami strzyg, sukubów, dziwożon i rusałek. W soczewkach i mosiężnych lunetach - czasem jakby dziwacznie wygiętych peryskopach do podpatrywania zza murów i okrato-wanych okien równoległych wszechświatów - ukazywały się zrazu cudowne, wielobarwne desenie. Dopiero po chwili Kocur mógł dzięki nim zaglądać do nader ciekawych miejsc, takich jak skarbce zmarłych królów, sypialnie żywych królowych, podziemne sale obrad zbuntowanych aniołów i skrytki, gdzie bogowie chowają plany światów naszpikowanych cudami zbyt przerażającymi, by podjąć ryzyko ich tworzenia. Co się zaś tyczyło strojnie ubranych dziewcząt w klatkach, no cóż, pozwalały odpocząć oczom zmęczonym wertowaniem ksiąg i spozieraniem przez lunety. Raz po raz dziewczyny gwizdały z cicha, po czym nęcącym, błagalnym lub zalotnie rozleniwionym spojrzeniem wskazywały Kocurowi wysadzane klejnotami korbki, za pomocą których opuszczało się klatki, zawieszone na lśniących łańcuchach przeprowadzonych przez lśniące bloczki. W odpowiedzi na te zachęty Kocur uśmiechał się z chłodną kokieterią, kiwał głową i lekko ruszał palcami, jakby chciał powiedzieć: Czekaj, czekaj... Wszystko w swoim czasie. Bądź co bądź, dziewczyny miały zdolność spychania na dalszy plan wszelkich pomniejszych uciech, choć i te były nie do pogardzenia. Dziewczyny Kocur wolał na deser. Ningobel i Szylba uchodzili przed Fafrydem w głąb ciemnej uliczki, aż ten ostatni stracił cierpliwość, przezwyciężył bojaźń i zawołał ze zdenerwowaniem: - Będziecie pierzchać przede mną rakiem, aż wszyscy się potopimy na bagnach? Czego ode mnie chcecie? Co to za historia? Zanim dokończył, zakapturzone postacie zatrzymały się, co zobaczył w blasku gwiazd i poświacie bijącej z okien kamienic. Teraz mu się wydawało, że przystanęły jeszcze przed pierwszym jego słowem. Typowa sztuczka czarodziejów, którzy chcą zbić z tropu rozmówcę. Zagryzł wargę ze złości. Zawsze tak było! - O mój szlachetny synu... - zaczął Ningobel zwykłym słodkim, kaznodziejskim tonem. Jego lekko nabrzmiałe zielonkawe oczy pozostawały teraz w bezruchu pod kapturem i lśniły mętnie niczym Siedem Sióstr letnią nocą, widziane poprzez zielonkawą mgiełkę, unoszącą się nad zasiarczonymi wodami jeziora. - Pytałem, czego ode mnie chcecie! - przerwał mu szorstko Fafryd. Skoro już dał się poznać jako narwaniec, postanowił iść na całego. - Pozwól, że ci odpowiem w formie hipotezy - rzekł niczym nie zrażony Ningobel. - Przypuśćmy, mój szlachetny synu, że w naszym wszechświecie zjawia się obca, zła potęga z innego wszechświata, czy może nawet innego zbioru wszechświatów, i że jest w tym wszechświecie odważny człowiek, który chce walczyć w obronie swojego wszechświata i nie lęka się śmierci. Nadto ma za doradcę nieprzeciętnie mądrego, rozważnego i pomocnego wuja, obeznanego ze sprawami, których dotyczą moje hipotezy... - Lankmarowi zagrażają Pożeracze! - wtrącił Szylba głosem ostrym niczym trzask pękającego drzewa i tak nagłym, że Fafryd aż się wzdrygnął... podobnie jak do pewnego stopnia Ningobel. Fafryd odczekał chwilę, aby zapanować nad wzbierającymi w nim emocjami, po czym spojrzał na Szylbę. Wzrok już przyzwyczajony do mroku pozwalał mu zobaczyć o wiele więcej, niż widział u wylotu uliczki, mimo to nadal nic nie widział pod kapturem Szyłby. - Kim są Pożeracze? - zapytał. Odpowiedział mu Ningobel: - Najznakomitszymi handlarzami we wszystkich wszechświatach. Tak dobrymi, że sprzedają same graty. I nie bez przyczyny. Pożeracze nie szczędzą wysiłków w celu ulepszenia metod sprzedaży, wartość towaru nie ma dla nich znaczenia. To błahostka, którą nie zaprzątają sobie głowy, żeby nie wypaść z rytmu. Dzięki swoim niezrównanym umiejętnościom potrafią zachwalić z nieodpartą siłą przekonywania każdy rupieć. A właściwie bezcenny unikat, nie mający sobie równych we wszechświecie. Rozumiesz? Fafryd popatrzył z nadzieją na Szylbę, ale ponieważ tym razem nie usłyszał zwięzłego komentarza, kiwnięciem głowy zgodził się z Ningoblem. Oczy czarodzieja drżały z lekka, kiedy ciągnął swój wywód: - Zapewne już się domyślasz, że Pożeracze posługują się najpotężniejszymi chwytami magicznymi, poznanymi w wielu wszechświatach. Oddziały desantowe nadciągają pod wodzą czarowników tak agresywnych, że sobie nawet nie wyobrażasz, mistrzów we wszelkich sposobach walki, niezależnie od tego, czy orężem miałby być rozum, czy uczucia, czy też miecz i ogień... Strategia Pożeraczy jest następująca: otwierają sklep w nowym świecie i tumanią najmężniejszych, najzaradniejszych i najsprytniejszych przedstawicieli ludności tubylczej, których bujną wyobraźnię można rozpalić jedną małą podnietą. Potem już z dziecinną łatwością przeciągają ich na swoją stronę. Gdy mają w garści kwiat miejscowej ludności, zajmują się resztą: sprzedają im wszystko, byle więcej i więcej! Wpychają tandetę za żywą gotówkę, a nawet w zamian za lepszy towar. - Ningobel westchnął ciężko, wręcz żałośnie. - Przykra to rzecz, mój szlachetny synu. - Jego oczy poruszały się hipnotycz-nie pod kapturem. - Chociaż normalna we wszechświatach zarządzanych przez bogów takich jak nasi. Normalna i pewnie do zniesienia. Jednakowoż - zawiesił głos - będzie jeszcze gorzej! Wyzysk wszelkich istot żywych nie jest jedynym celem Pożeraczy. Ponieważ boją się, że któregoś dnia nabywcy zaczną ich zarzucać niewygodnymi pytaniami o prawdziwą wartość sprzedawanych towarów, chcą ich sprowadzić do roli stada zniewolonych baranów, niezdolnych do czegokolwiek prócz gapienia się na wystawy i wyciągania łap po każdy ochłap i klamot. Oczywiście, ludzie prędzej czy później nie będą mieli czym płacić Pożeraczom, lecz ci nie przejmują się taką ewentualnością. Wydaje im się, że zawsze znajdzie się jakiś nowy wszechświat, nowy rynek zbytu. Może i mają rację. - Potworność! - podsumował Fafryd. - Na cóż Pożeraczom te szaleńcze, łupieżcze wypady, na cóż to całe szachrajskie kupczenie? O co im naprawdę chodzi? - Pożeracze gonią za pieniędzmi, nakłaniają szaraczków do chciwości i rywalizują z nimi w zbijaniu fortuny. Jak myślisz, Fafryd, jest gdzieś stolica skąpstwa i bogactwa? Może Wielkasuma? Pożeracze chwalą się, jak niezwykle pożyteczną działalność prowadzą we wszechświatach. Ich zdaniem, zniewolony klient to lepszy sługa boży. Mają czelność się skarżyć, że gromadzenie majątku jest niewdzięczną pracą, obciąża umysł i psuje samopoczucie. Poza tym każdy z nich w tajemnicy przed innymi, ku uciesze wyłącznie swoich oczu, kolekcjonuje najlepsze przedmioty i wytwory myśli ludzkiej, dzieła będące dorobkiem życia nie tylko prawych ludzi, ale też czarodziejów i demonów - nabywane za bezcen po doprowadzeniu właściciela do bankructwa, najczęściej za rupiecie albo, co jest dla nich ideałem udanej transakcji, za darmochę. - Doprawdy, potworność! - powtórzył Fafryd. - Kupcy zawsze byli dość nikczemnym bractwem, lecz ci są chyba z nich wszystkich najgorsi. Jeno jaka w tym moja rola? - O mój szlachetny synu - rzekł Ningobel tonem podniosłym, choć naznaczonym wyraźną nutą rozczarowania. - Znowuż mnie przymuszasz do stawiania hipotezy. Przypomnijmy więc sobie odważnego człowieka, którego świat stoi w obliczu zagłady i któremu śmierć niestraszna, i wróćmy do jego mądrego wuja, którego radami odważny człowiek zawsze się kieruje... - Pożeracze otworzyli sklep na placu Ciemnych Uroków! - przerwał Szylba tak nieoczekiwanie i w tak wojowniczo brzmiących słowach, że tym razem Fafryd wystraszył się nie na żarty. - Do rana masz zniszczyć ich przyczółek! Barbarzyńca namyślał się krótką chwilę, po czym rzekł z pewnym wahaniem: - Spodziewam się, że będziecie mi towarzyszyć, wspierać mnie swoimi czarodziejskimi manewrami w tej nadzwyczaj niebezpiecznej kampanii, służyć mi, że tak powiem, za korpus łuczników i bombardierów, gdy tymczasem ja przedzierzgnę się w batalion szturmowy... - O mój szlachetny synu... - przerwał mu Ningobel, teraz już wyraźnym tonem głębokiego rozczarowania. Kiedy potrząsnął głową, ogniki oczu zakołysały się pod przykryciem kaptura. - Musisz to zrobić sam! - burknął Szylba. - Jak to? Sam jeden? - zdenerwował się Fafryd. - O, nie! Jelenia sobie szukacie? Namówcie tego odważnego przygłupa, co słucha się swego wuja intryganta całkiem jak te barany, które robią zakupy w sklepach Pożeraczy. Jego poproście! Jeśli chodzi o mnie, to mówię: pas! - A więc precz, tchórzu! - powiedział szorstko Szylba. Ningobel jedynie westchnął i rzekł przepraszająco: - W założeniu miał ci towarzyszyć w tej misji ktoś jeszcze, bratni żołnierz do pomocy w walce ze złem. Krótko mówiąc, Szary Kocur. Niestety, stawił się za wcześnie na spotkanie z moim kolegą, został zwabiony do sklepu Pożeraczy i wpadł w potrzask, z którego może się już nigdy nie wydostać. A więc widzisz, że troszczymy się o twoje bezpieczeństwo i nie zamierzamy cię przymuszać SKiep peien aziwow do solowych popisów. Wszelako, mój szlachetny synu, jeśli nadal obstajesz przy swoim... Fafryd westchnął jeszcze głośniej niż wcześniej Ningobel. - Niech wam będzie - powiedział markotnie, jak gdyby pogodzony z porażką. - Zrobię to dla was. W końcu ktoś musi odciągnąć szarego głuptasa od tych dzwoniących świecidełek i świecących dzwoneczków, na które się połakomił. Ale jak się za to zabrać? - Pogroził paluchem Ningoblowi. - I daruj sobie tych "szlachetnych synów"! Ningobel długo milczał. - Zdaj się na własny osąd - rzekł węzłowato. - I strzeż się czarnej ściany - dodał Szylba. - Czekaj, mam dla ciebie prezent. - Ningobel podał mu długi, wystrzępiony szal, który trzymał w czeluściach przepastnego rękawa, przez co Fafryd nie mógł się zorientować, jak wygląda jego ręka. Barbarzyńca wziął gałgan ze wzgardliwym prychnięciem, zwinął go w kłębek i schował do worka. - Obchodź się z nim ostrożnie! - napomniał go Ningobel. - To płaszcz niewidzialności, co prawda trochę wysłużony. Włożyć go możesz dopiero przed sklepem Pożeraczy. Płaszcz ma wszakże dwie wady. Nie będziesz w nim niewidzialny dla mistrza sztuki czarnoksięskiej, jeśli wyczuje twoją obecność i przedsięweźmie odpowiednie kroki. I bacz, abyś nie odniósł ran podczas walki, albowiem płaszcz nie ukryje krwi. - I ja mam coś dla ciebie! - oznajmił Szylba. Dłonią schowaną w długim rękawie wyciągnął z czarnej dziury pod kapturem coś na kształt połyskliwej pajęczyny. Machnął nią, jakby chciał wytrząsnąć pająki. - Chusta prawdy. - Wręczył ją Fafrydowi. - Dzięki niej wszystko uzyskuje rzeczywisty wygląd. Nie obwiązuj nią oczu, póki nie wejdziesz do sklepu. I pod żadnym pozorem nie wkładaj jej teraz, jeśli chcesz uniknąć śmierci lub utraty zmysłów! Ujmując ją w dłonie z największą ostrożnością, Fafryd poczuł w palcach lekkie mrowienie. W tej sprawie zamierzał kierować się wskazówkami czarodzieja. Jakoś nie miał ochoty oglądać twarzy Szyłby Siedmiookiego. Szary Kocur czytał najciekawszą z książek, wielkie kompendium wiedzy tajemnej, spisane astrologicznymi i geomantycznymi znakami, których sens docierał do niego jak olśnienie. Kiedy chciał odpocząć od czytania, przez wygiętą w dziewięciu miejscach mosiężną lunetę przyglądał się scenie mogącej się rozgrywać jedynie na niebotycznych, niebiańskich wysokościach wszechświata: jasne, lśniące anioły szybowały jak ważki, a garstka mężnych wybrańców, odpoczywając po mozolnej wspinaczce, krytycznym wzrokiem przyglądała się z góry mrówczym zastępom sług bożych. A kiedy pragnął wytchnąć od lunety, kierował wzrok między szkarłatne pręty środkowej klatki (z krwiometalu?) ku jasnolicej, czarnookiej dziewczynie, najśliczniejszej i najzgrabniejszej w tym towarzystwie. Na pół klęcząc, na pół siedząc, nieznacznie odchylała w tył głowę. Miała czerwoną aksamitną suknię i podniesiony czub gęstych, jasnych włosów - tak zmyślnie zebranych, że mogła zasłonić nimi twarz po same wydęte usteczka. Smukłymi palcami rozchylała złociste, jedwabiste kosmyki, zerkając uwodzicielsko na Kocura, i jednocześnie pobrzękiwała kastanietami w wolnym, niemalże sennym rytmie, choć z ognistymi, pełnymi temperamentu wstawkami. Kocur zastanawiał się już, czy nie spróbować pokręcić złotą, wysadzaną rubinami korbą, gdy raptem po raz pierwszy złowił okiem błyszczącą ścianę w głębi sklepu. Cóż to za materiał? - dziwił się. Nieprzeliczone krocie diamentów w przydymionym szkle? Czarne opale? Czarne perły? Czarny blask księżyca? Cokolwiek to było, całkowicie zaabsorbowało jego uwagę. Odłożył księgę i dziewięciokrotnie wygiętą szpiegowską lunetą zaznaczył miejsce, gdzie skończył czytać: niezwykle zajmujący rozdział o fechtunku, w którym opisywano wielką zasłonę i jej pięć fałszywych odmian, a także trzy prawdziwe formy tajemnego pchnięcia. Zbywając obojętnym kiwnięciem głowy czarującą blondynkę w czerwonych aksamitach, prędkim krokiem ruszył na zaplecze. Kiedy zbliżał się do czarnej ściany, doznał nagłego wrażenia, jakby wychodził stamtąd do niego srebrzysty upiór albo szkielet. Szybko się jednak zreflektował, że to tylko odbicie jego własnej, przystojnej sylwetki, miło wyeksponowanej na błyszczącej powierzchni. Co wcześniej wydało mu się srebrnymi żebrami, było w istocie rzeczy srebrzystym sznurowaniem bluzy. Uśmiechnął się wzgardliwie, wyciągnął palec, aby dotknąć lśniącej ściany i - cud nad cudami! - dłoń przeniknęła do środka bez najmniejszego oporu. Czuł jedynie chłodną, delikatną pieszczotę, kuszącą wygodami jak świeżo zmieniona pościel. Przyjrzał się ręce zanurzonej w ścianie... i kolejne cudo: była niesamowicie srebrzysta, pokryta maleńkimi łuskami. Kilkakrotnie zwinął dłoń w pięść, aby się przekonać, że to jego własna. Blizny przestały być widoczne, palce kapkę wychudły i się wydłużyły. Podziwiał tę dłoń, bez porównania piękniejszą, niż była jeszcze niedawno. Gdy ruszał palcami, zdawało mu się, że to małe, rozbrykane rybki. Palczaki! A to dopiero farsa, pomyślał. Żeby mieć w domu ciemny staw czy może raczej basen, przekręcony na bok, pozwalający wejść w pionową ścianę wody cicho i z wdziękiem, uniknąć tego całego ambarasu z hałaśliwym, niezdarnym nurkowaniem. I czyż to nie urocze, że basen nie jest wypełniony mętną, zimną wodą, ale czymś w rodzaju księżycowo-mrocznej esencji snu? Esencji o cudownych pielęgnacyjnych właściwościach kąpieli błotnej... tylko że bez błota. Kocur postanowił popływać w tym przedziwnym basenie, gdy naraz jego spojrzenie padło na długą, czarną kanapę z wysokim oparciem, stojącą przy końcu półpłynnej ściany. Na stoliku obok kanapy czekały przekąski, kryształowy dzban i kielich. Kiedy ruszył wzdłuż ściany, aby przyjrzeć się temu z bliska, szło z nim krok w krok jego piękne odbicie. Zanurzył rękę i po chwili ją wyjął. Łuski natychmiast znikły, a na ich miejsce wróciły swojskie, stare blizny. Okazało się, że w rzeczywistości kanapa jest wąską, czarną trumną o wysokich bokach, obitą watowanym suknem i wymoszczoną u wezgłowia atłasowymi poduszeczkami. Kusiła wygodami, zachęcała do odpoczynku; choć nie nęciła Kocura tak bardzo jak czarna ściana, chętnie by się w niej położył. Aby urozmaicić czas temu, kto w niej legnie, w zasięgu ręki zamocowano półeczkę z czarnymi książkami. Przy niej stała czarna, nie zapalona świeca. Zestaw na stoliku składał się wyłącznie z czarnych przekąsek. Po ich wnikliwym obejrzeniu i następnie skosztowaniu Kocur przekonał się, co przyszykowano: cienkie kromki ryżowego chleba z makiem, posmarowane czarnym masłem; zwęglone w piekarniku kawałki mięsa; podsmażana cielęca wątróbka z czarnymi przyprawami w bogatym bukiecie kaparów; najciemniejsza z możliwych galaretka winogronowa; trufle pocięte na cieniutkie plasterki i smażone grzyby; marynowane kasztany; oczywiście również dojrzałe oliwki i czarny kawior. Napój, który spienił się po wlaniu do kielicha, okazał się tęgim porterem, doprawionym musującym iltmarskim winem. Przed zagłębieniem się w czarną ścianę Kocur postanowił sprawić przyjemność tej drugiej stronie swej osobowości - wiodącej żywot pusty, beztroski, pożądliwy i najczęściej podporządkowany napełnianiu brzucha. Wracając na plac Ciemnych Uroków, Fafryd rozglądał się bacznie. W dwóch palcach lewej ręki niósł szal będący płaszczem niewidzialności, zaś w dwóch palcach prawej, jeszcze delikatniej, połyskliwą szmatkę zwaną chustą prawdy. Obawiał się, by ze zwiewnej, sześciobocznej pajęczyny nie wypadły jeszcze wszystkie pająki. Po drugiej stronie placu wypatrzył sklep, z którego biło światło - a w zasadzie, jak mu powiedziano, przyczółek arcyniebez-piecznych Pożeraczy, przesłonięty teraz gwarnym zbiegowiskiem, w którym podnieceni ludzie wyrażali ochrypłymi głosami swoje uwagi i przypuszczenia. Jedyną rzeczą należącą do sklepu, jaką z tej odległości można było wyraźnie zobaczyć, był odźwierny w czerwonych butach, czerwonym nakryciu głowy i luźnych hajdawerach. Nie przyska-kiwał już uniżenie do gapiów, ale stał wsparty na miotle pod wyciętym w trzy liście łukiem wejścia. Zamaszystym ruchem Fafryd narzucił na ramiona płaszcz niewidzialności. Końce postrzępionego szala dyndały przy kaftanie z wilczej skóry, w połowie drogi do szerokiego pasa z długim mieczem i krótkim toporkiem. Wciąż doskonale widział swoje ciało, toteż zaczął wątpić w użyteczność płaszcza. Jak wielu czarodziejów, tak i Ningobel szczodrze rozdawał bezużyteczne narzędzia o rzekomo magicznych właściwościach - niekoniecznie po to, żeby komuś zaszkodzić, ale by najzwyczajniej w świecie poprawić sobie humor. Ruszył do sklepu. Był wysokim, pleczystym, groźnie wyglądającym człowiekiem, na domiar odzianym w barbarzyński rynsztunek i przyodziewek, co samo w sobie napędzało stracha mieszkańcom na wskroś cywilizowanego Lankmaru. Siłą rzeczy przywykł do tego, że typowe mieszczuchy ustępują mu miejsca; wydawało mu się to naturalne i usprawiedliwione. Wobec tego nie mógł wyjść ze zdziwienia, że urzędasy, nędzni awanturnicy, kuchciki, studenci, niewolnicy, drugorzędni kupczykowie i trzeciorzędne nierządnice, którzy zazwyczaj schodzili mu z drogi (te ostatnie ze zmysłowym kołysaniem bioder), lezą mu teraz pod nogi. Musiał przystawać, cofać się i czasem uskakiwać, żeby uniknąć zderzenia lub podeptania. Pewien nadęty tłuścioch omal nie zdarł mu chustki, która, o czym się przekonał w łunie bijącej ze sklepu, nie była jednak ostoją pająków. Omijanie nie widzących go lankmarczyków zajmowało go bez reszty, toteż mógł spokojnie popatrzeć na sklep dopiero z bliska. Zanim przyjrzał mu się uważniej, przekrzywił głowę tak, że uchem dotknął ramienia i nasunął na oczy chustkę od Szyłby. Faktycznie, w dotyku wydawała się najzwyklejszą pajęczyną, w jaką można rankiem się zamotać, przedzierając się przez krzaki. Wszystko się mieniło, jakby spoglądał na świat przez kryształową szybę. Niebawem migotanie ustało, a wraz z nim świadomość, że coś przylega do jego oczu. Znów widział normalnie. Tak sądził. Przed wejściem do sklepu Pożeraczy leżały najobrzydliwsze świństwa: przegniłe strzępy trupiego odzienia, nieporadnie poskładane w kostkę, jakby miały udawać książki, stare gnaty, zdechłe ryby, odpady z rzeźni, potłuczone szkło, gliniane skorupy, szczątki skrzynek, cuchnące liście z plamami pasożytniczej rdzy, okrwawio-ne szmaty, znoszone i potargane opaski biodrowe, kiwające łbami dżdżownice, myszkujące stonogi, pełzające karaluchy, białe robaki i jeszcze gorsze ohydztwo. Na stosie siedział sęp, który stracił większość piór i cierpiał chyba na jakąś ptasią egzemę. Fafryd uważał, że drapieżnik nie żyje, póki ten nie otworzył zmętnionego bielmem oka. Jedyną, wyjątkową rzeczą, jaka tu od biedy nadawała się na sprzedaż, był - wykonany w nieco powiększonej skali - czarny, żelazny posąg. Przedstawiał uzbrojonego w miecz szczupłego wojownika z posępnym, zasmuconym obliczem. Ustawiona u wejścia na prostym, kwadratowym cokole figura wspierała się na długim, dwuręcznym mieczysku i toczyła po placu przygasłym spojrzeniem. Swoim wyglądem przywoływała jakieś niejasne wspomnienia, zapewne całkiem świeże, lecz Fafryd miał pustkę w myślach i nie szukał rozwiązania zagadki. Każdy rozbój wymagał prędkiego, zdecydowanego działania. Poluzował toporek w rzemiennej pętelce, bezszelestnie wysunął Szarą Rózgę i uważając, aby nie wpaść na jakieś gnijące lub pełznące paskudztwo, wszedł do sklepu. Doznając przyjemnego uczucia sytości po zjedzeniu wyśmienitych przekąsek i wypiciu idącego do głowy napoju, Kocur podszedł do czarnej ściany i zanurzył w niej rękę. Kiwnął nią parę razy, rozkoszując się delikatnym dotykiem ożywczo chłodnej substancji. Podziwiał ponadludzką foremność dłoni, jej kształtne, srebrzyste łuski. Podobnie postąpił z prawą nogą: pomachał nią niczym tancerz rozgrzewający się przed szynkwasem. Wziął głęboki, spokojny oddech i wniknął głębiej w ścianę. Wszedłszy do sklepu, Fafryd ujrzał te same stosy bogato oprawionych książek oraz regały z mosiężnymi lunetami i zwierciadlanymi soczewkami, którymi przedtem zachwycał się Kocur - co podważało teorię Ningobla, jakoby Pożeracze sprzedawali same śmiecie. Zobaczył też osiem pięknych klatek, kapiących od drogich kamieni, tudzież lśniące łańcuchy, na których one wisiały. Podszedł do najbliższej nabijanej klejnotami korby. W klatkach siedziały lśniące, wytwornie umaszczone, czarne bądź jasnozłote pająki wielkości niskiego człowieka; każdy z nich co pewien czas machał długimi, opatrzonymi w stawy i pazury odnóżami albo powoli odsłaniał i zakrywał potężne, podobne do kłów, zagięte w dół szczęki - a przy tym spoglądał na Fafryda ośmiorgiem oczu, ułożonych w dwóch rzędach po cztery. Walcz pająkiem z pająkiem, pomyślał Fafryd i przypomniał sobie o swej pajęczynowej chuście. Chwilę się zastanawiał, co ta myśl oznacza, po czym zajął się bardziej palącymi kwestiami. Zaledwie zadał sobie pytanie, czy na wstępie nie powinien pozabijać kosztujących fortunę pająków, godnych przynależeć do łowieckiej sfory cesarzowej w jakimś zakątku dżungli - kolejne zastrzeżenie przeciw teorii Ningobla! - kiedy usłyszał cichy plusk na zapleczu sklepu. Przypomniały mu się kąpiele Kocura, który je wprost uwielbiał, zwłaszcza niespieszne pławienie się w gorącej, pełnej mydlin, pachnącej olejkami wodzie. Mały, szary sybaryta! Fafryd zerwał się do biegu, co rusz oglądając się za siebie i w górę. Mijał właśnie ostatnią klatkę ze szkarłatnego kruszcu, w której siedział najdorodniejszy okaz pająka, kiedy zobaczył księgę ze stroną założoną dziwnie koślawą lunetą; dokładnie w taki sposób Kocur zwykł zaznaczać sztyletem fragment, gdzie skończył czytanie. Przystanął i zajrzał do książki. Białe, lśniące kartki były najzupełniej puste. Przyłożył lunetę do oka obłożonego niewyczuwalną magiczną pajęczyną. Ujrzał scenę, która mogła się rozgrywać jedynie w czerwonych, zadymionych czeluściach piekielnej części wszechświata, gdzie kosmaci czarci uwijają się niby szczypawki, gdzie ludzie w kajdanach patrzą do góry z utęsknieniem i gdzie potępieńcy wiją się w objęciach czarnych węży o gorejących ślepiach, zębach spływających śliną i nozdrzach buchających ogniem. Kiedy rzucił na ziemię książkę i lunetę, usłyszał głuchy, bulgoczący raport baniek powietrza wypływających na powierzchnię wody. Skierowawszy spojrzenie na tonące w mroku zaplecze sklepu, dostrzegł szklistą czarną ścianę i niknącego w nim srebrzystego kościotrupa o wielkich brylantowych oczach. Wszelako ów kosztowny szkielet - i znów zaprzeczenie hipotezy Ningo-bla! - jeszcze wystawiał pół ręki z ciemnej toni i nie były to kości, srebrzyste, białe, szare czy różowe, ale żywe ciało obleczone porządną skórą. Ponieważ i ta ręka wkrótce by się skryła, Fafryd skoczył wprzód z prędkością błyskawicy i zdążył pochwycić dłoń. Od razu wiedział, że trzyma przyjaciela, bo jego rękę poznałby i po omacku, niezależnie jak osłabioną. Szarpnął nią, lecz Kocur ugrzązł w płynnej ścianie jak w bagnie. Fafryd odłożył Szarą Rózgę, chwycił Ko-cura dodatkowo za przegub, zaparł się nogami o czarne, chropawe kamienie i z całych sił pociągnął. Wynurzając się z pluskiem, srebrzysty kościotrup przeobraził się w otępiałego Kocura, który nawet nie spojrzał na swego druha i wybawcę, tylko zatoczył się i rąbnął nieprzytomnie do czarnej trumny. Kiedy Fafryd zabierał się do dźwignięcia przyjaciela z tej nowej, ponurej pułapki, rozległ się pośpieszny tupot kroków i do sklepu wpadł, o dziwo, czarny posąg z żelaza. Zapomniał o swoim cokole lub po prostu z niego zszedł, lecz pamiętał o dwuręcznym mieczu, którym wściekle obracał, bombardując morderczym spojrzeniem cienie, kąty i zakamarki. Jego wzrok prześlizgnął się po Fa-frydzie, lecz na nim nie spoczął, za to odnalazł porzuconą Szarą Rózgę. Na ten widok posąg sprężył się w sobie, wykrzywił ze złością swe żelazne usta i przymrużył czarne oczy, które nabrały teraz jeszcze bardziej przenikliwego spojrzenia. Zaczął się miotać zygzakami po sklepie i machać połyskliwym mieczem jak kosą. W tym momencie Kocur wyściubił głowę z trumny, uniósł rękę słabowitym ruchem, kiwnął na żelazną figurę i z szeroko otwartymi oczami, cichym, łobuzerskim, przekornym głosem zawołał: - Hej, hej! Posąg przerwał poszukiwania i nie świstał już mieczem. Przyglądał się Kocurowi z mieszaniną pogardy i zdziwienia. Szary Kocur stanął w trumnie, zachwiał się jak pijany i pogrzebał w kabzie. - Ejże, niewolniku! - krzyknął z rubaszną wesołością. - Twój towar ledwo, bo ledwo, ale ujdzie w tłoku. Biorę dziewczynę w czerwonej kiecce. - Wysupłał monetę, obejrzał ją tępym wzrokiem i rzucił żelaznej figurze. - To jedna. Teraz dziewięciokrotnie wygięta luneta. Należy się druga. - Znów rzucił monetę. - I Wielkie kompendium wiedzy ezoterycznej Grona. Naści trzecią! Oczywiście, czwarta za kolację. Palce lizać! Ach, byłbym zapomniał! To za nocleg! - rzucił piątego miedziaka monstrualnemu czarnemu posągowi, uśmiechnął się niefrasobliwie i zapadł w trumnę. Słychać było, jak czarne, watowane sukno dyszy pod jego ciężarem. Nim Kocur wyliczył czwartą monetę, Fafryd doszedł do wniosku, że zamiast niepotrzebnie łamać sobie głowę nad absurdalnym zachowaniem swego przyjaciela, powinien skorzystać z okazji i podnieść Szarą Rózgę. Jak pomyślał, tak w mig uczynił, lecz żelazny wojownik już miał się na baczności, nawet jeśli się wcześniej zagapił. Skierował wzrok na miecz Fafryda, zaledwie ten dotknął rękojeści. Tupnął nogą w kamienną posadzkę i krzyknął metalicznym głosem: - Ha! Prawdopodobnie miecz w dłoni Fafryda stał się niewidzialny, ponieważ kiedy barbarzyńca poruszał się po sklepie, czarny posąg nie śledził jego ruchów żelaznymi oczami. Niespodziewanie odłożył swój potężny oręż, porwał w dłonie długą, srebrną trąbkę i przyłożył ją do ust. Fafryd postanowił zaatakować, nim przeciwnik wezwie posiłki. Rzucił się na żelaznego potwora, wykonał szeroki zamach mieczem, celując w szyję, i przygotował się na odrętwienie ramienia. Posąg dmuchnął w ustnik, lecz zamiast bojowego zewu, którego spodziewał się Fafryd, dobył się z instrumentu obłok białego proszku. Wszystko się natychmiast zamgliło, jakby wdarły się do sklepu najgęstsze opary znad rzeki Hlal. Cofając się, Fafryd krztusił się i kichał. Chmura rozpylona przez demonicznego wojownika szybko się rozproszyła, biały pył z niezwykłą szybkością osiadł na posadzce. Fafryd znowu mógł nacierać... będąc jednak teraz doskonale widocznym. Posąg patrzył prosto na niego. Z tym samym co poprzednio okrzykiem zatoczył mieczem parę kół nad głową w zapowiedzi natarcia - zupełnie jakby nakręcał niewidzialną sprężynę. Fafryd zauważył, że ręce pokrywa mu warstwa białego proszku, który zapewne przylgnął doń wszędzie oprócz oczu chronionych chustą Szyłby. Żelazny posąg spróbował go przebić i chlasnąć z boku. Fafryd zasłonił się, zadał cios i został zablokowany. Od tej chwili pojedynek przebiegał w zgodzie z regułami zwyczajnej, hałaśliwej walki na miecze, aczkolwiek z tą różnicą, że Szara Rózga doznawała uszczerbku, ilekroć krzyżowała się z mieczem wroga, podczas gdy nieco dłuższa klinga żelaznego wojownika wychodziła ze starć bez szwanku. Czasem udawało się Fafrydowi pchnięciem ominąć zasłonę wroga (boczne cięcie praktycznie nie miało szans dojść celu), ten jednak gwałtownie skręcał ciało lub odrzucał w bok głowę w niebywałym popisie zwinności i umiejętności przewidywania. Fafryd miał wrażenie, przynajmniej w tej chwili, że to najbardziej zażarta, frustrująca i wyczerpująca walka, w jakiej brał udział, toteż tym większym żalem i rozdrażnieniem przejmowało go zachowanie Kocura, który usiadł w trumnie, położył łokieć na czarnym, watowanym suknie i wsparł brodę na pięści, by szczerzyć zęby do walczących, a niekiedy wybuchać dzikim śmiechem i wykrzykiwać denerwujące brednie w rodzaju: - Drugie tajemne pchnięcie, Fafryd! Stoi jak byk w książce! Skocz na piec, to mistrzowski fortel! - lub do posągu: - Pamiętaj, łotrze, tnij po nogach! Cofając się przed jednym z nagłych wypadów Fafryda, wojownik potrącił stolik z resztkami posiłku Kocura - najwidoczniej jego umiejętności przewidywania nie obejmowały tego, co się działo za nim. Na ziemi rozsypały się resztki czarnych przekąsek, jasne gliniane skorupy i szczątki kryształu. Kocur wychylił się z trumny i drwiąco pokiwał palcem. - Będziesz tu musiał pozamiatać! - zawołał i omal nie pęknął ze śmiechu. Wciąż się cofając, posąg wpadł na trumnę. Kocur przyjaźnie poklepał po ramieniu demoniczną postać i krzyknął: - Do roboty, pajacu! Zetrzyj go w proch! Wdepcz w ziemię! Najgorsze miało dopiero nadejść. W czasie krótkiej przerwy, kiedy walczący dyszeli i mierzyli się otępiałym wzrokiem, Kocur pomachał zalotnie do najbliższego pająka-olbrzyma i zawołał błazeńsko: - Hej, hej! - po czym dodał: - Zobaczymy się, kochanie, zaraz po tym cyrku. Kiedy po raz piętnasty lub pięćdziesiąty Fafryd obronił się przed ciosem w głowę, pomyślał z goryczą: Oto do czego prowadzi pomaganie bezdusznym szaleńcom, którzy zrywają boki ze śmiechu na widok babci w objęciach niedźwiedzia. Dzięki pajęczynie Szyłby ujrzałem prawdziwą naturę tego szarego bęcwała. Początkowo Kocur wściekał się, bowiem szczęk mieczy wyrwał go z błogiego, czarnego snu, gdy jednak ujrzał, co się dzieje, nieprawdopodobny pojedynek rozbawił go do łez. Bez magicznej chusty Kocur mógł zobaczyć jedynie pociesznego odźwiernego w czerwonym kapeluszu, tańczącego w trzewikach z zadartymi nosami i zadającego miotłą potężne ciosy Fa-frydowi. Ten zaś sprawiał wrażenie, jakby wygrzebał się właśnie z beczki z mąką. Biały proszek nie pokrywał tylko maski na oczach barbarzyńcy. Fafryd, biały jak młynarz, robił z siebie wyborne wręcz widowisko, kiedy z niebywałą precyzją, najmniejszym nawet ruchem - i uczuciem! - oddawał klimat prawdziwej walki, parując uderzenia miotły, jakby miał do czynienia z największym zabójczym puginałem czy nawet dwuręcznym mieczem. Miotła wędrowała w górę zamaszystym ruchem, a Fafryd, mimo dziwnej przesłony na oczach, z aktorską maestrią wodził za nią czujnym wzrokiem. Potem miotła równie zamaszyście spadała na Fafryda, który udawał, że z nadludzkim trudem zastawia się od ciosu... mało tego, cofa się pod siłą uderzenia! Kocur nigdy nie podejrzewał Fafryda o tak niepospolite zdolności teatralne, nawet jeśli ten odgrywał swoją rolę w sposób mechaniczny, bez wielkich dramatycznych rozstrzygnięć i błysku prawdziwego geniuszu. W każdym razie, było się z czego pośmiać. Aż nagle miotła otarła się o ramię Fafryda i zadała mu krwawą ranę. Barbarzyńca wiedział, że nie wykończy czarnego wojownika, pomimo że ten już dyszał jak miech kowalski. Postanowił zmienić taktykę. Ponownie poluzował toporek, by podczas następnej chwili wytchnienia, kiedy obaj równocześnie od siebie odskoczyli, porwać go i cisnąć w twarz przeciwnika. Zamiast próbować zasłonić się przed pociskiem lub po prostu uchylić, posąg opuścił miecz i pokręcił żelazną głową, którą toporek okrążył niczym nawracająca wokół czarnego słońca kometa z drewnianym warkoczem. Toporek chyba z jeszcze większym impetem pomknął na Fafryda. Ale i dla osiłka czas jakby się zatrzymał: złapał siekierkę, nim przeleciała ze świstem obok jego policzka. Myślał teraz równie szybko, jak działał. Dziwiło go, że jego przeciwnik, zdolny odeprzeć każdy czołowy atak, staranował stolik i wpadł na trumnę. Spostrzegł, że już dobrą chwilę Kocur nie kwituje śmiechem brzęku mieczy; chociaż nadal był nadzwyczajnie blady i jakiś otumaniony, ze zgrozą patrzył na krew płynącą po ramieniu Fafryda. Z najweselszym okrzykiem, na jaki mógł się zdobyć, Fafryd zawołał: - Jak się bawić, to się bawić! Coś taki smętny, pajacu? Masz tu coś na rozweselenie! - to rzekłszy, rzucił przyjacielowi toporek. Nie patrząc, może ze strachu, co zrobi z nim Kocur, dobył z siebie resztek sił i natarł na żelaznego wojownika szerokim łukiem, żeby go przyprzeć do trumny. Wciąż z tym samym błędnym, przelęknionym wejrzeniem Kocur dosłownie w ostatniej chwili złapał toporek, który spadał, obracając się ospałym ruchem. Kiedy posąg cofnął się pod trumnę i przygotował na zapowiadający się nader groźnie kontratak, Kocur wychylił się, znów z szyderczym uśmiechem, i rozpłatał mu czarną łepetynę. Żelazna głowa pękła jak orzech kokosowy, lecz się nie rozpadła. Wbity w nią toporek zamienił się natychmiast w żelazo, jego czarna rękojeść została wyszarpnięta z dłoni Kocura. Posąg znieruchomiał, wyprostowany. Jak dziecko, które nie wiedziało, że nożem można się skaleczyć, Kocur gapił się z przestrachem na rozłupaną głowę. Posąg przytknął do piersi swój potężny miecz, jakby chciał się nim podeprzeć. Sztywno pochylił się w przód i z łoskotem runął na ziemię. Jeszcze nie przebrzmiał huk walącego się żelastwa, kiedy po czarnej ścianie przebiegły białe ognie, oświetlające wnętrze sklepu niby łuna błyskawic. Z głębi ściany doleciały echa odległych stuków i łomotów. Fafryd schował Szarą Rózgę, wyciągnął Kocura z czarnej trumny - z trudem sobie z tym poradził, tak bardzo pojedynek nadwątlił jego siły - i krzyknął mu do ucha: - Prędzej! Uciekamy! Kocur rzucił się do czarnej ściany. Fafryd złapał go za rękę i pociągnął do wyjścia sklepionego trójlistnym łukiem. Grzmoty umilkły, zastąpione cichym, zniewalająco słodkim gwizdaniem. Czarną ścianę znowu rozświetliły białe ognie, choć tym razem wyrazistsze, jakby zbliżała się bezgłośna burza z piorunami. Pośród szczególnie jasnych rozbłysków wrył się w pamięć Fa-fryda niezatarty obraz: olbrzymi pająk w środkowej klatce cisnął gębę między krwistoczerwone pręty i śledził z góry rozwój wypadków. Miał aksamitny, czerwony korpus, białe nogi i gęstą grzywę błyszczących, złocistych włosów, spod której wyzierało ośmioro czarnych jak smoła oczu. Ostre szczęki, sterczące w dół niby szerokie szable lub złote nożyce, klekotały z wigorem niby kastaniety. Powtórzyło się kuszące gwizdanie. Zdawało się, że to głos czer-wono-złotego pająka. Fafryd nie wierzył własnym uszom, kiedy Kocur, ciągnięty wbrew swojej woli, odpowiedział okrzykiem: - Już, kochana, już idę! Fafryd, puszczaj! Pójdę do niej na chwilę. Na jeden pocałunek! Kwiatuszku! - Zwariowałeś? - warknął Fafryd, wyhamowany w pół skoku. - Toż to jeno wielgachny pająk! - Pajęczynę masz na oczach, czy co? - zapytał Kocur udręczonym głosem, całkiem do rzeczy. - Jest prześliczna! Drugiej takiej nie spotkam! I zapłaciłem już za nią! Kwiatuszku! Wtem głośny huk zagłuszył jego krzyki i tym bardziej gwizdanie pająka. Powrócił biały ogień, jaśniejszy niż światło dnia, a w ślad za nim kolejny piorunowy łoskot. Ziemia zadrżała, sklep się zatrząsł. Ledwie Fafryd wywlókł na zewnątrz Kocura, jeszcze raz błysnęło i zagrzmiało. Blask wydobył z mroku pobladłe twarze zebranych w półkolu lankmarczyków, którzy rozpraszali się po placu Ciemnych Uroków, zerkając z trwogą przez ramię, czy aby dziwna burza nie wytacza się na nich ze sklepu. Fafryd okręcił się na pięcie. Gdzie wcześniej było trójlistnie sklepione wejście, teraz zobaczył pustą ścianę. Sklep pełen dziwów nie istniał już w świecie Nehwonu. Kocur siedział na chłodnych kamieniach, gdzie zaciągnął go Fafryd, i lamentował: - Sekrety czasu i przestrzeni! Mądrości bogów! Tajemnice piekieł! Diabelska nirwana! Czerwone i złote niebo! Pięć miedziaków wyrzuconych w błoto! Fafryd zacisnął zęby. Z nagromadzonych w nim złości i żalów zrodziło się nieugięte postanowienie. Do tej pory korzystał z chusty Szyłby i gałganu Ningobla tylko po to, żeby służyć innym. Pora zrobić coś dla siebie! Teraz przyjrzy się uważniej Kocurowi i wszystkim swoim znajomym. Zbada nawet własne odbicie! Ale nade wszystko przejrzy na wskroś Szylbę i Ningobla. - Pst! - usłyszał. Kiedy podniósł wzrok, poczuł, jak ktoś mu ściąga coś z ramion i - czemu towarzyszyło nikłe łaskotanie - z oczu. Uniosły się nad nim drobne iskierki, wśród których dojrzał zniekształconą, widzianą jakby przez grubą szybę, czarną twarz o pajęczynowej skórze, która zasłaniała usta, nos i oczy. Już po chwili miał nad sobą jedynie dwie zakapturzone postacie, patrzące na niego z dachu. Doszły go ciche chichoty. Raptem głowy się schowały i widać już było tylko pusty mur, krawędź dachu i gwieździste niebo. Magiczne księgi z zakładami