Mroczne Imperium: C i e n i e J e d i MATEUSZ „RICKY” GODOŃ Mroczne Imperium: C i e n i e J e d i Mateusz Godoń (Ricky Skywalker) OKŁADKA I ILUSTRACJE: Ida Łucja Soroko (TIBI_TIBI) WYKONANIE E-BOOKA: Paweł Borawski (Fett) REDAKCJA TECHNICZNA: Alinea Marcin Bąk (Shedao Shai) Michał Wolski (Misiek z LO2) KOREKTA: Zuzanna Komińczyk (Gilraen) Jakub Frąckowiak (Anor) * * * Moim najlepszym przyjaciołom, Cecie i JORowi, Alinei, bez której ta powieść i ja sam nie bylibyśmy tym, czym jesteśmy, Lady Este i Gilraen - najbardziej odlotowym siostrom (wszech)świata, oraz wszystkim, którzy marzą, by ta wspaniała galaktyka była czymś więcej, niż tylko piękną fantazją Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... Po śmierci Dartha Vadera i Imperatora Palpatine’a oraz zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci, siły Sojuszu Rebeliantów ogłosiły utworzenie Nowej Republiki na przeważającej części terytorium galaktyki. Jednak brak setek Rycerzy Jedi przemierzających galaktyczne szlaki, a także przywiązanie do starej, sprawdzonej władzy powodowały, że nie wszystkie systemy były skłonne przystąpić do młodej konfederacji. Nastały długie lata krwawych walk. Dzięki błyskotliwej akcji członków elitarnej Eskadry Łotrów Republika przejęła Coruscant, planetę będącą od tysięcy lat galaktycznym centrum władzy – czy to podczas rządów Starej Republiki, czy Imperium. Radość Rebeliantów nie trwała jednak długo – wkrótce po przejęciu stolicy, do znanych przestworzy powrócił Thrawn, ostatni Wielki Admirał Imperium. Z pomocą szalonego klona Jedi, Joruusa C’baotha, skupił on wokół siebie porozrzucane po galaktyce imperialne flotylle, scalając je ponownie w potężną siłę, stanowiącą poważne zagrożenie dla istnienia Nowej Republiki. Jednak doskonały plan ponownego odbicia galaktyki upadł, kiedy Thrawn został zdradzony z najmniej oczekiwanej strony – przez Noghrich, doskonałych strażników i wyborowych zabójców. Wydawało się, że po pokonaniu Thrawna nic nie powstrzyma Nowej Republiki przed ostatecznym przejęciem władzy w galaktyce. Pod wodzą Admirała Ackbara zaczęła szybko odzyskiwać terytoria stracone w trakcie walk z siłami błękitnoskórego dowódcy. Jednak przez cały czas poważnym problemem - twierdzą nie do zdobycia - były przestworza Głębokiego Jądra. Tamtejsze światy, doskonale ufortyfikowane, najskuteczniej ze wszystkich opierały się zakusom „parszywych Rebeliantów”. Ich lojalność wobec Imperium ani trochę nie zmniejszyła się od czasu śmierci Imperatora. Wiele istot zamieszkujących te planety wierzyło nawet w to, że Palpatine wcale nie umarł na pokładzie drugiej Gwiazdy Śmierci. Plotki głosiły, że kilku szturmowców odnalazło ciężko rannego wodza na dnie szybu energetycznego i przeniosło go na pokład wahadłowca, który odleciał w przestworza na chwilę przed wybuchem. Wedle tych pogłosek, Imperator trafił do supernowoczesnej kliniki na Byss w Głębokim Jądrze, gdzie lekarze uratowali go od śmierci. Od tego momentu minęło jednak już niemal sześć lat. Wielu zaczęło tracić nadzieję, że ich wódz kiedykolwiek powróci. Niektórzy jednak byli bardziej wtajemniczeni w sprawę; wiedzieli, że te plotki są bliższe prawdy, niż większość osób sądziło. Otóż ci „wtajemniczeni” – członkowie tak zwanego Rządzącego Kręgu Imperatora - wiedzieli, jak potężny tak naprawdę był Imperator Palpatine. I co można zdziałać mając za sprzymierzeńca Moc – a ściślej jej Ciemną Stronę – w połączeniu z zakazaną technologią... ...klonowaniem. Bastion Tysiące lat świetlnych od Byss i Głębokiego Jądra, w tej części Odległych Rubieży, która znajduje się najbliżej Nieznanych Terytoriów, w głównym garnizonie planety Bastion dosłownie wszystko stanęło na głowie. Wszystkie dźwięki zlały się w jeden głośny szum, słyszalny chyba w każdym zakamarku fortu. Gdzie by nie spojrzeć, żołnierze opuszczali swe stanowiska i kierowali się ku placowi defiladowemu. Nie wyglądało to jednak zbyt dobrze. Szturmowcy wchodzili na plac pojedynczo, w bardzo powolnym tempie. - Powinni to robić... w bardziej skoordynowany sposób - mruknął do siebie Moff Disra, odwracając się od okna w sterylnie czystej kwaterze dowodzenia garnizonem. Złączył szponiaste dłonie za plecami, spoglądając gniewnie na dowódcę fortu. - Kapitanie Maldini! Długo jeszcze potrwa ten żałosny pokaz nieudolności? Ci żołnierze nie zachowują się tak, jak szturmowcy Imperium, tylko jak żałosne rebelianckie ścierwojady, które nawet nie potrafią naśladować wojska! Oficer pośpiesznie stanął na baczność, jak rażony gromem. - Sir... zaraz wydam odpowiedni rozkaz - odparł, po czym odwrócił się w kierunku drzwi. Disra jednak szybko przyhamował jego zapędy. - Stój! Stąd... - Moff wyciągnął otwartą dłoń, wskazując na opuszczone stanowisko łącznościowca. - Stąd też możesz wydać te rozkazy. Szybko! Ten przekaz z Byss może się pojawić w każdej chwili! Nie chciałbym, aby nowy władca Imperium mówił do pustego placu! Ty też nie powinieneś tego chcieć - dodał złośliwie. - Na pewno nie chcę - odparł coraz bardziej przerażony kapitan. Disra powoli odwrócił się z powrotem do okna. Przez chwilę nic się nie działo, a potem na placu pojawiło się ponad tysiąc szturmowców, podzielonych na równiutkie rzędy po dwudziestu żołnierzy w każdym. Zaledwie dziesięć minut później plac defiladowy wypełniony był kilkoma tysiącami szturmowców i wieloma mniej znaczącymi oficerami. Imperialni żołnierze szeptali między sobą, wymieniając się domysłami na temat tego, co też może być tak pilne, że odrywa się ich od codziennych obowiązków. Doktryny jeszcze z czasów Wielkiego Moffa Tarkina mówiły o tym, że takie postępowanie możliwe jest jedynie w kilku przypadkach. Jednym z takich przypadków mógł być adresowany do ogółu obywateli przekaz pochodzący od władcy Imperium. Właśnie na taką sytuację wskazywał ogromny holoekran, ustawiony na podwyższeniu przed wszystkimi szturmowcami. Nagle ekran rozbłysnął jaskrawym światłem i pojawiła się na nim blada i pomarszczona twarz w kapturze, dobrze znana nie tylko zwolennikom Imperium. Twarz należąca do Imperatora Palpatine’a. - Żołnierze Imperium! Pewnie przez ostatnie sześć lat żyliście z bolesną świadomością, że ja, Imperator Palpatine, zostałem pokonany przez Luke’a Skywalkera. Ale nie! Ja żyję! Mnie się nie da zabić! Istnieję bowiem bezcieleśnie - przede wszystkim jako energia... i władza! Imperator westchnął cicho. - Przykro mi, że musiałem na tak długo pozostawić Imperium bez odpowiedniego przywódcy... beze mnie. Parszywi Rebelianci zdążyli w tym czasie odebrać nam to, co w imię sprawiedliwości powinno być nasze. Taak... - Imperator uśmiechnął się złowrogo. - Taak... ale teraz to wszystko powróci do nas. Nowy Ład znów zapanuje jak galaktyka długa i szeroka! - Palpatine prawie krzyczał. - Przygotujcie się do mojego powrotu! Niedługo wszechświat znów ujrzy potęgę Strony Mroku - głos Imperatora znów wrócił do normy; jego miejsce na ekranie zajęły twarze sześciu mężczyzn. Ubrani oni byli w standardowe imperialne mundury admiralskie. Po chwili ciszy ponownie odezwał się Imperator, lecz obraz nadal przedstawiał szóstkę wojskowych. - Admirał Thrawn starał się przywrócić Imperium dawną świetność... starał się... zadał Rebelii ciężkie straty... ale jednak zawiódł. Ci oto przywódcy - admirałowie i moffowie, dzięki którym choć część naszej gwiezdnej floty nie została przejętą lub zniszczona przez Rebelię, postanowili niedawno ponownie oddać się pod moją komendę... byśmy razem mogli przygotować uderzenie, którego Rebelianci się nie spodziewają... i nie przetrwają! - Imperator podniósł głos. - Atak na Coruscant! Przez tłum przeszedł nagły szmer zaskoczenia. Po chwili, wystarczającej do ucichnięcia szeptów, na ekranie pojawiła się ponownie twarz Palpatine’a. - Niedługo zaatakujemy Coruscant... bądźcie gotowi. Holoekran zgasł tak samo nagle, jak się włączył. Obecni nie ruszali się jednak z zajmowanych miejsc. Nie potrafili uwierzyć w to, co właśnie zobaczyli. I N i e w y k o n a n e M i s j e R O Z D Z I A Ł 1 Nar Shaddaa; kilka tygodni później Nar Shaddaa, księżyc huttańskiej planety Nal Hutta, od setek lat można było opisać tymi samymi słowami - parszywy, śmierdzący, brudny. Doprawdy, na „księżycu przemytników”, jak go nazywano z uwagi na ciągłą obecność w tym miejscu tysięcy szmuglerów i innych typków spod ciemnej gwiazdy, niewiele było miejsc, których nie można było określić w ten sposób. O hangarze naprawczym Shuga Ninxa, który na pierwszy rzut oka wcale nie różnił się od reszty księżyca, dało się mimo wszystko powiedzieć tylko, że jest brudny. Powietrze natomiast było tu nawet znośne; na upartego można się było przyczepić jedynie do wyczuwalnej w powietrzu woni olejów i smarów. A już na pewno nikt nie mógł nazwać tego miejsca parszywym. Ninx starał się, by każda istota, która odwiedzała jego warsztat, czuła się jak u siebie w domu. Każda, nie licząc imperialnych szturmowców. Obecnie, zresztą właściwie tak było zawsze, hangar wypełniony był przeróżnymi typami statków - myśliwcami, frachtowcami, znalazła się tu nawet lekka kanonierka klasy Skipray. Dookoła nich krzątała się cały czas chmara mechaników i techników. Uwagę Ninxa absorbował jednak w tej chwili tylko jeden - zmodyfikowany koreliański YT-2000, „Pogromca”, należący do postaci, która przyglądała się nowemu, ale jeszcze nie dokończonemu statkowi Shuga, „Starlight Intruderowi”. Był to młody, nieźle zbudowany mężczyzna o dosyć długich włosach w kolorze ciemny blond i szaroniebieskich, wiecznie rozmarzonych oczach, które niejedno już chyba widziały. Łowca nagród, Daol Naberrie. - Hej, Daol! Jak ci się podoba ten statek? - Nieco stłumiony głos wspólniczki Ninxa, Salli Zend, dobiegający z wnętrza frachtowca, wyrwał łowcę z rozmyślań. - No cóż... dla mnie, to on wygląda jak stara, poobijana puszka z karmą dla Hutta - odparł Daol z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy. Salla westchnęła teatralnie. - Naberrie? - Tak? - Zadam ci jedno pytanie. Czy ty zawsze musisz być tak cholernie szczery? Naberrie zachichotał cicho. - No przecież dobrze wiesz, że żartowałem. Fakt, piękny to on nie jest, ale ważne jak będzie latał, nieprawdaż? - odpowiedział coraz bardziej rozbawiony Daol, po czym zwrócił się do Ninxa: - Shug, długo jeszcze będziesz naprawiał ten hipernapęd? - Chwilę to potrwa. Co ty sobie myślisz, że wyjmuje się zepsuty, wkłada nowy i wszystko zrobione? Trzeba trochę przy tym pomajstrować - jakby na potwierdzenie swych słów Ninx zaczął szybko kręcić kluczem hydraulicznym. - A co, spieszy ci się? - Skądże. Właśnie o to chodzi, że nie. Mam coś do załatwienia. Wielopoziomowe miasta mają to do siebie, że im niżej się schodzi, tym gorsze otoczenie się widzi. Nie chodzi nawet o budynki, a o istoty, które można tam spotkać. Żebracy, złodzieje... Te niższe poziomy są także miejscami schadzek nieco mniej zepsutych istot, właśnie tutaj załatwiających swoje interesy. Członkowie Czarnego Słońca, przemytnicy, szpiedzy... i łowcy nagród. W oczach wielu to tylko niewiele lepsze od bycia żebrakiem czy złodziejem. Kilkanaście minut po opuszczeniu warsztatu Shuga, Daol Naberrie wszedł do bardzo dobrze znanej wszystkim przemytnikom i łowcom nagród spelunki o nazwie „Meltdown Cafe”. Należała ona do byłego przemytnika, Mikka Lesneya, który jakieś piętnaście lat wcześniej postanowił się ustatkować i za zarobione na przemycie pieniądze kupił lokal. Nie był on luksusową restauracją, lecz jedynie miejscem, gdzie dało się wypić, a nawet zjeść coś, co nie przypominało w smaku nerfiego łajna. Było to wszak jedno z tych miejsc, gdzie roiło się od podejrzanych typków, osobników przeróżnych ras i parających się różnymi zajęciami. W powietrzu unosił się przemieszany zapach potu, alkoholu i dymu t’bac; w przeciwległym kącie lokalu Naberrie zauważył innego łowcę, pochodzącego z planety Gand Zuckussa, i porozumiewawczo skinął mu głową. Gandyjski najemnik odpowiedział przyjaznym salutem. - Coś podać? - spytał krępy barman, gdy młody łowca zbliżył się do lady. - Koreliańską brandy. Szklanka trzymana przez gorylowatego barmana napełniła się do połowy złocistym drinkiem. - Dwa kredyty - powiedział beznamiętnie humanoid. Na blacie pojawiła się pięciokredytówka rzucona przez Daola. - Reszty nie trzeba - mruknął, szybkim ruchem zgarnąwszy szklankę ze stołu. Klucząc przez kilka minut po lokalu, znalazł wreszcie wolny stolik. Przysiadł na krzesełku i zaczął pić drinka, przysłuchując się dźwiękom muzyki jizzowego zespołu, którego kawałki w porównaniu z tym, co na Tatooine grali niegdyś Modal Nodes czy Max Rebo Band, wydawały się zwyczajnym amatorstwem. W czasach, kiedy punktualność nieraz miała wpływ na czyjeś życie lub czyjąś śmierć, większość istot nauczyła się, że aby przetrwać, najlepiej zawsze zjawiać się na czas. A jednak, wysłannik Czarnego Słońca, z którym był umówiony Daol, spóźniał się już niemal o standardową godzinę. Znudzony Naberrie podświadomie sprawdził, czy nadal do jego pasa przypięte są dwa znajome ciężary: blaster i starannie ukryty miecz świetlny. Przejechał dłonią po rękojeści miecza. Ten ruch - dotknięcie archaicznej, obecnie niemal niespotykanej broni, wywołał falę wspomnień o latach dzieciństwa na Naboo - planecie małej i prowincjonalnej, choć z tradycjami i ustaloną renomą w galaktyce; o ucieczce z rodzinnego domu po tym, jak imperialni szturmowcy w bestialski sposób pozbawili życia jego najbliższych krewnych. O niedokończonym szkoleniu Jedi i o chwili, kiedy Imperium zadało mu kolejny bolesny cios, zabijając Jaxa Pavana, jego mistrza Jedi... a także o początkach w środowisku łowców nagród - trudnych, choć nieco złagodzonych dzięki predyspozycjom do władania Mocą. Przerwał rozmyślania o własnej przeszłości, gdy do jego stolika zbliżył się wysoki, dosyć masywnie zbudowany człowiek w czarnym stroju, szczelnie przykrywającym niemal każdy skrawek jego ciała. Było w nim coś nietypowego; coś, co nie bardzo pasowało Daolowi do powszechnie przyjętych norm. Naberrie próbował wybadać go poprzez Moc, ale nie wyczuł nic. Zupełnie tak, jakby Cuf nie istniał. Muszę na niego uważać, pomyślał Naberrie. - Sarlacc zeżre wszystko - powiedział mężczyzna, siadając na krześle naprzeciw Daola. Łowca odetchnął z ulgą. To na pewno była osoba, z którą miał się spotkać, skoro podała umówione hasło. Zauważył jednak, że mówi on z raczej niespotykanym akcentem. Uśmiechnął się do przybysza. - Nawet mandaloriańska zbroja przed nim nie chroni. Jestem Daol Naberrie. Człowiek skinął ukrytą w kapturze głową. - Wiem. Ja nazywam się Pedric Cuf. Pozwolisz, że przejdę od razu do rzeczy? - Cuf odczekał moment potrzebny, by Naberrie przytaknął. - Mamy dla ciebie propozycję, łowco... - zawiesił na chwilę głos. Po krótkiej chwili wahania ściągnął z głowy kaptur, ukazując twarz pospolitego człowieka o krótko przystrzyżonych, czarnych włosach. Przypatrując mu się badawczo, Daol zauważył, że jedno z jego oczu było jakby przedzielone na pół. Wyglądało dziwnie, jak nie od kompletu... tak, jakby droidowi protokolarnemu zamontować część od astromecha. - Chcemy, byś złapał dla nas człowieka nazwiskiem Sedriss - ciągnął dalej Cuf. - Jest wysoko postawionym urzędasem imperialnym i ostatnio bardzo przeszkadzał nam w handlu w światach Jądra. - W handlu czym? - zainteresował się Daol. Cuf wzruszył ramionami. - Aaa... krajowymi wyrobami... z Ryloth, z Kessel. Wiesz, o co chodzi. Łowca uśmiechnął się szelmowsko. Rzecz jasna, Pedricowi chodziło o powszechnie znane środki odurzające, ryll i błyszczostym. - Ile? - Czego? - Nagroda. - Aaa... - wysłannik Czarnego Słońca zaczynał się powtarzać. - Trzydzieści tysięcy kredytów. Naberrie oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu. - Wiesz, Cuf... Za taką cenę, to ja wam mogę najwyżej nerfa złapać. Stówa, z czego połowa z góry. - Wstał, odsuwając od siebie krzesło, i spojrzał na Cufa z góry. - Inaczej... poszukacie sobie innego łowcy. - Zaczekaj. Daol ponownie zajął miejsce przy stoliku. - Cenisz się prawie jak Boba Fett - uśmiechnął się Cuf, nie odsłaniając zębów. - Ale Fett jest ostatnio nieuchwytny. Dlatego Czarne Słońce chce, bym wynajął ciebie. Tylko, żeby móc zgodzić się na sto tysięcy, muszę się skonsultować z przełożonymi. - Byle szybko. Łowca skrzyżował ręce na piersi, przyglądając się Cufowi, który wyciągnął z kieszeni płaszcza komunikator, oddalając się w stronę wyjścia. R O Z D Z I A Ł 2 Nar Shaddaa Nie minęło dziesięć minut, a Cuf był już z powrotem przy stoliku. Na jego twarzy malowała się jednak duża niepewność. Nie mogąc wybadać go Mocą, Daol nie mógł być pewien, czy chodziło o niezdecydowanie samego Cufa, czy może jego przełożonych. - Możemy ci dać sto tysięcy... - zaczął powoli Cuf; Naberrie uśmiechnął się lekko. Gdyby udało mu się wykonać misję, dostałby dziesięć razy więcej, niż obecnie miał na koncie. - Ale jako zaliczkę dostaniesz tylko piętnaście, łowco. Za duże ryzyko. Daol uniósł brew. To chyba nie będzie kolejna akcja polegająca na wyciągnięciu byle urzędasa z jego przytulnego gabineciku. - Jakie ryzyko? Twarz Cufa przybrała niewinny wyraz. - No wiesz... to wysoko postawiony oficer... nie myśl, że nie będzie przy nim szturmowców - wyjaśnił spokojnie; zupełnie, jakby chodziło o kilka robaków, których ugryzienie może wywołać lekkie swędzenie skóry. Naberrie uznał to wyjaśnienie za jedyne, jakie może wyciągnąć z Cufa. Zresztą, nie było ono pozbawione sensu. Skinął głową. - W porządku. A ile mam czasu, by wykonać zadanie? - Czas nieograniczony, ale zależy nam, byś zrobił to jak najszybciej... wiesz, nasi klienci się niecierpliwią... - Cuf pochylił się nagle nad stolikiem. - I pamiętaj, Naberrie: zależy mi na dyskrecji - dodał stanowczo. - Jasne. - Daol uśmiechnął się szczerze, podając Cufowi prawą rękę. - Właśnie wynająłeś łowcę nagród. Łowca szybko wstał i ruszył do wyjścia. Cuf odprowadził go wzrokiem. Vigo wiedział, że wykonanie planu, który od kilku tygodni dojrzewał w jego głowie, zależy teraz w dużej mierze od poczynań młodego Naberrie. Gdyby tylko mógł, wynająłby do tego zadania kogoś znacznie bardziej doświadczonego, jak Boba Fett czy Bossk - i z chęcią zapłaciłby im nawet więcej, niż te marne sto tysięcy kredytów. Dla jego prawdziwych mocodawców pieniądze nie grały najmniejszej roli. Już wkrótce przekonają się o tym wszyscy mieszkańcy tego wszechświata. Nie mógł jednak wynająć najlepszych łowców w galaktyce, jednocześnie nie zwracając na siebie niepożądanej uwagi. Bo obecnie w życiu istoty podającej się za Pedrica Cufa najważniejsza była dyskrecja. Tymczasem Daol, nie mając już nic do załatwienia, skierował się z powrotem ku hangarowi Shuga. Po kilku minutach skręcił w uliczkę, będącą skrótem do bazy mechanika. Było tu jeszcze brudniej i ciemniej, niż w innych częściach koreliańskiej dzielnicy. Korytarz cuchnął zmieszanym smrodem odchodów i alkoholu; idąc nim, Naberrie słyszał chrzęst rozgniatanych własnymi butami kawałków szkła, będących prawdopodobnie odłamkami butelek po tanich wyskokowych trunkach. - Ty. Młody. Podejdź no tu - rozległo się nagle z bliżej nieokreślonego kierunku. Łowca rozejrzał się w poszukiwaniu istoty, która wypowiedziała te słowa. Po chwili ujrzał ją - starą, zgarbioną kobietę, siedząca na ziemi pod ferrobetonową ścianą tunelu. Jej pomarszczona, starcza twarz była ledwo widoczna z kupy łachmanów, ale łowca mógł przysiąc, że oczy żebraczki jaśnieją blaskiem rzadko spotykanym w takich zakątkach. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Przepraszam. Eee... nie mam drobnych - odparł wymijająco, zamierzając uniknąć pogawędki z żebraczką. - Nie, chłopcze. Vima wie - stwierdziła spokojnie, jakby przerabiała to już setki razy. Jej drżący głos wyrażał ledwo zauważalne rozbawienie. Naberrie skrzywił się, jakby dostał pięścią w twarz. - Wiesz, że nie mam forsy? To po co mnie zatrzymujesz? - warknął z irytacją. - Nie o to Vimie chodzi. Vima wie.... Vima czuje, kim naprawdę jesteś, chłopcze. Daol sięgnął po Moc i wreszcie zrozumiał: podobnie jak on sam, ta starucha była obdarzona predyspozycjami Jedi. Westchnął cicho, unosząc oczy w górę. - Czego ode mnie chcesz? - Przykucnął, by jego oczy znalazły się na poziomie twarzy Vimy. Babka uśmiechnęła się, ukazując niemal bezzębne dziąsła. - Chcę ci o czymś opowiedzieć, chłopcze - wyjaśniła. - Słuchaj i weź sobie do serca słowa starej Vimy: takich jak ty… uzdolnionych do władania Mocą... jest wielu... ale boicie się zjednoczyć, boicie się razem stanąć przeciwko ciemnościom. Jeden Jedi samotnie nie odeprze mroku... a razem... razem Jedi będą światłem, który rozjaśni ciemność! Daol pokręcił głową, z trudem powstrzymując śmiech. - Ej... o czym ty bredzisz? Zaszyłaś się na Nar Shaddaa, i chyba od dobrych siedmiu lat nie oglądałaś Holowiadomości, babciu... Palpatine, Vader i inni Mroczni Jedi dawno nie żyją... - Cicho bądź - przerwała mu, jednocześnie dotykając kościstym palcem czubka jego nosa. - Ciemności powracają... potężniejsze niż kiedykolwiek. - Vima zamknęła oczy, jakby szukając czegoś w sobie... lub w Mocy - Daol nie do końca wiedział, które przypuszczenie jest bliższe rzeczywistości. - Spotkasz kogoś, kto może okazać się przydatny... kogoś, kto być może będzie kiedyś twoją ostatnią deską ratunku... lecz przyjdzie potem czas, że ty będziesz musiał potem tej osobie pomóc wyrwać się z objęć mroku... - Przecież ja nawet nie jestem Jedi... a skoro jesteś taka mądra, to czemu sama nie staniesz do walki? Uśmiechnęła się wyrozumiale. - Vima jest za stara... i nie jest godna nazywać siebie Jedi... a ty... jesteś nim, ale musisz w to uwierzyć. Wszystko sprowadza się do wiary, chłopcze. Daol wstał, opierając dłonie na biodrach. - Dobra, niech będzie na twoje... o co chodzi z tymi ciemnościami? I gdzie mam szukać tej osoby? W tym momencie babka skierowała wzrok ku czemuś, co znajdowało się za plecami Daola. Łowca odwrócił się, by zobaczyć, co to takiego, jednak poza oddalonym o kilkadziesiąt metrów, dziobatym Rynem nie znalazł niczego, co nie byłoby stałym elementem otoczenia. Kiedy zwrócił się ponownie do Vimy, miejsce, które zajmowała przed kilkoma sekundami, okazało się puste. Naberrie rozejrzał się i zauważył, że nie ma jej też nigdzie w pobliżu. Po prostu zniknęła, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Czyżby była duchem? Wzruszywszy ramionami, szybkim krokiem ruszył ku hangarowi Ninxa. Byss Odbicie. Pchnięcie. Blok. Fioletowe ostrze poruszało się w rękach młodej blondynki średniego wzrostu tak szybko, iż postronny obserwator, nie wiedząc na kogo patrzy, mógł pomyśleć, że widzi właśnie osobę, która ma za sobą co najmniej dwadzieścia lat szkolenia w dziedzinie szermierki. Jednak Sandra Vidaan, bo tak nazywała się owa dziewczyna, sama mając dopiero osiemnaście lat, walki mieczem uczyła się zaledwie od czterech. Dopiero dzień wcześniej powróciła na Byss; przez kilka poprzednich tygodni szkoliła się wraz z Mrocznymi Jedi na Vjun. Nagły cios z półobrotu zaskoczył jej przeciwnika, który był treningowym droidem. Automaty takie jak ten zostały zaprojektowane i zbudowane parę lat wcześniej na polecenie samego Dartha Vadera, Mrocznego Lorda Sith. Już to, że Vader ćwiczył walkę mieczem właśnie z tego typu robotami, mogło wywołać sprzeczne uczucia w sercach osób, które trenowały z owymi automatami. U jednych wstręt, u innych raczej dodatkową motywację, by spróbować dorównać osiągnięciom Czarnego Lorda. Osiągnięciom w szybkości rozbijania droidów w pył. Cios musiał naprawdę zaskoczyć robota, gdyż po chwili jego głowa i korpus wylądowały w dwóch różnych częściach sali. Sandra podeszła do chronometru. Należała raczej do tej drugiej grupy osób: nie może być inaczej, kiedy jest się Ręką Imperatora... Dziewczyna spojrzała na wyświetlacz. Nie było tak źle, pomyślała. Czterdzieści siedem sekund było jej rekordem życiowym. No, ale do najlepszego wyniku Dartha Vadera, jeśli oczywiście to, co twierdził Imperator było prawdą, brakowało jej mniej więcej pół minuty... - Bardzo dobrze, moja droga przyjaciółko. Prawie tak samo perfekcyjnie, jak został przeprowadzony nasz atak na Coruscant - powiedział ktoś nieoczekiwanie. Sandrę zaskoczyło, iż nie wyczuła, że ktoś dostał się do sali. Uczucie to jednak minęło, gdy uświadomiła sobie, do kogo należy ten głos. Słyszała go już wiele razy przez ostatnie cztery lata. Był to głos Imperatora Palpatine’a. - Nie spodziewałam się, że tak świetnie umiesz się maskować w Mocy. Zanim nie odezwałeś się, nawet nie wiedziałam, że jesteś w pobliżu, panie - wyszeptała, odwróciwszy się ku swojemu rozmówcy. Oczy dziewczyny spotkały się przez chwilę z przenikliwym wzrokiem Palpatine’a. Jakim cudem on jeszcze żyje? - pomyślała Sandra, patrząc na Imperatora. Gdyby nie Ciemna Strona, ten stary człowiek z pewnością od dawna byłby martwy. Jeśli w ogóle można go było jeszcze nazwać człowiekiem. - I dlatego musisz się jeszcze sporo nauczyć - odezwał się Palpatine po chwili ciszy. - A teraz chcę, abyś przerwała ćwiczenia i udała się za mną. Mamy od kilku dni gościa, którego chciałbym ci przedstawić, Sandro. Dziewczyna zgasiła miecz. - To z nim pewnie spędzałeś ostatnio tyle czasu, panie? Imperator skinął głową. - Masz rację. - Kim on jest? - Naszym nowym sojusznikiem. Nie pytaj o to więcej. Za chwilę sama go poznasz - głos Imperatora był stanowczy, lecz nie dało się w nim słyszeć gniewu. - Oczywiście, Panie - odpowiedziała pokornie dziewczyna. Ruszyli dobrze oświetlonym korytarzem ku środkowej części wielkiego budynku zwanego Cytadelą Byss. Nowa stolica Imperium bardzo przypominała zresztą niedawno odbite Coruscant, z tą jednak różnicą, że tu nie wszystkie skrawki lądu były zabudowane. A na Coruscant tak, poza jednym, niewielkim: najwyższym pasmem górskim na planecie, Manarai. Znajdowała się tam jedynie nieduża, aczkolwiek bardzo ekskluzywna restauracja o tej samej nazwie. Za czasów największej świetności Imperium, aby zjeść w niej obiad, trzeba było składać rezerwację na wiele tygodni wcześniej. Szli wolno, ponieważ Vidaan musiała się dostosować do kroku niemłodego już Palpatine’a. Nie mogła przecież wyprzedzać swojego mistrza. Po kilku minutach marszu tunelami pełnymi szturmowców i szaleńczej jazdy turbowindami, dotarli w końcu do celu. Komnata, do której weszli, była osobistym pokojem Imperatora, do którego rzadko kiedy i rzadko kto miał wstęp (oczywiście, poza droidami sprzątającymi). Jednak Sandra, sięgnąwszy Mocą do komnaty, wyczuła obecność jednej osoby. I to takiej, która świetnie umiała się posługiwać największą siłą Jedi i Sithów. Całe pomieszczenie utrzymane było w stylu, którego dziewczyna nie potrafiła zidentyfikować. Pośrodku stało łoże - proste, ale wygodne. Obok łóżka znajdował się nietypowy stojak, nad którym unosił się Holocron, starożytne urządzenie nauczające adeptów Mocy. Było ono przydatne zarówno Sithom, jak i Jedi; ten akurat egzemplarz zawierał nauki ze wskazaniem na tych drugich. Durastalowe ściany pomieszczenia nie były jednobarwne, lecz mieniły się wieloma kolorami, od ciemnej zieleni do czerni. W jedną z nich wbudowane były drzwi prowadzące poprzez korytarz do sali, w której Vidaan nigdy nie była. Dziewczyna wiedziała jednak, co się tam znajduje. Imperatorskie laboratorium klonujące. Na brzegu łóżka siedział osobnik, którego obecność Sandra wyczuła wcześniej. W tej chwili niezwykle ciekawiło ją, kim się on okaże. Bądź co bądź, Palpatine rzadko przyjmował tu gości. Prawdę mówiąc, to chyba nigdy. Na pewno nie był to żaden z Mrocznych Jedi - tych znała wszystkich, więc Imperator nie miał powodu, by ich jej przedstawiać. Zatem, kim mógł być ten użytkownik Mocy? Z rozmyślań wyrwał ją głos Palpatine’a: - Mój przyjacielu... oto osoba, o której ci mówiłem. Moja Mroczna Wojowniczka... moja Ręka... Sandra Vidaan. Dziewczyna skłoniła się lekko gościowi i zauważyła na jego ukrytej pod kapturem twarzy skierowany do niej uśmiech. Po chwili osobnik wstał i zdjął kaptur. Sandrze aż zaparło dech w piersiach. Miała przed sobą całkiem przystojnego, choć nie najwyższego mężczyznę o rozczochranych blond włosach. Widziała go już wcześniej, ale wyłącznie na hologramach. Zresztą... jego oblicza trudno było nie znać. - Sandro... przedstawiam ci nowego Mrocznego Lorda Sith. Luke’a Skywalkera. R O Z D Z I A Ł 3 Nar Shaddaa Długi na ponad kilometr i wyposażony w automatyczny system obronny szyb, przez który leciał „Pogromca”, był korytarzem wylotowym z hangaru Shuga. Z zewnątrz tunel ten zamaskowany był wielkim holoekranem reklamowym, mającym za zadanie ustrzec mechanika przed nieproszonymi gośćmi - szturmowcami Imperium. Takie zabezpieczenie było potrzebne szczególnie, jeśli miewało się tak znanych, a zarazem tak poszukiwanych przez Imperiali gości, jak ci, których widział Naberrie, kiedy opuszczał hangar Ninxa. Dwoje ludzi - kobieta i mężczyzna, wysoki nawet jak na swą rasę Wookie, no i oczywiście ten złoty, wiecznie bełkoczący android. Czwórka bohaterów Rebelii, za którą Imperium z całą pewnością odpaliłoby mu całkiem niezłą sumkę... może nawet okrągły milion kredytów. Jednak akurat ten łowca z powodu wydarzeń ze swojej przeszłości nigdy nie pracował dla Imperium. „Pogromca” wystrzelił jak z procy między wystającymi iglicami budynków Nar Shaddaa. Siedzący w sterowni statku Daol ucieszył się, że nareszcie opuszcza ten wstrętny świat. Na jego twarzy rozkwitł jeszcze szerszy uśmiech, kiedy przypomniał sobie, jak targował się z Ninxem o cenę naprawy jego statku. Shug chciał od niego dwa tysiące kredytów, jednak stanęło na tysiącu dwustu („puścisz mnie z torbami, Naberrie!”). Polecił swojemu droidowi przeszukanie ostatnich notek w HoloNecie; spodziewał się, że znajdzie wśród nich jakieś wskazówki na temat miejsc, w których ostatnio widziano pewną istotę. Był nią znany pośrednik, a za odpowiednią opłatą także informator dla łowców nagród. Daol także należał do grona osób płacących mu za informacje. Astromech, któremu Naberrie nadał żartobliwe imię Świstak, pisnął na znak, że poszukiwane dane zostały odnalezione. Łowca spojrzał na wyświetlacz, na którym pojawiła się informacja, że pośrednik przebywa obecnie w jednym z sektorów na Odległych Rubieżach. - Gdzie? - spytał droida Daol. NA PEWNO CHCESZ WIEDZIEĆ? - pytanie zadane przez Świstaka pojawiło się na monitorze, umieszczonym tuż przy tablicy kontrolnej hipernapędu. - Tak. Przecież musimy tam polecieć! - Daol nie był tym razem w nastroju do żartów. - No, to gdzie? - rzucił łowca. Na ekranie wyświetliła się nazwa systemu planetarnego. Rzut okiem na monitor wystarczył, by łowca zupełnie stracił dobre samopoczucie. - Świetnie. Lecimy na największe zadupie znanej części galaktyki. Oblicz skok. Łowca wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni i bezceremonialnie wyszedł ze sterowni. Na wyświetlaczu wciąż widniał napis z nazwą planety, którą podał przed chwilą Świstak. TATOOINE. Byss Sala treningowa wywarła niemały podziw na Skywalkerze. Tak przynajmniej odczuła jego emocje Sandra, kiedy kilkanaście godzin po pierwszym, i jak dotąd jedynym ich spotkaniu miała na polecenie Imperatora zmierzyć się z nim w walce na miecze świetlne. Specjalnie na ten pojedynek, podobnie jak na pierwsze spotkanie, Luke został przez Palpatine’a zwolniony z koordynowania ruchów wojsk w bitwie o planetę Mon Calamari. Przypomniała sobie, że kiedy jako czternastolatka pierwszy raz zobaczyła tę świetnie wyposażoną salę, obudziły się w niej te same uczucia, co teraz w Luke’u. Sama jednak w tej chwili odczuwała tylko strach. Po raz pierwszy bowiem miała walczyć na miecze z żywym, na pewno o wiele lepiej od niej wyszkolonym przeciwnikiem. I do tego ten przeciwnik był synem Dartha Vadera. Wiedziała, że to nie będzie łatwy pojedynek, ale na pewno nikt tu nie zginie, ponieważ Imperator zaznaczył, że to ma być trening. Jednak Sandra bała się Luke’a, gdyż pamiętała, co mówił jej o nim Palpatine: będąc niecałkiem wyszkolonym Jedi, Skywalker trzykrotnie walczył ze swoim ojcem, za każdym razem wychodząc z tego cało - ewentualnie z drobnymi uszkodzeniami ciała - albo też wygrywając. Była jednak dobrze przygotowana do tej walki. Mając za sprzymierzeńca Ciemną Stronę Mocy, wiedziała, że Luke będzie musiał sporo się natrudzić, by ją pokonać. W przeciwnym rogu sali, która rzeczywiście wywarła na nim duże wrażenie, Luke medytował, przygotowując się do pojedynku. Skywalker też się bał, ale nie Sandry. Bał się po prostu, by nie zrobić dziewczynie żadnej krzywdy. Dla Luke’a bowiem mogła być ważnym ogniwem we wskrzeszeniu zakonu Jedi, tak samo, jak było nim pomyślne wykonanie pewnego planu, który realizował, przybywając na Byss. Luke wstał, odpinając rękojeść miecza od pasa. Zauważył zdziwienie malujące się na twarzy dziewczyny, która spoglądała na jego prawą rękę... a raczej jej kikut. Imperator zaproponował mu bowiem wymianę starej protezy dłoni na nową, lepszą... a Luke ochoczo przystał na tę propozycję. W tej walce mógł więc posługiwać się wyłącznie lewą ręką. Spojrzał na Sandrę z niemym pytaniem, czy jest gotowa do treningu. Gdy dziewczyna potwierdziła skinieniem głowy, dotknięciem Mocy uruchomił swój nowy, dopiero co ukończony miecz i rubinowy promień metrowej długości z sykiem przeciął powietrze. Fioletowe ostrze Sandry Vidaan uaktywniło się ułamek sekundy później niż to, które należało do Skywalkera. Dziewczyna szybko ruszyła do przodu, otwierając się na Moc. Poczuła, jak niszczycielska energia rozchodzi się po jej ciele, podpowiadając Sandrze, kiedy uderzyć. Luke ze stoickim spokojem odbił jej pierwsze natarcie, nawet nie zadając sobie trudu przystąpienia do kontrataku. Sandra uderzyła zatem ponownie, tym razem z prawej strony. Skywalker ponownie nie miał żadnych problemów z odparowaniem ciosu. Dziewczyna postanowiła więc zmienić taktykę. Zaczęła oddawać serie krótkich, niesygnalizowanych uderzeń. Coraz szybciej... przyspieszyła tak, że żadna istota niewrażliwa na Moc nie mogłaby nawet marzyć o uchyleniu się przed jej ciosem. Z pewnością jednak do tych istot nie zaliczał się Luke Skywalker. Jednakże, choć nowy Lord Sith nadal odbijał każde uderzenie Sandry, teraz nie przychodziło mu to tak łatwo, jak wcześniej. System Tatooine W niecałą dobę po opuszczeniu Nar Shaddaa koreliański YT-2000 wyskoczył z nadprzestrzeni w systemie składającym się z dwóch bliźniaczych słońc - Tatoo I i Tatoo II - oraz pustynnej planety znanej jako Tatooine, centrum przestępstwa galaktyki. Z uwagi na wysokie temperatury panujące na tym surowym świecie Naberrie bardzo nie lubił odwiedzać tej planety, ale jako łowca nagród często był do tego zmuszony. Cieszył się jednak, iż tym razem zejście na powierzchnię nie będzie konieczne, gdyż pajęczarz Bilans - osobnik, z którym Daol miał się spotkać, miał w zwyczaju przyjmować swoich interesantów na pokładzie własnego statku. Po kilku minutach Świstak poinformował łowcę, że sensory statku wychwyciły sygnał z transpondera frachtowca należącego do Bilansa. Naberrie wyjrzał przez iluminator i zobaczył na tle tarczy Tatooine unoszący się w oddali, samotny frachtowiec. Postanowił więc skontaktować się z pajęczarzem przez komunikator. - Bilans, jesteś tam? Brak odzewu. - Bilans, tu Daol Naberrie... czy mnie słyszysz? Znowu bez odpowiedzi. - Bilans, ty śmierdząca kupo nerfiego łajna... jeśli nie odezwiesz się w ciągu pięciu sekund, zmieszam ciebie, twój statek i twoje cholerne zawiązki z próżnią! - Czy ja dobrze słyszę? Czy to mój przyjaciel, Daol Naberrie? - nareszcie odezwał się pajęczarz. Agresja werbalna to jednak zawsze najlepszy sposób na zmuszenie kogoś do wypowiedzi. - Oszczędź sobie - odpowiedział chłodno łowca. - Zostaw sobie podlizywanie na inną okazję. Teraz musisz mi pomóc. - Ale chyba nie przez komunikator? Wiesz przecież, że ktoś tam na dole mógłby nas podsłuchać... nie mówiąc już o pilotach statków, którzy mogliby się tu przybłąkać. - Jasne - łowca przybliżył „Pogromcę” do frachtowca Bilansa, „Pajęczyny”, na odległość kilkunastu metrów, po czym zredukował prędkość statku do minimum. - Uruchom rękaw transferowy, pajęczarzu. Byss Dziewczyna walczyła teraz z dziką zaciętością. Wiedziała już, że Luke’a jednak można pokonać, mimo iż pojedynek toczył się dwie godziny, a wcale nie było widać rozstrzygnięcia. Kolejna już próba Sandry wytrącenia Skywalkerowi miecza z ręki, co wedle ustaleń Imperatora miało zakończyć pojedynek, nie powiodła się. W pewnym momencie dziewczyna wpadła na pomysł, którego wykonanie mogło przynieść jej zwycięstwo. Błyskawicznie rzuciła się w dół, uginając lewe kolano tak, że niemal dotknęło podłoża; z tej pozycji wybiła się w górę, wcześniej ustawiając miecz w poziomie na wysokości brzucha. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa taki cios, zadany z pełną siłą, powinien z łatwością wybić miecz z rąk przeciwnika. Przecież przerabiała to już tyle razy z droidami! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Mistrz Jedi to jednak nie robot treningowy. Gdy opadła na ziemię, ujrzała go stojącego spokojnie metr poza zasięgiem jej ostrza. Uśmiechnęła się do niego sarkastycznie, po czym cięła mieczem na odlew. Skywalker w tej samej chwili ruszył, by zablokować cios. Nagle Sandra usłyszała niepokojący trzask w rękojeści swej broni i w ułamku sekundy fioletowa klinga zniknęła. Luke nie zdążył jednak zatrzymać swego uderzenia i czerwone ostrze z sykiem rozcięło dziewczynie biodro. Upadając, dostrzegła jeszcze wielkie przerażenie malujące się na twarzy Skywalkera. A potem była tylko ciemność. R O Z D Z I A Ł 4 System Tatooine Rozglądając się po wnętrzu statku Bilansa można było odnieść wrażenie, iż naprawdę jest się w środku ogromnej pajęczyny. Ściany pomieszczenia, w którym znajdował się Daol, a także pozostałych kabin, pokryte były warstwą grubej białej sieci. Tu i ówdzie dojrzeć można było zawiązki, pomagające Bilansowi w pracy i w sterowaniu frachtowcem. Kilka mniejszych zwisało z sufitu na cienkich nitkach. Ich fasetkowate oczka z ciekawością przyglądały się łowcy nagród. Z tego, co zdołał się dowiedzieć Naberrie, sam pośrednik także był dawniej zawiązkiem innego pajęczarza, Kud’ara Mub’ata. Jednak, gdy tylko nadarzyła się okazja, Bilans we współpracy z byłym szefem Czarnego Słońca - sławnym tak za życia, jak i po śmierci, falleeńskim księciem Xizorem - zabił swego stwórcę, a zarazem ojca, przejmując wszystkie jego konta i aktywa. W korytarzu rozległ się dźwięk postukiwania chitynowych odnóży o metal. - Witam cię ponownie w moim skromnym sanktuarium, Daolu Naberrie - usłyszał łowca, odwróciwszy się w stronę pajęczarza. Gospodarz rozpostarł przednie odnóża w imitacji ludzkiego gestu powitania. - Jak długo się nie widzieliśmy, przyjacielu? - Zbyt krótko, bym zdążył zapomnieć twoje zakazane oblicze, Bilans - warknął Naberrie w odpowiedzi. - Ach, to twoje nabooańskie poczucie humoru... - westchnął jego rozmówca. Bez wątpienia pajęczarz pomyślał, iż Daol żartuje. Łowca postanowił nie wyprowadzać go z błędu. Zamiast tego lekko przekrzywił głowę na bok, przyglądając się badawczo Bilansowi. - Co? - burknął Bilans, dostrzegłszy dziwne zachowanie swojego gościa. - Kiedy byłem tu ostatnio, wydawałeś się nieco... mniejszy. - Możliwe. Wciąż jeszcze rosnę. Jak ci idą interesy? Daol wzruszył ramionami. - W miarę dobrze... choć mogłoby być lepiej. A tobie? - Jak zwykle... Naberrie skrzywił się lekko, żałując, iż jemu nie szło ostatnio tak pomyślnie. U Bilansa „jak zwykle” oznaczało bowiem mniej więcej tyle, co „zyski mierzone w milionach kredytów”. - Co cię do mnie sprowadza? Szukasz roboty? - spytał pajęczarz, wyrywając młodego łowcę z zamyślenia. - Raczej informacji, Bilans - odrzekł Daol. - Na temat? - Pewnego wysoko postawionego Imperiala... - ...którego masz zgarnąć - dokończył za łowcę Bilans. - Za jaką cenę? Naberrie uśmiechnął się szelmowsko. - Sto tysięcy kredytów - wypalił. Natychmiast wyczuł falę zdumienia, która pojawiła się w polu Mocy. Jej źródłem był Bilans. Pajęczarz ożywił się wyraźnie. - Nieźle... jeśli się nie mylę, to nagroda mieszcząca się w pierwszej dwudziestce najwyższych nagród w historii... kto jest zleceniodawcą? - Czarne Słońce, a co? - To, że już wszystko jasne. Pewnie dają za niego tyle kasy, bo szkodzi im w jakichś wysoko opłacalnych interesach. Daol skinął głową. - W rozprowadzaniu przyprawy w Głębokim Jądrze Galaktyki. - No więc sam widzisz. Pozwolisz, że przejdziemy do sterowni? Tam są moje wszystkie bazy danych... i połączenie z HoloNetem. - Jasne. Chodzi mi o informacje na temat niejakiego Sedrissa. Uprzedzając twoje kolejne pytania, nie powiedzieli mi nic więcej, poza tym, o czym mówiłem wcześniej. Aha - i jeszcze, że mogę się spodziewać przy nim oddziału szturmowców. - Hmmm... - zamyślił się Bilans w momencie, gdy wkraczali do sterowni. - To trochę podejrzane... chociaż w stylu Czarnego Słońca. Za czasów Xizora często tak postępowali. - Ale Xizor od dawna... - Rzeczywiście, on nie żyje. Ale wierz mi, mój drogi Daolu: zwyczaje potrafią żyć wiecznie... zwłaszcza w organizacjach takich, jak ta. Wyszukiwacz... - zwrócił się pajęczarz do jednego ze swoich zawiązków. Daol przyzwyczaił się już, że Bilans, podobnie jak jego ojciec Kud’ar Mub’at, nadaje swym dzieciom imiona zgodnie z zastosowaniem. - Znajdź mi dane na temat człowieka o nazwisku Sedriss. Poczekaj chwilę - rzekł, zwracając się do łowcy. Zawiązek podreptał w stronę terminala, szczęśliwy, że wreszcie może się na coś przydać. - Nie znaleziono nic na temat człowieka o nazwisku Sedriss - odezwał się po paru minutach. - Czy kontynuować poszukiwania? - Nie - odparł Bilans. Zauważył pytające spojrzenie Daola, więc wyjaśnił: - jeżeli mój komputer nie znajduje informacji w bazach danych czy w sieci, to znaczy, że ich po prostu tam nie ma. Ale może jest jeszcze jeden sposób... Słuchacz! - krzyknął pajęczarz; po krótkiej chwili w polu widzenia łowcy pojawił się niewielki zawiązek, który mógłby zmieścić się na ludzkiej dłoni. - Czy którykolwiek z moich gości wspominał kiedyś o kimś, kto nazywałby się Sedriss? - Tak - piskliwym, a zarazem podnieconym głosikiem odpowiedział Słuchacz. - Admirał Terradoc powiedział, gdy był tu przed kilkoma tygodniami, że „Lord Sedriss nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że zadaję się z takimi...” - Wystarczy - przerwał mu nagle Bilans. - Czy mówił coś konkretnego o tym Sedrissie? - Nie. - Dziękuję ci więc. Świetnie się spisałeś - odprawił go Bilans. Łowca nagród obserwował, jak Słuchacz chowa się w kącie kabiny. - Dowiedzieliśmy się więc, że twój towar jest lordem - zagadnął do niego pajęczarz. - Przykro mi, ale nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. Chyba będziesz musiał poszukać gdzie indziej. Daol ponownie skinął głową. - Taa, dzięki. Masz rację - lepiej już pójdę... poszukać gdzie indziej. Skierował się w stronę śluzy z poczuciem, że jednak będzie musiał udać się na powierzchnię Tatooine. Byss Dziewczyna powoli otworzyła oczy. Nad nią znajdowało się źródło żółtego, oślepiającego światła. Spojrzała w prawo i już wiedziała, gdzie jest. Białe ściany z metalowymi półeczkami, na których gdzieniegdzie leżały pakiety medyczne, powiedziały jej wszystko. Znajdowała się w pomieszczeniu szpitalnym. Do głowy zaczęły cisnąć się jej wspomnienia niedawnych wydarzeń... trening z Lukiem... czerwone ostrze wchodzące w jej ciało... i ból, jakiego jeszcze nigdy nie doznała... - A potem straciłaś przytomność i musiałem zanieść cię do szpitala - usłyszała nagle. Z niemałym zaskoczeniem obróciła głowę w drugą stronę i ujrzała Luke’a, siedzącego na krześle i szeroko uśmiechającego się do niej. - Wynoś się z mojej głowy, Skywalker! - krzyknęła z udawanym oburzeniem. - Długo tak leżę? Luke zmarszczył czoło, gorączkowo zastanawiając się nad odpowiedzią. - Jakieś dwadzieścia kilka godzin - oznajmił w końcu. - Ile?! - Aż ją to przeraziło. - A ty tu cały czas siedzisz? - Nie... nie cały czas - Jedi obdarzył ją ponownie tym szelmowskim uśmieszkiem. - Wiesz, Imperator byłby wściekły, gdybym marnował tyle czasu, siedząc tu. A jeszcze bardziej wściekłby się, gdyby coś ci się stało. Brwi dziewczyny powędrowały do góry. - A stało się? - Hmmm... rozcięcie było dość powierzchowne, a droidy medyczne obłożyły ci je opatrunkiem bacta. O ile się nie mylę, wszystko powinno być w porządku. - Mógłbyś to sprawdzić? - poprosiła, przejechawszy palcami po biodrze. Poczuła tylko lekkie szczypanie. Luke wzruszył ramionami. - Lepiej niech robot się tym zajmie... MD7, podejdź tutaj i sprawdź stan zdrowia pacjentki. - Tak jest, Lordzie Skywalker - odparł droid; przysunąwszy się do łóżka, na którym leżała Sandra, odchylił jej ubranie i rozpoczął zdejmowanie plastra. Następnie pobierając próbkę skóry dziewczyny zbadał jej biodro. - Stan uszkodzonej tkanki jest dobry. Aby została wyleczona w stu procentach, pacjentka powinna jeszcze przez pełną dobę nosić opatrunek - stwierdził po krótkiej chwili MD7, po czym założył Sandrze nowy plaster. - Gotowe. Pacjentka może odejść. - Dziękuję, MD7 - odparł Luke, a następnie zwrócił się do dziewczyny: - Pomogę ci wstać. Sandra spojrzała na niego spode łba. - Poradzę sobie. Nie mam jeszcze osiemdziesięciu lat. - A ile masz? - wypalił bez namysłu Skywalker. Niemal natychmiast na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. - Przepraszam. Nie powinienem zadawać takich pytań. Wiem, że kobiety ich nie lubią. Vidaan nie mogła powstrzymać cichego chichotu. - Nie szkodzi. Nic w tym złego. Mam osiemnaście lat. - Umilkła na moment, nie przestając jednak się uśmiechać. - Wiesz, czasami zachowujesz się tak, jakbyś miał obok siebie androida- zabójcę, który jest znawcą protokołu i za najlżejsze odchylenie od niego chce ci strzelić w łeb. Skywalker ponownie wzruszył ramionami. - Niewiele się mylisz. Mam takiego droida, tylko zamiast strzelania zaczyna bełkotać i panikować. - Widząc, że wywołał u Sandry jeszcze większe rozbawienie, Luke odczekał stosowną chwilę, po czym powiedział poważnym tonem: - Imperator przysłał mnie po ciebie. Chce, byśmy się udali do jego komnat. Podobno będzie tam też jakiś... hmmm... Sedriss. Dziewczyna skinęła głową. - A, tak. Mroczny Jedi Palpatine’a. Nie lubię go; jest najbardziej szorstkim i zimnym człowiekiem, jakiego znam. Wiesz, nie sądzę, abyś zdołał uniknąć z nim walki... raczej słownej niż fizycznej... chyba, że stale będzie was kontrolował Imperator. - Dlaczego? - zdziwił się Skywalker. Vidaan wzruszyła ramionami. - Z prostego powodu: od teraz będziesz jego głównym rywalem o względy Imperatora. On będzie próbował walczyć z tobą, jak kiedyś twój ojciec z księciem Xizorem, jestem tego pewna. Słysząc słowa Sandry, Luke skrzywił się, bo nie lubił tego typu rywalizacji. Pamiętał, jak skończyło się współzawodnictwo Vadera z falleńskim księciem; sam zresztą brał aktywny udział w wydarzeniach, które doprowadziły do śmierci Xizora. W zamyśleniu zerknął na idącą krok przed nim dziewczynę. - Sądzę, że zanim tam pójdziemy, powinnaś się przebrać - zauważył. Sandra omiotła spojrzeniem swój strój. Dopiero teraz zauważyła, że jest ubrana w szarawy, szpitalny ubiór, jaki zakłada się pacjentom po operacji. - Masz rację - rzekła, odwracając się do niego z uśmiechem. - Co się stało z moim poprzednim ubraniem? - Było zbyt zniszczone, by dało się z nim zrobić cokolwiek. Pewnie już dawno ktoś je wyrzucił. - Luke wzruszył ramionami. Sam nigdy nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do ubrań - w końcu wychował się na farmie wilgoci na Tatooine, gdzie takie sprawy, jak modny strój znaczą tyle, co nic. - A miecz? Szczerze mówiąc, jestem z nim bardziej związana niż z czymkolwiek. Sama go budowałam. Luke przystanął, powoli wypuszczając powietrze z ust; dziewczyna od razu wiedziała, co Skywalker chce jej powiedzieć. - Obejrzałem sobie twój miecz, kiedy spałaś. Okazało się, że ogniwo energetyczne było uszkodzone. W pewnym momencie przesłało zbyt wiele energii do ostrza, co spowodowało zwarcie w kablu dynorycznym - powiedział ze współczuciem, widocznym zarówno na jego twarzy, jak i w Mocy. - Przykro mi. Rozumiem, co czujesz - dodał po chwili, kładąc dłoń na ramieniu Sandry. Choć to nie mogło uśmierzyć jej bólu po stracie miecza, cieszyła się, że jest ktoś, kto próbuje ją pocieszyć. Gdy dotarli do jej komnaty, poprosiła Skywalkera, by zaczekał chwilę na korytarzu. Po kilku minutach wróciła w zmienionym stroju. Ubrała się w obcisłą spódnicę i bluzkę, doskonale uwydatniające jej kobiece kształty. Na to narzuciła czarną, podobnie jak i reszta ubioru, tradycyjną sithowską pelerynę, jakie swego czasu nosili między innymi Hrabia Dooku i Darth Vader. Górne powieki swoich jasnobłękitnych oczu podkreśliła czarnym, błyszczącym tuszem. Całość doskonale kontrastowała z jej długimi do połowy pleców blond włosami, wśród których można było zauważyć popielate pasemka. Idąc na spotkanie z Palpatine’m nie odzywali się do siebie zbyt wiele. W końcu dotarli do celu, który mieścił się niemal na szczycie Cytadeli. - ...rozpocząć przygotowania do operacji „Ręka Cienia”, mój drogi Egzekutorze Sedriss - tylko te słowa z wypowiadanych przez Palpatine’a rozkazów usłyszeli Luke i Sandra, wchodząc do sali tronowej Imperatora. Przed nimi rozciągało się wielkie, niemal puste pomieszczenie. Gładkie czarne ściany, pozbawione okien i nieozdobione żadnymi obrazami, połyskiwały, gdy padało na nie światło z wielkiego, okrągłego holoekranu, który zajmował większą część kulistej niszy. Na samym środku, na podwyższeniu, znajdował się wyłożony czarnym, syntetycznym materiałem srebrzysty tron, na którym siedział Palpatine - władca Imperium. Po jego obu stronach stali bez ruchu milczący, odziani w karmazynowe zbroje gwardziści. Przystanęli kilka metrów od tronu i uklękli oboje na jedno kolano, podobnie jak Sedriss. Zwyczaj ten wprowadzony został kiedyś przez Lorda Vadera. Luke spojrzał na mężczyznę znajdującego się parę metrów obok. Włosy miał ciemne i rozczochrane, zaś skórę bladą, o barwie tylko trochę zdrowszej od skóry Imperatora. Ubrany był w długi, ciemnoszary płaszcz Jedi. Gdy ich wzrok przez chwilę się spotkał, Skywalker zauważył, iż oczy Sedrissa są czerwone jak krew, co wśród ludzi stanowiło ewenement. Wyczytał w nich głęboką nienawiść. Wiedział, że ta nienawiść skierowana jest do niego; przekazała mu to Moc. - Kiedy skończycie... - odezwał się Palpatine po chwili ciszy - wyślesz Solusara do systemu Nespis... a osobiście poprowadzisz zespół uderzeniowy na Artyr V... sądzę, że w tych miejscach mogą ukrywać się Rebelianci. - Rzucił na Luke’a podejrzliwe spojrzenie. - Może Lord Skywalker wie coś, co rzuciłoby nieco więcej światła na tę sprawę? Luke zaprzeczył ruchem głowy, bojąc się w duchu, że Imperator może zagrozić stacjonującym na Artyrze V wojskom, oraz Kyle'owi Katarnowi i Marze Jade, którzy właśnie tam ukryli się przed Imperium. Nie słyszał jednak ani razu o żadnej bazie w systemie Nespis. Oczy Imperatora zwęziły się, lustrując Luke'a przez chwilę. - Taak - wycedził jadowicie, spoglądając to na Skywalkera, to na Sandrę - czuję, że ukrywa się tam ta, która mnie zdradziła... Sedrissie - odwrócił się do Egzekutora - zabierz tam dwa nasze najsilniejsze pancerniki! - wykrzyknął triumfalnie. - Aha, jeszcze jedno. Nie tęp tak bardzo tych durni z Czarnego Słońca. Wiesz, od czasu do czasu przyprawa może się okazać użyteczna. Teraz powinieneś nas opuścić. Sedriss pochylił głowę w pokornym ukłonie. - Jak rozkażesz, mój panie - odparł beznamiętnie i wstał. Zanim wyszedł, jeszcze raz posłał Skywalkerowi nienawistne spojrzenie. Wyraz twarzy Luke’a pozostał obojętny, choć coraz bardziej niepokoił się o los bazy na Artyrze V. - Wzywałeś nas, mistrzu - powiedziała Vidaan, gdy Egzekutor zniknął już za drzwiami. Imperator pokiwał powoli głową. - Taak. Mam dla ciebie misję, moja droga Sandro - Palpatine mówił tak, jakby w ogóle nie zauważał Luke’a. Skywalker postanowił na razie się nie wtrącać. - Poważną misję. - Na czym ma ona polegać, panie? - Wyczułem pewne zakłócenia w polu Mocy. To jakiś nowy Jedi - wyjaśnił władca Imperium. Luke’owi niemal serce skoczyło do gardła, gdy usłyszał słowa „nowy Jedi”. Nie dał jednak nic po sobie poznać. - Jednakże nie jest on na tyle wyszkolony, bym mógł poznać jego tożsamość. Wiem tylko, gdzie obecnie się znajduje. Od kilku godzin jest w okolicach Tatooine. - Przerwał na chwilę, jakby dla zaczerpnięcia powietrza. - Twoim zadaniem będzie odnaleźć go, a następnie odkryć jego tożsamość i przyprowadzić do mnie. - A jeśli nie będzie chciał się poddać? - Wtedy trzeba będzie go zabić - wypowiadając te słowa Palpatine uśmiechnął się jadowicie. Jednak ani dziewczynie, ani Skywalkerowi nie było do śmiechu, choć raczej z odmiennych pobudek. - Statek już czeka. Przygotuj się do odlotu. Powinnaś wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy - pouczał Imperator. - Idź już. Sandra już wstawała, aby wyjść, jednak władca powstrzymał ją gestem. - Poczekaj jeszcze chwilę... - powiedział tak cicho, że Luke prawie go nie usłyszał. Z całą pewnością nie słyszałby, co mówi Imperator, gdyby jego zmysły nie były wzmocnione przez Moc. Dziewczyna ponownie przyklęknęła, patrząc, jak Palpatine otwiera schowek w poręczy swego tronu i wyciąga z niego podłużny, metalowy cylinder. - Twój miecz uległ zniszczeniu... więc według tradycji powinnaś sama skonstruować nowy - powiedział w końcu Imperator. - Ale ty, droga Sandro, nie jesteś jeszcze taka doświadczona w budowaniu broni... - tu przeniósł wzrok na wciąż tylko przysłuchującego się Luke’a - ...jak niektórzy, i nie zdążyłabyś zrobić nowego na czas. Pozwoliłem więc sobie poszukać czegoś dla ciebie. - Ruchem kościstej dłoni przywołał dziewczynę do siebie i podał jej rękojeść miecza, niemal dwukrotnie dłuższą niż ta, którą sama skonstruowała. Rzuciła Imperatorowi zdumione spojrzenie. - To jest... Palpatine uśmiechnął się, spoglądając to na nią, to na Skywalkera. - Tak, Sandro. To miecz dwustronny. Taki sam, jakim uczyłaś się walczyć na Vjun... i taki sam, jakiego używał kiedyś mój dawny uczeń, Darth Maul. Dzięki niemu pokonywał niezliczone ilości przeciwników. Walcząc takim właśnie mieczem zabił jednego z największych mistrzów Jedi tamtych czasów, Qui-Gona Jinna. - Imperator zauważył zaciekawienie Luke’a, łatwe do wykrycia w Mocy. Choć Palpatine pozwalał Skywalkerowi spędzać mnóstwo czasu z Holocronem, Luke nadal niewiele wiedział o dawnych dziejach Sithów i Jedi. - Jednak Maul zlekceważył później możliwości młodego padawana Qui-Gona i ten go zabił. - Jak się nazywał ten padawan? - wtrącił się w końcu Luke, wciąż jeszcze nie mogący pogodzić się z rozkazem ataku na Artyr V. - Obi-Wan Kenobi - odparł Imperator. Zdumienie syna Dartha Vadera było tak wielkie, że władca Imperium nie mógł się powstrzymać od kolejnego uśmiechu, tym razem jeszcze bardziej złowieszczego niż poprzednie. Znów zwrócił wzrok w stronę Sandry. - Na statku masz kilka robotów treningowych i zdalniaków. Musisz poćwiczyć... przypomnieć sobie, jak posługiwałaś się tą bronią na Vjun. Musisz się do niego dostroić... poznać każdy jego element, jak własną siebie. Jeśli dobrze się przygotujesz, i ustrzeżesz się błędów Maula... będziesz niepokonana. Sandra przytaknęła. - Oczywiście, mistrzu. - Teraz możesz odejść. - Tak, panie - skłoniła się Imperatorowi i opuściła salę tronową. - A teraz, mój uczniu - powiedział spokojnie Palpatine do Luke’a, wstając powoli z tronu - udasz się ze mną. Luke uniósł brew. - W jakim celu, mistrzu? Władca Imperium uśmiechnął się onieśmielająco. - Otóż, mój drogi uczniu... myślę, że nadeszła pora na to, bym wraz z mistrzem Bodo Baasem odkrył przed tobą jeszcze więcej tajemnic historii Mocy. Ciemnogranatowy Firespray spoczywał na wypolerowanej durastalowej powierzchni jednego z lądowisk Cytadeli. Po jego otwartej rampie kroczyła do wnętrza statku nietypowa para - droid bagażowy niosący niewielką walizkę. A obok, właścicielka bagażu - Ręka Imperatora. - Sandro! - zawołał ktoś nagle. Jeszcze zanim dziewczyna ujrzała właściciela głosu, wiedziała kto to jest. Odwróciła się jak użądlona i spojrzała prosto w oczy Luke’a. - Czyżbym czegoś zapomniała? Skywalker odpowiedział jej uśmiechem. - Nie, skądże. Przyszedłem się tylko... pożegnać - ostatnie słowo przyszło mu z wyraźną trudnością. - To miłe... ale chyba jeszcze się zobaczymy? - Wiesz, różne są drogi przyszłości... a ja, niestety, wkrótce będę musiał opuścić Byss... choć Imperator jeszcze chyba o tym nie wie. - Chyba domyślam się, o co ci chodzi... - powiedziała cicho. Zaczynała powoli rozumieć intencje, którymi kierował się Luke, przybywając na Byss. Jednakże, z powodu pewnego uczucia, jakie zawiązało się między Skywalkerem a Sandrą... uczucia, które chyba można było nazwać przyjaźnią... dziewczyna postanowiła nie informować o niczym Palpatine’a. Imperator i tak jest od niego potężniejszy, poradzi sobie - przekonywała samą siebie Sandra. - Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy... w innym miejscu, w innych, spokojniejszych czasach - ciągnął dalej Skywalker. Wzruszyła ramionami. - To możliwe - odpowiedziała bez przekonania. Była całkowicie lojalna wobec Imperium, więc jeśli Luke zamierzał wykręcić jakiś numer, to wątpiła, aby mogli się spotkać w innej sytuacji niż bitwa. Choć, z drugiej strony... jak powiedział Skywalker, różne są drogi przyszłości. - Możesz mi powiedzieć, o co chodzi z tą zdrajczynią z Artyr V, czy to jakiś wielki sekret? Luke zawahał się. - Nie jest to wielki sekret - odparł po dłuższej chwili. - Nie jesteś jedyną Ręką Imperatora w historii. - Wiem - odpowiedziała bez wahania. Skywalker rozdziawił usta ze zdumienia. - Powiedział ci? - spytał z niedowierzaniem. - Już na samym początku - oznajmiła z nutką rozbawienia w głosie. - Więc chodzi o Marę Jade? - Tak - odparł poważnym tonem. Sandra uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Dzięki. Tyle chciałam wiedzieć. - Umilkła, a po chwili dodała: - Chyba powinnam już lecieć. Skywalker kiwnął głową. - Tak, powinnaś. Niech Moc będzie z tobą. - I z tobą też - obdarzyła go pożegnalnym uśmiechem, po czym odwróciła się i weszła do środka statku. Rampa niemal natychmiast się za nią zamknęła. Po chwili Luke patrzył, jak granatowy myśliwiec znika w przestworzach. - Firespray „Skrytobójca”, proszę o okazanie kodu dostępu - odezwał się kontroler wylotów. Sandra przesłała wymagane dane. - Kod dostępu prawidłowy. Okno otwarte za dwie i pół sekundy. Wylatując przez otwartą część supermocnego pola siłowego, które otaczało całą Byss, Sandra dostrzegła intrygującą i nietypową akcję przy innym otworze. Za wlatującym przez niego transportowcem próbował przejść mniejszy statek, dwuosobowy patrolowiec klasy Pursuer. Transponder identyfikował pierwszą jednostkę jako „Starlight Intrudera” zarejestrowanego na przewoźnika z Nar Shaddaa, Shuga Ninxa. Na pokładzie tego statku wyczuła obecność w Mocy, podobną do obecności Skywalkera... choć mniej wyraźną. Pewnie to Organa Solo, pomyślała Sandra. Chyba Luke będzie miał gości. Pstryknęła włącznikiem komunikatora i wybrała wpisaną w jego pamięć sekwencję cyfr. Mogła nie informować Imperatora o pewnych podejrzeniach co do Skywalkera, jednak jego siostra niewiele ją obchodziła. - Do jednostek patrolowych Byss... mówi Sandra Vidaan. Radzę dobrze przyjrzeć się transportowcowi „Starlight Intruder”. Sądzę, że mogą na nim znajdować się Rebelianci - skończywszy wypowiadać ostatnie słowo, wyłączyła komunikator. Nie miała ochoty wdawać się w dyskusje z dowódcami imperialnej policji. Wystarczyło, że zwróciła ich uwagę. Spojrzała ponownie na wyświetlacz, by przyjrzeć się parametrom mniejszej jednostki. Drugim statkiem okazał się „Slave II”, należący do... Boby Fetta! On żyje?! - zdziwiła się. Z tego, co Sandra słyszała, i co było powszechnie wiadome, najlepszy łowca nagród w historii galaktyki zginął sześć lat wcześniej w paszczy Sarlacca na Tatooine, czyli tam, gdzie teraz się wybierała. Jednak, kiedy sobie przypomniała, czym teraz powinna zaprzątać swą uwagę, postanowiła przestać interesować się tą sprawą, choć czuła, że pod jej nieobecność rozegrają się na Byss wydarzenia, które przejdą do historii galaktyki. Poczucie obowiązku jednak wzięło w niej górę. Gdy upewniła się, że „Skrytobójca” znajduje się już na tyle daleko od planety, by jej grawitacyjne pole nie stanowiło żadnych przeszkód, pociągnęła dźwignię uaktywniającą hipernapęd. W jednej chwili gwiazdy rozciągnęły się w długie, świetliste linie i dziewczyna znalazła się w nadprzestrzeni. R O Z D Z I A Ł 5 Tatooine Na całej Tatooine znajdowało się wiele niepokaźnych osad mieszkalnych, a także setki farm wodnych. Oprócz nich istniały tu jednak tylko trzy duże miasta. Jednym z nich była Mos Espa, znana w galaktyce z organizowania niebezpiecznych zawodów sportowych - wyścigów ścigaczy. Właśnie tu nastąpił niegdyś pierwszy kontakt Daola z Tatooine, lecz to nie w Mos Espie można było znaleźć odpowiedzi na pytania, które zaprzątały umysł łowcy. Port kosmiczny Mos Eisley, nazywany „przestępczym centrum galaktyki”, swą złą reputacją przewyższał nawet huttański księżyc Nar Shaddaa. Zresztą, największe z miast Tatooine do niedawna było jedną z siedzib Hutta Jabby Desilijica Tiure, jednego z najbardziej znanych gangsterów ostatniego tysiąclecia. Jego śmierć nie zmieniła przydomku miasta: dawne aktywa Hutta przejęli Lady Valarian oraz kilka pomniejszych gangów. Tego poranka na Tatooine było jeszcze goręcej niż zwykle. Powietrze zdawało się wręcz drżeć pod wpływem ciepła. Pogoda jednak nie była czynnikiem, który mógłby pokrzyżować plany osób załatwiających swe interesy na tej pustynnej planecie. Na ulicach setki istot sprzedawały i kupowały towary pochodzące z różnych zakątków galaktyki; inne po prostu kierowały się ku miejscom, do których miały w planach zajrzeć. Wśród tych osobników był pewien młody łowca nagród, który poprzedniego wieczora przybył na Tatooine i wynajął pokój w słynnym w pewnych kręgach lokalu, zwanym po prostu „Kantyną”. Jak ja nienawidzę tego miejsca - pomyślał Naberrie, kierując się ulicami Mos Eisley ku staremu wrakowi pewnego liniowca, który wiele wieków wcześniej rozbił się na planecie. Kilka lat przed śmiercią Jabby został on przez Lady Valarian przekształcony w coś w rodzaju centrum rozrywki i wypoczynku. Na górnych piętrach mieścił się obskurny hotel, na dole zaś kasyno i niewielka kantyna. Było to jedno z tych miejsc w Mos Eisley, gdzie najłatwiej było o informacje. - Utoo nye atoonyoba? - zagadnął do niego w swoim języku jeden z pary Jawów stojących przy wejściu do kasyna. Obok nich stał brudny i pordzewiały robot typu R2. Rzut oka na droida wystarczył Daolowi, aby stwierdzić, iż w każdej chwili może się on rozpaść. Zresztą, i tak posiadał już własnego astromecha. - Dzięki, mam już podobnego robota - mruknął, minąwszy dwójkę zakapturzonych nomadów i wszedł do chłodnego - na tyle oczywiście, na ile było to możliwe na Tatooine - wnętrza salonu gier. Od razu zauważył, że większość gości kasyna stłoczona jest wokół stolika do sabaka, najpopularniejszej gry karcianej w galaktyce. Zorientował się, że musi się tam toczyć rozgrywka z udziałem jakiegoś sławnego gracza. Nie mogąc dostrzec hazardzistów przez tłum widzów, Daol postanowił spytać o ich tożsamość pierwszego z brzegu osobnika. Wybór padł na stojącego nieopodal Rodianina. - Kto tu gra? - Coś ty, koleś, z wroshyra spadłeś, czy jak? - odpowiedziała zielonoskóra istota, spoglądając na Daola jak na ślepca. - Nie... dopiero przyszedłem - odparł spokojnie łowca. - Aaa... chyba, że tak... to Vo-Shay... przypuszczalnie wiesz, kto to jest, koleś? Naberrie skinął głową. - Jasne. Nawet można powiedzieć, że go znam osobiście... - odpowiedział Rodianinowi; Kinnin Vo-Shay był bowiem najsłynniejszym hazardzistą w historii galaktyki. Długo myślano, że zginął wiele lat wcześniej w pewnej gromadzie czarnych dziur. Okazało się jednak, że cudownie przeżył, przez kilkadziesiąt lat starzejąc się nieznacznie. Daol miał już kiedyś okazję z nim grać, jednak został wtedy ograny jak amator. Od tego czasu podszkolił się nieco. - Można się z nim zmierzyć? - Pewnie, jeśli chcesz przegrać swoje pieniądze, to za chwilę będziesz miał okazję... - Taa... dzięki za pomoc - rzucił łowca, kończąc rozmowę z Rodianinem. - Sabak! - rozległo się nagle z okolic stołu. Jak się po chwili okazało, znowu wygrał Vo-Shay. Grający z nim Twi’lek odszedł od blatu z rezygnacją, uboższy o kilka tysięcy kredytów. - Ktoś jeszcze jest chętny? - łowca rozpoznał teraz głos Kinnina. Dało się w nim wyczuć niecierpliwość; prawdopodobnie brała się z tego, że hazardzista dziś jeszcze nie spotkał w miarę godnego siebie rywala. Możliwe, iż jednak właśnie na takiego trafił. - Ja - powiedział cicho Daol. Tłum rozstąpił się, ukazując osobę hazardzisty wszech czasów. Miał jasnożółte włosy, tu i ówdzie poprzetykane srebrzystymi pasmami, a także oczy o barwie bladego fioletu. Jego twarz przecinała szeroka blizna. - Kto? - spytał ponownie Kinnin, wypatrując wśród zgromadzonych właściciela głosu. - Ja. Ja z tobą zagram, Vo-Shay... ale tylko jedno rozdanie - odparł nieco śmielej łowca, występując z tłumu. Hazardzista uśmiechnął się sarkastycznie, rozpoznając nowego przeciwnika. - Ty? Zgoda, jeśli chcesz przegrać tak, jak na Dubrillionie, łowco nagród! Daol nic nie odpowiedział, tylko szybkim krokiem ruszył ku stolikowi do gry, wymijając po drodze rywala. - Jaka stawka? - rzucił Askajianin, sędzia pojedynku, gdy Naberrie z Vo-Shayem zajęli już swoje miejsca. - Tysiąc od każdego? - Obydwaj gracze potwierdzająco kiwnęli głowami. - Zatem rozdaję. Vo-Shay uniósł brew. - Jak szybko chcesz tym razem wtopić? - spytał, gdy sędzia zajęty był tasowaniem kart. - Tym razem nie pójdzie ci tak łatwo, jak wtedy - odparł spokojnie łowca nagród. Przysłuchując się rozmowom zgromadzonych wokół stołu, zauważył, iż już w tej chwili publiczność podzielona jest na dwa obozy. - Taak, jasne. A banthy latają - prychnął Vo-Shay. Daol postanowił jednak nie zwracać uwagi na zaczepki hazardzisty. Wiedział bowiem, że takie słowne gierki mają na celu jedynie zdenerwować przeciwnika, tak by jego uwaga była nieco odwrócona od rozgrywki. Z Jedi takie numery nie miały jednak prawa się udać. Askajianin wyłożył graczom po dwie płytki, a ci niemal natychmiast chwycili je i odwrócili do siebie. Daolowi zrzedła mina, kiedy ujrzał swoje karty. Jedynka manierek oraz Szatan dawały mu w sumie minus czternaście punktów, co nie wróżyło nic dobrego, zważywszy, iż celem gry było uzbieranie plus lub minus dwudziestu trzech punktów. Można też było zwyciężyć, jeśli posiadało się kombinację zwaną Układem Idioty - trójkę i dwójkę dowolnych kolorów oraz Idiotę - kartę liczoną za zero punktów. Jeśli żaden z grających nie spełnił powyższych warunków, wygrywał ten, który miał liczbę punktów najbardziej zbliżoną do dwudziestu trzech, ale nie wyższą niż ona. - Coś chyba nie idzie, nieprawdaż? - zagadnął drwiącym tonem Vo-Shay, kiedy dostrzegł wyraz twarzy łowcy. - Potrajam stawkę. - Zajmij się lepiej swoimi kartami - odrzekł Daol nieco bardziej nerwowo, niż przedtem; gdyby teraz przegrał, mógłby stracić trzy tysiące kredytów... Po chwili namysłu zwrócił się do sędziego: - Poproszę jeszcze jedną. Askajianin podał mu kolejną kartę. Była to ósemka klepek, co oznaczało, iż posiadał teraz minus sześć punktów. Jeszcze gorzej, jęknął w duchu Naberrie. Gorączkowo zastanawiając się nad następnym ruchem, przypomniał sobie, że gra toczyła się według zasad koreliańskich; oznaczało to, iż nie może już dobrać następnej karty. Musiał mieć nadzieję, że Vo-Shay posiada jeszcze gorsze karty lub, że generator impulsów, który zmieniał wartość kart, zadziała szybko. Przeniósł spojrzenie na Kinnina; ten, wciąż uśmiechając się drwiąco, właśnie pokazywał stojącemu nieco z boku swojemu drugiemu pilotowi własne karty. Młody chłopak - Daol przypomniał sobie, że nazywa się Nyo - uśmiechnął się z początku, jednak po chwili jego zadowolenie znikło. Generator impulsów losowych właśnie zadziałał! Naberrie zerknął na karty, które trzymał w dłoni. Ósemka przemieniła się w trójkę szabel, jedynka manierek - w Idiotę, a Szatan przeobraził się w dwójkę klepek. Nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu, Daol przejrzał karty ponownie... Idiota, dwójka, trójka... miał Układ Idioty, co dawało mu wygraną! Włożył więc karty w umieszczone pośrodku stołu pole inercyjne, które tłumiło impulsy magnetyczne. - Sabak - szepnął, patrząc na zdziwionego Vo-Shaya, legendarnego hazardzistę, który po raz pierwszy od wielu lat został pokonany, i to nie przez gracza formatu Hana Solo, lecz kompletnie nieznanego w hazardowych kręgach dwudziestoletniego łowcę. Publiczność zaczęła bić brawa i wiwatować na cześć Daola; ta jej część, która kibicowała Vo-Shayowi, siedziała cicho lub też gwizdała. - Gratuluję - rzucił sucho Vo-Shay wstając z miejsca; po chwili wraz z Nyo bezceremonialnie wyszli z kasyna. Odprowadzając ich wzrokiem, Naberrie zauważył osobę, którą spodziewał się spotkać, przybywając do szulerni. Zabrał ze stołu zawierający jego wygraną chip kredytowy i ruszył ku odzianej w czerń postaci. - Garindan - rzekł, podchodząc do wysokiego Kubaza, który znany był jako najlepszy szpieg - lub raczej najlepszy łowca informacji na Tatooine. - Interesy jakoś idą? - Nic cię to nie powinno obchodzić, Naberrie. Jak chcesz kupić informację, to mów szybko, o co chodzi, a jak nie, to spieprzaj - przetłumaczyło z kubaskiego urządzenie zwane popularnie „papugą”, które Garindan nosił dla ułatwienia sobie komunikacji z kontrahentami, gdyż słabo mówił we wspólnym. Naberrie wzruszył ramionami. - Chciałbym kupić wszystkie informacje, jakie posiadasz o imperialnym Lordzie Sedrissie - umówmy się, że wysokość zapłaty ustalimy, kiedy ocenię przydatność tych informacji. Kubaz skinął głową. - Lord Sedriss... - zastanawiał się głośno. - Niewiele wiem o tym człowieku... tylko tyle, że bardzo nie lubi przemytu i zaciekle tępi szmuglerów transportujących przyprawę do Głębokiego Jądra... ponoć najczęściej widziany jest na planetach Byss i Vjun - spojrzał na łowcę, po czym szybko dodał: - Uprzedzając twoje pytanie: nie mam pojęcia, gdzie znajdują się te systemy. Trzysta kredytów - zakończył rozmowę bezceremonialnie. Daol prychnął cicho. - Dwieście. - Dwieście pięćdziesiąt, Naberrie, i ani kredyta mniej. Łowca uśmiechnął się krzywo. - Jak sobie życzysz. - Wyjąwszy z kieszeni chip kredytowy o wartości podanej przez Garindana, Daol wręczył go Kubazowi; nie minęło kilka sekund, a ten niemal już zniknął w tłumie. Rozejrzawszy się wokół, łowca ruszył w stronę wyjścia. Opuszczał kasyno bogatszy o prawie trzy tysiące kredytów, kilka informacji o Sedrissie i... reputację gracza, który pokonał Kinnina Vo-Shaya. R O Z D Z I A Ł 6 Tatooine Otoczony przez niewielkie, błękitne wyładowania energii, młody łowca nagród unosił się w powietrzu, powoli obracając się w polu siłowym. Przed nim stał mężczyzna, odwrócony plecami tak, aby chłopak nie mógł dostrzec jego twarzy. W dłoni trzymał włączony miecz świetlny o czerwonym ostrzu. Spod nasuniętego na jego głowę kaptura wydobył się nagle złowieszczy śmiech. Łowca wzdrygnął się. Osobnik powoli odwrócił się i chłopak wreszcie ujrzał jego twarz - straszliwe oblicze starca oszpeconego cybernetycznymi implantami. Łowca skądś znał tę twarz, lecz za nic nie mógł sobie przypomnieć, skąd. - A teraz zginiesz, Jedi - głos mężczyzny, przesycony nienawiścią i chęcią mordu, w połączeniu z jego wyglądem mogły nasunąć łowcy na myśl tylko jeden wniosek: osobnik stojący przed nim był Sithem. W chwili, gdy uświadomił sobie tę prawdę, jego ciałem targnął potworny impuls bólu; wiedział, co się stało - starzec zrobił właśnie użytek z miecza, pakując ostrze prosto w jego serce. Energetyczne pole, unoszące łowcę w powietrzu nagle zgasło i chłopak upadł na zimną podłogę. Ból nie ustawał - wręcz przeciwnie, coraz bardziej nasilał się. Po chwili łowca osunął się w całkowitą ciemność... To tylko koszmar - pomyślał Daol Naberrie, budząc się nagle ze snu w oświetlonej promieniami dwóch słońc wynajętej kwaterze na tyłach „Kantyny”. Zerknął na chronometr, umieszczony na szafce przy łóżku. Był wczesny poranek. Łowca powoli wstał i ubrał się, myśląc o tym, jakie znaczenie mógł mieć sen, który ujrzał tej nocy - a także o tym, jak znany w całym Mos Eisley stał się od czasu sabakowego zwycięstwa sprzed dwóch dni. Był pewien, że niedługo opowieści o jego triumfie zaczną krążyć po całej Tatooine... a potem może także w innych częściach galaktyki? Nie mógł jednak poświęcać cennego czasu na nic nieznaczące rozmyślania. Liczy się tylko jedno - zlecenie. Na nim należy skoncentrować uwagę. Wychodząc z pomieszczenia, chwycił leżący na niewielkim stoliku pakiet żywnościowy, po czym skierował się do wypożyczalni śmigaczy. Miał zamiar udać się do innego dużego miasta - Mos Espy - aby poszukać nowej chłodnicy do silnika, gdyż poprzedniego wieczoru Świstak poinformował go przez komunikator, że stara zaczyna przeciekać. Kilka godzin po południu na jednym z lądowisk Mos Eisley wylądował granatowy Firespray o wyzywającej nazwie „Skrytobójca”. Jego pilotka powoli osadziła statek na powierzchni lądowiska. Chociaż nie miała wielkiej wprawy w pilotażu, Moc podpowiadała jej, kiedy i co robić w danym momencie. A więc dotarłaś do Mos Eisley, usłyszała nagle w myślach głos Imperatora. To nie było pytanie - raczej stwierdzenie faktu. Tak, mistrzu, odpowiedziała mu telepatycznie Sandra Vidaan. Wyczuwasz go? Słabo, panie, odparła szczerze. Jakby z oddali. Jest na planecie, ale na pewno nie w Mos Eisley. Chwilowo, odparł Imperator. W jego krótkiej wypowiedzi Sandra wyczuła pewność, której nie zamierzała podważać. Uważaj, by nie popełnić błędu. Nawet najlepsza z moich dawnych Rąk sparzyła się na tej planecie. Dziewczyna nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, kiedy dotarło do niej podwójne znaczenie słów Imperatora. Nie martw się, panie. Nie jestem Marą Jade, zapewniła swego władcę. W głowie dziewczyny rozległo się echo dalekiego śmiechu Imperatora. Masz rację. Absolutną rację. Sandra była pewna, że słyszy w jego głosie cień rozbawienia. Nie popełnij błędu, moja droga, powtórzył Imperator, po czym przerwał telepatyczne połączenie. Umysł dziewczyny powoli powrócił do normalnego stanu. Musiała się dobrze zastanowić, co zabrać ze sobą do miasta. Spojrzała na rękojeść miecza, przymocowaną do ściany sterowni za pomocą niewielkich chwytaków. W trakcie podróży na Tatooine zdołała całkiem nieźle opanować posługiwanie się dwustronnym ostrzem. Ćwiczenia ze zdalniakami i droidami treningowymi zajęły Sandrze większą część czasu, który spędziła w nadprzestrzeni. Kilka godzin poświęciła też na badanie zawartości karty z danymi na temat celu podróży, mniej zaś na odpoczynek, mimo iż wciąż odczuwała na swym biodrze skutki kontaktu z mieczem Skywalkera. To wszystko nie wpływało jednak w żaden sposób na fakt, że noszenie przy sobie miecza, którego w żaden sposób nie dało się całkowicie schować pod ubraniem, mogło jej jedynie zaszkodzić. A gdyby jednak zaszła potrzeba posłużenia się tą bronią... no cóż, lądowisko znajdowało się zupełnie niedaleko od centrum miasta. Zajrzała do niewielkiej skrytki, umieszczonej pod dźwignią napędu nadświetlnego. Wśród wielu drobiazgów, które w jakiś sposób mogły jej się przydać, Imperator kazał pozostawić w schowku dwa nowoczesne blastery, kilka chipów kredytowych, a także fałszywe dokumenty dla Sandry. Jak zwykle, władca Imperium pomyślał o wszystkim. Dziewczyna zabrała najpotrzebniejsze przedmioty i opuściła sterownię. Ręka Imperatora miała nadzieję, że Jedi nie jest pustelnikiem, który zaszył się gdzieś wśród piasków pustyni, jak niegdyś Obi-Wan Kenobi, ponieważ w takim wypadku odnalezienie go - lub jej - zajęłoby Sandrze mnóstwo czasu. Tak czy inaczej, musiała jak najszybciej rozpocząć poszukiwania. Postanowiła zacząć od lokalu, który w przewodniku po Tatooine opracowanym przez imperialnych szpiegów zostało opisane jako „najczęstsze miejsce schadzek łowców nagród, przemytników i innych osobników tego rodzaju”. Sandra wyszła ze statku, muskając dotknięciem Mocy aktywator rampy, która uniosła się w górę z cichym sykiem. Równocześnie włączyły się systemy antywłamaniowe. Dziewczyna ostatni raz obrzuciła swój statek uważnym spojrzeniem, po czym skierowała się ku spelunie znanej jako „Kantyna”. Po przemierzeniu niemal całej dzielnicy handlowej Mos Espy Daol dobitnie poczuł, że ma już dość. Z nieba niezmiennie lał się skwar, a powietrze było tak suche, że tylko z trudem dało się nim oddychać. A jednak, przez dobre kilka godzin łowca wytrwale, aczkolwiek bezskutecznie poszukiwał sklepu, mającego na składzie odpowiednie części do koreliańskich frachtowców. Niestety, każdy z do tej pory napotkanych sprzedawców mógł co najwyżej rozłożyć ręce w geście bezradności. O ile takowe ręce posiadał. Ostatnią szansą, aby kupić nową chłodnicę do YT-2000, był pewien mały sklep na skraju dzielnicy handlowej. Jeden z poprzednio zapytanych sprzedawców powiedział mu, że nawet za poprzedniego właściciela, którym był jakiś zrzędliwy Toydarianin, często spotykało się tam części, których nie dało się znaleźć dosłownie we wszystkich pozostałych zakątkach planety. Łowca obiecał sobie, że jeśli w tym sklepie mu się nie poszczęści, wróci do Mos Eisley i spróbuje zdobyć chłodnicę w inny sposób. I tak zmarnował w tym mieście już zbyt dużo czasu. CZĘŚCI ZAMIENNE WALDA – PRAWIE NOWE PO PRZYSTĘPNEJ CENIE - głosił napis wycięty w zawieszonej nad wejściem do sklepu szerokiej metalowej taśmie. Budynek nie robił zbyt dobrego wrażenia. Właściwie, to niektórzy mieliby opory nawet, gdyby mieli go nazwać chatą. Był jedynie starą lepianką, zbudowaną z piasku i mułu jeszcze przed Wojnami Klonów, w czasach, kiedy na planecie szeroko rozpowszechnione było niewolnictwo. Wrażenie mogło za to robić to, co mieściło się na tyłach sklepu - otoczone płotem i polem siłowym rozległe podwórze, pełne setek elementów przeróżnych pojazdów. Jedni nazwaliby to kupą złomu - dla innych to składowisko części byłoby prawdziwym rajem. Powinien to zobaczyć Shug - pomyślał Daol, wchodząc do wnętrza przez nisko sklepione drzwi. Z ulgą zauważył, że w środku jest znacznie chłodniej niż na zewnątrz. Wilgotne powietrze mile koiło jego suche płuca. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Całość utrzymana była we względnym porządku. Centralną częścią sklepu był lekko zaokrąglony kontuar, za którym znajdowały się drzwi wiodące na zaplecze. Drugie drzwi prowadziły na podwórze. Przy ścianach umieszczone były półki, na których właściciel sklepu trzymał mniejsze podzespoły, jak na przykład serwomotory do droidów. Nagle Moc podpowiedziała mu, że gdzieś w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Wytężył zmysły... musnął wiciami Mocy każdy zakątek sklepu. Drzwi. Drzwi na zaplecze. Za drzwiami na zaplecze czaił się... ktoś z blasterem. Nie człowiek... jakiś obcy, gadzi umysł... na pewno Rodianin. Właściciel sklepu jest Rodianinem, przypomniał sobie Daol. - Wald! To ty, prawda? Wyjdź, proszę. Nie jestem Imperialem - w miarę jak Naberrie mówił, odnosił wrażenie zmiany w nastawieniu właściciela sklepu. Po chwili wyczuwalnego wahania drzwi się uchyliły i oczom Daola ukazał się chudy, siwy pysk starego Rodianina. I nic więcej. Nie licząc lufy blastera. - Z Czarnego Słońca też nie jestem. Wyjdź, proszę. Chciałem tylko coś kupić - dodał Daol powoli, roztaczając wokół siebie uspokajającą aurę Mocy. Jak się okazało, nie było to wcale potrzebne. - Kupić, powiadasz? - spytał wyraźnie ośmielony Wald, wychodząc powoli zza drzwi. Okazał się być krępy i niewysoki, co zupełnie kłóciło się z jego chudym i pociągłym pyskiem. Pachniał jednak jak zupełnie normalny Rodianin. Może nie cuchnął, ale jednak jego woń nie była zbyt miła. - Niebezpieczne czasy - mruknął, wsuwając blaster do kabury, ukrytej pod brudną tuniką. - Nie dziw się, że nie ufam takim jak ty... chodzącym arsenałom. Od kiedy Imperium nasiliło aktywność, kręci się tu zdecydowanie zbyt dużo tajniaków. Łowca skinął głową. - Taa... rozumiem. Ale przejdźmy do interesów. - Oczywiście. Więc... czym mogę służyć? Zdumiony łowca nagród zatrzepotał powiekami. - Sześć tysięcy kredytów? Za chłodnicę do YT? - spytał powoli zszokowany Daol, jakby wciąż nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał. - Prawie nówka. Prosto z Korelii - powiedział Wald jak gdyby nigdy nic, wskazując zakończonym przyssawką chudym palcem na brudną od smaru masywną część. - Za taką cenę kupiłbym na Nar Shaddaa trzy takie chłodnice! - To proszę bardzo, leć na Nar Shaddaa - odparł Rodianin, po czym zaczął wydawać z siebie dziwny syk. Czy mi się tylko zdaje, że on się ze mnie śmieje, pomyślał zniesmaczony Daol. Westchnął ciężko. Rodianin był jedynym handlarzem na Tatooine, który mógł mu sprzedać tak potrzebną część. A skoro był jedyny, mógł podyktować właściwie każdą cenę - a te sześć tysięcy to i tak mniej, niż gdyby łowca musiał sprowadzać chłodnicę z Nar Shaddaa. Teoretycznie mógł posłużyć się Mocą, by wpłynąć na postawę sprzedawcy, jak robiło to niegdyś wielu Jedi. On jednak wiedział, że ta sztuczka podziałałaby w jego przypadku tylko na naprawdę słabe umysły. A Wald chyba do takich nie należał. Daol wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Nie mam wyboru, pomyślał. - Masz szczęście, że zdobyłeś śmigacz z towarowym bagażnikiem - powiedział Wald, wycierając w szmatę ubrudzone smarem ręce. - To nie jest szczęście, a rozum - poprawił Rodianina Daol, opierając się ciężko o bok śmigacza. - Może - zielonoskóry sprzedawca spojrzał sceptycznie na maszynę łowcy nagród. Obarczony ciężarem chłodnicy śmigacz przechylał się lekko do tyłu. - Zastanawia mnie jednak, czy on... - ...uniesie się od ziemi? Powinien - nieznajomy głos niespodziewanie wtrącił się do rozmowy. - Ten śmigacz nie ma wprawdzie mocy porównywalnej z naszym starym grawicyklem, Wald, ale powinien polecieć. Łowca nagród skierował wzrok w stronę przybysza. Był nim mniej więcej pięćdziesięcioletni, szczupły mężczyzna, o ciemnej cerze i kruczoczarnych włosach. Poruszał się w sposób wskazujący na to, że albo jest arystokratą, albo też kiedyś służył w domu jakiejś bogatej rodziny. Obecność w takim miejscu jak Mos Espa wskazywałaby raczej na to drugie. - Może byś się tak przywitał? - powiedział do nieznajomego Wald, opierając dłonie na biodrach. Daol przeniósł spojrzenie z człowieka na Rodianina. - To wy się znacie? - spytał ze zdziwieniem. Wald już chciał odpowiedzieć, jednak jego kolega ponownie wszedł mu w słowo. - Owszem. I to od dosyć dawna - ciemnoskóry przybysz uśmiechnął się. - Przepraszam za moje zachowanie. Jestem Kitster Banai - powiedział mężczyzna, wyciągając rękę na powitanie. - Może w czymś pomóc, panie... Daol wytarł brudne dłonie o nogawki kombinezonu i uścisnął dłoń Banaia. - Naberrie. Daol Naberrie. Dzięki, nie potrze... - umilkł, widząc dziwne spojrzenie, jakie rzucił Kitster do Rodianina. Sam Wald wyglądał, jakby ujrzał ducha. Daol uniósł brew. - Coś nie tak? Banai pierwszy otrząsnął się z dziwnego stanu. - Nie, skądże - pokręcił głową przecząco. Daol spojrzał niepewnie najpierw na Walda, a potem na jego przyjaciela. Jednocześnie delikatnie musnął ich umysły Mocą. Odnalazł jedynie uczucie zdziwienia. Co ja takiego powiedziałem? - Na pewno? - spytał, przyglądając się im badawczo, a kiedy obaj przytaknęli, łowca wzruszył ramionami. A niech się dziwią, pomyślał. Może nigdy nie widzieli znanego łowcy nagród. - To dobrze. Daol spojrzał na chronometr. - Robi się późno. Muszę wracać do Mos Eisley. - Wskoczył na fotel kierowcy i załączył rozruch silnika. - Dzięki za wszystko - rzucił na pożegnanie, po czym pokręcił przepustnicą i ruszył, dokładając sporo mocy do rufowych repulsorów. Chwilę potem Kitster i Wald stracili go z oczu. Jednak jeszcze przez kilkanaście sekund obydwaj stali bez ruchu, spoglądając w kierunku, gdzie odleciał młody łowca. - Wald... - mruknął w końcu Banai, odwracając się do Rodianina z dziwnym wyrazem twarzy. - Czy jego nazwisko tobie też wydało się znajome? Lecąc przez pustynię niekiedy można zanudzić się na śmierć. Ale tylko czasami. Zwykle przytrafia się coś, co nie pozwala pilotowi umrzeć z nudów. Najczęściej kłopoty z maszyną, czy wystające z powierzchni skałki, które należy ominąć, by nie stać się tylko resztkami żywej istoty. Rzadziej - niespodziewany atak Tuskenów. A już zupełnie nieczęsto - zaburzenia Mocy. Oczywiście zakładając, że pilot jest wrażliwy na jej działanie. A Daol Naberrie był. Najpierw poczuł ledwo wyczuwalne drgania, które powoli - w miarę, jak zbliżał się do Mos Eisley - przeobrażały się w spójną całość... odczucie czyjejś obecności. Tak. To było właśnie to. Wrażenia, którego nie odczuwał właściwie od śmierci mistrza, nie dało się pomylić z niczym innym. Wrażenia, które potrafi ulecieć w przestrzeń tuż po zniknięciu źródła emanacji, ale może też zostawić w pamięci niezatarty ślad. Daol nie wiedział, czy tym razem zapamięta to uczucie, jednak był pewien jednego - że wbrew wszelkim przewidywaniom wyczuł poprzez Moc inną osobę wrażliwą na jej działanie. A istota ta znajdowała się w Mos Eisley. Zaczął się zastanawiać nad tożsamością tego użytkownika Mocy. Wprawdzie wiedział, iż Nyo, drugi pilot Kinnina Vo-Shaya, miał niewielkie zdolności Jedi, ale on i Kinnin opuścili Tatooine tuż po tamtej sabakowej porażce. Poza tym łowca kilkakrotnie znajdował się już zaledwie parę metrów od Nyo i nawet wtedy młody pilot nie świecił w polu Mocy tak intensywnym blaskiem, jak osoba, od której oddalony był o kilkanaście kilometrów. Przypomniał sobie sen, który przyśnił mu się tej nocy. W tamtej wizji starzec z implantami na twarzy także był osobą znającą nauki Jedi... lub Sithów. Może to Moc chciała ostrzec go w ten sposób? Chyba nadeszła odpowiednia chwila, by skorzystać z dawno wyuczonych technik. Zdławił ciąg silników i osadził śmigacz na piasku. Odciął umysł od innych bodźców i przywołał do siebie Moc, by ostatni raz sięgnąć ku Mos Eisley w celu zlokalizowania tajemniczej postaci, co nie było wcale trudne, zważywszy na to, jak jasno świeciła w polu Mocy. O ile Daol dobrze znał centralny kosmoport, przebywała gdzieś w okolicach śródmieścia. Nawet, jeśli miał do czynienia z Sithem, nie potrafił się oprzeć pokusie, by ujrzeć użytkownika Mocy na własne oczy. A znał tylko jeden sposób, by jednocześnie się samemu nie ujawnić. Stopniowo, ze spokojem, zaczął wycofywać się z Mocy, budując mur wokół siebie, tak, jakby się nie zbliżał do Mos Eisley, a wręcz przeciwnie - oddalał się od kosmoportu. Po chwili stał się niemal ślepy na Moc, jednak także niewyczuwalny dla innego Jedi nawet, gdyby znajdował się w bardzo małej odległości od niego. Kamuflaż niemal doskonały. Po dotarciu do Mos Eisley pozostawił nową chłodnicę pod opieką Świstaka w ładowni „Pogromcy” i oddał śmigacz do wypożyczalni. Uchylił nieznacznie zasłonę Mocy, na tyle, by mógł ponownie zlokalizować drugiego Jedi. Zdziwił się, gdy zrozumiał, gdzie musi się udać, by zobaczyć przybysza na własne oczy. „Kantyna”, pomyślał, po czym szybkim krokiem ruszył do świetnie sobie znanej spelunki. Ubrana w zwyczajny, nie rzucający się w oczy kombinezon, Sandra siedziała przy stoliku, sącząc powoli srebrzystego drinka. Od dwóch godzin przebywała w tym śmierdzącym, brudnym lokalu, bezskutecznie usiłując wyczuć wśród gości knajpy obecność poszukiwanego Jedi. Zaczynała się nudzić; od dłuższego czasu nie miała do roboty nic poza przypatrywaniem się wchodzącym osobom. Jedyny wyjątek stanowiło odpieranie zalotów jakiegoś pijanego Devaronianina. Wcale nie była to rzecz trudna, jeśli miało się pod ręką blaster albo nawet dwa. Zwróciła wzrok w stronę baru, z nudów próbując znaleźć tam kogoś godnego obserwacji. O dziwo, dostrzegła, i to nie byle kogo. Łowca nagród. Niewysoki, o szarozielonej skórze. Skryty pod płaszczem, spod którego wystawała jedynie owadzia głowa i trójpalczaste, okryte chityną dłonie. Równie niepozorny, co niebezpieczny. Gandyjczyk Zuckuss był jednym z sześciu łowców nagród, którym prawie siedem lat wcześniej Darth Vader zlecił schwytanie „Sokoła Millenium”. Wtedy pracował do spółki z droidem 4-LOM, jednak z tego, co słyszała Sandra, ten duet stanowił już przeszłość. O robocie słuch zaginął, Zuckuss zaś, kiedyś ciężko chory, po wielu miesiącach zawodowej przerwy powrócił do czołówki łowców nagród. Podobno w wyleczeniu schorzenia pomogła mu terapia przeprowadzona przez rebelianckich lekarzy. Słyszała kiedyś niepotwierdzone pogłoski, że w ramach wdzięczności Zuckuss okolicznościowo współpracował z Wywiadem Nowej Republiki. Co czyniło go jeszcze niebezpieczniejszym. Mając tak potężnych sprzymierzeńców, mógł stawić czoło niemal każdemu. Nie licząc Imperium. Ale Zuckuss na pewno nie był wrażliwy na Moc. Za to... tak. On może być, pomyślała Sandra, oczami zwężonymi w szparki przyglądając się chłopakowi, z którym Gandyjczyk właśnie rozmawiał. Chyba kolejny łowca nagród, sądząc po tym, jak dużo broni miał przy sobie. Świecił on w polu Mocy nieco jaśniejszym blaskiem niż pozostali goście spelunki... nie na tyle jednak mocnym, by Sandra mogła go uznać za osobę, której szukała. Widywała już bowiem w swoim życiu wiele podobnych istot, które ostatecznie nie okazywały się wrażliwe na działanie Mocy. Ale on... On był jakiś inny. Czuła to wyraźnie poprzez Moc. Silniejszy niż pozostali. Bardziej czujny. I być może niebezpieczniejszy nawet od Zuckussa. Z całą pewnością jednak... wart uwagi. Szarozielona istota przyglądała mu się wielkimi, czarnymi oczami. - Wiesz, Zuckuss, mam teraz robotę... ale przemyślę to. Przyjdź tu jutro rano, to dam ci odpowiedź - uśmiechnął się zachęcająco, patrząc z góry na niewysokiego Gandyjczyka. - Nie ma problemu. Zuckuss poczeka do rana. - Pogroził chłopakowi pokrytym chityną palcem. - Tylko nie odleć wcześniej z planety, Naberrie. Daol kiwnął głową. - Jasne. To... do jutra. - Tak. Do jutra - odparł krótko Gandyjczyk, po czym odwrócił się i dziarskim krokiem opuścił „Kantynę”. Daol musiał przyznać, że propozycja starszego łowcy była całkiem kusząca. Wedle tego, co mówił Zuckuss, musieliby po prostu wejść do rezydencji jakiegoś bogatego mafiosa, pochwycić go i dostarczyć Huttowi Durdze, wobec którego tamten miał spory dług. Robota była teoretycznie banalnie prosta. Młody łowca wiedział jednak, że często takie zadania okazują się najtrudniejsze. Z racji tego, że nagroda była dosyć duża, Zuckuss zwrócił się do niego z propozycją współpracy. Naberrie postanowił dać mu odpowiedź następnego poranka, tuż przed planowanym odlotem z Tatooine. Była jednak rzecz, którą młody Jedi przejął się bardziej, niż propozycją Zuckussa. Odnalazł wreszcie ową tajemniczą Jedi - młodą dziewczynę o jasnożółtych włosach - poprzetykanych gdzieniegdzie popielatymi pasemkami - oczach barwy oceanu na Mon Calamari, lekko haczykowatym nosie i czarujących ustach. Nie musiał się zresztą specjalnie wysilać, by ją wyróżnić jako Jedi - zaraz po tym, jak wszedł do kantyny sama sięgnęła ku niemu Mocą. Dzięki temu oszczędził sobie konieczności opuszczania choć na chwilę zasłony Mocy. Szuka Jedi, domyślił się Daol. Pewnie sonduje tak każdą istotę wchodzącą do lokalu, pomyślał. Jak zauważył po reakcji dziewczyny - a raczej jej braku - stara technika jego mistrza przynosiła spodziewany skutek. Zerknął na blondynkę kątem oka w tym samym momencie, kiedy i ona zwróciła na niego spojrzenie. Ze zdumieniem zauważył, że ta sytuacja speszyła go tak, iż odwrócił się natychmiast do lady. Kiedy niespodziewany szok opadł, a przyspieszony oddech wyrównał na tyle, by mógł normalnie mówić, poszukał wzrokiem nieco przygarbionego, czarnowłosego barmana. - To, co zwykle, Wuher - mruknął, gdy barman w końcu zbliżył się do miejsca, które zajmował. Gdy niski człowiek odwrócił się, by napełnić niedomytą szklankę gizerskim piwem, łowcy przyszedł do głowy pewien plan. Odbierając trunek, dodał, aby dopisać to do jego rachunku. Odwrócił się w kierunku stolików i dziarskim krokiem ruszył w stronę tego, który zajmowała dziewczyna. - Przepraszam... - mruknął niepewnie, przystając przy jej stoliku. Blondynka sprawiała wrażenie zaskoczonej. - Czy mógłbym się przysiąść? Zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi, Sandra uśmiechnęła się krzywo. - A nie możesz usiąść gdzie indziej? - spytała uprzejmie, wciąż jeszcze nieco zbita z tropu. Młody łowca nagród wzruszył ramionami. - Lokal jest pełny. Nie ma już wolnych miejsc. Tylko przy twoim stoliku. Jeszcze raz powiodła spojrzeniem po sali. Właściwie miał rację. Chociaż, może nie całkiem... - A tam, obok tego Devaronianina przy ladzie? Naberrie uśmiechnął się tak, jakby godzinami ćwiczył przed hologramem Hana Solo. - Wiesz, nie jestem na tyle niezrównoważony psychicznie, żeby pchać się blisko pijanego Labrii - odparł, wywołując błysk rozbawienia w oczach dziewczyny. Pokręciła głową z udaną troską. - Dobra, siadaj - powiedziała w końcu, nadal się uśmiechając. Ma bardzo ładny uśmiech, zauważył w duchu łowca. - Dzięki. Daol Naberrie, łowca nagród z Naboo - przedstawił się, wyciągając ku niej prawą rękę. - Linda Eveth... z Commenoru - odparła. We wszystkim, co powiedziała, jedynie nazwa jej ojczystej planety była prawdziwa. Ale nie mogła przecież wyjawić nikomu swojego prawdziwego nazwiska, choćby na całej Tatooine nie było nikogo, kto by wiedział, kim naprawdę jest Sandra Vidaan. Uścisnęła niepewnie dłoń łowcy. - A czym się zajmujesz? - spytał chłopak. - Jestem radcą - odpowiedziała szybko, z wystudiowanym wyrazem twarzy. - Radcą? U Huttów? - Łowca okazał udawane zdziwienie. Ciekawe ile z tego, co mi mówi jest prawdą, zastanawiał się. - Co taka dziewczyna, jak ty, robi u tych tłustych ślimaków? - Co miałeś na myśli, mówiąc „taka dziewczyna, jak ty”? - spytała Sandra z zaciekawieniem. W jej błękitnych oczach pojawił się błysk rozbawienia. - Taka... - wiedział, że sam zapędził się w ślepy zaułek; musiał odpowiedzieć. - Taka miła i czarująca dziewczyna, jak ty, nie pasuje do... - urwał, widząc, że blondynka prawie krztusi się, by nie wybuchnąć śmiechem. Sandra w końcu opanowała się i wykrzywiła twarz w wystudiowanym uśmiechu. Choć Imperator nieraz pouczał ją, by nie zaprzyjaźniała się z przypadkowo napotkanymi istotami, nie mogła poradzić nic na to, że zaczynała go coraz bardziej lubić. - Dzięki za komplement. Daol wzruszył ramionami. - Nie ma za co. - Uśmiechnął się szelmowsko. - Nie wiem, czy ci to ktoś kiedyś mówił, ale świetnie się z tobą rozmawia. Rozmawiali na tyle długo, że oboje zdołali dosyć dobrze się poznać. Łowca dowiedział się między innymi tego, że dziewczyna bywała ostatnio parokrotnie w Jądrze Galaktyki, na terenach należących do Imperium. Był jednak pewien, że nie może wierzyć we wszystko, co mówi. Mimo to postanowił zapytać ją o to samo, o co wypytywał wiele osób na Tatooine. Uśmiechnął się. - Mogę zadać ci jedno pytanie? Dziewczyna kiwnęła głową. - Jasne. - Hmmm... bywasz tu i tam... słyszysz to i owo... wiesz może coś o człowieku nazwiskiem Sedriss? Pytanie zaskoczyło Sandrę do tego stopnia, że przez sekundę czy dwie nie była w stanie wydobyć z siebie dźwięku. - A po co ci to potrzebne? - spytała w końcu. - Zlecenie - odparł krótko. - Posłuchaj. Lubię cię i dlatego ci to mówię: trzymaj się od niego z daleka. Wiem o tym Sedrissie rzeczy, których wolałbyś nigdy nie poznać. - W takim razie, niech poznam - odparł buńczucznie Daol. Sandra zastanawiała się chwilę, czy mu powiedzieć prawdę. Uznała, że chyba nikomu to nie zaszkodzi. - Słyszałeś kiedyś o Mrocznych Jedi? - Taa, pewnie. Kto nie słyszał o sprawcach Wielkiej Czystki? A co to ma wspólnego z Sedrissem? - ogarnęła go niepohamowana wściekłość, gdy przed oczami przemknął mu obraz Mrocznego Jedi, który zamordował jego mistrza. Spojrzał na dziewczynę, której wzrok stał się nagle chłodny i złowieszczy, tak, że Daola przeszły ciarki. Trwało to dłuższą chwilę, aż w końcu Ręka Imperatora postanowiła, że czas przerwać ciszę. - Słyszałam, że ten człowiek jest właśnie jednym z nich... osobnikiem znanym w Imperium jako Egzekutor Strony Mroku. Daol rozszerzył oczy ze zdumienia. - Co powiedziałaś? - odezwał się w końcu. Egzekutor? Jakim cudem? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - To, co słyszałeś. Powiedz mi tylko, kto ci zlecił to zadanie? - Czarne Słońce - szepnął. Na dźwięk tych słów Sandra przypomniała sobie pewne zdanie Imperatora, które wypowiedział do Sedrissa tuż przed jej odlotem z Byss. „Nie tęp tak bardzo tych durni z Czarnego Słońca”. No i już wszystko jasne. - Na twoim miejscu skontaktowałabym się z osobnikiem, który ci to zlecił, no i zerwałabym kontrakt - poradziła. Naberrie westchnął. - To nie takie proste. Musiałbym im oddać piętnaście tysięcy kredytów, które dostałem jako zaliczkę. - Lepiej stracić forsę, niż życie - stwierdziła, po czym pociągnęła kolejny łyk srebrnego trunku; ze zdziwieniem zauważyła, że szklanka jest już prawie pusta. - Mogę ci coś postawić? - spytał nieoczekiwanie Daol. - Czemu nie? - odparła. Po chwili stała przed nią szklanka ponownie napełniona przez barmana. Po raz kolejny tego wieczora uśmiechnęła się do młodego łowcy. - Dzięki. - Nie ma za co - powiedział Daol; jednocześnie pomyślał, że nie warto wracać do dosyć nieprzyjemnego tematu Mrocznego Jedi. Postanowił jednak, że w najbliższej przyszłości skontaktuje się z Pedrickiem Cufem... a także, że zostanie jeszcze kilka dni na Tatooine. Dziewczyna zainteresowała go do tego stopnia, że nie chciał się z nią tak szybko rozstawać. - Może teraz ty chcesz zaproponować temat rozmowy? - Właściwie, to tak - oznajmiła szczerze. Nawet, jeśli Naberrie nie okaże się Jedi - choć wiele na to wskazywało, brakowało tylko jednoznacznego potwierdzenia poprzez Moc - może mógłby pomóc jej w inny sposób? - Jestem tu pierwszy raz... no a ty chyba tu już dawniej bywałeś? Łowca przewrócił oczami. - Wiele razy. - I znasz tu trochę osób? - No, raczej tak. A co? - Mam taki dziwny zwyczaj, że wszędzie, gdzie bywam, staram się dowiedzieć czegoś o otaczających mnie istotach. Mógłbyś mi tak w skrócie opisać tych z obecnych w tej knajpie, o których coś wiesz? Uśmiechnął się lekko. - Czemu nie? Ale od kogo zacząć? - Od kogo chcesz. - Hmmm... no dobra. Barman ma na imię Wuher i niezbyt lubi droidy, podobnie jak stojący przy nim Wookie Chalmun, właściciel lokalu. Z tych, co siedzą przy ladzie znam tylko Labrię - to najgorszy szpieg i podrywacz na całej Tatooine, a przy tym największy świr na punkcie muzyki, jakiego znam. W ten sposób opisywał jej po kolei każdego gościa lokalu, z którym miał choćby przelotny kontakt lub o którym wiedział cokolwiek. Nie trwało to wcale tak długo, jak mogłoby się wydawać. - To wszystko? - spytała Ręka Imperatora, gdy skończył. - Raczej tak - odpowiedział; nie minęła jednak sekunda, a już coś mu się przypomniało. - Widziałaś tego Gandyjczyka, z którym rozmawiałem zaraz po wejściu do lokalu? To Zuckuss. - Ten łowca nagród, który współpracował z Fettem i z Bosskiem w czasie akcji u Pancernych Huttów? Rozszerzył oczy ze zdumienia. - Skąd wiesz? - Wiedza dziewczyny zaskoczyła go, ponieważ tamto zdarzenie miało miejsce prawie dziesięć lat wcześniej; czyli, jak słusznie domyślał się Naberrie, Sandra musiała mieć wtedy góra osiem... no, może dziewięć lat. Uśmiechnęła się niewinnie. - Przecież mówiłam ci, że jestem radcą. - Taa, jasne - mruknął; Sandrze wydało się, że słyszy w tej wypowiedzi cichą nutę sarkazmu, ale nie zwróciła na to większej uwagi. Łowca zerknął na chronometr; zorientował się, iż jest już prawie północ czasu miejscowego. Za chwilę „Kantyna” miała zostać zamknięta, co potwierdzało powolne opuszczanie lokalu przez gości. - Przyleciałaś na Tatooine dziś po południu, prawda? - Sandra skinęła potakująco głową; coś jej jednak nie pasowało w słowach młodego łowcy. Nie wiedziała jednak, co to było. - Długo tu zamierzasz zostać? - Parę dni. - A wynajęłaś już jakieś lokum... bo chyba nie chcesz nocować na statku? - No... nie wynajęłam - odparła szczerze. Daol błyskawicznie wstał i podszedł do Wuhera. Chwilę o czymś porozmawiali, po czym wrócił do stolika. - To już nie musisz. Zrobiłem to za ciebie. - Wynająłeś dla mnie pokój? Gdzie? Daol odgarnął z czoła kosmyk jasnych włosów. - Tu. Na zapleczu Wuher ma do wynajęcia całkiem przytulne mieszkanka. W dzień chronią przed upałem, a nocą przed chłodem. - Za jedyne? - zainteresowała się dziewczyna. - Załatwiłem ci obniżenie ceny o dwadzieścia procent. - Czyli? - Dwadzieścia kredytów za dobę. - W sumie niedrogo. - Mhm. - A ty gdzie śpisz? Daol uśmiechnął się szelmowsko. - W pokoju obok. - Świetnie - dziewczyna również się uśmiechnęła. - Z tym, że dzisiaj wybieram się na swój statek. Muszę wymienić chłodnicę. - Chcesz, żebym ci pomogła? - zadała to pytanie nieoczekiwanie nawet dla samej siebie. - Nie. Ja i mój droid poradzimy sobie. Ty musisz odpocząć... po podróży. - Może masz rację... - wstała i podeszła do łowcy, który również zdążył już skoczyć na równe nogi. - Nie będę ci dłużej zajmowała czasu. Idź, napraw swój statek i wróć... ty też musisz odpocząć. - Spotkamy się rano? - Chętnie. Pokażesz mi Mos Eisley, dobrze? Naberrie skinął głową. - Pewnie. Dobrej nocy... Lindo. - Tobie też. - Jakiś niewytłumaczalny impuls skłonił ją nagle do tego, że zbliżyła się do łowcy i pocałowała go w policzek, po czym odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła ku kwaterze na tyłach „Kantyny”. Zaskoczony i zamyślony łowca tymczasem skierował się na lądowisko numer 52, gdzie pozostawił „Pogromcę”. Niedługo po jego wyjściu z „Kantyny” wyślizgnęła się nietypowa postać w czarnym płaszczu... i pod osłoną nocy skierowała się tropem Daola Neberrie. Siadając na brzegu łóżka Sandra Vidaan myślała o dopiero co odbytej rozmowie. Nigdy, od kiedy wybrał ją Imperator, nie czuła niczego podobnego do żadnego mężczyzny... a teraz miała mętlik w głowie. Przeczuwała, że będzie musiała wybierać między nim a wiernością Imperatorowi. Po tym, co usłyszała na temat powodów jego ucieczki z Naboo, była pewna, że Daol nie zdecyduje się polecieć z nią do Imperium. W tym momencie doznała nagłego olśnienia. Wiedziała już, co nie pasowało jej w jednej z wypowiedzi młodego łowcy. Przecież nie wspominała ani razu, kiedy przybyła na Tatooine. A on to wiedział. R O Z D Z I A Ł 7 Tatooine Nie widziała, co ma robić. Czy biec za nim, czy też może lepiej odłożyć to na kolejny dzień? Wkrótce dotarło do niej, jak bardzo jest zmęczona; wielogodzinna podróż, a następnie cały dzień spędzony na Tatooine podkopałyby siły każdej żywej istoty. W końcu postanowiła, że załatwi to rano, przy kolejnym spotkaniu z Daolem... a miała przeczucie, że nawet jeśli w jakiś sposób domyślił się, kim ona naprawdę jest, nie odleci z planety. Widziała, jak na nią patrzył. Dziewczyna uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wzięła prysznic - prawdziwy komfort na Tatooine, za który jednak musiała dopłacić kolejne piętnaście kredytów - po czym ułożyła się na łóżku, przykrywając się cienkim kocem z nerfiej wełny. Oczy same jej się zamykały. Po chwili zasnęła. Dlaczego to nie Coruscant? - pomyślał Daol Naberrie, zmierzając ku lądowisku, na którym spoczywał „Pogromca”. Młodemu łowcy przypomniała się niedawno przejęta przez Imperium planeta z bardzo prostej przyczyny: tam w nocy było prawie tak samo widno jak w dzień, a tu, w Mos Eisley... nie dość, że ulice nieoświetlone i niewiele widać, to jeszcze temperatura spadała tak drastycznie, że chyba każda istota, która nie została przez naturę obdarzona grubym futrem, zaczynała trząść się z zimna. Taki osobnik był zawsze łatwym celem dla przestępców wszelkiej maści. Nic dziwnego, że na Tatooine nie pamiętano nocy, w którą nie doszłoby do pobicia, morderstwa czy też kradzieży. Ta noc wcale nie miała okazać się wyjątkiem. Łowca przystawił oko do skanera siatkówki (było to idiotyczne zabezpieczenie, bo i tak nawet najgłupszy złodziej wpadłby na pomysł, by przedostać się górą, przez nieosłonięty wlot na kosmodrom) i wrota wynajętego lądowiska rozsunęły się z cichym sykiem. Baterie jarzeniowe umieszczone za drzwiami oświetliły nieco przestrzeń. Daol odruchowo rozejrzał się wokół siebie, kierując wzrok na chwilę także ku ziemi. I to go uratowało. Bo oprócz własnego cienia, ujrzał na skraju oświetlonej powierzchni jeszcze jeden. Błyskawicznie opuścił zasłonę Mocy, tak skrzętnie utrzymywaną od czasu wyczucia obecności domniemanej doradczyni Huttów i niszczycielska energia rozlała się po jego ciele jak rzeka, dotąd utrzymywana przez tamę, która właśnie pękła. Równie szybko sięgnął ku broni; już po chwili w jego lewej dłoni spoczywał nastawiony na zabijanie blaster, zaś w prawej rękojeść miecza świetlnego, którego na razie nie włączył. Odwrócił się ku prześladowcy, jednak w polu widzenia nie było nikogo. Tylko cisza. Wypuścił wici Mocy, dzięki którym mógł wyczuć obecność swojego prześladowcy... pod warunkiem, że nie był podobny do Pedrica Cufa. Osobnik okazał się istotą zupełnie normalną... no, może nie do końca. W jego umyśle Daol wyczuł bowiem kłębowisko głodu i pożądania, podobne do tego, co odczuwa drapieżnik polujący na swą ofiarę. Jeszcze dziwniejsze było to, że prawdopodobnie w jakiś sposób wiedział on, na kogo poluje. - Lepiej wyjdź - oznajmił Naberrie po krótkiej chwili. - Chyba wiesz, kim jestem. Musisz więc wiedzieć także, że gdybym chciał, załatwiłbym cię tak, jak stoisz, nawet na ciebie nie patrząc. - Zadrżał na samą myśl o takim rozwiązaniu. Tego typu zachowanie oznaczałoby bowiem przejście na Ciemną Stronę Mocy. Okazało się jednak, że nawet jeśli tajemnicza istota wiedziała, iż Daol jest Jedi, nie miała pojęcia o zawiłościach ich filozofii. W zasięgu światła pojawiła się bowiem wysoka, chuda istota - humanoid płci męskiej. Na głowę miał nasunięty kaptur, co skutecznie utrudniało młodemu łowcy rozpoznanie go. Daol wycelował w stworzenie lufę blastera. - Ściągaj ten kaptur - warknął, podkreślając swe słowa Mocą. Osobnik posłusznie wykonał polecenie. Teraz z łatwością mógłby go zidentyfikować każdy bywalec „Kantyny”. Naberrie wykrzywił twarz w ironicznym uśmiechu. - No proszę... kogo my tu mamy? - Trzymany w dłoni łowcy blaster zaczął zataczać ledwo zauważalne kółka. - Dannik Jerriko... nałogowy palacz hookah, a przy tym zawodowy zabójca. Dla kogo miałeś mnie zabić? Jerriko wzruszył ramionami. - Dla nikogo. To miało być zabójstwo dla przyjemności. A tak w ogóle, to gratuluję. Jeszcze trochę, a już bym cię miał, Naberrie - uśmiechnął się, kręcąc głową z niedowierzaniem. - No, ale w końcu jesteś Jedi. - A to skąd wiesz? - zainteresował się Daol. - Tajemnica zawodowa. - Gadaj. - No cóż, skoro tak ładnie prosisz... tylko wy, Rycerze Jedi, macie zupę tak czystą, gęstą... wiesz, jaka to byłaby dla mnie uczta? Wyważoną i kontrolowaną, że doprawdy trudno was pomylić z kimkolwiek innym. A tam, w lokalu, było was dwoje - roześmiał się pogardliwie. - Idioto, nawet nie masz pojęcia, kogo podrywałeś! Daol uniósł brew. - Kogo... Anzacie? - spytał podejrzliwie. Od kiedy usłyszał słowo zupa, wiedział, że jego przeciwnik należy do rasy wampirów, o której w dzieciństwie słyszał wiele opowieści. "Jak będziesz się źle zachowywał, przyjdzie Anzat i wypije zupę z twojego mózgu" - straszył kilkuletniego Daola ojciec, gdy ten coś przeskrobał. - Byłem ostatnio parę razy w Głębokim Jądrze... na zleceniach. I dowiedziałem się paru interesujących rzeczy. - Na przykład? - Na przykład tego, że nasz szanowny Imperator Palpatine... znów żyje. - Co? - Oczy łowcy na chwilę rozszerzyły się ze zdumienia; po sekundzie czy dwóch opanował się jednak. - A jaki to ma z nią związek? Twarz Jerriko wyrażała przez chwilę głęboka zadumę. - Słyszałeś kiedyś o Marze Jade? - spytał w końcu. Daol prychnął. - Znam ją i nie próbuj mi wmówić, że osoba, z którą przed chwilą rozmawiałem, to ona. Nie zapominaj, że nadal trzymam cię na muszce. - Nie miałem zamiaru ci niczego wmawiać. Ale zapytam: czy wiesz, kim Mara była, zanim zatrudnił ją Karrde? - Nie. Mógłbyś mnie oświecić? - Wyszkoloną na Jedi agentką Imperium, znaną jako Ręka Imperatora. A teraz Palpatine ma nową Rękę... nazywa się Sandra Vidaan... i właśnie jest na Tatooine. Skapowałeś? Wielce zaskoczony Daol dopiero po kilku sekundach odpowiedział Anzatowi. - Można powiedzieć, że tak. Jeśli mówisz prawdę. - Mam naprawdę dobre kontakty w Imperium. - W to akurat jestem skłonny uwierzyć. Ale po co mi o tym opowiadasz? I skąd wiesz, że to na pewno ona? - Odpowiem po kolei. Po pierwsze: ja już zrezygnowałem z wypicia twojej zupy - odczekał chwilę, po czym dokończył: - tym razem. - Uśmiechnął się złośliwie. - Więc może ty też zrezygnujesz z zabicia biednego Anzata? - Tym razem tak. Ale jeśli spróbujesz jeszcze raz, nie będę taki łaskawy. Albo zrezygnuję z wątpliwej przyjemności pozbycia się ciebie... i naślę na ciebie Fetta. On już będzie dobrze wiedział, co z tobą zrobić. - Daol zdobył się na trochę złośliwego humoru. - Ale kiedy będziesz stąd odchodził, nie spróbujesz żadnych sztuczek. I odpowiesz na drugie pytanie. Wampir wzruszył ramionami. - Wiem, bo pewien zaufany informator pokazywał mi jej hologram. - Skąd go miał? - To osoba z dworu Imperatora. - Aha - mruknął cicho łowca. Dobrze byłoby mieć takie kontakty, westchnął w duchu. - Dobra, Jerriko. Jak chcesz żyć, to zmykaj, bo stracę cierpliwość i zmienię decyzję. - Jasne. - Anzat zamarkował odwrót, jednak, jak spodziewał się Daol, wcale nie zamierzał odchodzić. Płaty skóry na policzkach Dannika odchyliły się i z szybkością błyskawicy wytrysnęły z nich ssawki, które - poprzez nos - miały trafić do mózgu ofiary. Nie zdążyły. Jedi był przygotowany na ten ruch. Wykorzystując całą energię Mocy, jaką zdołał w sobie zgromadzić, przeskoczył nad osłupiałym wampirem, aktywując w locie klingę miecza. Lądując na ziemi przeciął ciało Anzata w okolicach szyi. Po chwili głowa Dannika Jerriko turlała się kilka metrów od reszty jego ciała, pogrążonej w agonalnych drgawkach. Naberrie zgasił, a następnie przypiął do pasa miecz. - Tak się kończy niedotrzymywanie obietnic - mruknął pod nosem. Wykorzystując techniki uspakajające Jedi wyrzucił z siebie po kolei wszystkie niepotrzebne emocje. Pozostał sam, z otwartymi wrotami hangaru, w którym spoczywał "Pogromca". W głowie kotłowały mu się myśli na temat Lindy - a raczej Sandry. Nagle poczuł krótki przebłysk energii Mocy w swoim umyśle. Po chwili, próbując przeanalizować znaczenie tego impulsu, zrozumiał, że to ostrzeżenie... Jakby sama Moc chciała mu przekazać, iż Anzat nie był jedynym niebezpieczeństwem, jakie mu może grozić tej nocy. Ponownie wypuścił wici Mocy, kierując swą uwagę ku „Kantynie”, gdzie prawdopodobnie nadal przebywała Ręka Imperatora... jednak ona, jak wyczuł, pogrążona była we śnie. Nie sądził, aby mogła istnieć na Tatooine istota, będąca w stanie zagrozić mu bardziej. Nawet Moc nie mogła mu jednak powiedzieć, w jak wielkim jest błędzie. R O Z D Z I A Ł 8 Tatooine Jedi ruszył z wolna w stronę statku, raz po raz rozglądając się to w jednym, to w drugim kierunku. Wrota lądowiska zasunęły się za nim bezgłośnie, gasząc automatyczne lampy. Przestrzeń wokół łowcy nagród pogrążyła się w mroku. Podszedł do tablicy kontrolnej i wstukał kod, potrzebny do otwarcia rampy. W momencie, kiedy opadła ona na piaszczyste podłoże lądowiska, Daol poczuł, iż coś jest nie w porządku. Najpierw ujrzał Świstaka, stojącego przy rampie na swoich trzech nóżkach. Błękitno-biały droid popiskiwał cicho, acz żałośnie. Dźwięki były na tyle słabo słyszalne, że Naberrie nie mógł ich zrozumieć. - Mógłbyś to powtórzyć? Tylko głośno, powoli i wyraźnie - polecił Świstakowi. - Jak to: facet w czerni zrobił dziurę w ścianie, wszedł na pokład i założył ci ogranicznik? Jaki znowu ogranicznik? - Dopiero teraz, przyjrzawszy się uważnie, zauważył czerwony sworzeń, wystający z korpusu małego robota. Zastanawiające dla łowcy było, w jaki sposób intruz zrobił dziurę w poszyciu, i to na tyle dużą, by się w niej zmieścić? Bo przecież nie istniały przenośne działa turbolaserowe. Oczywiste stało się natomiast, że zniszczył system bezpieczeństwa, inaczej bowiem podczas otwierania rampy pojawiłby się na tablicy kontrolnej odpowiedni komunikat. - Czy on tu jeszcze jest? - spytał droida, który nawet nie musiał odpowiadać na to pytanie. Z ciemności panujących we wnętrzu statku wyłoniła się osoba, którą Świstak nazwał „facetem w czerni”. Od razu znalazły się odpowiedzi na wszystkie pytania, które nurtowały umysł Daola. Wiedział już, w jaki sposób powstała dziura w poszyciu. Mimo iż łowca nie wydał z siebie żadnego dźwięku, falę, która rozeszła się w Mocy, promieniując od Daola, można było odebrać jedynie jako krzyk przerażenia. Jedi jęknął, gdy spod ciemnego kaptura wyjrzała straszliwa twarz człowieka oszpeconego elektronicznymi implantami. Był to ten sam starzec, którego Naberrie ujrzał w wizji. Podświadomie pomyślał, że wtedy właśnie ujrzał swoją śmierć. Przypomniał sobie jednak słowa własnego mistrza: wizje ukazują nam tylko jedną z wielu możliwych dróg przyszłości. Właśnie... mistrz. Tuż po obudzeniu się ze snu Daol nie mógł sobie przypomnieć tożsamości Sitha. Wspomnienie nauczyciela Jedi - a raczej jego śmierci - przywróciło mu jednak pamięć w tej sprawie. Spojrzał ponownie na wciąż nieruchomego i milczącego starca. Powoli pokręcił z rezygnacją głową i drugi raz tej nocy odpiął od pasa srebrzysty cylinder. Na twarzy Mrocznego Jedi zagościł szeroki uśmiech, kiedy srebrna, bucząca klinga zmaterializowała się przed młodym łowcą. Rozczapierzył pomarszczoną dłoń, w którą po sekundzie czy dwóch wskoczyła równie czarna jak jego szata rękojeść świetlnego miecza. - Gotów... Jedi? - spytał zachrypłym, znajomym młodemu łowcy nagród głosem. Daol nie bawił się w zbędne odpowiedzi i tylko skinął głową. Jego przeciwnik zszedł majestatycznie - jakby był samym Imperatorem - po rampie i wyprowadził pierwszy atak czerwoną jak jego cybernetyczne oko klingą. W akompaniamencie wystraszonych pisków Świstaka rozpoczął się jeden z najtrudniejszych pojedynków w życiu Daola Naberrie - walka z Wielkim Inkwizytorem, mordercą setek Jedi w czasach Czystki. Z Lordem Tremayne’em. To był najstraszniejszy sen w jej życiu. Dziewczyna poruszała się niezwykle zwinnie, trzymając w rękach miecz świetlny o dwóch rubinowych ostrzach. Ten sam, który dokonał rzezi w obozie Jeźdźców Tusken. Po chwili obraz zamazał się, a na jego miejscu pojawił się nowy. Jakieś pomieszczenie, pełne części do różnych maszyn. A ona siedziała, i płacząc, rozmawiała z jakimś mężczyzną - chyba był to Luke albo Daol. - Żyli jak zwierzęta, więc wyrżnęłam ich jak zwierzęta... Sen się skończył. Choć pewnie mógłby trwać dalej. Sandra zauważyła, że obudziło ją coś, czego dotąd nie doświadczyła. Dziwne zakłócenie... jakby krzyk Mocy, które mogło pochodzić jedynie od Jedi. Dziewczyna wypuściła wici Mocy. Po chwili wyczuła obecność Jedi w rejonie miasta, gdzie zamierzał udać się Daol. Była pewna, że to naprawdę on... po prostu miała przeczucie... Jej zadowolenie z powodu wykonania pierwszego etapu misji - zidentyfikowania Jedi - nie trwało jednak długo. Skoro to dziwne zakłócenie pochodziło od Daola... znaczyło to, iż był on w niebezpieczeństwie. Ponownie wypuściła wici Mocy. Przez moment nie wyczuła nic nowego... aż wyraźnie pojawił się w Mocy wizerunek czegoś, co można by nazwać cieniem Jedi... potężnego skupiska złych emocji. Podobnie odczuwała obecność Imperatora. Postanowiła działać. Co dziwne, zauważyła, że chce pomóc młodemu Jedi nie po to, by dał się zaprowadzić przed oblicze Palpatine’a, lecz dlatego, że po prostu nie chciała, by zginął. Ubrała się o pospiesznie i wybiegła z pokoju. Po drodze do wyjścia zauważyła czyszczącego szklanki Wuhera i rozmawiającego z nim gandyjskiego łowcę nagród. „Jak on miał na imię? Zuckuss”, przypomniała sobie. Łowca siedział spokojnie przy barze, sącząc powoli jakiś fioletowy trunek. A podobno „Kantyna” była o tej porze zamknięta. - A dokąd to panienka tak leci? - spytał Gandyjczyk, kiedy dobiegła do schodków. - Zapomniałam kupić hologazetę - rzuciła, wybiegając z knajpy. W rejonie kosmoportu uświadomiła sobie, iż rzeczywiście czegoś zapomniała. Miała szczęście, że zostawiła miecz rano na statku, inaczej byłaby zmuszona wracać do „Kantyny”. Biegnąc ku swojemu Firesprayowi bała się tylko, że jej misja może już wkrótce stać się nieaktualna. Od czasu śmierci mistrza Daolowi udało się samodzielnie nauczyć kilku technik Jedi, jednak z pewnością nie był on mistrzem walki na miecze świetlne. Spokojnie odbijał strzały z blastera i radził sobie z droidami bojowymi, ale potyczka z kimś tak dobrze wyszkolonym jak Tremayne przerastała możliwości młodego łowcy. Na początku miał wprawdzie przewagę, jednak z minuty na minutę stawało się coraz bardziej widoczne, że młodość jednak przegrywa z doświadczeniem. Daol był świadom, że ułamek sekundy nieuwagi może oznaczać dla niego koniec istnienia. I wiedział, że taki błąd prędzej czy później musi popełnić. Szybka wymiana ciosów. A potem kilka sekund przerwy. Czyżby Tremayne się zmęczył? Przez głowę przebiegło mu kilka bezładnych myśli: dlaczego Imperator wysłał dwójkę agentów na jednego słabo wyszkolonego Jedi? A może dziewczyna nie była wcale osobą, o której mówił Jerriko? Czy jednak zwykły huttański radca mógłby tak jasno świecić w polu Mocy? Teraz zaatakował Tremayne, ogarnięty dziką, zwierzęcą żądzą mordu. Łowcy wydawało się, że ciało Mrocznego Jedi pulsuje od Ciemnej Strony Mocy. Odbicia przychodziły Daolowi z coraz większym trudem. W końcu popełnił błąd. Próbując osłonić się przed uderzeniem Inkwizytora uniósł zbyt wysoko rękę. Zamiast w ostrze, klinga broni Tremayne’a trafiła w nadgarstek łowcy nagród. Dłoń trzymająca miecz odleciała daleko, poza zasięg jego wzroku, a sekundę potem srebrna klinga zgasła, automatycznie wyłączając się przy upadku na ziemię. Naberrie krzyknął z bólu. Trzymając w lewej dłoni zakrwawiony kikut prawej ręki, cofnął się o kilka metrów. Tremayne uśmiechnął się z zadowoleniem. Jednym skokiem pokonał dystans oddzielający go od Daola. Niespodziewanym ruchem wyprowadził pchnięcie klingą wprost w lewe ramię bezbronnego łowcy. Daol miał szczęście, gdyż czerwone ostrze nie przecięło mu kości, a jedynie przedziurawiło mięsień. Jednak ramię młodego Jedi stało się bezwładne. Łowca instynktownie rzucił się kolanami na ziemię. Wprawdzie przez ten ruch mięsień został całkowicie przecięty - ale przynajmniej Tremayne stracił dobrą okazję do odcięcia mu głowy. Za to ból przeszywał teraz absolutnie każdą komórkę chłopaka. Naberrie był świadom, że koniec jest już bliski. Skierował coraz bardziej zamazany wzrok na Inkwizytora, który odsunął się teraz na krok czy dwa. Ani opętany Ciemną Stroną Tremayne, ani porażony bólem Daol nie spostrzegli - a także nie wyczuli - że na arenie walki pojawiła się jeszcze jedna osoba. - A teraz zginiesz, szujo Jedi - ryknął Tremayne; wizja zaczęła się spełniać. Mroczny Jedi złożył się do zadania śmiertelnego ciosu. Daolowi pozostała tylko nadzieja, że jego śmierć będzie szybka, a Świstak trafi w dobre ręce. Przymknął powieki, przygotowując się na najgorsze. Ból osłabiał mu zmysły, nie usłyszał więc, że odgłos miecza świetlnego Tremayne’a stał się jakby głośniejszy. Jakby nagle włączyło się echo. Jakby ostrza były dwa. Albo i trzy. Na moment otworzył oczy i ujrzał dziewczynę - swoją towarzyszkę z "Kantyny", podobno Rękę Imperatora... Rękę Imperatora, która właśnie odepchnęła buczącą klingę Tremayne'a od Daola, a teraz walczyła z Imperialnym Inkwizytorem, by mógł pożyć trochę dłużej. Najbardziej zdziwił go jednak widok dwóch świetlnych ostrzy wyrastających z obu krańców rękojeści jej broni. Resztką sił sięgnął Mocą ku dziewczynie. Wyczuł emanujący od niej kłębek emocji... strach... wściekłość... żądzę zemsty... domeny Ciemnej Strony. Nawet pięcioletni padawan rozpoznałby w niej uczennicę Sitha. Spotkasz kogoś, kto może okazać się przydatny... kogoś, kto być może będzie kiedyś twoją ostatnią deską ratunku... lecz przyjdzie potem czas, że ty będziesz musiał potem tej osobie pomóc wyrwać się z objęć mroku... - słowa starej żebraczki Vimy z Nar Shaddaa zabrzmiały w jego zmęczonym umyśle. Już wiedział, o kim wtedy mówiła. Mimo bólu spróbował się uśmiechnąć, zadowolony z odkrycia. Miał nadzieję, że dostanie szansę spełnienia przepowiedni. Okrążali się nawzajem. Ona - świetnie wyszkolona w walce na miecze, jednak po raz pierwszy walcząca na śmierć i życie. On - stary zabójca Jedi, a zarazem zdrajca Imperium. Mało kto o tym wiedział, ale kiedyś Palpatine posiadał jeszcze jedno laboratorium klonujące, mieszczące się na planecie Korriban. I mało kto wiedział o tym, że jeden z najbardziej oddanych Imperatorowi Ciemnych Jedi zniszczył je, niedługo po klęsce pod Endorem, planując zajęcie miejsca na tronie Imperium. Traf chciał, że kilka innych osób też o tym pomyślało - a w ich otoczeniu osoby władające Mocą nie były zbyt mile widziane. Tremayne ukrył się gdzieś, chcąc poczekać na lepszy moment, który nie nastąpił, bo istniało jeszcze przecież laboratorium na Byss. Palpatine wrócił do świata żywych. A Tremayne, nie mogąc wrócić, zajął się eliminowaniem dawnych wrogów. Mało kto o tym wiedział, ale Sandra Vidaan dobrze znała tę historię. A teraz dostała szansę oddania niezwykłej przysługi swemu władcy. A zarazem uratowania osoby, będącej celem jej misji. Tylko czy Daol był dla niej nadal tylko celem? - To był twój największy błąd, zdrajco. Nie przylatuje się tam, gdzie jest Ręka Imperatora - oczy Ciemnego Jedi rozszerzyły się ze zdumienia. Nie przypuszczał, że Palpatine wyszkoli kolejną Rękę. Sandra uśmiechnęła się złowieszczo i zaatakowała przeciwnika. Ruchy dziewczyny, wyważone i przemyślane, a także pełne wdzięku, stanowiły naprawdę trudny sprawdzian dla zmęczonego poprzednią walką Tremayne’a. Z całą pewnością nikt od czasów Dartha Maula nie posługiwał się lepiej dwusiecznym mieczem świetlnym. Inna sprawa, że osób walczących taką bronią nie było w historii zbyt wiele. Wciąż cofając się pod naporem wściekłych ciosów dziewczyny, Tremayne chwytał Mocą różne przedmioty znajdujące się w pobliżu i ciskał nimi w Sandrę i Daola. Dziewczyna bez trudu otoczyła siebie i rannego łowcę ochronnymi bąblami Mocy, jednak Ciemny Jedi osiągnął dokładnie to, co chciał wskórać. Korzystając z tego, że uwaga Sandry była skupiona na czym innym, zniknął za wrotami hangaru. Wszystkie fruwające w powietrzu rzeczy opadły nagle na ziemię i dziewczyna odetchnęła z ulgą. Właśnie skończyła się jej walka z byłym Imperialnym Inkwizytorem, z której rezultatu mogła być zadowolona. Żałowała tylko, iż nie wyeliminowała groźnego zdrajcy Imperium, dzięki czemu na pewno zyskałaby wiele w oczach Palpatine’a. Cichy jęk Daola przypomniał dziewczynie o tym, że ma tu jeszcze coś do załatwienia. Podbiegła do leżącego na ziemi chłopaka. Ranny łowca z trudem oddychał. Dziewczyna przyklękła obok niego. - Dzięki... Sandro - szepnął Naberrie, spoglądając na nią zmęczonymi, ale przytomnymi oczami. - Więc już wiesz - pokręciła głową z niedowierzaniem. - Jakim... - ...cudem? Przez zwykły zbieg okoliczności. - Uśmiechnął się niepewnie. - Masz pojęcie, jak mogłem go nie wyczuć? - Tak, jak ja nie wyczułam ciebie. - A o nim wiedziałaś? - Nic. Zupełnie nic. To zdrajca - dodała po chwili. Daol nie miał ochoty drążyć dalej tego tematu. - Dałabyś radę mnie zaprowadzić do „Kantyny”? - Nie wiem, czy ty w tym stanie... - Wiem, że nadaję się do bacty. Ale tu jej nie ma. - Nie wierzę, że na całej Tatooine nie znajdzie się ani kropla bacty. - Znajdzie się. Ale w tym musi nam pomóc Wuher. - Czyli w „Kantynie” mają bactę? - wydawało jej się, że zrozumiała. Szybko pomogła mu wstać, zarzucając jego prawe ramię - bez dłoni, lecz przynajmniej ruchome - na swój bark. Kilka drobnych strupów zakrzepłej krwi Daola spadło jej na ubranie. Naberrie wyglądał na szczupłego, jednak Sandra przekonała się, że pozory mylą. Nie to, żeby był gruby - wręcz przeciwnie. Jednak jako łowca nagród musiał być dobrze zbudowany i okazał się cięższy, niż się Sandra spodziewała. Aby go zaprowadzić do "Kantyny", będzie potrzebowała naprawdę dużej ilości energii. Otworzyła się na Moc. Niszczycielska energia wpłynęła w jej ciało z siłą wielkiego, mrocznego wodospadu. - Bez... nienawiści - wyszeptał nagle Daol. - Musisz się wyzbyć Ciemnej Strony. Dziewczyna zignorowała tę uwagę. Za kogo on się uważa, żeby dyktować jej, po której stronie Mocy ma stać? Po chwili znaleźli się przed drzwiami „Kantyny”. Ich widok bardzo zdziwił zarówno Wuhera, jak i wciąż przesiadującego przy barze Zuckussa. - Potrzebna nam bacta - powiedziała, sadzając Daola na krześle. Głowa zmęczonego łowcy opadła na stolik. - Ja mam zbiornik na statku - rzekł Gandyjczyk nader poprawnie. Skierował spojrzenie na Sandrę, kiedy już ocenił rany Daola. - Zuckuss nie wie, kim ty jesteś, ani kto to zrobił Daolowi Naberrie. Nie interesuje go to. Zuckuss wie jedno: może go zaprowadzić do bardzo potężnych istot, które za to, że pomogą Daolowi, nie będą chciały absolutnie nic. R O Z D Z I A Ł 9 Piąty księżyc planety Da Soocha, system Cyax Gandyjczyk stanął przed drzwiami do kwatery Daola. - Wejdź! - usłyszał po sekundzie czy dwóch. Przyzwyczaił się już do sytuacji, że drugi łowca nagród wie o jego obecności na długo przedtem, zanim Zuckuss zdąży choćby pomyśleć o zapukaniu w drzwi czy naciśnięciu dzwonka. Metalowa płyta wsunęła się w ścianę, wpuszczając Gandyjczyka do pokoju Daola. Długowłosy chłopak siedział na zielonym krześle i oglądał serwis informacyjny HoloNetu. Wyglądał na całkiem zdrowego. Po kuracji w bakcie jego ramię było już całkowicie sprawne, ale nawet ta lecznicza substancja nie mogła sprawić, aby młodemu Jedi odrosła dłoń. Tu musiała dopomóc technika. - Musieliście mnie tak długo trzymać w zbiorniku? - spytał, nie patrząc na gandyjskiego łowcę. - Wciąż rzygam tym czerwonym gównem! - powiedział z udawanym gniewem, tym razem kierując wzrok na twarz przyjaciela. - Powinieneś zachować cierpliwość. Wkrótce ci przejdzie. - Taa, wiem. A tak w ogóle, to... dzięki, stary. - Już to mówiłeś. Zresztą, Zuckuss tylko wsadził cię do bacty i przywiózł tutaj - Gandyjczyk wzruszył ramionami, aż zatrzeszczały części jego chitynowego szkieletu. - Naprawdę powinieneś podziękować komu innemu. - Mhm - mruknął Naberrie w odpowiedzi, po czym obaj pogrążyli się w milczeniu. Jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w pomieszczeniu, był głos reporterki HoloNetu, opowiadającej o obecnej - niewesołej zresztą - sytuacji politycznej. - Tak właściwie, to kim ona jest? - podjął po chwili Zuckuss. - Rzecz jasna, nie chodzi mi o tą dziennikarkę - dodał, wskazując palcem hologram. Na twarzy Daola pojawił się przelotny uśmiech. - Sam nie wiem. Z jednej strony przyjaciółką... a z innego punktu widzenia kimś, kto nie zasługuje nawet na odrobinę zaufania. Zuckuss uznał, że wobec tak dziwnej odpowiedzi, najlepiej będzie nie drążyć dalej tej sprawy... choć miał oczywiście własne domysły odnośnie tożsamości dziewczyny z Tatooine. Podejrzenia, których tu, w bazie Nowej Republiki, lepiej nie wygłaszać, bo ktoś mógłby dwójkę łowców oskarżyć o kontakty z niewłaściwymi osobami. - Właściwie, to Zuckuss przyszedł do ciebie, by przekazać ci dwie wiadomości. Do czasu twojego całkowitego powrotu do zdrowia Wywiad daje nam wolne. Moglibyśmy się zająć tą robotą dla Durgi... Daol machinalnie potarł nową, sztuczną dłoń, której zakończenia nerwowe dopiero zaczynały się zespalać z jego własną ręką. - Nie wiem, czy to taki dobry pomysł - urwał, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał. - Ale w sumie... dlaczego nie? - Zwęził oczy w szparki. - A ta druga wiadomość? - Będziesz miał dziś gościa. - Kogo? - zaciekawił się Naberrie. Gandyjczyk ponownie wzruszył ramionami. - Dowiesz się wkrótce. On na razie zmyka. - Eee... Zuckuss... - mruknął Daol w ślad za odchodzącym Gandyjczykiem. Istota przyjrzała mu się wielkimi, fasetkowatymi oczami. - Czy gdybym się nie zgodził dołączyć do Wywiadu, pomogliby mi? - ciągnął chłopak. - Przecież nie wiedzą, kim jestem - dodał, mając na myśli swoje wyszkolenie Jedi. Usta Zuckussa rozwarły się z trzaskiem i przybrały kształt, który Daol nauczył się uznawać za gandyjski odpowiednik uśmiechu. - Pomogliby ci. Nowa Republika to nie Imperium. Potrafi dawać, nie biorąc nic w zamian. A poza tym... to ktoś jednak wie - powiedział Zuckuss, wychodząc z kwatery. Drzwi pokoju zamknęły się za nim z cichym sykiem i łowca został sam na sam z własnymi myślami. Nie upłynęło nawet pięć minut od jego wyjścia, kiedy Daol wyczuł, iż za drzwiami stoi osoba o olbrzymim potencjale Mocy. Wiedział już, kto go odwiedzi. A także, kto zna jego tajemnicę. - Proszę - wydukał nieśmiało, a po sekundzie jego oczom ukazała się postać Luke’a Skywalkera. - Niech Moc będzie z tobą... Daolu - przywitał się mistrz Jedi. Naberrie wstał z fotela i ukłonił się. - I z tobą także, panie... - Po prostu Luke - przerwał mu Skywalker. Podali sobie dłonie. Daol zauważył, że nie tylko jego prawa ręka jest sztuczna. - To... - ...pamiątka po walce z ojcem - Mistrz odgadł jego intencje. Twarz łowcy przybrała zdumiony wyraz. - No tak, ty nie wiesz. Darth Vader był moim ojcem. - Naprawdę? - Oczy łowcy rozszerzyły się prawie do granic możliwości. Ostatni Lord Sithów ojcem jednego z największych Mistrzów Jedi w historii, pogromcy Imperium? Niesamowite. Mistrz Jedi skinął głową. - Mhm. Ale... jako Vader nie był tak naprawdę sobą. Tuż przed śmiercią wyrwał się z objęć Ciemnej Strony. Anakin Skywalker... mój ojciec jest wolny - Luke zamilkł, wspominając ostatni raz, kiedy widział oblicze ojca... tuż po jego śmierci, na Endorze, kiedy Anakin ukazał się mu jako duch. - A jak ty straciłeś dłoń? - Mistrz skierował rozmowę na poprzednie tory. - Muszę o tym mówić? Luke wzruszył ramionami. - Nie, raczej nie. - Rozgość się - rzekł po chwili łowca nagród. Kwatera, którą przydzielili mu Rebelianci nie była może duża, lecz na pewno wygodna. Luke przysiadł na jednym z foteli; Daol zajął drugi. - Moc jest w tobie silna, przyjacielu - zaczął Skywalker. - Łatwo cię wyczuć. - Ciebie również. Luke uśmiechnął się. - Bardzo mnie cieszy, że odnalazłem kolejnego Jedi - kontynuował. - Jest nas tylko kilku - a tylko ja jestem w pełni wyszkolony. Znam jeszcze czworo: Corrana Horna z Eskadry Łotrów, Kyle’a Katarna, Marę Jade i moją siostrę, ale ich umiejętności - może poza Leią - są niewielkie w porównaniu z twoimi, Daolu. Łowca uniósł brew. - Skąd wiesz, jak duże mam umiejętności? - spytał. - To naprawdę da się wyczuć. - Też racja. - Przez chwilę nikt nic nie mówił. - Wiem o jeszcze paru... - odezwał się w końcu Daol. - Tak? - zainteresował się Luke. - Możesz mi o nich opowiedzieć? - Nyo - podjął po chwili młody łowca nagród - to drugi pilot na statku pewnego przemytnika... a raczej hazardzisty. Jego potencjał jest raczej niewielki, ale... - zawiesił głos. - ...nikogo nie wolno skreślać - dopowiedział Luke. Naberrie kiwnął głową. - Na Nar Shaddaa żyje pewna staruszka... - Vima-Da-Boda - przerwał mu Skywalker. Widząc zaskoczenie Daola, dodał: - Wiem, bo Leia ją poznała, kiedy odwiedziła księżyc. - Aha - łowca zamilkł. Luke zrozumiał, że nie powiedział mu wszystkiego. - Czy jest jeszcze ktoś? - spytał. - Tak. Ale ona jest skażona Ciemną Stroną. Nawet nie jestem pewny, jak się nazywa. Przedstawiła mi się jako Linda Eveth, ale potem dowiedziałem się, że naprawdę nosi nazwisko Sandra Vidaan... - urwał, gdy Skywalker spojrzał na niego rozszerzonymi oczami. - Więc to ty jesteś tym Jedi, którego obecność wyczuł Imperator - to było raczej stwierdzenie, niż pytanie. Naberrie wyraźnie się ożywił. - Wiesz coś o tej sprawie? Znasz ją? Znasz Sandrę Vidaan? - drążył temat Daol, pochylając się w stronę Luke’a. - Mhm. Dopiero powróciłem... z podróży na Ciemną Stronę. Łowca nawet nie starał się ukryć zdumienia. - Jak to? Mistrz Jedi wzruszył ramionami. - To długa historia. Jak będę miał chwilę czasu, to ci opowiem - przerwał na moment. - Wspomniałem o tym po to, by ci uświadomić, że Sandrę także można nawrócić. - Rozumiem - powiedział Daol bez przekonania. W głębi duszy miał jednak nadzieję, że osoba, której tyle zawdzięczał - osoba, o której nie potrafił zapomnieć - ma naprawdę szansę na nawrócenie. Skywalker płynnie i z godnością powstał, zamierzając chyba powiedzieć coś ważnego. Uśmiechnął się, spojrzawszy na łowcę z góry. - Daolu, przybyłem do ciebie z pewną propozycją. Chciałbym, abyś towarzyszył mi w wyprawie, podczas której spodziewam się odnaleźć kolejnych Jedi. W międzyczasie postarałbym się nieco podciągnąć twoje umiejętności posługiwania się Mocą. Przyłącz się do mnie. Ucz się ode mnie. Wszystko, czego się nauczyłeś jako łowca nagród, będziesz mógł wykorzystać dla dobra całej galaktyki. Zostaniesz prawdziwym Rycerzem Jedi - oznajmił uroczyście Mistrz Jedi. Łowca potrząsnął głową przecząco. - Nie, Luke. Wierz mi, że zaszczytem byłoby dla mnie szkolić się pod twym okiem. Jednak z przykrością muszę odmówić. - Spojrzał na nieco zdezorientowanego tą wypowiedzią mistrza Jedi. - Mam parę niedokończonych spraw do załatwienia. II W i e c z n e U c z u c i a INTERLUDIUM Poza wszechświatem jest nicość, która zwie się nadprzestrzenią. Żadna żywa istota nie przeżyje w tej nicości. Chyba, że otoczy się bańką zwaną statkiem. Tylko one mogą wykonywać skoki między nicością a galaktyką. Bańki te mogą przybierać różne kształty i wielkości: mogą być małe, podłużne, z płatami rozłożonymi w kształt X. Mieści się w nich tylko jedna osoba. Mogą też być wielkie i trójkątne, niszczące wszystko, co napotkają na swej drodze. W takich bańkach mieszczą się tysiące istot. Istnieją też bańki innych rozmiarów. Mniejsze od trójkątnych, większe od podłużnych. Wiele ich jest w galaktyce. I w nicości. Przez nicość leci pewien statek, niosący na swym pokładzie dwójkę istot tej samej profesji. Obydwie są płci męskiej. Jedna przypomina owada. Druga to człowiek władający niezwykłą siłą. Są łowcami nagród. Ich statek zmierza ku planecie, gdzie z pewnością znajdą innych przedstawicieli swojego zawodu. A także tych, którzy im płacą. Przez nicość leci też inny statek. Na jego pokładzie znajduje się istota płci żeńskiej, władająca tą samą siłą, co łowca nagród. Ich dusze też są ze sobą związane, lecz oni jeszcze tego sobie do końca nie uświadamiają. Statek kobiety leci ku planecie będącej galaktyczną stolicą mroku. Mrok jest przeznaczeniem jej i łowcy nagród o dziwnych umiejętnościach. Mrok i światło. Dwie siły, które nieustannie walczą ze sobą. Ale światło wciąż jest górą. Wciąż nie pozwala na to, by nad galaktyką panowała ciemność. Lecz jak długo jeszcze? R O Z D Z I A Ł 10 Byss; dwa miesiące później - Ależ moja droga, byłem pewien, że tak postąpi - powiedział z uśmiechem Imperator. Sandra rzuciła mu zdziwione spojrzenie. - Ale... - Jego intencje były dla mnie jasne od samego początku - kontynuował Palpatine. - Jaki ojciec, taki syn - dodał stanowczo, jakby chciał uciąć dalszą dyskusję na temat Luke'a Skywalkera. Zatem przeczucia Sandry sprzed wyprawy na Tatooine stały się rzeczywistością. Syn Dartha Vadera znów podążył drogą ojca i przyczynił się do kolejnej śmierci Imperatora. Palpatine zdołał jednak odrodzić się w kolejnym ciele. W ostatnim, jakie mu pozostało. Sandra wyraźnie czuła, choć Palpatine nikomu by się do tego nie przyznał, że jest ono słabsze od poprzednich. Mogło nie doczekać wyhodowania kolejnego klona. Z wysokości tronu Imperator spojrzał na dziewczynę, która stała po jego prawej stronie. - Oczekuję kogoś. Ma dla mnie istotne informacje. - Mam wyjść, panie? - zapytała beznamiętnie, jak na Rękę Imperatora przystało. - Nie. Zostań... i słuchaj - było jasne, że nie powinna się zbyt dużo odzywać podczas tej rozmowy. A najlepiej, jeśli nic nie będzie mówiła. Zapadła cisza. - Jeśli można... - zagadnęła po chwili. Palpatine spojrzał na nią. Wiedziała, że ma prawo kontynuować. - Kto to będzie? Kąciki ust Palpatine’a uniosły się nieznacznie. - Twój ulubiony agent. Twój i Sedrissa. Dziewczynę przebiegł dreszcz. - Proszę, panie, nie mów, że chodzi o... - ...Noma Anora? Skinęła głową z rezygnacją. Ze wszystkich istot, które Sandra kiedykolwiek spotkała, Anor był najdziwniejszy. Ilekroć próbowała wysondować go Mocą, znajdowała jedynie pustkę. Do tego dochodziło jeszcze jego nietypowe oko, jakby przedzielone na pół. - Nie cieszycie się z jego obecności. Ale może okazać się użyteczny. To musi wam wystarczyć - zamilkł na sekundę czy dwie. - W niektórych kręgach znany jest jako Pedric Cuf. Niedawno został Vigiem Czarnego Słońca. - Wtyczka? - Zgadza się. - Ale... skąd wiesz, czy można mu ufać? Przecież nie możesz go sprawdzić Mocą... bo nie możesz, prawda, panie? Palpatine zmarszczył brwi. - Zgadza się. Nie potrafię. Ale... po prostu wiem - tym razem Palpatine nawet nie udawał, że się uśmiechnął. - Oto i on. Odziani na czerwono gwardziści zatrzymali przy wejściu dosyć wysokiego i szczupłego człowieka, skanując go wbudowaną w wizjery hełmów aparaturą. Był czysty. Zbliżywszy się do tronu, zgodnie z tradycją przyklęknął na jedno kolano. Teraz, patrząc na Anora z niewielkiej odległości, Sandra zauważyła, że nie jest on wcale tak szczupły, jak wcześniej sądziła. Pod ciasno go opinającą czarną, skórzaną kurtką kryły się mięśnie, których nie powstydziłby się zawodowy kulturysta. Imperator gestem nakazał mu powstać. Agent podniósł się z klęczek. - Panie - pokłonił się nisko. Z wyrazu jego twarzy Sandra odczytała, że nie spodziewał się zobaczyć Palpatine'a w nowym, młodym ciele. - Raport - rzucił sucho Imperator, nie zwróciwszy uwagi na zdziwienie agenta. Anor odchrząknął, zanim zaczął mówić. - Durdze i Y’ullowi Acibowi udało się wreszcie ustabilizować sytuację... z pomocą tych... - przez chwilę intensywnie myślał, próbując przypomnieć sobie trudną nazwę. - Ach, tak. Z pomocą piratów Cavrilhu wyeliminowali ostatnich pozostałych przy życiu zdradzieckich Vigów. Jednemu udało się uciec, ale i na niego przyjdzie wkrótce czas. - Pieniądze? Agent wzruszył ramionami. - Żadnych problemów. - Ogólna sytuacja w Przestworzach Huttów? Jakieś... niecodzienności? - Zauważyłem, iż ostatnio na Nar Shaddaa jest jeszcze więcej zgnilców niż zwykle. Palpatine ledwo dostrzegalnie uniósł brwi. - Łowcy nagród, przemytnicy i podobna im hołota. - Nom Anor machnął ręką lekceważąco. Sandra posłała mu lodowate spojrzenie. Ani on, ani Palpatine nie zauważyli jej nietypowego zachowania. Wciąż niepokoiła się o los Daola i wcale nie uważała, że łowcy nagród to jakaś hołota. A zwłaszcza jeden z nich. Ponownie przeniosła swą uwagę na Imperatora. Ten skończył rozważać raport Anora. Drobnym gestem dłoni okazał brak rozczarowania. Przy tak banalnym zadaniu agent nie mógł liczyć na nic więcej. - Ku chwale Imperium - powiedział Nom Anor. Dokładnie tak, jak oczekiwał Palpatine. Prędzej zmartwychwstanie Vader, pomyślała z przekąsem Sandra. Chociaż nie mogła odczytywać uczuć i intencji Anora poprzez Moc, czuła, że jego działania mają jakieś głębsze, ukryte znaczenie. Niekoniecznie związane z losami Imperium. W pełni zgadzała się z opinią lorda Sedrissa. Nom Anor powinien zostać wyeliminowany. Im szybciej, tym lepiej. Palpatine zabębnił palcami o poręcz swojego tronu. - Chyba znajdę dla ciebie kolejną misję, Anor. - Tak, panie? - Zaczekasz, aż Boba Fett pojawi się na Nar Shaddaa. - A kiedy już się zjawi? - Chcę o tym wiedzieć. Po co Imperatorowi Fett? - zaciekawiła się Sandra. - I jest to sprawa, która powinna interesować wyłącznie mnie - dodał nieoczekiwanie Palpatine. Zaskoczona Sandra nie była pewna, czy uwaga była przeznaczona dla niej, czy dla Anora. Może dla obydwojga? - Oczywiście, panie - zapewnił gorliwie agent. - I jeszcze jedno. - Imperator zmrużył oczy. W powietrzu zawisła złośliwa uwaga. - Najszczersze kondolencje z powodu śmierci asystenta, Nomie Anorze. Maszyny bywają ostatnio strasznie zawodne. - No tak, maszyny - mruknął Anor tonem pełnym nienawiści. Nie umknęło to uwadze Sandry, a więc i Palpatine'a. - Jak się ten nieszczęśnik nazywał? - Yomin Lian. - Zdaje się, że przygniotło go aż do szyi. Nie miał szans. W dodatku, kiedy umarł, skóra zupełnie z niego zlazła. Sandra zdziwiła się. Nigdy dotąd nie słyszała, aby człowiekowi po śmierci odpadła skóra. Przyszło jej do głowy, że przecież sondując umysł Yomina Liana czuła pustkę, zupełnie tak, jak wtedy, gdy próbowała wybadać myśli Noma Anora. Czyżby zatem trawiła ich nieznana choroba, tłumiąca przy okazji połączenie z Mocą? Jedyną reakcją Anora na słowa Imperatora była twarz jak kamienna maska, pod którą kotłowały się emocje. W końcu przybrała jednak wyraz jak po ciosie pięścią. Palpatine grał swoją rolę bardzo przekonująco. I tylko oczy mu się śmiały. - Co dziwne, trzej szturmowcy, którzy odkryli ciało, kilka dni potem mieli wypadek w windzie. Śmiertelny. - Prawdziwe nieszczęście - powiedział przez zaciśnięte zęby Anor. - Nieprawdaż? Teraz możesz odejść, Nomie Anorze. - Przeniósł spojrzenie na swoją Rękę. - Sandro... odprowadź naszego gościa na lądowisko - polecił tonem nie znoszącym sprzeciwu. Była to ostatnia rzecz, na jaką dziewczyna miała ochotę. Wiedziała, że w ten subtelny sposób Palpatine chce dać znak Anorowi. Oznajmić, że bacznie śledzi jego ruchy. Tylko dlaczego musiał do tego użyć właśnie jej? Najwyraźniej Imperatorowi udało się odkryć - przynajmniej częściowo - prawdziwe zamiary Noma Anora. R O Z D Z I A Ł 11 Nal Hutta Niewiele było istot, którym podobałaby się ta planeta. Nal Hutta, stolica Przestworzy Huttów, była światem równie wilgotnym, oślizgłym i śmierdzącym jak jej władcy. Większość stworzeń w galaktyce wolałaby trafić do najciemniejszych dzielnic Nar Shaddaa, niż tutaj. Miejsce, w jakim znaleźli się dwaj łowcy, tylko zapachem przypominało resztę planety. Ogromny, gustownie urządzony pałac podkreślał bogactwo i potęgę właściciela. Eskortowani przez sześciu gammoreańskich strażników, Daol Naberrie i Zuckuss weszli do sali i ukłonili się gospodarzowi. Rozglądając się wokół, dostrzegli wiele szczegółów świadczących o znaczeniu Hutta. Kuliste sklepienie budynku dzieliła od podłogi odległość równa mniej więcej dziesięciu metrom, a ściany pomieszczenia obwieszone były starożytnymi artefaktami, datującymi się zapewne na kilka tysięcy lat. Niebieskoskóra twi’lekańska niewolnica klęczała w skupieniu na podłodze, oczekując na wszelkie życzenia swojego pana. - Chciałeś nas widzieć, o Najpotężniejszy? - spytał Gandyjczyk najbardziej służalczym tonem, na jak było go stać. Durga Besadii Tai ograniczył powitanie do machnięcia w stronę łowców tłustą ręką. Był znacznie mniejszy niż większość przedstawicieli jego rasy, co wskazywało na to, że dopiero niedawno ukończył wiek prawnej pełnoletności. Wcale nie przeszkadzało mu to jednak w rządzeniu kajidicem Besadii. - Zgadza się, łowcy nagród - zagrzmiał Hutt basowym głosem. Co dziwne, mówił we wspólnym, a nie po huttańsku - co większość jego współplemieńców stawiała sobie za punkt honoru... jedyny punkt honoru. - Ponieważ z poprzednim zadaniem poradziliście sobie doskonale, chciałbym was wynająć jeszcze raz. - Na czym polega ta robota? - spytał bez ogródek Daol Naberrie. Naznaczona ciemnym znamieniem twarz Durgi skierowała się w stronę młodego łowcy. - Widzę, że mam do czynienia z człowiekiem interesów. To dobrze. Nie lubię lizusów. Uśmiechnął się przebiegle i usadowił na swojej repulsorowej platformie tak, by widzieć obu łowców jednocześnie. - Dosyć niedawno, jak pewnie wiecie, doszło do reorganizacji w szeregach Czarnego Słońca. Nie obyło się jednak bez wewnętrznych spięć w organizacji. Kilku niemogących pogodzić się ze zmianami Vigów próbowało zamachów na mnie i jeszcze kilka osób... te zasrane wypierdki myślały, że można mnie pozbawić władzy... mnie, wielkiego Durgę Besadii Tai! - Durga sapnął, powoli kręcąc masywną głową. Dwójkę najemników zalała fala smrodu. Hutt zapomniał jednak dodać, że tak naprawdę nie on rządzi w tej chwili Czarnym Słońcem. U steru władzy znajdował się Y’ull Acib, do niedawna rywal Durgi, a obecnie, w obliczu buntu niektórych Vigów, tymczasowy sojusznik. - Poradziłeś sobie, Najpotężniejszy? - ośmielił się wtrącić Zuckuss. Durga leniwie rozsunął powieki, kierując spojrzenie wyłupiastych oczu prosto na owadzią twarz Gandyjczyka. - Naturalnie - odparł zdumiony, że łowca pyta się go o tak oczywiste sprawy. - Ale jeden... Twi’lek, Orn Daloom, uciekł. Wraz z kilkoma towarzyszami zabarykadował się w niewielkiej twierdzy na Asmeru... - Asmeru? - zdziwił się Daol. - W Sektorze Senexa. Chcę, byście tam polecieli, i zajęli się Daloomem. Na moment zapadła cisza. - Zabójstwo? - spytał po chwili Zuckuss. Durga zarechotał ponuro. - Gdyby to miało być zabójstwo, wynająłbym specjalistę... kogoś takiego, jak Jerriko - odparł Hutt z pogardą. Daol wyszczerzył zęby w uśmiechu. Czyżby szef przestępczego podziemia nie wiedział nic o śmierci jednego z bardziej znanych morderców? - Chcę patrzeć na jego śmierć - Hutt uśmiechnął się złowieszczo. - Siedemdziesiąt tysięcy... na łebka... pasuje? - tym razem uśmiech był bardziej przymilny, o ile u Huttów coś może być miłe. Łowcy zgodnie przytaknęli. Wiedzieli, że właściwie mogą już odejść, ale Daol chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć. - O Czcigodny... - zaczął nieco niepewnie. - Potrzebujesz czegoś? - zapytał Hutt beznamiętnie. Naberrie odchrząknął. - Chciałem się dowiedzieć, czy niejaki Pedric Cuf został w ciągu ostatnich miesięcy upoważniony przez ciebie do wynajęcia łowcy nagród, w celu wyeliminowania lorda Sedrissa - wyrecytował pospiesznie łowca nagród. Mina Durgi wyrażała jedynie zdumienie. Odezwał się dopiero po chwili głębokiego namysłu. - Czy jestem na tyle głupi, by kazać zabić Ciemnego Jedi? Wiedza Hutta zaskoczyła obydwu łowców. Chociaż tego akurat można było się po nim spodziewać. Huttowie zawsze lubili wiedzieć wszystko... o wszystkich. Daol pokręcił głową z przesadnym przekonaniem. - Nie, o Wielki. A może Y’ull Acib? - spytał, wspominając o obecnym przywódcy organizacji. Durga spojrzał na niego spode łba i Daol natychmiast pożałował, że wymienił nazwisko Aciba. Choć tymczasowo się tolerują, pewnie niedługo skoczą sobie do gardeł, pomyślał chłopak z rezygnacją. Doszedł do wniosku, że u steru Czarnego Słońca powinien stać osobnik obdarzony nie mniejszą charyzmą, niż dawno zmarły Książę Xizor. Tylko ktoś taki, jakim był on, mógłby zapanować nad rządnymi władzy Vigami. - Czy mógłbym o tym nie wiedzieć? - spytał w końcu Hutt. - Ależ nie. Przepraszam, Najpotężniejszy. - Daol skinął na Zuckussa. Łowcy nagród odwrócili się i pospiesznie wycofali z wielkiego pomieszczenia. Czy możliwe było, że Cuf, nie informując o niczym przełożonych, z sobie tylko znanych powodów wynajął łowcę nagród? Czy naprawdę był na tyle zdesperowany, by wyłożyć sto tysięcy kredytów z własnej kiesy? Daol postanowił odłożyć myślenie o tym na później. Przecież za kilkanaście godzin czekało obu łowców na Nar Shaddaa spotkanie z Pedrickiem Cufem, gdzie Naberrie spodziewał się znaleźć odpowiedzi na nurtujące jego umysł pytania. Skierowali się od razu ku dolnym piętrom pałacu, gdzie znajdowały się lądowiska. Na jednym z nich spoczywał „Łowca z Mgły”, statek Zuckussa. „Pogromca” wciąż nie został odebrany przez Daola z Tatooine, gdzie opiekował się nim Wuher. Po chwili obydwaj łowcy siedzieli już w sterowni statku, wykonując procedury przedstartowe. „Łowca z Mgły” ruszył w nadzwyczaj krótką podróż. Na Księżyc Przemytników. Nar Shaddaa „Meltdown Cafe” tętniło życiem, jak zawsze, kiedy Naberrie przylatywał na Nar Shaddaa. W słabo oświetlonym i zasnutym dymem t’bac lokalu kłębił się jak zwykle spory tłum ludzi i obcych. Pod szatami wielu z nich widać było wypukłości, sugerujące ukrytą broń. - Ciekawe, czemu Ninx zdecydował się pomagać Republice? Zawsze był neutralny - zastanawiał się Daol, kiedy wraz z Zuckussem wchodzili do knajpy. - Nie słuchałeś Warba? Solo go namówił. Wzruszył ramionami. - Mimo wszystko, sądziłem, że Shug jest rozsądniejszy. Gandyjczyk zatrzymał się raptownie i spojrzał na niego z wyrzutem. - No, co się tak patrzysz? My, to co innego! Ninx ma warsztat, który mu przynosi stałe dochody! A my co mamy? - Zrobił krótką przerwę, rozglądając się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogliby usiąść. W knajpie było jednak tyle istot, że nie mógł dostrzec żadnego pustego stolika. - Wiesz, Zuckuss... może jak już rozliczę się z Cufem polecimy na Tatooine? Wuher nie może wiecznie pilnować mojego statku. - Pomyślimy - odparł gandyjski łowca, wskazując Daolowi wolny stolik. - Widzisz go gdzieś? Naberrie rozejrzał się po lokalu. Po chwili pokręcił przecząco głową. - Nie. Zresztą, jesteśmy pół godziny do przodu. Może zamówimy coś do picia? - Lepiej nie. Powinniśmy być trzeźwi... na wszelki wypadek. Naberrie nie mógł nie przyznać racji rozumowaniu Zuckussa. - To może chociaż trochę kafu? Wzruszył ukrytymi pod długą peleryną ramionami. - Jak chcesz... ja nie mogę. Amoniakodysznym kaf szkodzi. Zajął miejsce przy stoliku, kierując spojrzenie owadzich oczu na istoty pojawiające się w drzwiach lokalu. - Panu coś podać? - Filiżankę kafu - odparł Daol, przecisnąwszy się przez tłum istot do kontuaru. - Poczekaj no pan minutkę, dobra? - Powiedział gruby barman nieznanej rasy głosem, w którym dało się usłyszeć wyraźnie wiejski akcent. Pewnie wychowywał się na Agamarze, albo innej podobnej galaktycznej dziurze. Barczysta istota odwróciła się, znikając w drzwiach kuchni. - Jasne - mruknął Naberrie w ślad za nim. Zerknął na dziewczynę, która oparła się o ladę obok Daola, sącząc ze szklanki bursztynowy płyn. Osoby takie jak ona niezbyt pasowały do wyobrażeń młodego łowcy o bywalcach lokali typu „Meltdown”. Ubrana w zwyczajny kombinezon pilota kobieta miała długie blond włosy i zielone oczy... choć nie było to takie pewne, ponieważ przy półmroku panującym w lokalu łatwo było się pomylić co do takich szczegółów, jak kolor tęczówek. Do pasa dziewczyny przytwierdzony był najnowszy blaster firmy Merr-Sonn. Już wiadomo, dlaczego przy urodziwej panience nie kręcił się tłum adoratorów. Właściwie, to ta blondynka kogoś mu przypominała. Ale nie wyglądała na Jedi. Odwróciła się, spoglądając wprost na niego. Mrugnęła okiem do Daola. - Łowca nagród? - spytała. Może jednak miała w sobie coś z Jedi? Naberrie przełknął ślinę, starając się zachować przynajmniej pozory pewności siebie. - Rzeczywiście. A ty? - odparł Daol, w końcu przezwyciężając nieśmiałość. Nigdy nie miał łatwych początków w kontaktach z kobietami. - To zależy... od sytuacji... i potrzeb - uśmiechnęła się porozumiewawczo. - Holly Swan - przedstawiła się, podając mu prawą rękę. To nazwisko było łowcy dziwnie znajome, choć nie bardzo wiedział, skąd. - Daol Naberrie - odparł. Uścisnął jej dłoń, gładką w dotyku, ale nie delikatną. - Słyszałam o tobie. Ty i Zuckuss to ostatnio ulubiony duet łowców Durgi. - A wiesz, że o tym nie wiedziałem? - No widzisz. Barman wrócił do lady z kubkiem parującego kafu w dłoni. - Twój kaf, buntihanta. - Słucham? - Naberrie nie wiedział, czy określenie, którym został nazwany, nie jest przypadkiem obelgą. Holly Swan roześmiała się. Łowca obrzucił ją taksującym spojrzeniem. - Powiedział „łowco nagród”. Po starokoreliańsku - wyjaśniła mu dziewczyna. - Lingwistka... - mruknął Naberrie pod nosem. - Może chcesz coś zjeść? - gorylowaty barman przypomniał mu nagle o swojej obecności. Daolowi zaburczało w brzuchu. - A co macie? - spytał. Barman wzruszył ramionami. - Może skosztujesz specjalności lokalu? - Niech będzie. Mam nadzieję, że to nie będzie jakaś papka dla Hutta, pomyślał. - Przyniesie ci ciastko z dionogami - na twarzy Holly ponownie zagościł uśmiech. Dziewczyna zerknęła na zawieszony nad szafką z trunkami chronometr. - Miło mi się z tobą gawędziło, ale... jestem umówiona. Łowca zwęził oczy w szparki. - Randka? - zapytał żartobliwym tonem. - Nie tym razem - odrzekła Holly. Odsunęła się od baru i chwyciła jego rękę. Trzymała ją chyba trochę zbyt długo, jak na zwykłe pożegnanie z dopiero co poznanym mężczyzną. - Jeszcze się zobaczymy - szepnęła z niezachwianym przekonaniem, odchodząc w kierunku wyjścia. Daol jeszcze przez chwilę wodził za nią wzrokiem, aż w końcu zniknęła mu z oczu. Było na co popatrzeć. - Nareszcie jesteś - powiedział Zuckuss, kiedy młodszy łowca wrócił do stolika, trzymając w dłoni talerz z kawałkiem okrągłego ciasta. Gandyjczyk wskazał palcem pulchną larwę, której kawałek wystawał ze smakołyku. - Dionogi? - Taa... podobno specjalność knajpy - mruknął Daol, niezbyt przychylnie patrząc na ciastko. Zuckuss wykrzywił twarz w całkiem udanej imitacji ludzkiego uśmiechu. - Nie bój się, dionogi to taki środek słodzący... z Bimmisaari, jeśli dobrze pamiętam - oświadczył, widząc minę kolegi. - To nie dianogi! - Aha - Daol odgryzł kawałek, popijając łykiem gorącego napoju. Rzeczywiście, nie było takie złe. Szybko zjadł resztę wypieku. Na blacie stołu pozostał tylko pusty talerzyk i w połowie opróżniony kubek kafu. Łowca odwrócił się w stronę wejścia do baru w samą porę, by zauważyć poruszenie w tamtych okolicach. Dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn pojawiło się w knajpie. Podeszli do lady. Daol nie wyczuł, aby mieli wobec gości lokalu złe zamiary. Chociaż... Wypuścił w ich kierunku wici Mocy. Nie wyczuł nic. Absolutnie nic. - Mam złe przeczucia... - mruknął z wyraźnym niepokojem. Bez charakterystycznej, poobijanej i odrapanej zbroi mógł się z łatwością wtopić w tłum. Był człowiekiem średniego wzrostu, o ciemnej karnacji, nieco przyprószonych siwizną czarnych włosach i kilkudniowym zaroście. Nikt nie miał prawa go rozpoznać. No, chyba że jakieś droidy, mające zapisaną w pamięci barwę jego głosu. Ale nie odzywał się zbyt często. A poza tym, jeśli takie droidy kiedykolwiek istniały, on już dawno je zniszczył. Siedział przy jednoosobowym, położonym przy ścianie stoliku, ledwo widocznym z innych punktów lokalu. Sączył powoli drinka i rozmyślał. Myślał o czasach - nie tak dawnych - kiedy Imperium rządziło galaktyką, a Darth Vader i Hutt Jabba Desilijic Tiure zatrudniali go regularnie; miał stałe źródło dochodu. Teraz nie było już tak pięknie. Vader i Jabba nie żyli. Za ich śmierć winił Luke’a Skywalkera i bandę jego żałosnych przyjaciół - a wśród nich Hana Solo, człowieka, którego cień krążył nad nim od lat. Parszywi Rebelianci. Od kiedy władzę przejęła Nowa Republika, łowcy nagród nie mieli już tylu zleceń, co kiedyś. Z wiarygodnego źródła łowca wiedział, że Solo wkrótce przybędzie na Nar Shaddaa. Wraz z nim przylecą pewnie Wookie Chewbacca i żona Hana, a przy tym siostra Skywalkera i radna Republiki - Leia Organa. Kiedy się pojawią, on, Boba Fett, będzie już na nich czekał. Wiedział, że krewniacy Jabby z chęcią wypłacą mu sporo kredytów. W momencie, kiedy Cuf pojawił się przy wejściu, Zuckuss dyskretnie wycofał się do innego, nieco oddalonego stolika. Jeżeli Vigo Czarnego Słońca szykował niespodziankę, a nie wiedział o współpracy Daola z Gandyjczykiem, posiadanie sprzymierzeńca mogło okazać się asem w rękawie młodego łowcy. O ile oczywiście Cuf również nie miał w lokalu sprzymierzeńców. A Naberrie miał niezbyt dobre przeczucia w tej sprawie. Barczysty Vigo usiadł naprzeciw łowcy nagród. Na jego twarzy malował się gniew i irytacja. - Zupełnie nie pojmuję, po co ci było spotkanie ze mną, Naberrie. Chciałeś zakomunikować, że zadanie nie zostało wykonane? Szanowny Sedriss spokojnie sobie lata, przechwytując większość naszych dostaw do głębokiego Jądra, a ty... - Dostaw? Na Byss? Na Vjun? - przerwał mu Daol. Na jego twarzy pojawił się mimowolny uśmieszek. - Nie sądzisz, że Egzekutor Ciemnej Strony ma teraz większe zmartwienia, niż ganianie za przemytnikami? Teraz, gdy Palpatine znów jest martwy? Pedric Cuf obdarzył go przelotnym wyrazem podziwu, po czym spojrzał na łowcę wzrokiem, który zmroziłby krew w żyłach nawet najtwardszego osobnika. Ale nie Jedi. - Czy wiesz, co się z tobą stanie, kiedy o wszystkim dowie się Durga? Ręka Czarnego Słońca dosięgnie cię wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Idąc ulicą, ze strachu będziesz się odwracał, patrząc czy ktoś nie chce ci odstrzelić łba - powiedział złowieszczo Cuf, trzymając nad stołem pięść, jakby dla dodania swym słowom stanowczości. - Mógłbyś pisać scenariusze do holofilmów kryminalnych - zaśmiał się Naberrie, lecz po chwili spoważniał. - Nie boję się zemsty, ani twojej, ani tym bardziej Durgi. - Szybkim ruchem wyjął blaster z przymocowanej do pasa kabury i wymierzył jego lufę w głowę Pedrica. - Szczególnie, że masz nieaktualne informacje. A raczej w ogóle ich nie masz. Pracuję dla Hutta. - No i co? Myślisz, że dlatego on cię nie ruszy? Nie znasz Huttów, chłopcze. Potrafią sprzedać własnego brata za złamanego kredyta - skrzyżował ręce na piersi, nic sobie nie robiąc z widoku blastera przed oczami. - Możliwe. - Daol lekko skinął głową, jakby zgadzał się z jego słowami. - Ale mam jeszcze jednego asa w rękawie - pochylił się nad blatem, prawie dotykając go brodą. - Wiem... mam dowody... że to nie było zlecenie od Durgi, lecz twoje własne. Twarz Cufa zrobiła się czerwona od gniewu, choć nie aż tak, jakby się Daol spodziewał po wściekłym człowieku. Może miało to jakiś związek z jego nieobecnością w Mocy? Naberrie wytarł spocone czoło dłonią. Miał to być sygnał dla Zuckussa, który w tym momencie powinien podejść do stolika. Kiedy jednak oderwał na chwilę wzrok od Cufa, by przyjrzeć się stolikowi, przy którym powinien siedzieć Gandyjczyk, już go tam nie było. Czyżby odgadł intencje Daola? Tak, to by było do niego podobne, pomyślał młody Jedi. - Przypuszczam, że ten ruch miał coś wywołać - pogardliwy głos Viga wyrwał Daola z zamyślenia. - Może ktoś miał tu przyjść? Może on? - Z triumfalnym uśmieszkiem na twarzy Cuf skinął dłonią na kogoś, kto znajdował się za plecami młodego łowcy. W polu widzenia Daola znaleźli się nagle dwaj osobnicy, których umysły próbował sondować wcześniej. Między nimi stał Zuckuss. Ręce Gandyjczyka były skrępowane za jego plecami, a z oczu niewysokiego łowcy wyzierało cierpienie. - Rzuć broń, Naberrie - syknął Cuf. Daol posłusznie wykonał polecenie. Vigo okrążył stolik, podniósł blaster upuszczony przez łowcę i przyłożył lufę do jego skroni. - Teraz pójdziecie ze mną. I bez żadnych sztuczek. Może pozwolę wam pożyć trochę dłużej. Mocarne dłonie chwyciły Daola za nadgarstki, wykręcając je z tyłu niemal do granic możliwości. Łowca spróbował zadziałać na umysł swojego strażnika sugestią Mocy. Bez skutku. Równie dobrze mógł próbować porozumieć się z kamieniem. Starając się zanalizować swoją sytuację, Daol rozejrzał się po lokalu. Zgromadzeni zdawali się nie zauważać zajścia. Każdy chroni własną dupę, pomyślał z frustracją. No, prawie każdy. Naberrie zauważył siedzącego na uboczu, samotnego mężczyznę, który z ciekawością przyglądał się zajściu. Był jedyną osobą, która miała na tyle dużo odwagi, by się przyglądać. Ale na nic więcej. Przyszedł mu do głowy tylko jeden wynik analizy położenia, w jakim znaleźli się obydwaj łowcy nagród. Byli zgubieni. R O Z D Z I A Ł 12 Nar Shaddaa - Czy nie mógłbyś trzymać Zuckussa trochę luźniej? - spytał Gandyjczyk. Jego fasetkowate, owadzie oczy skierowały się w stronę wykręcającego mu ręce za plecami strażnika. Nie tylko jako łowca nagród, ale i jako Gandyjski Poszukiwacz nie lubił sytuacji, kiedy w żaden sposób nie miał wpływu na wydarzenia. Daol Naberrie, nie tylko jako łowca nagród, ale i jako Jedi, tym bardziej nie lubił takich chwil. W tym trudnym momencie przypomniał sobie nauki własnego mistrza, Jaxa Pavana. Wszystko, co istnieje, a także każda sytuacja, ma swój punkt przełomu, zwykł mawiać Mistrz Jedi. Odnalezienie takich punktów nie jest łatwe; wymaga doskonałej znajomości Mocy lub odpowiednich predyspozycji. A kiedy już odnajdziesz taki punkt, wystarczy, że w niego uderzysz. I wygrywasz. Daol wiedział, że posiada pewne predyspozycje w tym kierunku. Kilka razy w swoim krótkim życiu, choć nie był nawet w pełni wyszkolonym Jedi, dzięki odpowiedniej koncentracji widział punkty przełomu. Jednak gdyby nawet warunki nieco bardziej sprzyjały koncentracji, nie mógłby ujrzeć punktów przełomu w czymś, co po prostu nie istniało w Mocy. Choć ból nadgarstków, jaki to coś wywoływało, był najzupełniej realny. Szkoda, że zgubiłem miecz na Tatooine, pomyślał Naberrie. Jakkolwiek nie była to broń, której używał często - w fachu łowcy nagród liczyła się raczej umiejętność puszczenia w stronę przeciwnika szybkiej i celnej serii z blastera - w tej akurat sytuacji miecz świetlny mógłby załatwić sprawę, zanim by się jeszcze na dobre rozpoczęła. - Nie mógłby trzymać cię ani odrobinę luźniej. Wiem, na co cię stać, Zuckuss. - Prowadzący grupę Pedric Cuf odwrócił się, spoglądając wymownie to na Gandyjczyka, to na jego towarzysza. - Przykro mi, że legenda z Gandu i jeden z lepszych łowców młodego pokolenia kończą właśnie w taki sposób. Ale sami rozumiecie, że to konieczne. Wiecie za dużo. O wiele za dużo. Daol Naberrie wyzywająco spojrzał w oczy Cufa. - Mamy potężnych sprzymierzeńców. Vigo odwzajemnił spojrzenie. - Bądź pewien, że ja również. I to takich, o których ci się nawet nie śniło - ostatnie słowa wysyczał przez zaciśnięte zęby. - A tak na marginesie, kim są ci twoi sprzymierzeńcy? Rebeliantami? Pokręcił głową i uśmiechnął się drwiąco. Odsunął się, ogarniając wzrokiem obu więźniów i ich strażników. - Wasi Rebelianci nie zapuszczają się w takie brudne dziury, jak Nar Shaddaa. A kto inny mógłby wam pomóc? Daol z trudem przełknął ślinę. No właśnie, kto? - Może ja? - spytał ktoś nagle. Na tyle, na ile pozwolili im pachołkowie Cufa, Zuckuss i Daol spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Obaj znali doskonale ten głos. Przefiltrowany, pozbawiony emocji głos, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym. Punkt przełomu objawił się sam. W polu widzenia Daola pojawił się nagolennik mandaloriańskiej zbroi. - Ręce do góry... wszyscy! - warknął szorstko Boba Fett. W górę uniosło się pięć par rąk. Boba Fett z trudem powstrzymał uśmiech pod hełmem. - Trochę niedokładnie się wyraziłem... Naberrie, Zuckuss... wy nie. - Odwrócił się do Viga i jego pomocników. - Rzucić broń i stanąć tam. - Ledwo dostrzegalnym kiwnięciem głowy skazał na brzeg platformy, na której się znajdowali. Podał Daolowi blaster upuszczony przez Cufa. - Nie pozwól im uciec. - Jasne - odpowiedział młody łowca, po czym odwrócił się do Viga ze złośliwym uśmiechem na ustach. - I kto teraz jest górą? Poczuł na ramieniu ciężar trójpalczastej dłoni Zuckussa. - Nie zabija się bezbronnych. Naberrie spojrzał wprost w fasetkowate oczy Gandyjczyka, po czym przeniósł wzrok na więźniów. - Byłbym pierwszą osobą, która zatańczyłaby na ich grobie. Ale nie jestem na tyle pozbawiony sumienia, by zabić kogoś, kto nie ma broni - powiedział, spoglądając przelotnie na trójkę więźniów. - Z drugiej strony, nie byłbym taki pewien, czy oni są zupełnie bezbronni... - mruknął posępnie. Cuf rzucił mu bezlitosne, pełne nienawiści spojrzenie. - Właśnie - oznajmił lodowatym tonem. Daol doznał dziwnego wrażenia, że zaraz stanie się coś złego. - Do’ro-ik vong pratte! - wysyczał Cuf. Co on gada, zdążył pomyśleć Naberrie. I wtedy stało się. Dwaj pomocnicy Viga, dotąd nieruchomi, niezwykle szybkim ruchem wyciągnęli coś spod kurtek. Daol nie zdążył nawet zobaczyć, co - idąc za podszeptami Mocy, natychmiast wcisnął spust miotacza; cel uskoczył w prawo i seria laserowych pocisków ze świstem minęła jego głowę. Jest lepszy niż sądziłem, pomyślał Daol. Bez wątpienia mieli do czynienia z wyszkolonymi wojownikami, a fakt, że Naberrie nie wyczuwał ich poprzez Moc, wcale nie dodawał mu otuchy. Znów wcisnął spust miotacza, ale wojownik podskoczył wysoko ponad linię ognia, odbijając trzymaną w ręku dziwną włócznią strzały lecące w kierunku jego głowy. Obrócił się w powietrzu, celnym kopnięciem wybijając blaster z dłoni Daola. W odpowiedzi młody łowca rzucił się wślizgiem na ziemię, próbując podciąć nogi przeciwnika. Ten wykonał salto w tył na ułamek sekundy przedtem, zanim twarde podeszwy butów Daola zetknęły się z jego łydkami. Uniknął upadku, jednak tym samym nadział się wprost na serię wystrzeloną przez Zuckussa. Z deszczu pod rynnę. Ranny wojownik z krzykiem zleciał z platformy wprost w czarną otchłań przepastnego szybu. W tym samym czasie Boba Fett z niezwykłą precyzją zajmował się drugim przeciwnikiem. W kierunku wojownika poleciały dwa laserowe pociski, które trafiły w sam środek jego klatki piersiowej - o dziwo, nie wyrządzając mu żadnej szkody. W rewanżu coś przecięło powietrze ze świstem. Fett w mgnieniu oka obrócił swoją broń w stronę świszczącego dysku i niemal instynktownie puścił w niego serię blasterowych błyskawic. Krążek rozpadł się, a ostre jak brzytwa odłamki śmignęły we wszystkie strony. Jeden z nich wbił się w napierśnik mandaloriańskiej zbroi. Tego już za wiele, pomyślał Fett. Ścisnął dłoń w pięść, dotykając kciukiem miniaturowego przełącznika wbudowanego w rękawicę. Z ulokowanej na nadgarstku wyrzutni wystrzeliła niewielka torpeda. Zepchnęła zaskoczonego wojownika poza krawędź platformy, a sama eksplodowała w powietrzu trzydzieści metrów dalej, nie czyniąc większych szkód. I było po wszystkim. Daol rozejrzał się dookoła. Czegoś tu brakowało... Cuf zniknął. - Gdzie on jest? Fett wzruszył ramionami. - Uciekł - odparł zwięźle. - Zuckuss widział, jak Cuf skacze w dół. Słyszał też, jakby od razu uderzył o coś twardego. Starszy łowca nagród podszedł do brzegu platformy i spojrzał w czarną przepaść. - Nie ma tu żadnego chodnika. - Pokręcił głową. - Co oznacza, że musiał mieć podstawiony śmigacz. Zuckuss z uznaniem kiwnął głową. - Nieźle się skurczybyk przygotował. Fett odwrócił się, wyłuskując ze zbroi odłamek świszczącego pocisku. - W przeciwieństwie do was. To, co zrobiliście tam, w „Meltdown”... zasługuje tylko i wyłącznie na niezłą reprymendę. Cieszcie się, że się tak skończyło. I cieszcie się, że mam stare porachunki z Czarnym Słońcem. Inaczej nikt by wam nie pomógł. Daol uniósł brew. - Skąd wiesz, co robiliśmy w „Meltdown”? Boba ponownie wzruszył ramionami. - Ja wszystko wiem. Byss Poranek w Cytadeli wyglądał zupełnie tak samo, jak pozostałe części dnia. Pozbawionymi okien ponurymi korytarzami siedziby Imperatora na okrągło przechadzali się szturmowcy, gwardziści i oficerowie imperialnej armii. Nietrudno było zauważyć, że wszystkie te istoty to mężczyźni. Poza wyjątkowymi sytuacjami, wstęp do Cytadeli miała bowiem tylko jedna kobieta. Odziana w czerń, długowłosa blondynka wkroczyła śmiało do sali tronowej. Poza nią i Imperatorem, w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze czwórka gwardzistów: dwóch przy drzwiach, a dwóch po obu stronach tronu. Odziane w karmazynowe stroje posępne postacie zdawały się być posągami - uosobieniem wierności wobec Imperium i jego władcy. - Panie - szepnęła Sandra Vidaan. Dziewczyna przyklękła na jedno kolano, pochylając głowę w pokornym ukłonie. - Powstań. Mam z tobą parę spraw do omówienia. - Słucham - w tonie krótkiej wypowiedzi Sandry nie było śladu pytania. - I dobrze, że słuchasz. - Na twarzy Palpatine’a pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. - Nadszedł sygnał od Noma Anora. Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo. - Tak szybko? - spytała bez większego entuzjazmu. Władca Imperium skinął głową. - Owszem - rzekł, po czym przerwał na chwilę. - Boba Fett zjawił się na Nar Shaddaa, wraz z dwoma innymi łowcami nagród - powiedział w końcu. Sandra miała ochotę, by zadać pytanie „i co z tego?”. Powstrzymała się jednak, po pierwsze dlatego, iż okazałaby w ten sposób brak szacunku władcy Imperium - a kara za brak szacunku była równa karze za zdradę. Po drugie - czuła, że Palpatine jeszcze nie skończył. - Nom Anor mówił, że miał z tą dwójką rozmowę... zdaje się na temat jakiegoś starego długu... kiedy do ich spotkania przyłączył się Fett. - Do czego zmierzasz, panie? - Niecierpliwość Sandry w końcu dała o sobie znać. Palpatine zgromił ją wzrokiem. - Z danych, które otrzymałem od Anora, wynika, iż ten duet to Zuckuss i Daol Naberrie. Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia, zmieszanego z uczuciem ulgi, malującym się w sercu Sandry. Dziewczyna poczuła, jak najskrytsze, nie do końca zdefiniowane uczucie, które żywiła do młodego łowcy, rozbudza się gdzieś w jej wnętrzu... Przez krótką chwilę Sandra zapomniała, gdzie się znajduje. Uświadomienie sobie faktu, że pod samym nosem Imperatora daje upust swoim emocjom, pozwoliło jej wrócić do zwykłego stanu umysłowego. Zbyt późno jednak. Palpatine zaśmiał się, nie mogąc powstrzymać złośliwej satysfakcji. - Sądziłaś, że zdołasz ukryć coś takiego przede mną? Wierz mi: spoufalanie się ze zdrajcami, jakieś durne miłości... „Miłości?” - ...prędzej czy później zawsze prowadzą do błędu. Przestajesz myśleć logicznie... przegrywasz. - Ależ, panie... - Dziewczyna ponownie przyklękła, podświadomie czując, że taka pozycja może wywołać uczucie litości u władcy Imperium. Może nie złapie ją za krtań ręką Ciemnej Strony... - Milcz! - syknął Imperator. - I nie rób z siebie idiotki. Ktoś, kto sądzi, że stać mnie jeszcze na litość, nie zasługuje na inne określenie. - Rozumiem. - Sandra służalczo przytaknęła. Palpatine pokręcił powoli głową. - Nic nie rozumiesz! Wstań! Twoja postawa okrywa hańbą tytuł Ręki Imperatora! - Imperator zrobił krótką przerwę. - I uświadom sobie wreszcie, że gdybym chciał cię zabić, nie bawiłbym się w zbędne pułapki. Sandra odetchnęła z ulgą, zwinnie powstając z klęczek. - Wybaczam ci, ponieważ nawet tak dobrze wyszkolonej jak ty osobie może się przytrafić pewien błąd. Szczególnie, kiedy jest się w takim wieku... Co nie oznacza, że będę tolerował dalsze tego typu zachowania. Masz z tym skończyć! - Rozumiem - szepnęła nieśmiało dziewczyna. Rysy Palpatine’a złagodniały. - Taak. Wierzę, że teraz rozumiesz. I chyba wiem, jak możesz odkupić swe winy. Dostaniesz kolejną misję. - Jaką, mój panie? Twarz Imperatora ozdobił niezwykle chłodny uśmiech. - O szczegółach... porozmawiamy później. Było ich dwóch. Dwóch ludzi, odzianych w czerń; dwóch, samych będących uosobieniem czerni. Dwóch z siedmiu, od których oblicze Strony Mroku uosabiała lepiej tylko jedna istota w galaktyce. Zasm Katth. Baddon Fass. Dwóch Mrocznych Jedi przyklękło przed tronem największego wcielenia Ciemnej Strony Mocy. - Co rozkażesz, mistrzu - wypowiedzieli chórem obaj Wojownicy Mroku, składając uroczysty pokłon. Imperator powstał ze swego tronu i spojrzał na nich z góry. Długi, czarny płaszcz, w który był odziany, odsłaniał tylko jego dłonie, schowane w budzących grozę metalowych rękawicach. Odstający na boki szeroki kołnierz tylko poprawiał efekt. - Weźmiecie „Niezwyciężonego”, niszczyciel gwiezdny klasy Imperial II. Skierujecie się na Nar Shaddaa... tam odnajdziecie Bobę Fetta. On jest kluczem - syknął Imperator, przechadzając się po podwyższeniu. - Kluczem do znalezienia „Sokoła Millenium”. Ma niezwykły dar... dar znajdywania Hana Solo. – Przystanął i odwrócił się do Kattha i Fassa. - A Solo nie odstępuje na krok swej żony. Ona też jest kluczem. - Palpatine uśmiechnął się przebiegle. - Panie - wychrypiał Zasm Katth. - Mamy wynająć Fetta? Imperator zgromił go wzrokiem. - Macie go skaptować. W sposób, jaki uznacie za stosowny. Ma złapać dla mnie kapitana Solo. Mroczny Jedi pokornie skłonił głowę przed swym władcą. - Jak sobie życzysz, panie. Palpatine przyjrzał się obu wojownikom, przez chwilę milcząc. - Fass będzie dowodził - rzucił w końcu ostrym tonem. Baddon uniósł okrytą ciasnym kapturem głowę, zadowolony, że Imperator docenił właśnie jego. Choć, może wpływ na decyzję Palpatine’a miało głupie pytanie jego kolegi. Zresztą, mniejsza z tym. Nieważny powód. Ważne, że to on dowodzi. - Stanie się, jak rozkażesz, mistrzu. Palpatine uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście. Jakże mogłoby być inaczej? - Skinął głową do każdego z wojowników. - Powstańcie, przyjaciele. Niedbałym gestem przywołał osobę, która dotąd kryła się w cieniu z tyłu sali tronowej. - Ona leci z wami. Mroczni Jedi jak na komendę odwrócili się w stronę Sandry Vidaan, która stanęła tuż za ich plecami. - Ona? - W głosie Kattha łatwo dało się wyczuć pogardę. Imperator opadł na swój tron, ignorując ton wypowiedzi Zasma. - Tak. Ale nie będzie wam przeszkadzać, tylko zajmie się własną misją. Misją jej ostatniej szansy. Przeniósł surowy wzrok na dziewczynę. - Ściągniesz tu Daola Naberrie albo... zabijesz go. Wystąpiła przed obu Mrocznych Jedi. - A jeśli nie, mistrzu? - spytała. W jej oczach kłębiły się niepokorne ogniki. Spojrzał na dziewczynę wzrokiem pełnym gniewu. - A jeśli nie, moja droga... zrobią to Zasm i Baddon... a ty dołączysz do Daola Naberrie, w szaleństwie, które jest ponad śmiercią! R O Z D Z I A Ł 13 Tatooine Nie spodziewał się, że powrót na Tatooine przebiegnie tak gładko. Tu stracił dłoń. Część siebie. Także duchową. Nie był już tym samym łowcą nagród, co kiedyś. Bał się, że ujrzy coś więcej. Statek nienadający się do użytku. Porozrzucane części Świstaka, które można by co najwyżej oddać na złom. O mieczu świetlnym nawet nie marzył. A jednak wszystko wyglądało tak, jakby walka z Tremayne’m wcale nie miała miejsca. Jakby cofnął się w czasie o te wszystkie dni od czasu pojedynku. Wszystkim zaopiekował się Wuher. Najpierw oddał mu miecz. W nienaruszonym stanie. Później zaprowadził Daola na lądowisko, gdzie spoczywał koreliański YT-2000. Statek wyglądał nawet lepiej niż w dzień, kiedy Daol ujrzał go po raz pierwszy. Dziura w poszyciu, wycięta mieczem świetlnym byłego Wielkiego Ikwizytora, została zakryta twardą durastalową płytą, pochodzącą ponoć z pancerza zniszczonej koreliańskiej kanonierki. Całą powierzchnię poszycia pokryto błyszczącą warstwą lakieru jednolitej, czarnej barwy. To nie był ten sam statek, który on zapamiętał. Nie mógł nazywać się tak samo, jak dawniej. Nic nie było już takie same. Łowca łypnął na droida lewym okiem. - Świstak, co myślisz o tym, by zmienić nazwę? Astromech ćwierknął potakująco. „Pogromca” źle się kojarzy. Przypomina o zabawkach Palpatine’a, zwanych też Dewastatorami, które spustoszyły planetę Mon Calamari. Zapoznając się z nazwą statku, ktoś mógłby go błędnie posądzić o sympatię do Imperium. Ten statek musi mieć nazwę, która będzie mówić zarówno o nim, jak i o mnie, pomyślał Daol. O wydarzeniach, które wszystko zmieniły - i statek, i mnie. Jest ciemniejszy niż cień. A ja jestem Jedi. Daol Naberrie odwrócił się do droida, uśmiechając się zawadiacko. Już wiedział, jak powinien nazwać swój statek. - Będzie się nazywał „Cień Jedi”. Daol wszedł do „Kantyny”, zatrzymując się na chwilę tuż przy wejściu. Ruszył dalej, do baru, gdy jego oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku. Zawsze tak to przebiegało. Zuckuss stał przy kontuarze, pogrążony w rozmowie z Wuherem i jeszcze jedną osobą, której Daol nie mógł rozpoznać. Szczupła istota z kapturem na głowie tylko nieznacznie przewyższała wzrostem niewysokiego Gandyjczyka. Miał wrażenie, że skądś już ją zna. - Witam - powiedział Naberrie. Sześć par oczu jak na komendę zwróciło się w jego stronę. Wuher trzepnął łowcę w bark masywną dłonią, aż zabolały go plecy. - Właśnie na ciebie czekaliśmy. Co ty tam tyle czasu robiłeś? - Oglądałem mój statek, a co? Swoją drogą, ciekawi mnie, ile chcesz za załatwienie tych wszystkich napraw? Wuher uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy pożółkłych zębów. - Nic. Szczęka Daola opadła z jękiem. - Żartujesz. Wuher ryknął tubalnym śmiechem. - Mówię poważnie. Ty nic nie bulisz. Ona już zapłaciła. - Wskazał grubym paluchem na zakapturzoną postać. Szczupłe dłonie wysunęły się z rękawów płaszcza i ujęły brzegi kaptura. Materiał zsunął się z głowy istoty, ukazując twarz młodej dziewczyny, otoczoną puklami długich, jasnożółtych włosów. Holly Swan. Usta Daola rozciągnęły się w szczerym uśmiechu. Dziewczyna odpowiedziała żartobliwym salutem. - Z pozdrowieniami od Airena Crackena - oświadczyła Holly, puszczając do niego oko. - Mówiłam, że się jeszcze spotkamy. System Bilbringi Błękitny tunel świetlny rozmył się, ustępując miejsca bezkresnej czerni kosmosu, zakrapianej białymi plamkami gwiazd. Trzy lekkie frachtowce - „Cień Jedi” Daola, „Łowca z Mgły” Zuckussa i „Powiernik Śmierci” Holly Swan - wyskoczyły z nadprzestrzeni w trójkątnym szyku. Na wprost nich znajdował się pas asteroid Bilbringi wraz z orbitalnymi stoczniami. Widok unoszących się w przestrzeni suchych doków rzadko kiedy robił na kimś większe wrażenie, niż teraz na Daolu. Ale też rzadko kiedy orbitowało w nich coś większego, niż gwiezdny niszczyciel klasy Imperial. Zdarzały się jednak wyjątki. Jak teraz. Długi, śnieżnobiały klin zajmował ponad połowę przestrzeni stoczni. Mając odpowiednią perspektywę w postaci orbitującego w sąsiednim doku niszczyciela klasy Victory, Naberrie wytrzeszczył oczy - nie miał najmniejszych wątpliwości, co widzi. Superniszczyciel gwiezdny. - I co, zaskoczony? - Z głośnika komunikatora rozległ się rozbawiony głos Holly. Daol potrząsnął głową, próbując wyrzucić z głowy obraz, który zdawał się mu śnić. Nie pomogło. - To żart czy zdrada? - To „Egzekutor” - w tej samej chwili stwierdził Zuckuss. Gandyjczyk przypomniał sobie chwile, które spędził siedem lat wcześniej na pokładzie flagowego okrętu Dartha Vadera. Holly odpowiedziała jednocześnie obu łowcom, wyprowadzając Zuckussa z błędu. - Nie. To „Lusankya”. Baza Eskadry Łotrów. Od wewnątrz superniszczyciel robił podobne wrażenie, jak z zewnątrz. Piorunujące wrażenie. Ośmiokątny korytarz - Oś, jak wyraziła się o nim Holly - biegł przez całą długość okrętu. Był na tyle szeroki, że dwa X-wingi mogłyby przelecieć przez niego obok siebie - skrzydło w skrzydło. Nie był to tunel przeznaczony dla pieszych - raczej dla transportu ciężkiego sprzętu, takiego jak baterie turbolaserów. Jednak z uwagi na to, że wiele pomieszczeń „Lusankyi” zostało zniszczonych i rozhermetyzowanych podczas Bitwy o Thyferrę, centralny korytarz otwarto dla przechodniów. Odgłos kroków trójki istot rozbrzmiewał w Osi szerokim echem. Zuckuss, Daol i Holly natychmiast po wylądowaniu zostali wezwani na naradę do sali konferencyjnej. Po drodze dziewczyna wyjaśniła dwójce łowców, dlaczego przylecieli tutaj, a nie do bazy Pinnacle w systemie Cyax. - Zanim Imperator poniósł kolejną śmierć z ręki Luke’a Skywalkera, zdołał poznać lokalizację Pinnacle. Chociaż podobno znowu nie żyje, dowództwo Sojuszu nie ma wątpliwości, że ludzie, którzy teraz rządzą Imperium doskonale wiedzą, gdzie uderzyć. - Spojrzała z powagą na kroczących jej śladem łowców. - I jest tylko kwestią czasu, kiedy zaatakują. Z tego powodu Pinnacle jest w trakcie ewakuacji. Ale, jakby ktoś pytał, nie wiecie tego ode mnie - zakończyła, uśmiechając się szelmowsko. - Jasne - Daol odwzajemnił uśmiech. Ta dziewczyna zaczynała mu się coraz bardziej podobać. Znaleźli się w sali konferencyjnej jako ostatni, wśród kilkunastu istot różnej płci i rasy; przeważnie jednak byli to ludzie. Niektórych z nich Daol już znał - wprawdzie przelotnie, ale jednak znał. Wśród tych osób byli dwaj członkowie Eskadry Łotrów - Tycho Celchu, jej obecny dowódca i jego skrzydłowy, Hobbie Klivian. Łowca nie rozpoznał jednak trzeciego z Łotrów, który stał między Hobbiem a Tychem. Stojącego na mównicy Airena Crackena chyba nikomu nie trzeba było przedstawiać. Dość wysoki, rudowłosy - lecz już siwiejący - zielonooki generał był chyba najodpowiedniejszą osobą na stanowisko szefa Wywiadu Nowej Republiki. Sprytny i przenikliwy, a do tego bezwzględnie wierny Republice. Dwoje młodych oficerów weszło na mównicę za Crackenem. Podporucznik Showolter był pierwszym noworepublikańskim agentem, jakiego poznał Daol - a przynajmniej tak mu się wydawało, że pierwszym. To właśnie Showolter przeprowadzał proces przyjęcia Daola w szeregi Wywiadu. Nadzorował wszystkie testy i badania, jakie przeszedł Naberrie w bazie Pinnacle. Iellę Wessiri Daol znał tylko z opowiadań. Pochodząca z Korelii kobieta z kocią gracją weszła na mównicę śladem Crackena. Smukła i piękna, mogłaby się wydawać delikatną panienką, gdyby nie hardość w brązowych oczach, pokazująca jej prawdziwą siłę. Iella rozejrzała się po sali, przelotnie spoglądając Daolowi prosto w oczy. Poczuł to spojrzenie; wyczuł poprzez Moc, że Iella analizuje go z góry na dół, oceniając jego przydatność dla Nowej Republiki. Uśmiechnął się do niej, ale Korelianka już tego nie dostrzegła. Odwróciła się do Crackena, szepcząc mu coś do ucha. Generał odchrząknął, dając znać wszystkim, by się uciszyli. Panujący w sali gwar ucichł niemal natychmiast. Uśmiechy znikły z twarzy zgromadzonych; teraz ich miny wyrażały jedynie pełną powagę i skupienie. Cracken wyprostował się i rozejrzał uważnie po sali. - Galaktyka znów stanęła w obliczu niebezpieczeństwa - zaczął, wyraźnie wymawiając każde słowo. - Jak wszyscy wiemy, Imperator powrócił do świata żywych. I choć teraz znów nie żyje, nie wykluczamy możliwości, że jeszcze powróci. Jednak nie wszystko złe, co się dzieje w galaktyce, spowodowane jest działaniami Imperium. Jakiś czas temu doszły nas słuchy o napiętych stosunkach w Czarnym Słońcu. Nie będę tu opisywał wszystkich problemów, z jakimi borykała się ostatnio ta organizacja - skierował spojrzenie zielonych oczu w miejsce, gdzie stali Daol, Holly i Zuckuss - bo ich problemy nie są naszymi... ale jest coś w tym wszystkim, co może zaważyć na losie galaktyki. Daol poczuł, że kolejne słowa Crackena mogą w jakiś sposób dotyczyć jego. Nie mylił się. - Pewien mało znaczący Vigo, Orn Daloom, bardzo naraził się Durdze Huttowi oraz Y’ullowi Acibowi, którzy mają w tej chwili najwięcej do powiedzenia w Czarnym Słońcu... o czym zresztą nie muszę niektórym z was przypominać - mrugnął okiem w stronę łowców. - Otóż ten Vigo założył nową organizację... na chwilę obecną Wieczność - bo tak brzmi jej nazwa - jest tylko niewielką, mało znaczącą grupą terrorystów... lecz po paru akcjach, które przeprowadzili, obawiamy się, że w przyszłości będą w stanie zagrozić nie tylko dominacji Czarnego Słońca w podziemiu przestępczym - spojrzał ponuro po zebranych - ale i Republice, Imperium... oraz całej reszcie galaktyki. Skinął na Iellę, która włączyła projektor hologramów. W przestrzeni pomiędzy nią a Crackenem pojawił się obraz skalistej, brązowej planety, który po chwili zaczął wolno obracać się ponad cylindrem holoprojektora. Asmeru, domyślił się Daol. - Oto Asmeru - kontynuował Cracken zgodnie z przewidywaniami łowcy. - Udało nam się ustalić, że tam właśnie mieści się główna baza Wieczności. Wydaje się, że ta planeta jest wymarzonym miejscem na centralę dla początkującej organizacji. Jeszcze w czasach Starej Republiki Asmeru było siedzibą paramilitarnej grupy znanej jako Front Mgławicy. - Kapitan Cohl - szepnęła Holly z niemal dziecięcym zachwytem. Daol spojrzał na nią z niemym pytaniem, kładąc dłoń na jej ramieniu. Wzruszyła ramionami, strząsając dłoń Daola i pochyliła się w stronę jego ucha. - W dzieciństwie bardzo interesowałam się historią. Słyszałam mnóstwo legend o Cohlu. Generał odchrząknął, żeby wszyscy ponownie zwrócili na niego uwagę. - Wysłaliśmy na Asmeru szpiegów, by zinfiltrowali szeregi Wieczności. Zdołali się dowiedzieć, że baza mieści się w starej świątyni... Przerwał na chwilę, by Iella mogła przełączyć coś w holoprojektorze. Zamiast obrazu planety, w powietrzu pojawił się hologram przedstawiający osypującą się piramidę, zbudowaną z jakiegoś żółtobrązowego materiału. -...i straciliśmy z nimi kontakt - kontynuował Airen. - Uważamy, że zostali odkryci i zgładzeni. - Podniósł głos. - Trzech Bothan zginęło, aby zdobyć dla nas te informacje. Z części sali naprzeciwko Daola rozległ się zupełnie niepasujący do sytuacji chichot. Cracken w okamgnieniu odwrócił się w tamtą stronę. - Czy powiedziałem coś śmiesznego, poruczniku Janson? - warknął, spoglądając na ciemnowłosego mężczyznę o chłopięcej twarzy, odzianego w zielony mundur trzeciego Łotra. Wes Janson potrząsnął głową. - Nie, panie generale... to znaczy w pewien sposób tak. Ostatnie zdanie, które pan wypowiedział... coś mi przypomniało. Stare, dobre czasy - uśmiechnął się. O czym on gada, przemknęło Daolowi przez myśl. Nic z tego nie rozumiał. Cracken chyba jednak wiedział, o co chodzi. Jego wzrok stał się nieco łagodniejszy, a kącik ust generała uniósł się w niepełnym uśmiechu. - Ma pan rację, poruczniku. Ale proszę, zachowajmy powagę. Wes uniósł dłonie i skłonił się w pojednawczym geście. Cracken skinął głową. - Wróćmy do tematu. Nasze siły zbrojne są obecnie zaangażowane w walkę przeciw Imperium oraz w obronę naszych światów. Musimy więc korzystać z usług wszystkich osób, jakie tylko możemy zaangażować. - Skierował wzrok na Daola. - Dlatego proszę się nie zdziwić, że w akcji wezmą udział sprzymierzeni z nami łowcy nagród. Naberrie wystąpił do przodu, obrzucając generała spojrzeniem pełnym zdumienia i buntowniczości zarazem. - Dlaczego mielibyśmy to robić? Jesteśmy zajęci, mamy zlecenie... - ...od Hutta Durgi - przerwał mu oschle Cracken. - Wiem. Ale jak już się pewnie zdążyłeś zorientować, wasze zlecenie ma bezpośredni związek z tą misją. - Zgromił Daola wzrokiem. - A poza tym, o ile sobie dobrze przypominam, składałeś przysięgę na wierność Nowej Republice. A to, że do tej pory brałeś udział w zaledwie jednej akcji Wywiadu, nie oznacza, że ten stan będzie się utrzymywał zawsze. Przepustka się skończyła, podporuczniku Naberrie - zakończył ostro. Daol pochylił głowę w geście skruchy. - Tak jest, sir - powiedział i cofnął się do szeregu. Holly podeszła do niego, wsuwając mu rękę pod łokieć. - Nie przejmuj się. Nie ciebie pierwszego tak potraktował - pocieszyła go. Wzruszył ramionami. - Domyślam się - przeniósł wzrok z podłogi na twarz dziewczyny. Długie, kręcone blond włosy opadały łagodnymi falami na jej plecy. Lekko wydęła usta; oświetlające salę żółte światło oblewało jej buzię złocistym blaskiem, nadając Holly wyraz wdzięcznej kobiecości. Nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Z zachwytem patrzył na łagodne rysy jej twarzy i intensywnie zielone oczy, w których odnalazł jednocześnie delikatność i wewnętrzną siłę. Wszystko inne w sali nagle przestało się dla niego liczyć. Ale zanim i ona spojrzała na niego, przed oczami stanął mu obraz jeszcze kogoś. Dziewczyny o włosach podobnych do włosów Holly, tylko nie kręconych, a prostych. Dziewczyny, którą ledwo co znał, a jednak nie mógł o niej zapomnieć. Nie potrafił przestać myśleć o kimś, kto uratował mu życie. I mimo że tą osobą była Ręka Imperatora, czuł do niej coś więcej, niż tylko wdzięczność. Tylko, że najprawdopodobniej nigdy już jej nie zobaczy. Nie mógł żyć wspomnieniami. Liczy się wyłącznie tu i teraz. A tu i teraz jest Holly Swan. Splótł swoje palce z jej - z początku nieśmiało, później coraz pewniej. Holly odwróciła się i uśmiechnęła. Ten uśmiech rozwiał jego największe wątpliwości. - Coś się stało? - spytała, unosząc brew. Łowca nagród pokręcił głową. - Powiem ci później. Nadprzestrzeń Szary X-wing przeciął upstrzoną gwiazdami przestrzeń zaledwie kilka metrów od kokpitu Howlrunnera Sandry. Tęponosy myśliwiec raz po raz wypluwał z końców czterech działek czerwone, laserowe pociski, ścigając jedną z dwójki pozostałych maszyn Imperium. - „Jedynko”, X-wing za tobą! - rzuciła dziewczyna w stronę komlinku, wcisnąwszy pedał prawego steru, tym samym wprowadzając statek na kurs przechwytujący. Howlrunner ruszył w pościg, coraz szybciej zbliżając się do maszyny przeciwnika. - Zdejmij go - rzucił sucho pilot „Howlrunnera Jeden”. Zwiększyła pułap lotu, wyprowadzając statek nieco ponad kurs rywala. - Właśnie to robię! - odkrzyknęła. Pilot X-winga wciąż leciał, jakby nie zauważał jej obecności. Ze zwykłą dla rebelianckich pilotów zawziętością gonił maszynę prowadzoną przez Baddona Fassa. Do walki przyłączyły się dwa kolejne rebelianckie myśliwce, które zajęły pozycję za rufą pojazdu Sandry. Dziewczyna nie przejęła się ich obecnością; zajmie się nimi, kiedy załatwi prześladowcę Fassa. Wcisnęła klawisz na konsoli sterowniczej, przełączając systemy z laserów na torpedy protonowe. Kolejny przycisk sprządł obydwie wyrzutnie. Nad głową Sandry rozbłysnął niewielki wyświetlacz; w mgnieniu oka zmienił kolor z zielonego na żółty, a następnie na czerwony. Namierzył cel. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko wystrzelić. Myśliwcem zatrzęsło, gdy torpeda wyrwała się z wyrzutni. W ułamku sekundy pomknęła wprost do celu i wbiła się w zbiorniki paliwowe X- winga. Rebeliancki statek eksplodował i przemienił się w oślepiającą, jaskrawopomarańczową kulę ognia. A teraz wy, pomyślała, kiedy jeden z myśliwców za jej rufą zdołał w końcu trafić w boczne osłony Howlrunnera. Zdławiła ciąg do jednej trzeciej mocy silników; nieświadomi manewru dziewczyny piloci obu X-wingów wysforowali się przed nią. Przełączyła systemy z powrotem na lasery i zwiększyła znów ciąg na maksimum. Nawet nie celowała. Prowadzona podszeptami Mocy, wpakowała po kilka laserowych serii w silniki rebelianckich maszyn; w chwilę później przeleciała przez chmurę ognia i metalowych szczątków. Odłamki zabębniły o poszycie Howlrunnera, nie czyniąc mu jednak żadnych szkód. Zerknęła na monitor taktyczny. Z dwunastu X-wingów na początku misji pozostały obecnie tylko dwa. A nawet nie. Fass się nimi zajął. Usłyszała cichy trzask włączanego komunikatora. Z głośnika rozległ się zadowolony głos pilotującego „Dwójkę” Zasma Kattha. - Kto by pomyślał, że można tak łatwo pokonać Eskadrę Łotrów. Sandra roześmiała się. - Tak, szkoda tylko, że jedynie w symulatorze. Baddon Fass prychnął pogardliwie. - Zamknijcie się. To jeszcze nie koniec. Vidaan przeniosła wzrok z powrotem na taktyczny ekran, na którym zaczęło pokazywać się coraz więcej świecących punkcików. Spojrzała przez symulowany iluminator i zobaczyła niewielką flotyllę statków o różnej wielkości i kształtach, głównie lekkich frachtowców. Uniosła brew w wyrazie zdumienia, którego nie mógł widzieć żaden z jej rozmówców. - Piraci? - Raczej przemytnicy i łowcy nagród. Jednostki, z którymi możemy mieć do czynienia w przestworzach Nar Shaddaa - wyjaśnił nadzwyczaj spokojnie Fass. - Aha - mruknęła w odpowiedzi. Zatoczyła łagodny łuk na sterburtę, przyspieszyła i skierowała myśliwiec na kurs przechwytujący w stosunku do jednego z przemytniczych statków. W kilka sekund zbliżyła się do niego na odległość strzału i dała ognia z luf obu laserowych działek Howlrunnera. Dziobowe pola frachtowca zamigotały i zgasły, a wtedy dziewczyna pstryknęła przełącznikiem i nie mierząc, wpakowała w niego pocisk udarowy, zanim jego symulowany pilot zdążył choćby pomyśleć o przeniesieniu energii na przednie osłony. - „Trójka”, tu „Dwójka” - odezwał się Katth. - Zostaw tych gnojków i zdejmij tego, który się mnie czepił. - Już się robi - odkrzyknęła. Przesłała niemal całą energię do jednostek napędowych myśliwca i zatoczyła tak ciasną pętlę, że przyspieszenie wgniotło ją w oparcie fotela pilota. Po chwili myśliwiec Sandry skoczył do przodu i przeciążenia ustały. Na jednym z monitorów zamigotała lampka, wskazując, że jeden z przemytników usiłuje namierzyć ją torpedą protonową, ale błyskawiczna świeca w górę i przechył na sterburtę pozwoliły dziewczynie zgubić pogoń i wskoczyć z powrotem na kurs w kierunku Kattha i jego prześladowcy. Przełączyła systemy na lasery i, wyminąwszy jakiś większy statek, wreszcie zobaczyła swój cel, który znała do tej pory jedynie jako czerwoną kropkę na ekranach sensorów. Sandra poczuła dreszcz, spoglądając na pojazd o kształcie spłaszczonego dysku z wystającą pośrodku kopułą kabiny pilota. Koreliański frachtowiec YT-2000. Jego widok przywiódł dziewczynie na myśl osobę, o której nie potrafiła zapomnieć. Jej przyjaciela, Daola Naberrie. Cel jej misji. Osobę, której nie potrafiłaby zabić. Mężczyznę, którego... kochała? Kwadrat celowniczy zmienił barwę na zieloną, dając Sandrze znać, że cel został namierzony. Pilotka wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze z płuc, a potem chwyciła drążek sterowy i zawiesiła kciuk tuż nad spustem. - „Trójka”, czemu się tak guzdrzesz? - spytał Zasm głosem, z którego przebijało zdenerwowanie. Mroczny Jedi obrócił statek na plecy i zanurkował, próbując wyrwać się z zasięgu działek frachtowca. - Strzelaj! Sandra poczuła, że jej żołądek kurczy się i twardnieje jak kamień. Musnęła kciukiem przycisk spustu, nie wciskając go jednak w powierzchnię drążka. Nie mogła tego zrobić. Nie chciała tego robić. Potrząsnęła głową, puściła drążek sterowniczy i zmniejszyła ciąg do zera. Myśliwiec nieruchomo zawisł w przestworzach, stając się łatwym celem dla przemytników. Jeden z nich zwietrzył okazję i posłał ku Howlrunnerowi cztery serie laserowych pocisków. Pierwsza minęła cel; druga i trzecia przedarły się przez kokpit, „zabijając” pilota, a czwarta uderzyła w silniki, wywołując widowiskową eksplozję. Ekrany zgasły, a usiana gwiazdami przestrzeń poczerniała nagle i owiewka kabiny symulatora z sykiem uniosła się w górę. Dziewczyna odpięła pasy i wyskoczyła z kokpitu na skapaną w słabym świetle sterylną powierzchnię podłogi imperialnego niszczyciela. Ruszając w stronę turbowindy, usłyszała dochodzący zza pleców syk, po którym nastąpiła wiązanka soczystych przekleństw. - Ty... ty... zostawiłaś mnie! - wykrzyknął szczerze oburzony Zasm Katth, który został wyeliminowany z gry chwilę po Sandrze. Ręka Imperatora odwróciła się powoli w jego stronę i zmierzyła Mrocznego Jedi groźnym wzrokiem. - I co z tego? To tylko symulator. Z innej strony pomieszczenia rozległ się kolejny syk podnoszonej owiewki. - To z tego, że w prawdziwej bitwie też możesz mieć konieczność wyboru pomiędzy Imperium, a jakimiś... uczuciami. A wtedy, jeśli popełnisz błąd, wybierając uczucia... nie dostaniesz już kolejnej szansy. Spojrzała hardo na Baddona Fassa. Była to jednak tylko maska dla tego, co działo się w jej wnętrzu. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie miała ochoty nic mówić. Odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi turbowindy. System Bilbringi - ...po porozumieniu się z generałem Antillesem uznałem, że do grupy uderzeniowej dołączą także czterej przedstawiciele Eskadry Widm - ciągnął Cracken. - Ich umiejętności infiltracji dużych obiektów mogą okazać się przydatne w akcji na Asmeru. Daol rzucił generałowi zdezorientowane spojrzenie. - To znaczy, ile w końcu osób wejdzie w skład grupy uderzeniowej? Airen Cracken przyjrzał się mu pobłażliwie. - Widzę, że chyba będę musiał rozdzielić ciebie i porucznik Swan. Osoby zgromadzone w sali wybuchły gromkim śmiechem. Holly mocniej wtuliła się w ramię Daola. - On tylko żartował. - Wiem. A myślałem, że to niemożliwe. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Największy sztywniak czasami powie coś śmiesznego. - Czasami. Cracken wyprostował się i śmiechy ustały w jednej chwili. - Spokój! Zatem, aby wszystko było jasne - w skład zespołu wejdą: kalamariański krążownik „Mon Juramento”, wraz z trzema eskadrami A-wingów, pod dowództwem kapitana Difa Scaura. Dodatkowo, w przestworzach będzie was osłaniać Eskadra Łotrów. Grupą naziemną dowodzić będzie major Wessiri. Oprócz Ielli, znajdą się w niej Widma, Showolter, Zuckuss, Naberrie i porucznik Swan z ramienia Wywiadu. Z ramienia Sił Zbrojnych dołączy do was grupa komandosów pod dowództwem porucznika Page’a... no i nasz przewodnik. Aha, i jeszcze Alpha Commando. Wyruszamy za trzy standardowe dni, kiedy tylko dogramy szczegóły techniczne. Są pytania? Zuckuss uniósł trójpalczastą dłoń. - Co to jest Alpha Commando? Cracken pokręcił głową i uśmiechnął się szelmowsko. - Wolałbyś nie wiedzieć. R O Z D Z I A Ł 14 Nar Shaddaa Powoli i majestatycznie, imperialny niszczyciel „Niezwyciężony” sunął przez pustkę przestrzeni systemu Y’toub. Stojący na mostku Zasm Katth z rosnącym niepokojem obserwował przesuwającą się w dole błyszczącą kulę Nar Shaddaa. Poczuł znajomą wibrację Ciemnej Strony Mocy. - Myślisz, że go znajdą? - spytał cicho, nie odwróciwszy się od iluminatora, za którym widać było dryfujące szczątki statków kosmicznych, które kiedyś zostały zniszczone w walkach rozegranych w okolicach księżyca. Wśród licznych kosmicznych śmieci Mroczny Jedi zauważył kilka fragmentów myśliwców TIE, pochodzących zapewne z czasów Bitwy o Nar Shaddaa. Baddon Fass stanął obok niego ze zdeterminowanym wyrazem twarzy. - Muszą. Po to wysłaliśmy z nimi Vidaan, żeby szybciej poszło. Katth posępnie skinął głową, przyglądając się, jak wystrzał z baterii turbolaserowej niszczy wypalony wrak jakiegoś transportowca, który zbliżył się zbytnio do burty niszczyciela. - Imperator musi być zadowolony. Pytanie tylko, czy ona sobie poradzi - powiedział, wspominając w duchu jej niedawną klęskę w symulatorze. - Musi - odparł jego rozmówca tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Lordzie Fass? - dobiegł z oddali jakiś głos. Ktoś starał się przekrzyczeć panujący na mostku gwar rozmów. Baddon zignorował go początkowo; odwrócił się od okna dopiero, kiedy usłyszał za sobą odgłos zbliżających się kroków. Młody oficer łącznościowy zatrzymał się raptownie. - Nadeszły wieści z Nar Shaddaa. Zasm Katth przeniósł na niego wzrok, ignorując fakt, że żołnierz zwrócił się do Fassa, a nie do niego. - Tak? - spytał, starając się okazać jak najmniejsze zainteresowanie. Żołnierz uśmiechnął się niepewnie. - Mamy go, sir. Dziewięciu szturmowców wybiegło z wahadłowca i otoczyło luźnym kręgiem postać odzianą w zielonkawą, odrapaną zbroję. Ich dowódca, ubrany nieco inaczej niż pozostali, powoli zszedł z pokładu za nimi, dźwigając w ręku ręczne działo laserowe. Równie dobrze mógł jednak nieść zwyczajny blaster. Fizyczny ciężar nie sprawiał mu żadnej różnicy. Chwilowa niewygoda nie miała dla niego znaczenia. Liczyło się tylko Imperium. Był Szturmowcem Mroku, jednym z wybrańców Imperatora. Przez kilka ostatnich miesięcy uczył się podstaw władania Mocą w specjalnym ośrodku na Byss pod czujnym okiem Carnora Jaxa, z uporem dążąc do jeszcze wyższych celów. Jego ambicja sięgała bowiem dalej niż na stanowisko szefa szturmowców. Chciał być Mrocznym Jedi. Jak jego bezpośredni dowódcy - Katth i Fass. W hełmie Szturmowca Mroku rozległ się cichy trzask. - Grath! Nie rób nic, zanim nie nadlecę! On nie może nam uciec! - usłyszał. Osoba, której musiał słuchać, doszła według niego zdecydowanie za daleko. Nie rozumiał powodów, dla których Imperator właśnie ją uczynił swoją Ręką. Była przecież tylko kobietą. Choć, z drugiej strony, może właśnie to było głównym powodem. Wśród Elity Strony Mroku nie było miejsca dla słabej płci. - Zrozumiałem - odparł nieco na przekór sobie. Usłyszał, że jego rozmówczyni przerywa połączenie. Nie minęło kilka sekund, gdy Grath usłyszał cichy, acz wzmagający się szum niewielkich silników. Po krótkiej chwili na pokrytym grubą warstwą brudu lądowiskiem spoczął Howlrunner - imperialny myśliwiec dla uprzywilejowanych. Kanciasta owiewka stateczku uniosła się z cichym sykiem i z kokpitu wyskoczyła postać odziana w czarny, szczelnie zapięty płaszcz. W słabym świetle lamp istota sprawiała wrażenie, jakby była tylko cieniem sunącym nad podłożem. Do czasu, aż ściągnęła z głowy kaptur, ukazując twarz otoczoną długimi, jasnymi włosami. Szturmowiec Mroku ruszył powoli w jej stronę, nie wykazując większego entuzjazmu. Starał się, aby jego ruchy sprawiały wrażenie przesadnie powolnych... byle tylko doprowadzić Sandrę Vidaan do wściekłości. Ku jego zdziwieniu i irytacji, dziewczyna nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. - Zostań tutaj i pilnuj sytuacji - rzuciła chłodno i podążyła w stronę zatrzymanej przez oddział postaci. Stojący najbliżej szturmowcy rozsunęli się, by ją przepuścić. Podeszła jak mogła najbliżej, by nikt nie usłyszał ich rozmowy. - Też miałam takiego - powiedziała bez żadnego wstępu, wskazując odgiętym kciukiem na stojącego nieopodal Firespraya. Boba Fett wzruszył nieznacznie ramionami. Nie widziała jego twarzy, ukrytej pod hełmem z charakterystycznym, przyciemnionym wizjerem w kształcie T, jednak po pozbawionym emocji głosie rozpoznała, że zatrzymanie przez szturmowców nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. - A teraz latasz tym złomem... - To nie jest złom - zaprotestowała, wchodząc mu w słowo. - ...Ręko Imperatora. Sandra zamrugała ze zdziwienia. - Czy wszyscy łowcy nagród już wiedzą, kim jestem i jak wyglądam? - Tylko ci, którzy mają kontakty na Byss - odpowiedział Fett sucho. - Co to w ogóle za cyrk? - Nie znam szczegółów... o tym będzie rozmawiał z tobą kto inny... ale Imperium chce cię wynająć, Fett. - I w tym celu prowokuje mnie do wybicia dziesięciu lojalnych żołnierzy? Dziewczyna roześmiała się krótko. - Aż się zdziwiłam, że jeszcze tego nie zrobiłeś. Łowca ponownie wzruszył ramionami. - Nie strzelali - odpowiedział rzeczowo. Nastąpiła chwila ciszy, w trakcie której dziewczyna odniosła wrażenie, że schowane pod hełmem oczy Fetta przeszywają ją chłodnym, analitycznym spojrzeniem. - Jeżeli nie chciałaś ze mną rozmawiać o zleceniu... to właściwie o czym? Sandra westchnęła mimowolnie, wypuszczając powoli powietrze z płuc. - O Daolu. Fett prychnął cicho. - Nie ma go tutaj. Vidaan spojrzała na niego z irytacją. - To akurat wiedziałam, zanim jeszcze wylądowałam w tym bagnie. Liczyłam na to, że może mi powiesz, gdzie się wybrał. Łowca oparł prawą rękę o biodro i przechylił głowę w nonszalanckim, wyzywającym geście. - I co z tego będę miał? - Wdzięczność Imperium - powiedziała głośno - a także osobisty dług u mnie - dodała szeptem, podchodząc do niego na taką odległość, że cząsteczki pary wodnej z jej ust skropliły się na wizjerze hełmu Fetta. Boba otarł wizjer odzianą w grubą rękawicę lewą dłonią. - Dobra, powiem ci... tylko się już nie pluj. Rzuciła mu spojrzenie pełne oburzenia, jednak nic nie powiedziała. - Ale.. - ciągnął łowca. Sandra uniosła brew, bezgłośnie okazując zaciekawienie. - Musisz mi obiecać, że go nie zabijesz. Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. - Co? Hełm Fetta poruszył się lekko. - Masz mi obiecać, że go nie zabijesz - powtórzył cicho. - A jeśli nie? Wzruszył ramionami. - To ci nie powiem. I nie groź mi szturmowcami. Sandra wciągnęła głęboko powietrze. - Nawet nie miałam zamiaru. Pomyślała o misji, którą miała do wykonania. Nie chciała i nie musiała zabijać Daola. Wystarczyło, że sprowadzi go na Byss. Choć nie sądziła, aby było to proste. Ale mogła spróbować... lub zginąć. Uśmiechnęła się z przymusem. - Dobra. Obiecuję. Łowca skinął głową. - Nie wiem, gdzie teraz poleciał... ale wiem, że prędzej czy później pojawi się na Asmeru. Ma zlecenie na kogoś z Wieczności. Dziewczyna poczuła, że zrobiło jej się zimno, jakby lodowaty wiatr owionął lądowisko. - Coś ty powiedział? - wyszeptała powoli. - Wieczność. Asmeru. Cofnąć się dalej? - spytał Fett z lekkim rozbawieniem. Łypnęła na niego spode łba. - Nie rozumiesz powagi sytuacji - warknęła tak głośno, że usłyszeli ją wszyscy szturmowcy. Fett pokręcił głową, choć jego hełm poruszył się nieznacznie. Sandra nie sądziła, by łowca oderwał od niej uwagę choć na chwilę. Nie musiał. Wbudowane w hełm czujniki podczerwieni informowały łowcę o każdym ruchu zgromadzonych wokół niego istot. - Rozumiem. Rozumiem, że martwisz się o kogoś, kim wcale nie powinnaś się przejmować. On nie jest twoim podwładnym. Nienawidzi Imperium. Też bym go nienawidził, gdyby zrobiło mi to samo, co jemu - prychnął pogardliwie. Spojrzała na Fetta z zaciekawieniem. - A co właściwie Imperium mu zrobiło? - Co mu zrobiło? Nie rozśmieszaj mnie. Twój pan musiał ci powiedzieć. Nie posłałby cię za nim, nie podając podstawowych informacji. Wsunęła dłonie pod płaszcz, opierając je na biodrach. Uniosła głowę, kierując wzrok na półprzeźroczysty pasek wizjera hełmu. Zdawało jej się, że dostrzega rysy twarzy łowcy, pobrużdżonej głębokimi bliznami i siecią zmarszczek. I chłodne jak lód oczy, w których dojrzała zawodową determinację i odrazę... odrazę do niej? Nie. Chyba nie. Nic mu przecież nie zrobiła. - A jednak się mylisz - oznajmiła. - O niczym mi nie powiedział. Fett zamyślił się, wciąż ze wstrętem patrząc na dziewczynę. - Imperium zabiło jego całą najbliższą rodzinę - powiedział w końcu. Choć nie wykluczała możliwości, że Fett kłamie, Sandra poczuła współczucie dla Daola, połączone ze zrozumieniem dla jego negatywnych uczuć wobec Imperium. Wraz z tymi uczuciami przyszła niezupełnie jasna świadomość, że Boba patrzy nie na nią, a na przypiętą do jej pasa rękojeść dwustronnego miecza. Zrozumiała, że łowca ma niezbyt przyjemne wspomnienia związane z tą bronią. A najpewniej... Najpewniej z istotami, których miecz świetlny był charakterystycznym znakiem. - A co tobie zrobili Jedi? - Nie twoja sprawa - warknął Fett stanowczo. Dziewczyna nie odzywała się przez chwilę, dając mu czas na uspokojenie się. - Dobrze. Nie musisz mi nic mówić. Nie interesuje mnie to. Usłyszała wzmagający się szum silników, identyczny z tym, jaki wydawały urządzenia jej własnego myśliwca. Zrozumiała, że jej czas się kończy. Grath musiał zawiadomić Kattha i Fassa. - Ktoś nadlatuje? - spytał ledwo słyszalnie Boba. Przytaknęła. - Tak, Fett - przełknęła nerwowo ślinę, słysząc coraz lepiej nadlatujące Howlrunnery. - Dziękuję. Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne, że mi powiedziałeś, gdzie go szukać. - Tylko go nie zabij. Uśmiechnęła się lekko. - Nie mogłabym zabić kogoś, kogo kocham. Do zobaczenia... kiedyś. Odwróciła się i odeszła, a Fett śledził ją wzrokiem, dopóki nie zasiadła w kabinie Howlrunnera. Kiedy to nastąpiło, nieopodal wylądowały dwa identyczne myśliwce. Wyskoczyli z nich dwaj mężczyźni. Eskortowani przez Gratha, zbliżyli się do Boby na odległość nieco większą od tej, jaka dzieliła go od Sandry. - Łowca Fett? - zagadnął niższy i brzydszy z nich, Zasm Katth. Boba skinął głową, nie zadając sobie trudu odpowiedzi. Drugi Mroczny Jedi skrzyżował ręce na piersi. - W przeszłości Imperium wynajmowało twoje usługi, Fett - oznajmił Baddon Fass. - Tym razem będzie inaczej. Będziesz pracował za darmo - dodał jego towarzysz. Łowca zaśmiał się cicho pod hełmem. - Nie, dziękuję... moja cena poszła w górę - odpowiedział zimno. Spojrzał w górę, za odlatującym myśliwcem Sandry. Zapowiadało się całkiem ciekawe popołudnie. Zgrabny, jednoosobowy stateczek wyprysnął z trzewi Nar Shaddaa. Jego czarna powierzchnia lśniła przez chwilę światłem słońca systemu Y’toub; blask jednak zgasł, kiedy pilotka skryła statek w cieniu orbitującego nad księżycem gwiezdnego niszczyciela. Sandra Vidaan otworzyła się na Moc, pozwalając, by niszczycielskie fale Ciemnej Strony wsączyły się w jej ciało i umysł. Tylko tak mogła przygotować się na telepatyczny kontakt ze uosobieniem największego mroku, jaki znała galaktyka. Gdzieś tam, w przestrzeni, istniał ktoś, kto od lat zastępował jej rodziców. Nie pamiętała ich. Miała może z dziesięć lat, kiedy zginęli, zabici przez Rebeliantów. Nikt się nią wtedy nie zajął. Nie pamiętała, by chęć wzięcia jej pod opiekę wyraziła jakakolwiek ciotka; którakolwiek z sióstr jej matki... jak ona miała na imię? Kathi? Może tak, a może nie... nie miało to dla Sandry większego znaczenia. Jej poprzednie życie było tylko wspomnieniem. I to dosyć mglistym. Jasno umiała sobie przypomnieć dopiero te chwile, kiedy włóczyła się po rynsztokach Munto, jednego z głównych miast Commenora. Stała tam, sama, w podartych, brudnych łachmanach, z włosami pokrytymi warstwą brudnego tłuszczu, wychudzona... jedynym jedzeniem, jakie udawało jej się zdobyć w tamtym czasie, były resztki, wykradane ze schronisk dla bezdomnych zwierząt... kiedy zjawił się on. Osaczona zewsząd przez własne lęki, ujrzała olbrzyma w czarnym płaszczu i połyskującym hełmie na głowie. Przestraszyła się, myśląc, że to jakiś potwór, zamieszkujący podziemia planety, jednak nie uciekła. Nie miała dokąd. Zamiast tego, z odwagą uniosła głowę do góry, by na niego spojrzeć... ale on przykucnął, by ułatwić jej kontakt. Poczuła wówczas delikatny, zachęcający powiew Mocy... coś jak zapach położonego na oknie ciepłego ciasta, który zachęca do szybszego powrotu do domu. Bez słowa podała mu rękę. A on chwycił jej słabą, trzęsącą się dłoń. I zabrał ją ze sobą. Z Commenoru na Coruscant. Tak, by nigdy więcej nie musiała oglądać dolnych poziomów Munto. Już wtedy - może nawet jako jedna z niewielu istot w galaktyce - wiedziała, że Darth Vader nie jest na wskroś zły. Później uwagę Mrocznego Lorda Sith zaprzątały sprawy ważniejsze, niż jej szkolenie. Sprawy wagi galaktycznej- jak na przykład szukanie Luke’a Skywalkera. A i tak nie poleciałaby wtedy na Vjun, wraz z innymi kandydatami na Mrocznych Jedi. On, Imperator, wybrał ją bowiem na kolejną ze swoich Rąk. Miała wtedy wprawdzie tylko jedenaście lat i była, jak sam Palpatine powiadał, „inwestycją na przyszłość”. Przyszłość, którą on przewidział. Po jego śmierci, która nastąpiła rok później, a także odrodzeniu niedługo potem, stało się jasne, że pozostała jedyną Ręką w służbie Imperium. Od tego właśnie momentu Palpatine roztoczył nad nią jeszcze większą opiekę, niż przedtem: stał się dla niej niemal ojcem. Choć trudno to sobie wyobrazić, w odczuciach tej dziewczyny człowiek uznawany za największe wcielenie Ciemnej Strony też nie był całkiem zły. Te wspomnienia nie dawały jej spokoju przez cały czas trwania tej misji. Z jednej strony, nie mogła zapomnieć wszystkiego, co osiągnęła dzięki Imperatorowi... z drugiej jednak, nie mogła przestać myśleć o Daolu. Wiedziała tylko, że w którą stronę by się nie skierowała, musi powstrzymać Daola przed wtargnięciem do twierdzy Wieczności. Gdyby tylko wiedział, w co się pakuje... Miała pewność, że jeśli on tam wejdzie, to już nie wróci. Był tylko jeden sposób, by zapobiec tej misji. Musiała się dowiedzieć, gdzie szukać Asmeru. Na to też miała tylko jeden sposób. Sięgnęła Mocą poprzez przestworza; przez słońca, planety, i zimną czerń przestrzeni, szukając kontaktu z jedyną istotą, która mogła wydać jej dalsze instrukcje. Jak odbite od powierzchni Byss echo dotarło do niej uczucie znajomej obecności. Coś się stało? - usłyszała w głowie głos Imperatora. Przebijało z niego zatroskanie, jak gdyby władca Imperium naprawdę sądził, że coś poszło źle. Odruchowo potrząsnęła głową, jakby jej rozmówca znajdował się w odległości nie większej niż parę metrów od niej. - Nie, panie. Tylko... dowiedziałam się czegoś. Daol Naberrie kieruje się do twierdzy Wieczności. Na Asmeru. Uczucie, jakie odebrała, mogło być jedynie oznaką zaciekawienia. Interesujące. Mogłabyś załatwić dwie pilne sprawy za jednym razem, powiedział z przekonaniem. - Ale Tremayne nie jest wcale pilną sprawą! - zaprzeczyła dziewczyna. Usłyszała złowieszczy chichot Imperatora. W tej chwili rzeczywiście nam nie zagraża, odparł spokojnie. Ale w przyszłości może być dużym problemem. Westchnęła cicho; nie po to nawiązała kontakt, by spierać się, czy dawny Wielki Inkwizytor stanowi zagrożenie, czy też nie. - On może zabić Daola. Wyczuła, że na wiele parseków dalej twarz Palpatine’a wykrzywiła się w grymasie zadowolenia. Zatem załatwi za ciebie brudną robotę. Będziesz miała o jeden problem mniej. - Czyż nie żal ci, panie, tracić cennego materiału na Mrocznego Jedi? Odniosła wrażenie, jakby jej rozmówca łypnął na nią spode łba. A czy twoje uczucia w tej sprawie są jasne, moja droga? On wie, pomyślała, przelotnie wspominając scenę w Cytadeli sprzed paru dni. - Oczywiście. Całkowicie - zapewniła gorliwie. Chyba nawet zbyt gorliwie. Imperator nie doszukał się jednak przesady w tej wypowiedzi. Prawdopodobnie był w dobrym nastroju. Więc leć na Asmeru, skoro musisz. Sandra poczuła z jego strony słaby uśmiech. Wyczuwam, że to nie wszystko. Dziewczyna uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Gdzie jest Asmeru? W bazie danych nic nie ma o tej planecie. Nie znam koordynatów, odparł Imperator. Wyczuła jednak lekkie wahanie. Jak gdyby nie chciał powiedzieć wprost. Jak gdyby nie zależało mu na uratowaniu Daola. Leć na Caridę, polecił. Odwiedzisz tamtejszą bazę danych, skąd ściągniesz te koordynaty. A później sprowadzisz Daola Naberrie na Byss. - Jak sobie życzysz, panie. Oczywiście, odpowiedział, po czym wycofał się z telepatycznego połączenia. Sandra została znów sam na sam ze swoimi myślami. A więc Carida. To tylko kilkanaście godzin drogi. Musiała przyznać, że Imperator mimo wszystko wskazał jej najbliżej zlokalizowaną kompletną imperialną bazę danych. Rozgrzała silniki myśliwca i powoli wyleciała spod pokładu niszczyciela, wcześniej informując kapitana o swoim odlocie. Gdy wreszcie znalazła się na tyle daleko od grawitacyjnej masy Nar Shaddaa, by móc skoczyć w nadprzestrzeń, pchnęła do oporu dźwignię hipernapędu i gwiazdy po raz kolejny zamieniły się w świetliste smugi. Leciała na Caridę... a później na Asmeru. Gdziekolwiek by to nie było. R O Z D Z I A Ł 15 System Bilbringi Pomieszczenie, do którego wszedł Daol, było tylko trochę większe niż sala konferencyjna. W przeciwieństwie jednak do niej, mesa okrętowa stanowiła klasyczny przykład wystroju wnętrz na okrętach Imperium. Zbudowana na planie najzwyklejszego prostokąta, nie miała żadnych zaokrągleń czy wgłębień na ścianach. Podłogę tworzyła jednolita płyta z durastali, pokryta obecnie zielonym dywanem. Choć właśnie kolor posadzki najbardziej odbiegał od tego, który przyjął się na pokładach imperialnych statków, członkowie Eskadry Łotrów zrobili znacznie więcej, by jadalnia miała jak najmniej wspólnego z jej poprzednimi użytkownikami. Tradycyjne, podłużne stoły zastąpili okrągłymi, każdy z wymalowanym na blacie herbem Eskadry. Kanciasty, typowy dla Imperium kontuar zamienili na owalny, wyprodukowany na Mon Calamari, za którym umieszczono półki pełne przeróżnych trunków. Tuż obok regałów mieściły się rozsuwane drzwi do kuchni, w której, jak słyszał łowca, urzędował najlepszy kucharz w siłach Sojuszu - Samboran rasy Kubaz. - Daol! - krzyknął ktoś z siedzących przy jedynym zajętym stoliku. Łowca rozpoznał głos Wesa Jansona, który gestem ręki zachęcał go do przyłączenia się do grupy. - Tutaj! Młody Jedi skinął głową na znak zgody i podszedł do stołu, po drodze przyglądając się wiszącym na ścianach holoekranom, wyświetlającym wizerunki odległych miejsc. Naberrie uśmiechnął się lekko, widząc na jednym z nich obraz przedstawiający Krainę Jezior, jeden z najpiękniejszych terenów na jego rodzinnej Naboo. - Znajomy krajobraz? - zagadnął Wes, gdy Daol podszedł do stołu i oparł się rękami o krzesło, przed którym stała szklanka napełniona koreliańską brandy. - Mhm - mruknął łowca w odpowiedzi, nie mogąc oderwać oczu od holoekranu. Po chwili odwrócił się w stronę Jansona i wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu. - Całkiem przyjemne miejsce. Pogaście jeszcze te światła, sprowadźcie paru niecałkiem miłych gości i będziecie mieć kantynę, jak się patrzy! - A widzisz tu gdzieś miłych facetów? - zaśmiał się osobnik zajmujący krzesło obok Wesa. Niewysoki, średniej postury, niczym specjalnym niewyróżniający się mężczyzna był typem człowieka, który w każdej chwili potrafi się wtopić w tło, jeśli tylko chce. Z pewnością ta umiejętność była jednym z powodów, dla których Judder Page został dowódcą najbardziej znanej grupy komandosów w Nowej Republice. Naberrie obdarzył go najbardziej diabolicznym spośród swoich uśmiechów. - Poprawka: wystarczy, jeśli przytłumicie światło. - No proszę, przyjemniaczek się znalazł - powiedział mężczyzna w kombinezonie pilota, siedzący naprzeciw Page’a z nogami wywalonymi na stół. Miał szmaragdowozielone oczy, bujne, czarne włosy i zachowywał się jak osoba, z którą łatwo można osiągnąć porozumienie. Przyglądając się jego zabójczo przystojnej twarzy, Daol dostrzegł coś znajomego w sposobie, w jaki pilot układał usta podczas wypowiadania słów. Odniósł dziwne wrażenie, że gdzieś już go widział. - Siadaj i pij. Wziąłem to dla Xavisa, ale facet zmęczył się podróżą i do łóżeczka mu się zachciało. Nie krępuj się. Łowca zajął miejsce przy stole i znów obrzucił spojrzeniem przystojnego mężczyznę. Postanowił odłożyć na później zapytanie kim jest Xavis, skoro nie znał nawet tożsamości rozmówcy. - Jesteś jednym z komandosów Page’a? - spytał, marszcząc czoło w wyrazie zastanowienia. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział tę twarz. Ciemnowłosy mężczyzna zachichotał, wymieniwszy z Judderem i Wesem porozumiewawcze spojrzenia. - No... nie do końca. Jestem dowódcą Eskadry Widm i nazywam się Loran. Przyjaciele, wrogowie... - I inne istoty - wtrącił Wes. - ...mówią na mnie „Buźka” - dokończył pilot z wystudiowanym uśmiechem, wyciągając dłoń w stronę łowcy nagród. Daol uścisnął niepewnie prawicę rozmówcy. Jeszcze raz, tym razem znacznie intensywniej niż przedtem, prześwidrował go wzrokiem i otworzył usta ze zdumienia. - Loran? Garik Loran? Najsłynniejszy młodzieżowy aktor w Imperium? Buźka uśmiechnął się, jakby nie po raz pierwszy widział taką reakcję rozmówcy. - Tak, to ja - odparł po prostu, wzruszając ramionami z fałszywą skromnością. - Oglądałem chyba wszystkie twoje filmy! Janson roześmiał się. - Nie ty jeden! Daol pociągnął solidny łyk ze swojej szklanki. Po dłuższej chwili poczuł, że szok powoli w nim opada. - Mówili, że zginąłeś - powiedział w końcu oskarżycielskim tonem. Loran prychnął z pogardą. - Ano mówili. Po tym, jak rzekomo poniosłem śmierć, spędziłem troszkę czasu z członkami mojej licznej rodzinki, a potem kupiłem myśliwiec i wstąpiłem do Rebelii. Daol uniósł brew ze zdumienia. - Przyłączyłeś się do Sojuszu z własnym myśliwcem? Buźka skinął głową z powagą. - To ja już o nic nie pytam... - mruknął łowca. Po dłuższej chwili zmienił zdanie. - A może jednak... kim jest Xavis? Najcichszy z wszystkich Judder Page postanowił zabrać głos. - Kurt Xavis? To nasz przewodnik po Asmeru. - Uśmiechnął się złośliwie. - Wiedziałbyś, gdybyś nie spędzał z Holly całych dni. I nocy. Wes i Garik wybuchli głośnym śmiechem. - W nocy dokonuję napraw na statku - odpowiedział Daol ze spokojem. Ale Page niewiele się mylił: już dwa razy niewiele brakowało, by spędził noc w towarzystwie porucznik Swan. I tylko jego poczucie obowiązku sprawiło, że tak się nie stało. Page obrzucił go rozbawionym spojrzeniem i uniósł obie dłonie w skruszonym geście. - To przepraszam za pomyłkę. Chyba nie jesteś potężnym Jedi? - A co? - Bo bym się bał twojej zemsty - odparł Page, na co rozległa się kolejna salwa śmiechu ze strony pozostałej dwójki. Daol odchylił połę tuniki i odpiął od paska srebrzysty, podłużny cylinder, po czym z miną niewiniątka położył go na środku stołu. - Mówiłeś coś? Judder rozdziawił usta ze zdumienia, a Wes otworzył szeroko oczy i przełknął gulę, która utworzyła się w jego gardle. Tylko Buźka zdawał się być w miarę spokojny; ani na chwilę nie odrywał spojrzenia od błyszczącej rękojeści. - Czy... czy to jest miecz świetlny? - spytał Page. - Tak... chyba tak... - wydukał Janson. Daol roześmiał się, widząc ich miny. - Dajcie spokój, chłopaki. Nie jestem najpotężniejszym Jedi w galaktyce. Buźka otrząsnął się z zamyślenia i przeniósł wzrok na Daola. - No, Skywalkerem to ty chyba rzeczywiście nie jesteś. Daol przytaknął głową z powagą. - Nie jestem. Gdybym był choć w połowie tak dobry, jak on, moglibyście zacząć się bać. Dopił brandy do końca i wstał od stołu tak raptownie, że zakołysały się na wpół opróżnione szklanki stojące przed jego kolegami. - A teraz przepraszam, ale mam coś do załatwienia. - Odwrócił się i skierował w stronę wyjścia. - Razem z Holly Swan? - zawołał zgryźliwie Janson, powoli odzyskujący swój zwyczajny wigor. - Kto wie? - powiedział Naberrie, nie odwróciwszy głowy w jego kierunku. Buźka spojrzał na leżący na blacie srebrny cylinder. - Zapomniałeś... - nie dokończył, gdyż miecz uniósł się nad stołem, przeleciał kilka metrów w powietrzu i wskoczył w otwartą dłoń Daola. - Dzięki za przypomnienie - rzucił łowca na pożegnanie i wyszedł przez rozsunięte do połowy drzwi mesy. Sześć godzin później umorusana smarem głowa łowcy wysunęła się z dziury w podłodze. Jego jasne, długie włosy posklejane były ciemną substancją, przez co Naberrie wyglądał, jakby zrobił sobie brudne pasemka. - Świstak, możesz mi podać widlak? Droid astromechaniczny podjechał do brzegu otworu w pokładzie, trzymając w chwytaku podobne do łomu narzędzie, zakończone z jednej strony rozdziawionymi prętami, tworzącymi coś na kształt litery V i wypuścił je prosto na głowę Daola. - Auć! - wykrzyknął łowca i ponownie wychylił się z dziury, masując dłonią szybko rosnącego guza na czubku głowy. Dźwięk, jaki wydał z siebie Świstak, można było uznać wyłącznie za śmiech. - To wcale nie było zabawne! W odpowiedzi droid wydał z siebie serię modulowanych gwizdów. - I co z tego, że Jax Pavan by to złapał? Droid zasypał go w odpowiedzi głośnym świergotem. Daol podciągnął się do góry i usiadł na krawędzi otworu. - Przecież wiesz, że nigdy nie ukończyłem szkolenia... - westchnął cicho. - To chyba jednak był błąd, że nie zgodziłem się na propozycję Luke’a. Pisk astromecha, przechodzący od wysokich do niskich tonów, był całkiem niezłą imitacją ludzkiego jęku. - Tak, wiem, że miałem coś do załatwienia... ale ona... - przerwał, bo od strony rampy dobiegło ciche, aczkolwiek rytmiczne pukanie. Sięgnął Mocą w tamtym kierunku i wyczuł znajomą, jasną plamę na tle rozciągającej się wokół szarości. Uśmiechnął się. - A, Corran! Wejdź. Usłyszał odgłos ciężkich, wojskowych butów uderzających o płyty pokładu i po chwili jego oczom ukazał się obraz niewysokiego, ciemnowłosego człowieka w zielonym mundurze członka Eskadry Łotrów, którego kolor doskonale współgrał z barwą oczu pilota. - O kim mówiłeś? - spytał od progu. - O sobie. Corran oparł ręce na biodrach i spojrzał na Daola z góry. - Powiedziałeś „ale ona”. Mówiłeś o Holly? Naberrie pokręcił głową. - O kim innym. Zresztą, nieważne. - Szaroniebieskie oczy chłopaka zwęziły się leciutko. - Co cię tu właściwie sprowadza? Pilot roześmiał się lekko. - Twoje dzisiejsze popisy w mesie. Łowca łypnął na niego spode łba. - Co, chciałeś się załapać na gadkę w stylu „między nami rycerzami”? Horn uśmiechnął się, ale uniósł do góry pięść z wyprostowanym palcem wskazującym. - Daj mi skończyć. Po prostu, Buźka opowiedział paru osobom... Daol uniósł brew. - Crackenowi? - przerwał ponownie Łotrowi. Corran kiwnął głową. - Też. W każdym razie, generał zwołał kolejną naradę. Masz się na niej zjawić. Gadał z tym Xavisem i uznał, że powinniśmy zaznajomić się z nową sytuacją i planami akcji. Wszyscy uczestnicy wyprawy już przybyli i jutro z samego rana wyruszymy. Naberrie wziął do ręki szmatkę i wytarł w nią brudne od smaru dłonie. - „Mon Juramento” też już dotarł? Horn przytaknął. - Wszyscy już są. Xavis, Widma, Alpha Commando. „Mon Juramento” też. Jego dowódca, ten cały Scaur, będzie na naradzie. Łowca westchnął. - Znów się zbierze setka osób, żeby Cracken mógł wyświetlić najnowsze hologramy z Asmeru. Corran wzruszył ramionami. - Nie wiem. Na pewno będę ja i jeszcze paru Łotrów, Buźka, ty, Holly, Xavis, Page... - Zamyślił się. - No i oczywiście Iella, Cracken, Scaur i ktoś z Alphy. Daol wysunął nogi z otworu i wstał. - A co z Zuckussem? Usta Corrana rozchyliły się w szerokim uśmiechu. - Nie uwierzyłbyś, ale zakolegował się z Oorylem. Cały czas wymieniają wspomnienia o Gandzie. Naberrie wyprostował się i obciągnął brzegi koszuli, kiedyś jasnoszarej, a obecnie całej w czarnych plamach. - To Ooryl już nie boczy się, iż Zuckuss używa pierwszej osoby, mimo że nie przeszedł janwuine-jika? Janwuine-jika była najważniejszą uroczystością w życiu każdego Gandyjczyka. Podczas uroczystej ceremonii istota uznawana za janwuine - czyli osobę, którą wszyscy znają - otrzymywała prawo do mówienia o sobie używając pierwszej osoby. Wypowiadanie się w taki sposób bez przejścia janwuine-jika było na Gandzie uznawane za świętokradztwo. Corran wzruszył ramionami. - Nie wiem, ich sprawa. - Zerknął na chronometr. - Bądź za godzinę w sali konferencyjnej. I nie zdziw się, jak wyczujesz oprócz mnie jeszcze jednego Jedi. Daol uniósł brew. - Xavis? - Sam zobaczysz. Naberrie omiótł spojrzeniem swój strój i włosy, po czym uśmiechnął się krzywo. - Jasne. Tylko się odświeżę. Już czysty i w nowej tunice, Daol wkroczył niedługo później do sali konferencyjnej. Pomieszczenie wyglądało inaczej, niż podczas ostatniej narady. Podwyższenie - najwidoczniej ruchomy element podłogi - zostało przesunięte pod ścianę. Ustawiono na nim podłużny, czarny stół, przeznaczony dla Crackena, Xavisa i jeszcze dwóch osób. Daol mógłby się założyć, że jedną z nich jest Iella Wessiri. Zatroszczono się też o to, by pozostali uczestnicy zebrania nie musieli stać przez cały czas trwania narady. Trzydzieści zielonych krzeseł rozstawiono tak, by tworzyły coś w rodzaju amfiteatralnego półkola przed podwyższeniem. Trzy rzędy po dziesięć siedzeń w każdym przedzielone były w połowie szerokim, niebieskim dywanem prowadzącym w stronę stołu. Choć do rozpoczęcia narady pozostało zaledwie kilka minut, Daol zauważył, że większość miejsc jest wolna. Tylko parę krzeseł było zajętych. Holly usiadła na skraju jednego rzędu, za czwórką Łotrów. Uśmiechnęła się, kiedy Naberrie zajął miejsce obok niej i pocałowała go w policzek. - Gdzieś ty się cały dzień podziewał? - spytała. - Dobra. Nic nie mów. - Uśmiech na jej twarzy stał się drapieżny. - Trywializowałeś Moc. Daol wytrzeszczył na nią oczy. - Co takiego? Skąd ty w ogóle wiesz... Holly przyłożyła palec wskazujący do jego ust. - Cicho - szepnęła. - Pogadamy o tym potem. Teraz spójrz tam. Kiwnęła głową w stronę drzwi. Daol odwrócił się akurat, by dostrzec wchodzącą do sali istotę. Niewysoki, ledwie sięgający Daolowi do piersi obcy, miał stalowoszarą skórę, wielkie, czarne oczy i wydatną szczękę pełną ostrych jak sztylety zębów. Ubrany był w kombinezon ze zwierzęcej skóry, do którego przypięty był dziwnie wyglądający miotacz. Rozejrzał się po sali i usiadł na jednym z wolnych krzesełek w tylnym rzędzie. Naberrie zamrugał powiekami i gwizdnął cicho. - Noghri? - spytał z niedowierzaniem, odwracając się do Holly. - Od kiedy to oni pracują dla Republiki? Blondynka skrzyżowała ręce na piersi i uśmiechnęła się z wyższością. - Od kiedy się dowiedzieli, że Leia Organa Solo to „Lady Vader”. Daol łypnął prawym okiem na obcego. - Aha. Powiedzmy, że rozumiem. - Przeniósł wzrok na dziewczynę. - Więc to całe Alpha Commando to właśnie Noghri? Holly skinęła głową. - To znaczy, że Cracken miał rację, mówiąc Zuckussowi, że wolałby nie wiedzieć... - mruknął łowca. Dziewczyna wybuchła głośnym śmiechem, wywołując masowe spojrzenia w jej stronę. Noghri siedział jednak bez ruchu, wpatrując się w cienie na ścianie za stołem. - Nie są aż tacy przerażający. Naberrie wzruszył ramionami. - Nie. To tylko takie małe maszynki do zabijania. Nic strasznego. Swan szturchnęła go łokciem w bok. - Ty mi tu tak nie żartuj! Bo jeszcze zauważy, że o nim gadamy... - powiedziała z wyraźnym rozbawieniem. - O kim gadacie? - wtrącił się siedzący w pierwszym rzędzie Buźka. - Nie udawaj, że nie wiesz - wycedził Daol. W tym samym momencie drzwi rozsunęły się ponownie z cichym sykiem, przepuszczając czwórkę ludzi. Rudowłosy Airen Cracken szedł na czele grupy, prowadząc za sobą Iellę Wessiri w towarzystwie ciemnowłosego mężczyzny. Choć Daol widział go po raz pierwszy w życiu, był pewien, że ma przed sobą Kurta Xavisa. W przeciwieństwie do pozostałych, ten człowiek świecił w Mocy światłem porównywalnym z blaskiem gwiazd na tle nocnego nieba. Daol uśmiechnął się krzywo. - Więc rzeczywiście mówiłeś o Xavisie, Corran - szepnął do siedzącego w pobliżu Korelianina. - No pewnie - mruknął pilot, wzruszając ramionami. - Ale popatrz, kto idzie z tyłu. Naberrie spojrzał w miejsce wskazane przez Corrana. Za plecami Ielli i Kurta maszerował sztywno wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna w mundurze oficera Floty. Miał wodniste, błękitne oczy i trupiobladą skórę, której widok natychmiast przywiódł Daolowi na myśl Sitha. - Jakoś go sobie nie przypominam - wyznał szczerze, odwróciwszy się w stronę Horna. Korelianin skinął głową ze zrozumieniem. - No tak. Za krótko byłeś w Bazie Pinnacle, żeby go poznać. To jest właśnie Dif Scaur, kapitan krążownika „Mon Juramento”. Jednym słowem, wredny koleś. Daol zaśmiał się z cicha. - Ładnie się wyrażasz o przełożonym. Corran machnął ręką lekceważąco. - Nie jest moim bezpośrednim dowódcą. - Aha. Ale mimo to... - Wiem. Skończmy już ten temat. Naberrie wzruszył ramionami i skierował uwagę na centralny punkt sali. Wszyscy usiedli już przy stole. Cracken skrzyżował ręce na piersi, a Scaur położył swe długie, pokryte małymi guzkami dłonie na blacie. Miał tak bladą skórę, że jej kolor stanowił idealne przeciwieństwo czerni stołu. Szef Wywiadu Nowej Republiki odczekał, aż wszystkie szepty ucichną, po czym skinął głową z lekkim uśmiechem. - No. Teraz lepiej. - Zaczerpnął głęboki haust powietrza. - Dwa dni temu zebraliśmy się w tej sali, by omówić ogólny plan działań. Dziś przyszła pora na konkrety. Daol rozsiadł się wygodnie i ujął delikatnie dłoń Holly, słuchając słów generała. - Otóż dziś mamy już wszystkich i wszystko, co potrzebne nam do wykonania tej misji. W pobliżu „Lusankyi” dryfuje kalamariański krążownik „Mon Juramento”, na którego pokładzie polecicie do systemu Asmeru. Informacja dla wszystkich: jedna z ładowni jest zajęta przez dodatkowe wsparcie dla naszych sił naziemnych. Dlatego na powierzchnię planety nie polecicie klasycznym lądownikiem. - Airen Cracken mrugnął okiem do Daola. - Podporuczniku Naberrie, czy „Cień Jedi” został dokładnie sprawdzony? Holly ścisnęła mocniej dłoń łowcy w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia. - Tak jest, panie generale - potwierdził Daol. Był bodaj pierwszym spoza dowództwa, który dowiedział się, na czym polega dodatkowy szczegół w planie ataku na Asmeru. A także, czym jest owo tajemnicze wsparcie. Szef WNR ponownie objął wzrokiem wszystkich zgromadzonych. - Cieszę się bardzo. Więc przejdźmy dalej. Dziś dołączyli do nas także komandosi z Alpha Commando, którzy będą was wspierać w akcji na powierzchni planety. Nowa Republika jest bardzo zadowolona ze współpracy z waszym ludem, Volvekhanie z klanu Khim’bar. Noghri wstał z zajmowanego miejsca i powiódł spojrzeniem po twarzach wszystkich obecnych w sali osób. - Nasz naród jest wdzięczny Mal’ary’ush i jej bratu za pomoc okazaną nam, byłym sługom Imperium - oznajmił powoli chrapliwym, dziwnie akcentowanym głosem. - Pragnąc dowieść swą wdzięczność, będziemy zawsze dawać z siebie wszystko w obronie Nowej Republiki. Gwarantujemy, że Noghri będą walczyć do momentu, aż w galaktyce zapanuje pokój, albo dopóki nie zginie ostatni syn naszego ludu. Nikt nie ośmielił się odezwać, dopóki nie stało się jasne, że Volvekhan zakończył swą mowę. - Dziękujemy - odezwał się w końcu Cracken i skinął głową z powagą. - Zajmijmy się zatem najważniejszą częścią zebrania. Jak pewnie większość z was wie, obecny tu Kurt Xavis - wskazał dłonią na siedzącego obok mężczyznę - będzie waszym przewodnikiem na Asmeru. Jest obecnie jedyną znaną nam żywą osobą, jaka może się szczycić znajomością tamtejszej sytuacji oraz topografii. I choć nie należy do struktur Nowej Republiki - ani wojskowych, ani też wywiadowczych - z racji swoich powiązań rodzinnych zgłosił się do nas, wiedząc, że tylko Nowa Republika może zapobiec złu, które rodzi się na Asmeru. Umilkł i pochylił się w stronę Ielli. Daol wykorzystał moment ciszy, by odwrócić się do Holly. - O co mu chodziło z tymi powiązaniami rodzinnymi? - spytał dziewczynę. Natychmiast wyczuł poprzez Moc, że odpowiedź przejdzie jego najśmielsze oczekiwania. Blondynka uśmiechnęła się łobuzersko. - Jak to? Nie mówiłam ci? Daol przeszukał zakamarki pamięci, ale nie znalazł tam nic na temat Xavisa. - Nie przypominam sobie. Holly wzruszyła ramionami. - No cóż... - Zaczerpnęła głęboki haust powietrza. - To mój kuzyn. Łowca zdębiał i poczuł, że szczęka niekontrolowanie opada mu o parę centymetrów w dół. - Kuzyn? Dziewczyna uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Wyjaśnię ci dziś wieczorem - szepnęła mu wprost do ucha. - Wszystko. Naberrie ścisnął delikatnie jej rękę i skrzywił się zawadiacko. - Zgoda. Wyczuł, że Cracken spogląda gniewnie w ich stronę. - Aha... lepiej siedzieć cicho - mruknęła dziewczyna, podążywszy za wzrokiem łowcy. Szef Wywiadu wrócił na swoje miejsce. Światła w sali przygasły nieco, a po chwili Iella Wessiri włączyła wbudowany w stół holoprojektor. Nad blatem wyświetlił się znany już wszystkim z poprzedniej narady trójwymiarowy obraz Asmeru. Tym razem jednak był nieco bardziej szczegółowy. Obok brązowej tarczy planety pojawił się niewielki, ciemny księżyc, a także wiele małych, świecących punkcików w przestrzeni między Asmeru a jej satelitą. Tymczasem Xavis wstał z krzesła, okrążył stół i podszedł do hologramu, ściskając w złożonych za plecami dłoniach srebrny teleskopowy wskaźnik. - Witam wszystkich - zaczął nieco zachrypniętym głosem. - Skoro mamy ze sobą współpracować, aby nie było między nami żadnych niejasności, na wstępie chciałbym zapoznać was z historią mojego pobytu na Asmeru. - Odchrząknął, dzięki czemu jego głos stał się mniej ochrypły. - W przeszłości parałem się różnymi zajęciami. Przez jakiś czas byłem łowcą nagród, później przyłączyłem się do resztek pirackiej grupy zwanej Eyttyrmin Batiiv, która kiedyś, niedługo po Wojnach Klonów, stanowiła poważne zagrożenie dla istnienia Imperium. - Wzruszył ramionami. - Jednak Palpatine nie zamierzał przyglądać się, jak garstka piratów niszczy jego Nowy Ład. Zaledwie trzystu z ośmiu tysięcy członków organizacji przeżyło imperialny atak. Przywództwo objął wtedy Jacob Nive, kapitan jedynego większego okrętu, jaki przetrwał masakrę. Nie wszyscy jednak zgadzali się z jego zdaniem. Rok po masakrze na Khuiumin, grupa licząca około czterdzieści osób odłączyła się od bandy Nive’a i obrała Asmeru za swoją nową siedzibę. Nie wiem, czy wybierając tę planetę wiedzieli, że wiele lat wcześniej mieściła się tam baza terrorystów znanych pod szyldem Frontu Mgławicy. Nieważne. Ja przyłączyłem się do grupy jakieś pięć lat temu i od tego czasu było coraz gorzej. Nieliczni, biedni i słabo wyposażeni, nie mieliśmy szans na uczciwą rywalizację z lepiej przygotowanymi grupami, jak Cavrilhu, Gnęby czy chłopcy Rei’kasa. Dlatego szefostwo podjęło decyzję o przyłączeniu się do którejś z większych organizacji. Po krótkich naradach, zostałem wybrany do przedstawienia naszej propozycji Leonii Tavirze. Wyruszyłem na pokładzie mojego osobistego patrolowca, „Duma Kurta”. Minęło kilkanaście dni, zanim odnalazłem Tavirę. Zostałem przez nią mile zaskoczony, bo okazała się osobą skorą do współpracy. Uzgodniliśmy warunki i odleciałem na Asmeru, zadowolony, że przywożę dowódcom dobrą wiadomość. - Westchnął i zamilkł na chwilę, by zebrać myśli. - Nie wszystko po powrocie było jednak takie, jak spodziewałem się zastać. Gdy tylko mój statek opuścił nadprzestrzeń w systemie Asmeru, poczułem wielkie zakłócenie Mocy. - Widząc zdumienie malujące się na twarzach wielu słuchaczy, uśmiechnął się i dodał: - Tak... chyba zapomniałem wam powiedzieć, że mam predyspozycje do bycia Jedi. Nawet przez jakiś czas byłem szkolony. - Uśmiech na twarzy Kurta zmienił się w grymas smutku, prawdopodobnie spowodowany przez nagły napływ bolesnych wspomnień. - Wracając do głównego wątku... poczułem zakłócenie Mocy, które mogło oznaczać tylko jedno. Ktoś używał z ogromną wprawą używał Ciemnej Strony. Daol uniósł rękę, będąc pierwszym, który ośmielił się przerwać Xavisowi. - Kto to był? - spytał łowca, spojrzawszy w przepełnione bólem zielone oczy Kurta. Te na sekundę zaiskrzyły gniewem. - Człowiek, który odpowiada za śmierć moich rodziców. A także moich dziadków i setek innych Jedi. To był Wielki Inkwizytor Tremayne. Daol poczuł wściekłość. Machinalnie ścisnął w pięść wolną od ręki Holly, sztuczną dłoń, po czym powoli rozprostował palce. Wykorzystując relaksujące techniki Jedi, powoli usunął z umysłu wszelkie złe emocje. - Nie tylko ty, Kurt, wiele wycierpiałeś w życiu z powodu tego człowieka. Wiedz, nasz przewodniku, że pójdę za tobą wszędzie, jeżeli dzięki temu będę mógł mu odpłacić za krzywdy, które wyrządził mnie - powiedział z determinacją. Holly bez słowa wtuliła się w jego bok. Daol, choć nieco zdumiony nagłą czułością, położył dłoń na jej ramieniu i przyciągnął dziewczynę jeszcze bliżej. Jej gęste, jasne włosy zalały łowcę słodkim, pociągającym zapachem, który przypomniał mu lata spędzone na rodzinnej Naboo. Kurt przyjrzał się obojgu, zanim zdecydował się odpowiedzieć Daolowi. - Dobrze wiedzieć, że nie jestem sam w tej walce - uśmiechnął się lekko w taki sam sposób, jak zwykle robiła to Holly. Siedzący dotychczas cicho Cracken odchrząknął niespodziewanie. - Przepraszam, że przerwę wam tę miłą pogawędkę, ale chyba wszyscy chcielibyśmy się dowiedzieć, co zrobiłeś później, Xavis. Oczy Kurta zmieniły się w zielone szczeliny. - Oczywiście, generale. Zatem... kiedy wylądowałem na powierzchni i dowiedziałem co się święci, podobnie jak kilku kolegów zwinąłem manatki i opuściłem Asmeru. - Pokręcił głową, jakby wciąż nie dowierzał temu, co się stało. - Choć tak naprawdę nie wiem, co planuje Tremayne, przeczucia mówią mi, że to nic dobrego. Z potencjałem piratów, garstki wprawdzie, ale jednak zaprawionych w bojach najemników, połączonym z pomysłami wyszkolonego użytkownika Ciemnej Strony, Wieczność może mocno namieszać w galaktyce. Bardzo mocno. - Odetchnął głęboko. - I to już właściwie koniec mojej historii. Rzucił znaczące spojrzenie w stronę Holly i Daol zrozumiał, że tak naprawdę cała ta opowieść była przeznaczona w dużej mierze dla niej. Łowca nie wiedział wprawdzie, jak często kontaktowali się w ostatnich latach, sądził jednak, że w ten sposób Xavis chciał się wytłumaczyć kuzynce ze swojego postępowania. Delikatnie musnął umysł dziewczyny sondą Mocy i wyczuł, że irytacja, jaka gnieździła się w jej podświadomości od czasu przybycia do systemu Bilbringi zamieniła się w coś w rodzaju wybaczenia. - Co ty mu właściwie miałaś wybaczyć? - spytał, owijając sobie kosmyk jej miękkich włosów wokół palca. Holly wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Czasami nie rozumiem samej siebie. - Prychnęła cicho. - Zdaje mi się, że chodzi o to, iż nie dawał znaku życia przez sześć lat, a ja ciągle martwiłam się, że zginął razem z wujostwem. - Odwróciła twarz i Daol dojrzał w jej oczach przekorny błysk. - A skąd pan, panie Naberrie, wie o tym, iż miałam mu cokolwiek wybaczać? Daol uśmiechnął się łobuzersko. - Tajemnica Jedi. - A ty znowu trywializujesz Moc. Nieładnie - zaśmiała się. - Ej... - Pogroził jej palcem. - Ty chyba coś ukrywasz. Twarz Holly wykrzywiła się w diabolicznym uśmiechu. - Mówiłam ci już, że opowiem później. Daol skinął głową. - Już się nie mogę doczekać. Tymczasem Cracken, który skończył analizować opowieść Kurta, zmierzył go zamyślonym wzrokiem. - Dziękujemy, Kurt, za ciekawą historię - powiedział w końcu, uśmiechając się krzywo. - Myślę jednak, że powinniśmy przejść do dalszej części zebrania. Wiesz, co masz mówić? Xavis przytaknął. - Tak jest, generale - znów odchrząknął i wyciągnął trzymany za plecami metalowy wskaźnik. - Jak już zapewne dobrze wiecie, hologram, który właśnie widzimy, przedstawia Asmeru. Nie jest to duża, ani też specjalnie rozwinięta planeta. Podobno kiedyś, na setki lat przed powstaniem Imperium, powierzchnia była zabudowana wspaniałymi miastami, które jednak padły ofiarą ostrych zmian klimatycznych. Jedynymi w miarę inteligentnymi istotami, jakie obecnie żyją na Asmeru, są Ossanu - niewolnicy, zesłani tu kiedyś przez władców sektora. Zajmują się głównie uprawą roli i nie lubią intruzów. Ale myślę, że nam nie będą przeszkadzać. Volvekhan syknął z tylnego rzędu. - A jeśli jednak zaszkodzą misji w jakiś sposób? Kurt spojrzał na niego zimno. - Nie możemy doprowadzić do rzezi. Chcę, żeby to było jasne. - Jeżeli nas zaatakują, możemy nie mieć wyboru - warknął Noghri nieprzyjaźnie. Xavis skinął niechętnie głową. - Tak, wtedy może będziemy zmuszeni z nimi walczyć. Ale nigdy nie będziemy atakować jako pierwsi. Volvekhan uśmiechnął się szeroko, odsłaniając dwa rzędy podobnych do noży zębów. - To oczywiste. Kurt przyjrzał mu się spode łba. - Cieszy mnie to - odezwał się w końcu. - O czym to ja miałem mówić? A, tak. - Wskazał metalowym prętem ciemny księżyc. - Jeśli chodzi o nasze wejście do systemu, opuścimy nadprzestrzeń dokładnie za księżycem. Jednak nawet, gdybyśmy lecieli dalej tuż nad jego powierzchnią, trudno byłoby w ten sposób ukryć przed ich skanerami kalamariański krążownik. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Ale i tak będziemy dla nich niewidoczni aż do momentu, gdy wlecimy w pole kopalniane. - Przesunął wskaźnik tak, że teraz jego koniec był skierowany na błyszczące punkciki. - Od wielu lat jest nieczynne, choć za czasu rządów Frontu Mgławicy na Asmeru, zostało zaminowane. Dlatego będziemy musieli uważać, by przypadkiem nie stać się tylko wspomnieniem. I tu zaczyna się właśnie moja rola. Polecę przodem. A za mną „Mon Juramento”. Dopiero potem, po przekroczeniu pola, hangary krążownika opuści desant naziemny i wszystkie eskadry myśliwców. Siedzący wraz z innymi Łotrami Wes Janson uniósł rękę. - Czy do tego czasu ci na dole nie powinni się już połapać, o co chodzi, i wypuścić w naszym kierunku własnych statków? Xavis wzruszył ramionami. - Nie sądzę. A nawet gdyby, to do czasu, aż osiągną dystans skutecznego strzału, nasze myśliwce powinny być już na zewnątrz. Jedyne siły, jakie posiada Wieczność, to kilkanaście Brzydali i parę pokiereszowanych frachtowców. Corran Horn skrzyżował ręce na piersi. - Od czasu, kiedy byłeś tam ostatni raz, sporo mogło się już zmienić - powiedział pilot. Kurt uniósł brew. - A kim obsadziliby te nowe statki? Myślisz, że w parę tygodni mogliby znaleźć więcej nowych ludzi, niż wystarczyłoby do kilku myśliwców? - spytał z powątpiewaniem. Korelianin przewrócił oczami. - Powiedzmy, że masz rację. A co dalej? - Co dalej? - prychnął Xavis. - Wy tam sobie strzelacie w przestrzeni. W tym czasie my, desant naziemny, wkraczamy do bazy, zabieramy co trzeba, podkładamy ładunki nergonu-14 i spadamy. - Nergon-14? - zdziwił się Buźka. - Czy to nie jest zbyt silny materiał? Tona tego maleństwa... - Jest odpowiedni - wszedł mu w słowo Cracken. - Nie możemy się z nimi cackać, skoro już w tej chwili boi się ich nawet Czarne Słońce. - Spojrzał wymownie w stronę Daola. - Waszym obowiązkiem jest zabrać stamtąd wszystkich, którzy się poddadzą. Wyciągniecie też z ich komputerów pewne dane. Tym się zajmie Iella - kiwnął głową w kierunku jasnowłosej agentki. - Pomożecie też łowcom ująć Dalooma. - A co z Tremayne’m? - Po raz pierwszy w trakcie zebrania odezwał się Dif Scaur. Jego wodniste oczy rzucały co chwila zaniepokojone spojrzenia to na generała, to na Kurta. - Jeżeli się podda, w co szczerze wątpię, zabieracie go razem z innymi jeńcami - odpowiedział szef Wywiadu po krótkim zastanowieniu. - Jeżeli nie, co jest niestety znacznie bardziej prawdopodobne... musicie się upewnić, że nie opuści planety. - Powiódł spojrzeniem po twarzach wszystkich zgromadzonych. – Czy są pytania? - Odczekał chwilę, jednak nikt nie zgłosił wątpliwości. - To dobrze. Jutro rano wyruszacie. Macie cały wieczór na ostatnie szaleństwa, a potem lepiej się wyśpijcie. Choć przed akcją spędzicie jeszcze sporo czasu w nadprzestrzeni, lepiej zacząć odpoczywać już teraz. Potem możecie już nie mieć okazji. Niech Moc będzie z wami. Możecie się rozejść. Daol uśmiechnął się do Holly, gdy tylko podeszła do niego po skończonej rozmowie z Xavisem. - Jak tam konwersacja z kuzynem? - zagadnął dziewczynę. Swan wzruszyła ramionami i chwyciła łowcę za rękę. - Chyba dobrze. - Pokręciła głową ze smutkiem. - Opowiedział mi, co się stało z jego dziadkami. Paskudna sprawa. - To znaczy? - Naberrie pozwolił, by Holly pociągnęła go lekko w stronę swojej kwatery. - Może nadszedł czas, byś wreszcie opowiedziała mi całą historię waszej rodziny? Dziewczyna rozejrzała się, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Korytarz okazał się całkiem pusty. - No dobrze. Tylko od czego mam zacząć? - Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Od tego, co uznajesz za stosowne. Holly zanurzyła się na moment w fali wspomnień. - Moja rodzina cieszyła się wielkim poważaniem w Starej Republice - odezwała się po chwili. - Mój dziadek, Antaro Swan, był senatorem. Miał troje dzieci - mój ojciec był z nich najmłodszy. Najstarsza z rodzeństwa, Bultar Swan, wykazywała dosyć duże zdolności Jedi i w wieku pięciu lat została przyjęta do Zakonu. Musisz wiedzieć, że wtedy... Daol doznał nagłego olśnienia. - Już wiem, czemu twoje nazwisko wydało mi się znajome, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy - przerwał jej z uśmiechem. - Mów dalej. - Na czym to ja skończyłam? A, tak. Bultar szkoliła się w Świątyni Jedi, jednak od czasu do czasu pozwalano jej odwiedzać rodzinę. A wiesz pewnie, że w tamtych czasach to było raczej zakazane. W każdym razie, podczas tych odwiedzin opowiadała swojemu rodzeństwu o tym, czego się uczyła w świątyni. - Mrugnęła do Daola okiem. - W ten sposób i ja, poprzez relacje mojego ojca, dowiedziałam się, o co chodzi z trywializowaniem Mocy. Naberrie przystanął i spojrzał na nią z ukosa. - No, dobra. A gdzie w tym wszystkim jest Kurt? To syn Bultar? Holly pokręciła głową. - Nie. Jego matką była Dissa, druga siostra ojca. Niedługo po Wojnie Klonów wzięła ślub z Rade Xavisem, Rycerzem Jedi, z którym poznała ją Bultar. By ukryć się przed Darthem Vaderem, Xavisowie zamieszkali na Dubrillionie, nielicznie zaludnionej planecie położonej w Odległych Rubieżach. Po kilku latach na ich trop wpadł jednak Tremayne, dawny przyjaciel Rade, a w tych czasach już Wielki Inkwizytor. I to akurat w momencie, kiedy Dissa spodziewała się dziecka! - żachnęła się Holly. - Przenieśli się wtedy tu, do systemu Bilbringi, gdzie mieszkali rodzice Rade. Oni także byli Jedi, od dawna jednak nie brali udziału w żadnych walkach i dlatego Imperator nic o nich nie wiedział. Kiedy urodził się Kurt, Dissa i Rade postanowili zostawić go pod opieką dziadków i uciekać dalej. - Pokręciła głową ze smutkiem. - Zdrajca Tremayne dopadł ich jednak i zabił. Dissę też, choć przecież nie była Jedi. Potem Imperator zarzucił go chyba pilniejszymi zadaniami, ale po wielu latach Inkwizytor odszukał starych Xavisów i dokończył, co zaczął. Aż do poprzedniego tygodnia sądziłam, że Kurt też zginął. - Wzruszyła ramionami. - Resztę historii już znasz. Daol uśmiechnął się ponuro. - Rzeczywiście smutne. Ale w moim życiu wcale nie układało się lepiej. - Z trudem stłumił narastający w nim gniew. - Moi rodzice, podobnie jak większość najbliższej rodziny, byli społecznymi działaczami. Zginęli, bo Imperator uznał, że familia Naberrie stanowi zagrożenie dla rządów Imperium na Naboo. Mi udało się uciec. Miałem szczęście, bo spotkałem na swej drodze Rycerza Jedi, Jaxa Pavana. - Głos łowcy zaczął drżeć i po chwili Daol poczuł, że po jego policzku spływa samotna łza, która mimowolnie wyciekła mu z oka. - Jego też zabił Tremayne. Znów zostałem sam. A po Jaxie Pavanie pozostał mi statek, droid, miecz i trochę umiejętności, które przekazał mi w trakcie krótkiego szkolenia. Ale to było za mało, bym mógł stać się Jedi. - Potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z siebie złe emocje. - Na łowcę nagród wystarczyło. Holly zatrzymała się przed drzwiami jej pokoju i przytuliła się do młodego Jedi. - Daol, nie wiedziałam - wyszeptała, po czym musnęła wargami miejsce na policzku łowcy, gdzie zatrzymała się łza. - Nie chciałam sprawić ci bólu, mówiąc o tym wszystkim. Naberrie odsunął ją delikatnie od siebie na odległość wyprostowanych ramion. - Nie ty jesteś winna cierpieniu, które mnie i Kurtowi sprawił Tremayne. - Tak, wiem. Rozumiem, co czujesz w tej chwili. - Na moment zamarła w bezruchu, zanim otworzyła drzwi swojego pokoju. - Pamiętasz, co powiedział Cracken o dzisiejszym wieczorze pod koniec zebrania? - Blondynka uśmiechnęła się szelmowsko i zatrzepotała rzęsami z miną niewiniątka. Daol zastanowił się przez chwilę i odwzajemnił uśmiech. - No, tak. - Drzwi rozsunęły się do końca i Holly pociągnęła go do wnętrza pokoju. Był niewielki i dosyć skromnie wyposażony, ale przynajmniej było w nim to, co najważniejsze. Łóżko. Przysunęła się do łowcy i zaczęła go namiętnie całować, jednocześnie zsuwając mu tunikę z ramion, a później rozpinając koszulę. Daol odwzajemnił czułość i pogładził ją łagodnie po policzku. - Czy nie za ostro zaczynamy? - spytał z rozbawieniem, kiedy dziewczyna na chwilę oderwała usta od jego warg. Holly odsunęła się od niego. - No wiesz... w miłości i na wojnie wszystko wolno - oznajmiła z diabolicznym uśmieszkiem na twarzy i skierowała się w stronę łóżka. Daol przestąpił plamę, którą utworzyło na podłodze jej ubranie i podążył za Holly. Z całą pewnością, ostatnia noc na „Lusankyi” była tą najciekawszą. R O Z D Z I A Ł 16 Carida - Witamy w Bibliotece Imperialnego Instytutu Wojskowego na Caridzie - powiedział zabytkowy droid protokolarny wypranym z uczuć głosem. - W czym mogę pani pomóc, pani...? Zgrabna blondynka średniego wzrostu, ubrana w typowe dla studentek Uniwersytetu Agamaru luźne, ciemne spodnie i zieloną koszulę bez rękawów z wyszytym na piersi logiem uczelni, wyszczerzyła zęby w słodkim uśmiechu i potrząsnęła metalową ręką robota. Jak na istotę nie mogącą wyrażać swoich emocji poprzez mimikę, droid nie mógł wyglądać na bardziej zakłopotanego. - Morales. Joanne Morales. Poszukuję informacji na temat górniczych wgłębiarek. Piszę o nich pracę dyplomową. Droid zamrugał fotoreceptorami. Dopiero po chwili skinął głową w geście zrozumienia. - Więc, panno Morales, chce pani, bym przydzielił jej terminal? Dziewczyna pokiwała energicznie głową. - Tak! Właśnie tak. Terminal. Najlepiej jakiś spokojny - posłała droidowi kolejny uśmiech typowy dla osób z wyższym współczynnikiem urody, niż inteligencji. Robot znów skinął głową. - Dobrze. - Podał dziewczynie datakartę. - Tu są tymczasowe kody dostępu. Może pani też zapisać na niej wszystko, co ściągnie. Kabina 16A. Na drugim piętrze. Przysłać kogoś, by panią zaprowadził? Blondynka pokręciła głową z taką siłą, że warkocz splecionych z tyłu długich włosów obijał się o jej odsłonięte ramiona. - Nie trzeba. Poradzę sobie. - Odwróciła się na pięcie i podążyła po w kierunku wskazanym przez robota. Wbiegając po krętych schodach na górę, minęła grupkę kadetów Imperialnej Akademii w nieskazitelnie odprasowanych mundurach. Właściwie cała Carida i jej społeczność w taki czy inny sposób nastawiona była na współpracę z Imperium. Oprócz szkolenia żołnierzy, na powierzchni planety produkowano roboty kroczące, od MT-AT zaczynając, a na AT-AT kończąc. Ci zaś, którzy nie pracowali dla Akademii czy też w zakładach produkcyjnych, zajmowali się taką lub inną działalnością, której podstawowym celem było zapewnienie wojskowym wszystkiego, co konieczne. Biblioteka Wojskowa była jednym z najnowocześniejszych budynków na planecie; sam gmach, choć zaledwie czteropiętrowy, uznawany był za cudo architektury imperialnej. Wszystkie ściany wykonane były z uszlachetnionej transpastali, zaś okna i strzelisty dach z czystego kryształu. Dzięki temu, o zachodzie słońca do wnętrza sączyła się gama żółci i czerwieni, a nocne barwy rozlewały się wszystkimi odcieniami granatu nieba i srebrnego światła księżyca. Same stanowiska komputerowe przypominały nieco kapsuły ratunkowe. Kuliste kabiny, ustawione na każdym piętrze w rzędach po obu stronach błyszczącego chodnika, zapewniały prywatność, o jakiej można było tylko pomarzyć w innych bibliotekach. Nie licząc ukrytych kamer i Moc wie, czego jeszcze, zainstalowanych pewnie w każdej kabinie, pomyślała z przekąsem blondynka na chwilę przed wejściem do pomieszczenia 16A. Dla niej nie miało to jednak znaczenia. Za chwilę i tak wyłączy wszelkie zabezpieczenia. Dziewczyna rozsiadła się wygodnie w fotelu i drzwi zasunęły się za nią z cichym sykiem. - Prosimy o włożenie karty danych do czytnika. Życzymy owocnych poszukiwań - rozległo się z zamontowanego w suficie głośnika. Blondynka uświadomiła sobie, że było to automatycznie generowane powitanie. Natychmiast spełniła żądanie automatu. Jednak, zamiast datakarty, którą wręczył jej droid z recepcji, wsunęła do napędu własną dyskietkę, wniesioną do biblioteki w kieszeni spodni. Kartę, która zawierała program uaktywniający wbudowane na stałe w system, kody dostępu Imperatora. - Podaj kod autoryzacji Bluenek - powiedział po dłuższej chwili automat głosem młodej kobiety. - Cztery siedem Ithor trzy dziewięć Naboo - wyrecytowała dziewczyna starannie. - Kod autoryzacji Bluenek przyjęty. Witaj, Sandro Vidaan - oznajmił głos i blondynka, która w rzeczywistości była Ręką Imperatora, poczuła, jak powoli opuszcza ją napięcie, gromadzące się w niej od momentu lądowania na powierzchni Caridy. Udawanie Joanne Morales, głupiutkiej studentki z Agamara męczyło ją bezlitośnie; wiedziała jednak, że pod żadnym pozorem nie powinna zdradzać swojej prawdziwej tożsamości. Wymogi protokołu nakazywały, żeby spotkała się z zarządzającym planetą Ambasadorem Furganem. Na to jednak nie miała ani czasu, ani ochoty. Na monitorze wyświetliło się słowo SZUKAJ i dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Pochyliła się nad klawiaturą i wywołała katalog systemowy. Po chwili jej oczom ukazała się kolumna działów, składająca się z około dwudziestu pozycji; wśród nich znalazła też takie, które nie byłyby dostępne bez specjalnych kodów, które podała. Kusząca sprawa. Na zabawę będę miała czas potem, pomyślała. Teraz lepiej zająć się tym, po co tu przyleciałam. Podświetliła łącznik do katalogu zatytułowanego LOKALIZACJE. Przed jej oczami zaczęły się przesuwać tysiące nazw, zbyt szybko jednak, by mogła choć spróbować je odczytać. Wywołała więc dane na temat Asmeru i po chwili na ekranie ukazał się krótki opis planety. ASMERU, planeta w Sektorze Senexa. Po gwałtownych przemianach klimatycznych ok. 400 roku Ery Preimperialnej cywilizacja Asmeru upada. Dopiero ok. 30 E.P.I. władze sektora podejmują decyzję o ponownym zasiedleniu planety; wysyłają tam niewolników zwanych Ossanu, którzy podejmują trud wskrzeszenia rolnictwa na niemal jałowej planecie. 17 E.P.I. – paramilitarna organizacja znana jako Front Mgławicy obiera Asmeru za główną bazę; 4/14 E.P.I. – akcja przeprowadzona przez Jedi, a także późniejsze wydarzenia sprawiają, że Front zostaje rozwiązany. Wiele lat później planeta staje się bazą niedobitków piratów Eyttyrmin Batiiv. Dalej Sandra znalazła nudny, aczkolwiek niedługi opis flory i fauny planety, na samym końcu zaś tak poszukiwane dokładne koordynaty. Zadowolona, że osiągnęła cel wyprawy na Caridę, wróciła do menu głównego i wybrała katalog AKTA OSOBOWE. Skoro już miała okazję posiedzieć dłużej w archiwach i dowiedzieć się czegoś ciekawego, czemu miałaby jej nie wykorzystać? Na wąskim pasku poleceń, umieszczonym u dołu monitora, wpisała słowo NABERRIE. Minęły jakieś trzy sekundy, zanim komputer wyświetlił na ekranie rząd nazwisk, wraz z danymi takimi, jak daty urodzin i śmierci, imiona rodziców oraz krótkie notki na temat przebiegu życia. Zjechała kursorem w dół i zatrzymała wzrok przy nazwisku Daola. NABERRIE, DAOL. Ur. 9 Ery Imperialnej, na Naboo. Syn Paalo Naberrie i Silvy Carine. Obecny status: N - Nieznany. Uwagi: Opuścił Naboo 3 E.I., po śmierci rodziców. Aktualne miejsce pobytu nieznane. Śmierci rodziców? - zdziwiła się Sandra. A więc Fett nie kłamał, pomyślała. Wywołała pliki Paalo i Silvy Naberrie. W obu przypadkach, obok kategorii „Obecny status” znajdowało się zakodowane oznaczenie: E. Eksterminacja. A w kategorii „Uwagi”: skazany za współpracę z Sojuszem Rebeliantów. Dziewczyna poczuła, że zalewająca ją fala współczucia staje się coraz gęstsza. Choć już wcześniej wiedziała, dlaczego Daol wykluczał pracę dla Imperium, dopiero teraz, kiedy zobaczyła dane na monitorze, uświadomiła sobie, że niemal na pewno i tym razem Naberrie nie będzie chciał przyjąć jej propozycji zostania Mrocznym Jedi. I wcale mu się nie dziwiła. Ciekawe, co bym zrobiła, gdyby i moich rodziców zgładziło Imperium, zastanowiła się. W chwili, gdy ta myśl rozkwitła w jej mózgu, uzmysłowiła sobie, że właściwie nie ma pojęcia, jak zginęli jej ojciec i matka. Dotarło do niej, że Imperator oszukał już znacznie sprytniejsze osoby, niż ona. Tknięta nagłym przeczuciem, wpisała na pasku poleceń wyraz VIDAAN. Trzy długie sekundy czekała, aż komputer wyświetli kolejną kolumnę nazwisk. Trzy sekundy, w trakcie których serce waliło jej jak szalone. Trzy sekundy wciąż narastającego niepokoju. Ale właściwie, dlaczego się bała? Przecież tylko sprawdzała dane dwojga nieszczęśliwych ludzi, którzy zginęli w imię Imperium. Tak przynajmniej twierdził Palpatine. I w końcu, po tych sekundach, długich jak godzina, monitor zapłonął blaskiem zielonych liter. Sandra rzuciła się na klawiaturę i wywołała swój plik. Ten był nienaganny; zgadzał się całkowicie z tym, co powiedział jej Imperator. Przy okazji przypomniała sobie zapomniane imiona ojca i matki. Syrius i Kathi Vidaan. Serce biło jej coraz szybciej, a na czoło wystąpiły kropelki potu, kiedy wywoływała pliki swoich rodziców. Już w chwilę później zrozumiała, że przeczucie, którego doznała chwilę wcześniej, nie było przypadkowe. Sandra poczuła zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa i pokręciła głową z niedowierzaniem. To, że nie pamiętała imion swoich rodziców, nie było wynikiem jakiejś amnezji, której według Palpatine’a miałaby doznać w rezultacie obrażeń po ataku Rebeliantów na ich dom. On je wymazał z jej pamięci. Przy pomocy Ciemnej Strony Mocy usunął z umysłu dziewczyny wszelkie wspomnienia, które mówiły, że Syrius Vidaan był głównym przywódcą Rebelii na Commenorze i pomysłodawcą przeistoczenia starej kopalni na orbitującym wokół planety księżycu Folor w bazę Sojuszu. Przyłapała się na tym, że płacze, kiedy czytała o śmierci swojej matki, która zmarła z wycieńczenia, wyznając funkcjonariuszom Imperialnego Wywiadu prawdę o tym, jak dostarczyła dowódcom Sojuszu plany imperialnej fabryki broni, którą Rebelianci następnie zniszczyli. Myśli dziewczyny zawirowały w szaleńczym tańcu. Odepchnęła się od komputera i opadła na fotel, czując, że zbiera jej się na wymioty. Tyle lat Imperator ją oszukiwał, wmawiając, że jej rodzice zginęli w wyniku ataku terrorystów, a reszty rodziny nie obchodził jej los. Pewnie im powiedziano, że zginęłam razem z mamą i tatą, pomyślała z wściekłością. Tyle czasu wyrachowany i przewrotny Lord Sith twierdził, że jej przeszłość się nie liczy. Miesiącami zakażał jej myśli trucizną Ciemnej Strony, aż w końcu zaczęła wierzyć w to, co zaszczepił jej wtedy Palpatine. Przez te wszystkie lata, kiedy szkoliła się do roli Ręki Imperatora, Sandra profanowała pamięć swoich rodziców. Z trudem powstrzymała się, by nie krzyknąć, zapomniawszy, że i tak przebywa w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Wszystko, w co do tej pory wierzyła, czemu ufała i dla czego gotowa była kiedyś nawet oddać życie... okazało się po prostu oszustwem. Wspaniałe, ogromne Imperium w jej sercu w jednej chwili legło w gruzach. Pozostało tam tylko małe, aczkolwiek świecące jasnym blaskiem miejsce. To, w którym kryło się jej uczucie do Daola Naberrie. Wzięła kilka głębokich oddechów i powoli stłumiła wściekłość przy użyciu relaksujących technik Jedi. Choć uzasadniony gniew był zupełnie naturalny, a czasami wręcz pożyteczny, Sandra wiedziała, że nieposkromiona wściekłość może doprowadzić do nieprzemyślanych działań, a w konsekwencji nawet do utraty życia. Zastanowiła się, jak wobec tego, czego się dowiedziała będzie wyglądać teraz jej życie. Doszła do wniosku, że nie może wrócić na Byss. Nie potrafiłaby żyć tam dalej ze świadomością, że to Imperium, a nie Rebelia jest odpowiedzialne za śmierć jej rodziców. Sojusz, czy też twór państwowy, który jego funkcjonariusze zwali Nową Republiką, także jej jednak nie pociągał. Choć rozumiała już motywy postępowania Rebeliantów, nie chciała zamieniać jednej organizacji na inną, choćby jak najuczciwszą. Wolała pozostać wolnym strzelcem. Przynajmniej przez jakiś czas. Jeśli zaś chodziło o najbliższe plany, nie miała już wątpliwości, co musi zrobić; poleci na Asmeru, by po raz kolejny pomóc Daolowi wyplątać się z kłopotów. A potem będzie się martwić całą resztą; pieniędzmi, Mrocznymi Jedi, których zapewne wyśle za nią Palpatine... Wychodząc z biblioteki niedługo później, uśmiechnęła się z przymusem. Będę miała naprawdę dużo czasu na zamartwianie się, pomyślała. Teraz musiała jedynie działać i doskonale wiedziała, co powinna zrobić. Mimo wszystko, wciąż była przecież Ręką Imperatora. R O Z D Z I A Ł 17 Nadprzestrzeń Jego umysł pochłaniał rozgrywającą się scenę - tak wariacką i dramatyczną... tak realną. Znajdował się pośrodku ogromnej, piaszczystej areny, otoczonej wysokimi, kamiennymi trybunami, na których miejsca pozajmowane były przez tysiące skrzydlatych istot o wydłużonych głowach, obserwujących szalejącą na arenie bitwę. Świst tysięcy strzałów z blastera zagłuszył wszystkie inne odgłosy - nawet buczenie mieczy świetlnych. Zepchnięta na środek placu grupka Rycerzy Jedi, w której znajdował się on sam, stawiała dzielnie opór legionom dziwnie znajomych robotów bojowych. Walczyli parami. Odwróceni do siebie plecami, osłaniali się wzajemnie, blokując nadlatujące strzały i rozcinając metalowe korpusy droidów przy każdej, nadarzającej się coraz częściej okazji. Żaden robot nie miał szans na rozdzielenie Daola i jego partnerki. Młody Jedi i blondwłosa dziewczyna rozumieli się tak dobrze, że jeszcze zanim jej podwójne, czerwone ostrze zaczęło zataczać łuk, on wiedział, że musi uskoczyć. Dzięki Mocy byli zjednoczeni do tego stopnia, że znali swoje najskrytsze myśli. Każde z nich wiedziało, gdzie za chwilę uderzy drugie; każde miało pewność, że partner odbije lecący w jego stronę strzał. Żadne z nich nie przewidziało jednak tego, co miało stać się za chwilę. W ferworze walki nie usłyszeli coraz bardziej wzmagającego się dudniącego, ciężkiego tupotu. Niedługo potem było już za późno. Najpierw poczuł silne uderzenie w bark, które odrzuciło go na kilkanaście metrów, a dopiero później ujrzał jego przyczynę. Masywne, czworonożne zwierzę o trzech długich rogach, z których jeden wyrastał ze środka górnej szczęki, a dwa pozostałe po jej bokach, wbiegło prosto w grupę walczących Jedi. Wielu z nich ucierpiało w wyniku tej szarży. Jedni mieli rany cięte na ciele, ale walczyli dalej; inni, jak wysoki Ithorianin, leżeli bez życia na arenie. Blondwłosa partnerka Daola należała do tej grupy. - Sandra! - wrzasnął chłopak i natychmiast poczuł, jak wzbiera się w nim szaleńcza furia. Zalała go gorąca, czerwona fala gniewu; z nią przyszły nowe możliwości - zobaczył całkiem nowe punkty przełomu, jakich nie widział wcześniej. Nie obchodziło go, że właśnie przekroczył granicę Ciemnej Strony. Nawet sobie chyba tego do końca nie uświadamiał; cała galaktyka nienawiści, gniewu i pogardy wypełniła jego umysł krwistą mgłą - tak gęstą, że z trudem sobie przypominał, jak się nazywa. Liczyło się jedynie to, że jego srebrne ostrze właśnie odcięło głowę bestii, która zabiła dziewczynę. Tylko zemsta... i nic więcej. Obudziwszy się rano, ze zdumieniem stwierdził, że leży na pogniecionej pościeli w swojej kajucie na pokładzie „Mon Juramento”. Po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy miał w nocy wizję Jedi. Poczuł zimne dreszcze na wspomnienie tej, którą ujrzał w trakcie pobytu na Tatooine. Miał nadzieję, że to, co zobaczył tej nocy, okaże się nieprawdą... zwyczajnym snem. Poprzednim razem wizja dotyczyła wyłącznie Daola. To, co się stało później, co zrobił, aby zmienić tamte wydarzenia, zaważyło wyłącznie na jego przyszłości. Teraz jednak wizja wiązała się w mniejszym stopniu z nim, niż z Sandrą Vidaan. Nie miał zamiaru pozwolić, by zginęła. Szczególnie, jeśli to miało mieć związek z jego osobą. Sam nie był zresztą pewien, co czuje do tej dziewczyny. Bez wątpienia zawdzięczał jej to, że wciąż był czymś więcej, niż tylko spalonymi resztkami człowieka. Jednak uczucie, którym ją darzył, miało w sobie coś ponad suchą wdzięczność. To było coś znacznie głębszego... coś, czego aż do dziś nie był pewien. Przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po pokoju. Puste, choć jeszcze ciepłe miejsce po prawej stronie łóżka przypomniało mu o Holly. Pozostaje jeszcze ona, pomyślał ze smutkiem. Wiedział, że dziewczyna darzyła go uczuciem podobnym do tego, jakie on sam żywił do Sandry. Problem polegał jednak na tym, że chociaż Holly mu się podobała, i to nawet bardzo, nie widział dla ich związku żadnych szans. Nie o to chodzi, że się nie rozumieli; mimo iż Holly była od Daola o kilka lat starsza, współpraca wychodziła im nienajgorzej. Młody Jedi starał się więc zapomnieć o Sandrze i skupić się na związku z republikańską agentką. I nawet myślał, że się w niej zakochał. Aż do momentu, kiedy ujrzał w swej wizji Sandrę Vidaan. Aż do chwili, kiedy zrozumiał, że znów się z nią zobaczy. Teraz wiedział, że tak naprawdę cały czas kochał Rękę Imperatora. Nagle wszystko stało się dla niego zupełnie jasne. Problem tkwił tylko w tym, czy będzie to równie jasne dla Holly Swan. A odpowiedź na to pytanie mogła mu dać wyłącznie ona sama. Najpierw jednak musiał ją odnaleźć. Każdy kalamariański krążownik był inny. Choć długość i szerokość poszczególnych okrętów, a także liczba zainstalowanych na pokładzie potężnych turbolaserowych dział była zawsze w mniejszym, czy większym stopniu podobna, w całej flocie nie znalazłoby się dwóch identycznych krążowników. Konstruktorzy z Mon Calamari uznawali każdy taki liniowiec za dzieło sztuki. Piękne wykończenie, zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz, zawsze było dla nich równie ważne, co funkcjonalność statku. Pewnie dlatego tak powoli powstają, pomyślał Daol z przekąsem, wchodząc za Corranem Hornem na mostek krążownika. Stała tam Holly, pogrążona w rozmowie z kapitanem Scaurem. Dziewczyna nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Dostrzegłszy, co się dzieje, niezręczną sytuację przerwał dopiero sam dowódca okrętu. - Porucznik Horn? Podporucznik Naberrie? Co was do mnie sprowadza? - Powiódł po ich twarzach zachmurzonym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na obliczu Daola. - To pan ma sprawę, mam rację? Łowca nagród skinął głową z zakłopotaniem. - Właściwie tak. Ale... Nozdrza Scaura gniewnie drgnęły. - Ale co? - przynaglił młodego Jedi. Daol podrapał się nerwowo po szyi, ciasno ściśniętej przez kołnierz republikańskiego munduru. Dopiero wtedy Holly zwróciła na niego uwagę. I nawet się uśmiechnęła. „Czyżby się domyślała?” - zastanawiał się Naberrie. - Właściwie to chciałem rozmawiać z panią porucznik Swan - odpowiedział Scaurowi z rozbrajającą szczerością. Powieki kapitana zatrzepotały w wyrazie bezgranicznego zdziwienia. - Ale teraz ja z nią rozmawiam - odburknął ze złością. - Będziesz mógł... - zaczął, jednak w tej samej chwili rozległo się brzęczenie komunikatora. Scaur odwrócił się, odszedł kilka kroków i dopiero odpiął od pasa niewielkie urządzenie, które zbliżył do ust. - Kapitan Scaur. Słucham - warknął. - Tu Tainer, kapitanie. Melduję, że zakończyliśmy transport naszego ładunku do lądowników. Daol poczuł ulgę, gdy usłyszał głos jednego z członków Eskadry Widm. W samą porę, Kell - pomyślał. Łowca uśmiechnął się i dostrzegł podobny grymas na twarzach Corrana i Holly. Dowódca okrętu zerknął na nich z ukosa. - Nareszcie, poruczniku Tainer - odezwał się w końcu do komunikatora. - Dzisiaj powinniśmy dotrzeć na Asmeru. Nie chciałbym, by u celu podróży okazało się, że w wyniku niedokręcenia jakiejś głupiej śrubki wszystko może szlag trafić. - Nie ma takiej możliwości, panie kapitanie - zaprzeczył Kell. Daol usłyszał w jego głosie cień rozbawienia, jakby pilot z Eskadry Widm nic nie robił sobie z gróźb tymczasowego zwierzchnika. - Jeżeli pan chce, proszę przyjść i sprawdzić. Wyraz twarzy Scaura złagodniał nieco. - A żebyś wiedział, że przyjdę! Czy major Wessiri została poinformowana? Pilot Eskadry Widm zawahał się przez chwilę, zanim odpowiedział. - Tak, ale jest zajęta czymś innym. Zresztą, wszystko już widziała. Dowódca okrętu skrzywił się, jakby połknął coś kwaśnego. - Trudno. Spodziewaj się mnie za kilka minut, Tainer - odparł chłodno Scaur, po czym wyłączył urządzenie. Odwrócił się do pozostałych i przez chwilę nic nie mówił, jakby się nad czymś gorączkowo zastanawiał. - No, na co się tak gapicie? - odezwał się w końcu. - Skoro już tu jesteście, idziecie ze mną! Zwykle hangary gwiezdnych krążowników nie miały prawa przyprawić o agorafobię istoty większej i bardziej inteligentnej od Ewoka. Na ogół jednak były one zapełnione przez eskadry myśliwców i ich personel techniczny. Na podłodze pełno było części do maszyn i narzędzi porzuconych przez roztargnionych mechaników. Wszystko to sprawiało, iż każdemu wydawało się, że ładownia nie stanowi wcale tak wielkiej przestrzeni, jaką jest w rzeczywistości. Daol musiał jednak zrewidować te poglądy, kiedy znaleźli się w niemal doszczętnie wyczyszczonym hangarze. Niemal, bo oprócz leżących tu i ówdzie hydrokluczy dostrzegł tylko dwa stojące obok siebie, wysokie na osiem i długie na dwadzieścia pięć metrów, imperialne lądowniki. Po wysuniętej z jednego z nich rampie schodził powoli ciemnowłosy, krótko ostrzyżony człowiek. Był wysoki i szczupło, aczkolwiek muskularnie zbudowany, co świadczyło o tym, że mięśnie zawdzięcza pracy, a nie sterydom. Z całą pewnością ledwo mieścił się w ciasnej kabinie X-winga. A mieścił się na pewno - bowiem Daol wiedział, że mężczyzną, którego ma przed sobą, jest członek Eskadry Widm, Kell Tainer. Zbliżył się do nich, stanął na baczność i zasalutował. Nie odrywał dłoni od czoła tak długo, aż w końcu nachmurzony Scaur odpowiedział na wojskowe pozdrowienie. - Tainer - mruknął z obrzydzeniem, patrząc na brudne od smaru ręce i ubranie pilota. - Chcę obejrzeć twoją robotę. Kell wzruszył ramionami. - Proszę tędy. - Skinął głową w kierunku rampy lądownika. - Zapewniam, że ja i Zraii sprawdziliśmy wszystkie systemy. I mocowania też - dodał szybko. - Nie ma takiej rzeczy, która mogłaby odpaść. - To dobrze - rzucił dowódca okrętu, minąwszy Tainera. Pilot podążył za nim, nie odzywając się ani słowem. Daol, Holly i Corran szli na końcu, równie cicho jak Kell. Przy wejściu czekał na nich verpiński technik. Podobna do owada brązowa istota zdawała się być zmęczona, ale i zadowolona ze skończonej pracy. Kiedy Scaur przeszedł obok Verpina, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem, brzęczenie wydawane przez insektoida nabrało nieprzyjaznych tonów. Kapitan przystanął i dopiero wtedy przyjrzał się mechanikowi. - Co on mówi? - spytał, zwróciwszy się w stronę pozostałych. Zapewne, że jesteś nadętą kowakiańską małpojaszczurką, pomyślał Daol z niewzruszonym wyrazem twarzy. - Nie mamy pod ręką droida protokolarnego - odpowiedział Scaurowi Tainer. Naberrie przyuważył jednak, że pilot z trudem powstrzymuje uśmiech. Z pewnością zrozumiał wszystko z tego, co powiedział Zraii. Dowódca „Mon Juramento” przyglądał się im jeszcze przez chwilę, po czym wykrzywił twarz w niepewnym uśmiechu. - No dobrze. Nie będziemy tracić czasu na sprowadzanie tłumacza, ani też na durne pogaduszki. Prowadź, Tainer. - Tak jest, kapitanie. - Kell skinął głową; wyminął Scaura i otworzył drzwi przedziału towarowego. Jeszcze zanim metalowa płyta zatrzymała się w magnetycznej prowadnicy, panele jarzeniowe w ładowni zapłonęły jasnym blaskiem i wszyscy mogli dostrzec to, co znajdowało się w pomieszczeniu. Daol i Corran przez chwilę nie mogli wypowiedzieć słowa, a Holly aż zachłysnęła się powietrzem z przestrachu i zdumienia. Ich oczom ukazało się owadzie oblicze, w pewnym stopniu podobne do twarzy verpińskiego technika. Z dwoma wyjątkami. Było wielokrotnie większe i brzydsze. Wysoka na ponad dwa metry, spadzista czaszka pokryta była warstwą błyszczącego czarnego lakieru. Pomiędzy dwoma podłużnymi, schowanymi w głębokich oczodołach fotoreceptorami znajdował się pęk giętkich, blaszanych rurek, przypominających szczękoczułki licznych zawiązków, jakie Naberrie widział na pokładzie statku pajęczarza Bilansa. Prawdopodobnie konstruktorzy Gubernatora Beltane’a z Balmorry stworzyli je po to, by dodać obliczu droida grozy; w tak bardzo narażonych na trafienie elementach nie miały prawa być umiejscowione żadne ważne systemy. Resztę robota stanowił kilkunastometrowy korpus z ciężkimi odnóżami, dzięki którym wyprostowany droid był trzykrotnie wyższy, niż człowiek. Z tułowia wyrastały cztery ramiona; dwa z nich zakończone były potężnymi blasterami, a pozostałe chwytakami zdolnymi zmiażdżyć myśliwiec. Tainer przecisnął się między osłupiałymi towarzyszami i poklepał dłonią blaszaną powierzchnię głowy wielkiego droida, po czym odwrócił się z uśmiechem przypominającym minę świeżo ogolonego Wookiego. - To jest właśnie nasza balmorrańska niespodzianka dla Wieczności. Supernowoczesny droid bojowy Viper Automadon X-1. Łowca nagród otworzył drzwi pokoju i trzasnął dłonią we włącznik światła. Zanim wszedł do kabiny, przepuścił przodem Holly Swan. Blondynka nie odezwała się przez całą drogę z hangaru do kajuty i Daol był pewien, że nie jest to spowodowane jedynie szokiem po zobaczeniu ogromnego droida czy nawet napięciem przed czekającą ich wkrótce akcją. Naberrie wiedział, że to nie pierwsze zadanie, w jakim dziewczyna bierze udział. Niewątpliwie już dawno nauczyła się przezwyciężać stresy związane z walką, z oddawaniem strzałów, zabijaniem. Tu na pewno chodziło o coś innego; Daol zaczął się zastanawiać, czy aby Holly się nie domyśla się tego, co on chce jej powiedzieć. Nie był jednak przygotowany na to, co chciała mu powiedzieć ona. - Chyba nie byłam z tobą całkiem szczera - szepnęła cicho, usiadłszy na brzegu łóżka. Zanim zaczęła mówić dalej, przełknęła ślinę i odgarnęła z twarzy długie jasne loki. - Nie powiedziałam ci o bardzo ważnej w moim życiu rzeczy. Dlatego sądzę, że nie możemy być razem. Daol aż zamrugał ze zdziwienia. - Co może być tak ważne, że...? - Mam córkę - przerwała mu bezceremonialnie. Wyraz smutku na twarzy dziewczyny był niemal równie szczery, jak szok, który te dwa słowa wywołały w sercu młodego Jedi. Niemal. Choć Daol widział, jak bardzo trudne było dla Holly wyznanie prawdy, Moc powiedziała mu, że tak naprawdę dziewczyna jest dumna ze swojego dziecka. Wyraźnie czuł kryjącą się w jej duszy radość, wspomnienie chwil, kiedy były razem; dni, kiedy mogły cieszyć się ze wspólnej zabawy. Wiedział, że córka była największym skarbem Holly i pewnie dziewczyna mocno cierpiała z powodu przedłużającej się rozłąki. Z wrażenia aż usiadł na łóżku obok blondynki i złapał jej trzęsącą się ze zdenerwowania dłoń. - Jak ma na imię? - spytał cicho, jednocześnie roztaczając wokół siebie uspakajającą aurę Mocy. Dziewczyna spojrzała na niego z wdzięcznością, a jej ręka przestała drżeć. - Stiana. Ma trzy lata i nazwisko po mnie. Jej ojciec zginął jeszcze zanim się urodziła, w trakcie ucieczki Isard z Coruscant. Mieszkaliśmy w tej dzielnicy, pod powierzchnią której ukryta była „Lusankya” - westchnęła ze smutkiem. Daol ścisnął jej dłoń w wyrazie współczucia. - Słyszałem o tym. Wiele milionów istot poniosło śmierć. Paskudna sprawa. - Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś intensywnie. - Przebywanie na pokładzie „Lusankyi” musiało być dla ciebie ciężkim przeżyciem. Holly wzruszyła ramionami. - Nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Z jednej strony dlatego że to już nie jest statek Isard, a z drugiej... - zawahała się przez moment. - Z drugiej dlatego, iż ty mi umiliłeś czas, jaki tam spędziłam. - Pokręciła głową z przygnębieniem. - Ale nie byłam wobec ciebie uczciwa. Chociaż cię kocham, i ty dobrze o tym wiesz, nie możemy być razem. Naberrie przygryzł wargę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jeszcze dzień wcześniej bez wahania odparłby, że to nic; powiedziałby, iż mu to nie przeszkadza i nie chce, by to, co ich łączy, skończyło się w taki sposób. Teraz jednak, po tym, jak uświadomił sobie swoje uczucia względem Sandry, czuł jedynie wdzięczność, że zakończenie związku z Holly nie będzie tylko jego winą. Daol wzruszył ramionami. Choć ta rozmowa nieoczekiwanie potoczyła się tak, że mógłby przemilczeć sprawę Sandry, na myśl o takim rozwiązaniu odniósł wrażenie, jakby jego żołądek stał się nagle bryłą lodu. Dopiero teraz, kiedy sam stanął przed podobnym faktem, uświadomił sobie ciężar wyznania, na jaki przedtem musiała się zdobyć Holly. Musiał przyznać w duchu, że nie było to łatwe. - Wiesz - zaczął powoli - pewnie to cię nie pocieszy, ale ja też nie powiedziałem ci o sobie wszystkiego. Spojrzała na niego z uwagą, ale nie wtrąciła się ani słowem. - Dawno temu poznałem kogoś - ciągnął Daol; rzeczywiście czuł się tak, jakby od momentu, kiedy poznał Sandrę, minęło wiele lat, a nie jedynie trzy miesiące. - Bardzo wiele tej osobie zawdzięczam... Holly rzuciła mu spojrzenie pełne smutku. - Kimkolwiek jest... kochasz ją, prawda? - spytała rzeczowo. Choć bardzo chciał, nie potrafił spojrzeć jej w oczy. - Tak - powiedział po prostu. - Kocham ją. Naberrie wbił wzrok w podłogę. Zapadła cisza, którą przerwał dopiero cichy szloch Holly. - To nie tak miało się skończyć - wyszeptała. Powoli, bardzo powoli Daol zwrócił głowę w jej stronę. Natychmiast zauważył spływające po zaczerwienionych policzkach dziewczyny łzy, w których odbijał się łagodny blask panelu jarzeniowego. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, młody Jedi objął ją i łagodnie przyciągnął do siebie; Holly nie stawiała oporu. Z chęcią wtuliła się w ramiona Daola. - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. R O Z D Z I A Ł 18 System Asmeru Wyskoczyli z nadprzestrzeni dokładnie tak, jak przewidział Xavis. Kiedy znaleźli się w realnej przestrzeni, ciemna, skalista kula wisząca w bezkresnym mroku, usianym tylko drobnymi punkcikami odległych gwiazd, zakrywała Asmeru, odsłaniając jedynie wąski sierp brązowej tarczy planety. Teraz, mając ją przed oczami, nie w postaci hologramu, a naprawdę, można było dostrzec wyraźnie odcinające się od powierzchni czarne plamy. - To takie czarne, na planecie... co to jest, Xavis? Pasma górskie? - spytał Dif Scaur, stojący na mostku kalamariańskiego krążownika „Mon Juramento” w towarzystwie kilku najbliższych współpracowników. Choć zwykle Kalamarianie nie zezwalali istotom innych ras wtrącać się do projektowania statków, w tworzeniu tej części masywnego okrętu bez wątpienia brali udział ludzie. Już od pierwszej chwili, kiedy objął dowodzenie nad „Mon Juramento”, kapitan zauważył, że pomimo tego, iż wszystkie elementy wyposażenia posiadają łagodne, niemal organiczne kształty, mostek wykazuje wiele cech charakterystycznych dla imperialnych niszczycieli. Scaur i jego podkomendni znajdowali się na biegnącym środkiem wielkiego pomieszczenia pomoście. Chodnik zwrócony był w stronę dziobowych iluminatorów, przez które zwykle widać było panoramę przestworzy. Obecnie jednak dało się dostrzec tylko mroczną plamę księżyca i nieszczęsny skrawek Asmeru. Poniżej pomostu znajdowało się zagłębienie dla personelu, gdzie ukryte były wszystkie najważniejsze stanowiska kontrolne, systemy celownicze i ekrany taktyczne. Na kilku monitorach Scaur dostrzegał tylko jaskrawe, zniekształcone plamy. Domyślił się, że podobnie jak wiele innych urządzeń na pokładzie, dostosowane były do pasma częstotliwości odbieranego przez narządy wzrokowe Kalamarian. Na statku służyły jednak także istoty innych ras niż Kalamarianie i ludzie. Tu i ówdzie można było zauważyć Wookiego czy Twi’leka, a oficerem łącznościowym był podobny do gryzonia Sullustanin. Kapitan musiał odczekać kilka sekund, zanim łącznościowiec wzmocni sygnał na tyle, by przebił się przez zakłócenia spowodowane bliskością pola kopalnianego, ale w końcu zainstalowane na ścianach głośniki zatrzeszczały donośnie i Scaur usłyszał odpowiedź na swoje pytanie. - Czarne plamy? To są morza i oceany - odparł Kurt Xavis z pokładu swojego patrolowca, który leciał przed krążownikiem. W jego głosie wyraźnie słychać było zdumienie, że ktoś zadał mu tak banalne pytanie. - Woda? - zdziwił się Scaur. - Czarna woda? Xavis skinął głową w sterowni „Dumy Kurta”, czego naturalnie nie mógł dostrzec nikt przebywający na pokładzie „Mon Juramento”. - Tak, to najzwyklejsza woda... tylko że mocno zasolona i zabarwiona minerałami, które nadają powierzchni ten brązowy kolor. Nic szkodliwego, tym bardziej, jeśli się ją przegotuje. - Aha - mruknął kapitan, najwyraźniej nie do końca przekonany. W krótkim czasie wyminęli księżyc i widok za iluminatorem zmienił się. Teraz Scaur i załoga krążownika mogli oglądać w pełnej krasie tarczę Asmeru, oświetloną od tyłu przez czerwone słońce. Widok planety zasłaniały jednak setki porozrzucanych w przestrzeni błyszczących cylindrów. - Wchodzimy w pole kopalniane - ostrzegł sterujący statkiem doświadczony Kalamarianin, na chwilę przedtem, zanim zrobił to Xavis. - Podążajcie za mną - dodał Kurt. - Wybrałem najbezpieczniejszą możliwą drogę, kapitanie. Na twarzy Difa odmalowała się troska. - Niewątpliwie - mruknął dowódca okrętu. - Jednak nie ma takiej drogi przez tą kopalnię, która byłaby równie łatwa dla krążownika, jak dla twojego patrolowca. - Scaur pochylił się i spojrzał na siedzącą w zagłębieniu powabną, niebieskoskórą Twi’lekankę w mundurze oficera Floty. Długie lekku istoty splątane były za jej plecami, dzięki czemu nie obijały się o przeszkody przy każdym obrocie głowy. - Proszę ustawić pola siłowe na maksimum - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie chcę, by jakiś zabłąkany złom uszkodził poszycie, a co gorsza silniki. - Tak jest, kapitanie - odpowiedziała istota machinalnie. W ciągu kilku lat służby pod dowództwem oficerów takich, jak generałowie Han Solo i Garm Bel Iblis nauczyła się w taki właśnie sposób reagować na polecenia przełożonych. A potem natychmiast wcielać je w czyn. Pstryknęła kilkoma przełącznikami na konsoli kontrolnej i po chwili ledwo słyszalny pomruk pokładowych generatorów pól siłowych przeszedł w jednostajne, głośne buczenie, a wokół krążownika utworzyła się potężna bariera magnetyczna. Przez kilka długich minut nikt się nie odzywał; wszechobecną ciszę przerywały tylko odległe wybuchy górniczych cylindrów, raz po raz osłabiające pole. W końcu jednak i one ucichły, a po paru sekundach kalamariański pilot oznajmił, że opuścili przestworza kopalni. Scaur odetchnął z ulgą, podobnie jak kilkoro innych republikańskich oficerów. - „Łowco z Mgły”, „Cieniu Jedi”... Eskadro Widm... jak mnie słyszycie? - spytał dowódca wielkiego okrętu. Poczuł, że opuszcza go duża część napięcia, jakie nagromadziło się w nim od początku wyprawy. Pierwsza część akcji, czyli dotarcie do systemu i przelot przez pole kopalniane odbyła się bez żadnych komplikacji. Teraz musiał liczyć jedynie na szczęście i umiejętności oddziałów, które przeprowadzą desant na powierzchnię. Jakkolwiek niezbyt dobrze rozumiał się z osobami, które wyznaczono do akcji naziemnej, wiedział doskonale, że znają się na rzeczy i do tej pory nie opuszczał ich fart. Scaur miał nadzieję, że przynajmniej jeszcze w tej misji Moc będzie z nimi. Rozległ się jednoczesny trzask sześciu włączanych komunikatorów i kapitan przygotował się w duchu, że zaraz będzie zmuszony słuchać kilku jednoczesnych odpowiedzi. O dziwo, usłyszał tylko głos Buźki Lorana. - Czysto i zrozumiale, kapitanie - rzekł dowódca Widm. Tym razem głos Lorana nie ociekał ironią, jak podczas jego wielu poprzednich rozmów ze Scaurem. Z pewnością miało to związek z tym, że od tej pory mieli walczyć razem przeciw wspólnemu wrogowi. - Jesteśmy zwarci i gotowi na wszystko. Na potwierdzenie jego słów rozległ się chór potakujących pomruków. Scaur nie mógł się nie uśmiechnąć. - Cieszę się niezmiernie. - Odchrząknął cicho. - Otwieramy hangar. Możecie wylatywać bez rozkazu. - Tak jest. Zyg, zyg kapitanie - odpowiedział radośnie Buźka. Dowódca okrętu skrzywił się. Możesz zabrać wampę z Hoth, ale nie zabierzesz Hoth z serca wampy, pomyślał z westchnieniem. Mimo to, nie zamierzał skarcić Lorana za niewinny żart. Nie zamierzał psuć morale podopiecznych przed akcją, w której mogli nawet stracić życie. Aż tak wredny nie był. Odwrócił się do iluminatora. W milczeniu przyglądał się usianym gwiazdami przestworzom. Po chwili w polu widzenia Scaura znalazły się dwa lekkie frachtowce i cztery X-wingi, które dołączyły do wiszącego nieruchomo w próżni patrolowca Xavisa. Może sprawił to przypadek, ale wszystkie jednostki pokryte były warstwą błyszczącego, czarnego lakieru. Statki utworzyły nierówny szyk i zanurkowały w atmosferę Asmeru. Ciekawe, ilu z nich powróci, przemknęło Scaurowi przez myśl. Wiedział, że odpowiedź na to pytanie dostarczy mu najbliższa przyszłość. Daol nigdy nie czuł się za nikogo tak odpowiedzialny, jak teraz. Nie był wprawdzie dowódcą wyprawy - tę rolę pełniła Iella Wessiri - jednak w chwili obecnej jego zadanie było być może nawet ważniejsze, niż to, które sprawowała jasnowłosa agentka. Czuł tę odpowiedzialność od momentu, gdy tylko „Cień Jedi” wyleciał z hangaru wielkiego kalamariańskiego krążownika. Śledząc ruchy patrolowca należącego do Kurta, młody łowca zagłębił się wtedy w Moc i poczuł wyraźnie obecność wszystkich istot, które zgodził się przetransportować na powierzchnię Asmeru. Każda z osób przebywających na pokładzie „Cienia” posiadała odrębną, unikalną osobowość. Każda z nich miała własne wspomnienia, a także cele, które kiedyś chciałaby zrealizować. Zagłębił się w Moc, roztaczając własne pole postrzegania tak, by objąć nim wszystkich pasażerów swojego YT-2000, i myśli niektórych z nich zawirowały w jego głowie. Iella i Holly marzyły o spokoju w galaktyce i domu rodzinnym, gdzie zawsze mogłyby wrócić po skończonej akcji. W myślach zarówno jednej, jak i drugiej dało się wyczuć nieco nostalgii. Obydwie tęskniły za czymś, co utraciły... i Daol wcale nie był pewien, czy stan ducha Holly nie ma jakiegoś związku z nim samym. Oprócz dwóch jasnowłosych agentek Wywiadu, na pokładzie „Cienia” przebywało sześciu komandosów. Połowa z nich należała do noghryjskiego oddziału Alpha. Z niewyraźnie odbieranych emocji obcych istot Naberrie zdołał odsiać tylko najsilniejszą, podobną do tego, co przeżywały Holly i Iella. Nawet stojąc w obliczu trudnej misji, żaden z Noghrich nie potrafił przestać myśleć o utraconej planecie Honoghr. Od każdego z nich emanowała ponura determinacja zrewanżowania się Imperium za oszustwa, których dopuściło się wobec szaroskórych istot, dla zapewnienia sobie ich śmiercionośnych usług. Wczuwając się w myśli Noghrich, Daol zrozumiał, że to pragnienie zemsty nie zginie, dopóki nie upadnie Imperium, albo dopóki w galaktyce nie pozostanie żaden Noghri. Tak czy inaczej, mogło nigdy nie zgasnąć. Jego umysł powrócił do normalnego stanu, kiedy głośniki umieszczone w sterowni ”Cienia Jedi” zatrzeszczały cicho i Daol usłyszał głos Xavisa. Znów był tym samym, skupionym na swym zadaniu łowcą nagród, co wcześniej. - Mam transmisję z dołu - poinformował rzeczowo Kurt. Choć Naberrie spodziewał się, że prędzej czy później ktoś na dole zorientuje się, że nadlatują, zdziwił się, że stało się to jeszcze zanim zagłębili się w cienką warstwę pomarańczowych chmur. Być może stał za tym Tremayne - jednak młody łowca nie wyczuwał na powierzchni Asmeru niczego, co mogłoby powodować mroczne zakłócenia Mocy. Po tym, co wydarzyło się kiedyś na Tatooine, ta myśl wcale nie napawała go optymizmem. - Zdaje się, że to Her’ag - dodał Xavis po dłuższej chwili. W jego głosie dało się słyszeć wyraźne napięcie. On chyba też miał złe przeczucia. - Her’ag? - spytał Daol. - Bothanin. Dotychczasowy przywódca grupy - wyjaśnił Kurt. - Mówię dotychczasowy, bo nie wiem, jak to wygląda teraz. Siedząca w fotelu drugiego pilota Iella Wessiri pochyliła się nad konsoletą sterowniczą. - Przełącz to na „Cień Jedi”. Ja będę prowadziła rozmowy. - Zastanowiła się przez chwilę. - Postaraj się, by tę rozmowę odbierali także pozostali. Nie będę ukrywać, że mam na myśli głównie Buźkę i Scaura. Czy to jasne? Xavis zawahał się przez moment. - To da się zrobić - odparł w końcu i rozłączył się. Wkrótce ponad umieszczonym na tablicy kontrolnej holoprojektorem ukazała się sylwetka niewysokiego obcego. Porośnięta brązową sierścią istota wyglądała na zestresowaną i zmęczoną życiem. Her’ag wyprężył się jednak dumnie, kiedy zorientował się, że jest nagrywany. - Wzywam niezidentyfikowane statki! Podajcie swoją tożsamość i zamiary, albo będziemy zmuszeni was ostrzelać. Iella pochyliła się nad hologramem. - Jesteśmy członkami floty, wysłanej na Asmeru przez rząd Nowej Republiki. Obywatele donieśli nam, że ukrywacie Mrocznego Jedi, a nawet korzystacie z jego usług. Bothanin prychnął głośno. - Obywatele, czy raczej zdrajca Kurt Xavis? Jasnowłosa agentka niemal się uśmiechnęła. - Kurt Xavis jest obywatelem Nowej Republiki - odpowiedziała spokojnie. Futro Her’aga zafalowało w wyrazie gniewu. - Ale Asmeru nie należy Nowej Republiki - wycedził. Iella posłała mu chłodne spojrzenie. - W obawie o bezpieczeństwo mieszkańców tych planet, które uznają zwierzchnictwo naszego rządu, przybyliśmy tu, by sprawdzić, czy te doniesienia są zgodne z prawdą, i w razie potrzeby podjąć odpowiednie kroki zaradcze - wyjaśniła kobieta. Daol zauważył, że agentka zachowuje niezmącony spokój, choć z pewnością zdawała sobie sprawę, że w najbliższym czasie może stracić życie, a jej marzenia mogą się nigdy nie zrealizować. Na pewno nie pierwszy, a być może i nie ostatni raz. Bothanin odwrócił głowę, by skonsultować się z kimś, kogo nie dało się dostrzec w stożku holoprojektora. - Stwierdzam więc w imieniu wszystkich członków Wieczności, że Xavis powiedział wam prawdę. Współpracujemy z Mrocznym Jedi. - Uśmiechnął się złowieszczo. - Wiecie wszystko. Teraz flota Nowej Republiki grzecznie zabierze swoje tyłeczki z tego systemu. Iella pokręciła głową. - Nie sądzę. Teraz Wieczność odda w nasze ręce Wielkiego Inkwizytora Tremayne’a, albo będziemy zmuszeni użyć siły. Wybieraj. Bothanin wzruszył ramionami. - Wieczność wybiera walkę - powiedział twardo, po czym jego hologram zamigotał i zniknął. Daol gwizdnął cicho. - No to przynajmniej wiemy, na czym stoimy. Iella zerknęła na niego z ukosa. W jej spojrzeniu dostrzegł cień rozbawienia, jednak wątpił, aby był on szczery. Domyślał się, że kobieta próbuje tylko ukryć niepokój. Jeszcze raz pochyliła się nad konsoletą i pstryknęła włącznikiem pokładowego komunikatora. - ...stkich jednostek desantowych - dał się słyszeć głos Kurta. - Sensory wykryły, że z powierzchni planety wystartowała eskadra Brzydali. Włączyć pola i przygotować się na kontakt. Daol zerknął przez iluminator na powierzchnię planety, gdzie w oddali widać już było ruiny starożytnego miasta. Choć od obecnej bazy Wieczności dzieliło ich jeszcze ponad trzysta kilometrów, młody łowca ujrzał tam świecące smugi zjonizowanych gazów wylotowych, wydobywających się z dysz silników gwiezdnych statków. Jakby na potwierdzenie tego wszystkiego, na monitorze taktycznym pojawiło się dwadzieścia czerwonych punktów. Tym razem to Daol pochylił się nad komunikatorem. - Kapitanie Scaur, sądzę, że teraz byłby najlepszy moment, by wysłać do akcji Eskadrę Łotrów - wyznał szczerze. Chociaż Buźka, Kell oraz Gamorreanin Prosiak i Twi’lekanka Dia Passik należeli do najlepszych pilotów w całej Nowej Republice, Daol wiedział, że Eskadra Widm ostatnio spędzała więcej czasu bawiąc się w tajnych agentów, niż latając myśliwcami w przestworzach. Dlatego lepiej byłoby, gdyby do polowania na Brzydale przyłączyły się Łotry. - Obawiam się, że to raczej niemożliwe, Naberrie - odpowiedział Scaur ponuro. Łowca od razu zorientował się, że dzieje się coś złego. W tej samej chwili wyczuł wreszcie obecność Tremayne’a. Był jak zły duch, który wysysał energię z powierzchni planety. - Co się stało, Difie? - spytała Iella. Tym razem nie ukrywała zaniepokojenia. Kapitan westchnął ze smutkiem. - Cóż... - mruknął cicho. - Wszystko wskazuje na to, że Kurt jednak się pomylił, kiedy mówił, iż Wieczność nie posiada własnej floty. Nasze skanery wykryły grupę niewielkich statków, wyłaniającą się zza ciemnej strony Asmeru. Daol uniósł brew. - Grupę? - spytał, pełen jak najgorszych przeczuć. - A jak liczną? Scaur ponownie westchnął. - I w tym właśnie tkwi problem. Wszystko wskazuje na to, że to są dwadzieścia cztery pełne eskadry. Czyli, oględnie mówiąc, prawie trzysta myśliwców. Corran przestąpił próg hangaru i ruszył truchtem w stronę swojego X-winga, nie zwracając uwagi ani na krzątających się wokół mechaników, ani na snopy pomarańczowych iskier wyrzucanych przez rozłączane w pośpiechu kable. Panujący w ogromnym pomieszczeniu chłód przyprawiał go o dreszcze w równym stopniu, jak wspomnienie dziwnego uczucia, którego doznał kilka minut wcześniej. Choć Korelianin nigdy nie był szkolony, wykazywał dużą wrażliwość na Moc i wszystko wskazywało na to, że przy odpowiednim treningu mógłby zostać wspaniałym Rycerzem Jedi. Na razie jednak jego kontakt z Mocą ograniczał się do podświadomych przeczuć, które nieraz pomogły mu wydobyć się z najgorszych tarapatów. Czasami wyczuwał także zakłócenia pola Mocy, co ostatnio zdarzało się dosyć często w związku z pojawieniem się odrodzonego Imperatora i jego mrocznej świty. To uczucie nie było jednak nigdy tak intensywne, jak teraz. Od chwili, kiedy pierwszy raz mroczna obecność zakłóciła myśli Corrana, pilot wyczuwał ciągłą manifestację Ciemnej Strony. Był jednak pewien, że istota będąca źródłem tych złych emocji ujawniła się nie z powodu jego obecności w przestworzach Asmeru. Miała swoje plany, w których Horn nie figurował. Poczuł, że po czole spływa mu kropla zimnego potu, kiedy uświadomił sobie, kogo właściwie chce dostać adept Ciemnej Strony. Daola i Kurta. Eskadra złożona z samych Brzydali zbliżała się do nich z prędkością typową dla tego typu maszyn. Nawet najszybsze z tych szkaradnych myśliwców nigdy nie miały osiągów lepszych, niż mocno już przestarzałe rebelianckie Y-wingi. Posklecane zwykle z części ocalałych z zestrzelonych statków, były często jedynymi maszynami, jakie mogli zdobyć przemytnicy i piraci. Stanowiły też na tyle łatwy cel, że bardziej doświadczeni piloci zrezygnowali z umieszczania sylwetek zestrzelonych Brzydali na burtach własnych statków. Kto by się przecież chwalił trafieniem kosmicznego śmiecia? - Wymijający manewr! - rozległo się nagle z głośników w sterowni „Cienia Jedi” i Daol dostrzegł, że „Duma Kurta” śmignęła świecą w przestworza. Natychmiast skierował statek na sterburtę, śladem szybkich X-wingów Buźki i Dii Passik, dotychczas lecących po obu stronach „Cienia”. Po kilku sekundach pozwolił sobie na szybkie spojrzenie w miejsce, gdzie znajdowali się przed chwilą. Ze zdumieniem i niejaką ulgą stwierdził, że kurs, którym lecieli przed chwilą, przecięło kilkanaście błyszczących torped wystrzelonych z wyrzutni Brzydali. Na szczęście, były to przestarzałe pociski, które nie zawracały w przypadku minięcia się z celem. Przynajmniej raz nie musieli się martwić o rufę. Kilka sekund później osłaniający „Łowcę z Mgły” Gamorreanin Voort saBinring, zwany przez wszystkich Prosiakiem, pstryknął włącznikiem komunikatora. - Nie ponawiają ostrzału - stwierdził ze zdumieniem. Zwyczajni Gamorreanie nie potrafili wypowiedzieć ani jednego słowa w jakimkolwiek zrozumiałym dla ludzi języku. Jednak w wyniku tajnych badań prowadzonych wiele lat wcześniej przez imperialnych naukowców, Prosiak przezwyciężył ograniczenia swego organizmu. Nie był dzikusem, jakich często zatrudniali w roli strażników gangsterzy w rodzaju Hutta Jabby. Jako jedyny Gamorreanin w galaktyce, był zdolny nie tylko rozmawiać i myśleć jak istoty innych ras, ale także, dzięki ogromnym zdolnościom matematycznym, był w stanie pilotować gwiezdny myśliwiec. Analizując słowa Prosiaka, Daol doszedł do wniosku, że piloci Brzydali stracili wszystkie torpedy w pierwszej salwie, nie trafiwszy żadnego z przeciwników. Teraz mogli toczyć pojedynki jedynie przy użyciu laserów. Widocznie Buźka doszedł do identycznego wniosku, ponieważ zaczął zataczać swoim X- wingiem łuk, który miał go sprowadzić na poprzedni kurs. Po chwili manewr powtórzyła jego skrzydłowa, a po niej Daol. Już kilka sekund potem wszystkie siedem statków znalazło się na wcześniejszych pozycjach. Tym razem lecąca z naprzeciwka grupa Brzydali znajdowała się w odległości skutecznego strzału. - Ognia! - krzyknął Naberrie. Podczas gdy obsługujący czterolufowe działka dwaj Noghri ostrzeliwali zaciekle najbliższych przeciwników, łowca uzbroił torpedę protonową. Zaczekał, aż systemy celownicze zapłoną czerwienią na znak namierzenia celu i wcisnął spust. Protonowa torpeda wyrwała się z wyrzutni i w mgnieniu oka pomknęła w kierunku Brzydala o kabinie myśliwca typu TIE i silniku pochodzącym z Y-winga. Taki rodzaj statku zwany był często DIE- wingiem, z racji tego, że w wypadku trafienia pilot nie miał właściwie żadnych szans na przeżycie. Także i tym razem DIE-wing udowodnił, że w pełni zasługuje na swą nazwę. - Ładny strzał - pochwaliła Iella. - Dziękuję - odparł łowca z uśmiechem. Uniósł dziób „Cienia” na tyle, by kolejny Brzydal wskoczył w kwadrat systemów celowniczych. Nie czekając na sygnał namierzenia wrogiego statku, wypuścił w jego kierunku kolejny pocisk. Torpeda przyspieszyła i wbiła się w kokpit myśliwca, w ułamku sekundy zabijając niczego nie świadomego pilota. Nieprzyjacielska maszyna eksplodowała, a rozgrzane do białości odłamki zabębniły w zetknięciu z dziobowym polem ochronnym „Cienia Jedi”. Daol rzucił okiem na ekrany sensorów i ze zdumieniem stwierdził, że pozostały tam już tylko dwa Brzydale, którymi obecnie zajmowali się Kurt i Kell Tainer. Siły Republiki nie poniosły żadnych strat. - Jeżeli będzie nam tak ciągle szło, chyba uwierzę, że jest z nami Moc - odezwała się Dia, kiedy ostatni Brzydal zniknął w oślepiającej kuli ognia. Naberrie uśmiechnął się, choć wcale nie był pewien sukcesu. Chciałby mieć tyle optymizmu, co piękna Twi’lekanka. W czasie walki jego umysł koncentrował się na strzelaniu i kierowaniu statkiem do tego stopnia, że nie dopuszczał do siebie myśli o niczym innym. Teraz nie potrafił jednak zapomnieć, że na dole czeka Tremayne, a w przestworzach szaleje prawie sto pięćdziesiąt wrogich myśliwców. - Rozdzielamy się - powiedział w pewnej chwili Xavis. Za iluminatorem widać już było wyraźnie ruiny starożytnego miasta. Kamienne pomniki i piramidy wyglądały jak wytwór natury, a nie jak dzieło rąk żywych istot. Centralnym punktem miasta był ogromny, podłużny plac - lądowisko, na którym obecnie znajdowały się tylko cztery wysłużone frachtowce i dwa przestarzałe myśliwce typu CloakShape. Ruiny otoczone były kręgiem prymitywnych budowli, wzniesionych z błota zmieszanego z gliną. Pomiędzy nimi, w przeciwieństwie do miasta, dało się gdzieniegdzie zauważyć pogarbione sylwetki. Pewnie to są ci Ossanu, pomyślał Daol, kierując statek śladem „Dumy Kurta”. Garik i Dia lecieli niezmiennie po obu stronach „Cienia Jedi”. Patrolowiec Xavisa wiódł ich w stronę rozciągającego się na północy wielkiego, czarnego jeziora, upstrzonego skalistymi wysepkami wulkanicznego pochodzenia. Druga grupa, w skład której wchodzili Kell, Prosiak i pasażerowie „Łowcy z Mgły”, miała dostać się do miasta od południa. Naberrie podążył wzrokiem za statkiem Xavisa. „Duma Kurta” obrała kurs na największą wyspę, na szczycie której znajdowały się ruiny jakiejś świątyni. Westchnął głęboko. Choć na razie wszystko rzeczywiście szło idealnie, w jego sercu zaczynały rodzić się coraz gorsze przeczucia. Znając Tremayne’a, w mieście czekała ich cała masa nieprzyjemnych niespodzianek. R O Z D Z I A Ł 19 Nadprzestrzeń Trans hibernacyjny był najlepszą formą odpoczynku, jaką mogła wybrać Sandra podczas długiego lotu przez nadprzestrzeń w ciasnej kabinie Howlrunnera. Sen nie wchodził w rachubę; przez nieuwagę mogłaby zatracić się w nim tak głęboko, że przegapiłaby powrót do normalnych przestworzy. Słyszała wielokrotnie o przypadkach, kiedy śpiący pilot przeoczył moment wyjścia i znalazł się w cieniu grawitacyjnym jakiegoś ciała niebieskiego. Wśród tych wszystkich historii, tylko jeden raz zdarzyło się, żeby taki nieszczęśnik przeżył. Trans Jedi zaś miał to do siebie, że choć o niczym się nie śniło, ale także nie myślało, zachowywało się poczucie upływającego czasu, ale także pozwalał zaoszczędzić cenne zasoby powietrza, które szybko kurczyły się podczas długiego lotu. Był czymś w rodzaju stanu pośredniego pomiędzy snem a pełną świadomością. Hibernacja ta posiadała jeszcze jedną zaletę: świetnie regenerowała nadwątlone siły, bez względu na to, czy przebywający w niej Jedi leżał wygodnie w łóżku, czy też siedział wciśnięty w ciasny fotel myśliwca. Sandra nauczyła się wchodzić w trans za każdym razem, kiedy musiała spędzić dłuższy czas w lecącym przez nadprzestrzeń myśliwcu. W pewnym momencie rozległo się głośne pikanie i dziewczyna obudziła się z transu, z trudem odzyskując świadomość. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest i co się dzieje. Dopiero po kilku sekundach przypomniała sobie, że znajduje się w sterowni swojego Howlrunnera. Włączenie się alarmu oznaczało zaś, że do wyjścia z nadprzestrzeni pozostała tylko godzina. Specjalnie pozostawiła sobie tyle czasu, by móc dobrze przygotować się do powrotu do zwykłych przestworzy. Musiała być gotowa na wszystko, co może ją wtedy czekać. W tym na spotkanie z Daolem. Walcząc z opadającymi powiekami, pochyliła się nad tablicą kontrolną i wyłączyła alarm. Przetarła oczy i wyjrzała za przyciemniony iluminator, gdzie wciąż widać było jedynie oślepiający tunel nadprzestrzenny. Jeszcze przez długie sześćdziesiąt minut miała być skazana na ten widok. System Asmeru Corran wspiął się do kabiny myśliwca i gestem dał znać technikowi z załogi „Mon Juramento”, żeby odsunął drabinę od kadłuba X-winga. Wokół rozbrzmiewał głośny skowyt rozgrzewanych repulsorów. Lubił ten dźwięk, podobnie jak inne odgłosy towarzyszące startom w przestworza. Przypominały mu, że pilotowanie myśliwca to nie tylko doskonała zabawa, a dla niektórych ucieczka od trosk codziennego życia, ale także wielka odpowiedzialność za życie własne i towarzyszy broni. Także teraz, po tym, jak założył hełm i opuścił owiewkę maszyny, zajął się wykonywaniem procedur przedstartowych. Kiedy upewnił się, że wszystkie systemy wykazują gotowość do działania, odwrócił się, by spojrzeć na usadowioną w gnieździe za kabiną jednostkę R2. - Wszystko w porządku, Gwizdek? - spytał. Być może niektórzy nazwaliby to paranoją, jednak Corran nie wyobrażał sobie latania z innym droidem, niż Gwizdek. Astromech był jedyną pozostałością z czasów, kiedy Horn pracował jeszcze w KorSeku i pilot Eskadry Łotrów traktował go prawie jak członka rodziny. Na pewno Corran rozumiał się z nim lepiej, niż z teściem. Inna sprawa, że Boostera Terrika mało kto potrafił zrozumieć. Droid odpowiedział mu wesołym popiskiwaniem. Horn uśmiechnął się krzywo. - Dobrze, że przynajmniej ty masz niezły humor. Nie zrozumiał odpowiedzi Gwizdka, ponieważ w słuchawkach trzasnęło i z odbiornika wydobył się głos dowódcy Eskadry. - W porządku, Łotry - odezwał się spokojnie Tycho Celchu. Jak przystało na dowódcę, był zawsze opanowany i nie pozwalał, by rządziły nim emocje. - Meldować po kolei stan maszyn. - Odczekał chwilę, i rozpoczął: - „Łotr Jeden”, gotów do startu. - „Łotr Dwa”, wszystko działa, jak trzeba - rzucił Hobbie Klivian, jeden z pilotów podobnie jak Tycho pamiętających jeszcze bitwy o Hoth i Endor. - „Łotr Trzy”, maszynka zatańczy, jak jej zagram - zameldował z rozbawieniem Wes Janson. Kolejny, który nigdy nie traci dobrego humoru, pomyślał Corran. Korelianin odczekał, aż pięciu kolejnych członków Eskadry zamelduje gotowość do lotu. Nie potrafił sobie przypomnieć, ile razy już słyszał tę samą wyliczankę, choć nie zawsze w wykonaniu tych samych osób. Piloci przychodzili i odchodzili; dobrze, jeśli były to sytuacje takie, jak przeniesienie do innej jednostki czy awans na wyższy stopień. Takie historie przydarzyły się choćby Brorowi Jace’owi czy poprzedniemu dowódcy Łotrów, Wedge’owi Antillesowi, który przyjął promocję na generała i objął dowodzenie nad jednym z niszczycieli gwiezdnych wchodzących w skład republikańskiej floty. Gorzej, jeśli skład Eskadry uszczuplał się w wyniku śmierci jednego z pilotów. Choćby bardzo chciał, Corran nie potrafił zapomnieć chwil, kiedy zginęli przyjaciele tacy jak Tal’dira i Riv Shiel. Bolesne wspomnienia dawały też czasami znać o sobie tym, że skłaniały go do rozmyślań na temat własnej śmierci. Czy kiedy go w końcu dosięgnie, będzie siedział w kabinie X-winga, czy też umrze w inny sposób? Zastanawiał się też nad tym, kogo zasmuciłaby wiadomość o jego śmierci. Na pewno najbardziej cierpiałaby Mirax, pomyślał. Wzdrygnął się przed taką ewentualnością. Nawet, gdyby Mirax miała być jedyną opłakującą go istotą, nie mógł pozwolić się zabić. Musiał przeżyć. I zamierzał tego dokonać po raz kolejny, choćby miał dziś zestrzelić setkę wrogów. - „Łotr Osiem” gotów na wszystko - usłyszał w pewnej chwili odważny, kobiecy głos Inyri Forge. Ta część umysłu Corrana, która należała do pilota myśliwca, wzięła teraz górę nad wszystkimi innymi. Używając technik relaksacyjnych, które kiedyś pokazał mu Luke, Corran usunął z głowy wszystkie zbędne myśli, aby jak najlepiej skupić się na kierowaniu ruchami X- winga. - „Łotr Dziewięć”, cztery zielone, gotów do startu - wyrecytował automatycznie. Który to już raz wypowiedział ten tekst? Potem zgłosili się kolejno pozostali członkowie klucza, którym dowodził. Już dawno przyzwyczaił się do nieco piskliwego głosu swojego skrzydłowego, Ooryla Qrygga - w końcu latali razem już od niemal czterech lat - jednak martwiło go, że „Jedenastką” i „Dwunastką” byli dwaj młodzi piloci, których właściwie nie znał - zdolni, ale bez większego doświadczenia. Cóż, takie czasy, westchnął w duchu, że brakuje wprawionych pilotów do obsadzenia wszystkich jednostek. Nie pozostaje mi nic innego, jak postarać się, by i oni nie zakończyli życia w przestworzach Asmeru, postanowił Horn. - Dobrze. Startować po kolei, zaczynając od tych, których myśliwce zaparkowane są najbliżej wrót, i uformować klucze - polecił Tycho, po tym jak „Łotr Dwanaście”, Ghufran, zgłosił gotowość do lotu. - I niech Moc będzie z wami - odezwał się ktoś, kto nie był członkiem Eskadry. Dopiero po chwili Corran uświadomił sobie z niejakim zdumieniem, że tą osobą był Dif Scaur. Uniósłszy maszynę nad płytę lądowiska, pokręcił głową z niedowierzaniem. Tego jeszcze nie było, żeby Scaur życzył dobrze komukolwiek. Może zmienia się, kiedy trwa bitwa, zastanawiał się Korelianin. Corran przesłał więcej energii do repulsorów i uniósł statek w kierunku otwartych wrót. Magnetyczne pole utrzymujące atmosferę w hangarze nie stawiło przyspieszającemu X-wingowi prawie żadnego oporu. Kiedy już znalazł się na zewnątrz, zaczekał, aż pozostali piloci klucza uformują szyk wokół jego maszyny i dopiero wtedy wydusił z czterech wyprodukowanych przez fabrykę Incom silników napędowych maksymalną moc. Republikański myśliwiec błyskawicznie oddalił się od kadłuba kalamariańskiego krążownika. - Klucz Trzeci, za mną - rzucił, spojrzawszy, czy pozostali piloci klucza ustawili się w prawidłowy sposób. Tak jak przewidywał, myśliwiec Ooryla trzymał się tuż za nim i nieco po lewej. Z satysfakcją stwierdził, że także dwaj nowi członkowie Eskadry lecą we właściwym szyku. No cóż, może i mają mało wylatanych godzin, ale na pewno swoje potrafią, pomyślał z zadowoleniem. Inaczej nie zostaliby Łotrami. - Zablokować płaty w pozycji bojowej - rozkazał w pewnej chwili porucznik Celchu i Corran niemal bezwiednie sięgnął do przełącznika ulokowanego nad swoim prawym barkiem. Skrzydła rozdzieliły się i po chwili znieruchomiały w położeniu, które dawało pilotowi możliwość strzelania. Gdyby ktoś teraz spojrzał na myśliwiec od tyłu, zobaczyłby wielką literę X, od której wzięła się nazwa maszyny. - Dobra, Łotry - odezwał się Celchu, kiedy już wszystkie myśliwce miały płaty w pozycji bojowej. - Lećcie za mną. Myśliwiec Tycha wykonał ciasny skręt i śmignął tuż nad powierzchnią kadłuba „Mon Juramento”. Pozostali członkowie Eskadry podążyli za nim i już po chwili znajdowali się przed dziobem okrętu. To, co zobaczyli, zmroziło im krew w żyłach. Naprzeciw Łotrom nadlatywały dziesiątki małych, ciemnobrązowych maszyn. Jedynym elementem wrogich myśliwców, który odróżniał się kolorem od reszty kadłuba, były dwie jarzące się rubinowym blaskiem szyby iluminatora. Niewielkie statki wyglądały jak roje rozwścieczonych owadów z uszkodzonego ula... rozwścieczonych do tego stopnia, że gotowe są użądlić każdego, kto wejdzie im w drogę. Corran zerknął kątem oka na monitor taktyczny i aż gwizdnął. Chmara myśliwców leciała w tak ciasnym szyku, że ciężko było rozróżnić poszczególne maszyny. - Ile ich jest? Gwizdek jęknął głucho, a na ekranie monitora przeznaczonego do utrzymywania łączności z androidem pojawiła się odpowiedź: 24 ESKADRY. Corran zaklął siarczyście. - „Łotr Dziewięć”, nie blokuj łącza - upomniał go Tycho. Horn usłyszał jednak w jego głosie cień rozbawienia. - Nie jesteśmy sami w tej walce - przypomniał już całkiem poważnie, odgadując powody zdenerwowania Korelianina. Corran znów rzucił okiem na ekran sensorów i zauważył, że od wielkiej zielonej kropki symbolizującej „Mon Juramento” odłącza się kilkadziesiąt mniejszych. Małe punkciki z dużą szybkością zaczęły zbliżać się do tych symbolizujących maszyny Łotrów. A-wingi, przypomniał sobie Horn i aż się uśmiechnął. Tym razem Eskadra Łotrów nie miała walczyć samotnie. Odległość między X-wingami a wrogimi maszynami zmniejszała się w takim tempie, że ze stu kilometrów nagle zrobiło się dwadzieścia. Już tylko kilkanaście sekund pozostało do chwili, kiedy będzie można oddać skuteczny strzał. - Ej... - odezwał się nagle Gavin Darklighter, młody pilot z Tatooine. Ciemnowłosy chłopak był kuzynem Biggsa, który zginął podczas ataku na pierwszą Gwiazdę Śmierci w przestworzach Yavina. - Dlaczego one lecą w równym szeregu? Zdumiony stwierdzeniem „Łotra Cztery”, Corran wyjrzał za iluminator, a następnie spojrzał na monitor taktyczny. Odległość zmalała na tyle, że Corran mógł już dostrzec szczegóły i wszystko wskazywało na to, że myśliwce wroga lecą w szyku przypominającym kwadrat. Dwadzieścia cztery eskadry podzielone na tyle samo równych rzędów, a odległości między każdym myśliwcem były wymierzone tak idealnie, jakby te maszyny były pilotowane przez... - Oczywiście! - wykrzyknął Horn. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie przyszło mu do głowy... ale nie było innej możliwości. Teraz, kiedy widział wrogie statki z w miarę niewielkiej odległości, mógł ocenić ich rzeczywistą wielkość. Porównując je w pamięci z zaobserwowanymi obrazami innych maszyn, choćby TIE, zrozumiał, że w kabinie tego myśliwca nie mogłaby się zmieścić prawie żadna żywa istota... chyba że byłaby tak mała, jak Ewoki, ale Corran wątpił, by w galaktyce znalazł się choć jeden Ewok na tyle inteligentny, by mógł zasiąść za sterami myśliwca. A czerwone szyby nie były iluminatorami, lecz fotoreceptorami. - Co? - spytał zaintrygowany Wes Janson. - Co jest takie oczywiste? Corran poczuł, że jego usta układają się w mimowolnym, triumfalnym uśmiechu. Gdyby ktoś teraz spojrzał na twarz Horna, mógłby pomyśleć, że Korelianin już wygrał bitwę. - Jak to, co? To są droidy! Ostrożnie osadziwszy maszyny na szczycie wyspy, ruszyli śladem Xavisa do wnętrza zrujnowanej świątyni. Wysoka na kilkanaście metrów budowla z jakiegoś ciemnego kamienia pozbawiona była części frontowej ściany. Na miejscu dawno zniszczonych wrót posiadała wielką dziurę, przez którą oddział dostał się do wnętrza. Kamienna nisza, pokryta nieszczelnym, kopulastym dachem, rozświetlona była czerwonym blaskiem popołudniowego słońca, wpadającym do wnętrza przez pozbawione szyb, trapezowate okna. Choć na wyspie próżno było się doszukać śladów życia, świątynia emanowała ulotną obecnością silnych Mocą istot, które kiedyś musiały ją odwiedzić. Daol wyczuwał tę aurę wspaniałych, dawno zmarłych wojowników mimo wyraźnego, emocjonalnego mroku, który powoli zaczynał zasnuwać całą powierzchnię planety. W dziwny sposób był świadom, że ta właśnie ulotna obecność pomoże mu przetrwać wszystko, przez co będzie musiał przejść na tej planecie. Nie miał pojęcia, skąd wzięła się w nim ta pewność. Po prostu to wiedział. - Też to czujesz, prawda? - usłyszał w pewnej chwili gdzieś z tyłu. Odwrócił się, choć dobrze wiedział, kogo zobaczy. Tuż za jego plecami stał Kurt. Od chwili lądowania wydawał się nieco przybity; Naberrie zdał sobie sprawę, że ich przewodnik czuje się winien wprowadzenia republikańskich wojskowych w błąd co do liczby statków Wieczności. Daol nie miał pojęcia, jak może go pocieszyć. Postanowił więc przemilczeć sprawę. - Kiedy pierwszy raz postawiłem stopę na powierzchni Asmeru, też się zdziwiłem - ciągnął cicho Xavis. - Byłem pewien, że tak wyraźne echo obecności może pozostawić tylko naprawdę potężny użytkownik Mocy. Daol uniósł brew. - Tak? - zachęcił, wyraźnie zaciekawiony. Xavis odwrócił się, by sprawdzić, czy pozostali są gotowi do dalszej drogi. Kiedy przekonał się, że wszyscy czekają tylko na jego ruch, wymienił znaczące spojrzenie z panią major Wessiri i skierował się ku pozbawionemu drzwi wejściu do sąsiedniej sali świątyni. Naberrie ruszył krok za nim. Dalej szła Iella, a za nią Buźka w towarzystwie Dii Passik i pogrążona w zadumie Holly. Tuż za plecami blondwłosej agentki maszerowali komandosi z zespołu Juddera Page’a, który akurat znajdował się wraz z drugą grupą po przeciwnej stronie miasta. Pochód zamykali trzej Noghri z gotowymi do oddania strzału ciężkimi blasterami. Szaroskóre istoty osłaniały się wzajemnie, od czasu do czasu zamieniając pozycje. - Zaintrygowany tą sprawą, postanowiłem się kiedyś wybrać do osiedla Ossanu - podjął po chwili Kurt. Z jego aury bił spokój, tak potrzebny w obliczu nadciągającej finałowej fazy misji. - Wielu z nich nie chciało ze mną rozmawiać... byłem w końcu i nadal jestem intruzem na ich terenie... inni, starsi, dali się jednak namówić na opowieść. Daol przeniósł na niego spojrzenie, ale nie zdecydował się odezwać. Przeszli już do drugiego pomieszczenia - tak ciemnego, że nie obyło się bez włączenia prętów jarzeniowych. - Opowiedzieli mi o bitwie, która wiele lat temu zakończyła istnienie bazy Frontu Mgławicy - kontynuował Xavis. - Nie będę przytaczał szczegółów, ale według nich głównymi wybawcami ludu Ossanu byli potężni zaświatowcy, potrafiący unosić przedmioty w powietrze siłą woli. Ich orężem zaś było coś, co Ossanu nazywali „płonącymi kijami”. Naberrie pokiwał głową ze zrozumieniem. - Miecze świetlne - szepnął prawie bezgłośnie. Ciemnowłosy przewodnik przytaknął z powagą. - To byli wielcy mistrzowie. Szkoda, że dziś nie mogą nam pomóc. Kurt przystanął przed gładką ścianą z jednolitego kamienia i odwrócił się do pozostałych. - Teraz przejdziemy przez kamienne wrota - oznajmił niemal uroczyście. W słabym świetle paneli jarzeniowych przypominał proroka, który nawołuje wiernych do modlitwy. Stojąca nieco z tyłu Holly rozejrzała się po pomieszczeniu i przeniosła wzrok na swojego kuzyna. W oczach dziewczyny kryło się zdumienie. - Ale tu nie ma żadnych drzwi - stwierdziła. Kurt uśmiechnął się lekko. - Są. Tylko trzeba wiedzieć, jak je otworzyć. - Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się z powrotem w stronę ściany. Ścisnął dłonie w pięści i Daol poczuł, że Xavis przywołuje do siebie Moc. Skupił się i zrobił to samo; od razu zrozumiał, że Moc na tej planecie jest wyjątkowo silna. Nie tylko Ciemna Strona, którą emanował Tremayne, ale czysta, niezbrukana emocjami energia. Energia zwana życiem. Wyczuwał wyraźnie wszystko, co znajdowało się na tej planecie. Czuł umysły swoich towarzyszy, piratów z Wieczności, i myśli biednych Ossanu, marzących o tym, by zaświatowcy po raz kolejny opuścili ich świat. By dali im spokój, tym razem raz na zawsze. Czuł falujące na wietrze kłosy turkusowych zbóż, które rosły na polach pod miastem oraz emocje bezrozumnych zwierząt, które toczyły między sobą nieustanną walkę o przetrwanie. Wyczuwał też potężną istotę, emanującą mroczną aurą Ciemnej Strony. Nie był to Palpatine, który potrafił oddziaływać na myśli setek istot, wyciągając z głębin ich dusz złe emocje, ale i tak dało się odczuć wpływ Tremayne’a na świat, który obrał na swą siedzibę. Naberrie odsunął od siebie tę obecność, zagłębiwszy się w Moc tak, jak jeszcze nigdy w życiu; już po chwili zaczął postrzegać świat dookoła w formie kryształów. Z punktami przełomu, w które należy uderzyć, by zniszczyć delikatną strukturę. Zniszczyć... lub przemienić. Z niejakim zdumieniem stwierdził, że ściana nie jest jednak uformowana z jednolitej skały. Wielkie drzwi, otwierane mechanicznie z drugiej strony, pozwalały dostać się do prowadzącego w dół korytarza. Tylko, że mechanizmy nie działały. - Po prostu pchnij - poradził Kurt, wyczuwszy niezdecydowanie Daola. Dla podkreślenia swych słów, uformował energię Mocy na kształt spłaszczonej kuli, po czym posłał ją w stronę ściany. Wrota ani drgnęły. Wielkość znaczenia nie ma, usłyszał nagle Naberrie. Nie był to głos żadnego z członków oddziału. A zatem czyj...? - Spróbujmy razem. Kiedyś otworzyłem je sam, ale nie musiałem się wtedy spieszyć - powiedział cicho Xavis. Daol skinął głową w geście aprobaty. Razem zabrali się za otwieranie i po chwili wrota stanęły przed nimi otworem. W nikłym świetle paneli jarzeniowych dało się zauważyć prowadzące w dół strome schody. Poniżej paru pierwszych stopni tonęły one jednak w ciemności czarniejszej niż noc. Naberrie odetchnął z ulgą i pozwolił nagromadzonej energii Mocy ulecieć w przestrzeń. Znów mógł normalnie postrzegać otoczenie. - No brawo, chłopcy - stwierdziła z zadowoleniem Iella, po czym zwróciła się do wszystkich: - Poczekajcie chwilę. Muszę się z kimś skontaktować. - Pstryknęła włącznikiem komunikatora, nastawionego na standardową częstotliwość jednostek Nowej Republiki. - Kapitanie Scaur? Minęło kilka sekund, których potrzebowała wzmocniona przez nadajnik „Cienia” wiązka na dotarcie do celu. Po chwili nastąpiło ciche trzaśnięcie. - Tak, major Wessiri? - W głosie Difa dało się wyczuć troskę, pomimo iż raz po raz sygnał przerywały trzaski zakłóceń. - Może pan wdrożyć rozpoczęcie operacji „Niespodzianka” - oznajmiła Iella i rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. - Idziemy - rzuciła do Xavisa. Poprawiła wiszący u pasa srebrzysty blaster i nie zaszczyciwszy pozostałych spojrzeniem, ruszyła za Kurtem w dół korytarza. W ciemność. R O Z D Z I A Ł 20 System Asmeru Dif Scaur stał przy iluminatorze, z rosnącym niepokojem obserwując sytuację na polu bitwy. Choć myśliwce wroga, sterowane według Corrana Horna przez mózgi droidów, nadleciały w dosyć dziwnym, niepraktycznym szyku, który dawał przewagę siłom Republiki, podzieliły się na klasyczne eskadry i klucze mniej więcej kilometr przed granicą skutecznego strzału z dział turbolaserowych „Mon Juramento”, tym samym uniemożliwiając załodze krążownika oddanie czystego strzału jeszcze przed rozpoczęciem zasadniczej fazy bitwy. Nadal jednak niewielkie myśliwce zdawały się latać tak, jakby ich ruchami kierowały droidy i Scaur postanowił w końcu przyznać rację Hornowi. Nie potrafił inaczej wytłumaczyć sobie takiej dokładności wrogich jednostek - precyzji w ustawieniu, wybieraniu kierunku lotu... A także strzelaniu. Maszyny Nowej Republiki, jak zauważył Dif, miały jednak nad nimi dwie zasadnicze przewagi. Wszystkie republikańskie myśliwce, czy to X-wingi, czy też pojazdy w kształcie ściętego klina, były, w przeciwieństwie do wrogich stateczków, wyposażone w tarcze. A przy tym znacznie od nich szybsze i zwrotniejsze. Dowodziła tego sytuacja na polu walki. Choć śmierć zdążyło ponieść już kilku pilotów A-wingów, straty wroga były nieporównywalnie większe. Obserwując manewry nieprzyjacielskich maszyn, Dif odnosił wrażenie, jakby pochodziły z innych, odległych czasów... być może nawet sprzed Wojen Klonów. Było w tej myśli coś, co nie dawało Scaurowi spokoju. Kapitan kalamariańskiego okrętu czuł się, jakby właśnie wpadł na trop, który mógł go zaprowadzić do rozwiązania problemu. Niestety trop na tyle wątły, że póki co, nie doprowadził go do niczego. Głos, który wyrwał Difa z zamyślenia, należał do sullustańskiego łącznościowca. - Kapitanie, piloci „Niespodzianki I” i „Niespodzianki II” meldują gotowość do lotu. Scaur analizował przez chwilę słowa oficera. - Każ im startować, kiedy znów nawiąże z nami kontakt major Wessiri - rozkazał w końcu donośnym tonem. Sullustanin pokiwał gorliwie głową, aż zatrzepotały jego grube fałdy policzkowe. - Tak jest! - I jeszcze przekaż naszym artylerzystom, że mają rozpocząć ostrzał wrogich myśliwców. Niech strzelają za każdym razem, kiedy będą pewni trafienia. Łącznościowiec tym razem tylko machnął ręką na znak przyjęcia rozkazu. - Zrozumiałem, sir! - odkrzyknął, po czym pstryknął włącznikiem wewnętrznego komlinku i zaczął przekazywać rozkazy kapitana. Scaur bez słowa odwrócił się do iluminatora, wciąż zadając sobie pytanie, co jeszcze może zrobić, aby wydarzenia potoczyły się jak najlepiej dla sił Republiki. Doszedł do wniosku, że niewiele. Druga grupa uderzeniowa czekała w skupieniu na odpowiedni moment. Wysunąwszy głowę poza krawędź niewysokiego wzgórza, Zuckuss spojrzał w dół, gdzie majaczyły zrujnowane budynki starożytnego miasta. Na tle popękanych ścian z ciemnoszarego kamienia Gandyjczyk wyraźnie dostrzegał dwie chude, brązowe postacie, które, nie wiadomo skąd, pojawiły się nagle na głównym placu. - Możliwe, że wyszły z jednego ze statków - odezwał się niespodziewanie leżący po lewej Kell Tainer. Barczysty mężczyzna obserwował miasto przez wojskową makrolornetkę, dzięki której mógł dostrzec wszystko z najmniejszymi szczegółami. Spoczywający z drugiej strony Zuckussa Judder Page spojrzał na Kella ze zdumieniem. - Wyszły? To są kobiety? Tainer pokręcił głową. - Nie kobiety. Droidy - wyjaśnił. - Jakiś stary model. Nie przypominam sobie, bym takie kiedykolwiek widział. Na twarzy Zuckussa odmalowało się nagłe zdecydowanie. Stanowczym ruchem odbił się od ziemi i wstał, poprawiając pas z blasterami. - Droidy czy nie, musimy tam zejść. Page skinął głową i też wstał. Jego plecy obciążała ciężka torba, w której komandos trzymał ładunki wybuchowe. Zuckuss wzdrygnął się na myśl o przenoszeniu takiego ładunku. Jeden błędny ruch i giniesz, pomyślał z niejakim przestrachem. - Musimy iść - potwierdził Judder i gwizdnął na resztę. W tej chwili to on był przywódcą oddziału. Powiódł spojrzeniem po twarzach podkomendnych. Na wszystkich zobaczył to samo zdecydowanie, które ujrzał chwilę wcześniej na owadzim obliczu gandyjskiego łowcy. - Plan jest następujący: wszyscy, którzy mają ze sobą ładunki, wchodzą do wyznaczonych wcześniej punktów strategicznych. Zostawiamy paczuszki z zapalnikiem nastawionym na czterdzieści pięć minut. W tym samym czasie Showolter, Zuckuss, Kell i Prosiak wkraczają na główne lądowisko. - Obrócił się tak, by widzieć twarze całej czwórki. - Po połączeniu się z grupą Xavisa, staracie się unieszkodliwić jak najwięcej statków Wieczności. Potem wszyscy wracamy do własnych maszyn i odlatujemy, nim rozpęta się tu piekło. - Uśmiechnął się krzywo. - Czy wszystko jasne? Tak? No to idziemy. Przez kilka minut zstępowali coraz bardziej w dół, nim wreszcie znów znaleźli się na gładkiej, biegnącej prosto drodze. Zaczynający się u stóp schodów ciemny korytarz znajdował się poniżej poziomu jeziora. Zbudowany był z kamiennych bloków, wyciętych tak idealnie, że zaprawa okazała się niepotrzebna. Wieloletnie ruchy terenu spowodowały jednak, że dzieło pradawnych kolonistów znajdowało się w opłakanym stanie; cała podłoga zalana była wodą z jeziora, która dostała się do wnętrza tunelu poprzez szczelne niegdyś połączenia, zaś zarówno łukowato sklepiony strop, jak i niektóre ściany pokryte były grubą warstwą skrystalizowanej soli. Szli w milczeniu, nie odzywając się do siebie ani słowem. Jedynie idący z przodu Iella i Kurt wymieniali cicho poglądy na temat dalszego przebiegu misji. Przypatrując się im od tyłu, Daol doszedł do wniosku, że są właściwymi osobami na właściwych miejscach. Każde z nich było doskonale przygotowane do wykonania swojej części misji, choć obydwie były diametralnie różne. Jednak zarówno Iella, jak i Kurt doskonale wiedzieli, że aby poważnie myśleć o pomyślnym zakończeniu operacji na Asmeru, należy odsunąć od siebie wszelkie związane z czym innym stresy i uczucia. Sam już nieraz musiał tak postępować i wyszło mu to tylko na dobre, więc postanowił wziąć z nich przykład. Jak prawdziwy zawodowiec. W pewnym momencie natężenie kryształków na ścianach zaczęło się zmniejszać, a ze ścian przestała lecieć woda, co wskazywało na to, że znaleźli się pod powierzchnią stałego lądu. Po chwili tunel zaczął łagodnie wznosić się w górę. W słabych promieniach paneli jarzeniowych zaczęły się pojawiać mroczne otwory bocznych tuneli. Daol podświadomie spodziewał się nawet, że właśnie do jednego z nich poprowadzi ich Xavis. Pomylił się jednak. Zatrzymali się dopiero, kiedy centralny tunel przeszedł w rozległą prostokątną grotę. Pośrodku każdej ze ścian, pomijając tą, z którą połączony był podziemny tunel, zaczynały się prowadzące w górę schody. Kurt wyciągnął rękę i wskazał najbliższe. - Ta droga prowadzi do północnej piramidy, gdzie mieszczą się wszystkie najważniejsze systemy Wieczności. - Westchnął głęboko. - Za czasów, kiedy tu mieszkałem, znajdowały się tam też wszystkie działające terminale. Mój plan jest taki: ci, którzy nie mają podłożyć ładunków, idą ze mną właśnie do tego budynku. Zostawimy tam Iellę, która przy odrobinie szczęścia wyciągnie z komputerów Wieczności wszystko, czego tylko Republika potrzebuje... - Przeniósł wzrok na jasnowłosą agentkę i na jego twarzy pojawił się zawadiacki uśmiech. - Albo i wszystko, co uda jej się wyciągnąć z tych starych rzęchów. - Spojrzał na dowódcę oddziału Noghrich, który w skupieniu analizował słowa Xavisa, próbując wychwycić jakąś lukę w jego planach. Póki co, niczego takiego nie znalazł. - Pozostaniesz z Iellą, Volvekhanie, na wypadek, gdyby któryś z piratów zorientował się, że coś się dzieje z ich sprzętem. Szaroskóry obcy kiwnął głową na znak zgody. - Tymczasem pozostali wyjdą ze mną dalej, na główny plac. Mam nadzieję, że w ten sposób stworzymy pozory, iż wszyscy opuściliśmy tunel, tym samym dając Ielli wolną rękę. Skierował spojrzenie na trójkę komandosów Page’a. - Wy chłopcy, udacie się do miejsc, o których mówiłem wam wcześniej... Pokryty gęstym futrem Shistaven przewrócił fioletowymi oczami. - I zostawiamy swoje zabawki - dokończył znudzonym tonem, po czym westchnął teatralnie. - Tak, jakbyśmy kiedykolwiek robili coś innego. Xavis uśmiechnął się lekko. - Cieszę się, że wiesz, na czym polega twój zawód, Caas - powiedział z rozbawieniem, jednak natychmiast spoważniał. - A pozostali? - wtrąciła się Holly. - Co my wtedy będziemy robić? Kurt wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Iellą, po czym wzruszył ramionami. - My spróbujemy odnaleźć członków drugiej grupy, i wraz z nimi postaramy się uszkodzić statki Wieczności, żeby nie mogli nas ścigać. - Przeniósł wzrok na Daola. - Naberrie i Zuckuss zaś pewnie będą chcieli złapać Dalooma. Nie będziemy więc przeszkadzać, a w razie potrzeby nawet udzielimy im wsparcia. - A tak naprawdę - odezwała się Iella - będziecie odwracać uwagę członków Wieczności od pozostałych. Corran przyciągnął do siebie drążek i zaczął wspinać się pętlą, gdy wyminął go X-wing Donosa. Tuż za nim mknęły dwa wrogie myśliwce, ostrzeliwujące zaciekle rufę statku Myna. Czerwone serie laserowych błyskawic raz po raz wzbudzały drgania pola ochronnego, które otaczało maszynę Łotra. Prędzej czy później mogłyby przeciążyć generatory, co otworzyłoby im drogę do kabiny pilota. A na to Horn nie zamierzał pozwolić. - Myn, trzymaj się! - krzyknął w stronę mikrofonu pokładowego komunikatora i ruszył śladem prześladowców Donosa. Jeden z nich odłączył się i zatoczył szeroki łuk, który miał mu umożliwić znalezienie się za rufą maszyny Corrana, jednak Korelianin nie miał zamiaru dać mu szansę na oddanie strzału. Błyskawicznym ruchem skręcił lekko na sterburtę i zredukował prędkość myśliwca do połowy, co dało mu możliwość oddania czystego strzału w nieprzyjacielską maszynę. Nie namyślając się wiele, wystrzelił z poczwórnych laserów i wrogi myśliwiec zniknął w oślepiającej kuli ognia. Przechylił maszynę na bakburtę i wrócił na poprzedni kurs, jednak stwierdził, że Myn zdążył już uwolnić się od drugiego prześladowcy. Cichy trzask, jaki rozległ się w słuchawkach Horna, potwierdził, że z „Łotrem Pięć” wszystko w porządku. Gwizdek pisnął głośno, przez co Corran nie zrozumiał słów, jakie wypowiedział w jego kierunku Donos. - O co chodzi? - spytał. Zerknąwszy na ekran sensorów, natychmiast położył myśliwiec na lewe skrzydło. Wykręciwszy szybką beczkę, śmignął świecą w górę, aby znaleźć się na ogonie nieprzyjacielskiej maszyny. Działając instynktownie, wcisnął spust i dwiema salwami ze sprzężonych poczwórnie działek laserowych dokonał dzieła zniszczenia. Ominąwszy szerokim łukiem wystrzeloną z pokładu „Mon Juramento” zieloną turbolaserową błyskawicę, która następnie spopieliła kolejny wrogi myśliwiec, uśmiechnął się szeroko. - Zaraz im pokażemy, co to znaczy zadzierać z Łotrami. Klucz Trzeci, za mną! Wędrówka w górę nie okazała się nawet w połowie tak czasochłonna i męcząca, jak wcześniejszy spacer pod ziemię. Spowodowane to było tym, że, w miarę zbliżania się do miasta, tunel kierował się nieco w stronę powierzchni. Schody zaprowadziły ich do małego, pustego pomieszczenia, z którego rozchodziły się liczne korytarze do innych części kompleksu. Studiując uważnie komputerowy notes z zapisanym w pamięci planem miasta, którego posiadanie niespodziewanie ujawnił Kurt, Daol doszedł do wniosku, iż najkrótsza droga na lądowisko prowadzi przez szereg pokoi podobnych do tego, w którym się obecnie znajdowali. - A gdzie znajdziemy terminal? - spytała Iella, spoglądając na notatnik przez ramię Daola. Kurt przecisnął się pomiędzy obydwojgiem i wskazał palcem jarzący się na różowo prostokąt. - Tutaj. To drugie z kolei pomieszczenie, poczynając od tego, w którym obecnie jesteśmy - wyjaśnił. Jasnowłosa pani major obrzuciła go spojrzeniem, w którym dało się zauważyć tyle samo zdumienia, ile nagany. - To co my tu jeszcze robimy? Xavis wzruszył ramionami i bez słowa ruszył dalej, do drzwi. Pokój, do którego weszli, był właściwie identyczny z pierwszym. Różnił się jedynie tym, że był częściowo umeblowany. Na prawie pustych półkach nie znajdowało się jednak nic interesującego. Zanim przestąpił próg kolejnego pomieszczenia, Kurt wzdrygnął się i spojrzał na magnetyczne wrota oczami Mocy, po czym odwrócił się do pozostałych z wyraźnym zakłopotaniem. - Mamy mały problem. Tam ktoś jest. Daol sięgnął Mocą do pokoju. Choć rzeczywiście wyczuł tam obecność jakiejś istoty, odniósł wrażenie, iż jej zmysły są nieco przytępione. - Kurt ma rację. Ktoś tam jest... ale powiedziałbym, że gość jest solidnie spity. Ledwo skończył mówić, stojący nieco w tyle Buźka wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Pijany, mówisz? Żaden problem - powiedział, po czym śmiałym krokiem przestąpił próg kolejnych drzwi. - Czekaj! - warknął gniewnie Kurt, ale było już za późno. Metalowa płyta z cichym sykiem opadła na dół, zamykając Buźkę w sąsiednim pomieszczeniu. Daol powoli wypuścił powietrze z płuc i powiódł spojrzeniem po twarzach pozostałych członków zespołu. - Czy ktoś tu wie, co on robi? - Ja wiem - odezwała się nagle Dia Passik. W głosie niewysokiej Twi’lekanki dało się słyszeć zarówno dumę, jak i troskę. Choć bardzo starała się to ukryć, widać było, że darzy Lorana czymś więcej, niż tylko sympatią. Naberrie obrzucił ją zaciekawionym wzrokiem. - Więc, o co chodzi? Na twarzy Dii zagościł szelmowski uśmieszek. - Poczekaj, to zobaczysz. Sullustanin odwrócił się od konsolety łączności, gestykulując z zadowoleniem. - Kapitanie Scaur! Major Wessiri melduje, że opuścili podziemny korytarz. Każe pilotom lądowników startować. Dif skinął głową na znak akceptacji, nie odwróciwszy się jednak od okna. - Doskonale. Przekaż im zatem, by ruszali. Przestworza za iluminatorem rozświetliła eksplozja kolejnego myśliwca. Tym razem był to republikański A-wing. Wrota zasunęły się za Buźką, zamykając go w brudnym, ciemnym pokoju. Teraz nie było już odwrotu. Co on sobie właściwie myślał, wpadając do tego pokoju, nie skonsultowawszy uprzednio z nikim swojego pomysłu? Może chciał zaimponować Dii Passik, jedynej osobie w galaktyce, o której mógł powiedzieć, że ją kocha? Ale właściwie po co, skoro ona sama już od dawna wiedziała o tym i odwzajemniała to uczucie? Nieważne zresztą. W tym momencie było już i tak za późno na odwrót. Musiał wprowadzić w życie plan, który wcześniej przyszedł mu do głowy. Niejednokrotnie już przecież jego talenty aktorskie pomagały mu wyjść z opresji większych, niż spotkanie z pijanym piratem, który zdawał się nawet nie zauważyć jego wejścia, z zapamiętaniem opróżniając niemal pustą już butelkę złotego meranzana. A raczej jego podróbki, poprawił się w duchu Loran, przyjrzawszy się uważniej naklejonej na naczynie etykiecie. Uspokojony nieco sytuacją, rozejrzał się bacznie po pokoju. Nie dostrzegł jednak niczego, co mogłoby choć trochę uwiarygodnić rolę, w jaką zamierzał się wcielić. Trudno, pomyślał. Trzeba było o tym pogadać z Xavisem. Nabrał powietrza w płuca i wyprostował się, próbując sobie przypomnieć, jak zachowywał się pewien przywódca bandy piratów, którego zdarzyło mu się zagrać wiele lat wcześniej. Wiedział, że musi wyglądać na wściekłego i oburzonego widokiem, jaki zastał. Był także pewien, że cień złośliwości w głosie doda jego roli wiarygodności. Cóż, pora zaczynać, pomyślał i tupnął nogą z impetem, wzbijając w powietrze chmurę pyłu. - No ładnie! - krzyknął z udanym zbulwersowaniem. - My się bronimy przed atakiem, a ty tu sobie spokojnie siedzisz i popijasz meranzan, który z takim trudem udało nam się zdobyć? Wszystko powiem Her’agowi! Pirat wzdrygnął się i odstawił butelkę na bok. Odwróciwszy się wreszcie, obrzucił Buźkę nieprzytomnym wzrokiem. - Kim... jesteś? - wystękał w końcu. Płynnym ruchem wstał i spróbował przybrać postawę zasadniczą, jednak w końcu zachwiał się i osunął na ziemię. Loran zaprezentował jeden z wystudiowanych, złowieszczych uśmiechów. - Domyśl się - warknął wściekle. Z wieloletniego doświadczenia wiedział, że kiedy jest się pytanym o coś, czego się nie wie, najlepiej doprowadzić rozmówcę do sytuacji, w której sam podsunie odpowiedź. - Kapitan Zikkos? - spytał pirat po chwili głębokiego namysłu. - Oczywiście, baranie - prychnął Buźka z pogardą i ujął się pod boki. - Powiedz mi, głupcze, co ja mam teraz z tobą zrobić? Poza zabiciem oczywiście. Pijak oparł się o ścianę i przez dłuższy czas milczał, próbując zogniskować wzrok na swoim rozmówcy. Wciąż widział jednak tylko rozmytą plamę. - Przemilczeć sprawę, kapitanie? Buźka udał, że się nad czymś zastanawia. - To nie w chodzi w grę - odparł po chwili ciszy. - Gdyby Tremayne się o tym dowiedział, już byłoby po nas obu. Pirat kichnął głośno. - No to co robimy, szefie? - spytał, nerwowo pocierając oczy. Garik zrozumiał, że tylko kwestią czasu pozostaje, aż umysł pijaka rozjaśni się na tyle, by ten zorientował się, że nie rozmawia z kapitanem Zikkosem. A przecież jego czas też nie był nieograniczony. Wzruszył ramionami. Powoli, tak, by pirat nie zorientował się, co chce zrobić, wyciągnął miotacz z kabury. - Nie wiem, kolego, co będę robił ja - mruknął, wcisnąwszy spust. Błękitna wiązka energii śmignęła w stronę leżącego, ogłuszając jego systemy nerwowe. - Ale ty sobie trochę pośpisz. Byss W pustce kosmosu, otoczone przez gwiazdy i kilka niszczycieli wisiało ogromne Galaktyczne Działo. Gdyby nie obecność półtorakilometrowych okrętów wojennych w przestrzeni wokół tej wspaniałej superbroni, ktoś przypatrujący się jej z powierzchni nieodległej Byss mógłby pomyśleć, że jest ona jedynie niewielką igłą, która jakimś cudem znalazła się na nieboskłonie. Ktoś taki popełniłby duży błąd. Spoglądając poprzez zakrzywioną powierzchnię transpastalowego iluminatora w kapsule sterowniczej Działa, Imperator skierował myślowe wici Mocy w stronę członków Mrocznej Elity, wykonujących misje w różnych punktach galaktyki. Sygnatura empatyczna każdego z nich była mu znajoma do tego stopnia, że bez trudu wiedział, który gdzie się znajduje. Gdzieś tam w przestworzach, w zapomnianym układzie Vjun, będącym kiedyś siedzibą zdrajcy Vadera, grono Wojowników Mroku pod dowództwem Kvaga Gthulla szykowało się do odlotu z planety. Idąc za radą samego Imperatora, zamierzali przechwycić pewnego rebelianckiego pilota, mogącego wyjawić im koordynaty miejsca, w którym ukrywa się Leia Organa Solo wraz ze swoimi dziećmi. Palpatine wiedział, że wnukowie Vadera mogą stanowić w przyszłości zagrożenie dla jego władzy. Musiał wyeliminować niebezpieczeństwo w samym zarodku. Sięgnął Mocą gdzie indziej, w międzygwiezdną pustkę, gdzie ukrywał się Hethrir wraz ze swoim światostatkiem. Gdyby jeden z najzdolniejszych uczniów Palpatine’a, Xecr Nist, kilka dni wcześniej akurat nie znalazł się pod ręką, pewnie to on objąłby stanowisko Egzekutora Ciemnej Strony, zwolnione niedawno przez martwego Sedrissa. Myśli Imperatora pomknęły dalej, ku planecie Roon, gdzie kolejny z niezwykle silnych Mocą Mrocznych Jedi, Witiyn Ter, snuł swoje podstępne plany, jakże różne od tych, które kłębiły się w umyśle Palpatine’a. Dlatego właśnie władca Imperium postanowił, że dopóki nie rozprawi się z Rebeliantami, nie pozwoli, by Ter został Egzekutorem. Choć potencjałem Jedi przewyższał Sedrissa i Nista razem wziętych. Był jednak zbyt żądny władzy, a Palpatine nie miał ochoty, by własny uczeń po raz kolejny obrócił się przeciw niemu. Tylu ich już stracił wcześniej. Jedni, jak głupcy Vader i Skywalker, ojciec i syn, wrócili na Jasną Stronę, choć początkowo byli mu wierni do tego stopnia, że w dowód zaufania nadał obydwu tytuł Lorda Sith. Także Tremayne i Brandl, potężni Inkwizytorzy, którzy odegrali niebanalną rolę w upadku Zakonu Jedi, zdradzili Imperium, gdy tylko usłyszeli o porażce nad Endorem. A przecież powinni byli wiedzieć, że on, najmroczniejszy z mrocznych, jeszcze nie powiedział galaktyce ostatniego słowa. Inni, którzy sprzeniewierzyli się jego woli, nie mieli dla niego tak wielkiego znaczenia, jak tamci. Jeśli chodzi o członków Mrocznej Elity, zdrajcami okazywali się właściwie sami słabeusze: Jerec, Solusar, Nefta i Sa-Di. Tezę tę potwierdzał fakt, że każdy z nich, nie licząc sprzymierzonego ze Skywalkerem Solusara, już od dawna był trupem. Inaczej sprawa się miała z Rękami Imperatora. Choć każda była ważnym elementem w grze Palpatine’a, która miała doprowadzić do zdobycia absolutnej władzy nad galaktyką, właściwie żadna nie władała Mocą na tyle, by uznać którąś za Mrocznego Jedi. Mara Jade, Arden Lyn, Lumiya czy Sarcev Quest byli właściwie tylko wrażliwymi na Moc tajnymi agentami, z których stratą potrafił się pogodzić. Zdrajcy nie mogą wypełnić przeznaczenia, jakie im zapisano. Każdego z nich można odżałować. Wszystkich, nie licząc ostatniej, jaką wyszkolił. To, że Sandra wykazywała skłonności do zdrady, było dla niego jasne już od dłuższego czasu. To bzdurne uczucie, którym potrafiła obdarzyć byle łowcę nagród, powiedziało mu wszystko. Choć bardzo starała się je ukryć, Palpatine od początku wiedział, że ono jest w jej sercu. I łatwo nie zniknie. A teraz przestał ją wyczuwać. Na pewno nie zginęła; nie obyłoby się to bez zakłócenia Mocy, niewyczuwalnego może dla wszystkich Jedi, lecz dla niego z pewnością. Nie; pamiętał, co czuł, kiedy umierali Sedriss i Vill Goir. To nie było to samo. Ona zamknęła przed nim swój umysł. Już samo w sobie takie zdarzenie było niepokojący; by odciąć się od więzi umysłowej z tak potężnym użytkownikiem Ciemnej Strony, jak on, do tego po latach doskonalenia technik telepatycznych, potrzebny był naprawdę silny impuls emocjonalny... Naberrie, to było chyba za mało... więc co? Niespodziewanie, przestworza nieopodal Galaktycznego Działa rozświetliły wybuchy eksplozji. Zaraz po nich za iluminatorem ukazały się trzy małe statki. Pod zmasowanym ostrzałem z potężnych turbolaserowych baterii niszczycieli Imperium, ich piloci starali się jak najszybciej wyjść z pola grawitacyjnego Byss, które uniemożliwiało im skok w nadprzestrzeń. A skoro uciekali z Byss, musieli być Rebeliantami, którzy przypuścili ten żałosny, skazany na porażkę atak na Cytadelę. Rebeliantami... podobnie jak rodzice Sandry, których osobiście kazał wyeliminować. A on ją wysłał tam, gdzie miała wgląd do archiwów, w których mogła znaleźć dosłownie wszystko. Także dane o śmierci bliskich. Przymknął na chwilę zmęczone oczy. Gdybym sam jej podał te koordynaty, pomyślał, może wciąż byłaby z nami. Albo i nie. W jej żyłach płynęła przecież krew zdrajców. Usłyszał ciche chrząknięcie, dochodzące gdzieś z tyłu. Powoli uchylił powieki, odsłaniając żółte źrenice. Jaśniał w nich znowu ten sam mroczny blask, do którego przyzwyczaił wszechświat pod swoimi rządami. Blask zwycięstwa. Blask władzy. - Niech... lecą, Ekscelencjo? - spytał nieco niepewnie nowy Egzekutor, Xecr Nist. Imperator nie raczył obdarzyć go spojrzeniem. - Tak... nie marnujcie ognia na te szumowiny! - rozkazał złowrogim tonem, przypominającym syk węża. - Powrócą do Bazy Pinnacle, by przechwalać się przed swoimi przyjaciółmi. Mają jednak najwyżej kilka godzin na świętowanie, nim wszyscy zginą. Odwrócił się do wnętrza kapsuły. Nist i jego wojskowy zastępca, Tedryn-Sha, przyglądali się mu z uwielbieniem, zaś w spojrzeniu Umaka Letha, grubawego konstruktora wielu imperialnych superbroni, dało się dostrzec nie tylko niebywały szacunek, ale i coś więcej. Strach. Uczucie będące podstawą całego Nowego Ładu. Słabość, dzięki której on, Palpatine, był większy od każdej żywej istoty w galaktyce. Wbrew temu, co twierdził Skywalker, Imperator nigdy nie czuł strachu. On go jedynie wywoływał. Wkrótce znów wywoła trwogę wśród mieszkańców galaktyki. Zniszczy Bazę Pinnacle, wraz z tą całą rebeliancką hołotą, i zademonstruje wszystkim zdrajcom, takim jak Sandra, że nie warto było opuszczać Imperium w chwili największej chwały. - Pora pokazać siłom Sojuszu, że ich czas się skończył! - wykrzyknął. Na jego twarzy zagościł triumfalny uśmiech. - Przygotować do strzału Galaktyczne Działo! R O Z D Z I A Ł 21 System Asmeru Iella weszła do pokoju i spojrzała sceptycznie na ogłuszonego pirata. - No, Loran, za bardzo to ty się tu nie popisałeś - stwierdziła z udaną dezaprobatą, siadając na krześle przed stanowiskiem komputerowym. Po stanie terminala widać było, że członkowie Wieczności nie szanują zbytnio sprzętu innego, niż ten przeznaczony do strzelania lub latania. Kiedy jednak wcisnęła włącznik holoprojektora, przekonała się z ulgą, iż choć brudny i obity, komputer działa bez zarzutu. Wciśnięty w przeciwległy róg pokoju pirat poruszył się niespokojnie przez sen. Iella odwróciła się od projektora i odszukała spojrzeniem Buźkę, stojącego w samym środku grupy republikańskich komandosów. - Jesteś pewien, że go ogłuszyłeś? - spytała z powątpiewaniem. Na twarzy Lorana odmalowało się oburzenie. - No wiesz! Jak możesz nie wierzyć... Stojący w pobliżu Daol rzucił mu błagalne spojrzenie. - Buźka! - Co? - Przestań się popisywać. Iella z rezygnacją przewróciła oczami. - Lepiej już idźcie - oznajmiła cicho i odwróciła się do holoprojektora, nie zwracając uwagi na poczynania pozostałych. - Tylko mi tu przeszkadzacie. Kurt z namysłem pokiwał głową. - Idziemy - powiedział na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy członkowie grupy, po czym szybkim krokiem przeszedł przez drzwi do następnego pomieszczenia. W komnacie z terminalem pozostali tylko Iella, Volvekhan i ogłuszony pirat. W końcu dotarli do masywnego, łukowato sklepionego portalu, wychodzącego na główny plac. Kurt i Daol podeszli ostrożnie do wyjścia i przylgnęli plecami do zimnej, ferrobetonowej ściany po obu stronach otworu, w którym bez przeszkód zmieściłby się wyprostowany ronto. Wyjrzawszy ostrożnie na lądowisko, dostrzegli w oddali dwa stare, pomalowane na żółto CloakShape’y, stojące pośród chyba jeszcze bardziej wiekowych frachtowców. I żadnej żywej duszy. Jednocześnie zagłębili się w Moc, ogarniając plac myślowymi wiciami. Żaden nie wyczuł niczego ponad to, co zobaczył na własne oczy. Nie wszystko jest tym, na co wygląda, usłyszał Daol. Choć głos różnił się od tego, który pamiętał ze świątyni, ulotna obecność, która mu towarzyszyła, wydawała się dziwnie znajoma. Szeroko otwartymi ze zdumienia oczami spojrzał na Xavisa. - Też to słyszałeś? - spytał niemal bezgłośnie. Kurt uniósł brew. - Co miałem słyszeć? Naberrie westchnął ciężko. Czyżby miał halucynacje? - Nieważne - odburknął. Nagle poczuł się tak, jakby wszyscy uważali go za wariata. Wszyscy, a raczej tylko Xavis. Jestem po prostu zmęczony, pomyślał Daol. Zmęczony i zdenerwowany. Muszę się uspokoić. Ponownie przywołał Moc i w ciągu kilku sekund uwolnił umysł od wszelkich złych myśli, używając relaksujących technik Jedi. Od razu lepiej. Kiwnął głową Xavisowi, a ten cichym gwizdnięciem przywołał resztę grupy. Obaj przykucnęli z blasterami w dłoniach, osłaniając nadbiegających kolegów przed ewentualnym atakiem. Zupełnie niepotrzebnie. Kurt wstał i wyszedł na pogrążony w cieniu fragment placu. Teraz miejsce obok niego zajęła Holly. Choć nikt z pozostałych nie trudził się, by poruszać się bezszelestnie, Daol musiał przyznać, że pod tym względem jasnowłosa agentka wykazuje ogromne umiejętności. Stąpała cicho jak duch, gotowa zatrzymać się za każdym razem, gdyby usłyszała jakiś niepokojący dźwięk. Prawdziwe mistrzostwo. - Zupełnie jak Tyria - stwierdził z podziwem ktoś, kto szedł tuż za plecami łowcy nagród. Odwrócił się i ujrzał twarz Garika Lorana. - Kto taki? - spytał, uniósłszy brew. Buźka wyszczerzył zęby. - Jedna taka dziewczyna z mojej Eskadry. Tyria Sarkin. Dosyć podobna do Holly. Na pewno by ci się spodobała. Daol spiorunował go wzrokiem, tak zimnym, że mógłby zmrozić stopioną durastal. Milczał. - Ej... tylko nie po buźce! - jęknął w końcu Loran z udanym przestrachem, po czym wykrzywił twarz w szelmowskim uśmiechu. Cień rzucany przez budynki skończył się i grupa znalazła się w jasno oświetlonej przez słońce części lądowiska. Jak w samym środku tarczy strzelniczej. Naberrie prychnął i pokręciwszy powoli głową, obrzucił przelotnym spojrzeniem idącą krok za Buźką Twi’lekankę. - Nie wiem, jak Dia z tobą wytrzymuje - powiedział z lekkim rozbawieniem. Niewysoka istota obrzuciła go oburzonym spojrzeniem. - Jak ja z nim co? - spytała jadowitym tonem. - Loran, coś ty mu nagadał? Buźka zerknął w jej stronę kątem oka, a następnie spojrzał na Daola z jawną urazą. - No właśnie. Jak ona ze mną co? Czyżbyś wiedział o czymś, o czym nie wiemy my sami? Łowca nagród westchnął z zakłopotaniem. - Chyba za długo pracujecie w Wywiadzie - stwierdził. Zauważył, że uszli już mniej więcej połowę drogi od portalu do miejsca, w którym stał najbliższy frachtowiec. I nagle coś drgnęło w jego podświadomości. Nie było to jakieś szczególnie mocne drgnienie. Typowe, ulotne przeczucie, które pojawiało się w jego życiu już wiele razy, zwykle w trakcie wykonywania niebezpiecznej misji czy walki z niebezpiecznymi przeciwnikami. Nieraz podpowiadało mu, gdzie i kiedy uderzyć, usunąć się, by uniknąć strzału z blastera... a często ostrzegało przed niebezpieczeństwem. Jak teraz. - Utworzyć krąg - rzucił na chwilę przedtem, zanim srebrzysta rękojeść miecza świetlnego wskoczyła do jego dłoni. Nie wciskał jednak aktywatora ostrza; czekał, rozglądając się w poszukiwaniu źródła niebezpieczeństwa. - Uwaga! - krzyknął w pewnym momencie Buźka. Dowódca Eskadry Widm przykucnął z wyciągniętym z kabury lśniącym Merr-Sonnem i zaczął strzelać tuż nad ziemią. Daol natychmiast odwrócił się w stronę, w którą poleciały strzały z blastera Buźki i niemal zamarł z przerażenia, dostrzegając wybiegający z pobliskiego zaułka oddział brązowych droidów na krzywych, metalowych odnóżach. Instynktowne, wypracowane przez lata odruchy Jedi umożliwiły mu jednak błyskawiczną reakcję na pojawienie się robotów bojowych. Owe droidy były mu doskonale znane, chociaż nigdy wcześniej nie miał okazji się z żadnym zmierzyć. Jako mieszkaniec Naboo, musiał przecież widzieć popularny tam holofilm historyczny „Czterej Gunganie i kaadu”, w którym to bohaterska armia tamtejszych ziemnowodnych istot stawiała czoła przeważającym siłom Federacji Handlowej. Działo to się jednak całe czterdzieści lat wcześniej i do tej pory sądzono, że wszystkie droidy tego typu zostały zniszczone w trakcie toczącej się niedługo potem Wojny Klonów. Jak widać, i w tym wypadku ktoś się pomylił, pomyślał Daol z rezygnacją i z płonącym mieczem skoczył w stronę śmiercionośnych droidów, które, zatrzymawszy się z gotowymi do strzału miotaczami, otworzyły ogień w stronę członków grupy szturmowej. W powietrzu skrzyżowały się dziesiątki laserowych błyskawic. Wąskie, podobne do przeciętego na pół walca łby robotów pochyliły się w przód w poszukiwaniu celu, nadając droidom groźny wygląd. Daol otworzył umysł na Moc i wskoczył w sam środek kręgu automatów, odwracając ich uwagę do tego stopnia, że przestały strzelać w stronę pozostałych, koncentrując całą uwagę tylko na nim. Wokół niego świszczały strzały z miotaczy, jednak ani jeden z nich nie dosięgnął jego ciała; prowadzony przez Moc, był zbyt szybki, by byle droidy mogły go dostać. A przecież nawet nie ukończył szkolenia. Wkrótce dołączył do niego Xavis. Z płonącą pomarańczową klingą w dłoni, gotowy na wszystko były pirat zaatakował jedną z maszyn niskim poziomym ciosem, potwierdzając tezę, że prawie żaden metal, pomijając cortosis i mandaloriańską stal, nie jest w stanie powstrzymać miecza świetlnego. - Przestańcie strzelać - polecił Buźka, z rozdziawionymi ustami obserwujący pojedynek Jedi i maszyn. Buczące klingi poruszały się tak szybko, że Loran nie mógł nadążyć za nimi wzrokiem. - Moglibyście trafić któregoś z naszych. I schowajcie się gdzieś. Nie musieli. Stojąc plecami do siebie, Daol i Kurt przeszli do kontrataku, w mgnieniu oka rozprawiając się z pozostałymi automatami. Gdy jeden blokował strzały, drugi zajmował się rozcinaniem na pół robocich korpusów. Dwa ostrza, pomarańczowe i srebrne, wirowały w szaleńczym tańcu śmierci, siejąc w szeregach wroga ziarno zniszczenia. W trzydzieści sekund było po wszystkim. Zapadła cisza, zakłócona jedynie przez buczenie dwóch mieczy świetlnych. Kiedy oba ostrza zgasły, Daol rozejrzał się po płycie lądowiska i westchnął ciężko. - Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że to wcale nie koniec tej zabawy - powiedział. Choć mówił po cichu, niemal szeptem, stojący nieopodal Kurt zrozumiał go bez trudu. - Nawet o tym nie wspominaj - odparł, a jego ciałem targnął krótki dreszcz. - Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym, że moglibyśmy dostać dalszy ciąg. Reszta grupy w milczeniu zbliżyła się do dwójki Jedi. Wśród prowadzonych przez Buźkę osób Daol spostrzegł czterech członków drugiej drużyny, spośród których szczególnie wyróżniał się Gamorreanin Voort saBinring. Choć Eskadra Widm już od dawna nie była formacją stricte myśliwską, a raczej jedną z komórek WNR, prawie dwumetrowa, barczysta istota wciśnięta była we wzmocniony szklanymi włóknami, pomarańczowy kombinezon lotniczy pilota Nowej Republiki, paskudnie kontrastujący z zieloną, guzkowatą skórą Prosiaka. - Nie ma powodu do obaw, Xavis - rzekł głośno Voort. - Nie sądzę, by na tej planecie było jeszcze coś, co mogłoby zagrozić nam bardziej, niż te droidy. Kurt prychnął i uśmiechnął się zimno. - Mylisz się. Jest takie coś. Holly skrzywiła się boleśnie. - Tremayne - odgadła. Daol skinął głową i spojrzał gdzieś ponad głową Prosiaka. - I to całkiem blisko. Patrzcie. Jak jeden mąż odwrócili się we wskazanym kierunku. Na balkonie pałacowej budowli, która zamykała plac z krótszego boku, stał Tremayne. Nie byłby nawet widoczny, gdyby nie jego prawe oko, a raczej zastępujący je mechaniczny implant, który jarzył się czerwonym blaskiem w okalającym balkon mroku. Dwie laserowe klingi rozjarzyły się w jednej chwili. Obaj Jedi przyjęli pozycję obronną, starając się ustawić tak, by w razie, gdyby z balkonu posypały się strzały, jak najlepiej osłonić swoich towarzyszy. Pozostali, każdy z blasterem w dłoni, utworzyli ochronny krąg za plecami Jedi. Kurt zadarł głowę, próbując wyłowić z otaczającej Tremayne’a ciemności jakieś szczegóły. Dopiero jednak, kiedy wypuścił w tamtym kierunku wici Mocy, zrozumiał, że Mroczny Jedi nie jest sam. Było ich ośmiu. W Mocy widział ich nawet wyraźniej, niż gdyby patrzył własnymi oczami. Dostrzegał osiem pól skupionej energii, w których kotłowały się najróżniejsze myśli i uczucia. A przede wszystkim strach. - Wreszcie odważyłeś się nam ukazać, zdrajco! - wrzasnął w końcu Xavis w stronę byłego Inkwizytora. Tremayne wyłonił się powoli z cienia, w pełnej krasie okazując swe straszliwe oblicze. Oblicze cyborga, który nawet nie starał się ukryć, że nie jest już w pełni istotą ludzką. Połowa jego łysej głowy, włącznie z jarzącym się czerwienią sztucznym okiem, oszpecona była cybernetycznymi elementami, połyskującymi różnobarwnie w świetle słońca Asmeru. Prawe ramię, podobnie jak oko stracone wiele lat wcześniej w pojedynku z niejakim Corvinem Shelvayem, także zostało zastąpione protezą. W przeciwieństwie jednak do dłoni Daola czy Luke’a Skywalkera, mechaniczna kończyna Inkwizytora nie była nawet po części pokryta sztuczną skórą. Odziany był w powłóczystą, czarną szatę Jedi, falującą złowieszczo nawet przy najmniejszym podmuchu wiatru. Zupełnie, jak wtedy na Tatooine. Mroczny Jedi niespiesznie podszedł do brzegu platformy i, omiótłszy spojrzeniem garstkę republikańskich żołnierzy, oparł dłonie na kamiennej balustradzie. Sądząc z wyrazu jego upiornej twarzy, był szczerze rozbawiony rozgrywającymi się na lądowisku wydarzeniami. - To samo mógłbym powiedzieć o tobie, Xavis! - odkrzyknął w końcu tym samym ochrypłym głosem, który Daol zapamiętał z Mos Eisley. Naberrie wzdrygnął się, ale nie odezwał ani słowem, pozwalając, by to Kurt prowadził dalszą konwersację. To była jego osobista gra i Daol nie zamierzał się w nią wtrącać. Xavis powoli pokręcił głową. - Może i mógłbyś. Ale... ja jestem zdrajcą tylko z twojego punktu widzenia. Wzrok Tremayne’a zlodowaciał. - Mylisz się. Zdradziłeś nie mnie, ale swoich kamratów. - Ukryci w cieniu za plecami byłego Inkwizytora osobnicy dali kilka kroków w przód, dzięki czemu stali się widoczni dla członków grupy szturmowej. Tremayne skinął głową na niskiego Bothanina, tego samego, którego wcześniej mieli okazję oglądać w postaci hologramu. - Sprzedałeś Her’aga, Xavis. Sprzedałeś jego i wszystkich kolegów, z którymi do niedawna zdobywałeś środki do życia. Przyjaciół, za których byłeś gotów oddać to swoje nędzne życie, zdrajco! Sprzedałeś Wieczność! Kurt prychnął gniewnie, ale szybko odzyskał opanowanie. - Ale ich nie zabiłem, Tremayne - odparł po kilku głębszych oddechach. Mówił cicho, niemal szeptem, ale i tak wszyscy go słyszeli. - W przeciwieństwie do ciebie, nie zabijam towarzyszy broni. Już zapomniałeś? Nie pamiętasz krzywd, które wyrządziłeś swoim przyjaciołom Jedi? - Wzruszył ramionami. - Już zapomniałeś tych wszystkich Rycerzy? Mojego ojca, który traktował cię jak brata? Kto tu jest prawdziwym zdrajcą? Na pewno nie ja. - Tylko, że ten mój brat, jak twierdzisz, zwiał przy pierwszej lepszej okazji, kiedy walczyłem z Generałem Grievousem. Zostawił mnie na pastwę losu... ale jednak przeżyłem. I to tylko dlatego, że Grievous zobaczył we mnie potencjalnego Inkwizytora. Xavis uśmiechnął się sarkastycznie. - Skoro tak twierdzisz. - Wzruszył ramionami, jakby dając za wygraną. - Ale wiesz... - podjął po chwili - jeśli byłeś tak wdzięczny temu Grievousowi i Palpatine’owi, to dlaczego później zdradziłeś także Imperium? Mroczny Jedi zaśmiał się obłąkańczo. - Bo nie było mi już do niczego potrzebne. Podobnie, jak ci wszyscy tutaj. - Omiótł wzrokiem swoich sługusów, doradców - czy może raczej gwardię przyboczną. Mogli sprawować dowolną z tych funkcji, każdy z osobna czy też wszyscy razem. Wykrzywił twarz w złośliwym grymasie. - Wiem jednak, że nie wszyscy przybyliście tutaj tylko po to, by mnie zniszczyć. Ty, Naberrie, i ty, Zuckussie... wiem, czego pragniecie. - Łypnął jedynym zdrowym okiem na stojącego tuż obok Twi’leka. - Chcecie Dalooma. Daol parsknął zupełnie nie pasującym do sytuacji śmiechem. - I co, zamierzasz nam go wydać? Tremayne zerknął przelotnie na przerażoną twarz Twi’leka. - Oczywiście. To będzie mój prezent dla Nowej Republiki - syknął złowieszczo. Zanim ktokolwiek zdążył wykonać zrobić jakikolwiek ruch, w rozczapierzoną sztuczną dłoń Mrocznego Jedi wskoczyła lśniąca, czarna rękojeść jego miecza świetlnego. Błysnęło rubinowe ostrze; Tremayne wyprowadził szybki jak mgnienie oka obrót w prawo i niemal natychmiast zgasił broń. Tymczasem odcięta głowa Orna Dalooma, pchnięta Mocą przez byłego Inkwizytora, upadła na ziemię pod nogami Daola. - Oto mój dar, Naberrie. Zrób z nim, co chcesz. Daol ryknął wściekle, pozwalając, by zimne, czerwone fale Ciemnej Strony Mocy wlały się w jego ciało i umysł. W myśli odtworzył wydarzenia ostatnich dni, godzin, minut... zastanawiając się, co zrobił źle. Tak długa droga... to wszystko, co przebyli z Zuckussem - Bilbringi i dni na pokładzie „Lusankyi”... Holly, Asmeru... wszystko na nic. Jako łowcy nagród mogli tu nawet nie przylatywać, skoro i tak nigdy nie mieli dostać nagrody, którą obiecał im Durga. Wszystko stracone, przez jednego, mrocznego gnoja, który po raz kolejny śmiał im się w twarz... Ciemność nie jest potężniejsza niż jasność, usłyszał znów ten sam cichy głos, co przedtem. Przez jedną, krótką chwilę zdawało mu się, że dostrzega przed sobą twarze... zjawy pochodzące spoza cieni, które ogarnęły umysł Jedi. Oblicza, których nigdy nie widział... a jednak, w jakiś sposób, wydały mu się bliskie. Wielcy Mistrzowie Jedi, którzy kiedyś zostawili na tej planecie cząstkę siebie, starali się przekazać mu swoje przesłanie. Jeżeli raz wkroczysz na ścieżkę Ciemnej Strony, ona na zawsze zapanuje nad twoim przeznaczeniem, mówili. Odrzuć strach, gniew, nienawiść. Ciemną Stroną są one. Skup się na czystej, nieskażonej złem Mocy. Odsunął od siebie wszystkie bodźce zewnętrzne, wsłuchując się w ciche słowa, które płynęły z gwiazd, z jądra planety... z jego własnego serca. W echo tysięcy lat nauk obrońców galaktyki, Rycerzy Jedi. Moc jest sprzymierzeńcem moim i potężna jest ona. Życie tworzy ją i sprawia, że rośnie. Jej energia otacza nas i wiąże razem... świetlistymi istotami jesteśmy, nie tą surową materią. Uśmiechnął się i przymknął na chwilę oczy. Poczuć ją musisz... poczuć jak płynie. Poczuć Moc wokół siebie, wszędzie, jak czeka, byś ją czuł i użył. Jak sztylet światła rozdzierający mrok w jego duszy, wsparcie dawno zmarłych Mistrzów Jedi dało młodemu łowcy nagród siłę do odrzucenia gniewu i nienawiści. Ponownie poczuł wirującą wokół siebie Moc... czystą i niczym nieskażoną, jak powiadały duchy. Otworzył się na jej przepływ; podobnie jak wcześniej w starożytnej świątyni, oczami Mocy ujrzał sytuację na lądowisku jako jarzący się ciepłym blaskiem kryształ. Ludzie, obcy, frachtowce i budynki stały się węzłami naprężeń pomiędzy wektorami przecinających się nawzajem pól energii. Te linie oplatały się lub zderzały w różnych miejscach, tworząc przeróżne skazy na delikatnej strukturze kryształu. Punkty przełomu, dzięki którym, choć łowcy nagród już przegrali, Nowa Republika jeszcze mogła zwyciężyć. Uchylił powieki, pozwalając, by jego umysł znów odbierał świat w normalny sposób. Tremayne przyglądał mu się szyderczo. - Więc sądzisz, że zdołasz znaleźć coś, co pozwoli waszej żałosnej grupce wygrać? Ach, te punkty przełomu... - prychnął z obrzydzeniem. - Cóż, zawsze twierdziłem, że Mace Windu bez nich byłby niczym. - Uśmiechnął się złośliwie. - Ty zaś nawet z nimi jesteś śmieszny. Wy wszyscy jesteście. Nie macie żadnych szans w starciu z armią Wieczności. - Mylisz się - odparł Daol spokojnie, z niezachwianym przekonaniem. - We dwóch z Kurtem możemy cię pokonać, a nasi towarzysze z łatwością poradzą sobie z twoimi marionetkami. Każdy z nas jest wart więcej, niż trzydziestu twoich. O Noghrich nie mówiąc. Mroczny Jedi roześmiał się złowieszczo. - Ale czy choć jeden z was jest wart tyle, co setka robotów bojowych? O tysiącu nie mówiąc? Wypowiedział te słowa w tej samej chwili, kiedy za jego plecami pojawił się oddział ciężkich droidów wojennych. Tych samych, które zobaczył Daol w wizji poprzedzającej akcję na Asmeru. Ich wygląd już na pierwszy rzut oka przypominał, że są nie tylko maszynami, ale także śmiercionośną bronią. Masywne torsy w kształcie klina, pokryte matowym, srebrnym lakierem, dźwigały pozbawioną szyi, upiorną głowę. W wąskich, skośnych oczodołach mieściły się płonące zimną czerwienią fotoreceptory, zaś krawędzie zaopatrzonych w blastery kończyn przywodziły na myśl ostrza noży. Uśmiech Tremayne’a rozszerzył się jeszcze bardziej. Rozejrzawszy się pospiesznie, Daol dostrzegł przyczynę zadowolenia byłego Inkwizytora: wszystkimi tunelami, alejkami i bramami na lądowisko wkraczały dziesiątki podobnych droidów. Wśród nich dostrzec się dało także inne typy maszyn. Brązowe droidy, takie same jak te, które przedtem zniszczyli Daol i Kurt. I roboty niszczyciele. Zwane także droidekami, maszynki do zabijania w kształcie olbrzymich metalowych kul prawie bezszelestnie sunęły w ich stronę po kamiennej powierzchni lądowiska. W końcu zatrzymały się w odległości nie większej, niż kilka metrów, otaczając kręgiem skupioną w jednym miejscu, skromną grupę szturmową Nowej Republiki. Nagle wszystkie maszyny zatrzymały się w niezliczonych, równych szeregach i zamarły. - I co wy na to, psy Jedi? Daol uśmiechnął się niepewnie. No właśnie, co my na to? - Poddajcie się - zasugerował Tremayne dyplomatycznym tonem. - Może Rada Tymczasowa zechce was wykupić za parę milionów kredytów? Nieoczekiwanie głos zabrała Holly. - Nie zapominaj, że w przestworzach nad nami mamy flotę - krzyknęła. Daol spojrzał na nią z mieszaniną ulgi i zdziwienia, że pomimo niedawnych problemów emocjonalnych, w krytycznej sytuacji potrafi opanować się na tyle, by racjonalnie myśleć. Uśmiechnęła się do niego zupełnie tak, jakby znów znajdowali się w ciasnej kajucie na pokładzie „Lusankyi”, a nie na lądowisku, otoczeni batalionem bojowych droidów. - Chłopiec - szepnęła niemal bezgłośnie. - Przypomnij sobie chłopca. Naberrie zmarszczył brwi. Jaki, do cholery, chłopiec? Jeszcze raz przyjrzał się badawczo Holly, próbując zrozumieć jej intencje. Skoncentrował się, próbując wyciągnąć z dna własnej podświadomości jakąś wskazówkę, która mogłaby naprowadzić go na właściwy trop. I nagle go olśniło. „W dzieciństwie bardzo interesowałam się historią”, powiedziała kiedyś, na jednym z zebrań przed tą wyprawą. Historia i chłopiec... droidy i Naboo. To było właśnie to. Genialny pomysł, który dawał szansę na zwycięstwo. Z nową nadzieją w oczach uniósł głowę, spoglądając na przerażające oblicze Mrocznego Jedi. - Widzisz, Tremayne... nawet, jeśli nasza flota jest teraz zajęta walką z waszymi zasranymi myśliwcami, nie możesz być pewien zwycięstwa - wycedził powoli. Jednocześnie dyskretnym ruchem dłoni włączył przypięty do pasa komlink, nastawiony na standardową częstotliwość Nowej Republiki. Oby ładunki były już gotowe, pomyślał z wiarą w komandosów Page’a. - Wszystko może się bowiem zmienić w jednej chwili, jeśli tylko ktoś wyszuka odpowiedni punkt przełomu. A ja go właśnie znalazłem. W sekundę później komunikator wskoczył w wyciągniętą rękę młodego łowcy. - Kapitanie Scaur, musicie rozwalić okręt dowodzenia! - krzyknął i nie zaczekawszy na odpowiedź, odrzucił urządzenie. Jego miejsce w pustej ręce natychmiast zajął czarny miotacz Blas-Tech. Zanim jeszcze na dobre utknął w dłoni Daola, rubinowa wiązka skupionego światła śmignęła w stronę najbliższego droida, zamieniając jego głowę w bryłę stopionego żużlu. Na znak Tremayne’a roboty otworzyły ogień, zamieniając cichy plac w prawdziwe piekło. R O Z D Z I A Ł 22 System Asmeru Obsługujący sensory quarreński oficer podskoczył nagle, jakby właśnie dotknął gorącego pręta jarzeniowego. Odwróciwszy się od konsolety, przerażonym, błędnym wzrokiem odszukał Scaura. - Jest gigantyczny, panie kapitanie! Masą prawie dorównuje niszczycielowi klasy Super! Dowódca okrętu odwrócił się powoli od iluminatora. Choć malujące się na jego twarzy zaciekawienie można by nazwać co najwyżej powściągliwym, w głębi duszy bardzo zmartwiła go informacja podana przez Quarrena; choć nie całkiem jasna i przekazana w niewłaściwy sposób, dawała do zrozumienia, że w systemie pojawił się nowy, groźny przeciwnik. I do tego o wiele większy niż jakikolwiek, z jakim Scaur miał do czynienia podczas krótkiej kariery dowódcy. - Co takiego? - spytał spokojnie. Chcąc być wzorem dla załogi, starał się, by z jego poczynań przebijało chłodne opanowanie. - Racz podać konkrety. Oficer skinął podobną do kilofa głową, z dolnej części której wyrastały cztery długie macki. - To jakiś stary pancernik, kapitanie. Nie wiem jednak, jaki; komputer ma problemy z rozpoznaniem typu. Na pewno nie wyskoczył z nadprzestrzeni. Scaur zastanawiał się przez chwilę. - Chcesz powiedzieć, że wyłonił się zza ciemnej strony planety? Quarren przytaknął, ale nie odezwał się ani słowem. - Tylko, po co? - ciągnął głośno dowódca okrętu. - Nie atakuje. Zatem... - Kapitanie! - wydarł się nagle sullustański łącznościowiec, dekoncentrując Difa. Scaur skarcił go wzrokiem. - Niuk Niuv! - warknął, jakby nazwisko oficera było najgorszym przekleństwem. - Kiedy się wreszcie nauczysz, żeby mi nigdy nie przerywać? Z takim nastawieniem, Niuv... nigdy daleko nie zajdziesz. Sullustanin spojrzał na niego z przestrachem. - Ale... kapitanie... - jęknął. - Przechwyciliśmy krótką transmisję z dołu! Dif uniósł brew. - To dlaczego nie mówisz od razu? Dawaj ją, natychmiast! Niuv westchnął i obróciwszy się na krześle, pstryknął kilkoma przełącznikami. Jeszcze zobaczysz, Scaur - pomyślał z właściwą Sullustanom zaciętością - kiedyś będę znaczył więcej od ciebie! Głośniki ożyły nagle setką przeróżnych dźwięków: mieszanką odgłosu kroków, oddechów i cichych uwag, wymienianych gdzieś w pobliżu komunikatora, na tyle jednak daleko, że nie dało się rozróżnić słów... i nagle wrzaskliwe „Kapitanie Scaur, musicie rozwalić okręt dowodzenia!”. A potem cisza. Przez dłuższą chwilę kapitan stał w milczeniu, wpatrując się w trwającą za iluminatorem bitwę. Z trudem powstrzymywał okrzyk wściekłości. Jak mógł zapomnieć, że te archaiczne droidowe myśliwce wymagają okrętu dowodzenia, który będzie nimi sterował? Gdyby wpadł na to wcześniej, mógłby zostać bohaterem bitwy, a tak... Odwróciwszy się od transpastalowej powierzchni, powiódł wzrokiem po twarzach członków załogi mostka. Po twarzach istot, które mogłyby poświęcić wszystko, by zwyciężyć. By ich bliscy mogli w tej galaktyce prowadzić życie bez strachu przed jakimkolwiek terrorem. Tak przynajmniej mam szansę wygrać tą walkę, pomyślał już nieco spokojniej, rzuciwszy okiem na ekrany taktyczne. Z dumą uniósł głowę, w której dojrzewała już koncepcja ataku na sterujący droidami pancernik. - Te gnojki nie są nawet w połowie tak dobre, jak nasi piloci! - mruknął na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni na mostku, po czym zwrócił się do oficera łącznościowego. - Poruczniku Niuv! Proszę otworzyć mi linię do dowódcy Eskadry Łotrów! Chciałbym z nim porozmawiać. Sullustanin spojrzał na niego z zakłopotaniem. - Teraz, kapitanie? W czasie walki? Nozdrza Scaura drgnęły gniewnie. - Widzi pan jakiś problem, Niuv? - spytał lodowatym tonem. Oficer wzdrygnął się. - Nie, panie kapitanie. - Pokręcił głową i wystukał szybko jakieś polecenie. - Gotowe. Scaur odchrząknął cicho i przyłożył komunikator do ust. - Pułkowniku Celchu! Pańska eskadra ma natychmiast przerwać wszystkie pojedynki! - rozkazał. - Pewne okoliczności zmusiły mnie, bym zmienił wasz przydział. I opowiedział mu o swoim nowym planie. Nadprzestrzeń Ostrzegawcze światełko na tablicy kontrolnej zapłonęło jasnym blaskiem i Sandra spojrzała na chronometr. Jeszcze dziesięć minut czekania, aż jej Howlrunner wyjdzie z nadprzestrzeni... ale co potem? Nie potrafiła sobie odpowiedzieć na to pytanie. Miała jedynie nadzieję, że wreszcie spotka się z Daolem... tylko w jakich okolicznościach? W trakcie bitwy, czy raczej podczas ucieczki z planety? A może nie doszło do żadnych walk? Skrzywiła się z nagłym przestrachem. A jeśli zginął? - przyszło jej nagle do głowy. Ale nie. Z pewnością bym to wyczuła... Tak czy inaczej, pozostało jej tylko oczekiwanie. System Asmeru Wzmagający się ryk repulsorów zaskoczył dosłownie wszystkich, stając się pierwszym punktem przełomu tej bitwy. Jak jeden mąż, wszyscy zwrócili głowy w niebo, wypatrując źródła dźwięku. W końcu ich oczom ukazały się dwa przestarzałe lądowniki, z wolna wytracające wysokość nad areną walki. Nawet droidy przestały strzelać; ich zdolne do błyskawicznych decyzji werbomózgi zaprzątała teraz tylko jedna krótka, ale i treściwa myśl: przyjaciel, czy wróg? W niedługim czasie roboty przekonały się, że jednak wróg. Jakieś dziesięć metrów nad powierzchnią, otoczone tumanami kurzu i piasku statki otworzyły dolne ładownie; jak wściekłe psy akk trzymane miesiącami w ciasnej przestrzeni, wypadły z nich dwa ogromne, podobne do przerośniętych owadów droidy. Już upadając na ziemię spowodowały pierwsze straty w siłach wroga, zgniatając pod ciężkimi metalowymi stopami kilkanaście robotów Wieczności. Jeszcze zanim droidy na dobre włączyły się w wir walki, z dachu wschodniej piramidy wysunęło się nowoczesne działo jonowe, otwierając ogień w stronę odlatujących lądowników. Republikańskie statki nie miały szans; powolne i pozbawione tarcz, były łatwym celem dla artylerzystów Wieczności. Tak jak ogłuszacz paraliżuje systemy nerwowe istot żywych, tak pociski jonowe mają to do siebie, że wyłączają wszelkie mechanizmy na statkach, które trafią. Pozbawieni szans na przeżycie piloci zdobyli się jednak na ostatni, bohaterski wysiłek: odzyskawszy na moment panowanie nad sterami, wbili lądowniki w pochyłą powierzchnię osypującej się, kamiennej piramidy. Statki eksplodowały, niszcząc budynek i ukryte w środku działo. Tymczasem dwaj Jedi, na przemian odbijając pędzące ku nim blasterowe błyskawice i tnąc metalowe ciała, poprowadzili grupę ku jednej z pobliskich alejek, wykorzystując fakt, że teraz właściwie wszystkie droidy bojowe skoncentrowane były na ostrzeliwaniu siejących zamęt i zniszczenie republikańskich Viperów. Te, wyposażone w pancerz z samogojącego się metalu, laminarium, i molekularne osłony, które pozwalały im absorbować energię nieprzyjacielskich miotaczy, zajęły się od razu nieliczną drużyną robotów niszczycieli. Ich indywidualne pola ochronne, przewidziane na odbijanie ognia z broni ręcznej, nie miały szans przeciwko potężnym blasterom Automadonów, przewidzianym na ostrzeliwanie nisko lecących myśliwców. Choć jednak dwadzieścia droideków zmieniło się w dymiące kupy złomu, Vipery i żołnierze Nowej Republiki wciąż mieli przeciw sobie setki innych automatów. I Tremayne’a. Mimo iż były Inkwizytor nie włączał się na razie do walki, tylko kwestią czasu pozostawał moment, kiedy stanie się to faktem. Na razie jednak tylko przyglądał się bitwie z balkonu, spokojnie odbijając rubinową klingą zbłąkane pociski. Z zadowoleniem zauważył, że napór rzeszy droidów Wieczności powoli, acz stopniowo osłabia teoretycznie niezniszczalne maszyny Republiki i tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy i one staną się kupą dymiącego żużlu. Jednak póki co, droidy padały jeden za drugim, trafiane laserami i miażdżone w masywnych chwytakach Viperów. Nie tylko one jednak. Wkrótce część robotów przypomniała sobie o grupie uderzeniowej, chroniącej się w wąskiej, ślepej alejce pomiędzy dwoma wysokimi budynkami. Stojąc z zapalonymi mieczami, Daol i Kurt odbijali lecące ku nim błyskawice ku wrogim droidom, pozostali zaś starannie mierzonymi strzałami starali się dopełnić dzieła zniszczenia. Jednak mimo wysiłków garstki republikańskich żołnierzy, widać było, że olbrzymia przewaga liczebna maszyn Wieczności musi w końcu przynieść im efekty w postaci wyeliminowania części przeciwników. Na pierwszy ogień poszli dwaj Noghri; kiedy tylko siadły im zasobniki energii w blasterach, istoty stwierdziły, że zobowiązały się służyć Nowej Republice najlepiej, jak potrafią. Nie bacząc na przerażone okrzyki towarzyszy, szaroskórzy obcy skoczyli w grupę droidów, uzbrojeni jedynie w dwa granaty termiczne i własne pazury. W chwilę potem część automatów zniknęła w efektownej eksplozji. Powstała po wybuchu fala uderzeniowa zmiotła jeden z pobliskich budynków; w obłoku pyłu i gruzów ukazali się nagle pozostali członkowie grupy uderzeniowej, na czele z Page’m, Iellą Wessiri i Volvekhanem. Ostrzeliwując się wściekle, kroczyli z determinacją w stronę szerokiej alejki sąsiadującą z tą, w której kryła się reszta. Na znak dany przez panią major Wessiri, Daol i Kurt skoczyli do przodu, biegiem prowadząc swą drużynę do uliczki, gdzie znalazła schronienie grupa Ielli; ich miecze poruszały się tak szybko, że pozostali widzieli jedynie nieprzepuszczalną świetlistą zaporę, przez którą nie mógł się przedrzeć żaden strzał. A jednak, jeden się przedarł. Zabłąkana blasterowa błyskawica, odbita od ściany pobliskiego baraku, śmignęła tuż nad pomarańczową klingą Kurta i ze skwierczeniem spalanego ludzkiego ciała zagłębiła się w pierś Holly Swan. Dziewczyna krzyknęła boleśnie; oczy zaszły jej mgłą, a nogi stały się nagle miękkie jak z waty. Upadła na ziemię, wypuszczając gorący miotacz z bezwładnych rąk. Dla Daola czas zatrzymał się wraz z krzykiem Holly. Świat nie rozstąpił się jednak w kryształ; wręcz przeciwnie, wydało mu się, że opuściła go cała Moc, jaka do tej pory kłębiła się w jego ciele, zastąpiona przez rozpacz i gniew na samego siebie, że nie zdołał zapobiec jej śmierci. Czuł się pośrednio winien temu, co się wydarzyło. Może gdyby nie ta rozmowa na pokładzie „Mon Juramento”, dziewczyna bardziej skupiłaby się na akcji? - Nie obwiniaj się, bo nie masz racji - rzucił głośno Kurt, przekrzykując wszechobecny skowyt strzałów z blasterów. - Była lepiej skoncentrowana, niż my dwaj razem wzięci. - Obrzucił Daola smutnym wzrokiem. - Lepiej idź po nią, będę cię osłaniać! Naberrie westchnął ciężko i bez słowa podał Xavisowi swój miecz; natychmiast podbiegł do miejsca, w którym leżała dziewczyna i wziął ją na ręce. Przywołał Moc, by dodać sobie sił. Pod osłoną dzierżącego dwa ostrza Kurta ruszył biegiem w uliczkę, gdzie zgromadziła się już reszta grupy uderzeniowej. Tak jak poprzednio, ich taktyka polegała na unikaniu nadlatującego ognia i starannym ostrzeliwaniu przeciwnika; jedyna różnica polegała na tym, że teraz tylko jeden Jedi mógł parować lecące w ich stronę blasterowe błyskawice. Daol tymczasem, skoczywszy w głąb uliczki, ułożył jasnowłosą dziewczynę na ziemi za samotnym durastalowym kontenerem. Wiedział, że wciąż żyje, choć jej emanacja w Mocy była coraz słabsza. - Holly - szepnął cicho, układając jej głowę na swym ramieniu. Otworzyła powoli oczy. - Daol... - jęknęła. Uśmiechnęła się słabo, z wysiłkiem. - Dzięki, że mnie tam nie zostawiłeś. Ale teraz... lepiej odejdź. Nic mi już nie pomoże... Pokręcił głową bezradnie; wyciągnąwszy dłoń, delikatnie pogładził blednący policzek dziewczyny. - Nie umrzesz. Nie możesz umrzeć - wyszeptał, próbując dodać jej otuchy. Wiedział jednak, że tak naprawdę tylko natychmiastowa kuracja w zbiorniku bacty mogłaby uratować Holly. - Pomyśl, co się stanie z twoją córką, jeżeli ciebie zabraknie! - To, co już teraz się dzieje. Wychowa ją moja siostra... - Chwyciła go za rękę najsilniej, jak potrafiła, ale i tak żałośnie słabo. - Powiedz Kurtowi, żeby przekazał jej mój statek. Jako prezent pożegnalny dla Stiany. Rozumiesz? Powoli, w zadumie, skinął głową, ale nic nie powiedział. Poprzez Moc czuł, że iskra życia Holly zaczyna powoli gasnąć. - I zabraniam ci się smucić, że umieram - dodała, oddychając płytko. - Nie ma śmierci... jest Moc... ty powinieneś o tym wiedzieć najlepiej. Uśmiechnęła się ostatni raz... i odeszła na zawsze. Naberrie przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Długo klęczał w bezruchu, głaszcząc delikatnie zimną dłoń Holly. W końcu wstał. Jego wzrok pozbawiony był jednak nienawiści czy gniewu; płonęło w nim jedynie mocne postanowienie, by wreszcie odpłacić Tremayne’owi za śmierć tylu niewinnych istot. Wysławszy myślowe polecenie do Xavisa, wyskoczył na czoło oddziału. Sięgnął po Moc, by przywołać rzuconą przez Kurta błyszczącą rękojeść wprost do ręki. Nie mógł sobie wybrać lepszego momentu, by wcisnąć aktywator ostrza; bucząca, srebrzysta klinga zmaterializowała się przed Daolem, natychmiast odbijając nadlatujące strzały w kierunku pobliskich starożytnych budowli. Spojrzał ponuro na Xavisa. - Prosiła, żebyś poleciał na Bilbringi i odprowadził... Kurt sparował kolejną blasterową błyskawicę. - Nie musisz mi nic mówić! - przerwał mu głośno. - Wiem, co będę musiał zrobić potem! Powiedz, co mam robić teraz! Też racja. - Dobrze by było się wycofać, póki jest okazja - kontynuował Xavis. - Vipery już za długo nie pociągną! Daol skinął głową. Xavis miał rację: ogromne automaty walczyły coraz wolniej, z rosnącym trudem odpierając ataki setek droidów Wieczności. - To zbierz wszystkich. Kierujcie się do „Łowcy z Mgły”. Niech Zuckuss zabierze wszystkich, którzy byli wcześniej na pokładzie „Cienia Jedi”. Ciebie, Buźkę i Dię niech podrzuci do waszych statków. Jasne? - Tak... ale co z tobą? Nie mów mi, że... - jęknął Kurt. Naberrie odbił następny strzał i obrzucił go twardym spojrzeniem. - Nie. Nie zamierzam się poświęcać. Xavis uniósł brew. - To co właściwie chcesz zrobić? - Uciec - odparł z powagą Daol - ale najpierw muszę zapolować na Mrocznego Jedi. R O Z D Z I A Ł 23 System Asmeru Normalna przestrzeń przywitała Sandrę ognistą eksplozją i falą uderzeniową, po której jej myśliwcem gwałtownie zatrzęsło. Jak to dobrze, że nie zapomniałam o włączeniu tarcz, pomyślała z ulgą, bo mogłabym już na wstępie stać się chmurą odłamków. Wokół toczyła się zażarta bitwa - naprzeciw dziesiątkom brązowych myśliwców Wieczności, identycznych jak te, którymi kiedyś posługiwała się Federacja Handlowa, walczyła niewielka rebeliancka flotylla złożona z kalamariańskiego krążownika MC-80B i kilkunastu A-wingów. Kiedyś miałaby problem z wyborem, po której stronie się opowiedzieć. Teraz już taki dylemat nie istniał. Pstryknęła włącznikiem komunikatora i wyszukała standardową częstotliwość jednostek Nowej Republiki. - Widzę, że przyda wam się pomoc, chłopaki! - rzuciła, zestrzeliwując przelatujący w pobliżu stateczek Wieczności. W słuchawkach trzasnęło. - Wzywam niezidentyfikowany myśliwiec Incom I-7 Howlrunner - rozległ się zdziwiony głos, który mógł należeć jedynie do Sullustanina. - Tu krążownik Nowej Republiki „Mon Juramento”. Podaj swój kod identyfikacyjny i deklarowany cel podróży. Co za idiota pyta o cel podróży w czasie bitwy, jęknęła Sandra w duchu. Pozwoliwszy, by jej ruchami kierowała Moc, wprowadziła statek w bakburtową beczkę. Ostrzeliwując się wściekle z dziobowych laserów, sprawiła, iż siły Wieczności zostały uszczuplone o kolejne kilka maszyn. - Mój kod identyfikacyjny nie jest ci potrzebny - odrzekła spokojnie. - Wystarczy, że strzelam do tych droidów, a nie, przykładowo, do A-wingów. - Dobra, dobra. Nie bądź taka cwana, panienko - warknął Sullustanin. - Cel podróży. Sandra uśmiechnęła się lekko, przechodząc w lot nurkowy za uciekającym myśliwcem. Odbiwszy nieco w bok, wcisnęła spust laserów, posyłając w stronę przeciwnika poczwórną salwę z bliźniaczych działek. Podczas gdy pierwsze cztery strzały chybiły, kolejne laserowe błyskawice wbiły się prosto w centralną część kadłuba automatycznego myśliwca. Maszyna trzymała się przez kilka sekund, by po chwili eksplodować. - Cel podróży? Asmeru. Muszę się tam spotkać z jednym z waszych. Sullustanin prychnął pogardliwie. Za kogo ona się uważa, za królową Naboo? - A z kim, jeśli wolno spytać? - Z Daolem Naberrie - usłyszał w odpowiedzi. Dziadek nie byłby ze mnie dumny, pomyślał komandor Salif Haako, nerwowo przechadzając się od jednego do drugiego iluminatora na mostku pancernika Wieczności. Oświetlony czerwonym blaskiem asmerańskiego słońca, ogromny statek leniwie unosił się w przestworzach z dala od rejonu bitwy. Długi i szeroki jak dwa gwiezdne niszczyciele klasy Imperial, okręt był znacznie masywniejszą konstrukcją, niż te budzące przestrach jednostki. Przypominał niedomknięty okrąg z otworami hangarów i szczękami doków na końcu każdego z ramion. W centralnej części pierścienia znajdowała się potężna kula z odstającą w górę wieżą, w której mieścił się mostek i centrum sterowania droidami. Dawniej, przed końcem Wojen Klonów, okręty takie jak ten były najważniejszymi jednostkami w potężnej flocie Federacji Handlowej. Później jednak Federacja została rozwiązana, zaś stanowiący jej trzon Neimoidianie, tacy jak dziadek Salifa, Rune Haako, popadli w niełaskę. Pozbawione szacunku i największych źródeł dochodu istoty chwytały się więc czego tylko mogły, byle tylko zdobyć jakieś środki do życia. Nic więc dziwnego, że wielu z nich dało się obecnie poznać jako istoty do cna zdeprawowane, współpracujące z najgorszymi grupami przestępczymi w galaktyce. Takimi jak Wieczność. Mimo wszystko... nie jest aż tak źle, stwierdził Salif, siadając na podobnym do tronu fotelu komandora. W końcu dowodzę największą piracką jednostką w całej galaktyce. I do tego właściwie nic nie muszę robić. Rzeczywiście; nieliczna załoga, złożona głównie z podobnych mu wyrzutków społeczeństwa i kilkunastu starych droidów, znała się na swej robocie do tego stopnia, że prawie nigdy nie musiał im wydawać poleceń. Monotonną ciszę przerwało nagle złowróżbne wycie syren alarmowych. Neimoidianin znów skoczył na równe nogi, kierując się od razu w stronę iluminatora. - Co się dzieje? - spytał obsługującego skanery Ho’dina, czując rosnący niepokój. Odpowiedź mogła być jednakże tylko jedna. Żuchwa oficera zadrżała lekko, zanim zdecydował się on odezwać. - To chyba jasne, komandorze. Jesteśmy atakowani. Mroczny Jedi wciąż stał na brzegu balkonu, w milczeniu przyglądając się walczącym w dole droidom. Czuł rosnący podziw dla tych dwóch republikańskich automatów, które mimo coraz większych uszkodzeń nadal stawiały czoła przeważającym siłom Wieczności. Niespodziewanie, stojący w pobliżu Her’ag wskazał palcem odległy kraniec lądowiska. - Lordzie Tremayne - szepnął służalczym tonem. - Proszę spojrzeć! Były Inkwizytor skierował spojrzenie we wskazanym kierunku - ostrzeliwując się zaciekle, grupa Rebeliantów przedzierała się tamtędy w stronę pobliskich wzgórz. Uśmiechnął się złowieszczo. Niech uciekają! Ale... trzeba utrudnić im zadanie! Oto wspaniała okazja, by te szumowiny zrozumiały, że siła Wieczności opiera się nie tylko na droidach! - Her’ag? Macie ze sobą broń, prawda? Bothanin skinął głową. - Tak, panie - odrzekł pokornie. - Mamy blastery, wibroostrza, granaty termiczne... Stanowczym ruchem dłoni Tremayne uciął słowotok niewysokiej istoty. - No to zabierajcie stąd swe pirackie tyłki i odetnijcie im drogę! - rozkazał, nie zaszczyciwszy ich nawet krótkim spojrzeniem. Wsłuchując się w echo cichnących kroków, uświadomił sobie, że oto wysłał ich na śmierć. Zdeterminowani Rebelianci zapewne nie pozwolą, by ktokolwiek przeszkodził im w ucieczce... w odwrocie z koszmaru, który on, Tremayne, zgotował specjalnie na ich powitanie. Trudno. Jak powiedział wcześniej temu żałosnemu łowcy nagród, żaden z tych przygłupów nie był mu już do niczego potrzebny. Banda piratów miała być dopiero początkiem... wstępem do jeszcze większego koszmaru, który były Inkwizytor chciał zapewnić galaktyce. Z zamyślenia wyrwało go znajome buczenie, które rozległo się nagle za jego plecami. Powoli obrócił głowę, by spojrzeć na właściciela miecza świetlnego. Naberrie czy Xavis? Jednak Naberrie. Uśmiechnął się krzywo, z lekkim rozbawieniem. - Czego ty tu jeszcze szukasz, mały Jedi? Śmierci ci się zachciało? - wychrypiał powoli były Inkwizytor, aktywując czerwoną klingę swej broni. Musiał przyznać, że chłopak stał się znacznie lepszy od czasu ich spotkania na Tatooine; nie dość, że poradził sobie z tyloma droidami, to jeszcze teraz podszedł go w sposób, jakiego nie powstydziłby się sam Mace Windu. Daol spojrzał na niego spode łba. - Tak, chcę śmierci... ale twojej, Tremayne - powiedział spokojnie. Nie czuł gniewu czy nienawiści - wręcz przeciwnie: czuł, że to co robi jest właśnie tym, co jako Jedi zrobić powinien. - Nie myśl, że to zemsta. To zapłata za wszystkich Jedi, których zabiłeś... i za śmierć Holly Swan. - Uśmiechnął się zimno. - To zapłata za całe zło, jakie wyrządziłeś w życiu... a ja, łowca nagród, przyszedłem dziś do ciebie, by ją odebrać! Xavis wprowadził ich do pustego magazynu, którego ściany niemal zagłuszyły odgłosy walki na lądowisku. Jak każdy z członków grupy uderzeniowej był zmęczony, poraniony i marzył tylko o tym, by jak najszybciej wynieść się z tej przeklętej planety. - Dobrze chociaż, że udało mi się ściągnąć te dane - stwierdziła w pewnym momencie Iella. Kurt przyjrzał się jej z ukosa. - A co to właściwie były za dokumenty? - spytał od niechcenia, odsuwając Mocą zagradzający mu drogę metrowy pojemnik. Sprawiał wrażenie jakby nieobecnego; widać było, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Przy kuzynce. Iella uśmiechnęła się z dumą. - Dane osobowe wszystkich agentów Wieczności w strukturach Nowej Republiki i Czarnego Słońca. A także informacje o różnych transakcjach i powiązaniach z innymi grupami. - Westchnęła i lekko poklepała Kurta po plecach. - To nie była twoja wina. Nie mogłeś nic zrobić. Xavis przystanął i spojrzał na nią smętnie. - Ależ mogłem. Mogłem odbić tę błyskawicę, która ją trafiła. Byłem tak blisko... a jednak zawiodłem. Iella zmarszczyła czoło. - Nie jesteś wszechmocny, Kurt. Xavis spojrzał na drzwi po drugiej stronie magazynu, przez które prowadziła droga na wzgórza. Do statków. Do wolności. Wzruszył ramionami i ruszył dalej. - W tym jednym, jedynym wypadku... chciałbym być. Nagle coś drgnęło w żywej tkance Mocy; tknięty nagłym przeczuciem, Xavis zatrzymał się i bacznie rozejrzał po pomieszczeniu. Coś tu nie gra, pomyślał. - Kto tu jest dowódcą? - rozległo się niespodziewanie. Jednocześnie zza ustawionego pod ścianą rzędu pojemników na paliwo wyłoniła się grupa groźnie wyglądających typów: troje ludzi, Rodianin, dwaj Bothanie i całkowicie wytatuowany Dug, każdy w brudnym, znoszonym stroju, obwieszony niezliczonymi błyskotkami i uzbrojony po zęby. W mgnieniu oka pomarańczowa klinga Kurta znalazła się tuż przy szyi lidera piratów. - Jeszcze wam mało, Her’ag? - warknął wściekle Xavis w kierunku niewysokiego Bothanina. - Mało wam zniszczeń? Mało strat? I, do cholery, nie wystarczy wam trupów? Futro istoty zafalowało. - Chyba się nie zrozumieliśmy, Xavis - odpowiedział Her’ag z niezwykłym w jego sytuacji spokojem. Powiódł przenikliwym wzrokiem po twarzach wszystkich republikańskich żołnierzy. W końcu jego spojrzenie zatrzymało się na Ielli. - Pani tu dowodzi, prawda? - spytał, uśmiechając się zachęcająco. Iella niepewnie skinęła głową. O co w tym wszystkim chodzi? - Jestem major Iella Wessiri z Wywiadu Nowej Republiki, i rzeczywiście dowodzę tą grupą. - Doskonale. Od początku tej akcji oczekiwaliśmy momentu, kiedy będziemy mogli bez żadnych podejrzeń wymknąć się naszemu Mrocznemu Jedi - wyznał szczerze Bothanin. - Może i to, co powiedziałem do was wcześniej przez komunikator zaprzeczy temu, co właśnie chcę zrobić, ale wierzcie mi: nie miałem wtedy wyboru. Błysnął zębami w stronę Kurta; ten zgasił miecz, zrozumiawszy wreszcie intencje Her’aga. - W imieniu tych oto piratów Eyttyrmin Batiiv - Bothanin wyciągnął porośniętą futrem rękę i wskazał po kolei wszystkich swoich towarzyszy - pragnę złożyć na pani ręce kapitulację. Z prośbą o przyjęcie do sił zbrojnych Nowej Republiki. Fala uderzeniowa targnęła lądowiskiem, kiedy pierwszy Viper Automadon znikł w końcu w ognistej eksplozji, która pochłonęła wraz z nim kolejne kilkadziesiąt droidów Wieczności. Wciąż jednak było ich na tyle dużo, że już tylko minuty dzieliły je od zniszczenia drugiego wroga. Uświadomiwszy sobie, że następny w kolejce do odstrzału jest on sam, Naberrie pozwolił, aby Moc przejęła kontrolę nad jego ruchami. Starał się zepchnąć starego Inkwizytora do obrony; tak jak na Tatooine Tremayne pokonał go dzięki wieloletniemu doświadczeniu, tak teraz on napierał na Mrocznego Jedi nawałnicą młodzieńczych, instynktownych ataków. Obydwaj skakali, obracali się i wirowali, już dawno przenosząc walkę na zatłoczone lądowisko. Wokół nich wyły laserowe strzały; biegali szybko pomiędzy nimi, zwierając miecze za każdym razem, kiedy akurat nie musieli chronić się przed trafieniem z blastera. Większość z tych droidów, które wcześniej były zajęte atakowaniem pierwszego Vipera, stłoczyła się teraz w pobliżu walczących Jedi z bronią gotową do strzału, gdy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, krąg droidów zniknął w potężnej eksplozji, która rozsiała odłamki metalu po całym lądowisku. Próbując uniknąć gorących szrapneli, Daol schował się w ruinach jakiejś starożytnej budowli. W tym samym momencie Tremayne zniknął za ciężkim kontenerem o kilkadziesiąt metrów dalej. Korzystając z chwili wytchnienia, Naberrie wyjrzał przez niewielki otwór w ścianie budynku, szukając broni, która zniszczyła droidy. Musiała to być broń znacznie potężniejsza niż blaster, ale też słabsza niż torpeda, której wybuch zniszczyłby nie kilka automatów, a pół miasta. Dopiero, kiedy usłyszał narastający jazgot silników, zdał sobie sprawę, że strzał został oddany z nieba. Spojrzał w górę, próbując odszukać wzrokiem nadlatujący statek. Niepokaźny, błyszczący myśliwiec nadlatywał na pełnej prędkości, zaciekle zalewając droidy ogniem z dziobowych działek. Co było jednak w tym wszystkim najdziwniejsze, wciąż znajdował w takiej odległości, jaka prawie każdemu uniemożliwiłaby oddanie skutecznego strzału. Każdemu, nie licząc użytkowników Mocy. Skierował myślowe wici w tamtą stronę, natychmiast wyczuwając znajomą obecność. Obecność Sandry. Jej umysł, pełen sprzeczności, emanował gęstą od mroku aurą; był to jednakże inny rodzaj ciemności niż ten, który zapamiętał z Tatooine: pozbawiony typowej dla Mrocznych Jedi bezsensownej wrogości do całego wszechświata. Nienawiść, którą dziewczyna odczuwała, skierowana była teraz w jednym, ściśle określonym kierunku. W kierunku Imperium. Niespodziewanie poczuł delikatne muśnięcie Mocy, które usunęło w cień zmęczenie i ból po śmierci Holly... jakby czuły, subtelny pocałunek otrzymany od dawno niewidzianej ukochanej. Dotknięcie wyrażające wszystko, co chciała mu powiedzieć. A chciała mu powiedzieć, jak bardzo go kocha. Niemal roześmiał się ze szczęścia. W najśmielszych snach nie oczekiwał, że Ręka Imperatora odwzajemni uczucie, którego on sam do niedawna sobie nie uświadamiał; nawet nie próbował liczyć na to, że dla niego porzuci dotychczasowe życie - jedyne, jakie znała. A jednak, cuda się zdarzają. Widząc, że Tremayne wyskoczył zza kontenera, skupił się ostatni raz, by odpowiedzieć dziewczynie na telepatyczną czułość. - Cześć, Sandra... miło, że wpadłaś - powiedział głośno, z radością. Z nową siłą w sercu i z płonącym mieczem w ręku wyskoczył z budynku, gotów odeprzeć każdy atak Tremayne’a. Czuł, że tym razem uda mu się wygrać... i wyjść z tej walki cało. Miał ku temu naprawdę dobry powód. Tycho przyciągnął drążek, gdy z hangarów ogromnego pancernika wysypała się druga fala myśliwców Wieczności. Na szczęście, była to grupa o wiele mniej liczna niż ta, która przypuściła atak na „Mon Juramento”. Wykręciwszy beczkę na bakburtę, Celchu wyleciał ponad nimi wprost na wieżę dowodzenia. Wokół trwała nieprzerwana kanonada z baterii turbolaserowych; przechyliwszy drążek trochę w lewo, manewrował X-wingiem między słupami zielonego ognia tak, by nie dać się trafić. W pewnej chwili odwrócił tęponosą maszynę na plecy i rozpoczął ostrzał walcowatego kadłuba okrętu dowodzenia. Dla dowódcy Łotrów atak na pancernik Wieczności nie był niczym niezwykłym - jako jeden z niewielu pilotów mógł się przecież szczycić przeżyciem ataku na drugą Gwiazdę Śmierci. To właśnie on był tym człowiekiem, który odciągnął sporą grupę myśliwców TIE goniących Wedge’a Antillesa i Lando Calrissiana w szybie prowadzącym do głównego reaktora tej olbrzymiej stacji bojowej. Nikt nie mógł mu zarzucić braku odwagi. A skoro Wedge i Lando potrafili zniszczyć Gwiazdę Śmierci, pomyślał, Eskadra Łotrów nie powinna mieć problemów z rozwaleniem tego starego rzęcha. Nagle uśmiechnął się, gdy w głowie zaświtał mu nowy, genialny plan. Pstryknął włącznikiem komunikatora. - Corran, jesteś tam? - spytał, zerknąwszy przez iluminator na płonący tu i ówdzie kadłub pancernika. Jedynym miejscem, które wyglądało na całkowicie nieuszkodzone, pozostawała wieża kontroli, chroniona przez najmocniejsze osłony. - Pamiętasz swój wyczyn nad Vladet? W słuchawkach rozległ się jęk Horna. - Aż za dobrze... Tycho, nie licz, że zrobię to drugi raz! Dowódca Łotrów roześmiał się lekko. - Nie bój nic, Corran - rzucił uspokajającym tonem. Odepchnąwszy od siebie drążek myśliwca, pomknął w dół, ku otwartym hangarom wrogiego okrętu. - Tym razem nie chcę, byś służył za przynętę. Zrobimy to samo... ale bez wabika. Corran odetchnął z ulgą. - Całe szczęście! Tycho usłyszał głos Ooryla. - Chodzi więc o to, byśmy wszyscy jednocześnie wystrzelili w nich nasze torpedy? - zdziwił się Gandyjczyk. - To banalnie proste! Do rozmowy wtrącił się Wes Janson. - I do tego banalnie skuteczne - stwierdził, chichocząc cicho. - Dobry pomysł, pułkowniku Celchu. - Dzięki. Teraz pora na dobre wykonanie. Zestrzeliwszy kolejną wrogą jednostkę, zatoczył łagodny łuk na sterburtę. Nie odrywając kciuka od spustu, wcisnął prawy ster manewrowy; tym samym jego X-wing, nieustannie plując ogniem z poczwórnych działek, wskoczył na kurs po lewej stronie maszyny Hobbiego Kliviana. Tycho odetchnął głęboko. - Dobra, Łotry. Mówię teraz do wszystkich, którzy nie słyszeli o akcji nad Vladet. Może to i lepiej, bo będzie prościej wam wyjaśnić, o co chodzi - stwierdził, rzuciwszy okiem na monitor sensorów. - Bierzemy na cel tę cholerną wieżę dowodzenia. Sprzęgamy nasze wyrzutnie torped tak, by strzelały jednocześnie dwoma pociskami i odpalamy je, jak już powiedział Ooryl, w tym samym czasie. To ważne, bo tylko w takim wypadku ich tarcze padną na tyle, by kolejna seria, którą odpalimy zaraz po pierwszej, władowała się już nie w osłony, a w sam mostek. Czy wszystko jasne? - Oczywiście, kapitanie - usłyszał w odpowiedzi. To chyba ten nowy, pomyślał Tycho. Reme Pollar. Uśmiechnął się. - Wyprowadzić maszyny na cel - polecił głośno, przełączając generator osłon na wzmocnienie dziobowych pól ochronnych. Przestawił systemy uzbrojenia na obsługę torped protonowych i sprzągł je w jednoczesny ogień z obydwu wyrzutni. Delikatnymi ruchami drążka ustawił myśliwiec tak, by wieża kontrolna znalazła się w samym środku celownika. Prostokąt nad jego głową rozjarzył się nagle krwistą czerwienią. Bailee, biało-czerwona jednostka astromechaniczna typu R2 osadzona w gnieździe za plecami Tycha, wydała z siebie jednostajny pisk. - Trzy... dwa... jeden... Ognia! - krzyknął Alderaanin i wdusił klawisz spustu. Dwie torpedy pomknęły na spotkanie celu, dołączając do dwudziestu dwóch podobnych pocisków pędzących w tym samym kierunku. Nie upłynęły nawet dwie sekundy od tego momentu, kiedy z wyrzutni statku Tycha śmignęła kolejna para torped. Zerknąwszy poza owiewkę, zorientował się, że pozostali członkowie Eskadry mniej więcej w tym samym czasie wystrzelili swoje pociski. Celchu pozwolił sobie na kolejny uśmiech. Dobra robota, Łotry, pomyślał. Rakiety pomknęły prostym kursem w stronę wieży kontrolnej; w ułamki sekund pierwsze z nich osiągnęły cel, zgodnie z prognozą Tycha eksplodując w tej samej chwili, kiedy zetknęły się z polem ochronnym ogromnego okrętu. Wkrótce okazało się, że wystrzelenie drugiej serii torped było zbytecznym marnotrawstwem. Już pierwsze dziesięć detonacji zmiotło tarcze mostka, otwierając drogę kolejnym torpedom. Te, eksplodując, rozrywały natychmiast poszycie okrętu. Stopione durastalowe płyty błyskawicznie zamarzały w próżni kosmosu, tworząc fantazyjne poskręcane strzępy metalu. Druga grupa pocisków bez przeszkód wniknęła już do śródokręcia, wzniecając prawdziwą burzę ognia, która pochłonęła sprzęt i załogę mostka wraz z ostatnimi cząsteczkami umykającego w próżnię powietrza. Następnie pancernikiem targnęła seria potężnych wtórnych wybuchów, które odrywały od kadłuba ogromne fragmenty poszycia. Wkrótce pochłonęły cały okręt, zmieniając go w oślepiającą kulę ognia. Jeszcze zanim przebrzmiały ostatnie echa eksplozji, Tycho ostrożnie wyjrzał za owiewkę, z radością uświadamiając sobie, że wszystkie otaczające Łotrów myśliwce Wieczności zawisły w próżni. Bez najmniejszego ruchu. Na asmerańskim placu droidy zadygotały i, ku ogromnemu zdumieniu Sandry, przestały strzelać i znieruchomiały. To było jednak nieważne; liczyło się tylko, by jak najszybciej dotrzeć do Daola i wspomóc go w walce. Opuściwszy kabinę myśliwca, otworzyła się na Moc. Pozwoliła, aby energia Ciemnej Strony wpłynęła do jej ciała niczym złowieszcze fale, jednocześnie lodowate i gorące w swej bezkresnej potędze. Poczuła, że syci się jej nienawiścią do Imperium, do oszusta Palpatine’a, któremu dawała się zwodzić przez tyle lat... poczuła, że Ciemna Strona w jej sercu staje się potęgą, która może dać Sandrze siłę do zniszczenia Tremayne’a. Bliźniacze, rubinowe klingi wystrzeliły z końców półmetrowej rękojeści, kiedy dziewczyna ruszyła w pogoń za walczącymi Jedi. Oświetlani blaskiem dwóch płonących ostrzy, Naberrie i Tremayne kierowali się w stronę wielkiej, starożytnej piramidy. Sandra przywołała Moc, kierując ją w stronę Daola - w tej morderczej walce, duchowe wsparcie mogło okazać się bardzo ważne. Wkrótce dogoniła walczących i jej podwójny miecz przyłączył się do bitwy. Bliźniacze ostrza zawirowały, kiedy doskoczyła do Tremayne’a, zmuszając go do cofnięcia się. Teraz to głównie ona atakowała, pozwalając zmęczonemu Daolowi na chwilę oddechu. Dłonie dziewczyny, prowadzone przez Moc, poruszały się bez jej wiedzy, wzniecając snopy iskier, gdy któreś z jej ostrzy zwierało się z klingą miecza Mrocznego Jedi. Działając razem, Sandra i Daol zepchnęli byłego Inkwizytora na grubo ciosane schody, które wiodły na szczyt antycznej piramidy. Byli prawdziwym zespołem. Parą. Zupełnie, jakby znali się od urodzenia i nigdy dotąd nie walczyli osobno. Poprzez Moc wspomagali się wzajemnie swoimi umysłami, podpowiadając sobie, kiedy uderzyć, czy zablokować cios przeciwnika. Teraz każde z nich odbierało otoczenie także i oczami partnera, zyskując zupełnie nowe perspektywy. Oboje przestali właściwie polegać na własnych zmysłach, zdając się całkowicie na Moc i więź, jaka ich połączyła. Tymi resztkami świadomości, które zachowała, Sandra uświadomiła sobie niespodziewanie, że od dłuższego już czasu nie czuje nienawiści. W tym samym momencie, kiedy doznała telepatycznego kontaktu z Daolem, podświadomie wyrzuciła ją z siebie, pozwalając, by jej miejsce zajęły zupełnie inne uczucia. Uniesienie, radość... i miłość. Co było jednak najdziwniejsze, nie czuła się z tego powodu nieszczęśliwa, czy rozczarowana. Wprost przeciwnie: odnosiła wrażenie niespotykanej lekkości, czy nawet euforii, zupełnie, jakby w jej sercu tańcowało plemię szalonych Ewoków. A wszystko przez Daola. Dzięki niemu i dla niego odrzuciła Ciemną Stronę. Teraz, we dwójkę, Sandra i Daol byli jak ogień jasności - jak wcielony płomień Jedi, którego blask może rozświetlić najczarniejsze zło. Tak, jak w tej chwili zwyciężał ciemność, którą reprezentował Tremayne. Minęło kilka nieskończenie długich minut, zanim dotarli na szczyt płasko ściętej piramidy. Z krzykiem wypadli na rozległą platformę, uparcie spychając Mrocznego Jedi coraz dalej i dalej... ku krawędzi. Jednocześnie skoczyli do przodu. Pozwoliwszy, by ich ruchami kierowała Moc, pracowali swoimi mieczami szybciej, niż kiedykolwiek byliby sobie w stanie wyobrazić. Tremayne wciąż jednak trzymał się nieźle; z wprawą doświadczonego szermierza, były Inkwizytor parował wszystkie uderzenia pary młodych Jedi. Wyczuwając, że to jego ostateczna bitwa, sięgnął swym zmęczonym umysłem głęboko w Ciemną Stronę. W przypływie mrocznej energii przystąpił do kontrataku, napierając na swoich przeciwników z niespotykaną wściekłością. Wykrzywił usta w złowieszczym uśmiechu. - Widzicie, małe gnojki? Ze mną nie wygracie. Jestem dla was zbyt potężny! - zaśmiał się obłąkańczo, z furią spychając Sandrę i Daola w stronę schodów. - A nawet, jeśli jakimś cudem udałoby się wam mnie pokonać... Wieczność i tak zwycięży! Albowiem ten, który przyjdzie po mnie, rozpęta w galaktyce jeszcze większe piekło, niż ja! Odbił na bok potężne uderzenie Sandry. - O, tak! - Rozszerzył jedyne oko, jakby zaskoczony własnymi słowami. - Drżyjcie, bo Vastor dopiero wam pokaże! Żadne z przeciwników nie raczyło mu odpowiedzieć. Nieustannie nacierali na byłego Inkwizytora, aż w końcu zmęczenie spowolniło jego ruchy i ofensywa młodych Jedi nabrała poprzedniej płynności. Młócąc zaciekle mieczami, zmusili wybitego z rytmu Tremayne’a do odwrotu w kierunku skraju platformy. Tam, za jego plecami, czekała już tylko przepaść. Jeszcze chwila. Jeszcze tylko krótka chwila. Do krawędzi zostały może ze trzy metry, kiedy zdesperowany Mroczny Jedi wystawił dłoń, rozczapierzoną jak szpony smoka krayt, posyłając ku Sandrze skwierczącą, błękitną błyskawicę Mocy. Dziewczyna uniosła jednak swą broń, przyjmując nadlatujący piorun na rubinową klingę swojego dwustronnego miecza. Odbiwszy błyskawicę z głośnym trzaskiem, skoczyła śmiało do przodu, kręcąc bliźniaczymi ostrzami nad głową. Coraz bliżej. A Tremayne wciąż się cofał. Daol ciął na odlew, wyczuwając błąd w obronie byłego Inkwizytora. Ten jednak odbił potężny cios, wytrącając srebrną klingę z rąk młodego przeciwnika i uniósł broń, by spuścić ją na głowę tego bezczelnego łowcy nagród. Nie zdążył. Naberrie zebrał w sobie Moc i błyskawicznie odskoczył w bok, pozwalając, by Sandra znów przejęła inicjatywę. Użyj Mocy, usłyszał. Skoncentruj się na tej jednej, najważniejszej chwili i zadaj cios. Przejął w locie rękojeść swojego miecza i pozwolił, aby wskoczyła w jego wyciągniętą dłoń. Nie włączał się jednak do walki; czekał, patrząc, jak ostrza Sandry wskrzeszają iskry w kontakcie z krwistą klingą Tremayne’a. Jeszcze metr... pół metra do przepaści. Naberrie wysunął przed siebie otwartą dłoń. Zadaj cios. Teraz. Twarda jak durastal ściana Mocy, posłuszna woli Daola, pomknęła w stronę Mrocznego Jedi. Wypchnięty ostatecznie z platformy, Tremayne zawył z wściekłości i runął w dół, ciskając we wszystkie strony błyskawice Ciemnej Strony. Wreszcie stracili go z oczu, kiedy pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności, majaczącej u stóp starożytnej budowli. Daol sięgnął Mocą w tę stronę - nie wyczuł jednak jakichkolwiek śladów obecności Tremayne’a... żadnego kłębowiska Ciemnej Strony, jakim był za życia Mroczny Jedi. Westchnął z ulgą, odwracając wzrok od przepaści. Nareszcie im się udało! Zgasił srebrzystą klingę i otarł ściekające mu po czole strużki zimnego potu; dopiero teraz poczuł, ile wysiłku kosztowała go ta walka. Zamierzał właśnie uśmiechnąć się do Sandry, kiedy sąsiednią piramidą targnęła potężna eksplozja, silniejsza od wszystkich, jakie widział tego dnia. Starożytna budowla zatrzęsła się w posadach i powoli runęła w dół, rozsypując wokół kawałki betonu i kłęby kurzu. Wkrótce kolejny wybuch pochłonął następny, mniejszy budynek. A zaraz potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Ładunki nergonu-14, pozostawione w mieście przez komandosów Juddera Page’a, właśnie eksplodowały. Komunikator zatrzeszczał i Xavis usłyszał głos Zuckussa. - Gotów, Kurt? Ciche piknięcie, towarzyszące zapaleniu się zielonej lampki na pulpicie sterowniczym, obwieściło pomyślne zakończenie procedur przedstartowych. - Bardziej nie będę - odparł w końcu i przesłał energię do repulsorów. - Chciałbym, żebyśmy przelecieli nad miastem - dodał, tknięty nagłym przeczuciem. Nie czekając na zgodę dowodzącej wyprawą Ielli Wessiri, zwiększył dopływ energii do głównych jednostek napędowych i skierował patrolowiec w kierunku niedawnej areny starcia z droidami. Śladem „Dumy Kurta” poruszały się pozostałe jednostki Republiki. Lecąc tuż nad dachami kamiennych domów, szybko zmierzały ku najwyższej piramidzie. - Nie moglibyśmy sobie już odpuścić? - przerwał ciszę Buźka. - Mam już totalnie dość tej cholernej planety! Kurt westchnął. - Wiesz co, Buźka? Przestań jęczeć! W oddali Xavis dostrzegał już ogromną budowlę, na szczycie której trzy postacie, oświetlone blaskiem czterech laserowych ostrzy, wirowały w rwącym tańcu śmierci. Tremayne, Naberrie i...? Ciekawe, kim jest ta kobieta z dwustronnym mieczem, pomyślał, zataczając łagodny łuk wokół piramidy. Na chwilę stracił walczących z oczu; patrolowiec zawisł nieruchomo nad starożytną budowlą, a wtedy Xavis, używając bocznych silniczków manewrowych, obrócił go tak, by iluminator znalazł się na wprost szczytu piramidy - dokładnie w tej samej chwili, kiedy Tremayne potknął się i runął w przepaść. Przez moment obserwował, jak otoczony kłębami skwierczących błyskawic Mocy Mroczny Jedi spada w dół. Postać byłego Inkwizytora malała w oczach, ale Kurt nie przestawał patrzeć, dopóki Tremayne nie zniknął w mrocznej czeluści u stóp piramidy. Dopiero po kilku sekundach pozwolił sobie na lekki uśmiech. Nie potrafił uwierzyć, że to prawda. Jego największy wróg - człowiek, który zdradził jego ojca i przyczynił się do śmierci prawie całej rodziny, nie wspominając o wielu innych Rycerzach Jedi - nareszcie został pokonany. - Dobra robota - powiedział głośno, kierując myślowe wici w kierunku Daola Naberrie i jego tajemniczej towarzyszki. - Do zobaczenia na pokładzie „Mon Juramento”. Nawet nie liczył na odpowiedź - wiedział bowiem, że oboje młodzi Jedi są w tej chwili zbyt zajęci, by jego telepatyczna wiadomość miała dla nich jakiekolwiek znaczenie. Zbyt zajęci sobą. A on nie zamierzał im przeszkadzać w tej, jakże pięknej, chwili wspólnego triumfu. Westchnął cicho. Spojrzawszy ostatni raz na miejsce śmierci Tremayne’a, skierował dziób „Dumy Kurta” ku niebu i pchnął do oporu dźwignię akceleratora. Stali we dwoje na szczycie płonącej piramidy, nie zwracając najmniejszej uwagi na szalejący wokół pożar, który sukcesywnie rozprzestrzeniał się na resztę zrujnowanego, starożytnego miasta. Co kilkanaście sekund mogli dostrzec widowiskowe eksplozje, raz po raz rozkwitające pośród walących się budynków. Patrzyli, a jednak nie widzieli żadnych wybuchów. Każde z nich dostrzegało tylko ten jeden, jedyny punkt otaczającego ich wszechświata; jakby nic innego, niż oni sami - każde z osobna i obydwoje razem - nie liczyło się w stopniu większym, niż drobny kamyk w stosunku do ogromnej planety. Bo tak właśnie było. Spoglądali na siebie z mieszaniną zmęczenia, ulgi, podniecenia i radości. Przede wszystkim radości. Radości spowodowanej nie zwycięstwem w pojedynku, jakich wiele było i zapewne miało być jeszcze więcej w życiu obydwojga. Nie. W ich oczach płonął inny rodzaj szczęścia. Dzika, naturalna euforia, charakterystyczna dla bliskich sobie istot w chwilach wymarzonego, ale i nie do końca spodziewanego spotkania. Stali tak, niemal bez ruchu, przypatrując się sobie w milczeniu. Bo nie potrzebowali żadnych słów. Oboje, głęboko zjednoczeni z Mocą, w trakcie walki z Mrocznym Jedi zbliżyli się do siebie do tego stopnia, że ich umysły jakby zlały się w jeden. Ona - była agentka Imperium, długowłosa blondynka o błękitnych oczach, w ciągu zaledwie kilku sekund od rozpoczęcia ich myślowego kontaktu dowiedziała się o nim wszystkiego: poznała jego najskrytsze marzenia, tajemnice i obawy. Podobnie jak on, łowca nagród o włosach niemal równie długich jak jej złociste pukle, miał okazję zajrzeć poprzez Moc do jej wnętrza. W ciało, umysł, duszę... w przeszłość, teraźniejszość i w przyszłość; wszechmogąca Moc ukazywała im wszystko, co musieli o sobie wiedzieć by stać się tym, czym stać się musieli. Jednością. Nawet nie zauważyli, kiedy podeszli do siebie na tak małą odległość, że ich usta mogły złączyć się w namiętnym pocałunku. W pocałunku, lepiej niż jakiekolwiek słowa wyrażającym ich wzajemną miłość oraz radość i ulgę, że po przebyciu tak długich i usianych wieloma przeszkodami dróg... dróg tak różnych od siebie, ale zarazem tak podobnych... ...nareszcie mogą być razem. Na zawsze razem, złączeni przez jednoczącą wszystko Moc i głębokie, wieczne uczucia, szczęśliwi tak, jak tylko można być w galaktyce pełnej tysięcy szczęśliwych gwiazd. E P I L O G System Bilbringi - Więc twierdzi pani, że nazywa się Linda Eveth i jest radcą w służbie Hutta Durgi, tak? - spytał Airen Cracken, studiując uważnie identyfikator jasnowłosej dziewczyny. Znajdowali się w małym pokoju na pokładzie „Lusankyi”, który po ewakuacji sił zbrojnych Nowej Republiki z Bazy Pinnacle służył siwiejącemu szefowi Wywiadu za gabinet. Trzeba było jednak przyznać, że nie było to byle jakie pomieszczenie; zarówno podłoga, jak i ściany pokoju wykładane były słynnym na całą galaktykę rzeźbionym drewnem z Kashyyyku. Biurko zaś, podobnie jak otaczające je krzesła, nie mogło mieć więcej, niż kilka lat i prawdopodobnie pochodziło z zapasów poprzedniej właścicielki wielkiego superniszczyciela - Ysanny Isard. Blondynka skinęła głową z miną niewiniątka. - O, tak. Tego słynnego Durgi Besadii Tai, panie generale. Cracken uśmiechnął się lekko. Oparł łokcie na polerowanym blacie i pochylił się do przodu. - Interesujące, bo uciąłem sobie wczoraj z tym Huttem całkiem miłą pogawędkę. - W jego oczach pojawiły się groźne błyski. - Nasz przyjaciel zaprzeczył, żeby kiedykolwiek miał na liście płac osobę o pani nazwisku. Dziewczyna machnęła ręką, jakby bagatelizowała sprawę. - Myśli pan, że taki ktoś jak on będzie pamiętał nazwiska wszystkich swoich pracowników? - spytała, kierując zdumione spojrzenie na twarz generała. - Przykro mi, że to mówię, ale nie spodziewałam się takiej ignorancji u naczelnika WNR. Cracken gniewnie zmarszczył brwi. - To kim pani właściwie jest, by spodziewać się czegokolwiek po dyrektorze Wywiadu Nowej Republiki, co? Huttańskim radcą? Z mieczem świetlnym u pasa? Dziewczyna westchnęła, przeniósłszy spojrzenie na siedzącego obok niej długowłosego, młodego mężczyznę. Przez chwilę patrzyli na siebie spokojnie, acz znacząco. W końcu blondynka z powrotem odwróciła się do generała. - Widzę, że w Nowej Republice nic nie da się ukryć - stwierdziła chłodno. - Nazywam się Vidaan. Sandra Vidaan. Mówi coś panu to nazwisko? Cracken pokręcił głową. - A powinno? Uśmiechnęła się szelmowsko. - Na pewno nie, panie generale. Podobnie jak kilka dni wcześniej, tak i tym razem sala konferencyjna urządzona była na kształt małego amfiteatru. Jak poprzednio, miejsca przy stole zajmowali Cracken, Scaur i Iella; czwarte krzesło, poprzednio należące do Xavisa, zajął tym razem dowódca Eskadry Łotrów, Tycho Celchu. Gdy tylko ostatni uczestnik zebrania przestąpił próg komnaty, siwiejący dyrektor Wywiadu wstał z zajmowanego siedziska. Odchrząknął cicho i kąciki jego ust uniosły się nieznacznie. - Minęło zaledwie kilka dni, a już mamy okazję, by znów się zobaczyć i przeanalizować akcję na Asmeru. Cieszę się, mogąc widzieć was tutaj całych i zdrowych, i gratuluję udanej misji. Spisaliście się na medal, mimo iż wystąpiły nieprzewidziane komplikacje. Składam też serdeczne kondolencje przyjaciołom i rodzinom wszystkim, którzy zginęli podczas tej misji. - Powiódł spojrzeniem po uczestnikach zebrania, zatrzymując się przez chwilę na Xavisie. - Sytuacja ta dowodzi, że nawet najlepiej przygotowana grupa może się znaleźć w zupełnie nieprzewidzianym położeniu. Tak, jak teraz: nikt się nie spodziewał, że Wieczność zdoła w tak krótkim czasie stworzyć tak potężną armię droidów. Z gąszczu postaci zajmujących miejsca w rzędach wokół stołu wystrzeliła odziana w skórzaną rękawicę dłoń. - Nie musieli jej tworzyć - odezwał się Daol Naberrie. - Te droidy wchodziły kiedyś w skład armii Federacji Handlowej, która ponad czterdzieści lat temu okupowała moją rodzinną planetę. - Nie były aż tak stare - wtrącił ktoś siedzący z tyłu. Obejrzawszy się, łowca nagród dostrzegł Bothanina Kotha Her’aga, byłego członka Wieczności, obecnie aspirującego do służby w siłach zbrojnych Nowej Republiki. - Większość z nich pochodziła z Wojen Klonów. Cracken przyjrzał mu się uważnie. - Tak czy siak, nie były nowe. A zatem Wieczność musiała je w jakiś sposób zdobywać. Futro istoty zafalowało. - Nie zajmowałem się tym ja, ani żaden z moich bliskich współpracowników. Wszystko załatwiał Tremayne. - Bothanin westchnął cicho. - Niestety nie wiem nic poza tym, co udało wam się ściągnąć z centralnego komputera na Asmeru. Szef Wywiadu skinął głową. - Oto kolejny z aspektów tej sytuacji - rzekł ponuro, zwracając się do wszystkich zebranych. - Wprawdzie baza na Asmeru została zniszczona, a Tremayne najprawdopodobniej zginął, jednak tak naprawdę problem Wieczności wciąż nie jest rozwiązany. Dzięki danym, które skopiowała major Wessiri, poznaliśmy tożsamość kilkuset agentów, działających na planetach Nowej Republiki i Imperium oraz w szeregach Czarnego Słońca, a także szczegóły wielu przeprowadzonych przez nich operacji i transakcji. Jednakże mnóstwo śladów prowadzi donikąd. - Skrzywił się, jakby połknął coś kwaśnego. - Na dobrą sprawę, może to oznaczać tylko jedno: Wieczność wcale nie powiedziała jeszcze galaktyce ostatniego słowa. Sandra spojrzała na Daola z niemym pytaniem. Powiedz im, rozległ się w umyśle dziewczyny głos łowcy nagród. - Ekhem... - odchrząknęła, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Poczuła, że wszystkie oczy w jednej chwili skierowały się w jej stronę. - Myślę, że wiem coś, co może się przydać. Zanim zginął, Tremayne powiedział mnie i Daolowi... to znaczy podporucznikowi Naberrie... - Już nie - wtrącił łowca. - Rezygnuję ze służby. Cracken zmarszczył gniewnie brwi, lecz nie wypowiedział ani jednego słowa. Widocznie już wcześniej był przygotowany na odejście Daola. - No więc, on mówił nam - ciągnęła po chwili Sandra - że powinniśmy się przygotować na nadejście jakiegoś Vastora. Zajmujący miejsce przy stole Dif Scaur spojrzał na nią sceptycznie. - Mamy uwierzyć w słowa byłego Inkwizytora Imperium? A jeśli powiedział to specjalnie, by wprowadzić nas w błąd? Oczy dziewczyny zwęziły się w szparki. - Imperator Palpatine nigdy by nie pozwolił, aby taki trop pozostał niesprawdzony! W sali zapadła nagła, głucha cisza i Sandra poniewczasie uświadomiła sobie, że wspomnienie o Imperatorze w tym miejscu jest karygodnym błędem - tym bardziej w momencie, kiedy główna baza Republiki w systemie Da Soocha została zniszczona przez pocisk z Galaktycznego Działa. Pierwszy otrząsnął się generał Cracken. - Cóż. Dziękujemy pannie... Eveth za sugestię - mruknął, lustrując dziewczynę taksującym spojrzeniem. - Tak czy siak, od czegoś będziemy musieli zacząć. Im szybciej, tym lepiej, bo kiedy w końcu Wieczność, ktokolwiek będzie stał na jej czele, zdecyduje się powrócić, może być już za późno. Tycho Celchu skinął głową. - Pytanie tylko: jak dużo mamy czasu? Powiódł wzrokiem po uczestnikach zebrania. Nie znalazł się jednak nikt, kto potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie. - Ale palnęłam głupstwo! - warknęła Sandra Vidaan, zła na samą siebie, że dała się ponieść emocjom. - W takim momencie gadać, że Imperator zrobiłby coś lepiej! Naberrie delikatnie ujął ją za rękę. - Nie przejmuj się. Każdemu się może zdarzyć... Ścisnęła mocniej jego dłoń, pozwalając, by Daol poprowadził ją w stronę hangarów. - Ale nie w takich sytuacjach - westchnęła. - Powinnam się była lepiej kontrolować! Między innymi, tego właśnie mnie uczył... Daol przystanął; położywszy dłonie na ramionach dziewczyny, spojrzał wprost w jej błękitne oczy. - Może zatem oboje powinniśmy znaleźć nowego nauczyciela? Przyjrzała mu się uważnie. - Mówisz o Luke’u - zrozumiała w końcu. - Ale nie wiem, czy jestem już na to gotowa... - Zarzuciła Daolowi ręce na szyję. - Chyba chciałabym przez jakiś czas móc cieszyć się tylko tobą. Naberrie roześmiał się i ponownie skierował wzrok w oczy dziewczyny. Wydały mu się jeszcze piękniejsze, niż chwilę wcześniej - może dlatego, że wyrażały trochę więcej szczęścia... a może i ulgi? Uśmiechnął się szelmowsko. - Tak sobie właśnie pomyślałem... wiesz, skoro wystąpiłem z Wywiadu, moglibyśmy się przez pewien czas zająć czymś innym, niż sprawami wagi galaktycznej. Do tego o wiele lepiej płatnym. Sandra uniosła brew. - Co ty znowu sugerujesz? - spytała z nutką podejrzliwości w głosie, choć tak naprawdę już domyśliła się, o co Daolowi chodzi. - Myślałaś kiedyś o karierze łowcy nagród? P O D Z I Ę K O W A N I A Niniejszym pragnę podziękować następującym osobom za wkład w powstanie tej powieści: - TIBI_TIBI za wspaniałą okładkę i piękne ilustracje, których nie powstydziliby się najlepsi malarze galaktyki. - Alinei - za to, że naprowadziła mnie i tą powieść na właściwą drogę. Mam nadzieję, że to czytasz, więc chciałbym Cię o coś prosić: daj znać, że gdzieś tam jesteś, że wciąż sercem jesteś z nami! - Mojej drogiej Szwagierce Gil oraz Anorowi, za to, że dali się namówić na zrobienie korekty. - Michałowi Wolskiemu (Miśkowi) i Szedalcowi, a także droidowi zwanemu Lorienjo za wiele dobrych, pomocnych sugestii. - Shangowi za stworzenie Wieczności i pozwolenie, bym jej użył w swojej książce. - Grzegorzowi Wiśniewskiemu za wytłumaczenie mi, jak powinna wyglądać scena w Cytadeli z udziałem Noma Anora. - Goddy i ekipie ze starego Holo, którzy niegdyś dodawali mi otuchy, czytając fragmenty „Cieni” w „Próbkach FF na ICO”. - Pawłowi Borawskiemu, zwanemu Fettem, za zrobienie z CJ profesjonalnego e-booka. - Oli Ziętek za użyczenie imienia Ręce Imperatora. - Julce zwanej Este - za to, że jest. - Cecie - za wsparcie, gdy go potrzebowałem. - JORUUSowi - za stworzenie ze śląskiego (i nie tylko) fandomu prawdziwej Rodziny Fanów Star Wars; także za to, że kiedyś przyniósł na spotkanie wydrukowane pierwsze rozdziały "Cieni" i kazał mi się podpisać. - Śląskiemu (i nie tylko) fandomowi - za comiesięczną dawkę dobrej zabawy i ciekawe rozmowy. - Pani magister Katarzynie Kaszy - za poparcie dla tego projektu i wynagrodzenie go oceną celującą z jakże pięknego przedmiotu - Języka Polskiego. - Mojemu kuzynowi Przemkowi - za to, że kiedyś nakręcił mnie na napisanie fanfika. - Michałowi Leśniewskiemu za to, że wielokrotnie pozwalał mi komunikować się z innymi fanami ze swojego komputera. - Mojej rodzinie i kolegom ze szkoły - za to, że w końcu przyzwyczaili się do moich fanaberii. - Telewizji Polsat za to, że kiedyś emitowała serial „Drużyna A”. - Wszystkim autorom powieści i komiksów z serii Star Wars, z których czerpałem wiedzę, postacie i inspirację; w szczególności zaś chciałem podziękować Aaronowi Allstonowi, Timothy’emu Zahnowi, Michaelowi Stackpole’owi, Kevinowi J. Andersonowi, Troyowi Denningowi, Jimowi Luceno i prawdziwemu mistrzowi - Matthew Stoverowi; chciałbym również podkreślić zasługi Toma Veitcha i Kama Kennedy’ego - twórców najwspanialszego komiksu w historii - czyli „Dark Empire”. - George’owi Lucasowi - za stworzenie wszechświata, o którym mogę marzyć co dnia. Dzięki George! - Wszystkim innym, którzy w jakiś sposób przysłużyli się procesowi powstawania tej powieści, a dla których zabrakło już miejsca. Jeszcze raz, dzięki wielkie! :) Mateusz Godoń a.k.a. Ricky Skywalker DAOL NABERRIE SANDRA and DROIDS DAOL and ASSEMBLER SANDRA VIDAAN SANDRA, LUKE and HOLOCRON DAOL and VO-SHAY FIGHT on TATOOINE HOLLY in ‘MELTDOWN CAFE’ HOLLY SWAN DAOL NABERRIE HOLLY SWAN SANDRA VIDAAN