Stephen R. Donaldson Jedyne drzewo The One Tree Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga druga Przełożył Michał Jakuszewski Wydanie oryginalne: 1982 Wydanie polskie: 2000 „Jesteś mój” Dla Pat McKillip przyjaciółki w najlepszym znaczeniu tego słowa Co wydarzyło się w poprzednim tomie Zraniona Kraina, pierwsza księga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA, opowiada o powrocie Niedowiarka do Krainy – pełnego magii i niebezpieczeństw królestwa, w którym w przeszłości stoczył straszliwy bój z grzechem oraz obłędem i odniósł w nim zwycięstwo. Używając mocy pierwotnej magii, pokonał lorda Foula Wzgardliwego, starożytnego wroga Krainy, i w ten sposób wywalczył dla niej pokój oraz ocalił własną prawość. Dla Covenanta upłynęło tylko dziesięć lat, lecz w Krainie minęło wiele stuleci i lord Foul odzyskał siły. Przekonany, że jego plan zagarnięcia należącego do Covenanta pierścienia z białego złota – pierwotnej magii – zakończy się powodzeniem, lord Foul przywołuje Covenanta do Krainy. Niedowiarek trafia na Wartownię Kevina, gdzie ongiś usłyszał przepowiednię Foula głoszącą, że zniszczy świat. Wzgardliwy powtarza ją na nowy, straszliwy sposób. W towarzystwie Linden Avery, lekarki, która mimo woli znalazła się razem z nim w Krainie, Covenant schodzi do starożytnej wioski Mithil Stonedown, gdzie po raz pierwszy styka się z ohydną siłą stworzoną przez Wzgardliwego – Słonecznicą. Stanowi ona zepsucie Prawa Natury i sprowadza na Krainę klęski deszczu, suszy, płodności i plag, które następują po sobie w obłąkanym korowodzie. Słonecznica uśmierciła już prastare puszcze, a jej narastająca moc zagraża wszelkim formom życia. By przetrwać, mieszkańcy Krainy zmuszeni są do składania krwawych ofiar, które mają ją zaspokoić. Widząc ich rozpaczliwe położenie, Covenant wyrusza w podróż, która ma mu umożliwić zrozumienie Słonecznicy i pozwolić znaleźć sposób uzdrowienia Krainy. Prowadzeni przez Sundera, człowieka z Mithil Stonedown, wyruszają z Linden na północ, ku Revelstone, gdzie rezyduje Clave, którego mistrzowie wiedzy najlepiej rozumieją Słonecznicę i potrafią z tego zrobić użytek. Wędrowców ścigają jednak furie, starożytni słudzy lorda Foula. Ich celem jest zatrucie Covenanta niezwykłym jadem, który, zwiększając jego moc, doprowadzi go do obłędu. Unikając niebezpieczeństw Słonecznicy oraz ataków Furgów, Covenant, Linden i Sunder wędrują ciągle na północ. Kiedy zbliżają się do Andelain, pięknego ongiś regionu leżącego w samym sercu Krainy, natrafiają na kolejną wioskę, Kryształowe Stonedown, w której Clave próbuje pozbawić życia młodą kobietę imieniem Hollian z uwagi na jej umiejętność przewidywania Słonecznicy. Wędrowcy ratują dziewczynę, która wyrusza z nimi w dalszą drogę. Hollian informuje Covenanta, że choć Andelain nadal jest piękne, panuje w nim teraz groza. Przerażony tą profanacją Niedowiarek wyrusza sam do Andelain, by stawić czoło kryjącemu się w nim złu. Dowiaduje się jednak, że nie ma tam zła, a jedynie moc sprawiająca, że zmarli skupiają się wokół broniącego drzew Pana Puszczy. Covenant wkrótce spotyka samego Pana Puszczy, który ongiś był człowiekiem o nazwisku Hile Troy, a także kilku dawnych przyjaciół: lordów Mhorama i Elenę, gwardzistę krwi Bannora oraz giganta Słone Serce Pianościgłego. Od Pana Puszczy i zmarłych otrzymuje dary: tajemną wiedzę i rady. Słone Serce Pianościgły daje mu towarzysza – tajemniczą hebanową istotę imieniem Vain, stworzoną w nie znanym celu przez ur-podłych, potomków Demondim. Z Vainem za plecami, Covenant wyrusza na spotkanie towarzyszy. Okazuje się jednak, że pod jego nieobecność porwało ich Clave. Rozpoczyna poszukiwania, które omal nie kończą się jego śmiercią, najpierw z rąk zdesperowanych mieszkańców wioski Woodhelven Mocokamienia, a potem ofiar Słonecznicy z osady During Stonedown. Przy pomocy Waynhim udaje mu się jednak dotrzeć do Revelstone, gdzie spotyka Gibbona, władcę Clave, i dowiaduje się, że jego przyjaciół uwięziono, by wykorzystać ich krew do manipulacji Słonecznicą. Pragnąc ich za wszelką cenę uwolnić i zdobyć wiedzę o okrucieństwach, jakich dopuścił się lord Foul, Covenant zgadza się poddać wieszczbie, krwawemu rytuałowi, który odsłania znaczną część prawdy. Wizja ukazuje mu dwa fakty o kluczowym znaczeniu: źródłem Słonecznicy jest zniszczenie Laski Praw, potężnego narzędzia, które ongiś wspierało naturalny porządek, Clave natomiast służy lordowi Foulowi, za pośrednictwem Gibbona, którym zawładnął furia. Covenant uwalnia pierwotną magię i oswobadza uwięzionych przyjaciół. Następnie postanawia odnaleźć Jedyne Drzewo, z którego ongiś sporządzono Laskę Praw, aby zrobić nową i wykorzystać ją w walce ze Słonecznicą. Do grupy przyłączają się Brinn, Cail, Ceer i Hergrom – Haruchai, członkowie rasy, z której wywodziła się gwardia krwi. W towarzystwie Linden. Sundera, Hollian i Vaina Covenant wyrusza na wschód, ku morzu, w nadziei, że znajdzie tam wskazówki umożliwiające dotarcie do celu. Po drodze spotyka gigantów, zwących siebie poszukiwaczami. Jeden z nich, imieniem Lina Morski Marzyciel, dzięki swemu darowi ziemiowidzenia ujrzał wizję Słonecznicy, co skłoniło ich do wyruszenia do Krainy w celu przeciwstawienia się temu niebezpieczeństwu. Covenant prowadzi ich do Morskiej Rubieży i Coercri, które ongiś było domem mieszkających w Krainie gigantów. Znał ich przodków i wykorzystuje ten fakt, by skłonić ich do użyczenia swego statku na potrzeby jego misji. Przed opuszczeniem Krainy dokonuje wielkiego aktu rozgrzeszenia zmarłych z Coercri, starożytnych gigantów potępionych za to, że pozwolili, by furia pozbawił ich życia. Następnie odsyła Sundera i Hollian do Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do stawienia oporu Clave, po czym przygotowuje się do wyruszenia w dalszą drogę. Tu zaczyna się Jedyne Drzewo, księga druga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA. Część I Ryzyko 1. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki Linden Avery szła u boku Covenanta korytarzami Coercri. Kamienny statek gigantów, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, zbliżał się, sunąc po falach, do jedynego ocalałego nabrzeża u stóp starożytnego miasta. Nie zwracała na niego uwagi. Już przedtem widziała, jak dromond mknie na wietrze jak marzenie – masywny i delikatny jednocześnie, niknący pod pełnymi żaglami i precyzyjny – znak nadziei dla misji Covenanta, która była również jej misją. Gdy Linden szła w towarzystwie Niedowiarka, Brinna, Caila i podążającego za nimi Vaina ku podstawie i pirsowi Boleści, patrzyła na statek z przyjemnością. Jego witalność była radością dla jej zmysłów. Przed chwilą jednak Covenant odesłał dwoje stonedownorów, Sundera i Hollian, z powrotem do Wyższej Krainy, w nadziei, że uda im się skłonić mieszkańców wiosek do stawienia oporu Clave. Nadzieja owa opierała się na fakcie, że dał im krill Lorica, który mogli wykorzystać w walce ze Słonecznicą. Niedowiarek potrzebował tej broni zarówno jako oręża mogącego zastąpić pierwotną magię, która niszczy pokój, jak i do obrony przed tajemnicą, którą był Vain, nasienie Demondim. Mimo to dziś rano ofiarował im krill. Gdy poprosiła go o wyjaśnienie, odparł: „I tak już jestem zbyt niebezpieczny”. Niebezpieczny. To słowo niosło się echem w jej umyśle. Covenant był chory od mocy, choć nikt poza nią nie potrafił tego dostrzec. Jego dawna choroba, trąd, pozostawała w stanie uśpienia, mimo że zapomniał o stosowaniu większości chroniących go przed nią metod bądź też z nich zrezygnował. Jej miejsce zajął jednak jad, którym zakazili go furia i Słonecznica. Owa moralna trucizna nie była w tej chwili aktywna, niemniej czaiła się w nim niby drapieżca, czekając na odpowiednią chwilę. Linden dostrzegała ją pod skórą Niedowiarka, jakby poczerniał od niej szpik jego kości. Jad i biały pierścień czyniły z niego najbardziej niebezpiecznego człowieka, jakiego znała w życiu. Owa drzemiąca w nim groźba budziła jej pożądanie. Linden widziała w niej jego siłę, która przyciągnęła ją do niego, kiedy poznała go na Haven Farm. Uśmiechnął się wówczas do Joan, sprzedając za nią życie, i ów uśmiech mówił o jego niezwykłej odporności, jego zdolności zwyciężenia samego losu więcej, niż potrafiłyby wyrazić wszelkie groźby czy przemoc. Caamora, którą przyniósł wyzwolenie zmarłym z Boleści, dowiodła, do czego potrafi się posunąć w imię skrytego w jego duszy kłębowiska poczucia winy i namiętności. Był paradoksem i Linden pragnęła go naśladować. Bez względu na trąd i jad, na surowy osąd samego siebie i gniew, stanowił afirmację, potwierdzenie wartości życia i poświęcenia dla Krainy, sprzeciw wobec wszystkiego, co mógł uczynić Wzgardliwy. A kim była ona? Cóż osiągnęła przez całe życie, poza ucieczką przed przeszłością? Cały jej upór, dążenie do medycznej biegłości w walce ze śmiercią, miały od samego początku czysto negatywny charakter. Odrzucała w ten sposób swe dziedzictwo śmiertelniczki, zamiast akceptować przekonania, którym podobno miała służyć. Przypominała Krainę poddaną tyranii Clave i Słonecznicy. Nie władała nią miłość, lecz strach i rozlew krwi. Właśnie tego dowiedziała się o sobie, patrząc na Covenanta. Nawet wtedy, gdy nie zdawała sobie jeszcze sprawy, dlaczego wydaje się jej tak atrakcyjny, podążała instynktownie za jego przykładem. Teraz już rozumiała, że chce być do niego podobna. Zdolna przeciwstawić się siłom skazującym ludzi na śmierć. Po drodze wpatrywała się w niego, w nadziei, że jego wychudłe lico proroka, zaciśnięte usta i dzika, splątana broda wzmocnią jej determinację. Emanowała z niego sroga niecierpliwość, którą i ona czuła. Podobnie jak on, cieszyła się na myśl o niosącym nadzieję rejsie w towarzystwie gigantów. Choć znała Srożyńca Honninscrave’a. Linę Morskiego Marzyciela, Smołowiąza i Najstarszą Poszukiwaczkę dopiero od kilku dni, rozumiała już bolesną miłość, brzmiącą w głosie Covenanta, gdy mówił o gigantach, których pamiętał. Miała też jednak własne oczekiwanie. Jej zmysł zdrowia, niemal od chwili, gdy się przebudził, przynosił jej jedynie ból i trwogę. Najpierw przypomniała sobie ohydne morderstwo, którego ofiarą padł Nassic. Od owej chwili ciągnął się nie mający końca korowód furiów i Słonecznicy, który doprowadził ją do granic śmierci. Ciągłe zło – moralna i fizyczna choroba, której nigdy nie będzie w stanie wyleczyć – wypełniło ją poczuciem bezsiły, za każdym dotykiem i spojrzeniem dowodząc jej, że jest bezwartościowa. A potem wpadła w łapska Clave, znalazła się w mocy Gibbona-furii. Proroctwo, które przed nią wygłosił, bolesne okrucieństwo, którego promieniowaniu ją poddał, wzbudziło we wszystkich zakamarkach jej duszy odrazę i odrzucenie, których nie sposób było odróżnić od wstrętu do siebie. Przysięgła wówczas, że nigdy już nie otworzy bram swych zmysłów przed żadnym wołaniem z zewnątrz. Nie dotrzymała jednak słowa. Z jej wyczulonej wrażliwości wynikała osobliwa, niezbędna przydatność. Niezwykła spostrzegawczość, która poddała ją trwodze, pomogła jej również wrócić do zdrowia po zatruciu jadem rumaka i złamaniach kości. Owa zdolność głęboko wpłynęła na jej medyczne instynkty, utwierdzając jej tożsamość, choć Linden sądziła, że utraciła ją, gdy opuściła świat, który rozumiała. Ponadto potrafiła pomóc towarzyszom, uchronić ich przed śmiercionośnym złem, którym był czatownik z Sarangrave. Potem drużyna opuściła Równinę Sarangrave, docierając na Morską Rubież, gdzie nie sięgała władza Słonecznicy. Otoczona zdrową naturą, jesienną pogodą oraz barwami nieskalanymi niby początki życia i uradowana towarzystwem gigantów – zwłaszcza Smołowiąza, którego niepohamowany dobry humor wydawał się rozpraszać wszelką ciemność – Linden szybko poczuła, że jej kostka goi się pod niesamowitym wpływem diamentrunku. Poczuła piękno świata, z całą ostrością doświadczyła daru, którego Covenant udzielił zmarłym z Boleści. Do szpiku kości przeniknęło ją poczucie, że jej zmysł zdrowia jest otwarty nie tylko na zło, lecz również na dobro, i że nie będzie całkowicie bezradna w sprawie losu, który przepowiedział dla niej Gibbon. Miała jeszcze nadzieję. Jeśli nic innego nie mogło pomóc, być może w ten sposób zdoła odmienić swe życie. Starzec, którego uratowała na Haven Farm, powiedział: „Bądź wierna. Na świecie jest również i miłość”. Po raz pierwszy jego słowa nie budziły w niej lęku. Gdy zstępowali po wykutych przez gigantów schodach, niemal nie odrywała spojrzenia od Covenanta. Sprawiał wrażenie, że potrafi sprostać wszystkiemu. Do jej świadomości docierały też jednak inne bodźce. Pogodny poranek. Od niepamiętnych czasów pokryta słonym szronem pustka Coercri. Nieprzejednana, czarna groźba Vaina. A za jej plecami Haruchai. Rytm uderzających o kamień stóp zadawał kłam charakterystycznej dla nich beznamiętności. Wydawało się, że gorąco pragną wyruszyć w podróż po nieznanej Ziemi w towarzystwie Covenanta i gigantów. Linden skupiała uwagę na tych szczegółach, jakby to one składały się na nowe życie, którego pragnęła. Gdy jednak wędrowcy wyszli na skąpany w blasku słońca obszar u podstawy miasta, gdzie oczekiwali ich Najstarsza, Morski Marzyciel i Smołowiąz, a także Ceer i Hergrom, kobieta podniosła wzrok, jakby przyciągnął go magnes, i ujrzała przybijający do nabrzeża Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Na widok statku gigantów ogarnęło ją zdumienie. Nie była w stanie ogarnąć go wzrokiem, dromond bowiem wzniósł się przed nią, przesłaniając niebo. Kapitan, Srożyniec Honninscrave, wykrzykiwał rozkazy, stojąc na pokładzie sternika, umieszczonym wysoko nad piętą masztu. Giganci wspinali się na olinowanie, by zwinąć żagle i zabezpieczyć liny. Statek przybił do brzegu dokładnie. Umiejętności załogi i precyzja konstrukcji rzucały wyzwanie masie brązowo-morowego granitu, z którego go zbudowano. Gdy dromond stał przy nabrzeżu, straszliwy ciężar jego pozbawionych spoin burt i masztów przesłaniał lekkość kształtu, długie, gładkie pokłady, uniesiony dziarsko dziób i znakomite wyważenie masztów. Kiedy Linden ogarnęła wielkość statku, pojęła, że jest on odpowiedni dla gigantów. Ich postacie nabierały wśród want właściwych proporcji, a morowe kamienne burty wznosiły się nad wodę niby płomienie granitowego pożądania. Widok kamienia zaskoczył Linden. Kwestionowała dotąd instynktownie naturę statku gigantów, przekonana, że granit jest zbyt kruchy, by wytrzymać obciążenia towarzyszące morskiej podróży. Gdy jednak ujrzała statek, zrozumiała swój błąd. Ten granit miał niewielką, lecz niezbędną giętkość kości. Swą żywiołowością wykraczał poza typowe dla siebie ograniczenia. Ową witalność dostrzegało się także w załodze. Marynarze byli gigantami, lecz na tym statku również czymś więcej – stawami i służbą dzielnego, żywego organizmu, rękami i radością życia, które dodawało im godności. Kamień i giganci wspólnie nadawali Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki wygląd statku, który walczył z potężnymi morzami dlatego tylko, że żadna inna próba nie byłaby godna przyrodzonej mu radości. Trzy maszty, z których każdy był wystarczająco wysoki, by udźwignąć trzy żagle, wznosiły się niby cedry nad pokładem sternika, na którym stał Honninscrave. Gigant kołysał się lekko na nogach w rytm fal, jakby urodził się z grzywaczami pod nogami, solą w brodzie i kapitańską godnością w każdym spojrzeniu przepastnych oczu. Krzyk, którym odpowiedział na pozdrowienie Smołowiąza, poniósł się echem po zboczu Coercri, po raz pierwszy od wielu stuleci wypełniając Boleść słowami powitania. Obraz statku i słońca zamazał się nagle przed oczyma Linden. Wypełniły je łzy, zupełnie jakby nigdy w życiu nie była świadkiem radości. Po chwili usunęła je mruganiem i ponownie spojrzała na Covenanta. Jego twarz zamarła w uśmiechu przypominającym grymas napięcia. Wyraźnie jednak dostrzegała kryjącego się pod tą maską ducha. Niedowiarek widział przed sobą sposób na odnalezienie Jedynego Drzewa i ocalenie Krainy. I jeszcze coś. Widział gigantów, kuzynów Słonego Serca Pianościgłego, którego kochał. Nie musiał jej wyjaśniać natury pożądania i strachu, które sprawiały, że uśmiechając się, wyglądał tak, jakby szczerzył zęby w paroksyzmie wściekłości. Remedium, którym był śmiech Pianościgłego, oczyściło jego poprzednie zwycięstwo nad lordem Foulem z wpływu złości. Gigant zapłacił za ów triumf własnym życiem i Covenant patrzył teraz na jego pobratymców z Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki ze zrodzoną ze wspomnień tęsknotą. Bał się, że ściągnie na nich ten sam los, który stał się udziałem Pianościgłego. Linden również to rozumiała. Podobnie jak on, cechowała się uporem zrodzonym z poczucia winy i utraty. Wiedziała, co to znaczy nie ufać konsekwencjom własnych pragnień. Jej uwagę wyraźnie przyciągnął statek gigantów. Gwar buchnął z niego niczym piana radości. Smołowiązowi i Morskiemu Marzycielowi rzucono cumy. Obaj owiązali je wokół od dawna nie używanych słupków na pirsie. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki otarł się burtami o boki nabrzeża, po czym znieruchomiał. Gdy tylko dromond zacumował bezpiecznie, kapitan z czterdziestoma wchodzącymi w skład załogi gigantami zeskoczyli ze sznurów i drabinek, lądując bezpośrednio na nabrzeżu. Oddali serdecznie honory Najstarszej, uściskali Morskiego Marzyciela i przywitali radosnym krzykiem Smołowiąza. Najstarsza odwzajemniła się im z powagą. Jej włosy o barwie żelaza i pałasz za pasem kazały im zachować dystans. Smołowiąz jednak wyraził tyle radości, że zrekompensowało to nieme przygnębienie Morskiego Marzyciela. Po chwil i giganci ruszyli przed siebie, by obejrzeć miasto Bezdomnych, swych starożytnych, zaginionych kuzynów. Linden otoczyli nagle ogorzali, muskularni mężczyźni i kobiety dwukrotnie przewyższający ją wzrostem – marynarze zbudowani jak stare dęby, a zarazem pełni życia i skorzy do zachwytu niczym młode drzewka. Wszyscy mieli na sobie proste, robocze ubrania: kolcze koszule wykonane z połączonych ze sobą kamiennych dysków oraz ciężkie skórzane nogawice. Mimo to wydawali się bardzo barwni. Ich język, zachowanie i przesiąknięty wonią soli dobry humor były nadzwyczaj jaskrawe. Swą ruchliwością przywrócili życie Boleści. Linden wyraźnie dostrzegała w nich chęć obejrzenia miasta, dzieła dawno zmarłych kuzynów. Oczy Covenanta wyrażały zgodę. Wspomniał caamora, którą uwolnił Coercri od cierpienia, zasługując na tytuł, którym obdarzyła go Najstarsza: Przyjaciel Gigantów. Przez tumult, monolityczne żarty, śmiech, wywołujący radosną odpowiedź Smołowiąza, pytania, na które Haruchai odpowiadali jak zawsze zwięźle, oraz pozdrowienia, wprawiające Linden w oszołomienie i powodujące, że Covenant prostował plecy, jakby chciał się wydać wyższy, przebił się jednak głos Najstarszej, która zwróciła się z powagą do Honninscrave’a, mówiąc mu, że jest zdecydowana pomóc Covenantowi w jego misji. Opowiedziała o niebezpieczeństwie, o narastającym szankrze Słonecznicy i o trudnościach, jakie sprawi odnalezienie Jedynego Drzewa i wykonanie nowej Laski Praw na czas, by uniemożliwić Słonecznicy wyrwanie serca Ziemi. Kapitan uspokoił się błyskawicznie. Gdy zapytała go o stan zapasów, statku gigantów, odpowiedział, że kotwicomistrz, jego zastępca, uzupełnił je podczas oczekiwania na pobrzeżu, nieopodal Wielkiego Bagna, po czym zaczął wzywać załogę z powrotem na statek. Kilku gigantów wyraziło łagodny sprzeciw, dopraszając się o opowieść o Boleści. Covenant pokiwał tylko głową, jakby myślał o tym, że Clave nieustannie karmi Słonecznicowy Ogień i Słonecznicę krwią. Honninscrave nie tracił czasu na wahania. – Spokojnie, lenie! – zawołał. – Co z was za giganci, jeśli nie potraficie być cierpliwi? Przyjdzie jeszcze pora na opowieści. Ulżą nam w trudach na morzu. Najstarsza żąda pośpiechu! Jego rozkaz wywołał w Linden żal. Energia gigantów była najpiękniejszym widokiem, jaki zdarzyło się jej ujrzeć od dawna. Sądziła też, że Covenant potrzebował trochę czasu, by nacieszyć się tym, czego tutaj dokonał. Znała go jednak wystarczająco dobrze i wiedziała, że trzeba będzie perswazji, by przekonać go do przyjęcia jakichkolwiek zaszczytów. Podeszła do Niedowiarka, albowiem tylko wtedy jej głos mógł się przebić przez rejwach. – Berek odnalazł Jedyne Drzewo bez pomocy gigantów. To chyba znaczy, że nie może rosnąć zbyt daleko? Nawet na nią nie spojrzał. Wpatrywał się w dromond. Poruszał osłoniętymi brodą ustami, sprawiając wrażenie, że jest podniecony, a jednocześnie przepełniony lękiem. – Sunder i Hollian uczynią wszystko, co zdołają – ciągnęła Linden. – Ci Haruchai, których uwolniłeś, również nie będą siedzieć bezczynnie. Clave i tak już ma kłopoty. Możemy sobie pozwolić na chwilę zwłoki. Wciąż patrzył w ten sam punkt. Poczuła jednak, że skierował na nią uwagę. – Powiedz mi – odezwał się szeptem, niemal całkowicie zagłuszanym przez rozmowy gigantów, którzy czekali niecierpliwie na pirsie razem z Haruchai. – Czy uważasz, że powinienem był zniszczyć Clave, kiedy miałem okazję? To pytanie ją zabolało. Zanadto przypominało inne, które by zadał, gdyby wiedział o niej wystarczająco wiele. – Czasem trzeba wyciąć zakażone miejsce – odpowiedziała poważnym tonem. – Jeśli nie zabije się w jakiś sposób choroby, traci się pacjenta. Sądzisz, że ucięli te palce, żeby ci zrobić na złość? Ściągnął gwałtownie brwi. Popatrzył na nią tak, jakby wyrwała go z jakichś sekretnych myśli, uświadomiła mu swą obecność w sposób, który uniemożliwiał pokój między nimi. – Czy ty byś tak postąpiła? – zapytał, napinając mięśnie gardła. Nie mogła się nie wzdrygnąć. Gibbon powiedział jej: „Popełniłaś morderstwo. Czyż zło nie jest w tobie?” Nagle poczuła, że Covenant zgodziłby się z furią. – Tak – odparła, starając się ukryć fakt, że się zdradza. – W przeciwnym razie do czego ci potrzebna cała ta moc? Aż za dobrze wiedziała, jak bardzo sama jej pragnie. – Nie do tego. – Otaczający ich giganci umilkli, czekając na jego decyzję. W tej nieoczekiwanej ciszy jego gwałtowne słowa zabrzmiały jak obietnica, przebijająca się przez szum morza. Covenant jednak zignorował audytorium. – Zabiłem już dwudziestu jeden – oznajmił, patrząc Linden prosto w twarz. – Muszę znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Myślała, że powie coś więcej. Kiedy dostrzegł jej zakłopotanie, choć nie mógł znać jego powodu, natychmiast zwrócił się w stronę Najstarszej. – Czułbym się lepiej, gdybyśmy już wypłynęli – powiedział cicho. Skinęła głową, lecz nie ruszyła się z miejsca. Wyciągnęła miecz i ujęła go w obie dłonie, oddając honory Covenantowi. – Przyjacielu Gigantów. – Choć mówiła cicho, w jej słowach słychać było krzyk. – Ofiarowałeś całemu naszemu ludowi dar, za który się odwdzięczymy. Mówię to w imieniu poszukiwaczy i w imieniu ziemiowidzenia... – spojrzała na Morskiego Marzyciela – ...które wciąż nas prowadzi, aczkolwiek wybrałam inną ścieżkę wiodącą do tego samego celu. – Twarz niemowy skurczyła się wokół białej blizny biegnącej pod oczyma i przez podstawę nosa. Gigant nie sprzeciwił się jednak. – Covenant Przyjacielu Gigantów, dopóki nie zrezygnujesz ze swego celu, jesteśmy na twe usługi – dokończyła Najstarsza. Niedowiarek rozdarty między wdzięcznością a zwątpieniem we własne siły, zachował milczenie, pokłonił się jednak przywódczyni poszukiwaczy. Jego gest wzruszył Linden. Wydawał się odpowiedni, zupełnie jakby Covenant odnalazł w sobie wdzięczność, czy raczej poczucie własnej wartości, które pozwoliło mu przyjąć pomoc. Możliwość ucieczki przed ukrytymi konfliktami, które teraz odsłoniły jego pytania, przyniosła jej jednak ulgę. – Odpływajmy – powiedziała stanowczo Najstarsza i Linden bez wahania ruszyła za gigantami ku Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki. Ujrzała nad sobą ogromną, pochyłą burtę statku gigantów i złapała grubą sznurową drabinkę, którą opuściła załoga. Odnosiła wrażenie, że wspina się nadzwyczaj wysoko, zupełnie jakby statek był jeszcze większy, niż jej się zdawało. Za nią podążał opiekujący się nią Cail, a wszędzie wokół wchodzili na pokład giganci. Gdy przeszła przez reling, zmierzając na fordek, opuściły ją wątpliwości. Dromond zawładnął nią całkowicie. Nie była przyzwyczajona do granitu i nie potrafiła sięgnąć swą wrażliwością zbyt daleko, ale kamień, który znajdował się w jej zasięgu, miał witalność żywego drzewa. Odnosiła niemal wrażenie, że za chwilę poczuje smak płynącego pod kamiennymi płaszczyznami soku. Owo wrażenie wzmogło się jeszcze, gdy na pokład weszli jej towarzysze. Covenant miał trudności ze wspinaczką z powodu zawrotów głowy i okaleczonej dłoni, dlatego Brinn pomógł mu przedostać się przez reling. Vain wspinał się płynnie po drabince, podążając za Covenantem lub Linden, po czym zatrzymał się na granicy fordeku i znieruchomiał niby posąg. Na czarnej twarzy zastygł niejednoznaczny uśmiech. Ceer i Hergrom zdawali się płynąć w górę po linach. Z każdą kolejną parą stóp, która stawała na pokładzie, nerwy Linden wyczuwały potęgę, promieniującą od Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Nawet dotykany podeszwami butów, granit wydawał się zbyt pełen życia, by mogło go przemóc jakiekolwiek morze. Promienie słońca zalewały pirs, mieniły się w pasie falującej lekko wody obok burty, lśniły na zboczu Coercri, zupełnie jakby tego dnia wstał pierwszy prawdziwy świt od chwili zagłady Bezdomnych. W odpowiedzi na rozkazy Honninscrave’a niektórzy z gigantów przygotowali się do zwolnienia cum, inni skoczyli na takielunek, wspinając się po grubych linach lekko jak dzieci, jeszcze inni zaś skryli się pod pokładem. Linden wyczuła, że zajęli się tam wewnętrznym życiem statku. Po chwili jednak oddalili się poza zasięg jej niedoświadczonych zmysłów. Wkrótce dolne żagle zaczęły łopotać na wietrze i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wypłynął na morze. 2. Przygnębienie Gdy dromond oddalał się powoli od nabrzeża, kierując się ku otwartemu morzu, Linden próbowała obserwować wszystko, co się działo. Przechodząc od jednej do drugiej burty, widziała rozwijających żagle gigantów. Wyglądało to tak, jakby dokonywali tego za pomocą zaklęć, nie wysiłku mięśni. Choć morze było spokojne, pokład pod jej stopami zaczął się kołysać, ale ciężar statku zapewniał mu stabilność. Często spoglądała w oczy Covenanta i udzieliło się jej jego podniecenie. Lico Niedowiarka stało się pogodniejsze, a nastroszona broda znamionowała nadzieję. Po chwili zdała sobie sprawę, że w rytm podmuchów wiatru Niedowiarek wypowiada cicho słowa: Kamień i morze głęboko tkwią w życiu, jak dwa niezmienne symbole świata. Stałość w spoczynku i stałość w ruchu; trwają wciąż w mocy, która pozostała. Niosły się one echem w jej pamięci niby akt hołdu. Gdy zmieniła pozycję, by spojrzeć do tyłu, na Coercri, wiatr potargał jej włosy, zasłaniając twarz. Przebiegła palcami po pszenicznych lokach, chcąc je poprawić. Od dawna nie czuła się tak zadowolona z siebie jak w chwili, gdy wykonywała ten prosty gest. Powietrze przesycone solą wyostrzało blask słońca, sprawiając, że oddalająca się Boleść przypominała miejsce powtórnych narodzin. Przemknęła jej przez głowę myśl, że być może narodziło się tam na nowo coś więcej, na co nawet nie śmiała liczyć. Wtem Smołowiąz zaczął śpiewać. Stał w pewnej odległości od niej, lecz jego głos zalewał cały dromond niby światło. Choć dobywał się ze zniekształconej klatki piersiowej, brzmiał mocno i przebijał się przez plusk fal oraz łopot żagli. Pieśń przypominała chorał gregoriański, wzbogacony akcentami i harmonią. Po chwili podjęli ją też inni giganci: Na morze, naprzeciw fali! Na szlak żeglugi szeroki, Na świata otwarty gościniec! Każda z dróg wiedzie do Domu. Na wiatry, niosące chyżo! Dech nieba, żagle żywiący Szerokie i drżące liny. Kochamy każdy wiew morza! Na szlaki poszukiwania Ziemi przepastnych tajemnic! Ich szlakiem chcemy żeglować, jak fala wolni od więzów. Naprzeciw niebezpieczeństwu, co serce chroni od żalu! Ocean gości nas hojnie; Rozrzutny świat ten kochamy! Śpiew gigantów był pełen radości, a ich głosy harmonizowały z dźwiękiem masztów. Pieśń podkreślało narastające staccato poruszającej żaglami bryzy. Wydawało się, że Klejnot Gwiezdnej Wędrówki napędza nie tylko wiatr, lecz również muzyka. Wicher wciąż się wzmagał, Coercri z zaskakującą szybkością znikało za horyzontem, a słońce stało coraz wyżej na niebie. Honninscrave i załoga zajęci byli rozmową i żartami, jakby za nic mieli pracę, lecz żaden szczegół nie umykał uwagi kapitana. Na jego rozkaz rozwinięto pozostałe żagle i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wypłynął na Morze Narodzin Słońca z prędkością wypełniającą obietnicę jego pokrytych morowymi plamami burt. Linden poczuła dreszcz przeszywającej kamień wibracji. W rękach gigantów nawet granit cechował się szybkością i pełną wdzięku równowagą. Po krótkiej chwili jej zainteresowanie tak wzrosło, że nie mogła już pozostać na miejscu. Musiała rozpocząć oględziny statku. U jej boku natychmiast znalazł się Cail. Kiedy szła przez fordek, zaskoczył ją pytaniem, czy chce zobaczyć swoją kajutę. Zatrzymała się i przeszyła go wzrokiem. Z beznamiętnego lica trudno było odczytać, w jaki sposób zdołał poznać dromond na tyle dobrze, że był w stanie złożyć podobną propozycję. Owa oferta sugerowała jednak nie tylko kompetencję, lecz wręcz zdolność jasnowidzenia. Odpowiedział na jej nieme pytanie, wyjaśniając, że Ceer i Hergrom rozmawiali już z kobietą pełniącą funkcję spiżarmistrza, dzięki czemu znali statek przynajmniej pobieżnie. Linden zatrzymała się na chwilę, by zastanowić się nad nieustanną przezornością Haruchai. Wtem jednak zdała sobie sprawę, że Cail zaoferował jej dokładnie to, czego pragnęła: własne pomieszczenie; prywatność, która da jej szansę przyzwyczaić się do wrażeń związanych z dromondem; możliwość zrozumienia nowych wydarzeń, których świadkiem przed chwilą była. A może będzie mogła wziąć kąpiel? Gorącą kąpiel? Głowę wypełniły jej wizje luksusu. Kiedy ostatnio kąpała się w gorącej wodzie? Czuła się naprawdę czysta? Skinęła głową do Caila i podążyła za nim ku rufie dromondu. Na śródokręciu wznosiła się zajmująca całą szerokość statku nadbudówka o płaskim dachu, dzieląca fordek od pokładu rufowego. Cail wprowadził kobietę do środka przez drzwi, których chroniący przed falami próg sięgał jej do kolan. Znalazła się w długiej sali jadalnej. Po jednej stronie zobaczyła kambuz, po drugiej zaś szeregi szafek z zapasami. Nie było tu okien, lecz lampy wypełniały pomieszczenie jasnym, radosnym blaskiem. Ich światło lśniło w kamieniu grotmasztu, który przechodził salę na wskroś niczym deska kalenicowa. W jego powierzchni wyrzeźbiony był wzór przypominający kształtem tarczę herbową w żałobnym obramowaniu. Linden miała ochotę przyjrzeć mu się uważniej, Cail jednak nie zatrzymywał się, zupełnie jakby znał już wszystkie sekrety sali. Podążyła za nim. Wyszli na rufę statku gigantów. Odpowiedziała na pozdrowienie stojącego na pokładzie sternika Honninscrave’a, po czym przeszła za Cailem przez kolejne drzwi na prawą burtę, poniżej kapitańskiego mostka. Ujrzała przed sobą gładką, kamienną drabinę, wiodącą w dół. Zbudowano ją dla gigantów, lecz Linden była w stanie się z nią uporać. Zresztą musiała zejść tylko jeden poziom w dół. Tam, w oświetlonym kolejnym szeregiem lamp korytarzu, znajdował się szereg drzwi. Cail wyjaśnił, że prowadzą one do kajut, które przygotowano dla niej, Vaina, Ceera i dla niego. Covenantowi, Brinnowi i Hergromowi przydzielono podobne pomieszczenia na lewej burcie statku. Po wejściu do kabiny przekonała się, że dla giganta byłaby ona mała, lecz dla niej wydawała się stanowczo zbyt wielka. Pod jedną ze ścian zawieszono długi hamak, a większą część podłogi zajmowały stół i para masywnych krzeseł. Meble były dla niej za wielkie. Siedzenia krzeseł sięgały jej do talii, a żeby dostać się do hamaka, musiałaby stanąć na blacie stołu. Na razie jednak się tym nie przejmowała. Kajutę wypełniał jasny blask słońca, wpadający przez otwarty bulaj. Tutaj nareszcie mogła być sama i bardzo ją to cieszyło. Chwilę po tym, jak Cail ruszył na poszukiwanie żywności i wody do kąpieli, o które poprosiła, jej podniecenie ustąpiło miejsca napięciu. Gdy zabrakło jej bliskości twardego Haruchai, poczuła się jakby zagrożona, mało bezpieczna. Ukryta gdzieś w głębiach dromondu ręka ciemności sięgnęła ku jej sercu straszliwym palcem. Pod jego dotykiem cała ulga, niecierpliwość i poczucie nowości rozpłynęły się niczym zamek z piasku rozmyty przez morskie fale. Zaczęło ją zalewać od dawna jej znane przygnębienie, o którym niemal już zapomniała. Przywodziło jej na myśl rodziców i Gibbona. Ostatecznie, cóż się w niej zmieniło? Jakie miała prawo i jaki powód, by tu przebywać? Pozostała tą samą osobą – kobietą, której najsilniejszym pragnieniem była ucieczka przed śmiercią, nie pogoń za życiem. Nie umiała się zmienić, a słowa na-mhorama odebrały jej wszelką nadzieję. Furia powiedział: „Jesteś wykuwana, tak jak wykuwa się żelazo, po to, byś doprowadziła do zniszczenia Ziemi. Dzięki temu, że jesteś otwarta na to, czego nikt poza tobą w Krainie nie dostrzega, jesteś podatna na wykucie”. Nigdy nie uwolni się od jego chciwego okrucieństwa, przeszywającego do szpiku kości zła, którym sprofanował jej ciało, ani od własnej reakcji na jego uczynek. Wygłoszona przezeń przepowiednia zagłady wróciła do niej, wznosząc się od kilu Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, zupełnie jakby w zdrowym ciele dromondu zagnieździł się rak, trawiący gigantów i ich statek. Owa ciemność towarzyszyła znacznej części jej życia. Przyczynili się do tego jej rodzice. Teraz pojawiła się znowu. Miała ją w sobie i czuła, że wokół powietrze jest też nią nasycone. Wydawało jej się, że czyha na nią los, któremu nie potrafiła nadać nazwy ani stawić czoła. Jej kajuta przypominała raczej celę w lochu Revelstone niż skąpane w blasku słońca pomieszczenie na statku gigantów. Przez kilka długich chwil starała się pokonać te złe myśli, zrozumieć, dlaczego ma wrażenie, że pochodzą spoza niej. Przeszłość była jednak zbyt silna i pozbawiała jej wzrok przenikliwości. Na długo przed powrotem Caila Linden uciekła z kajuty na świeże powietrze. Uczepiła się drżącymi dłońmi prawego relingu, raz za razem przełykając z wysiłkiem ślinę. Znajomy lęk narastał w jej gardle niby świadomość dotyku Gibbona. Mrok jednak stopniowo rzedniał. Nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego miałoby się tak dziać, wyczuwała jednak instynktownie, że oddaliła się nieco od źródła przygnębienia. Pragnąc uciec jeszcze dalej, ruszyła ku najbliższym schodkom wiodącym na pokład sternika. U jej boku pojawił się Ceer, który strzegł jej pod nieobecność Caila. Stłumiła pragnienie poszukania u niego wsparcia, wzmocnienia swej niepewności jego prawością. Nienawidziła własnej słabości. Chcąc ją opanować, wdrapała się na schody sama. Na pokładzie sternika znalazła Honninscrave’a, Najstarszą, Covenanta, Brinna i jeszcze jednego giganta – kobietę, która zaciskała dłonie na wielkim kole, kierującym ruchami statku. Było ono wykonane z kamienia i wysokością o połowę przewyższało Linden, lecz sterniczka obracała jego szprychami z taką swobodą, jakby wyrzeźbiono je z drewna balsy. Honninscrave pozdrowił Wybraną, a Najstarsza przywitała ją skinieniem głowy, lecz Linden natychmiast wyczuła, że jej nadejście przerwało jakąś dyskusję. Covenant popatrzył na nią, jakby miał zamiar zwrócić się do niej o radę, lecz zamknął nagle usta i przyjrzał się jej uważniej. – Linden, co się stało? – zapytał, nim zdążyła się odezwać. Spojrzała na niego, marszcząc brwi, poirytowana i zawstydzona tym, że tak łatwo ją przejrzeć. Nie ulegało wątpliwości, że nie zmieniła się pod żadnym istotnym względem. Nadal nie mogła powiedzieć mu prawdy – nie tutaj, pod otwartym niebem i na oczach gigantów. Spróbowała zbyć jego pytanie wzruszeniem ramion, zmienić wyraz twarzy, nie przestawał jednak wpatrywać się w nią z wyostrzoną uwagą. – Myślałam o Gibbonie – wyjaśniła obojętnym tonem. Poprosiła wzrokiem Niedowiarka, żeby porzucił ten temat. – Wolałabym myśleć o czymś innym. Jego spojrzenie złagodniało na te słowa. Wyglądał jak człowiek gotowy uczynić dla niej prawie wszystko. Odchrząknął. – Rozmawialiśmy o Vainie – zaczął. – Odkąd wszedł na pokład, nawet nie drgnął. Przeszkadza. Załoga poprosiła go, żeby się przesunął, ale sama wiesz, że bez skutku. Wiedziała. Wielokrotnie widziała już nasienie Demondim stojące w swobodnej pozie, z rękami lekko zgiętymi, a oczyma wbitymi w pustkę – nieruchome jak obelisk. – Potem spróbowali go przenieść. We trzech. Nawet nie drgnął. – Covenant potrząsnął głową na myśl, że cokolwiek mogłoby być wystarczająco ciężkie lub silne, by oprzeć się trzem gigantom. – Zastanawialiśmy się, co zrobić. Honninscrave chciał użyć talii. Linden odetchnęła z ulgą. Mrok cofnął się jeszcze odrobinę, odepchnięty przez świadomość, że może się okazać użyteczna. – To nic nie da – stwierdziła. Cel Vaina pozostawał dla niej tajemnicą, wejrzała jednak w nasienie Demondim wystarczająco głęboko, by wiedzieć, że potrafi się stać bardziej zbite i odporne niż granit, z którego zbudowano statek. – Jeśli nie chce się ruszyć, to nawet nie drgnie. Covenant skinął głową, jakby potwierdziła jego przypuszczenia. Najstarsza mruknęła coś kwaśnym tonem do siebie. Honninscrave wzruszył ramionami i rozkazał załodze omijać nasienie Demondim. Linden poczuła się lepiej w ich towarzystwie. Dręcząca ją depresja wyraźnie złagodniała. Miała wrażenie, że osłania ją dobrze aura gigantów. Uspokoiła ją również dbałość, którą okazał jej Covenant. Mogła teraz spokojnie oddychać. Wspomnienia o śmierci oddaliły się. Podeszła do rufowego relingu i usiadła, opierając się o jeden ze słupków i poddając się kołysaniu statku gigantów. Po chwili zjawił się Cail, który zajął miejsce Ceera. Na jego obliczu nie malował się nawet ślad wyrzutu z powodu bezcelowego zadania, które mu zleciła. Za ową wyrozumiałość również była mu wdzięczna. Wyczuwała ukrytą za maską beznamiętności Haruchai potężną skłonność do osądzania innych i nie chciała, by zwróciła się ona przeciwko niej. Niemal wbrew woli przeniosła wzrok na Covenanta, który teraz myślał już o czymś innym. Jego uwagę ponownie przyciągnął Klejnot Gwiezdnej Wędrówki i jego załoga. Dromond oczarował go, a bliskość gigantów wzruszyła tak głęboko, że wszystko inne odeszło w cień. Zadawał pytania Najstarszej i Honninscrave’owi po to tylko, by skłonić ich do mówienia, a potem wsłuchiwał się w ich odpowiedzi niczym człowiek nie potrafiący znaleźć innego lekarstwa na głód samotności. Podążając za jego przykładem, Linden również zaczęła słuchać i patrzeć. Honninscrave z zapałem gawędził o życiu i zasadach funkcjonowania swego statku. Załoga dzieliła się na trzy wachty, którymi dowodzili kapitan, kotwicomistrz i trzeci pod względem znaczenia na statku spiżarmistrz. Niemniej giganci, podobnie jak ich oficerowie, nie sprawiali wrażenia, by odpoczywali, nie będąc na służbie. Miłość do statku nie pozwalała im zostawić Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki samemu sobie, poświęcali więc czas na wykonywanie rozmaitych doraźnych zadań. Gdy jednak Honninscrave zaczął je wszystkie wyliczać i wyjaśniać cele, jakim służą, Linden straciła orientację. Giganci mieli specjalne nazwy dla każdej liny i szotu, każdej części dromondu i każdego narzędzia. Nie była w stanie przyswoić lawiny nieznanych słów, niektóre jednak zapadły jej w pamięć: Pozdrawiacz Jutrzenki, najwyżej umieszczony żagiel na przednim maszcie; Horyzontowidz, bocianie gniazdo na szczycie grotmasztu; Sercomięsień Statku, wielkie koło poruszające płetwą sterową. Za mało jednak wiedziała o statkach i żeglarstwie, by zapamiętać resztę. Poza tym Honninscrave rzadko nadawał poleceniom dla załogi formę bezpośrednich rozkazów. Częściej wyrażał tylko krzykiem komentarz na temat stanu żagli, wiatru albo morza, pozostawiając wybór działań, jakie należy podjąć, temu spośród gigantów, który akurat znalazł się w odpowiednim miejscu. Wyglądało to tak, jakby załoga wykonywała swe zadania niemal spontanicznie, nie reagowała na rozkazy Honninscrave’a, lecz na zmienne wiatry albo może teurgię płynącą z żywej, skomplikowanej wibracji takielunku. Linden była oczarowana, ale wszystko to nie ułatwiało jej zapamiętania lawiny nazw używanych przez kapitana. Później zaskoczył ją nieco widok Ceera i Hergroma, uwijających się pośród want na bezanmaszcie. Poruszali się zręcznie, ucząc się od gigantów i pomagając im ze swobodną skwapliwością, która wydawała się niemal radosna. Gdy zapytała Caila, co robią jego pobratymcy, odpowiedział, że realizują starożytne marzenie Haruchai. Przez wszystkie stulecia znajomości Bezdomnych i gwardii krwi, przed profanacją i po niej, żaden Haruchai nigdy nie postawił stopy na statku gigantów. Ceer i Hergrom mogli wreszcie zaspokoić pragnienie ich przodków sprzed ponad trzech tysięcy lat. Zwięzła odpowiedź Caila poruszyła ją z jakiegoś niejasnego powodu, zupełnie jakby przelotnie dojrzała tajemne piękno, którego istnienia dotąd nawet nie podejrzewała. Stałość Haruchai przekraczała wszelkie granice. Podczas poprzednich odwiedzin Covenanta w Krainie gwardziści krwi strzegli już Rady Lordów od około dwóch tysięcy lat. Ich śluby kazały im się wyrzec nawet snu i śmierci. A teraz, po tysiącleciach, Cail i jego rodacy wciąż pamiętali o nich i o ich zobowiązaniach. Skutki podobnej wierności zmusiły jednak Linden do zastanowienia się nad sobą i w miarę upływu czasu ponownie ogarnęło ją przygnębienie. Jej zmysły coraz lepiej przystosowywały się do dromondu. Widziała ruchy chodzących po pokładach na dole gigantów i czuła ich radość. Z pewnym wysiłkiem potrafiła określić, ile osób przebywa w jadłoprowiantosali, pomieszczeniu znajdującym się w śródokręciu. To powinno poprawić jej nastrój. We wszystkim wyczuwała czystą siłę i dobry humor. Mimo to wraz z powolnym wzrostem zasięgu jej zmysłów ciemność gęstniała. Po raz kolejny zaniepokoiło ją wrażenie, że ów nastrój pochodzi z zewnątrz, od jakiejś straszliwej wady statku gigantów czy trawiącej go choroby. Nie potrafiła jednak oddzielić tego wrażenia od swych emocji. Zbyt wielką część życia spędziła pogrążona w depresji, by mogła poważnie myśleć, że może ona nie być jej winą. Gibbon nie stworzył jej przygnębienia, odsłonił tylko przed nią na chwilę jego znaczenie. Fakt, że znała owo uczucie tak dobrze, nie oznaczał jednak, że łatwiej jej było je znieść. Gdy rozległ się sygnał wzywający na kolację, otrząsnęła się z tych nieprzyjemnych rozmyślań. Covenant nie okazywał wahania. Jeśli okaże się to potrzebne, podąży za nim aż na kres Ziemi, by nauczyć się odwagi, która pozwalała mu na nieustanny opór wobec wyroków losu. W jego wnętrzu drzemał trąd, a jad, którym zaraził go lord Foul, czekał na szansę dokonania zamierzonej profanacji. Mimo to Niedowiarek sprawiał wrażenie dostatecznie silnego, by sobie z tym poradzić. Nie czuł strachu, który sparaliżował ją w obliczu opętania Joan, monstrualnego zła Marida czy grozy, którą był Gibbon-furia. Z tego właśnie powodu była zdecydowana towarzyszyć mu dopóty, dopóki nie znajdzie odpowiedzi. Podbiegła do niego i poszła z nim do jadłoprowiantosali. Gdy jednak nad pokładami zapadła noc, jej niepokój sięgnął szczytu. Po zachodzie słońca poczuła się odsłonięta, bezbronna wobec zagrażającego jej niebezpieczeństwa. W sali jadalnej osłaniał ją tłum gigantów, którzy mieli nieposkromiony apetyt, lecz chociaż od rana nic nie jadła, ledwie mogła przecisnąć pokarm przez ściśnięte lękiem gardło. Parujący gulasz, gęste od miodu placki, suszone owoce – przygnębienie sprawiało, że widok tego przyprawiał ją o lekkie mdłości. Wkrótce potem Honninscrave rozkazał skrócić żagle na noc i nadeszła pora opowieści. Giganci z radością zgromadzili się na pokładzie rufowym i pośród want bezanmasztu, by Najstarsza i Covenant mogli przemówić do nich z pokładu sternika. Łatwo było zauważyć, jak bardzo kochają opowieści. Owa miłość wydawała się nieco dziecinna, lecz zarazem dawała im cenną, wszechogarniającą odwagę. Covenant zszedł na rufę, wychodząc im na spotkanie, jakby z tym również nauczył się sobie radzić. Linden tymczasem dotarła już do granic swej wytrzymałości. Ponad masztami lśniły gwiazdy, niepocieszone w swej bezkresnej samotności. Wypełniające statek dźwięki – skrzypienie olinowania, niepewność ogarniająca żagle przy każdej zmianie wiatru, protesty prutych przez dromond fal – brzmiały jak zapowiedzi gniewu i żałoby. Ponadto słyszała już wiele historii, mówiących o stworzeniu Ziemi, rozpaczy Kevina Niszczyciela Krainy, zwycięstwie Covenanta. Nie czuła się gotowa słuchać następnych. Dlatego zmusiła się do powrotu do kabiny. Wolała zejść w ciemność, niż się od niej oddalić. Zauważyła, że pod jej nieobecność znajdujące się tu meble zastąpiono krzesłami i stołem bardziej dopasowanymi do jej rozmiarów. Przyniesiono też składaną drabinkę, która miała jej ułatwić dostęp do hamaka. Ów przejaw uprzejmości nie przyniósł jej jednak ulgi. Nadal wypełniało ją sączące się z kamienia dromondu przygnębienie. Nawet gdy otworzyła bulaj, wpuszczając do środka wiatr i szum prutego przez statek morza, atmosfera w kabinie nie przyniosła jej otuchy. Kiedy odważyła się zgasić lampę, otoczyła ją nasuwająca myśl o złej woli ciemność. Popadam w obłęd. Bez względu na szczególny charakter swej powierzchni, otaczający ją granit zaczął przywodzić jej na myśl obojętne i nieustępliwe mury Revelstone. „Popełniłaś morderstwo”. Popadam w obłęd. Czuła krew na swych dłoniach równie wyraźnie jak Covenant. Słyszała śpiewających na górze gigantów, choć szum morza zagłuszał poszczególne słowa. Oparła się jednak impulsowi, który kazał jej uciec z kajuty, pognać ku pozornemu bezpieczeństwu, jakie dawał tłum. Kierując się słabą wonią diamentrunku, znalazła stojącą na stole flaszę potężnego, produkowanego przez gigantów napoju. Zawahała się jednak. Diamentrunek był bardzo skutecznym środkiem uzdrawiającym i tonizującym, lecz przekonała się na własnej skórze, że ma też silne działanie nasenne. Nie miała ochoty go pić, bała się bowiem snu, obawiała się, iż drzemka byłaby kolejną ucieczką przed czymś, czemu koniecznie musi stawić czoło. Wielokrotnie już przeżywała podobne depresje, cierpiąc tak straszliwie, że miała ochotę łkać jak zbłąkane dziecko. Starając się ocenić siłę działania diamentrunku, pociągnęła dwa małe łyki, po czym wspięła się na hamak, nakryła kocem i spróbowała się odprężyć. Nim zdołała rozluźnić mięśnie, uśpiło ją miarowe kołysanie dromondu. Przez pewien czas świat jej nieświadomości wypełniała błogosławiona pustka. Linden unosiła się w bezpiecznym śnie. Stopniowo jednak otaczający ją mrok przerodził się w noc w lesie za Haven Farm, a przed sobą ujrzała ognisko, które miało przywołać lorda Foula. Leżała tam Joan, opętana przez okrucieństwo tak gwałtowne, że wręcz ogłuszyło ono duszę Linden. Potem miejsce Joan zajął Covenant, a Linden wyrwała się ze stuporu i zbiegła po zboczu, lecz nie zdążyła do niego dotrzeć, nie zdołała powstrzymać zdumiewającej przemocy, która wbiła nóż w jego pierś. Ostrze przebiło go bielą niby złowieszczy, przerażający kieł. Kiedy znalazła się przy nim, z jego rany tryskała krew. Nigdy w życiu nie widziała tak wiele krwi. To niewiarygodne, by taka jej ilość mogła się zmieścić w ludzkim ciele! Nie przestawała z niego wypływać, zupełnie jakby tym jednym ciosem uśmiercono wielu ludzi. Nie potrafiła jej zatamować. Jej dłonie były za małe, by objąć ranę. Torbę zostawiła w samochodzie. Zerwała gorączkowo koszulę, chcąc powstrzymać krwotok, lecz flanela natychmiast przesiąknęła i stała się bezużyteczna. Kiedy Linden bezskutecznie usiłowała ocalić mu życie, jej piersi i uda stały się śliskie od krwi. Bez względu na wszelkie swe umiejętności i długoletnie umartwienia, nie była w stanie powstrzymać czerwonego strumienia. Ognisko drwiło z niej swoim blaskiem. Rana ciągle się powiększała. Po paru chwilach ogarnęła całą pierś. Jej gwałtowność trawiła tkanki niby jad. Choć Linden wciąż zaciskała dłonie na bezużytecznym tamponie, którym stała się jej koszula, próbowała jak szalona powstrzymać krwotok, rana stawała się coraz większa, aż wreszcie ręce kobiety zapadły w nią aż po łokcie. Krew spryskiwała jej uda. Linden zawisła piersią na krawędzi, zagłębiając ramiona w czerwonej jamie, jakby zamierzała do niej skoczyć na spotkanie śmierci. Rana nadal rosła. Po chwili stała się większa niż kamień, na który padł Covenant, większa niż cała leśna kotlina. Wtem Linden zrozumiała, że ma przed sobą coś więcej niż ślad po pchnięciu nożem w pierś. Ranę zadano samemu sercu Krainy. Dziura na jej oczach przerodziła się w otchłań. Jej brzegi stały się wilgotnymi stokami, a tryskająca krew życiem Ziemi. Kraina wykrwawiała się na śmierć. Nim Linden zdążyła krzyknąć, strumień uniósł ją od leżącej na ziemi ofiary morderstwa. Czekało ją nieuchronne utonięcie. Niepokój miotał jej ciałem. Gardło bolało ją od gorącego płynu, który wypalał z niej głos. Była bezradna i zagubiona. Jej słabe ciało nie było w stanie przeciwstawić się podobnemu okrucieństwu. Lepiej byłoby, gdyby nie próbowała pomóc Covenantowi, nie starała się powstrzymać krwotoku. Nie doszłoby do tego, gdyby pogodziła się z paraliżem i po prostu pozwoliła Niedowiarkowi umrzeć. Potrząsanie za ramiona i lekkie uderzenia w twarz przekonały ją jednak, że nie ma wyboru. Rytm ten stopniowo wyrwał ją z wywołanej diamentrunkiem śpiączki. Gdy rozchyliła powieki, ujrzała lśniące we wpadającym do pomieszczenia przez otwarty bulaj blasku księżyca lico Caila. By ją obudzić, Haruchai wszedł na składaną drabinkę. Bolało ją gardło. Po kajucie niosły się jeszcze echa jej krzyków. – Cail! – wydyszała. O mój Boże! – Spałaś niespokojnie. – Jego głos i fizjonomia były opanowane. – Giganci twierdzą, że ich diamentrunek nie powoduje podobnych skutków. – Nie. – Usiadła z wysiłkiem, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. Głowę wypełniały jej obrazy z koszmaru, niemniej nastrój, z którym kładła się spać, nabrał dzięki nim nowego znaczenia. – Zawołaj Covenanta. – Ur-lord udał się na spoczynek – odpowiedział bezbarwnym głosem. Linden wyskoczyła niecierpliwie z hamaka, zmuszając Caila, by ją złapał i postawił na podłodze. – Zawołaj go. Nim Haruchai zdążył coś powiedzieć, pognała ku drzwiom. W oświetlonej blaskiem lamp zejściówce omal nie zderzyła się z Morskim Marzycielem. Niemy gigant zmierzał do kajuty Linden, zupełnie jakby usłyszał jej krzyki. Poraziła ją na moment myśl o podobieństwie między jej koszmarem a wizją, która pozbawiła go głosu, wizją tak potężną, że skłoniła jego ziomków do wyruszenia na poszukiwania rany, która zagrażała życiu Ziemi. Nie miała jednak czasu. Statek był w niebezpieczeństwie! Przebiegła obok niemowy i pognała ku drabince. Wyszła na zewnątrz i znalazła się w cieniu pokładu sternika. Księżyc skłaniał się ku zachodowi. Wypatrzyła na górze zarysy postaci kilku gigantów. Wdrapawszy się na schody, ujrzała przed sobą spiżarmistrz, giganta trzymającego Sercomięsień Statku oraz dwoje czy troje ich towarzyszy. – Zawołajcie Najstarszą – zażądała, wstrzymując oddech, by zapanować nad strachem. Spiżarmistrz, kobieta imieniem Krzepka Wichrogniewa, była obdarzona masywnym, skłonnym do otyłości ciałem, wskutek czego sprawiała wrażenie flegmatycznej. Mimo to nie zawahała się ani traciła czasu na zadawanie pytań. – Przyprowadź Najstarszą. I kapitana – rozkazała po prostu, wskazując skinieniem głowy jednego z gigantów. Ten usłuchał jej natychmiast. Gdy Linden odzyskała dech w piersiach, zdała sobie sprawę, że Cail jest przy niej. Nie pytała go, czy zawołał Covenanta. Blada blizna, która przecinała jego lewą rękę od ramienia aż po łokieć, pochodziła od ostrogi rumaka, której cios był wymierzony w nią. Nie pozwalało to jej w niego zwątpić. Wtem Covenant pojawił się na schodach. Szedł za nim Brinn. Niedowiarek był rozczochrany i chwiał się, ale w jego głosie brzmiało napięcie. – Linden? – zaczął, lecz uciszyła go gestem, zaciskając pięści, by nie opuściły jej resztki panowania nad sobą. Covenant zwrócił się w stronę Caila, nim jednak zdążył sformułować pytanie, zjawił się Honninscrave. Nastroszona broda kapitana zdawała się rzucać wyzwanie wszystkiemu, co zagrażało jego statkowi. Tuż za nim podążała Najstarsza. Linden zwróciła się w ich stronę, nie dając im czasu na stawianie pytań. Jej głos drżał. – Na statku jest furia. Jej słowa przeszyły noc z oszałamiającą siłą. Wszystko ucichło. – Jesteś pewna? – zapytał ją nagle Covenant. Jego słowa wydawały się zupełnie bezdźwięczne. – Co to takiego ten „furia”? – wtrąciła Najstarsza. Metalowe brzmienie jej głosu przywodziło na myśl uniesiony miecz. Wiatr zmienił nagle kierunek i któryś z żagli odpowiedział jej głuchym łopotem. Pokład się przechylił. Spiżarmistrz uniosła głowę i cichym okrzykiem nakazała poprawić żagle. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wyprostował się. Linden stanęła mocniej na nogach, napinając mięśnie brzucha, by stłumić rozpacz. Skupiła uwagę na Covenancie. – Jak mogłabym nie być pewna? – Nie potrafiła zapanować nad drżeniem. – Czuję go. – Przekaz, który odbierały jej nerwy, był wyraźny jak błyskawica. – Z początku nie wiedziałam, co to jest. Dawniej często się tak czułam. Nim tu przybyliśmy. – Przeraziły ją implikacje własnych słów, podobieństwo między jej dawnymi posępnymi nastrojami a smakiem furii. Mimo to mówiła dalej: – Nie szukałam tego, czego trzeba. On jest na statku. Ukrywa się. Dlatego nie zorientowałam się wcześniej. – Ścisnęło ją w gardle. Jej głos nabrał przenikliwego brzmienia. – On jest na statku. Covenant podszedł do niej i chwycił ją za ramiona, jakby chciał ją uchronić przed histerią. – Gdzie? – Co to takiego? – przerwał mu Honninscrave. – Jestem kapitanem tego statku. Muszę wiedzieć, co mu grozi. Linden zignorowała go. Całą uwagę skupiła na Covenancie, uczepiła się go w poszukiwaniu siły. – Nie wiem. – Też go chciała osłonić. Gibbon-furia powiedział jej: „Jesteś wykuwana”. Ona, nie Covenant. Do tej pory jednak każdy atak na nią był jedynie manewrem odwracającym uwagę. – Gdzieś na dole. Odwrócił się od nich natychmiast i ruszył ku schodom. – Chodź – zawołał do niej, oglądając się przez ramię. – Pomożesz mi go znaleźć. – Oszalałeś? – Zaskoczenie i trwoga wyrwały z jej gardła krzyk. – Jak ci się zdaje, czego on chce? Zatrzymał się i ponownie spojrzał na nią, lecz jego lico było słabo widoczne w blasku księżyca. Dostrzegała jedynie promieniującą od niego gwałtowność. Zaakceptował swą moc i zamierzał jej użyć. – Linden Avery – odezwała się Najstarsza ponurym głosem. – Nic nie wiemy o tym furii. Musisz nam powiedzieć, co to takiego. Linden zwróciła się do Covenanta, błagając go, by nie narażał się na to niebezpieczeństwo. – Czy nie opowiedziałeś im o Boleści? O gigancie-furii, który pozabijał tych wszystkich... Nagły ucisk w gardle pozbawił ją głosu. – Nie. – Covenant zawrócił i stanął obok. Bijące od niego emanacje złagodniały pod wpływem jej strachu. – Tę historię opowiadał Smołowiąz. W Coercri wspominałem o gigancie-furii, ale nie wyjaśniłem im, kim był. Zwrócił się w stronę Najstarszej i Honninscrave’a. – Mówiłem wam o lordzie Foulu. Wzgardliwym. Nie wiedziałem jednak, że muszę wam też opowiedzieć o furiach. To jego trzej najpotężniejsi słudzy. Nie mają własnych ciał i muszą działać za pośrednictwem innych istot. Posługiwać się opętaniem. Śmierć słyszalna w jego głosie miała zapach Joan, a także innych osób, których Linden nie znała. – Dawni lordowie mawiali, że żaden gigant ani Haruchai nigdy nie ulegnie furii. Ale turiya Herem zdobył fragment Złoziemnego Kamienia, który dał mu moc pozwalającą opętać giganta. To on w Coercri mordował Bezdomnych. – No tak. – Najstarsza skinęła głową. – Tyle przynajmniej wiemy. Ale dlaczego to zło zjawiło się między nami? Czy chce nam przeszkodzić w naszej misji? Jak może liczyć, że mu się uda, jeśli przebywa wśród gigantów Haruchai? Czy zamierza opętać ciebie? – zapytała ostrzejszym tonem. – Albo Wybraną? – Coś w tym rodzaju – wychrypiał Covenant, nim Linden zdążyła dać wyraz swym obawom. Ponownie spojrzał na nią. – Masz rację. Nie pójdę go szukać. Ale trzeba go odnaleźć. Musimy się go jakoś pozbyć. – Skupił na niej całą siłę swej woli. – Tylko ty potrafisz go wytropić. Gdzie on jest? – Gdzieś na dole – powtórzyła głosem stłumionym od drżenia, które próbowała powstrzymać. Najstarsza spojrzała na Honninscrave’a. – Wybrana – sprzeciwił się kapitan z ostrożnością w głosie. – Podpokładzie to prawdziwy labirynt. Dokładne poszukiwania wymagałyby bardzo wiele czasu. Brak nam też twego wzroku. Jeśli ten furia nie ma ciała, jak możemy go odnaleźć? Linden miała ochotę krzyczeć. Dotknął jej Gibbon. Jego zło odbiło się w każdym fragmencie jej ciała. Nigdy już się nie oczyści. Jak mogłaby znieść drugie podobne dotknięcie? Honninscrave miał jednak rację. Zbudził się w niej gniew, który umożliwił jej wykonanie jego żądania. Statek był w niebezpieczeństwie. Covenant był w niebezpieczeństwie. Tym razem miała przynajmniej szansę dowieść, że potrafi być zagrożeniem nie tylko dla swych przyjaciół, lecz również dla lorda Foula i jego machinacji. Klęski, którymi okazały się dla niej spotkania z Joan, Maridem i Gibbonem, nauczyły ją wątpić we własne siły. Ale zaszła zbyt daleko, żeby się teraz poddać, tak jak jej rodzice. – Nie zejdę pod pokład – odpowiedziała z napięciem w głosie. – Ale spróbuję go zlokalizować. Covenant wypuścił powietrze, które zatrzymywał w płucach, zupełnie jakby jej decyzja była zwycięstwem. Najstarsza i Honninscrave nie wahali się ani chwili. Zostawili pokład sternika pod opieką spiżarmistrz i zeszli na dół. Kapitan rozkazał jednemu z gigantów obudzić resztę załogi. Linden i Covenant szli wolniej. Brinn, Cail, Ceer i Hergrom otoczyli ich obronnym kordonem i wspólnie ruszyli na spotkanie gigantów, którzy wypadali z luków i wyskakiwali z hamaków wiszących w Sypialni Słonych Wędrowców pod fordekiem. Po chwili wszyscy członkowie załogi, którzy nie byli akurat zajęci jakimiś ważnymi zadaniami, wyszli na pokład gotowi do akcji. Byli tam również Smołowiąz i Morski Marzyciel. Zachowanie Najstarszej powstrzymało wrodzoną gadatliwość pierwszego z gigantów. Drugiego z nich otaczała aura rezygnacji. Nakazując sobie zwięzłość, z wysiłkiem hamując gniew na zabójcę Bezdomnych, Honninscrave zapoznał marynarzy z sytuacją i powiedział im, co trzeba zrobić. – Wygląda na to, że owa groźba jest wymierzona w Covenanta Przyjaciela Gigantów i Wybraną – dodała z powagą w głosie Najstarsza, kiedy już skończył. – Musimy ich osłonić, nie zważając na niebezpieczeństwo. Nie zapominajcie, że to on odkupił naszych zaginionych kuzynów, a poza tym nie można dopuścić, by moc, którą dysponuje, wpadła w ręce owego furii. Linden zaś jest lekarzem o wielkich umiejętnościach oraz intuicji i ma w tej misji odegrać rolę, której jeszcze nie znamy. Obrońcie ich i uwolnijcie nas od tego zła. Mogła powiedzieć więcej. Była mieczarką i w jej głosie wyraźnie słyszało się pragnienie zadawania ciosów w imię Bezdomnych. Przerwał jej jednak Smołowiąz. – To wystarczy – rzucił beztrosko. – Czyż nie jesteśmy gigantami? Nie trzeba nas namawiać do obrony towarzyszy. – Spieszmy się więc – ponagliła. – Przeszukanie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki to nie drobiazg. Honninscrave bez zwłoki podzielił gigantów na dwójki i wysłał ich pod pokład, po czym zwrócił się w stronę Linden. – Teraz, Wybrana – nadał swemu głosowi stanowczy, rozkazujący ton, jakby był stworzony do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami – prowadź nas. Szukała jakiegoś sposobu, by odnaleźć furię, lecz nie przyszło jej do głowy nic poza chodzeniem we wszystkie strony po pokładzie celem wyśledzenia intruza. – Zapomnijcie o wszystkim, co znajduje się pod pokładem sternika – oświadczyła głosem tak poważnym, jak tylko potrafiła. – Tam jest moja kajuta. Gdyby był tak blisko, odkryłabym go wcześniej. Przez jeden z otwartych luków kotwicomistrz przekazał tę informację grupom prowadzącym poszukiwania na dole. Gdy księżyc zniknął za horyzontem, Linden Avery zaczęła spacerować po pokładzie rufowym. Szła niespiesznie między relingami, cały czas posuwając się naprzód. Za każdym krokiem musiała przezwyciężać instynktowne opory. Starała się pozostać otwarta na aurę furii. Jej zmysły wyczuwały życie kamienia dromondu nawet przez podeszwy butów. Pod jej stopami rysowała się mapa granitu. Linden była świadoma obecności polujących na dole gigantów, dopóki nie wyszli poza jej zasięg. Zło jednak pozostawało w ukryciu, nieokreślone i zgubne. Wkrótce poczuła, że łapie ją skurcz w mięśniach nóg. Jej nerwy przy każdym kroku przeszywał ból. Gibbon we wszystkie skrawki jej ciała wpoił lęk przed furiami. Nie zatrzymała się jednak. Świt wstał niedługo po zachodzie księżyca, choć Linden odnosiła wrażenie, że upłynęło sporo czasu. Słońce zaskoczyło ją na środku pokładu rufowego, prawie dokładnie na wysokości masztu. Dygotała Z napięcia. Nie była pewna, czy nie minęła już kryjówki furii. Kiedy Ceer przyniósł jej wody, zatrzymała się, by ją wypić. Potem jednak ruszyła dalej, zaciskając mocno obie pięści, by nie stracić odwagi. Covenant przysiadł na leżącym pod jadłoprowiantosalą wielkim jak łoże zwoju liny. Brinn i Hergrom stali czujnie obok niego. Wpatrywał się w Linden z marsową miną. Wyczuwało się od niego frustrację i bezradność, gniew na ślepotę własnych zmysłów. Bojąc się, że osłabnie i znowu – znowu! – zawiedzie, Linden przyśpieszyła kroku. Nim zdążyła dotrzeć do nadbudówki, nogi przeszył jej nagły kurcz. Padła na pokład. Cail i Ceer pochwycili ją natychmiast za ramiona i podnieśli. – Tutaj – wydyszała. Ogień odrazy ogarnął jej kolana i dotarł do bioder. Nie była w stanie się wyprostować. – Gdzieś na dole. Kotwicomistrz przekazał krzykiem tę informację przebywającym pod pokładem gigantom. Honninscrave popatrzył na nią ze zdziwioną miną. – To osobliwa kryjówka – mruknął. – Od pokładu aż po kil masz pod sobą jedynie ładownie na zboże, magazyny prowiantu i zbiorniki na wodę. I wszystkie są pełne. Sevinhand... – mówił o kotwicomistrzu – ...znalazł na skraju Wielkiego Bagna czystą wodę, dziką kukurydzę i mnóstwo dobrych owoców. Linden nie mogła na niego patrzeć. Przez głowę przemknęła jej absurdalna myśl: na skraju Wielkiego Bagna. Tam, gdzie do morza wpływają wszystkie zanieczyszczenia z Równiny Sarangrave. Zgrzytnęła zębami, czując, że zło wzbiera pod jej stopami niczym czoło burzy. Przez pewien czas ukryte w głębinach statku fragmenty złej woli pozostawały uśpione. Wtem zaczęły się ruszać. Wyroiły się, wypełniając granit bębnieniem niby armia najeźdźców. Blask słońca kazał jej pomyśleć o pszczołach. Musiała pochylić głowę, skulić się w sobie. Gdzieś nad jej głową leniwie łopotały pozostawione bez opieki żagle. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki znieruchomiał, czekając na atak furii. Ten ruszył ku górze. Nagle z podpokładzia dobiegły pełne gniewu i zaskoczenia wrzaski. – Nadchodzi! – wydyszała Linden, usiłując zaczerpnąć tchu. W następnej chwili przez próg jadłoprowiantosali wylała się ciemnoszara, skłębiona masa. Szczury. Olbrzymie gryzonie o żółtych zębach oraz złowieszczych oczach. Były ich setki. To w nich ukrywał się furia. Ich wściekłość wypełniła powietrze blaskiem kłów. Pognały prosto ku Covenantowi. Niedowiarek podniósł się niepewnie. W tej samej chwili Brinn i Hergrom osłonili go własnymi ciałami. Ceer popędził im na pomoc. Szczury rzuciły się na Haruchai, skacząc jak koty. Wydawało się, że obrońcy Covenanta zniknęli pod szarą falą. Honninscrave i Morski Marzyciel natychmiast runęli na napastników. Tłukli stopami o pokład, kopiąc i miażdżąc gryzonie. Krew tryskała na wszystkie strony. Z nadbudówki wypadli następni, ścigający szczury giganci, którzy przyłączyli się do walki. Spośród chaosu wyłonili się Brinn i Ceer, do których wkrótce dołączył Hergrom. Walili rękami i nogami, miażdżąc gryzonie tak szybko, że Linden nie mogła nadążyć wzrokiem za ich ciosami. Wtem poczuła niepokój i siłę. Ukryta wewnątrz Covenanta moc zapłonęła jasno. Jego obrońcy byli jednak zbyt blisko i nie mógł uwolnić pierwotnej magii. Mimo to przez moment sądziła, że uda się go osłonić. Haruchai szaleli niby derwisze, ciskając szczurami gdzie popadnie, giganci zaś miażdżyli je masowo pod stopami. Powietrze wypełnił krzyk, który słyszała jedynie ona – wycie rozwścieczonego furii. Strach o Covenanta oszołomił ją do tego stopnia, że zdawało się jej, iż pobiegła mu na ratunek. Nie poruszyła się jednak, nie mogła się poruszyć. Furia poraził ją samą swą bliskością. Pogwałcił jej wolę, potwierdził wszystkie obciążające ją zarzuty, którym całe życie starała się zaprzeczyć. Gdy Covenant zachwiał się i upadł, łapiąc się kurczowo za prawą nogę, potrafiła sięgnąć ku niemu jedynie wzrokiem. Wtem zerwał się z pokładu, wyprostował nagle, ściskając w obu dłoniach wijącego się szczura. Biały płomień strawił zwierzę, nim zdążył je wyrzucić za burtę. Twarz wykrzywił mu grymas obrzydzenia. Zdawał się nie dostrzegać plamy krwi, którą miał na spodniach poniżej kolana. W zamieszaniu wywołanym walką nikt nie zauważył, że wiatr ucichł zupełnie. 3. Nawrót Linden miała wrażenie, że statek gigantów spowił mrok. Krew na spodniach Covenanta to była ta, która tryskała z rany w jego piersi. Krew z jej koszmaru. Przesłoniła cały świat. Linden czuła smak jadu, który wyssała z przedramienia Niedowiarka po tym, jak ukąsił go Marid. Moralna trucizna. Nie zwykła choroba, ale zło. Przypominała cuchnący oddech tajemniczego człowieka z Haven Farm, który powiedział jej: „Bądź wierna”. Nie zważając na bijący z jego ust odór zgnilizny, uratowała mu życie, kiedy jego serce już przestało bić. Nie potrafiła jednak ocalić Covenanta. Ciemność była kompletna. Linden nie była w stanie się ruszyć. Wtem furia zniknął. Wrażenie jego obecności zapadło się niczym przekłuta bańka. Na statek wróciły blask słońca i zdolność widzenia. Covenant stał nieruchomo przy relingu. Swym wzrokiem dostrzegała go tak wyraźnie, jakby otaczała go korona płomieni. Wszystkie szczury, które jeszcze mogły się ruszać, lazły w jego kierunku, lecz nie kierował nimi furia, tylko strach. Zamiast atakować Niedowiarka, rzucały się na oślep do morza. Linden postawiła dwa kroki w stronę Covenanta, nim ugięły się pod nią kolana. Ulga wywołana zniknięciem furii odebrała jej siłę. Gdyby nie złapał jej Cail, osunęłaby się na pokład. Znowu ruszyła ku Covenantowi, który spojrzał na własną nogę i zobaczył krew. Wszyscy milczeli. Statek gigantów znieruchomiał, jak przybity gwoździami do wody. Gdy Niedowiarek zrozumiał, co się stało, jego twarz zbielała. Wydawało się, że atmosfera wokół niego ocieka potem. Wybałuszył oczy i wymamrotał jakieś słowa protestu. Przeszył dłońmi powietrze w błagalnym geście. Gdy wreszcie Linden do niego dotarła, zatoczył się do tyłu i usiadł na zwiniętej cumie. Pochyliła się natychmiast nad jego nogą, podciągając nogawkę do kolana. Szczur wyrwał mu kawał mięśnia z goleni, między kośćmi. Rana nie była wielka, choć krwawiła obficie. Gdyby chodziło o kogoś innego, głównym niebezpieczeństwem byłoby zakażenie. Z tym potrafiłaby sobie poradzić nawet bez torby. Nim jednak zdążyła cokolwiek uczynić, całe ciało Covenanta zesztywniało. Siła konwulsji wyrwała z jego zaciśniętego gardła przekleństwo. Zamachał gwałtownie nogami, odrzucając ją na bok. Niedowiarek runął ze zwoju. Tylko błyskawiczna pomoc Brinna ocaliła go przed roztrzaskaniem głowy. To niemożliwe, by jakikolwiek jad mógł zadziałać tak szybko! Całą twarz miał zaczerwienioną. Usiłował zaczerpnąć tchu. Spazmy były tak gwałtowne, że groziły zerwaniem więzadeł piersi i brzucha. Zabębnił piętami o pokład. Nastroszona broda wyrażała niesamowity ból. Jego prawe przedramię zaczęło już sinieć, jakby doszło do pęknięcia tętnicy. Tak właśnie działał na niego jad. Bez względu na to, czy pochodził od pszczół czy od pająka, koncentrował się w przedramieniu, tam, gdzie w ciało wbiły się kły Marida. A każde kolejne ukąszenie w przerażający sposób zwiększało grożące Covenantowi niebezpieczeństwo. – Ognie piekielne! – Jego desperacja przypominała wściekłość. – Wracaj! Nie posłuchała go, choć czuła narastające w nim napięcie, truciznę pragnącą zmienić się w moc. Stojący wokół giganci cofnęli się instynktownie, zdziwieni rozgrywającą się na ich oczach sceną. Brinn i Hergrom złapali Covenanta za ramiona i kostki, starając się go unieruchomić. Cail dotknął ramienia Linden w ostrzegawczym geście, który zignorowała. Zapuściła gorączkowo swe zmysły w głąb ciała Covenanta, starając się dogonić jad, by go powstrzymać. Raz już udało się jej pomóc Niedowiarkowi. Przekonała się wówczas, że choć świeżo zdobyta wrażliwość czyni ją podatną na jego chorobę, jakby trawiła ona ją samą, jakby to ją zakaziła Słonecznica, pozwala jej również mu pomóc, podtrzymać jego życie swymi siłami. Weszła w niego pośpiesznie, pragnąc zatrzymać truciznę. Jego choroba wypełniała ją złą wolą, Linden pozwoliła jednak na to pogwałcenie. Jad przedzierał się przez jego żyły w stronę mózgu. Musiała go zatrzymać. Bez Covenanta nie zdołają zrobić Laski Praw, ich misja nie będzie miała sensu, dla Krainy zniknie wszelka nadzieja, a ona utraci szansę ucieczki z tego szalonego świata. Cierpiała z powodu dręczącego go bólu, jakby po raz drugi splugawił ją furia. Mimo to nie zatrzymała się, nie... Było już za późno. Nawet gdyby całymi latami ćwiczyła swój zmysł zdrowia, nie potrafiłaby sprostać tej truciźnie. Brakowało jej mocy. Covenant znowu spróbował krzyknąć. Potem pierwotna magia wyrwała się spod wszelkiej kontroli. Z jego prawej pięści trysnął biały ogień, który przeszył niebo zakrzywionym strumieniem niczym wycie bólu, wściekłości i protestu, rozpruł powietrze, jak gdyby Covenant cisnął swą rozpacz ku słońcu. Na skutek wstrząsu Linden opadła do tyłu, jak szmaciana lalka, a ciało Brinna uderzyło o reling. Kilku gigantów zachwiało się. Nim płomień wygasł, wyrwał z sufitu jadłoprowiantosali odłamki granitu i przepalił dwa żagle od dołu aż po samą górę. Podmuch zgarnął też Caila, który mimo to zdołał wylądować tak, by złagodzić upadek Linden. Choć nic się jej nie stało, na moment oszołomiła ją siła wybuchu, gwałtowność, z jaką odrzucił ją on od Covenanta. Wypełniła ją fala białego ognia i choroby, która oślepiła jej zmysły. Odnosiła wrażenie, że cały statek gigantów zawirował wokół niej. Nie potrafiła odzyskać równowagi, zapanować nad mdłościami, które w niej rozgorzały. Odzyskawszy ostrość widzenia, zdała sobie sprawę, że patrzy na Vaina. Gdy statek ogarnęło zamieszanie, nasienie Demondim opuściło fordek i przeszło na rufę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Stało teraz, gapiąc się na Covenanta z trupim uśmieszkiem na ustach, zupełnie jakby zbliżyło się do swego tajemniczego celu. Żelazne obręcze na jego prawym nadgarstku i lewej kostce – okucia Laski Praw – połyskiwały matowo na tle czarnej skóry. Cail podniósł ją z pokładu. – Znasz to zło – mówił. – Co należy uczynić? Wszystkie nerwy miała napięte od rozżarzonej mocy. Przeszywała je udręka. Jej skórę ogarnęły płomienie. Wyrwała się z uścisku Caila. Covenantem targnął kolejny spazm. Jego mięśnie napięły się tak mocno, że omal nie zerwały ścięgien. Przedramię już mu poczerniało i obrzękło. Trawiła je gorączka. W pierścieniu to pojawiał się, to znikał migoczący ogienek. Każdy jego rozbłysk był ciosem trafiającym w jej dręczone bólem serce. Nie wiedziała, co robić. Nie, to nieprawda. Przecież po poprzednich atakach przed śmiercią uratowały go aliantha, pomoc Hollian, wzmacniający napój produkowany przez Waynhim. Być może pomógłby mu też diamentrunek. Covenant znalazł się już jednak na progu delirium. Jak miała go zmusić do przełknięcia napoju? Brinn spróbował podejść do leżącego, lecz biała eksplozja zerwała z grotmasztu połowę olinowania, zmuszając go do odwrotu. Żar pokrył policzki Linden rumieńcem, zupełnie jak wstyd. Wszyscy Haruchai wpatrywali się w nią. Giganci też. Milczenie Najstarszej przypominało wyciągnięty miecz. Wszyscy czekali na jej instrukcje. Wiedziała, jak mu pomóc, lecz nie była w stanie tego zrobić. Opętać go? Podjąć próbę opanowania jego umysłu, zmusić do powstrzymania mocy i wypicia diamentrunku? Po tym, jak widziała Joan? Eksplozja nadal wypełniała ją swym wyciem. – Nie mogę – wychrypiała, zgrzytając zębami, by zagłuszyć ten wrzask. Bez udziału świadomości chciała odwrócić się, by uciec. Powstrzymała ją Najstarsza. – Wybrana. – Głos mieczarki brzmiał twardo. – Nic nam nie wiadomo o tej chorobie. Nie pojmujemy, jak to możliwe, by ukąszenie szczura wywołało tak wielkie szkody. Ale przecież trzeba mu pomóc. Należałoby to uczynić, nawet gdyby był tylko zwykłym człowiekiem. Nadałam mu jednak imię Przyjaciela Gigantów. Złożyłam los poszukiwaczy w jego ręce. Musimy go ratować. – Nie. – Linden wypełniły strach i odraza. Przerażenie, które ją ogarnęło, miało zbyt intymny charakter. Gibbon wpoił je jej bardzo starannie. Nie dysponowała mocą. Całe jej życie było kłamstwem! Mimo woli oczy zaszły jej łzami. – Poradzi sobie sam – dodała zdesperowana. W oczach Najstarszej pojawił się groźny błysk. Honninscrave zaczął czynić jej wymówki. Linden oparła się ich naciskowi. – Da sobie radę. Kiedy tu przybyliśmy, jego pierś była przebita nożem, a mimo to uleczył tę ranę. Jeźdźcy Clave przecięli mu żyły. Z tym również się uporał. Teraz też sobie poradzi. Gdy wypowiadała te słowa, obróciły się one w jej ustach w kłamstwo, lecz alternatywa wydawała się jej zbyt odrażająca, by mogła ją znieść. Zawstydzona ominęła Najstarszą, kierując się ku jadłoprowiantosali. Czuła na plecach gniewne spojrzenia zebranych licznie na pokładzie odważnych, wartościowych osób. Opętać go? Jego moc – jadowita jak dotyk Gibbona – omal się przez nią nie przepaliła. Czy tak właśnie lord Foul wykuwał ją z myślą o profanacji? Nacisk i sprzeciw sprawiły, że niemal biegiem przemknęła przez salę i wypadła na pusty fordek. Powidoki eksplozji mocy Covenanta dręczyły jej zmysły jeszcze długi czas. Przez połowę ranka stała niedaleko dziobu, ściskając jedną z podpórek relingu. Wreszcie zdała sobie sprawę, że statek zamarł w bezruchu. Nie był to skutek spowodowanych przez Covenanta uszkodzeń. Osprzęt grotmasztu nadal zwisał zniszczony. Nieprzewidywalne eksplozje pierwotnej magii uniemożliwiały wszelkie próby jego naprawy, lecz gdyby nawet żagle na wszystkich trzech masztach były nietknięte, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki i tak nie mógłby się ruszyć z miejsca. Nie było wiatru. Ocean przerodził się w płaskie odbicie nieba – głęboki, gładki lazur, martwy niczym zwierciadło. Dromond równie dobrze mógłby być przyrośnięty do powierzchni wody. Jego żagle zwisały z pozbawionych życia rej niby pogrzebowe całuny. Liny i wanty, które na wietrze wydawały się żywe, znieruchomiały teraz jak porażone chorobą. Stały się bezużyteczne. Jedynie słońce wykazywało jakiekolwiek oznaki ruchu. Upał powodował, że z pokładów wzbijały się w górę lśnienia, jakby Klejnot Gwiezdnej Wędrówki tracił substancję, ulatniał się z powierzchni oceanu. Żar wprowadził zamęt we wlokące się ociężale myśli Linden. Była skłonna sądzić, że to furia porwał wiatr, że cisza morska jest elementem planu lorda Foula, który zamierzał uwięzić statek w tym miejscu, przykuć wędrowców do morza aż do chwili, gdy jad przeżre się przez ciało Covenanta. I co stanie się potem? Być może pogrążony w delirium Niedowiarek przed śmiercią zatopi dromond. Albo zdoła powstrzymać cios. Później pierścień i misja będą należały do kogoś innego. Do niej? Dobry Boże! – sprzeciwiła się słabo. – Nie mogę! Nie potrafiła jednak podważyć logiki tego wywodu. Po cóż Marid skoczył w jej stronę, nim zaatakował Covenanta, po cóż Gibbon ją oszczędził, rozmawiał z nią, dotknął jej, jeśli nie po to, by umocnić paraliżujący ją strach, wywołany ukrytym w niej złem? Po cóż starzec z Haven Farm nakazał jej: „Bądź wierna”? Z pewnością znaczyło to, że i on, i Wzgardliwy wiedzieli, iż pierścień Covenanta trafi w końcu w jej ręce? Kim się stała? Bolesne eksplozje pierwotnej magii co chwila wypełniały kamień drżeniem lęku. – Nigdy! Nigdy mu go nie oddam! – krzyczał raz za razem Covenant, ciskając swą odmowę ku głuchemu niebu. Nie była w stanie go dotknąć. Po tylu latach wreszcie dopadło ją dziedzictwo rodziców. Nie miała wyboru. Musiała go opętać albo pozwolić mu umrzeć. Kiedy Cail przyszedł z nią porozmawiać, nie spojrzała nawet na niego, by nie okazać mu, jak głęboko jest zrozpaczona. – Linden Avery, musisz – powiedział wreszcie. Na te słowa odwróciła się w jego stronę. Był lekko spocony. Nawet ciało Haruchai nie było odporne na taki upał. Jego zachowanie nie zdradzało jednak, by cokolwiek mu dolegało. Wydawał się tak pewny swej prawości, że nie potrafiła się powstrzymać przed warknięciem na niego. – Nic nie muszę. To ty poprzysiągłeś go bronić. Nie ja. – Wybrana. – Wypowiedział jej tytuł z cierpką nutą. – Uczyniliśmy już wszystko, co leży w naszej mocy. Niestety, nikt z nas nie może do niego podejść. Jego ogień uderza w każdego, kto się zbliża. Poparzył Brinna. Ale to nic. Dzięki diamentrunkowi jego rany zagoją się szybko. Pomyśl lepiej o gigantach. Choć są odporni na ogień, nie potrafią znieść mocy białego pierścienia. Gdy Najstarsza spróbowała do niego podejść, omal nie zrzucił jej z pokładu. Kotwicomistrz Sevinhand również próbował tego dokonać. Kiedy odzyskał przytomność, rzekł, iż miał szczęście, albowiem skończyło się tylko na złamanej ręce. Poparzył – pomyślała otępiała Linden. – Złamanej. – Jej dłonie miotały się gwałtownie. Była lekarzem. Powinna opatrzyć rany Brinna i Sevinhanda. Niemniej nawet z tej odległości choroba Covenanta zagrażała zdrowiu jej zmysłów. Nie umiała podjąć żadnej decyzji. Jej nogi nie były w stanie zrobić choćby jednego kroku w tamtym kierunku. Nie potrafiła mu pomóc, nie bezczeszcząc go jednocześnie. Nie dysponowała żadną inną mocą. Oto, kim się stała. – To czyste złamanie i spiżarmistrz potrafi je opatrzyć – ciągnął Cail, gdy się nie odzywała. – Nie chodzi mi o to. Chcę tylko, byś zrozumiała, że jesteśmy bezradni. Nie jesteśmy w stanie do niego podejść. To ty musisz udzielić mu pomocy. Jesteśmy przekonani, że ciebie nie zaatakuje. Jesteś jego najbliższą towarzyszką, kobietą z jego świata. Z pewnością nawet obłęd nie przeszkodzi mu rozpoznać cię i powstrzymać ognia. Wiemy, że jesteś bliska jego sercu. Jego sercu? – omal nie krzyknęła Linden. Cail jednak nie umilkł, jakby polecono mu wygłosić mowę i poczucie obowiązku nakazywało mu wykonać zadanie. – Może się mylimy. Może zaatakuje i ciebie. Niemniej musisz podjąć próbę. Dysponujesz wzrokiem, którego nie pojmuje nikt spośród Haruchai czy gigantów. Gdy zapadłaś na słonecznicową chorobę, wiedziałaś, że voure pozwoli ci wrócić do zdrowia. Kiedy złamałaś sobie kostkę i wydawało się, że nic ci nie pomoże, wyleczyłaś się. – Żądanie ukrywające się pod maską beznamiętności na jego twarzy było wyraźne jak zaciśnięta pięść. – Wybrana, musisz mu się przyjrzeć. Musisz znaleźć jakiś sposób, by mu pomóc. – Muszę? – powtórzyła ochrypłym głosem. Natarczywość Caila wyprowadziła ją z równowagi. – Nie wiesz, co mówisz. Mogę to zrobić, wchodząc w jego ciało i przejmując nad nim kontrolę. Jak Słonecznica. Albo furia. To byłoby złe, nawet gdybym była niewinna jak dziecko. Jak ci się zdaje, kim się stanę, jeśli zdobędę tak wielką moc? Mogłaby mówić dalej, krzyknąć do niego: „Znienawidzi mnie za to! Nigdy już mi nie zaufa! Ani sobie”. Powstrzymała się jednak, zdając sobie sprawę, że złoszczenie się na Caila nie ma sensu. Gwałtowność jej emocji na nic się nie zdawała. Bezkompromisowość malująca się na jego fizjonomii odebrała jej siły, uniemożliwiając dalsze protesty. – I tak już jestem zbyt podobna do Gibbona – mruknęła tylko słabym głosem. Cail nie spuszczał wzroku z jej twarzy. – W takim razie on umrze. Wiem o tym – pomyślała. – Boże, dopomóż mi. – Odwróciła się od Haruchai i objęła ramionami słupek relingu, by nie osunąć się na kolana. – Opętać go? Po chwili poczuła, że Cail odszedł na pokład rufowy. Splotła mocno dłonie, jakby ich bezruch mógł je doprowadzić do obłędu. Zbyt wiele lat poświęciła na to, by je wyszkolić, nauczyć je uzdrawiania. Zbyt długo im ufała. Teraz okazały się nieprzydatne. Nie potrafiła nawet dotknąć Covenanta. Cisza morska unieruchomiła Klejnot Gwiezdnej Wędrówki na cały dzień. Upał nie zelżał, aż wreszcie Linden zaczęło się wydawać, że jej kości zaraz stopnieją. Nie potrafiła jednak rozstrzygnąć rozdzierających jej jaźń sprzeczności. Wszyscy giganci zachowywali niezwykłe dla nich milczenie. Wydawało się, że czekają z zapartym tchem na kolejne erupcje ognia buchającego z Covenanta, na jego szalone krzyki. Żaglami nie poruszał nawet najsłabszy wietrzyk. Linden ogarniało niekiedy pragnienie ucieczki za burtę – nie po to, by zanurzyć się w chłodnych falach, choć zimna woda byłaby błogosławieństwem dla jej udręczonych nerwów – ale po to, żeby wreszcie zmącić nieskazitelną taflę morza. Za pośrednictwem kamienia wyczuwała, że delirium Covenanta wciąż się pogłębia. W południe i wieczorem Cail przyniósł jej posiłek. Wykonał to zadanie w taki sposób, jakby żaden wcześniejszy konflikt między nimi nie mógł wpłynąć na jego obowiązki. Linden jednak nawet nie tknęła jedzenia. Choć nie zbliżyła się do Covenanta ani o krok, dzieliła z nim jego męczarnie. Razem z nim spoczywała na łożu boleści, składającym się z jadu i obłędu. Taka była kara za niepowodzenie. Musiała sama czuć ból, któremu bała się stawić czoło. Starzec z Haven Farm rzekł: „Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści. Na świecie jest również i miłość”. Nie przegram? – powtarzała dręczona bólem. – Dobry Boże! Jeśli zaś chodzi o miłość, dawno już się jej wyrzekła. Nie potrafiła odmienić własnego życia. Dzień dobiegł końca i nad martwym morzem wzeszedł przybywający księżyc, a Linden wciąż stała przy relingu długiego fordeku, wpatrując się niewidzącymi oczyma w mroczną dal. Jej dłonie to się zaciskały, to rozluźniały niby gniazdo węży. Pot nadał ciemną barwę włosom na skroniach i pozostawił niewyraźne ślady na znaczących twarz bruzdach. Nie zwracała na to uwagi. Rozpościerała się przed nią czarna woda, nieruchoma i pogrążona w mroku, równie martwa jak powietrze. Lśniący jasno księżyc sprawiał wrażenie zatopionego we własnych myślach. Jego odbicie unosiło się bezwładnie na gładkiej tafli jak martwo urodzone dziecko. Wysoko na górze żagle zwisały bezwładnie z want, nietknięte żadną zapowiedzią czy obietnicą wiatru. Upalną noc co chwila wypełniały obłąkane krzyki Covenanta. Uderzające od czasu do czasu białe błyskawice przyćmiewały światło gwiazd. Linden nie reagowała na to, choć wiedziała, że nie potrafi uzdrowić się sam. Jad Wzgardliwego był moralną trucizną, a Niedowiarek nie posiadał zmysłu zdrowia, który pokierowałby jego ogniem. Nawet gdyby potrafiła swobodnie rozkazywać jego mocy, mogłoby się jej nie udać wypalić owej choroby, nie wyrywając jednocześnie z korzeniami jego życia. Wtem podszedł do niej Smołowiąz. Z rytmu jego kroków odgadła, że jest zdecydowany z nią porozmawiać, gdy jednak odwróciła się ku niemu, powstrzymał go porażający wyraz jej twarzy. Po chwili oddalił się. W osadzonych w zniekształconej twarzy oczach lśnił blask księżyca lub łzy. Pomyślała wtedy, że może wreszcie zostawią ją w spokoju, lecz wkrótce dostrzegła w pobliżu niewyraźną postać innego giganta. Nie spoglądając w jego stronę, poznała Morskiego Marzyciela po otaczającej go splątanej aurze. Przyszedł podzielić się z nią swą niemotą. Jako jedyny z gigantów doświadczył czegoś porównywalnego z jej wizją. W smutku, jaki mu po tym pozostał, nie wyczuwało się wyrzutu. Po chwili jednak Linden zaczęła odczuwać presję jego milczenia, które domagało się odpowiedzi. – Boję się. – Milcząc, pozwalał jej mówić. – Jestem przerażona. Rozumiem, czego chce dokonać Covenant. Tak bardzo kocha Krainę... – Zazdrościła mu tej namiętności, podatności na wzruszenia serca. Sama nie była w stanie tego doświadczyć. – Zrobiłabym wszystko, żeby mu pomóc. Ale nie dysponuję potrzebną mocą. Nie mogła się powstrzymać. Musiała się jakoś wytłumaczyć. Jej głos wymykał się w noc, nie dotykając powietrza ani morza. Bliskość łagodnego giganta dodała jej odwagi. – Wszystko sprowadza się do opętania. Lord Foul opętał Joan, by zmusić Covenanta do przybycia do Krainy. – Obraz zastygłej w grymasie drapieżnej złości twarzy kobiety nie przestawał prześladować Linden. Nie potrafiła zapomnieć jej apetytu na krew byłego męża. – A furia uczynił to samo z Maridem po to, żeby zakazić Covenanta tym jadem. Inny furia opętał na-mhorama, by uczynić z Clave sługę Słonecznicy. A sama Słonecznica! Foul chce opętać Prawo. Uczynić z siebie naturalny porządek Ziemi. Ten, kto uwierzył w zło, musi zrozumieć, że nie ma większego zła niż opętanie. To zaprzeczenie życia i człowieczeństwa. Opętani tracą wszystko. Nawet jeśli wydaje ci się, że robisz to z litości albo z chęci niesienia pomocy, nic się nie zmienia. Jestem lekarzem, nie furią. Próbowała nadać swym słowom siłę płynącą z przekonania, było w nich jednak zbyt mało prawdy. – Musiałabym wejść w niego. Zapanować nad nim, zmusić go do wypicia diamentrunku, sprawić, by zaprzestał walki z ludźmi, którzy chcą mu pomóc. Nawet gdybym uczyniła to, by go ratować, byłoby to złem. W tym celu musiałabym odebrać mu moc – dodała, starając się ubrać prawdę w słowa. Błagała Morskiego Marzyciela o zrozumienie. – Kiedy byłam w Revelstone, dotknął mnie Gibbon. Dowiedziałam się wówczas czegoś o sobie. – Na-mhoram powiedział jej, że jest w niej zło. To była prawda. – Pewna część mojej jaźni pragnie to uczynić. Zapanować nad nim. Odebrać mu moc. Sama nie mam żadnej mocy, a bardzo jej pożądam. – „Pożądam”. Całe życie chciała zdobyć moc, która pozwoliłaby jej skutecznie walczyć ze śmiercią. Przezwyciężyć swe dziedzictwo. Dokonać zadośćuczynienia. Gdyby dysponowała mocą Covenanta, z radością wyrwałaby duszę z ciała Gibbona w imię zbrodni, którą popełniła. – To właśnie mnie paraliżuje. Całe życie starałam się zaprzeczyć istnieniu zła, ale kiedy je widzę, nie potrafię przed nim uciec. – Nie umiała przezwyciężyć sprzeczności między swą służbą życiu a dręczącą ją tęsknotą za mroczną mocą śmierci. Samobójstwo ojca obudziło w niej głód, który raz już zaspokoiła i od owego czasu nie przestawała się go bać. Ów konflikt pożądań nie miał rozwiązania. Dotyk Gibbona-furii nie był dla niej bardziej przerażający niż śmierć ojca. Nieprzyjemne wspomnienia sprawiły, że zadygotała, bliska płaczu. – Jednak musisz mu pomóc. Ten głos przeszył Linden swą ostrością. Odwróciła się nagle i zobaczyła przed sobą Najstarszą Poszukiwaczkę. Była tak pogrążona w tym, co mówiła Morskiemu Marzycielowi, tak zaabsorbowana sobą, że nie wyczuła jej nadejścia. Najstarsza przyglądała się jej surowo. – Przyznaję, że to dla ciebie potworne brzemię. To oczywiste. – Zachowywała się jak ktoś, kto podjął jakąś straszliwą decyzję. – Niemniej w jego ręce złożono los poszukiwaczy, a my nie możemy zawieść. Gwałtownym ruchem wydobyła miecz i wyciągnęła go przed siebie, jakby zamierzała zmusić Linden do posłuszeństwa ostrym żelazem. Zalękniona kobieta wcisnęła się plecami w reling, lecz Najstarsza pochyliła się i położyła oręż na pokładzie między nimi, po czym wyprostowała się i wbiła w Linden przenikliwe spojrzenie. – Czy starczy ci sił, by władać mym mieczem? Kobieta popatrzyła mimo woli na pałasz, który połyskiwał słabo w blasku księżyca. Wydawał się niewiarygodnie ciężki. – Czy starczy ci sił, by choć go podnieść? Linden przeniosła na nią wzrok w wyrazie bezgłośnego sprzeciwu. Najstarsza skinęła głową, jakby otrzymała odpowiedź, którą chciała usłyszeć. – Mnie z kolei brak przenikliwości potrzebnej, by pomóc Przyjacielowi Gigantów w jego chorobie. Ty jesteś Linden Avery Wybraną, a ja Najstarszą Poszukiwaczką, i każda z nas musi dźwigać własne brzemię. Jej spojrzenie pogrążyło skierowaną ku górze twarz Linden w najczarniejszej nocy. – Jeśli jednak nie weźmiesz na barki losu, który przypadł ci w udziale, przysięgam na swój oręż, że uczynię wszystko, co leży w mej mocy. Nikomu nie pozwala do siebie podejść. Dlatego narażę na niebezpieczeństwo swą załogę i sam Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, by odwrócić jego uwagę. A kiedy w nich uderzy, tym oto mieczem odrąbię jego zakażone ramię. Nie znam innego sposobu uwolnienia go od owej choroby, a nas od groźby, jaką stanowi jego moc. Jeśli będziemy mieli szczęście, zdołamy zahamować krwotok, nim przywiedzie go on do śmierci. Odrąbię? Linden zalała nagła fala słabości. Jeśli Najstarszej się uda... Przed oczyma przemknęła jej wizja potężnego ostrza, odcinającego rękę Covenanta niczym katowski miecz. A także wizja krwi. Trysnęłaby niemal wprost z serca, ciemna w blasku przybywającego księżyca. Jeśli natychmiast nie powstrzyma się krwotoku, nic go nie uratuje. Sprzęt, który pozwoliłby jej zrobić mu transfuzję, zaszyć ranę i podtrzymać akcję serca aż do chwili wyrównania ciśnienia krwi, zostawiła w innym świecie. Odrąbanie ręki byłoby dla niego śmiertelne, zupełnie jak pchnięcie nożem w pierś, które otrzymał tak niedawno. Osuwając się na pokład, uderzyła tyłem głowy o słupek relingu. Przez moment poczuła ból. Odrąbię? Stracił już dwa palce, albowiem chirurdzy nie znaleźli innego sposobu, by zaradzić jego chorobie. Jeśli wyżyje... Jęknęła. Jeśli wyżyje, nigdy nie będzie mogła spojrzeć mu w oczy i powiedzieć, że nic nie zrobiła, że stała z boku, porażona tchórzostwem, i pozwoliła, by ucięto mu rękę. – Nie. – Skryła twarz w dłoniach. Jej lękliwe ciało pragnęło zaprzeczyć temu słowu. Gdyby pozwoliła Najstarszej podjąć tę próbę, miałby powód, by ją znienawidzić. Z drugiej strony, znienawidziłby ją na zawsze, gdyby udało jej się ocalić mu życie kosztem pozbawienia go niezależności. Czy naprawdę aż tak bardzo pragnęła mocy? – Spróbuję. U boku Linden znalazł się nagle Cail, który pomógł jej wstać. Gdy oparła się o jego bark, wcisnął jej w ręce flaszę. Poczuła słabą woń rozcieńczonego diamentrunku. Osłabłymi dłońmi uniosła naczynie do ust i pociągnęła łyk napoju. Niemal natychmiast poczuła jego uzdrawiającą moc. Tętno zabiło mocniej, przywracając życie jej mięśniom. Ból głowy przeszedł w słaby, pulsujący ucisk u podstawy szyi. Odzyskała ostrość widzenia. Wydawało jej się, że księżyc pojaśniał. Opróżniła flaszę, próbując zaczerpnąć z niej jakąkolwiek siłę. Potrzebowała wszystkiego, co pomogłoby jej się oprzeć mocy jadu. Następnie nakazała sobie ruszyć w stronę rufy. Opuściwszy jadłoprowiantosalę, weszła w blask lamp. Rozmieszczono je na dachu nadbudówki i na całej powierzchni otwartego pokładu, by giganci i Haruchai mogli obserwować Covenanta ze względnie bezpiecznej odległości. Żółty blask powinien przynosić pocieszenie pośród ciemnej nocy, lecz światło sięgało też wyżej, odsłaniając zniszczone żagle i takielunek. Na oświetlonej powierzchni całą krew i zabite szczury strawiły płomienie. Kamień pokrywały pozostawione przez pierwotną magię blizny. Ich linie przypominały oskarżenie, wysunięte pod adresem zesztywniałego z bólu Covenanta. Ledwie mogła znieść jego widok. Ciało miał od stóp do głów zmaltretowane, zupełnie jakby zbito go pałkami, oczy zaś szeroko rozwarte. Nie dostrzegała w nich nawet cienia świadomości. Zgrzytając konwulsyjnie zębami, poranił sobie wargi. Jego czoło lśniło, zalewane obficie potem. Broda, która przedtem nadawała mu wygląd odkrywcy czy proroka, wydawała się teraz konkretyzacją trądu. A prawa ręka... Ohydnie czarna, potwornie obrzękła, drgała i miotała się u jego boku, przy każdym ruchu zagrażając jemu i jego przyjaciołom. Matowe srebro ślubnej obrączki ściskało trzeci palec niby ślepe okrucieństwo wgryzające się w bezbronne ciało. Na barku obrzęk rozpychał rękaw koszulki, grożąc rozerwaniem tkaniny. Promieniowała od niego gorączka, zupełnie jakby jego kości stały się wiązkami chrustu, trawionymi płomieniem jadu. Owa emanacja parzyła twarz Linden, choć kobieta stała na granicy oświetlonego obszaru. Mógłby już umrzeć, gdyby pierścień nie pozwalał mu odprowadzać na zewnątrz ciśnienia trucizny. Tylko dzięki temu jego ciało było jeszcze w stanie znieść chorobę. Linden słabym gestem nakazała Cailowi się cofnąć. Jej dłonie drżały niby ranione ptaki. Haruchai zawahał się, gdy jednak odezwał się Brinn, wykonał jego rozkaz. Giganci trzymali się na dystans, zaciskając zęby i wstrzymując oddech. Linden została sama na granicy plamy światła, zupełnie jakby była ona miejscem straszliwego niebezpieczeństwa. Wbiła wzrok w Covenanta. Pokrywające pokład rysy dowodziły ponad wszelką wątpliwość, że nie ma żadnych szans podejść tak blisko, by móc go dotknąć. To jednak nie miało znaczenia. Podobnego cierpienia nie łagodziło się przyłożeniem rąk. Musiała sięgnąć ku niemu swą duszą. Zapanować nad nim, zneutralizować obronne odruchy na chwilę wystarczająco długą, by wlać mu do gardła trochę diamentrunku. Opętać go. Mogła też pozbawić go mocy. Jeśli wystarczy jej sił. Dzięki zmysłowi zdrowia było to możliwe. Covenant jednak był potężny i pogrążony w delirium. Żadne z doświadczeń, które dotąd przeżyła Linden, nie przygotowało jej do próby wyszarpnięcia panowania nad pierścieniem w otwartej walce. Jeśli jej się nie uda, może ją zabić. A jeśli się uda... Postanowiła, że spróbuje zdobyć kontrolę nad jego umysłem. Wydawało się to mniejszym złem. Z drżeniem zapanowała nad bezsilnością, która poraziła jej ciało, nakazała sparaliżowanym strachem nogom postawić dwa kroki naprzód. Trzy. Zatrzymała się, osunęła na kamień i usiadła, osłaniając pierś kolanami. Nieruchome powietrze wypełniało jej płuca martwotą, a bezradny głos w głębi mózgu błagał o litość lub ucieczkę. Nie pozwoliła sobie jednak na słabość. Podjęła już decyzję. Rzucając wyzwanie własnej śmiertelności, strachowi przed złem, opętaniem i porażką, otworzyła swe zmysły na Covenanta. Zaczęła od stóp, w nadziei, że zdoła się zakraść do jego ciała, przemknąć obok linii obronnych. Pierwszy kontakt omal nie zmusił jej do ucieczki. Choroba wdarła się w lukę, którą utworzyła w swych zmysłach, niczym trupi ogień, zagrażając jej panowaniu nad sobą. Na moment sparaliżował ją strach. Potem jednak pojawił się dobrze jej znany upór. To on uczynił ją tym, kim była. Całe swe życie poświęciła uzdrawianiu. Jeśli nie mogła się posłużyć lekarstwami i skalpelem, użyje innych narzędzi. Zacisnęła powieki, by jego cierpienie jej nie dekoncentrowało, i pozwoliła swym zmysłom płynąć wzdłuż ciała Covenanta ku jego sercu. W miarę jak jej świadomość posuwała się naprzód, coraz silniej odczuwała trawiącą go gorączkę. Serce waliło jej ciężko, a skórę ogarnęła parestezja. W palcach nóg czuła ogień martwych nerwów. W stopach, a potem w łydkach, łapały ją kurcze. Wciągała ją otchłań jadu. Noc wypełniła ciemność, która przyćmiła blask otaczających ją lamp. Moc. Łaknęła mocy. Jej płuca drżały w narzuconym przez niego rytmie. Czuła we własnej piersi zniszczenie, które wżerało mu się w serce, pozbawiając je sił, a jego rytm miarowości. Poczuła ból w skroniach. Covenant obrócił się już w pustkowie. Linden ogarnęła jego choroba i moc. Tylko z największym wysiłkiem zdołała powstrzymać wżerającą się w jej myśli grozę, zignorować instynkt samozachowawczy, który nakazywał jej porzucić to obłąkane przedsięwzięcie. Nie przestawała przedzierać się przez jego ciało, badać jadu w poszukiwaniu szansy dotarcia do umysłu Niedowiarka. Wtem targnęła nim fala konwulsji, która udzieliła się Linden, przewracając ją na pokład. Poczuła, że pogrążony w szale delirium Covenant sięga ku mocy. Była tak na niego otwarta, że każdy jej impuls strawiłby ją niczym nawałnica płomieni. Desperacja wzmogła jej nieustępliwość. Zapominając o próbach ukrycia się, rzuciła zmysły ku jego głowie z zamiarem przedarcia się do mózgu. Na chwilę ogarnął ją wir pierwotnej magii. Covenant parł na oślep ku eksplozji. Przez umysł Linden przemknęła szalona sekwencja obrazów: zniszczenie Laski Praw; ludzie wykrwawiani jak bydło, by karmić Słonecznicowy Ogień; Lena i gwałt; ściskany w obu dłoniach nóż, którym zabił kogoś, kogo nie znała; przecięcie żył. I moc – biały ogień, który przemknął przez Clave, obracając Santonina i Mocokamień w popiół, po czym obrócił się przeciw jeźdźcom, zbierając żniwo krwi. Moc. Nie była w stanie nad nim zapanować. Obrócił jej wysiłki wniwecz Z taką łatwością, jakby cała jej jaźń i wola składały się ze starych, zeschłych liści. W swym szaleństwie potraktował ją tak, jakby była furią. Krzyknęła do niego, lecz wściekłość pierścienia odrzuciła ją na bok. Leżała przez pewien czas na pokładzie, dręczona falami ciemności, które niosły się echem w jej mózgu: ludzie wykrwawiani jak bydło, poczucie winy i delirium, pierwotna magia, której jad nadał czarny kolor. Całe jej ciało płonęło od potężnej erupcji mocy. Miała ochotę krzyczeć, lecz nie potrafiła opanować spazmów, które paraliżowały jej płuca. Stopniowo jednak szał osłabł i wreszcie zapadł się pod jej czaszkę. W otaczającym Linden mroku zaczęły rysować się kształty. Siedziała półwyprostowana, podtrzymywana przez Caila. Dostrzegła niewyraźnie Najstarszą, Honninscrave’a i Smołowiąza, którzy przykucnęli obok niej. W świetle lamp widziała malującą się na ich twarzach troskę. Gdy wreszcie udało się jej skupić wzrok na gigantach, Honninscrave odetchnął z ulgą. – Kamień i morze! – zawołał ze śmiechem Smołowiąz. – Na moc, która pozostała, Wybrana! Twarda z ciebie kobieta. Słabsza erupcja wystarczyła, by złamać rękę kotwicomistrza Sevinhanda w dwóch miejscach. Wiedział, że to ja – odpowiedziała Linden, nie zdając sobie sprawy, że nie wydała z siebie głosu. – Nie pozwolił, by moc mnie zabiła. – To moja wina – przyznała Najstarsza posępnym głosem. – Ja zmusiłam cię do podjęcia tego ryzyka. Nie oskarżaj siebie. Nie możemy już uczynić nic, by mu pomóc. Linden poruszyła ustami, próbując ukształtować słowa. – Nie oskarżaj... – Odgrodził się od nas. To, czy będzie żył, czy umrze, nie zależy już od nas. Odgrodził... Linden wpatrzyła się w noc, próbując dostrzec Covenanta. Najstarsza skinęła głową do Honninscrave’a, który odsunął się na bok, by kobieta mogła go zobaczyć. Omal nie krzyknęła na ten widok. Leżał sztywny i zgięty, jakby nigdy już nie miał się poruszyć. Oplótł ręce wokół tułowia, a usta zastygły mu w błagalnym grymasie. Trudno jednak było go dostrzec, gdyż spowiła go powłoka pierwotnej magii. Migotliwe srebro otaczało go szczelnie niczym owodnia. Wewnątrz tego kokonu poruszał jeszcze piersią, usiłując zaczerpnąć tchu, a serce biło mu bardzo słabo. Jad nie przestawał pogłębiać obrzęku na prawym ramieniu, zżerać podstaw jego życia. Nie potrzebowała jednak oczu, by dostrzec, że nic, co mieli na pokładzie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, nie zdoła się przebić przez tę osłonę. Błona była nieubłagana jak trąd. Pogrążony w delirium, w taki sposób zareagował na próbę opętania. Ponieważ usiłowała zawładnąć jego umysłem, wycofał się poza zasięg wszelkiej pomocy. Nie mogli do niego dotrzeć. Równie dobrze mógłby uciec do innego świata. 4. Nicor z głębin Linden obserwowała bezradnie, jak szok wpędza ją w odrętwienie. Odnosiła wrażenie, że wzbiera w niej posmak trądu Covenanta, który znieczulił jej zmysły. Czy to ona mu to uczyniła? Brinn nie ustawał w próbach upewnienia się, że ani jego siła, ani żadne dostępne narzędzia nie zdołają się przebić przez spowijającą Niedowiarka osłonę. Nie zwracała na niego uwagi. To była jej wina. Najpierw spróbowała go opętać, a potem on osłonił ją przed pełnymi konsekwencjami swej mocy. Wtem obraz Brinna zamazał się i zniknął. Jej oczy zaszły łzami. Nie widziała już Covenanta, a jedynie kałużę gorącego srebra, rysującą się wyraźnie na tle skąpanego w łagodnym blasku lamp pokładu. Czy po to właśnie wybrał ją lord Foul? Czy miała stać się przyczyną śmierci Covenanta? Miała już na sumieniu podobne uczynki. Zapadła w odrętwienie, jakby go potrzebowała, zasługiwała na nie. Dłonie zaciśnięte na jej barkach były jednak delikatne i wymagające. Przyciągnęły łagodnie jej uwagę, wyciągnęły z duchowego grzęzawiska. Były cierpliwe i nie chciały słyszeć o odmowie. Usunąwszy mruganiem łzy, ujrzała przed sobą jasne oczy Smołowiąza. Gigant siedział przed nią, trzymając ją za barki. Skrzywiony kręgosłup sprawiał, że jego zniekształcone lico znajdowało się tylko trochę wyżej niż jej twarz. Rozciągnął usta w krzywym uśmieszku. – Dość już tego, Wybrana – wydyszał pełnym współczucia głosem. – Ten żal nic ci nie da. Najstarsza miała rację. To nie twoja wina. – Odwrócił na chwilę głowę. – Ani nie twoja, żono – dorzucił, zwracając się do cienia Najstarszej. – Nie mogłaś przewidzieć, że do tego dojdzie. Ponownie przeniósł uwagę na Linden. – On żyje, Wybrana. Żyje. A my mamy nadzieję. Skup się na tym. Dopóki żyjemy, nadzieja nadaje naszemu życiu sens. Ale... Chciała coś powiedzieć, odsłonić swą trwogę przed jego empatią, lecz nie była w stanie wykrztusić z siebie tak straszliwych słów. Zacisnął lekko dłonie, prostując nieco jej ciało. – Nie wiemy, co znaczy ta błona, którą się otoczył. Brak nam twojego wzroku. Musisz zostać naszą przewodniczką. – Jego łagodność poruszyła jej serce. – Czy owej mocy należy się obawiać? A może przywołał ją po to, by uratować sobie życie? Jego słowa skłoniły ją do spojrzenia na Covenanta. Ledwie mogła go dostrzec przez osłonę. Widziała jednak Vaina, który stał obok Niedowiarka. Z czarnej fizjonomii nasienia Demondim znikł wszelki ślad uśmiechu. Stało w nie zmienionej pozycji, a na jego ukryty cel nie miały wpływu żadne inne moralne względy. Nie było nawet żywe w potocznym sensie tego słowa. Mimo to skoncentrowało się na udręczonej postaci Covenanta, jakby im obu groził jakiś straszliwy los. – Nie. – Ochrypły głos Linden napływał z pustki. – Jad ciągle w nim jest. On umiera. – W takim razie... – głos Smołowiąza ponownie przyciągnął jej uwagę do jego dotyku – ...musimy znaleźć jakiś sposób, by przebić ten kokon i przyjść mu z pomocą. Ścisnęło ją w żołądku na te słowa. Chciała krzyknąć: „Nic nie widziałeś? Próbowałam go opętać. To moja wina”. Gniew jednak nie miał sensu i złagodziła go empatia giganta. Odczuwaną gorycz wyraziła w trzech krótkich słowach: – Jak to zrobić? – Ach, Wybrana. – Uśmiech Smołowiąza przypominał wzruszenie ramion. – Ty musisz mi to powiedzieć. Wzdrygnęła się i zamknęła oczy, nieświadomie zasłaniając twarz dłońmi. Czy nie wyrządziła już dosyć szkód? Czy chciał, żeby sama wzięła w rękę nóż, którym zabije Covenanta? Smołowiąz nie dał za wygraną. – Brak nam twojego wzroku – powtórzył tonem łagodnej perswazji. – Musisz zostać naszą przewodniczką. Pomyśl o nadziei. Jeśli nie zdołamy się przebić przez tę błonę, to musimy ją zrozumieć. Jaki to rodzaj mocy? Co wydarzyło się w jego umyśle, że uciekł się do takich środków? Jaką potrzebę w sobie skrywa? Wybrana. – Ponownie zacisnął dłonie, omal nie stawiając jej na nogi. – Jak możemy go przekonać, by pozwolił sobie pomóc? – Przekonać? – Ta sugestia wyrwała z jej piersi gorzkie westchnienie. Opuściła ramiona, by odsłonić swe oburzenie. – On umiera! Ogłuchł i oślepł na skutek jadu oraz delirium! Myślisz, że mogę po prostu podejść do niego i poprosić, żeby przestał się bronić? Smołowiąz zareagował na jej wybuch uniesieniem brwi, nie wzdrygnął się jednak. Na jego zniekształconej twarzy pojawił się łagodny uśmiech. – Dobrze, że potrafisz czuć gniew. Oznacza to, że jesteś też zdolna do nadziei. Do nadziei? – chciała na niego warknąć, powstrzymał ją jednak ze zdecydowaniem w głosie. – Trudno. Uważasz, że nie sposób go przekonać. Są jednak inne pytania, na które możesz odpowiedzieć, jeśli tylko zechcesz. – Czego ode mnie żądasz? – prychnęła mu prosto w twarz. – Chcesz mnie przekonać, że to wszystko moja wina? Masz rację. Na pewno wziął mnie za furię albo coś w tym rodzaju. Majaczył. Czuł straszliwy ból. Ostatnie, co go spotkało przed nawrotem choroby, to atak szczurów. Skąd miał wiedzieć, że chcę mu pomóc? Nie zorientował się nawet, że to ja, dopóki nie było za późno. To przypomina... – przerwała na chwilę, szukając odpowiednich słów – ...histeryczny paraliż. Bardzo boi się swego pierścienia i tego, że wpadnie on w łapska Foula. Jest też trędowaty. Brak mu czucia i dlatego sądzi, że nie potrafi zapanować nad mocą. Nawet bez jadu, cały czas dręczy go strach. Wie, że w każdej chwili może kogoś zabić. Słowa wypływały z niej strumieniem. W głębi duszy raz jeszcze przeżywała to, czego się dowiedziała, nim Covenant odrzucił ją na bok. Owe nieokreślone obrazy nabierały dla niej realności. – Wiedział też, co się z nim dzieje. Przeżył już kilka nawrotów choroby. Gdy jad wtargnął do jego organizmu, zapewne czuł jedynie strach. Wiedział, że jest bezbronny. Nie wobec nas. Wobec siebie. Wobec Foula. Kiedy spróbowałam nim zawładnąć, był już przepełniony mocą. Dlatego zaatakował. Co miał uczynić? A potem... Zająknęła się z bólu, nie potrafiła jednak powstrzymać potoku słów. – Potem zobaczył, że to ja. Nie wiedział nawet, czy mnie nie zabił. Tego właśnie bał się najbardziej. – Zgrzytnęła zębami, by opanować trwogę. – Dlatego pozamykał wszystkie drzwi. Odciął się od świata. Nie po to, by ochronić siebie przed nami, ale nas przed sobą. Przeszyła Smołowiąza spokojnym spojrzeniem. – Nie da się go przekonać. Możecie sobie stać i krzyczeć do niego, aż wam serca popękają, a on i tak was nie usłyszy. Chodzi mu o wasze bezpieczeństwo. – Kiedy opuścił ją gniew, jej głos osłabł. – Nasze – dokończyła żałosnym tonem. Moje. Wszędzie wokół ospałą noc wypełniało milczenie. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki stał nieruchomo, jakby cisza morska pozbawiła go życia. Giganci zamarli w bezruchu, sparaliżowani brakiem wiatru, zupełnie jakby życie wyciekało z nich w martwe morze. Jej słowa zdawały się wisieć w powietrzu niczym odrzucające wszelką nadzieję wyznanie bezradności. Wiedziała, jak olbrzymią krzywdę wyrządziła swym towarzyszom. Gdy jednak Smołowiąz jej odpowiedział, zdumiała ją jego odporność. – Linden Avery, słyszałem cię. – Jego głosu nie skaziła nawet najdrobniejsza nuta rozpaczy. Mówił tak, jakby życie kaleki nauczyło go radzić sobie ze wszystkim. – Nie do twarzy nam z tym przygnębieniem. Na me serce, odbiera mi odwagę myśl, że tak wielu gigantów zapomniało o radości! Jeśli słowa mają aż taką moc, winniśmy rozważyć je raz jeszcze. Posłuchaj, Wybrana. Mówisz, że Covenant Przyjaciel Gigantów chce nas osłonić przed sobą i że nie wysłucha naszych słów. Niech będzie i tak. W takim razie jak do niego dotrzeć? Linden skrzywiła się. Jego natarczywość potwierdzała tylko jej porażkę. – Czego pragnie? – ciągnął wytrwale gigant. – Jaka potrzeba czy tęsknota jest dla niego najważniejsza? Jeśli damy mu to, czego łaknie jego serce, być może zrozumie, że nic nam się nie stało, że osłona jest niepotrzebna, i wycofa moc. Patrzyła na niego zdumiona. Zaskoczyło ją jego pytanie. – Jedyne Drzewo. Misja – odpowiedziała odruchowo, bez zastanowienia. Wciąż miała przed oczyma obraz Covenanta, lecz spokój Smołowiąza pozwolił mu przygasnąć. – Nie widzi innego rozwiązania. Potrzebna mu nowa Laska Praw. A my stoimy w miejscu... Smołowiąz uśmiechnął się na jej słowa. Wstrząsnęło nią jakieś nieokreślone przeczucie. Skoczyła do giganta i złapała go za kolczą koszulę. – Jedyne Drzewo? On umiera! Nawet nie wiecie, gdzie ono jest! Oczy Smołowiąza zalśniły w odpowiedzi. Uszu Linden dobiegł szczery głos stojącej w pobliżu spiżarmistrz. – To da się zrobić. Zbadałam dno. W tym morzu mogą być nicor. – W takim razie podejmiemy próbę – oznajmiła natychmiast ochrypłym głosem Najstarsza. Smołowiąz zachichotał. Jego uśmiech poszerzył się jeszcze. Emanująca od niego aura zdrowia wypełniała zmysły Linden spokojną pewnością, której nie potrafiła pojąć. – Widzisz, Wybrana – rzekł. – Nadzieja. Nie potrafimy dotrzeć do Covenanta Przyjaciela Gigantów, by go powiadomić, że nic nam się nie stało, możemy jednak poruszyć Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Może wyczuje jego ruch i doda mu to otuchy. Poruszyć? Wargi Linden ukształtowały słowa, których nie była w stanie wypowiedzieć. Chyba żartujesz. – Mogę zacząć dopiero o świcie – oznajmiła ze spokojem Krzepka Wichrogniewa. – Potrzebne nam światło. Ponadto na odpowiedź musimy trochę poczekać, jeśli w ogóle ją otrzymamy. Czy Przyjaciel Gigantów wytrzyma tak długo? – Czy... – Linden stłumiła desperację, która ściskała jej gardło. Raz po raz powtarzała w myśli: „Poruszyć Klejnot Gwiezdnej Wędrówki? Bez wiatru?” – Nie wiem. Ma moc. Może... może to, co robi, spowolni postępy jadu. Zamknął umysł na wszystko inne. Być może powstrzymał i jad. Jeśli... – Z wysiłkiem nadała swym słowom zrozumiałą postać. – Będzie żył, dopóki jad nie przeżre się przez serce. Albo dopóki nie umrze z głodu. Poruszyć Klejnot Gwiezdnej Wędrówki? Wtem Honninscrave zaczął wykrzykiwać rozkazy. Wszędzie wokół giganci zerwali się nagle do biegu, jakby poczucie celu przywróciło im życie. Gdy pędzili wykonywać zadania, tupot ich stóp wypełnił kamień nową energią. Kilku z nich zeszło pod pokład, do magazynów, większość jednak wdrapała się na reje i zaczęła zwijać żagle. Pracowali na wszystkich trzech masztach. Naprawiali zniszczone płótna zwisające bezwładnie na grotmaszcie, zwijając jednocześnie żagle na dwóch pozostałych masztach. Linden spoglądała na nich. Odnosiła wrażenie, że zamęt, który trwał w jej głowie, udzielił się nagle całemu światu, wtrącając go w obłęd. Chcieli poruszyć statek i dlatego zwijali żagle? Smołowiąz przeszedł już na dziób, podążając za Najstarszą i Wichrogniewą, Honninscrave wspiął się na pokład sternika, a Morski Marzyciel, który stał obok z oczyma tlącymi się tajemnym płomieniem, nie mógł jej nic wyjaśnić. Czując się jak zagubione dziecko, zwróciła się w stronę Caila. Zamiast odpowiedzi Haruchai podał jej misę z jedzeniem i kolejną flaszę rozcieńczonego diamentrunku. Przyjęła je. Przeszła niespiesznie na skąpany w blasku lamp fragment pokładu, na którym spoczywał Covenant, i usiadła zwrócona plecami do jadłoprowiantosali, tak blisko leżącego, jak tylko mogły to znieść jej nerwy. Wciąż czuła w trzewiach skurcz wywołany smakiem jego choroby, nakazała sobie jednak pozostać w pobliżu, by obserwować otaczającą go tarczę i móc natychmiast przystąpić do akcji, gdyby zniknęła. A także mieć na oku Vaina. Nasienie Demondim nadal wpatrywało się w Covenanta z osobliwą uwagą, lecz obsydianowe ciało szczelnie skrywało jego zamiary. Linden oparła się z westchnieniem o kamień i zmusiła się do jedzenia. Cóż innego jej pozostało? Nie wierzyła, by tarcza miała zniknąć. Wydawała się niewzruszona jak cierpienie Covenanta. Vain wciąż wpatrywał się w ową błonę, jakby się spodziewał, że Niedowiarek w każdej chwili może wypaść poza granice świata. Po chwili zasnęła. Obudził ją pierwszy poblask dusznego, bezwietrznego poranku. Pozbawione żagli maszty wyglądały na tle jaśniejącego nieba jak szkielety, jak ogołocone z liści i życia konary drzew. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki był niewiele więcej niż pływającą skałą, kamienną płytą ukrzyżowaną między wodą a niebem przez śmierć wszystkich wiatrów. Covenant również dogorywał. Jego oddech stał się wyraźnie płytszy i bardziej niemiarowy. Otoczył się ciasno mocą niby całunem. Na pokładzie rufowym nie było gigantów, a na pokładzie sternika zostało tylko dwóch: kotwicomistrz Sevinhand oraz sterniczka. Na masztach nie widziała nikogo, choć Linden wydawało się, że dostrzega czyjąś postać wysoko na Horyzontowidzu. Wszyscy oprócz niej, Covenanta, Vaina, Brinna, Caila, Hergroma i Ceera przeszli na dziób. Wyczuwała ich aktywność za pośrednictwem kamienia. Przez chwilę nie potrafiła zdecydować, co robić. Miała wielką ochotę dowiedzieć się, co planują giganci, czuła jednak, że nie powinna się oddalać od Covenanta. Z drugiej strony wiedziała, że nie jest w stanie mu pomóc, i gryzła się własną bezradnością. Jego moc i umysł znalazły się poza jej zasięgiem. Narastające napięcie zmusiło ją wkrótce do oddalenia się. Zdecydowała się na kompromis. Weszła na pokład sternika, by zbadać złamaną rękę Sevinhanda. Kotwicomistrz był chudy, jak na giganta, a na jego starej twarzy widniał wyraz nietypowej dla tej rasy melancholii. Charakterystyczną dla niej wesołość zastąpiła w jego przypadku długotrwała żałoba. Bruzdy na policzkach przypominały otarcia skóry. Gdy jednak zobaczył Linden, jego fizjonomia poweselała. Uśmiechnął się szczerze, gdy powiedziała, że chce obejrzeć jego kończynę. Założono mu temblak. Gdy Linden odwinęła płótno, zobaczyła, że rękę złożono prawidłowo. Dotknęła skóry giganta – Cail właściwie opisał jego obrażenia. Złamania były czyste i porządnie złożone. Kości zaczynały się już zrastać. Skinęła głową usatysfakcjonowana i odwróciła się, by wrócić do Covenanta. Sevinhand powstrzymał ją jednak. Spojrzała na niego pytająco. Znowu ogarnęła go melancholia. Milczał przez chwilę, wpatrując się w nią. – Krzepka Wichrogniewa spróbuje przywołać nicor – powiedział wreszcie. – To niebezpieczne. – Lęk widoczny w jego oczach świadczył, że przekonał się o tym na własnej skórze. – Możemy potrzebować szybkiej pomocy uzdrowicielki. Na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki uzdrawianiem zajmuje się Wichrogniewa, ale to jej grozi największe niebezpieczeństwo. Czy zechcesz nam pomóc? – Wskazał głową przed siebie. – Z pewnością Haruchai przywołają cię natychmiast, gdyby Covenant Przyjaciel Gigantów cię potrzebował. Poruszyła ją szczerość w jego oczach. Giganci wielokrotnie już okazywali jej swą troskę i służyli pomocą. Morski Marzyciel wyniósł ją z Równiny Sarangrave, kiedy złamała kostkę. Smołowiąz nieraz próbował jej dowieść, że na świecie istnieją też inne uśmiechy poza uśmiechem śmierci, którym Covenant obdarzył Joan. Była im dłużna wdzięczność. W tej chwili na nic się nie przyda Covenantowi. Nie sądziła, by Vain był dla niego groźbą. – Liczę na ciebie – powiedziała, zwracając się do Caila. Ten pokłonił się lekko, uspokajając ją. Charakterystyczna dla Haruchai beznamiętna mina zdawała się świadczyć, że jego rodakom można zaufać, że obce im są nieudolność czy zaniedbanie obowiązków. Schodząc z pokładu sternika, poczuła, że stojący za jej plecami Sevinhand uśmiecha się lekko z ulgą. Przeszła pośpiesznie długi pokład rufowy, minęła jadłoprowiantosalę i wyszła na dziób, gdzie wmieszała się w gęsty tłum gigantów. Większość z nich była zajęta niezrozumiałymi dla niej czynnościami, lecz Smołowiąz zauważył, że się zjawiła, i ruszył w jej stronę. – Dobrze, że przyszłaś, Wybrana – oznajmił radosnym tonem. – Możesz nam być potrzebna. – Tak mówił Sevinhand. Smołowiąz spojrzał ku rufie z grymasem bólu na twarzy. Potem przeniósł wzrok z powrotem na Linden. – Nauczyło go tego doświadczenie. – W osadzonych w zniekształconej twarzy oczach rozbłysło wyraźne echo smutku kotwicomistrza. – Ongiś, może przed kilkoma krótkimi okresami ludzkiego życia, Sevinhand był kapitanem innego statku. Jego żona, Morski Motyw, służyła na nim jako spiżarmistrz. Ach, to opowieść godna powtórzenia. Skrócę ją jednak, brakuje nam bowiem czasu. Zresztą na pewno chcesz zadać i inne pytania. Krótko mówiąc... – Uśmiechnął się strapiony. – Kamień i morze, Wybrana! Opowiedzieć podobną historię bez wszystkich szczegółów to frasunek dla serca. Niełatwo przychodzi mi uwierzyć, że ci, którzy mówią zwięźle, w ogóle żyją. – Otworzył jednak szerzej oczy, jakby zaskoczyła go wyrazistość własnych uczuć. Twarz mu pojaśniała. – Jednakowoż złożę hołd czasowi. – Zasalutował Linden, jakby śmiał się sam z siebie. – A więc krótko. Sevinhand żeglował swym statkiem po morzu, które zwiemy Duszogryzem, jest bowiem zawsze srogie oraz nieprzewidywalne i żaden żeglarz nie przepłynął go bez ofiary. Nastała cisza, podobna do tej, którą przeżywamy teraz. Przez bardzo wiele dni statek stał nieruchomo i nic nie poruszało jego żaglami. Zaczęło brakować wody i żywności, postanowiono więc podjąć próbę wezwania nicor. Jako że Morski Motyw była spiżarmistrzem, owo zadanie przypadło jej, nauczono ją bowiem tego i miała potrzebne umiejętności. Giganci tacy jak ona budzą radość w sercu i... – Znowu przerwał. Pochylił głowę i przesunął dłonią przed oczyma. – Ach, Smołowiązie – mruknął. – Krótko. – Gdy podniósł wzrok, uśmiechał się półgębkiem, choć w oczach miał łzy. – Wybrana, ona źle wyliczyła czas, a rzadko się zdarza, by gigantowi udało się ujść z życiem z paszczy nicor. Linden spojrzała mu w oczy z gardłem ściśniętym z zakłopotania. Chciała coś powiedzieć, nie wiedziała jednak, jak się pociesza gigantów. Zebrana za fokmasztem załoga ukończyła montaż trzech wielkich obiektów. Pracą kierowała Wichrogniewa. Były to łódki wykonane z rozpiętej na drewnianym szkielecie skóry. Każda z nich mogła pomieścić dwóch gigantów. Ich wysokie burty zakrzywiały się w ten sposób, że każda łódka miała kształt trzech czwartych kuli. Łączył je ze sobą system cum oraz żelaznych pierścieni i trzeba je było przenosić razem. Na rozkaz Wichrogniewy zaniesiono je na dziób i opuszczono na wodę. Smołowiąz położył dłoń na barku Linden, by kierować jej krokami, po czym zaprowadził ją w miejsce, z którego można było dokładnie zobaczyć łódki. Unosiły się swobodnie na gładkiej tafli morza. Po chwili na fordeku rozległ się szczery głos spiżarmistrz. – Wezwanie nicor jest niebezpieczne i nikomu nie można rozkazać, by wziął w nim udział. Jeśli odpowie mi tylko jeden, może się okazać, że to samotnik, który nas zaatakuje. Jeśli odpowie mi wiele, pływanie w morzu stanie się ryzykowne. Jeśli nie odpowie mi żaden... – Wzruszyła gwałtownie ramionami. – Niezależnie od wszystkiego musimy podjąć tę próbę. Najstarsza wydała rozkaz. Potrzebuję do pomocy trzech marynarzy. Kilku gigantów wystąpiło bez wahania z grupy. Morski Marzyciel chciał ruszyć w ich stronę, lecz powstrzymała go Najstarsza. – Nie zaryzykuję utraty ziemiowidzenia – powiedziała. Wichrogniewa wybrała szybko troje marynarzy. Pozostali przystąpili do odwijania z umieszczonego obok fokmasztu kabestanu grubej jak udo Linden liny, którą następnie spuścili do łódek. Spiżarmistrz spojrzała na Honninscrave’a i Najstarszą, chcąc usłyszeć słowa pożegnania. – Uważaj na siebie, Krzepka Wichrogniewo – rzekła po prostu Najstarsza. – Nie mogę cię stracić. Wichrogniewa skoczyła za burtę, razem z trójką towarzyszy. Giganci podpłynęli swobodnie do łódek, ciągnąc za sobą linę. Kiedy dotarli do łączącej stateczki konstrukcji, przeciągnęli sznur przez centralny pierścień, który następnie doprowadzili do ustawionej na przedzie szalupy. Tworzyła ona wierzchołek skierowanego na wschód trójkąta. Wytężając mięśnie nóg, Wichrogniewa uniosła się nad powierzchnię i przeszła przez burtę łódki, która zakołysała się pod jej ciężarem, lecz utrzymała na wodzie. Spiżarmistrz unieruchomiła ją, by mógł do niej wsiąść drugi gigant. We dwójkę wzięli linę z rąk towarzyszy. Ci rozdzielili się i popłynęli ku pozostałym szalupom. Wichrogniewa i jej pomocnik przeciągnęli linę przez żelazny pierścień, wciągając ją na pokład. Gdy spiżarmistrz uznała, że ma już wystarczająco dużo sznura, zaczęła na jego końcu zawiązywać olbrzymią pętlę. Pozostali giganci wsiedli do swych łódek i oznajmili, że są gotowi. W ich głosach brzmiało napięcie, lecz jeden z nich uśmiechał się szeroko, druga zaś nie potrafiła się oprzeć pokusie, by pokłonić się drwiąco Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki, nie zważając na to, że swymi wygłupami rozkołysała łódeczkę. Krzepka Wichrogniewa zareagowała na to skinieniem głowy, po czym przesunęła ciało w ten sposób, że łódka się przechyliła, niemal dotykając nadburciem wody. W tej pozycji wrzuciła do morza przedmiot przypominający bęben o jednej membranie. Drugi gigant pomógł jej zrównoważyć łódkę, tak że pozostała ona przechylona, nie nabierając przy tym wody. Smołowiąz napiął nerwowo mięśnie, lecz na spokojnym licu Wichrogniewy nie pojawiło się nic, co wskazywałoby, że podjęła się jakiegoś szczególnego zadania. Wydobyła zza pasa dwie owinięte w skórę pałeczki i zaczęła uderzać nimi w bęben, wypełniając morze złożonym, nieregularnym rytmem. Linden czuła pod nogami słaby werbel, który przemykał pod kilem, niosąc swój zew ku szerokiemu morzu. – Smołowiązie. – Nadal zdawała sobie sprawę z bliskości Covenanta, choć dzielący ją od niego giganci osłabiali owo wrażenie. Było to tak, jakby miała siniak między łopatkami. Skupiła jednak uwagę na Wichrogniewie. Niepokoiło ją przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa. Chciała uzyskać jakieś wyjaśnienia. – Co tu, do licha, się dzieje? Pokraczny gigant obrzucił ją uważnym spojrzeniem, jakby chciał zgłębić powody jej zgryźliwego tonu. – Wzywamy nicor – wydyszał cicho po chwili. – Nicor z głębin. Nic jej to nie mówiło. Wydawało się jednak, że Smołowiąz rozumie jej potrzebę. – Podobne wołanie rzadko spotyka się z szybkim odzewem – rzekł, nim zdążyła zażądać bardziej konkretnej odpowiedzi. – Zapewne nie unikniemy długiego oczekiwania. Wysłuchaj tymczasem opowieści. Większość gigantów opuściła dziób. Zostali tu tylko Najstarsza, Honninscrave, Morski Marzyciel i jeszcze jeden czy dwóch. Pozostali weszli na drabinki, by obserwować horyzont ze wszystkich stron. – Wybrana – wyszeptał Smołowiąz. – Czy słyszałaś kiedyś o Czerwiu Końca Świata? – Kiedy potrząsnęła głową, dodał: – Nie szkodzi. W jego głosie zabrzmiała nuta rodzącego się zainteresowania, miłości do opowieści. Wichrogniewa wciąż wygrywała niezmienny, skomplikowany werbel. Wypełniając sobą martwe powietrze, narastający upał oraz morze, rytm nabierał żałosnego tonu, przywodzącego na myśl domagający się towarzystwa tren samotności. Ręce grającej poruszały się bez wytchnienia. – Wśród Elohim, których wiedza jest niezwykła i nie można jej kwestionować... – Smołowiąz wydał z siebie chichot świadczący, że coś go rozbawiło – ...znana jest opowieść mówiąca, że w pradawnych czasach wiecznej młodości kosmosu, na długo przed powstaniem Ziemi, niebiosa pokrywały gwiazdy tak liczne, jak ziarenka piasku. Tam, gdzie teraz widzimy krocie jasnych istot, lśniły ongiś krocie kroć. Kosmos był oceanem gwiazd, które wypełniały go od brzegu po brzeg, a przepastna otchłań ich obecnej samotności nie była im wówczas znana. Nie potrafiłyby pojąć owego smutku. Były żywymi mieszkańcami niebios, różniącymi się od nas w takim samym stopniu, jak bogowie. Wspaniałe i ciepłe w swej promiennej urodzie, tańczyły w rytm muzyki, którą same tworzyły, i czuły się szczęśliwe. Przez grupę zebranych na fokmaszcie gigantów przebiegł szmer, który nagle ucichł. Ich bystry wzrok dostrzegł w oddali coś, co potem zniknęło. – Jednakże daleko w niebiosach żyła istota innego rodzaju. Czerw. Przez wieki drzemał w pokoju, lecz gdy się przebudził, jak zwykł czynić na początku każdego nowego eonu, poczuł nienasycony głód. Każdy akt stworzenia zawiera w sobie zniszczenie, tak jak życie musi zawierać śmierć, i to Czerw był owym zniszczeniem. Gnany otchłanną żądzą, zaczął pożerać gwiazdy. W porównaniu z nimi mógł nie być duży, wypełniała go jednak niezmierzona pustka. Wędrował przez niebiosa, zostawiając na firmamencie szerokie pokosy samotności. Wił się tak przez wieki, chciwy i nienasycony, pożerając wszystko, czego mógł dosięgnąć, aż wreszcie niebiosa były zaludnione tak rzadko jak pustynia. Słuchając go, Linden zrozumiała, dlaczego giganci tak bardzo kochali opowieści. Spokojna narracja Smołowiąza nadawała sens porażonemu ciszą niebu i morzu. Dzięki podobnym historiom świat stawał się zrozumiały. Klimat opowieści był smutny, był to jednak łagodny smutek. – Jak już rzekłem, pożerane gwiazdy były istotami różniącymi się od nas w takim samym stopniu, jak bogowie, i żaden Czerw ani inna zguba nie mogłaby pochłaniać ich mocy bez szkody dla siebie. Najadłszy się do syta, Czerw stał się apatyczny i ociężały. Nie mógł zasnąć, gdyż nie nadszedł jeszcze koniec eonu, oznaczający dla niego porę snu, poczuł jednak niepowstrzymane pragnienie spoczynku. Dlatego zwinął się w kłębek i zapadł w bezruch. Kiedy odpoczywał, wypełniająca go moc gwiazd nie przestawała działać. Jego skórę pokryły narośle złożone z kamienia i gleby, wody i powietrza, które wciąż się powiększały, aż wreszcie uformowała się Ziemia, którą mamy pod stopami. Moc gwiazd działała dalej. Ukształtowała jej powierzchnię, tworząc lądy i morza. Potem dała początek życiu. W ten sposób powstały zamieszkujące świat ludy, zwierzęta lądowe i stwory w głębinach, a także lasy i łąki, pokrywające ją od bieguna do bieguna. Tak oto ze zniszczenia rodzi się stworzenie, tak samo jak ze śmierci powstaje życie. Dlatego, Wybrana – ciągnął Smołowiąz ze stanowczością w głosie – żyjemy i walczymy o to, by nadać sens swemu istnieniu, i to jest ważne, gdyż choć nasze życie jest wobec wieczności jedynie mgnieniem oka, dopóki trwa, możemy dokonywać wyborów, tworzyć to, co potrafimy stworzyć, i cieszyć się swym towarzystwem, tak jak czyniły to gwiazdy, nim utraciły swe kuzynki. Wszystko to jednak musi przeminąć. Czerw nie śpi, a tylko odpoczywa. Kiedyś nadejdzie czas, gdy ktoś zakłóci jego spoczynek albo Czerw ocknie się sam. Zrzuci wtedy z siebie pokrywającą go skórę skał i wody i znowu ruszy przez kosmos, by zaspokajać swój głód, aż wreszcie nadejdzie koniec eonu i znowu zapadnie w sen. Dlatego właśnie zwą go Czerwiem Końca Świata. Smołowiąz umilkł. Linden spojrzała na niego i zauważyła, że wpatruje się w Wichrogniewę, jakby bał się, że zabraknie jej sił. Spiżarmistrz jednak nie słabła. Jej towarzysz utrzymywał równowagę łódeczki, ona zaś nieustannie wybijała rytm, czekając, aż z głębin nadejdzie odzew. Wodę wokół bębna pokrywały zmarszczki, które szybko znikały na gładkiej tafli morza. Smołowiąz przeniósł powoli spojrzenie na Linden. Zachowywał się jednak tak, jakby jej nie widział. Umysł wciąż miał zaprzątnięty opowieścią. Stopniowo wrócił do rzeczywistości. Skupił wzrok na Linden i uśmiechnął się oszołomiony. – Wybrana – rzucił lekkim tonem, jakby chciał złagodzić wagę swych słów. – Powiadają, że nicor są potomstwem Czerwia. Te słowa ponownie wywołały w niej lęk. Otrzymała pierwszą wskazówkę odnoszącą się do zamiarów gigantów, wyjaśnienie tego, w jaki sposób zamierzają poruszyć statek. Opowieść Smołowiąza mogła być jedynie mitem, tłumaczyła jednak poczucie celu, które wypełniało dromond. Zapowiedź niebezpieczeństwa przyciągnęła jej uwagę ku nieruchomemu morzu. Wytężyła zmysły. Niemal nie potrafiła uwierzyć własnym myślom. Czyżby zamierzali schwytać... Nim zdążyła zapytać Smołowiąza, czy dobrze zrozumiała jego słowa, poczuła, że kamieniem Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki wstrząsnęła dobiegająca z oddali wibracja kojarząca się z szybkością. Po chwili z masztów dobiegł krzyk: – Nicor! Odwróciła się błyskawicznie i dostrzegła na rei wskazującego na południe giganta. Inni potwierdzili krzykami jego spostrzeżenie. Linden spojrzała na horyzont po prawej burcie, nic jednak nie dostrzegła. Wstrzymała oddech, jakby to mogło dodać bystrości jej oczom. Raczej dzięki stopom niż uszom zorientowała się, że w wybijanym przez Wichrogniewę rytmie zaszła zmiana, która spotkała się z odzewem. Kil dromondu zatrząsł się, wstrząsany głuchą wibracją. Coś usłyszało zew Wichrogniewy i zareagowało. Wtem na horyzoncie pojawiła się góra wody, mącąca morską ciszę fala dziobowa. Morze wzniosło się ku górze, jakby tuż pod powierzchnią skrywała się mknąca ku nim gigantyczna głowa. Fala była jeszcze bardzo daleko, lecz zbliżała się ze zdumiewającą prędkością. Rozlała się w obie strony, wznosząc się coraz wyżej, aż wreszcie wydała się tak wielka, że mogłaby pochłonąć cały statek gigantów. Rytm wybijany przez Wichrogniewę stał się gorączkowy, niemal błagalny. Odpowiedź nie zmieniała się jednak, nie wykazywała żadnych oznak zrozumienia. Biła od niej moc, od której pod Linden ugięły się kolana. Dostrzegała już pod wodą ciemny kształt, który wił się jak wąż, a każdy jego ruch świadczył o przerażającej sile. Gdy nicor zbliżył się na odległość rzutu dzirytem, wywołana przez niego fala sięgnęła relingów. Staranuje nas – pomyślała Linden ze zrodzoną z paniki wyrazistością. Wtem Wichrogniewa uderzyła z całej siły w bęben, rozszczepiając go. Stworzenie zareagowało. Długie ciało rozbłysło nad wodami, gdy nicor zmienił kierunek, nurkując ku głębinom. Po chwili fala uderzyła w dromond, który zakołysał się gwałtownie. Linden zachwiała się na nogach, podtrzymywana przez Caila. Odbiła się od relingu. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki podskoczył na morzu niczym dziecinna zabawka. Kobieta uczepiła się Caila, by nie stracić równowagi. Statek gigantów uspokoił się. Linden rzuciła spojrzenie w dół i zobaczyła, że kolosalne cielsko wciąż jeszcze przepływa pod kilem. Było kilkakrotnie dłuższe od Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Łódeczki zakołysały się, gdy uderzyły w nie odbite od burt dromondu fale. Czwórka gigantów nie zachwiała się jednak. Wszyscy byli gotowi do akcji. Wichrogniewa zapomniała o roztrzaskanym bębnie. W obu dłoniach dzierżyła pętlę, a wzrok skierowała na morze. Kolejny krzyk. Nicor wynurzył się na powierzchnię po lewej burcie. Przez chwilę widać było jego łeb, przypominający dziób statku pysk, pianę tryskającą z monstrualnej paszczy. Potem stworzenie skryło się pod wodą i pomknęło na zachód, zataczając obszerny łuk. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki znieruchomiał. Linden nie czuła nic poza przenikliwym bólem, jakiego przysparzało jej cierpienie Covenanta, oraz szybkim rytmem, będącym mową nicor. Straciła z oczu falę, która przepłynęła pod jadłoprowiantosalą, kierując się ku rufie. Wszyscy stojący na rejach giganci śledzili stworzenie wzrokiem, lecz żaden się nie odzywał. Zatopiła palce w barku Caila tak mocno, że wydawało się jej, iż staw rozpadnie się pod jej naciskiem. Bębnienie nicor stało się dla jej zmysłów głośniejsze od udręki Covenanta. – Uwaga! Krzyk ogłuszył Linden swą nagłością. – Zbliża się! Giganci natychmiast zsunęli się z masztów. Honninscrave i kotwicomistrz wykrzykiwali rozkazy. Wszyscy stanęli mocno na pokładzie, przygotowani na atak. Dziesięciu gigantów założyło na linę, w pobliżu kabestanu, bloki z zapadkami, mające zapobiec jej rozwijaniu się. Nad pokładem poniósł się przeraźliwy krzyk Wichrogniewy. – Z której strony się zbliża? – Zbliża się na wprost! – odpowiedział jej jeden z gigantów, który wybiegł na dziób. Linden zdążyła jedynie uczepić się Caila. Przechył statku natychmiast zaczął się powiększać. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki pochylił się do przodu, gdy czołowa fala uderzeniowa, towarzysząca zbliżającemu się nicor, uderzyła o rufę. Stworzenie ponownie przepływało pod stępką statku. W tej samej chwili Wichrogniewa skoczyła do morza. Ciągnąc za sobą linę, popłynęła na spotkanie bestii. Linden ujrzała bijące mocno nogi nurkującej spiżarmistrz. Przez chwilę krótką jak uderzenie serca Wichrogniewa była w wodzie sama. Wtem spod statku wynurzył się łeb nicor. Stworzenie mknęło prosto ku niej. Gdy obie postacie zbliżyły się do siebie, szybkość ich ruchów zdezorientowała Linden. Wpiła palce w twarde mięśnie Caila, docierając prawie do kości. Miała wrażenie, że nicor krzyczy do niej przez morze i kamień. Słyszała w jego głosie zwierzęcy głód i niezdolność zrozumienia tego, co go wzywało. U jej boku dłonie Smołowiąza szarpały reling niczym żywe istoty. Wtem lina napięła się gwałtownie. Przemknęła obok łódek i wpadła do morza, skwiercząc jak ogień. – Teraz! – krzyknęła Najstarsza. Pomocnicy Wichrogniewy skoczyli natychmiast do wody, przewracając łódeczki. Skierowane otworami w dół, z uwięzionym wewnątrz powietrzem, pływały jak boje, utrzymując na powierzchni łączącą je ze sobą konstrukcję wraz z żelaznym pierścieniem, przez który przeciągnięto linę. Pod pływającymi w morzu gigantami wiło się długie ciemne ciało nicor, który mknął na wschód. Rzucono im liny, lecz zignorowali je, skupiając uwagę na miejscu, w którym zniknęła Wichrogniewa. Gdy wypłynęła na powierzchnię, w pewnej odległości od łódek, na statku gigantów rozległ się donośny krzyk. Pomachała gwałtownie rękami, by pokazać, że nic się jej nie stało, po czym popłynęła w stronę dromondu. Po krótkiej chwili stała już z towarzyszami przed Najstarszą, ociekając wodą. – Zrobione – wydyszała, nie ukrywając dumy. – Zapętliłam pysk nicor. Najstarsza nagrodziła ją twardym uśmiechem i bez zwłoki zwróciła się ku gigantom stojącym po obu stronach liny, obok kabestanu. Napięta cuma wciąż wymykała się przez bloki. – Nasz zapas liny nie jest nieograniczony – oznajmiła Najstarsza stanowczo. – Zaczynajmy. Dziesięciu gigantów odpowiedziało jej uśmiechami, skinieniami głów i mamrotanymi obietnicami. Stanęli pewnie na nogach i napięli mięśnie pleców. Na rozkaz Honninscrave’a zaczęli zaciskać zapadki. Pokład wypełnił wizg napiętej liny. Z bloków buchnął dym. Giganci przesunęli się naprzód o krok, potem o dwa, usiłując powstrzymać rozwijającą się ciągle cumę. Dziób pochylił się pod ich stopami, jakby Klejnot Gwiezdnej Wędrówki skinął głową. Następnie statek pomknął naprzód. Hałas wzmógł się jeszcze. Honninscrave wezwał pomoc. Do bloków skoczyło kolejnych dziesięciu gigantów, którzy zacisnęli je całym swym ciężarem. Wytężyli mięśnie. Ścięgna pod ich skórą uwydatniły się ostro jak kości. Wszyscy głośno dyszeli. Linden czuła ich wysiłek. Bała się, że nawet giganci nie zniosą podobnego obciążenia. Wizg jednak cichł stopniowo. Cuma rozwijała się coraz wolniej. Dromond nabierał szybkości. Gdy lina znieruchomiała całkowicie, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki pędził po powierzchni oceanu z maksymalną prędkością, z jaką mógł go ciągnąć nicor. – Świetna robota! – Pod krzaczastymi brwiami oczy Honninscrave’a lśniły radośnie. – Odzyskajmy teraz trochę liny, zanim nicor da nurka. Giganci szarpali cumę, chrząkając z wysiłku. Ich stopy wydawały się przytwierdzone do pokładu, jakby statek i załoga tworzyły jeden ciężko pracujący organizm. Ramię za ramieniem, wciągali z powrotem linę. Z pomocą przyszli im kolejni marynarze. Odległość dzieląca dromond od nicor zaczęła maleć. Linden rozluźniła powoli zaciśnięte dotąd na barku Caila palce. Kiedy spojrzała na niego, odniosła wrażenie, że Haruchai nie zdaje sobie sprawy z jej obecności. Choć jego fizjonomia pozostawała bez wyrazu, obserwował gigantów ze zrodzoną z radości uwagą, zupełnie jakby był prawie tak samo zdumiony jak ona. Stojący na dziobie marynarze nie spuszczali liny z oka. Boje utrzymywały służący jako prowadnica pierścień nad powierzchnią wody. Patrząc na niego, giganci byli w stanie zauważyć wszystkie zmiany kierunku nicor, by natychmiast poinformować o nich sterniczkę, która dzięki temu mogła utrzymać Klejnot Gwiezdnej Wędrówki na kursie narzucanym przez stworzenie. Boje służyły też jednak innemu, ważniejszemu celowi: miały ostrzec załogę, kiedy bestia spróbuje zanurkować. Gdyby nicor uczynił to nagle i gwałtownie, dziób statku mógłby się zanurzyć pod wodę, nim giganci zdążyliby wypuścić z rąk linę. Niektórym z nich groziłoby wówczas wypadnięcie za burtę. Boje ostrzegały gigantów i pozwalały bezpiecznie pozbyć się liny. Przez kilka chwil Linden była zbyt zdumiona, by myśleć o czymkolwiek innym. Wtem jednak ostre ukłucie bólu przypomniało jej o Covenancie. Natychmiast, niecierpliwie, skierowała swe zmysły ku pokładowi rufowemu. Początkowo wszystko przesłaniał jej potężny wysiłek gigantów, który osłabił jej spostrzegawczość. Gdy jednak zaczęła wyraźniej postrzegać aurę dromondu, poczuła, że Covenant leży w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiła – sztywny i spowity w srebrną błonę. Sam uczynił siebie niedotykalnym i skazał się na śmierć. Zalała ją fala trwogi na myśl o tym, że plan gigantów już zawiódł. Bez względu na wszelkie wysiłki nie potrafiła się odgrodzić od dręczącego ją strachu. Nie zasłużyli na porażkę. W następnej chwili nicor zmienił gwałtownie kierunek z głośnym pluskiem. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przechylił się, jakby coś uderzyło weń poniżej linii wodnej. Sterniczka zakręciła pośpiesznie Sercomięśniem Statku i dromond zaczął się prostować. Nicor szarpnął w drugą stronę. Połączony z nim sznurem statek gigantów ponownie się przechylił. Powierzchnia wody skoczyła ku relingowi i Linden niczym młot. Morze zatrzymało się zaledwie kilka stóp przed jej twarzą. – Poluzować linę! – krzyknął Honninscrave. Giganci wykonali rozkaz. Cuma przemknęła z wizgiem przez bloki, wypadając z głośnym stukotem za dziób. Sterniczka szarpnęła za koło i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki się wyprostował. – Jeszcze raz! – rozkazał kapitan. – Trzymać! Na jego znak zapadki wbiły się w linę, która znieruchomiała ze zgrzytem. Linden zapomniała na chwilę o oddychaniu. Mięśnie piersi bolały ją z wysiłku. Nim zdążyła przyjść do siebie, rufa dromondu zapadła się nagle w wodę. Pokład omal nie osunął się jej spod stóp. Nicor zatrzymał się nagle, zebrał siły i ponownie skoczył naprzód ze zdwojoną gwałtownością. Gdy nacisk zniknął, wszystkich gigantów odrzuciło do tyłu. Niektórzy padli na pokład. Potem nicor znowu popędził przed siebie i naciągnięta cuma zdarła im skórę z ramion. Zaskoczeni marynarze nie byli w stanie jej utrzymać. – Zwolnić linę! – warknął niecierpliwie Honninscrave. Wykonali rozkaz, lecz wszyscy nie mogli puścić bloków jednocześnie. Jeden z nich spóźnił się o mgnienie oka. Cisnęło go naprzód z całą siłą, jaką dysponował nicor. Wydawało się, że ręce zaplątały mu się w linę. Nim zdążył się uwolnić, walnął głową i ciałem o reling na dziobie. Wstrząs wyrwał mu cumę z rąk. Gigant zatoczył się do tyłu i padł nieruchomo na pokład. Honninscrave nakazał załodze ponownie chwycić linę. Wszędzie wokół poniosły się echem krzyki, lecz Linden ich nie słyszała. Całą uwagę skupiła na rannym. Jego ból wydawał się jej krzykiem. Odepchnęła Caila, przeskoczyła mknącą z sykiem linę, jakby była odporna na wszelkie niebezpieczeństwa, i pomknęła ku leżącemu gigantowi. Wszystkie jej zamiary stały się jasne. Widziała połamane kości tak wyraźnie, jakby biło od nich światło, czuła porozdzierane tkanki i wewnętrzne krwotoki, jakby znajdowały się w jej ciele. Był bardzo ciężko ranny, ale żył jeszcze. Serce biło mu słabo, a w przebitych płucach słychać było wilgotny bulgot oddechu. Może uda się go uratować. Obrażenia były jednak zbyt poważne. Potrzebował wszystkiego, co mógłby mu oferować nowoczesny szpital: transfuzji, operacji, wyciągów, a ona nie dysponowała niczym poza zmysłem zdrowia. Za jej plecami zawodzenie cumy ucichło. Giganci złapali mocno sznur i natychmiast podjęli próbę wciągnięcia na pokład utraconego odcinka. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki skoczył naprzód. Gigant oddychał. Serce jeszcze biło. Istniała szansa ratunku. Warto było podjąć próbę. Bez wahania uklękła u jego boku, zapomniała o wszelkich innych troskach. Sięgnęła zmysłami w głąb ciała rannego, starając się podtrzymać gasnące życie. Kierując się własnym pulsem, przywróciła miarowość jego tętnu, po czym przeniosła uwagę na najpoważniejsze obrażenia wewnętrzne. Zalał ją jego ból, lecz nie pozwoliła, by nad nią zapanował. Gigant jej potrzebował i owa potrzeba pozwoliła jej ujrzeć jego rany tak wyraźnie, jakby miała je przed oczyma. Najpierw zajęła się płucami. Złamane żebra przebiły je w kilku miejscach. Delikatnie, lecz stanowczo zacisnęła otaczające kości tkanki, by płuc nie wypełniła mu krew, po czym przeszła do innych uszkodzonych narządów. Jelita miał poszarpane, ale nie to było w tej chwili najgroźniejsze. Doszło do obfitych krwotoków z innych organów. Popłynęła ku nim, starając się... – Wybrana. – Głos Caila zmącił jej koncentrację. – Brinn cię woła. Ur-lord się budzi. Jego słowa przeszyły ją chłodem śmierci. Mimo woli skierowała świadomość ku pokładowi rufowemu. Cail miał rację. Przez spowijającą Covenanta osłonę przebiegały migotliwe błyski zapowiadające katastrofę. Niedowiarek wyginał się wewnątrz kokonu, jakby bliskie było śmiertelne stężenie. Ale co z gigantem! Życie z niego wyciekało. Czuła jego wypływ, jakby tworzyło wokół jej kolan dotykalną kałużę, przypominającą ranę z jej koszmaru. Nie! Moc Covenanta rozbłysła, szykując się do kolejnej erupcji. Świadczyła o tym otaczająca go aura cierpienia. Przygotowywał się do wypuszczenia z siebie białego ognia, całkowitego uwolnienia się od niego, co oznaczałoby zniknięcie ostatniej bariery dzielącej go od jadu. Nawet nie widząc go, wiedziała, że cała prawa strona jego ciała, od dłoni po bark, od pasa po szyję, obrzękła groteskowo na skutek działania trucizny. Musi dokonać wyboru: Covenant albo gigant. Jeśli będzie tak siedziała, porażona niezdecydowaniem, mogą umrzeć obaj. Nie! Nie mogła tego znieść. Nie pogodzi się z myślą o utracie któregoś z nich! – Wichrogniewo! – zawołała załamującym się głosem, nie słuchała jednak, jak jej krzyk niesie się echem po fordeku, nie czekała na odpowiedź. Cail pociągnął ją za bark, lecz go zignorowała. – Covenant! – wydyszała gwałtownie i gorączkowo, po czym na nowo pogrążyła się w nieprzytomnym gigancie. Rany, które mogły go zabić najszybciej, znajdowały się w dwóch miejscach. Krwotok był zbyt intensywny, by ranny był w stanie go przeżyć. Płuca mogłyby to wytrzymać, ale serce przestałoby bić. Już zaczynało słabnąć, porażone tak wielką utratą krwi. Z okrutną wyrazistością dostrzegała, co będzie musiała zrobić, żeby ocalić mu życie. Skierowała swą wrażliwość w głąb brzucha, uciskając nerwy i mięśnie, aż jeden z krwotoków zmienił się w słabą strużkę. Potem przybyła Krzepka Wichrogniewa, która uklękła naprzeciwko. Covenantowi groziła śmierć. Jego moc narastała. Mimo to Linden nie rezygnowała. Ani na moment nie odwracając uwagi, złapała Wichrogniewę za rękę i wcisnęła jej kciuk głęboko w brzuch rannego, w dokładnie określonym punkcie. W ten sposób spowolniła drugi zagrażający jego życiu krwotok. – Wybrana. Słowa Caila brzmiały ostro jak uderzenie bicza. – Naciskaj tu. – W głosie Linden pojawiła się nuta histerii, lecz kobieta nie zwracała na to uwagi. – Wdmuchuj mu powietrze do płuc, żeby nie utopił się we własnej krwi. Modliła się o to, by okazało się, że doświadczenie żeglarki nauczyło Wichrogniewę czegoś w rodzaju sztucznego oddychania. Pomknęła ku Covenantowi z gorączkowym pośpiechem. Miała wrażenie, że fordek nie ma końca. Ciągnący linę giganci padali jeden za drugim za jej plecami, jakby ich dręczone kurczami mięśnie i wygięte plecy – cena, jaką dobrowolnie zapłacili w imię Covenanta – były świadectwem jej spóźnienia. Słońce świeciło im prosto w twarze. Za jadłoprowiantosalą moc Covenanta migotała coraz wolniej. Zbliżał się kryzys. Wtem pojawił się przed nią Hergrom, który otworzył drzwi nadbudówki. Linden przeskoczyła próg i przebiegła przez salę. Drugie drzwi uchylił Ceer. Gdy poczuła gromadzący się w prawym boku Covenanta biały ogień, targnęły nią mdłości. Była to osłona przed jadem. Niedowiarek pogrążył się w delirium, ślepy instynkt kazał mu więc skierować moc w głąb własnego ciała, jakby truciznę można było wyplenić ogniem. Jakby podobna erupcja nie musiała go rozerwać na strzępy. Nie miała czasu na próby zapanowania nad jego umysłem. Wypadła na pokład rufowy i runęła prosto ku niemu. Przemknęła obok stóp Vaina, ślizgając się po kamieniu, i zderzyła się z Covenantem. Gdyby uwolnił teraz ogień, poraziłby i ją. Rzucając się na spotkanie niebezpieczeństwu, zapuściła zmysły w jego ciało tak głęboko, jak tylko zdołała. Covenant! Nie rób tego! Nigdy dotąd nie próbowała niczego przekazać za pośrednictwem swej wrażliwości. Teraz jednak desperacja skłoniła ją do podjęcia ryzyka. Dotknęła go, docierając do głęboko ukrytych pod powłoką cierpienia resztek jego wciąż stawiającej opór świadomości. Bariery runęły i Covenant otworzył się przed nią. Z jego prawej dłoni trysnęło źródło ognia, łagodząc nacisk. Płomień buchnął na zewnątrz i rozwiał się, nie wyrządzając żadnych szkód. Fala zawrotów głowy zmusiła ją do wstania. Linden dźwignęła się niepewnie na nogi, opierając się o Caila. Jej wargi ukształtowały słowa, których niemal nie słyszała. – Dajcie mu diamentrunek. Jak najwięcej diamentrunku. Słabnącym wzrokiem obserwowała, jak Brinn wykonuje jej polecenie. Chciała wrócić na fordek, lecz w nogach czuła bezwład i ulgę. Nie była w stanie się poruszyć. Pokład zawirował wokół niej. Ostatkiem sił poleciła Cailowi, by zaniósł ją do Wichrogniewy i rannego giganta. O zachodzie słońca Klejnot Gwiezdnej Wędrówki opuścił strefę ciszy. Statek zakołysał się na falach, a wiatr szarpnął wantami. Wyczerpana załoga krzyknęła radośnie. Marynarzom udało się już odzyskać około połowy liny, która łączyła ich z nicor. Honninscrave powiedział coś do Najstarszej, która wydobyła zamaszystym ruchem miecz i przecięła cumę jednym uderzeniem. Pozostali giganci wdrapali się na reje i zaczęli rozwijać żagle. Wkrótce Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął już na silnym wietrze na wschód, ku nocy. Linden uczyniła dla rannego żeglarza wszystko, co leżało w jej mocy. Była pewna, że wyżyje. Gdy odzyskał świadomość na tyle, by unieść wzrok ku jej znużonemu licu, uśmiechnął się. To wystarczyło. Zostawiła go pod opieką Wichrogniewy. Zebrała resztki odwagi i powlokła się na długi fordek, by zaopiekować się Covenantem. 5. Córka ojca Nocą rozpętał się szkwał. Tak było zawsze po uprzedniej ciszy. Wicher pchał przed sobą dromond, który wlókł się ociężale na wschód niczym zmęczony delfin risso. Było to jednak błędne wrażenie. Maszty tętniły życiem lin, żagli i gigantów. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przeszywał krzyżujące się fale jak prąd odpływowy. Od czterech dni okolicę nawiedzały powtarzające się drobne sztormy, które nie dawały załodze czasu na odpoczynek. Linden jednak niemal nie zauważała nieustającego naporu wiatru, deszczu i ciszy. Jej podświadomość przyzwyczaiła się do pieśni takielunku, rytmu prującego morze dziobu, muzyki kamienia oraz kołyszących się nieregularnie lamp i hamaków. W najmniej spodziewanych momentach giganci okazywali jej wdzięczność za to, czego dokonała. Wzruszała ją ich serdeczność, lecz myślami przebywała gdzie indziej. Odrobinę siły, którą dawały jej krótkie okresy snu i ledwo tknięte posiłki, wkładała w czuwanie nad Thomasem Covenantem. Wiedziała już, że będzie żył. Choć nie wykazywał żadnych oznak świadomości, diamentrunek działał jak surowica przeciw jadowi, lek przeciwgorączkowy i środek tonizujący. Pierwszego dnia obrzęk ustąpił z prawego boku i ramienia. Pozostał po nim ciemny, cętkowany, czarno-żółty siniak, nie było jednak żadnych trwałych uszkodzeń. Mimo to Covenant nie odzyskał przytomności. Nie próbowała sięgać w głąb jego ciała ani w poszukiwaniu informacji, ani po to, by go obudzić. Bała się, że trucizna nadal wżera się w jego umysł, zagrażając zmysłom, wolała jednak nie sprawdzać tych podejrzeń. Jeśli umysł Covenanta wracał do zdrowia, podobnie jak ciało, nie miała powodów, by to sprawdzać, jeśli zaś zapadał w obłęd, brakowało jej w tej chwili sił, by mu pomóc. Jad nadal w nim był. To ona doprowadziła go do granicy samozagłady. I nawet wtedy naraziła jego życie, by ratować kogoś innego. Niemniej utrzymała go przy życiu. Bez względu na delirium i bliskość śmierci zdołał jakoś ją poznać i zaufał jej. To wystarczało. Gdy śpiączka, w której był pogrążony, przekraczała granice jej wytrzymałości, szła opiekować się rannym gigantem. Na imię miał Mgłosplot. Jego odporność zdumiewała Linden. Jej nieustanne wyczerpanie, wewnętrzne napięcie, pieczenie oczu poczerwieniałych od słonego powietrza sprawiały, że wydawał się zdrowszy od niej. Drugiego dnia szkwałów stan chorego ustabilizował się do tego stopnia, że mogła podjąć próbę nastawienia połamanych żeber. Kierując poczynaniami Wichrogniewy i Morskiego Marzyciela, którzy pełnili rolę wyciągu, wydobyła połamane kości z płuc i ustawiła je jak należy, by zrosły się prawidłowo i gigant nie został kaleką. Ból pomagały pacjentowi znosić srogi uśmiech i flasza diamentrunku. Gdy wreszcie zapadł w sen, Linden usłyszała, że oddycha teraz znacznie swobodniej. Spiżarmistrz nagrodziła sukces tych zabiegów krótkim skinieniem głową, jakby tego się właśnie po Wybranej spodziewała. Lina Morski Marzyciel uniósł jednak Linden w górę i obdarzył ją potężnym uściskiem, w którym wyczuwało się coś przypominającego zazdrość. Dotknąwszy jego dębowych mięśni, przekonała się, jak gorąco brat kapitana pragnie uzdrowienia – dla Ziemi i dla siebie. Przebiegająca pod jego oczyma blizna lśniła, blada i pełna smutku. Odwzajemniła jego uścisk na znak zrozumienia i empatii, po czym opuściła Sypialnię Słonych Wędrowców, w której spoczywał Mgłosplot, i wróciła do Covenanta. Późną nocą trzeciego dnia szkwałów zaczął odzyskiwać świadomość. Był zbyt słaby, by unieść głowę czy cokolwiek powiedzieć. Wydawało się, że nawet nie wie, gdzie się znajduje, kim jest i co się z nim stało. Choć oczy miał zamglone, gorączka ustąpiła. Jad przeszedł w stan uśpienia. Podtrzymując głowę chorego, podała mu tyle przyniesionego przez Caila jedzenia i picia, ile tylko mógł przełknąć. Natychmiast potem zapadł w bardziej naturalny sen. Po raz pierwszy od wielu dni Linden poszła do własnej kajuty. Do tej pory unikała jej, jakby nadal była pełna koszmarów, teraz jednak wiedziała już, że ciemność ustąpiła, przynajmniej na razie. Wyczerpana wyciągnęła się w hamaku, pozwalając sobie na odpoczynek. Następnego dnia Covenant budził się od czasu do czasu, lecz nie odzyskał w pełni przytomności. Za każdym razem, gdy otwierał oczy i próbował unieść głowę, karmiła go i niemal natychmiast znowu pogrążał się w sennych majakach. Nie potrzebowała jednak zmysłu zdrowia, by zobaczyć, że sen i posiłki przywracają mu siły. Napełniało ją to dziwnym spokojem. Odnosiła wrażenie, że łączy ją z nim symbiotyczna więź, że drzwi, które przed nim otworzyła, nie uda się już zamknąć. Swym powrotem do zdrowia dodawał jej otuchy. Zaprzeczało to towarzyszącemu jej przez całe życie pragnieniu niezależności, podważało nieubłaganą determinację kierowania się w życiu jedynie własną wolą. Jeśli pozwoli sobie na to, by ulec w ten sposób potrzebom i namiętnościom kogoś innego, jak poradzi sobie z dziedzictwem rodziców? Nie potrafiła jednak uwolnić się spod wpływu tego rozdzieranego konfliktami, a zarazem paradoksalnie pełnego pewności człowieka. Kiedy zobaczyła, że wraca do zdrowia, okrywająca ją skorupa zmiękła. Wczesnym rankiem następnego dnia nakarmiła go znowu. Kiedy zasnął, przeszła na pokład rufowy i przekonała się, że szkwał się uspokoił. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął po morzu, gnany stałym wiatrem. Przypominające zakrzywione skrzydła żagle lśniły na tle niezmąconego lazuru nieba. Honninscrave pozdrowił ją z pokładu sternika pochwalnym okrzykiem, po czym zapytał o Covenanta. Odpowiedziała mu krótko, niemal zimno, nie dlatego, że zakłopotało ją to pytanie, ale dlatego, iż nie wiedziała, jak sobie poradzić z niezwykłą dla siebie radością zawartą w jej słowach. Jakąś częścią jaźni pragnęła roześmiać się ze szczęścia na widok bryzy, czystego blasku słońca i tańca fal. Dromond śpiewał pod jej stopami. Mimo to nieoczekiwanie poczuła, że jest na granicy płaczu. Nie potrafiła poradzić sobie ze sprzecznościami rozdzierającymi jej osobowość. Nie była już pewna, kim jest. Przesunęła wzrokiem po pokładzie rufowym i zobaczyła Smołowiąza, stojącego niedaleko punktu, w którym do niedawna spoczywał kokon Niedowiarka. Vain nadal nie opuścił tego miejsca. Odkąd uratowała Covenanta, nawet nie drgnął. Smołowiąz go ignorował. Kaleki gigant dźwigał na ramieniu nie ociosaną kamienną płytę, w drugiej ręce zaś niósł kocioł, również wykonany z kamienia. Gnana po części ciekawością, a po części narastającą chęcią rozmowy, Linden poszła zobaczyć, co robi gigant. Odnosiła wrażenie, że on szczególnie dobrze rozumie tych, których dręczyła niepewność. – Ach, Wybrana – przywitał ją, gdy podeszła bliżej. Wzrok jednak skierował gdzie indziej, koncentrując się na pracy. – Przyjrzyj się memu rzemiosłu. – Choć był zajęty, obdarzył ją uśmiechem. – Z pewnością zauważyłaś już, że każdy z gigantów na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki ma jakieś zadanie do wykonania. Na pewno nie umknęło też twej uwagi, że jedynym wyjątkiem jestem ja. Smołowiąz nie wspina się na reje, nie pełni służby przy Sercomięśniu Statku. Nie pracuje też w kambuzie ani nie opiekuje się żaglami i linami. Jakąż więc funkcję pełni w tej dzielnej kompanii? W jego głosie pobrzmiewała wesołość, lecz większą część uwagi kierował gdzie indziej. Odłożył kamienną płytę i kocioł, by przyjrzeć się najpierw śladom zostawionym przez pierwotną magię na pokładzie, a potem uszkodzeniom dachu nadbudówki. Aby je zbadać, wszedł na drabinę, którą zapewne przyniósł w tym celu wcześniej. – No cóż – ciągnął, poddając oględzinom uszkodzony granit. – Wyraźnie widać, że nie nadaję się do podobnych zadań. Nie potrafię podołać wysiłkowi potrzebnemu do operowania Sercomięśniem Statku. Poruszam się z małą prędkością, czy to po pokładzie, czy po masztach. W kambuzie... – wybuchnął głośnym śmiechem – ...ma postura nie pasuje do wysokich pieców i stołów. Budowniczowie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki nie przewidzieli istnienia giganta takiego jak ja. Praca przy żaglach i linach... – skinął głową, albo z zadowolenia wynikającego ze stanu dachu, albo do własnych myśli, po czym podszedł do kotła – ...to nie mój fach. Wsadził dłoń do kamiennego garnka i zamieszał jego zawartość, po czym wydobył stamtąd nieco cuchnącej, brązowej substancji, przypominającej częściowo zakrzepły dziegieć. – Wybrana – rzekł, ugniatając masę w obu dłoniach. – Trafnie zwą mnie Smołowiązem. Oto moja „smoła”. Mogą ją bezkarnie brać w ręce tylko nieliczni giganci i nikt z przedstawicieli innych ras, albowiem bez odporności naszego ciała oraz opanowanej przez nas sztuki każda dłoń mogłaby się obrócić od tego w kamień. A robota, do której potrzebuję owej smoły, zwie się „wiązaniem”. Przyglądaj się! – zawołał, jakby praca napełniła go radością. Wdrapał się na drabinę i, ugniatając brązową substancję jak glinę, zaczął wypełniać nią szczelinę w ścianie tuż poniżej dachu. Kształtował zręcznie smołę, aż wypełniła dokładnie lukę. Skończywszy, zszedł na dół, wrócił do kamiennej płyty i odłamał potężnymi palcami fragment wielkości własnej dłoni. Oczy mu lśniły. Chichocząc radośnie, wrócił na dach. Zamaszystym gestem, jakby oglądał go tłum widzów, zanurzył kamienny odprysk w smole i natychmiast cofnął rękę. Zdumiona Linden odniosła wrażenie, że kleista substancja skrystalizowała się w zetknięciu ze skalnym odłamkiem. Niemal w tej samej chwili zamieniła się w kamień. Nim minęły dwa uderzenia serca, całkowicie wypełniła szczelinę. Ściana odzyskała gładkość, jakby nigdy nie była uszkodzona. Linden nie widziała żadnego śladu ani skazy, która pozwoliłaby odróżnić stary kamień od nowego. Jej mina wywołała u Smołowiąza wesołość. – Przyglądaj się i ucz – mówił z radosnym śmiechem. – Ma zgarbiona, pokraczna postać jest marną powłoką dla ukrytego wewnątrz ducha. – Wyciągnął ręce z ryzykowną brawurą. – Jestem Smołowiąz Mężny! – krzyknął. – Patrz na mnie z należnym zachwytem! Stojący nieopodal giganci odpowiedzieli na ten wybuch wesołości, dzieląc się radością kaleki i rozkoszując jego komiczną pozą. Wtem jednak przez żarty i riposty przebił się głos Najstarszej. – Zaiste jesteś mężny! – odezwała się. Linden źle zrozumiała jej ton, sądząc, że kobieta chce zganić Smołowiąza za niepoważne zachowanie. Szybkie spojrzenie wyprowadziło ją jednak z błędu. W oczach Najstarszej widać było blask radosnej sympatii połączonej z mrocznym wspomnieniem. – Lecz jeśli nie zejdziesz z tego dachu, staniesz się Smołowiązem Upadłym! Załoga znowu ryknęła śmiechem. Z udawaną nonszalancją, Smołowiąz zszedł chwiejnie z drabiny. Twarz miał ciągle radosną, jakby ledwie mógł powstrzymać się od tańca. Po chwili giganci wrócili do swych zadań, Najstarsza oddaliła się, a Smołowiąz ponownie zajął się robotą, tym razem z większą powagą. Naprawiał dach kawałek po kawałku, by smoła nie opadła, nim zdąży załatać dziurę. Kiedy skończył, kamień wyglądał jak nowy, tak jak na ścianie. Następnie zajął się śladami pozostawionymi przez ogień w pokładzie. Naprawiał je w ten sposób, że wypełniał je smołą aż do powierzchni pokładu, a potem wygładzał ją i wpychał w szczelinę kamienny okruch. Choć pracował szybko, jego ruchy miały precyzję ruchów chirurga. Linden obserwowała go, siedząc oparta o ścianę nadbudówki. Początkowo fascynowały ją jego umiejętności, lecz stopniowo jej nastrój się zmienił. Gigant przypominał Covenanta – był obdarzony mocą, zdumiewającym darem uzdrawiania. A Covenant pozostawał dla niej zagadką. Nie wiadomo dlaczego sądziła, że jest to ta sama zagadka, która dręczyła ją w innej postaci: dlaczego się tu znalazła? Dlaczego Gibbon powiedział jej: „Jesteś wykuwana, tak jak wykuwa się żelazo, po to, byś doprowadziła do zniszczenia Ziemi”, a potem poddał ją tak straszliwym męczarniom, by ją przekonać, że jego słowa są prawdą? Wydawało jej się, że owo pytanie dręczy ją całe życie, a mimo to wciąż nie potrafiła znaleźć na nie odpowiedzi. – Ach, Wybrana. – Smołowiąz ukończył pracę i spojrzał na Linden, podparty pod boki. W jego oczach dostrzegła dręczącą ją niepewność. – Odkąd ujrzałem cię po raz pierwszy, w straszliwym mroku Sarangrave, nie widziałem, by twój nastrój choć na chwilę się poprawił. Ciągle przebywasz w ciemności, gdzie znikąd nie widać świtu. Nie zadowoliło cię wybawienie Covenanta Przyjaciela Gigantów i Mgłosplota, choć nikt nie potrafiłby tego dokonać. – Potrząsnął głową, marszcząc brwi. Podszedł szybko do Linden i usiadł pod ścianą obok niej. – Moi rodacy lubią wspierać swe opinie maksymami. Któż zresztą na tym mądrym, skłonnym do kontemplacji świecie tego nie lubi? – Spojrzał na nią z powagą, choć kąciki jego ust uniosły się lekko. – Jeden z owych aforyzmów brzmi: „Przez zamknięte drzwi nie przejdzie światło”. Czy nie chcesz ze mną porozmawiać? Te drzwi może otworzyć tylko twoja ręka. Westchnęła. Wzruszyły ją jego słowa, była jednak tak przepełniona sprawami, o których nie umiała mówić, że nie wiedziała, od której zacząć. – Powiedz mi, że to wszystko jest uzasadnione – poprosiła po chwili. – Uzasadnione? – zapytał ją cicho. – Czasami... – Przerwała, szukając słów, które wyraziłyby jej potrzebę. – Trafiłam tu przez niego. Albo zostałam wciągnięta za nim przypadkowo, albo mam coś dla niego zrobić. Jakoś mu pomóc – dodała, przypominając sobie starca z Haven Farm. – Nie wiem. Nie widzę w tym sensu. Czasami jednak, gdy siedzę i patrzę na niego, przeraża mnie myśl, że mógłby umrzeć. Jest mi tak bardzo potrzebny. Bez niego nie miałabym żadnego powodu, by tu być. Nigdy nie myślałam, że gdy go zabraknie... – przesunęła dłoń przed twarzą, po czym opuściła ją, świadomie odsłaniając przed Smołowiązem swe oblicze – ...poczuję się taka okaleczona. Jest w tym jednak coś więcej. – Ścisnęło ją w gardle na myśl: „Po prostu nie chcę, żeby umarł!” – Nie potrafię mu pomóc. Naprawdę pomóc. Ma rację, jeśli chodzi o lorda Foula i grożące Krainie niebezpieczeństwo. Ktoś musi coś w tej sprawie zrobić, żeby cały świat nie stał się placem zabaw dla furiów. Ale jaka jest w tym moja rola? Nie znam tego świata tak jak on. Nie widziałam tego, co sprawiło, że zakochał się w Krainie. Nie widziałam jej, kiedy była zdrowa. Próbowałam być pomocna. – Po raz kolejny dała wyraz bólowi, jaki sprawiała jej własna bezsilność. – Boże, zmiłuj się, próbowałam nawet uwierzyć w rzeczy, których nikt poza mną nie widzi, choć całkiem możliwe, że po prostu popadam w obłęd. Nie potrafię jednak zaangażować się tak jak on. Nie dysponuję mocą i nie mogę niczego dokonać. – Całe życie łaknęła mocy. Owo pożądanie zrodziło się jednak w ciemności i było z nią złączone węzłem mocniejszym niż wszystkie związki serc i dusz. – Stać mnie tylko na to, by utrzymywać go przy życiu, w nadziei, że nie zmęczy się ciągnięciem mnie za sobą. Nie sądzę, bym zrobiła w życiu coś, co nie byłoby odrzuceniem. Nie zostałam lekarzem dlatego, że chcę, by ludzie żyli, ale dlatego, że nienawidzę śmierci. Mogłaby mówić dalej. Padający na nią blask słońca, ciepły kamień, na którym siedziała, wietrzyk targający jej włosy i bliskość łagodnego Smołowiąza mogłyby jej ułatwić wyznanie sekretów. Gdy jednak umilkła, gigant wypełnił ciszę swymi słowami. – Wybrana, słyszę cię. Jest w tobie zwątpienie i strach, a także troska. Wszystkie te uczucia mają też jednak inne imię, którego nigdy nie wymieniasz. Przesunął się, wyprostował na tyle, na ile pozwalały mu na to krzywe plecy. – Jestem gigantem i pragnę ci opowiedzieć historię. Nie odpowiedziała mu. Przez głowę przemknęła jej myśl, że nikt nigdy nie przemawiał do niej z empatią podobną do tej, którą słyszała w głosie Smołowiąza. Po chwili zaczął mówić dalej. – Może słyszałaś, że jestem mężem Najstarszej Poszukiwaczki, którą nazywam imieniem Babie Lato Blaskiem Zdobna. – Skinęła głową bez słowa. – Warto wysłuchać tej opowieści. – Wybrana – zaczął. – Przede wszystkim musisz zrozumieć, że giganci nie są płodnym ludem. Rzadko się zdarza, by któraś z naszych rodzin miała choćby troje dzieci. Dlatego wielce cenimy swe potomstwo. Zaiste, jest ono dla nas prawdziwym skarbem. Nawet takie dziecko jak ja, które urodziło się chore i pokraczne, jako zapowiedź mającego nadejść ziemiowidzenia. Niemniej jesteśmy długowieczni. Nawet gdy osiągniemy już twój wiek, nadal pozostajemy dziećmi. Dlatego nasze rodziny spędzają wspólnie dużo czasu, który łatwiej jest mierzyć w dziesięcioleciach niż w latach, a rodziców i dzieci, pokolenie za pokoleniem, łączy bliski, trwały związek, równie dla nas ważny jak małżeństwo. Musisz to wszystko wiedzieć, by zrozumieć, że moja Blaskiem Zdobna dwukrotnie straciła najbliższą osobę. – Skąpany w blasku słońca, wypowiadał swe słowa z wielkim pietyzmem, jakby były czymś cennym i delikatnym. – Pierwsza strata była dla niej straszliwym ciosem. Jej matka, Fala Pianobryzga, zmarła przy porodzie, co samo w sobie jest niezwykle smutnym wydarzeniem, gdyż choć nasz naród niezbyt jest płodny, nie brak mu odporności i podobne nieszczęścia zdarzają się rzadko. Dlatego moja Blaskiem Zdobna dorastała, nie znając matczynej miłości, która raduje wszystkich, i dlatego z wielką siłą – niektórzy nazwaliby ją gwałtownością – pokochała ojca, Czerepa Sękatopięstnego. Był on kapitanem wspaniałego statku gigantów, noszącego dumne imię Tancerz Fal. Tęsknota za morzem często kazała mu opuszczać córkę. Gdy ta dorosła, stała się tak gibka i słodka, że na jej widok wszystkich ściskało w sercu. Przypominała też bardzo jego żonę, Pianobryzgą. Dlatego ojciec zaczął ją zabierać w rejsy i osiągnęła wiek dziewczęcy, czując pod stopami kołysanie pokładu, a włosy mając przyozdobione przypominającymi klejnoty kryształami soli. W owym czasie... – Smołowiąz spojrzał przelotnie na Linden, po czym ponownie wpatrzył się w błękitne niebo i na nowo podjął opowieść – ...wykonywałem na Tancerzu Fal swe rzemiosło i w ten sposób poznałem Blaskiem Zdobną. Jej twarz stała się światłem dla mych oczu, a uśmiech śmiechem dla mego gardła. Nie poświęcała mi jednak zbyt wiele uwagi. Była tylko dzieckiem! Cóż mógł dla niej znaczyć kaleka, który sam nie miał jeszcze zbyt wielu lat? Żyła radością ojca i miłością załogi. Mnie znała tylko jako jednego giganta spośród wielu innych, którzy bardziej przypominali jej ojca, Sękatopięstnego. Byłem jednak kontent. Taki już był mój los. Kobieta, a zwłaszcza młoda dziewczyna, może czuć dla kaleki litość i współczucie, a także przyjaźń, ale nie pożądanie. Nadszedł jednak taki czas, co być może przytrafia się wszystkim statkom, że Tancerz Fal wpłynął przypadkowo na Duszogryza. Rzekłem przypadkowo, Linden Avery, i jestem przekonany, że rzeczywiście tak było. Duszogryz jest niebezpiecznym morzem o nieokreślonych granicach i nie narysowano jeszcze mapy, która do końca opowiedziałaby jego historię. Czerep Sękatopięstny nie chciał jednak w to uwierzyć. Uważał, że popełnił błąd w nawigacji i w miarę, jak grożące nam niebezpieczeństwo rosło, oskarżał siebie coraz bardziej. Na Duszogryzie nastała wówczas pora huraganów i wszędzie szalały boczne wichry, które ciskały Tancerzem Fal we wszystkie strony. Żagle na nic się nie zdawały. Dromond kręcił się jak szalony, gnając ku groźnym rafom, znanym jako Zęby Duszogryza. Znosiło nas ku nim, bez żadnej nadziei na pomoc. Gdy zbliżaliśmy się do owej okolicy, ogarnięty desperacją Sękatopięstny rozkazał stawiać żagle. Udało się jednak rozwinąć tylko trzy, a na maszcie utrzymał się jedynie Pozdrawiacz Jutrzenki. Dwa pozostałe umknęły z wiatrem, porwane na strzępy. Niemniej Pozdrawiacz Jutrzenki wystarczył, by nas uratować, choć Sękatopięstny nie potrafił w to uwierzyć, albowiem pogrążył się w rozpaczy i był przekonany, że wszystkie drogi wiodą ku katastrofie. Niesieni huraganami, wpadliśmy na Zęby Duszogryza. Opowieść Smołowiąza porwała Linden. Kobieta odnosiła wrażenie, że czuje gromadzący się na czystym niebie sztorm, czający się tuż poza zasięgiem wzroku niby nieprzewidziana trwoga. – Można powiedzieć, że mieliśmy szczęście. Pozdrawiacz Jutrzenki się utrzymał, a nas nie zniosło w samo serce Zębów. W owym miejscu, pełnym wyszczerbionych, śmiertelnie groźnych raf. Tancerz Fal z pewnością nie uniknąłby roztrzaskania. Uderzyliśmy jednak o skałę leżącą w zewnętrznym kręgu. Statek osiadł na niej i przechylił się, po czym runął na niego cały gniew Duszogryza. W tej właśnie chwili Pozdrawiacz Jutrzenki złapał wiatr dmący w przeciwną stronę. Jego siła zniosła nas z rafy i cisnęła w prąd odpływowy. Potem żagiel się zerwał. W ten sposób umknęliśmy przed groźbą, którą były Zęby. Szkoda już się jednak dokonała. Przechył dromondu świadczył, że rafa przebiła kadłub. Kamienny statek, który odniósł podobną ranę, nie może utrzymać się na wodzie. Mieliśmy pompy, ale w niczym nam to nie pomogło. Sękatopięstny wykrzyknął do mnie jakiś rozkaz, lecz ledwie go słyszałem i nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Po cóż zresztą były mi wówczas rozkazy? Kamienny kadłub Tancerza Fal został przebity, a moim rzemiosłem była naprawa kamienia. Zatrzymałem się tylko po to, by wziąć smołę i więźbokamień, po czym zszedłem pod pokład. Ożywiał się coraz bardziej, nadając większy dramatyzm opowieści. – Znalazłem wyrwę, lecz nie mogłem się do niej zbliżyć. Choć rana nie była większa od mojej piersi, strumień wody okazał się silniejszy ode mnie, jako że wspierały go ciężar dromondu i wściekłość Duszogryza. Nie byłem w stanie utrzymać się przy dziurze, nie mówiąc już o zrobieniu użytku ze smoły. Wdzierająca się do Tancerza Fal woda sięgała mi już po pas. Nie miałem ochoty zginąć pod pokładem, na skraju Zębów Duszogryza, i wcześniej niczemu nie zaradzić. Gdy jednak, nie zważając na zdrowy rozsądek i brak nadziei, usiłowałem dotrzeć do luki, pojąłem znaczenie rozkazu Sękatopięstnego. Ku memu niezmiernemu zdumieniu woda przestała płynąć. Na jej miejscu ujrzałem pierś kapitana, która zatkała otwór. Doprowadzony do ostateczności przez wyrzuty sumienia lub gnany skrajną odwagą, skoczył do wody, dopłynął do luki i zatkał ją własnym ciałem, dając mi szansę wykonania zadania. Skorzystałem z tej okazji. W przerażającym tempie załatałem dziurę smołą i więźbokamieniem. W swej desperacji i szaleństwie sądziłem, że zdążę zatkać ranę, nim Sękatopięstnemu zabraknie powietrza w płucach. Jeśli będę wystarczająco szybki, zdoła jeszcze zaczerpnąć tchu. Ścisnęło go w gardle. Linden spojrzała na niego. W głębi duszy Smołowiąz na nowo przeżywał własną opowieść. Pięści miał zaciśnięte. – Głupiec! – warknął do siebie. Po chwili zaczerpnął jednak głęboko tchu i oparł się o ścianę nadbudówki. – Choć byłem głupcem, zrobiłem to, co trzeba było uczynić, aby ocalić dromond i moich towarzyszy. Smołą i więźbokamieniem załatałem dziurę i w ten sposób przytwierdziłem Sękatopięstnego do burty Tancerza Fal. Moja smoła chwyciła jego pierś w kamienne objęcia, by już jej nie wypuścić. Smołowiąz westchnął. – Giganci zanurkowali po niego, lecz nie byli w stanie oderwać go od granitu. Skonał w ich rękach. Gdy wreszcie Tancerz wydostał się z obszaru burzy, co pozwoliło naszym nurkom na bezpieczniejszą pracę, ryby z głębin pożarły już prawie całe ciało, pozostawiając tylko przywarte do kadłuba kości. Zwrócił się z wysiłkiem ku Linden, pozwalając jej zobaczyć smutek w swych oczach. – Nie będę przed tobą ukrywał, że czułem się winny śmierci Czerepa Sękatopięstnego. Przerosłaś mnie, albowiem ocaliłaś Mgłosplota i nie straciłaś Przyjaciela Gigantów. Przez pewien czas, który trwał jeszcze po zakończeniu owego rejsu, nie mogłem znieść cierpienia widocznego na licu Blaskiem Zdobnej. – Jego mina poweselała stopniowo. – Niemniej jednak, po śmierci ojca zaczęła mnie zauważać. Czyż razem z Sękatopięstnym nie uratowałem wielu gigantów, których kochała? Dla jej oczu nie byłem tym, za kogo sam się uważałem, obciążonym winą kaleką, ale mężczyzną, który nadał znaczenie śmierci jej ojca. Dzięki temu potrafiłem zapomnieć o wyrzutach sumienia. Gdy straciła Sękatopięstnego, opuściła ją też tęsknota za morzem. Nadal jednak za czymś tęskniła, jako że jej serce przeszył rozdzierający ból. Straszliwa utrata jeśli nie zabije ducha, uczy mężczyzn i kobiety gorącego pożądania zarówno dla siebie, jak i dla innych. A jej duch nie zginął, choć z pewnością pomroczniał i zahartował się, przez co wyróżnia się wśród naszego ludu, jak żelazo pośród kamieni. – Przyglądał się teraz Linden uważnie, jakby nie był pewien, czy kobieta potrafi usłyszeć to, co chciał jej powiedzieć. – Swą tęsknotę zwróciła ku rzemiosłu mieczarki. – Jego głos brzmiał poważnie, nie ukryło to jednak widocznego w oczach błysku uśmiechu. – I ku mnie. Linden przekonała się, że nie potrafi sprostać jego złożonym motywom. Być może rzeczywiście go nie słyszała, nie pojmowała powodów, dla których opowiadał jej tę historię. Niemniej to, co usłyszała, poruszyło ją głęboko. Samobójstwo Sękatopięstnego pozostawało w bolesnym kontraście z jej doświadczeniem, rzucało też bezlitosne światło na różnicę między nią a Najstarszą – dwiema córkami, na które śmierć rodziców wpłynęła zupełnie inaczej. Na domiar złego, otwartość i szczerość, z jaką Smołowiąz spoglądał na własną przeszłość, zawstydzała ukrywającą własną historię Linden. Tak jak w jego przypadku, jej wspomnienia dotyczyły desperacji i szaleństwa. On jednak potrafił przeżyć wszystko na nowo i odzyskać niewyobrażalną dla niej pogodę ducha, jej wspomnienia zaś nadal były zbyt potężne... Czekał, aż Linden coś powie, lecz nie była w stanie się odezwać. Tego było dla niej zbyt wiele. Wszystkie dręczące ją sprawy sprawiły, że wstała z miejsca i niemal wbrew sobie ruszyła w stronę kajuty Covenanta. Nie wiedziała, co właściwie zamierza zrobić. Covenant uratował Joan przed lordem Foulem. Uratował samą Linden przed Maridem. Przed Sivitem na-mhoram-wistem. Przed Gibbonem-furią. Przed słonecznicową gorączką i czatownikiem z Sarangrave. A mimo to nie potrafił ocalić siebie. Musiała usłyszeć od niego jakieś wyjaśnienia. Coś, co wytłumaczyłoby jej cierpienia. Być może pragnęła również wytłumaczyć się sama. Jej błędy omal go nie zabiły. Chciała, żeby ją zrozumiał. Zeszła sztywnym krokiem na najwyższy poziom podpokładzia i ruszyła ku kajucie Niedowiarka. Nim jednak zdążyła do niej dotrzeć, drzwi otworzyły się i na korytarz wyszedł Brinn. Skinął do niej głową w pozbawionym wyrazu geście. Na boku jego szyi widać było gojące się ślady po poparzeniu, którego sprawcą był Covenant. – Ur-lord chce z tobą porozmawiać – oznajmił takim tonem, jakby jego wrodzona prawość i jej udręczona niepewność były sobie całkowicie obce. Weszła prosto do kajuty, by nie zauważył jej wahania. Tam jednak zatrzymała się, speszona gwałtownym bólem, który wywodził się z jej pragnień. Covenant leżał na wysoko zawieszonym hamaku. Jego słabość wypisana była w bladości czoła i bezwładnym ciele. Niemniej już na pierwszy rzut oka dostrzegła, że odcień jego skóry stał się zdrowszy. Tętno i oddech miał miarowe, a oczy lśniły we wpadającym przez otwarty luk blasku słońca. Wracał do zdrowia. Za dzień czy dwa będzie mógł wstać z łóżka. Siwizna dostrzegalna w jego potarganych włosach zaznaczała się teraz wyraźniej. Wyglądał starzej. Dzika broda nie ukrywała jednak ostrej linii ust ani napięcia widocznego w zapadniętych policzkach. Gapili się na siebie przez chwilę. Potem Linden odwróciła wzrok, by ukryć przerażenie. Miała ochotę podejść do hamaka – zmierzyć mu tętno, obejrzeć ramię i goleń, ocenić temperaturę – dotknąć go jak lekarz, jeśli nie mogła dotrzeć do niego w żaden inny sposób. Powstrzymało ją jednak zażenowanie. – Rozmawiałem z Brinnem – odezwał się nagle. Jego głos brzmiał słabo i ochryple, wyrażał jednak wiele uczuć: gniew, pożądanie i zwątpienie. – Haruchai nie są biegli w opowiadaniu historii, ale wyciągnąłem od niego wszystko, co wiedział. Zesztywniała natychmiast, jakby oczekiwała ataku. – Czy powiedział, że omal nie pozwoliłam ci umrzeć? Wyczytała jego odpowiedź w skurczu otaczających oczy mięśni. Chciała się powstrzymać, lecz narastające w niej napięcie było zbyt silne. Co o niej pomyślał po wysłuchaniu relacji Brinna? Nie wiedziała, jak obronić się przed tym, co miało nastąpić. – Czy powiedział, że mogłam ci pomóc natychmiast po ukąszeniu? – ciągnęła nieubłaganym tonem. – Nim jad zawładnął tobą całkowicie? Ale tego nie zrobiłam? Próbował jej przerwać, lecz nie pozwoliła mu na to. – Czy ci powiedział, że zmieniłam zdanie tylko dlatego, iż Najstarsza chciała odrąbać ci rękę? Czy ci powiedział... – jej głos nabrał ostrzejszego tonu – ...że próbowałam cię opętać? I że to właśnie zmusiło cię do otoczenia się osłoną, przez którą nie mogliśmy się przebić? I że dlatego giganci musieli wezwać nicor? – Nieoczekiwanie w jej gardle zrodził się ochrypły gniew. – Gdybym tego nie zrobiła, Mgłosplot nie zostałby ranny. Czy ci to wszystko powiedział? Twarz Covenanta wykrzywiła się w grymasie złości albo współczucia. Gdy Linden nagle przerwała, musiał przełknąć z wysiłkiem ślinę, by móc się odezwać. – Oczywiście, że mi powiedział – zaczął. – Nie pochwalał tego. Haruchai nie mają wiele wyrozumiałości dla zwykłych ludzkich uczuć, takich jak strach czy zwątpienie. Uważa, że dla mnie powinno się poświęcić wszystko. – Odwrócił na chwilę wzrok, jakby cierpiał. – Kiedy słuchałem Bannora, często miałem ochotę krzyczeć. Miał na każdy temat bardzo kategoryczne opinie. – Ponownie spojrzał na nią. – Cieszę się, że pomogłaś Mgłosplotowi. Nie chcę, żeby ktokolwiek za mnie umierał. Usłyszawszy te słowa, zwróciła swój gniew przeciwko niemu. Jego odpowiedź była tym, co chciała usłyszeć, złościło ją jednak, że natychmiast wziął całą odpowiedzialność i winę na siebie. Wydawało się, że odmawia jej prostego prawa osądzania własnych uczynków. Haruchai przynajmniej była w stanie zrozumieć. Nie przyszła tu jednak po to, by okazywać mu swój gniew. Covenant był dla niej ważny. Chciała go zaatakować dlatego, iż znaczył dla niej bardzo wiele. A tego się bała. Sprawiał jednak wrażenie, że ledwie zdaje sobie sprawę z jej obecności w kajucie. Wbił wzrok w kamienny sufit, starając się uporać z własnym wyobrażeniem o tym, co się wydarzyło. Kiedy przemówił, w jego głosie pobrzmiewał bolesny niepokój. – Jest coraz gorzej. Oplótł pierś ramionami, jakby chciał osłonić bliznę po ciosie nożem. – Foul robi wszystko, żeby nauczyć mnie mocy. Do tego właśnie służy ten jad. Fizyczne konsekwencje mają drugorzędne znaczenie. Najważniejsze jest działanie duchowe. Kiedy tylko popadam w delirium, trucizna zżera moją wolę. Tę część mojej jaźni, która nie chce się stać tak niebezpieczna. To właśnie jest przyczyną... właściwie wszystkiego. Dlatego furia wpakował nas w kłopoty w Mithil Stonedown. Dlatego atakowano nas raz za razem. Dlatego Gibbon zdecydował się na ryzyko wieszczby, która ukazała mi prawdę. Część prawdy. Poruszył się nagle i uniósł prawą dłoń. – Spójrz. Kiedy zacisnął pięść, z kostek dłoni trysnął biały ogień. Covenant rozpalił go tak jasno, że niemal oślepił Linden, po czym pozwolił mu przygasnąć i opadł zdyszany na hamak. – Nie potrzeba mi już żadnych powodów. – Dygotał. – Przychodzi mi to łatwiej niż wstanie z łóżka. Jestem bombą zegarową. Foul sprawia, że staję się bardziej niebezpieczny od niego. Kiedy eksploduję... – jego lico skurczyło się w grymasie trwogi – ...zapewne zabiję wszystkich, którzy mogliby stawić mu opór. Omal już tego nie uczyniłem. Choć gorzał w nim płomień rozpaczy, nadal nie spojrzał na Linden, jakby w obawie, że ukryta w nim groza ogarnie również ją. – Dzieje się ze mną to samo, co zgubiło Kevina. Zniszczyło śluby gwardii krwi. Doprowadziło do pomordowania Bezdomnych. Staję się tym, czego nienawidzę. Jeszcze trochę, a zabiję was wszystkich. Nie potrafię tego powstrzymać. Czy nie rozumiesz? Brak mi twojego wzroku. Żeby móc walczyć z jadem, muszę widzieć. Jeśli chodzi o coś dotykalnego, jak nadgarstki czy pierś, sprawy wyglądają inaczej. Zostało mi jeszcze trochę czucia w nerwach. Nie mam jednak zmysłu zdrowia. To zapewne jest prawdziwym motywem stworzenia Słonecznicy. Miała ona okaleczyć moc Ziemi, która mogłaby mnie uzdrowić, pozwolić mi zobaczyć to, co ty widzisz. Wszyscy poza tobą utracili już tę zdolność. Ty ją masz, ponieważ pochodzisz z zewnątrz. Nie ukształtowała cię Słonecznica. Ja też bym nią dysponował, gdybym nie był... Połknął nagle słowo, które zamierzał wypowiedzieć, lecz promieniowało od niego przypominające ból napięcie i nie potrafił już zachować swego cierpienia tylko dla siebie. Jego przekrwione, pełne determinacji i udręki oczy miały w sobie zrozumienie. Ścisnęło ją w gardle na widok prześladującego go strachu przed sobą, gdyby więc nawet wiedziała, jak go pocieszyć, nie zdołałaby wykrztusić ani słowa. – Dlatego właśnie muszę dotrzeć do Jedynego Drzewa. Muszę, nim stanę się zbyt niebezpieczny, by dalej żyć. Laska Praw jest dla mnie jedyną nadzieją. – W głosie Covenanta słychać było narastającą powoli zapowiedź nieuchronnego nieszczęścia. Jego również dręczyły koszmary, tak samo ohydne i bezlitosne jak te, które nawiedzały ją. – Jeśli nie zrobimy tego na czas, jad zapanuje nad wszystkim, nikt z nas nie pozostanie przy życiu i nikogo nie będzie obchodziło, co się stanie z Krainą, nie mówiąc już o walce. Wytrzeszczyła oczy, gdy dotarły do niej implikacje tych słów. Do tej pory zawsze mówił, że potrzebuje Laski Praw dla Krainy albo dla niej, by umożliwić jej powrót do dawnego życia. Nie rozumiała dotąd prawdziwej głębi jego problemu. Pomijając wszystkie pozostałe zobowiązania, szukał czegoś, co pozwoliłoby mu uratować siebie. Dlatego zareagował na ruch statku, który ciągnął zwabiony przez gigantów nicor. Na nowo obudziło to w nim najbardziej podstawową nadzieję, której źródłem było Jedyne Drzewo. Nadzieję na naprawienie szkód, które wyrządził, niszcząc starą Laskę. Na ucieczkę przed logiką jadu. Nic dziwnego, że był tak wyniszczony. Nie potrafiła pojąć, jak udaje mu się to znosić. Najwyraźniej opacznie zrozumiał jej milczenie, albowiem ponownie wbił wzrok w sufit. Gdy znowu zaczął mówić, gorycz nadała jego głosowi bezbarwne brzmienie. – Dlatego tu jesteś. Skrzywiła się, jakby ją uderzył. Nie patrzył jednak na nią. – Mówiłaś, że temu starcowi, którego spotkałaś na Haven Farm, uratowałaś życie. – Było to prawdą. Rozmawiała też z nim, lecz nigdy nie powtórzyła Covenantowi wszystkich jego słów. – Wybrał cię z powodu twego wzroku i dlatego, że jesteś lekarzem. W całym tym bałaganie ty jedna potrafisz pojąć, co się ze mną dzieje, nie wspominając już o uczynieniu czegoś w tej sprawie. A Foul... – kontynuował z rozpaczą w głosie. – Jeśli Gibbon mówił prawdę. Jeśli nie chciał cię tylko przestraszyć. Foul wybrał cię, ponieważ uważa, że może uniemożliwić ci wykonanie zadania. Sądzi, że zdoła cię zastraszyć. Dlatego właśnie Gibbon cię dotknął. Dlatego Marid skoczył najpierw na ciebie. Żeby doprowadzić do twojej porażki, sprawić, byś mi nie pomogła albo nie uczyniła tego, co będzie konieczne. Wie, że jestem bezbronny. Że od dawna już potrzebowałem... Wtem, bez ostrzeżenia, jego głos nabrał tonu ostrego sprzeciwu. – Dlatego, że się mnie nie boisz! W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj. Uniknęłabyś tego wszystkiego. Sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej. Piekło i szatani, Linden! – Zaczął nagle krzyczeć ze wszystkich sił swego wciąż jeszcze słabego ciała. – Jesteś jedyną kobietą na świecie, która nie widzi we mnie czegoś w rodzaju chodzącego wcielenia zbrodni! Do licha, zapłaciłem krwią za to, by cię oszczędzić. Zabiłem dwudziestu jeden ludzi, żeby wyrwać cię z Revelstone! Ale nie potrafię do ciebie dotrzeć. Co, do wszystkich diabłów... Wyrwał ją z milczenia swą pasją. Przerwała mu, jakby była na niego wściekła, w rzeczywistości jednak kierowała swój gniew w inną stronę. – Nie chodzi mi o to, by mnie oszczędzano. Chcę usłyszeć powody. Mówisz mi, dlaczego tu jestem, ale to nic nie znaczy. Nie ma ze mną nic wspólnego. Jestem lekarzem spoza Krainy. No i co z tego? To samo można powiedzieć o Berenfordzie, ale jego to nie spotkało. Podaj mi bardziej przekonujące powody. Dlaczego ja? Jego twarz rozpromieniła się na chwilę w blasku słońca, lecz słowa Linden docierały stopniowo do niego, paraliżując kolejno wszystkie mięśnie, aż wreszcie znowu opadł bezwładnie na hamak. Wyglądał na skrajnie wycieńczonego. Obawiała się, że zabraknie mu sił, by kazać jej opuścić kajutę. Zaskoczył ją jednak, tak jak często zdarzało się to w przeszłości. Choć znała go już długo, wciąż nie rozumiała, jak pracuje jego umysł. – Masz oczywiście rację – mruknął, na wpół do siebie. – Nikt nie może oszczędzić drugiej osoby. Mam tak wiele mocy i wciąż zapominam, że nie pomoże mi ona zrealizować moich planów. Moc nigdy nie wystarcza. Jest tylko bardziej skomplikowaną formą bezradności. Powinienem był wiedzieć lepiej. Nie pierwszy raz odbywam podobną podróż. Nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego ty. – Czuł się tak zmęczony, czy pokonany, że nie był w stanie podnieść głowy. – Wiem coś na temat powodów, które wpędzają ludzi w podobne sytuacje. Nie znam jednak twoich powodów. Nie znam ciebie. Wybrano cię ze względu na to, kim jesteś, ale nie powiedziałaś mi o sobie ani słowa. Moje życie spoczywa w twoich rękach, a ja nie mam najbledszego pojęcia, od kogo właściwie jestem zależny. Linden. – Zwracał się do niej, nie spoglądając na nią, jakby bał się, że jego spojrzenie skłoniłoby ją do odejścia. – Proszę cię. Przestań się bronić. Nie musisz ze mną walczyć. Możesz mi wszystko wyjaśnić. – Zamknął niespiesznie oczy na myśl o ryzyku, które podejmował. – Jeśli tylko zechcesz. Miała ochotę znowu mu odmówić, uciec, jak zwykle, lecz w końcu przyszła tu po to, by z nim porozmawiać. Miała taką potrzebę i nie mogła się jej oprzeć. Jego pytanie miało jednak tak intymny charakter, że nie była w stanie odpowiedzieć na nie wprost. Gdyby nie wysłuchała opowieści Smołowiąza, być może nie potrafiłaby tego uczynić w ogóle. Jego przykład wstrząsnął nią, dodał jej śmiałości. Gigant miał odwagę potrzebną, by stawić czoło przeszłości. A jego opowieść, opowieść o ojcu Najstarszej... – Czasami – zaczęła, choć nie czuła się jeszcze właściwie gotowa – popadam w depresję. – Mimo że obok było krzesło, stała sztywno wyprostowana. – Zdarza mi się to od dzieciństwa. Od śmierci ojca. Miałam wtedy osiem lat. To przygnębienie przypomina... Nie potrafię go opisać. To tak, jakbym tonęła i nie była w stanie zrobić nic, żeby się uratować. Jakbym mogła krzyczeć całą wieczność i nikt by mnie nie usłyszał. – Pozbawiona mocy. – Jakby mogła mi pomóc tylko śmierć, która wszystko skończy. Tak właśnie zaczęłam się czuć, kiedy odpłynęliśmy z Coercri. Przygnębienie narastało, podobnie jak zawsze. Nigdy nie wiem, dlaczego przychodzi i dlaczego potem znika. Tym razem jednak wyglądało to inaczej. Uczucie było to samo, ale kryło się w nim coś innego. Możliwe, iż miałeś rację, mówiąc na Wartowni Kevina, że to, co nosimy w sobie, uzewnętrznia się tutaj i możemy to spotkać, jakby było inną osobą. Czułam obecność furii. Może to właśnie jest powód, dla którego tu trafiłam. – Nie potrafiła się już powstrzymać, choć jej pierś ściskało nienawistne drżenie. – Może istnieje związek między tym, kim jestem, a tym, czego chce Foul. – Omal nie udławiła się na wspomnienie dotyku Gibbona, zacisnęła jednak gardło, by stłumić mdłości. – Może dlatego, kiedy tak bardzo się boję, zapadam w bezruch. Całe życie starałam się dowieść, że to nieprawda, ale to sięga zbyt głęboko. Mój ojciec... – Omal nie zabrakło jej sił. Nigdy dotąd nie odsłoniła się przed nikim tak bardzo. Teraz jednak, po raz pierwszy, pragnienie uzdrowienia przezwyciężyło zakorzeniony w niej wstręt. – W chwili śmierci był mniej więcej w twoim wieku. Nawet trochę cię przypominał – I starca, którego ocaliła na Haven Farm. – Tyle że nie miał brody. Ale nie był taki jak ty. Był żałosny. Jad, który dosłyszała nagle w swym głosie, kazał jej się zatrzymać. Zawsze tak o nim myślała, by łatwiej móc go odrzucić. Ale to nawet nie była prawda. Choć jej ojciec wiódł nędzne życie, miał dosyć sił, by wypaczyć samą jej istotę. Wydawało się, że leżący w hamaku Covenant czuje pokusę spojrzenia na nią. Oparł się jednak temu impulsowi, chcąc jej oszczędzić zażenowania. – Mieszkaliśmy w odległości mili od podupadłego miasteczka, podobnego do twojego – ciągnęła Linden głosem, któremu tłumione emocje dodały ostrości. – W jednym z tych walących się, pudełkowatych, drewnianych domków. Odkąd wprowadzili się tam moi rodzice, nie pomalowano go ani razu. Zaczynał już osiadać. Ojciec hodował kozy. Bóg jeden wie, skąd wziął pieniądze, żeby je kupić. Każda praca, którą udawało mu się znaleźć, była gorsza od poprzedniej. Wyobrażał sobie, że podejmując się zajęcia akwizytora sprzedającego odkurzacze, okazuje dumę i niezależność. Kiedy mu się nie udało, przerzucił się na encyklopedie. A potem oczyszczalniki wody. Oczyszczalniki wody! W promieniu trzydziestu mil każdy miał własną studnię, a w niej czystą wodę. Po każdym kolejnym niepowodzeniu wydawał się coraz niższy. Zapadał się w sobie. Uważał się za zagorzałego indywidualistę, który radzi sobie sam i nie kłania się nikomu. Chryste Panie! Pewnie żebrał na kolanach o pieniądze, za które kupił te kozy. Chciał sprzedawać mleko i sery. Inwentarz hodowlany. Mięso. Ale oczywiście wiedział o hodowli kóz nie więcej ode mnie. Założył im postronki i pozwolił się paść wokół domu. Po krótkim czasie wszędzie w promieniu stu metrów otaczał nas piach. Matka reagowała na to w ten sposób, że jadła wszystko, co wpadło jej w ręce, trzy razy w tygodniu chodziła do kościoła i karała mnie, gdy tylko zabrudziłam sobie ubranie. Kiedy miałam osiem lat, kozy spustoszyły już całą naszą ziemię i zabrały się za teren należący do sąsiada. Oczywiście ojciec nie widział w tym nic złego. Ale sąsiad widział. W końcu ojciec otrzymał wezwanie do sądu – dowiedziałam się o tym później – lecz nawet słowem nie wspomniał matce, że mamy kłopoty. Ona zabrała samochód i pojechała do kościoła, a on nie miał jak się dostać na rozprawę, chyba żeby wybrał się tam na piechotę, ale to było dwadzieścia mil. Było lato, nie poszłam więc do szkoły. Bawiłam się na dworze i jak zwykle zabrudziłam sukienkę, a potem zaczęłam się bać. Matka miała wrócić dopiero za kilka godzin, ale jako mała dziewczynka nie miałam poczucia czasu. Chciałam się schować w bezpiecznym miejscu. Dlatego poszłam na strych. Po drodze bawiłam się we wchodzenie po schodach bez skrzypnięcia. Robiłam to już od dawna. Między innymi dlatego czułam się na strychu bezpieczna. Nikt nie słyszał, jak się tam zakradałam. Cała scena malowała się wyraźnie przed jej oczyma niczym wytrawiona kwasem. Obserwowała ją jednak jak widz, z surowością, którą hodowała w sobie przez wiele lat. Nie chciała być tą małą dziewczynką i czuć tego, co ona. Jej gałki oczne przerodziły się w gorące kamienne kulki, a głos przybrał ostry, pedantyczny ton, przywodzący na myśl instrument używany do sekcji. Choć w wyprostowanych plecach chwytały ją kurcze, nie zmieniała pozycji. Stała tak nieruchomo, jak tylko potrafiła, instynktownie odrzucając samą siebie. – Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam ojca. Siedział w zdezelowanym fotelu na biegunach, a podłogę wokół niego pokrywała czerwona plama. Nie sądziłam, że to krew, dopóki nie zobaczyłam, że wycieka z ran w jego nadgarstkach. Chciało mi się rzygać od jej smrodu. Covenant spojrzał wreszcie na nią, wybałuszając zatrwożone oczy. Zlekceważyła go jednak. Skupiła uwagę na próbach dotrwania do końca opowieści. – Popatrzył na mnie. Przez dłuższą chwilę miałam wrażenie, że mnie nie poznaje. Wreszcie jednak dźwignął się z fotela i zaczął obrzucać mnie przekleństwami. Nie rozumiałam go. Dopiero później pomyślałam, że bał się, iż go powstrzymam. Znajdę telefon, sprowadzę pomoc, chociaż miałam dopiero osiem lat. Dlatego zatrzasnął drzwi, zamknął mnie ze sobą i wyrzucił klucz przez okno. Do tej pory nawet nie zdawałam sobie sprawy z istnienia tego klucza. Na pewno cały czas tkwił w zamku, ale nigdy go nie zauważyłam. W przeciwnym razie zawsze bym się tam zamykała, żeby czuć się bezpieczniej. Tak czy inaczej, patrzyłam, jak umiera. Dopiero po czasie dotarło do mnie, co się dzieje. Wtedy wpadłam w szał. – Szał, też coś. To było stanowczo zbyt łagodne określenie. Za sztywnym opanowaniem Linden kryła się mała dziewczynka, której serce rozszarpano na strzępy. – Strasznie krzyczałam i płakałam, ale to nic nie pomogło. Matka była w kościele, a nikt z sąsiadów nie mieszkał na tyle blisko, by mógł mnie usłyszeć. Ojciec zdenerwował się jeszcze bardziej. Przecież zrobił to wyłącznie nam na złość. Płaczem pogłębiłam tylko jego irytację. Jeśli istniała szansa, że zmieni zdanie, zmarnowałam ją. Może właśnie dlatego tak się wściekł. W pewnej chwili znalazł nawet w sobie tyle sił, że wstał po raz drugi i mnie uderzył. Okropnie poplamił mnie krwią. Wtedy spróbowałam go błagać. Być grzeczną dziewczynką. Prosiłam, żeby pozwolił mi umrzeć zamiast niego. Mówiłam szczerze. Ośmiolatki mają mnóstwo wyobraźni. Ale to też nie pomogło. Ostatecznie byłam dla niego tylko dodatkowym ciężarem. Gdyby nie musiał się martwić o żonę i córkę, uniknąłby tych wszystkich niepowodzeń. – Jej sarkazm był ostry jak tarka. Przez wszystkie te lata starała się zaprzeczyć sile swych uczuć. – Ale oczy zachodziły mu już szkłem. Byłam zdesperowana. Spróbowałam gniewu. Doprowadziłam się do ataku histerii i powiedziałam, że jeśli umrze, przestanę go kochać. Z jakiegoś powodu to do niego dotarło. Ostatnie słowa, jakie usłyszałam z jego ust, brzmiały: „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. To wtedy padł cios, uderzenie, które na zawsze przykuło Linden do paraliżującej ją grozy. Na świecie nie było języka, który mógłby to opisać. Ze skrzypiącej podłogi i odrapanych ścian wylał się mrok. Nie był on realny, gdyż Linden nadal wszystko widziała, wypełnił jednak umysł dziewczynki, jakby jej ojciec przywołał go swym użalaniem się nad sobą, jakby umierając, wykroczył poza bariery ciała, czystym upodleniem podniósł się do statusu mocy i wezwał czarną złość koszmarów, by towarzyszyła jego zgonowi. Linden ugrzęzła w lepkiej ciemności jego oskarżeń i nic nie mogło jej uratować. Gdy pogrążała się coraz głębiej, jego twarz zmieniała się przed jej oczyma. Usta rozciągnęły się w czymś, co powinno być krzykiem, było jednak śmiechem. Triumfalną, złośliwą radością, bezgłośną i wszechogarniającą. Owe usta przyciągnęły jej wzrok, sparaliżowały ją. Stały się straszliwą jaskinią, otchłanią, z której wydobywała się przerażająca ją ciemność. „I tak nigdy mnie nie kochałaś. Nigdy mnie nie kochałaś. Nigdy nie kochałaś”. Nie potrafiła odróżnić owego mroku od ziejącego złością dotyku Gibbona-furii. Być może wszystko to działo się tylko w jej umyśle, było efektem dziecinnej bezbronności i rozpaczy. Nie miało to jednak znaczenia. W ten właśnie sposób nauczyła się, że jest bezsilna, i nigdy już nie miała o tym zapomnieć. Na twarzy Covenanta zauważyła przerażenie wywołane jej opowieścią. Nie chciała tego. Osłabiał jej mechanizmy obronne. Narastał w niej gniew. Nie potrafiła już ukryć drżenia głosu. Nie mogła też umilknąć. – Umarł po długim czasie. A jeszcze później wróciła matka. Byłam już wtedy w tak głębokim szoku, że nic do mnie nie docierało. Minęło wiele godzin, nim zauważyła, że nas nie ma i że drzwi na strych są zamknięte. Musiała zawołać sąsiadów, żeby pomogli jej je wyważyć. Cały czas byłam przytomna – pamiętam każdą minutę – ale nie mogłam nic zrobić. Leżałam tylko na podłodze, aż wreszcie wdarli się do środka i odwieźli mnie do szpitala. Spędziłam tam dwa tygodnie. To był jedyny okres w moim życiu, kiedy czułam się bezpieczna. Wtem jej kolana zaczęły drżeć tak silnie, że nie mogła już dłużej stać. W otwartych oczach Covenanta malowało się współczucie. Powlokła się do krzesła i usiadła na nim, lecz jej dłonie nie przestawały się kurczyć. Ścisnęła je między kolanami, by móc dokończyć opowieść. – Matka uznała, że to wszystko moja wina. Musiała sprzedać kozy i dom facetowi, który pozwał ojca do sądu, żeby pokryć koszty pogrzebu i rachunki szpitalne. Kiedy popadała w częste u niej ataki patetycznego szału, oskarżała mnie nawet o zabójstwo swego ukochanego męża. Najczęściej jednak obwiniała mnie tylko o to, że spowodowałam całą tę sytuację. Musiała żyć z zasiłku. Bóg wie, że gdyby znalazła jakąś pracę, mogłoby jej to przeszkodzić w chodzeniu do kościoła. Zamieszkałyśmy w obskurnej klitce w mieście. Z jakiegoś powodu znowu to ja byłam temu winna. W porównaniu z nią pogrążona w szoku ośmiolatka była zaradną, dorosłą osobą. Gorycz, którą czuła przez całe życie, mogłaby nadal się z niej wylewać, dając upust nagromadzonemu oburzeniu, powstrzymał ją jednak Covenant. – A ty nigdy jej nie wybaczyłaś – powiedział głosem pełnym bólu i współczucia. – Nie wybaczyłaś im obojgu. Zabolały ją jego słowa. Czy to było wszystko, co zrozumiał z jej bolesnej opowieści? Wszystko, co wydedukował z faktu, że zdecydowała się nią z nim podzielić? Zerwała się ze złością na nogi i podbiegła do hamaka. – Masz rację. Nie wybaczyłam! Wychowywali mnie na jeszcze jedną przeklętą samobójczynię! – Na sługę Wzgardliwego. – Całe życie starałam się dowieść, że nie mieli racji! Twarz wokół oczu Covenanta skurczyła się nagle. Jego spojrzenie wydawało się pełne krwi. Nie zawahał się jednak. Wąska linia ust i zapadnięte policzki wyraźnie świadczyły, że nie są mu obce pokusy samobójstwa. Ponadto był człowiekiem, który utracił żonę i syna z powodu choroby, której nie był w stanie zapobiec. Mimo to żył dalej. Walczył o życie. Wielokrotnie widziała, jak odwracał się od uczynków i postaw podyktowanych nienawiścią. Nie chciał też kompromisu z Linden, bez względu na wszystko, co mu powiedziała. – To dlatego uważasz, że ludzie nie powinni zdradzać swych tajemnic? Dlatego nie chciałaś, żebym ci opowiedział o Lenie? Boisz się, że powiem coś, czego wolałabyś nie usłyszeć? Miała ochotę wrzasnąć na niego jak rozwścieczony dzieciak, nie była jednak w stanie tego zrobić. Po raz kolejny przeszkodził jej zmysł zdrowia. Dostrzegła jego uczucia. Żaden mężczyzna nigdy nie patrzył na nią w ten sposób. Wróciła wstrząśnięta do kamiennego krzesła i osunęła się na nie w poszukiwaniu wsparcia. – Linden – zaczął tonem na tyle delikatnym, na ile pozwalał jego znużony, ochrypły głos. Przerwała mu jednak. – Nie. – Nagle poczuła się pokonana. Nigdy jej nie zrozumie. Albo też pojął ją zbyt dobrze. – Nie w tym rzecz. Nie wybaczyłam im i nie obchodzi mnie, czy ludzie o tym wiedzą. To właśnie pozwoliło mi żyć, kiedy nie miałam już nic innego. Po prostu nie ufam takim wyznaniom. – Skrzywiła usta. – Nic mnie nie obchodzi Lena. Byłeś wówczas innym człowiekiem. Zapłaciłeś za swój uczynek. Ta sprawa nie ma dla mnie znaczenia. Ale dla ciebie ma. Za każdym razem, gdy obwiniasz się o gwałt, owo oskarżenie staje się prawdą. Przywołujesz swój dawny uczynek do teraźniejszości. Znowu stajesz się winny. To samo dzieje się ze mną, kiedy mówię o rodzicach, chociaż miałam wtedy tylko osiem lat, a przez dwadzieścia dwa lata starałam się stać kimś innym. Covenant złapał za brzeg hamaka, przezwyciężając własną słabość, po czym przysunął się do Linden. – Odwracasz kota ogonem – powiedział, mierząc w nią swymi słowami niby bełtem. – Sama sobie wyrządzasz krzywdę. Próbujesz się ukarać za coś, na co nie miałaś wpływu. Nie potrafisz sobie wybaczyć i dlatego nie chcesz też wybaczyć nikomu innemu. Podniosła ku niemu wzrok. Sprzeciw i zrozumienie prawdy splotły się w niej tak mocno, że nie była w stanie mu odpowiedzieć. – Czyż nie zachowujesz się jak Kevin? Oskarżasz siebie, gdyż nie potrafisz udźwignąć wszystkich problemów świata? Zabijasz ojca w myślach, bo nie potrafisz znieść bólu bezradności? Niszczysz to, co kochasz, ponieważ nie jesteś w stanie tego uratować? – Nie. – Tak. Nie wiem. Jego słowa wbiły się w nią zbyt głęboko. Choć nie posiadał zmysłu zdrowia, potrafił do niej dotrzeć i wstrząsnąć jej sercem. Miała wrażenie, że przenika ją krzyk, którym zareagowała na śmierć ojca, i że pod wpływem słów Covenanta coś się w niej poruszyło. – Nie kocham go. Nie mogę. Gdybym go pokochała, nie mogłabym dalej żyć. Miała ochotę uciec, poszukać jakiegoś miejsca, w którym mogłaby ocalić swą samotność. Nie uczyniła tego jednak. Zbyt długo już uciekała. Spojrzała na niego wilkiem, niezdolna zareagować na jego współczucie, pociągnęła łyk diamentrunku ze stojącej na stole flaszy i podała ją Covenantowi, nakazując mu wypić tyle napoju, by mógł zasnąć. Następnie zakryła twarz dłońmi i skuliła się. Drzemka wygładziła twarz Covenanta, co sprawiło, że stał się bardziej podobny do jej ojca. Miał rację. Nie potrafiła sobie wybaczyć. Nie powiedziała mu jednak dlaczego. Ciemność nadal ją wypełniała i Linden nie wyznała mu, co z nią uczyniła. 6. Samum Wędrowców Czuwała. Nie chciała zasnąć. Od czasu do czasu jej myśli wypełniały wizje ojca, jakby zbyt dokładnie przyjrzała się swej opowieści i jego obraz wypalił się w jej nerwach wzrokowych. Nie usunęła tego wspomnienia, a tylko zdarła ochronną powłokę, która je otaczała. Krzyki ośmiolatki, którą ongiś była, od lat nie wydawały się jej tak realne. Próbowała odwlec chwilę zapadnięcia w sen, gdyż bała się swych koszmarów. Rozmowa z Covenantem przyniosła jej jednak osobliwą, połowiczną ulgę, częściowe złagodzenie napięcia. To nie wystarczało, było jednak lepsze niż nic. Nigdy dotąd nie zdobyła się na odwagę, by uczynić coś podobnego. Uspokajała ją ta myśl. Być może odkupienie było bardziej możliwe, niż dotąd sądziła. Wreszcie wróciła do kajuty i wspięła się na hamak. Kołysanie się Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki pozwoliło jej zapomnieć o sobie i pogrążyć się w bezkresnym, głębokim morzu. Następnego dnia poczuła się silniejsza. Z odrobiną lęku poszła odwiedzić Covenanta, zastanawiając się, co on sądzi o wczorajszym zdarzeniu. Przywitał ją, rozmawiał z nią i poddał się jej zabiegom. Z pewnością chciał jej udowodnić, że to, czego od niej zażądał, nie miało być wyrzutem. Co dziwne, jego zachowanie sugerowało, że czuje się z nią złączony swego rodzaju więzią, cechującą trędowatych sympatią dla rannych i nieszczęśliwych. Zaskoczyło ją to przyjemnie. Kiedy opuściła kajutę, jego czoło złagodniało. Następnego ranka Covenant wyszedł na pokład. Zamrugał oślepiony blaskiem słońca, po czym przeszedł przez lewe drzwi pod pokładem sternika i ruszył w stronę Linden. Stąpał niepewnie. Nie odzyskał jeszcze w pełni sił. Był blady. Widziała jednak, że jest z nim coraz lepiej. Ze zdumieniem zauważyła, że zgolił brodę. Nagie, lśniące w blasku słońca policzki i szyja zdawały się czynić go bezbronnym. W jego spojrzeniu dostrzegała niepewność i zażenowanie. Tak bardzo już przywykła do widoku jego brody, że bez niej wydawał się jej niemal młodzieniaszkiem. Nie pojmowała jednak jego widocznego zawstydzenia, dopóki nie oznajmił pełnym sprzecznych emocji głosem: – Wypaliłem ją. Pierścieniem. – Świetnie. – Zaskoczyła ją nieprzyjemnie intensywność własnych reakcji. – Nigdy mi się nie podobała. Zażenowany dotknął policzka, próbując nieczułymi palcami ocenić stan odsłoniętej skóry, po czym skrzywił się ze smutkiem. – Mnie też nie. – Spuścił wzrok, jakby chciał sobie zrobić WKS, po czym ponownie spojrzał jej w twarz. – Martwi mnie to jednak. Przeraża mnie fakt, że przychodzi mi to z taką łatwością. – Przez twarz przemknął mu skurcz na wspomnienie o hamulcach, które ograniczały dotąd użycie pierwotnej magii, pozwalając jej zaistnieć tylko w rozpaczliwej sytuacji i w kontakcie z inną mocą, pełniącą funkcję mechanizmu wyzwalającego. – Zrobiłem to po to, żeby nauczyć się panowania nad mocą. Jad... nie potrafię sobie sam ze sobą dać rady. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby to wszystko uporządkować. Mówiąc, skierował spojrzenie na otwarte morze, które ciągnęło się aż po horyzont, modre, lekko wzburzone i jak on pełne sprzeczności. – Ale to nie wystarcza. Mogę rozkazać ogniowi zrobić wszystko, co tylko zechcę, pod warunkiem, że ograniczę go do małego strumyczka. Czuję jednak, że reszta kipi we mnie, gotowa eksplodować. To tak, jakbym był obłąkany i jednocześnie normalny. Z jakiegoś powodu nie mogę mieć jednego bez drugiego. Gdy Linden popatrzyła na zastygłą w wyrazie niepokoju twarz Covenanta, przypomniały się jej jego słowa: „Dlatego właśnie muszę dotrzeć do Jedynego Drzewa. Nim stanę się zbyt niebezpieczny, by dalej żyć”. Dręczyła go myśl o tej samej groźbie, która sprawiała, że Linden nie potrafiła mu się oprzeć. Poczuła przelotne pragnienie zarzucenia mu rąk na szyję, uściskania go, by w ten sposób zaspokoić płonące w niej pożądanie. Powstrzymała się przed tym, albowiem aż za dobrze zdawała sobie sprawę, iż nie była z nim szczera. Wyznała mu wystarczająco wiele, by uwierzył, że to już wszystko. Nie powiedziała mu jednak o matce. O bezwzględnym, niepodważalnym fakcie, który nie pozwalał jej zostać kimś, kim pragnęła być. Osobą godną jego. W dzień po burzy Srożyniec Honninscrave prowadził Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przez wzburzone morza i ciągle zmieniające się wiatry, halsując nieustannie, by odnaleźć drogę wiodącą na wschód. Giganci pracowali z radością, jakby przyjemność, którą sprawiały im statek oraz własne umiejętności, potrafiła zaradzić nawet bardzo wielkiemu zmęczeniu. Ceer i Hergrom często pomagali im pośród want, nadrabiając mniejszy wzrost i zasięg ramion szybkością i siłą. Niemniej jednak dromond wciąż posuwał się stosunkowo powoli. Z tego powodu z dnia na dzień Najstarsza była coraz bardziej zatroskana, a twarz Morskiego Marzyciela spowijał wciąż głębszy cień. W miarę jak Covenant wracał stopniowo do zdrowia, jego napięcie również rosło. Dręczony strachem przed jadem i porażką, a także myślą o niezliczonych rzeszach ludzi, którzy ginęli, by karmić Słonecznicę, zaczął regularnie spacerować po pokładzie, jakby chciał popchnąć naprzód statek gigantów samym wysiłkiem woli. Po trzech kolejnych dniach halsowania w różnych kierunkach pod wpływem zmiennych wiatrów powietrze wypełnił stały podmuch, wiejący z południowego zachodu. Honninscrave przywitał go głośnym radosnym okrzykiem. Giganci wspięli się na maszty, by odpowiednio ustawić żagle. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przechylił się lekko na lewą burtę, opuścił dziób, jak rwące się do biegu zwierzę, które spuszczono ze smyczy, i pomknął prędko na wschód. Spod jego burt trysnęły bryzgi, przypominające słowa pokrytego morowymi plamami granitu – kamienia ukształtowanego po to, by radować się morskim pędem. Po krótkiej chwili statek gigantów mknął już beztrosko po falach. – Jak długo utrzyma się ten wiatr? – zapytał Covenant stojącą obok niego spiżarmistrz. Wichrogniewa skrzyżowała ramiona na obfitych piersiach i wbiła wzrok w żagle. – W tej części Ziemi – odparła – niepewne wiatry, takie jak te, które niosły nas dotąd, są rzadkością. Ten podmuch zwie się Samumem Wędrowców. Obieżyświatrem. Nim się uspokoi, zdążymy ujrzeć Nagą Wyspę. Choć głos spiżarmistrz brzmiał flegmatycznie, jej oczy lśniły na widok białych łopoczących żagli i naprężonych szotów. Miała rację. Wiatr się utrzymał, wiejąc z południowego zachodu z siłą tak stałą, że Honninscrave nie widział potrzeby skracania żagli na noc. Pełnia księżyca minęła już kilka dni temu, gwiazdy nie dawały wiele światła i choć kierować dromondem nie było łatwo, kapitan spełniał niewypowiedziane pragnienie poszukiwaczy, żeglując nieprzerwanie na wschód. Wiatr szarpiący takielunkiem, kołyszący się miarowo pokład, nieustanny, przypominający oddech szum prutej dziobem wody – sprawiały, że Linden czuła pod stopami drżenie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Cały czas miała wrażenie, że dromond oddycha na falach – czarodziejskie połączenie kamienia z biegłością, wibrujące muzyką życia. Silny Samum Wędrowców pozwalał załodze na odpoczynek po poprzednich trudach. Tempo, z jakim płynęli, przywołało na lico Najstarszej wyraz surowej satysfakcji i ułatwiło zadanie Honninscrave’owi do tego stopnia, że kapitan niekiedy reagował na żarty Smołowiąza i wygłupiał się jak figlarny kolos. Uśmiech pojawił się nawet na twarzy kotwicomistrza Sevinhanda, który wyraźnie radował się tym, że jego ręka wraca do zdrowia. Ani prędkość statku, ani wesołość gigantów nie mogły jednak zaradzić narastającemu napięciu Covenanta. Niedowiarka cieszył dobry humor towarzyszy, bryzgi piany wzbijane w górę przez dziób dromondu i niezmienna witalność wiatru. Czasami wyglądało to tak, jakby przez długie lata tęsknił za towarzystwem gigantów. Podobne przyjemności już mu jednak nie wystarczały. Śpieszyło mu się. Raz za razem przemierzał przechylony pokład, by podzielić się swym niepokojem z Linden. Z wyraźnym zażenowaniem wciągał ją w rozmowę, jakby nie chciał pozostać sam z własnymi myślami. Rzadko jednak mówił o wspomnieniach i potrzebach, które zaprzątały jego umysł do tego stopnia, że były niemal czytelne. Wybierał bardziej odległe wątki, pytania i wątpliwości. Myślał o nich nieustannie, próbując przygotować się do tego, co przyniesie mu przyszłość. – Może istotnie sprzedałem się za Joan – oznajmił nagle podczas jednej z ich rozmów. Wspominał już przedtem o podobnych sprawach. – Wolność nie oznacza swobody wyboru tego, co nas spotyka, lecz jedynie, jak mamy na to zareagować. To podstawa walki z Foulem. Aby skutecznie mu się przeciwstawić bądź też go wesprzeć, musimy sami podjąć decyzję. Dlatego nie może nas po prostu opętać, zabrać pierścienia przemocą. Musi podjąć ryzyko, że opowiemy się przeciwko niemu. To samo dotyczy Stwórcy. Na tym polega paradoks Łuku Czasu. I białego złota. Moc opiera się na wyborze. Konieczna jest wolność. Jeśli Foul po prostu nas zwycięży, jeśli znajdziemy się w jego władzy, pierścień nie pozwoli mu wyrwać się na wolność. A jeśli Stwórca spróbuje zapanować nad nami spoza łuku, zniszczy go. – Nie patrzył na nią. Przesuwał wzrokiem po spienionych falach, jakby robił im WKS. – Niewykluczone, że zajmując miejsce Joan, wyrzekłem się wolności. Linden milczała. Martwiła się, że dręczą go podobne wątpliwości, w głębi ducha była jednak zadowolona, że poczuł się na tyle dobrze, iż jest w stanie stawić im czoło. Potrzebowała od niego zapewnienia, że ona również jest zdolna do ważnych wyborów. Innym razem skierował jej uwagę na Vaina. Nasienie Demondim stało na pokładzie rufowym, obok jadłoprowiantosali, dokładnie w tej samej pozycji, którą zajęło, gdy Covenant padł na kamienną powierzchnię. Czarne ręce ugięło lekko w łokciach, jakby nagle przerwano mu proces budzenia się do życia, a oczy barwy najmroczniejszej nocy gapiły się w pustkę niewidzącym wzrokiem niby zapewnienie, że wszystkie wydarzenia rozgrywające się na pokładzie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki są błahe i efemeryczne. – Dlaczego... – zaczął powoli Covenant. – Dlaczego ten cholerny grim nic mu nie zrobił? Spłynął tylko z niego. Ale jeźdźcy byli w stanie powstrzymać go rukhami. Naprawdę ich posłuchał, kiedy zmusili go do wejścia do lochu. Linden wzruszyła ramionami. Vain stanowił tajemnicę. Niepokoiło ją to, jak na nią reagował. Najpierw pokłonił się jej pod Revelstone, a potem zabrał ją od towarzyszy, gdy leżała złożona słonecznicową gorączką. – Może grim nie był skierowany bezpośrednio na niego? – zastanawiała się. – Może ci... – przerwała, by przypomnieć sobie nazwę – ...ur-podli? Może uczynili go odpornym na wszystko, co dzieje się wokół niego, jak Słonecznica czy grim, ale nie na bezpośredni atak? – Covenant słuchał jej uważnie, próbowała więc zgadywać dalej. – Może nie chcieli obdarzyć go mocą, która pozwoliłaby mu na czynną obronę. Czy zaufałbyś mu, gdyby to potrafił? – I tak mu nie ufam – mruknął Covenant. – W Woodhelven Mocokamienia pozwoliłby, żeby mnie zabito. Nie wspominając już o tych ofiarach Słonecznicy pod During Stonedown. I zamordował... Zacisnął pięści na wspomnienie przelanej przez Vaina krwi. – W takim razie może Gibbon wie o nim więcej od ciebie – zauważyła ze stłumionym ukłuciem lęku. Wzdrygnęła się tylko raz, gdy zapytał ją o Wartownię Kevina. Chciał się dowiedzieć, dlaczego po ich przybyciu do Krainy lord Foul nie przemówił do niej. Wzgardliwy wygłosił wówczas jadowite proroctwo zagłady czekającej i Niedowiarka, i Krainę. Do dziś dokładnie pamiętała słowa, które powtórzył jej Covenant: „Czeka tu na ciebie rozpacz przerastająca wszystko, co może znieść twe marne, śmiertelne serce!” Jej jednak lord Foul nie powiedział nic. Zeszła z Wartowni Kevina nietknięta. – Nie musiał tego robić – odparła z goryczą. – Wiedział już o mnie wszystko, czego potrzebował. Gibbon-furia odsłonił przed nią głębię wiedzy Wzgardliwego. Covenant popatrzył na nią z zakłopotaniem. Zrozumiała, że rozważył już tę możliwość. – Może to nie tak – sprzeciwił się. – Może nie przemówił do ciebie, bo nie przewidział, że się zjawisz. Może zaskoczyłaś go, próbując mnie uratować, i po prostu zostałaś za mną wciągnięta. Jeśli to prawda, nie figurowałaś w jego pierwotnym planie. I wszystko, co powiedział ci Gibbon, jest kłamstwem. Próbą unieszkodliwienia groźby, jaką stanowisz. Może tylko ci się wydaje, że nie masz szans, a w rzeczywistości jesteś dla niego największym zagrożeniem. – Jak to możliwe? – zapytała. To wyjaśnienie nie przyniosło jej ukojenia. Nigdy nie zdoła zapomnieć implikacji dotyku Gibbona. – Nie mam żadnej mocy. Wykrzywił usta w uśmiechu. – Masz zmysł zdrowia. Może dzięki niemu utrzymasz mnie przy życiu. Przy życiu – wychrypiała do siebie. Tą samą myślą podzieliła się ze Smołowiązem i nie podniosło to jej na duchu. Jak jednak inaczej mogła odmienić swoje życie? Dokładnie pamiętała, jaki jad znajdował się w Covenancie, widziała jego coraz bardziej krytyczną sytuację. Być może poświęcając się temu zadaniu – odpowiedniemu dla lekarza – będzie mogła zaspokoić swój głód i powstrzymać ciemność. Obieżyświatr dął regularnie przez pięć dni. Ponieważ żagle wymagały bardzo niewiele uwagi, załoga zajęła się innymi rozlicznymi zadaniami: zdrapywaniem wszelkich śladów zaskorupiałej soli; wymianą zniszczonych drablinek i innego sprzętu; oliwieniem nie używanych lin i żagli celem ochrony ich przed zwietrzeniem. Tym mniej ważnym zajęciom giganci oddawali się z takim samym niewzruszonym entuzjazmem, jaki wkładali w trudniejsze prace, wykonywane na pokładzie dromondu. Honninscrave obserwował jednak marynarzy i statek, przyglądał się morzu, sprawdzał astrolabium i studiował pergaminowe mapy, jakby w każdej chwili spodziewał się nadejścia niebezpieczeństwa. Albo – pomyślała Linden, przyjrzawszy mu się bliżej – jakby koniecznie chciał znaleźć sobie jakieś zajęcie. Rzadko opuszczał pokład sternika, choć z pewnością Sevinhand czy Wichrogniewa potrafiliby strzec Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki równie pilnie jak on. Czasami, gdy przemykało po niej niewidzące spojrzenie kapitana, dostrzegała w jego przepaścistych oczach błysk nadziei albo lęku. Odnosiła wówczas wrażenie, że Honninscrave wpadł na jakiś pomysł, który jeszcze nie przyszedł do głowy nikomu innemu. Piątego dnia, gdy nadeszło już późne popołudnie, wszyscy, którzy przebywali na pokładzie, skierowali wzrok na wschód, słysząc krzyk dobiegający z Horyzontowidza: – Naga Wyspa! I rzeczywiście, po lewej burcie dostrzec można było czarną, wypaloną skałę brzegu. Z oddali wydawało się, że to tylko mała wysepka, ciemna plama na tle lśniącego w blasku słońca błękitu morza. Gdy jednak wiatr zagnał Klejnot Gwiezdnej Wędrówki dalej na południe, wędrowcy mogli ocenić prawdziwe rozmiary Nagiej Wyspy. Ze swymi strzelistymi, wulkanicznymi szczytami, przepaścistymi dolinami oraz nagimi skałami, tylko gdzieniegdzie porośniętymi nieustępliwą roślinnością, wyspa przypominała ogromny kurhan albo drogowskaz, wznoszący się ku niebu na znak ostrzeżenia. Ptaki krążyły wokół niej jak wokół jakiejś martwej istoty. Spoglądając na wyniosłe skały, Linden poczuła dreszcz niepokoju. W tej samej chwili nad całym statkiem gigantów poniósł się krzyk Honninscrave’a. – Wysłuchajcie mnie! – wołał kapitan głosem pełnym drżenia i tęsknoty, smutnym jak zawodzenie wiatru. – Opuszczamy bezpieczne morze i wpływamy na obszar Elohim, Strzeżcie się! Są oni piękni i groźni i nikt nie potrafi przewidzieć ich zachowania. Jeśli tylko zechcą, powstanie przeciw nam samo morze. Wydał warkliwym tonem rozkazy, polecając obrócić Klejnot Gwiezdnej Wędrówki tak, by przepłynął obok Nagiej Wyspy zwrócony rufą do wiatru, kierując się prosto na północny wschód. Lęk Linden narastał. Elohim – wyszeptała. Cóż to za lud oznaczał granice swego terytorium tak wielkim stosem czarnego kamienia? Naga Wyspa przesunęła się za burtą. Linden nie widziała teraz jej południowego brzegu, lecz wschodni. Wyspa znalazła się między nią a zachodzącym słońcem i spowiła ją czerwona aureola. W pewnej chwili kobieta odniosła wrażenie, że skała ożyła. Wyglądała jak rozpaczliwie zaciśnięta pięść tonącego, wzniesiona przeciw groźnemu morzu. Gdy jednak słońce skryło się za horyzontem, Nagą Wyspę spowił mrok. Nocą Samum Wędrowców ucichł, przeradzając się w mnóstwo wiejących w różnych kierunkach wiatrów, które zmuszały wszystkie kolejne wachty do niemal nieustannego halsowania, nie dając im ani chwili spokoju. Nazajutrz wiatr wiał w jednym kierunku, pozwalając Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki płynąć spokojnie naprzód. O świcie następnego dnia, gdy Linden wypadła pośpiesznie z kajuty, chcąc się przekonać, dlaczego dromond trwa w bezruchu, przekonała się, że giganci zakotwiczyli nieopodal górzystego brzegu. Dziób statku skierowali prosto ku kanałowi, który biegł między wyszczerbionymi turniami niby fiord. Łańcuch górski ciągnął się na północ i na południe daleko jak okiem sięgnąć, tworząc nieprzebytą barierę, przerwaną jedynie wylotem kanału. W oddali, po obu stronach, pobrzeże zataczało łuk, jakby cofało się od morza. W efekcie klify położone naprzeciw dromondu przypominały wysunięte szczęki, gotowe pochwycić i połknąć ofiarę. Ranek był chłodny, bryza słona, a w wodach kanału odbijał się blask słońca. W powietrzu unosił się smak późnej jesieni, lecz góry wydawały się zbyt zimne, jak na tę porę roku. Ich posępne przełęcze i wzniesienia porastały iglaste krzewy, którym otaczający je granit nadawał szary odcień, zupełnie jakby ta okolica przeszła z lata od razu w zimę, nie podlegając przy tym niemal żadnym zmianom. Tylko na najwyższych turniach widać było ślady śniegu. Giganci zaczęli się zbierać w pobliżu pokładu sternika. Linden podeszła do nich. Wciąż towarzyszyły jej słowa Honninscrave’a: „piękni i groźni”. Słyszała też inne słowa na temat niezwykłej natury Elohim. Covenant, Brinn, Smołowiąz i Najstarsza weszli na pokład sternika przed nią, Morski Marzyciel zaś podążał za nią, niemal nadeptując na pięty Cailowi. Sevinhand i spiżarmistrz stali na pokładzie rufowym, w towarzystwie innych gigantów oraz Haruchai. Wszyscy w napięciu czekali. Tylko Vain sprawiał wrażenie obojętnego na unoszącą się w powietrzu aurę zagrożenia. Zamarł nieruchomo w pobliżu jadłoprowiantosali, odwrócony plecami do brzegu, jakby nic on dla niego nie znaczył. Linden spodziewała się, że głos zabierze Najstarsza, lecz do zebranych przemówił Honninscrave. – Przyjaciele – zaczął, wykonując szeroki gest. – Oto widzicie kraj Elohim. Przed nami wiodąca do niego droga. To ujście zwie się Raw. Za nim leży rzeka o nazwie Callowwail, która z kolei wypływa z miejsca, które Elohim zwą swym clachanem. Ze źródeł samego Elemesnedene. Te góry to Obręcz Raw. Strzegą Elemesnedene przed intruzami. Dzięki temu Elohim mogą żyć w pokoju, albowiem nie sposób do nich dotrzeć inaczej niż poprzez Raw, a z jej wód żadna istota ani statek nie wydostanie się bez błogosławieństwa tych, którzy są jej władcami i którzy władają również Callowwail i Drzewoborem. Wspominałem już o Elohim. Są oni weseli i chytrzy, życzliwi i podstępni. Jeśli ich wiedza i moc mają jakieś granice, my ich nie znamy. Nie odkrył ich nikt, kto wypłynął z Raw. A od tych, którzy nie wypłynęli, nie usłyszeliśmy żadnych opowieści. Odeszli spośród żywych i wszelki ślad po nich zaginął. Honninscrave przerwał. – Nie tak opisywał ich Pianościgły – sprzeciwił się Covenant tonem żywym od wspomnień. – Mówił o „zaczarowanych lasach Elohim”, „roześmianym ludzie”. Nim Bezdomni dotarli na Morską Rubież, stu spośród nich postanowiło zamieszkać wśród Elohim. Jak mogą być niebezpieczni? A może oni też się zmienili... – Ucichł, porażony niepewnością. Kapitan spojrzał mu prosto w twarz. – Elohim są tym, czym są. Nie zmieniają się. A Słone Serce Pianościgły trafnie ich opisał. Nasi rodacy, których zwiesz Bezdomnymi, byli wśród nas znani jako Zaginieni. Wyruszyli na swych dumnych statkach, by opłynąć świat, i nigdy nie wrócili. W następnych pokoleniach próbowaliśmy ich odszukać. Choć nie udało nam się tego dokonać, natrafiliśmy na ślady ich pobytu. Wśród Bhrathair mieszkała jeszcze garstka gigantów. Byli oni potomkami kilku wędrowców, którzy zostali tam, by pomóc w walce z piaskowymi gorgonami z Wielkiej Pustyni. Wśród Elohim zaś zachowały się opowieści o setce Zaginionych, którzy postanowili osiedlić się w Elemesnedene. Słone Serce Pianościgły wywodził się jednak od tych gigantów, którzy wypłynęli z Raw, z błogosławieństwem Elohim. A co z tymi stoma, którzy zostali? Covenant Przyjacielu Gigantów, oni zaginęli bardziej niezawodnie niż cała reszta Bezdomnych, albowiem zapomnieli, kim są. Po dwustu latach pozostała po nich jedynie opowieść, powtarzana przez Elohim. W tak krótkim czasie stu gigantów nie mogło umrzeć ze starości. Mimo to zniknęli i nie pozostawili po sobie żadnego potomstwa, choć nasz lud kocha dzieci i ich płodzenie równie mocno jak życie. – Kapitan wyprostował ramiona, spoglądając w gardziel Raw. – Owszem, mówiłem, że Elohim są niebezpieczni, nie twierdziłem jednak, że pragną krzywdy jakiejkolwiek żywej istoty albo Ziemi. W swych opowieściach przedstawiają siebie jednak jako bastion ostatniej prawdy i strzegą owej prawdy na sposób niepojęty dla tych, którzy ich spotykają. Z płynących na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki ja jeden wpłynąłem ongiś do Raw i udało mi się wrócić. Byłem wówczas młodzieńcem i służyłem na innym dromondzie. Przypłynąłem tu z towarzyszami. Wróciliśmy bez szkody, nie pomogły jednak wszystkie nasze podarunki i targi, nie uzyskaliśmy bowiem od Elohim nic poza błogosławieństwem. Wiem, o czym mówię. Nie przypuszczam, by spotkało nas coś złego. W imię białego pierścienia... ziemiowidzenia... – spojrzał z uwagą na Morskiego Marzyciela, odsłaniając na chwilę napięcie kierujące jego poczynaniami – ...i naszych poszukiwań Jedynego Drzewa, przyjmą nas, jak sądzę, dobrze. Niemniej tak potężna moc zawsze jest niebezpieczna. W dodatku Elohim strzegą jej zazdrośnie, powstrzymując się od jej wykorzystania z powodów, których nie raczą ujawniać. Ich tajemnic nie przeniknie żaden śmiertelnik. Niekiedy obdarzają innych częścią swej mocy. Tak właśnie stało się z darem języków. Odkąd nasz lud zdobył go dla siebie, upłynęło bardzo wiele pokoleń, a mimo to do dziś nie utracił siły i pozostaje nieskalany. Teraz również pragniemy otrzymać podobny podarunek. Elohim jednak niczego nie dają za darmo. Nawet za ich błogosławieństwo trzeba coś oferować, co jest niezwykle trudne, albowiem nie wiemy, jakie przedmioty lub opowieści mają wartość w ich oczach. Nie potrzebują drogich kamieni ani szlachetnych metali. Wiedzy im nie brakuje. Wiele opowieści nie wzbudza ich zainteresowania, lecz dar języków zdobyliśmy właśnie dzięki umiłowanej przez gigantów historii o Bahgoonie Nieznośnym i Thelmie Dwupięstnej, która go poskromiła. A błogosławieństwo Elohim dla mnie i moich towarzyszy uzyskaliśmy, ucząc ich wiązania prostego węzła. I ta umiejętność jest dla nas czymś tak oczywistym, że nigdy nie przyszłoby nam do głowy, by ją im zaoferować. Mimo to Elohim uznali ją za wartościową. Opuściliśmy Elemesnedene zdumieni i zbici z tropu, a także przekonani, że umknęliśmy przed wielką groźbą, albowiem jeśli w tak potężnym ludzie podobny zachwyt wzbudza do niczego mu nie przydatny węzeł, lud ów z pewnością jest niebezpieczny. Gdybyśmy urazili czymś Elohim, z Raw nie wypłynęłyby nawet nasze kości. Gdy Linden słuchała jego słów, narastało w niej napięcie, które częściowo pochodziło od Covenanta. Wyraźnie wyczuwała otaczającą go bolesną aurę. Zdumienie i strach podkreślały posępny wyraz jego oczu, pogłębiały srogi wyraz pooranej bruzdami twarzy. Swą rozpaczliwą nadzieję opierał na tym, co opowiedział mu o Elohim Pianościgły, a teraz zastanawiał się, co może im oferować w zamian za potrzebną mu wiedzę. Czy miał coś, czego mogliby pragnąć? Oprócz promieniującego od niego napięcia, czuła też jednak własny niepokój. Ona również pragnęła otrzymać pewien dar, chciała coś odzyskać. Jeśli Elohim potrafili udzielić całej rasie gigantów daru języków, mogli też zaspokoić inne potrzeby. Podobnie jak Covenant – i Honninscrave – nie wiedziała, co może im oferować. – Dość już – odezwała się nagle Najstarsza. Choć nie sięgnęła po miecz, okrągłą tarczę, którą miała na plecach, ani hełm przytroczony do pasa, sprawiała wrażenie, że szykuje się do walki. Jej pancerz, nogawice i rękawice lśniły w blasku poranka. – Wysłuchaliśmy twego ostrzeżenia. Czy radzisz, byśmy zostawili Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zakotwiczony w tym miejscu? Z pewnością możemy popłynąć w górę Raw długą łodzią, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Jej pytanie zmusiło kapitana do przeanalizowania własnych myśli. – Jeśli utracimy ciebie, Covenanta Przyjaciela Gigantów i ziemiowidzenie, ocalenie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki w niczym nie pomoże poszukiwaczom – odparł z ostrożnością w głosie. A ja nie chcę tu zostać – dodały jego oczy. Najstarsza skinęła zdecydowanie głową. Spojrzenie miała wbite w Obręcz Raw. Linden zrozumiała nagle, że mieczarka nic nie wie o dręczącej Honninscrave’a tęsknocie. – Pożeglujemy tam wszyscy. Kapitan wahał się przez chwilę, rozdzierany sprzecznymi emocjami. Obawa przed narażaniem statku zderzyła się z jego wewnętrznymi potrzebami. Wtem jednak odrzucił głowę do tyłu, jakby wystawiał twarz na wiatr, i rozkazy trysnęły z jego gardła niby śmiech. Załoga zareagowała natychmiast. Podniesiono kotwice i naciągnięto szoty. Gdy ster ożył, dziób pochylił się, jakby statek skinął głową. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nabierał prędkości, kierując się ku otwartemu wylotowi Raw. Honninscrave zostawił Sercomięsień Statku pod opieką kotwicomistrza i przeszedł na fordek, by stamtąd czuwać nad bezpieczeństwem dromondu. Gnany dręczącym go napięciem Covenant podążył za nim. Brinn, Hergrom i Ceer poszli za jego przykładem, podobnie jak wszyscy giganci, którzy nie byli akurat zajęci pracą. Zamiast przyłączyć się do nich, Linden podeszła do Najstarszej. Jej zmysł zdrowia był szczególną formą wzroku i czuła się odpowiedzialna za to, co widzi. Mieczarka stała wpatrzona w Raw, jakby chciała poddać próbie swą żelazną wolę, zmierzyć się z wyniosłymi klifami. – Honninscrave chce prosić Elohim o jakiś dar – oznajmiła Linden bez żadnych wstępów. Minęła chwila, nim jej słowa dotarły do Najstarszej. Potem mieczarka przeniosła wzrok na Linden. – Jesteś tego pewna? – zapytała z powagą w głosie. Linden wzruszyła ramionami, lekko poirytowana. Nie potrafiła odgadnąć myśli Honninscrave’a, nie naruszając jego prywatności. – Widzę to w nim, ale nie wiem, o co mu chodzi. Pomyślałam, że może ty będziesz wiedzieć. Najstarsza potrząsnęła głową, starając się ocenić wagę słów Linden. – Nie mam prawa ingerować w jego zamiary. Dziękuję ci jednak – dodała po chwili. – Czegokolwiek by pragnął, nie wolno mu się w zamian za to sprzedać. Linden skinęła głową, pozostawiając tę sprawę Najstarszej, po czym wróciła na pokład rufowy i ruszyła stamtąd na fordek. Gdy już dotarła na miejsce, wyraźniej dostrzegła wznoszącą się po obu stronach ku niebu Obręcz Raw. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął szybko na wietrze, choć rozwinięto tylko połowę żagli. Klify były coraz bliżej, jakby zaciskały się wokół dromondu, by go pochłonąć. Linden wyszukała sobie miejsce blisko dziobu i sięgnęła swymi zmysłami tak daleko w głąb Raw, jak tylko zdołała, szukając skał bądź mielizn. Woda jednak była głęboka i czysta, aż do miejsca, w którym znikała za zakrętem. Słońce skryło się już za piętrzącymi się na południu szczytami i na kanał padł cień, od którego woda wydawała się tak samo szara i twarda, jak ośnieżone góry. W jej tafli nie odbijało się już modre niebo, lecz granitowe klify. Linden odnosiła wrażenie, że Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zmierza wprost w otchłań. Dromond mknął naprzód w równym tempie. Honninscrave nakazał jeszcze bardziej skrócić żagle, lecz mimo to statek posuwał się dziwnie prędko, jakby Raw wciągała go w siebie. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nie mógł już się cofnąć. Przy tym wietrze nie mieli szans zawrócić i uciec. Statek gigantów pogrążał się coraz głębiej w cieniu, aż wreszcie światło padało tylko na najwyżej położone żagle i Horyzontowidz. Potem one również skryły się w półmroku. Wydawało się, że dromond nieustannie nurkuje w ciemność. Gdy oczy Linden przywykły już do niej, ujrzała wyraźniej szare skały. Granit wydawał się nienaturalnie rozdarty, po to, by stworzyć ten kanał, i teraz jakby czekał niecierpliwie na jakiś wstrząs, który pozwoliłby urwiskom zamknąć się nad wodą i w ten sposób odciąć intruzom drogę do swego wnętrza. Gdy Linden skierowała wzrok na skały, wyczuła ich gniew. Tylko starożytna powolność życia, jakie wiodły, nie pozwalała ich pretensjom nabrać dotykalnej formy. Dromond wciąż mknął przed siebie z niesamowitą szybkością. Klify skupiały wiatr, kierując go w żagle statku gigantów. W miarę jak Raw stawała się coraz węższa, siła podmuchu rosła. Honninscrave reagował na to, skracając nieustannie żagle. Gdy Linden spojrzała za siebie, ku otwartemu morzu, zobaczyła, że wylot kanału ginie już w oddali. Wkrótce zniknął całkowicie, gdyż Klejnot Gwiezdnej Wędrówki minął zakręt Raw. Choć kanał był kręty i wąski, Honninscrave i Sevinhand potrafili trzymać się jego środka, gdzie woda była najgłębsza. Pomijając wydawanie rozkazów, które odbijały się echem od ścian wąwozu i ścigały dromond niby gorzkie, pełne bezsilnego gniewu ostrzeżenia, giganci milczeli. Skupienie, które opanowało statek, stłumiło nawet wrodzoną swadę Smołowiąza. Nogi i plecy Linden zesztywniały z napięcia. Klify wznosiły się tysiąc stóp nad jej głową. W miarę jak kanał stawał się coraz węższy, zamykały się wokół statku gigantów, jakby nasłuchiwały jakiegoś dźwięku, który uwolniłby je od odwiecznego paraliżu, pozwalając im runąć w dół w geście wściekłości i zemsty. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki pokonał trzy kolejne mile, wciąż niepowstrzymanie wciągany w mroczną otchłań. Jedynym źródłem światła był blask słońca, odbijający się w szczytach gór na północy. Na kilka chwil szarą, wilgotną ciszę zmąciło mamrotanie Covenanta, który powtarzał oderwane przekleństwa, chcąc w ten sposób pozbyć się dręczącego go lęku. Wkrótce jednak umilkł, jakby upokorzył go słuchający jego słów granit. Potężne ściany zaciskały się wokół nich. Po dalszych trzech milach kanał stał się tak wąski, że Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nie mógłby zawrócić, nawet gdyby wiatr się zmienił. Linden czuła, że w mroku coraz trudniej się jej oddycha. Przywoływał on echa innej ciemności, zapowiadając kryzys. Przypomniała sobie omen, którym była Naga Wyspa. Sama nie miała mocy, a – chcąc nie chcąc – zbliżała się ku jej ośrodkowi. Wtem, nieoczekiwanie, dromond minął kolejny zakręt i Raw rozlała się w szeroką lagunę, przypominającą skryty wśród gór naturalny port. Na jej drugim brzegu Obręcz Raw próbowała się zamknąć, lecz nie udało jej się tego dokonać. Między urwiska wciskała się klinowata dolina, z której wypływała bystra, wpadająca do laguny rzeka – Callowwail. Jej brzegi gęsto porastały drzewa, które – powyżej wylotu doliny – lśniły w blasku słońca. Laguna była dziwnie spokojna. Całą żywotność wysysały z niej czarne głębie korzeni gór i wodom pozostała jedynie łagodność. W powietrzu również panował spokój. Linden wciągnęła w płuca jesienne powietrze, napawając się dziwnym, pełnym poczucia celu smakiem tutejszej atmosfery, wyrwanym z posępnej Raw i jej Obręczy przez moce, których nie była w stanie pojąć. Na krzyk Honninscrave’a Sevinhand zakręcił sterem, ponownie kierując Klejnot Gwiezdnej Wędrówki dziobem w stronę wylotu, by statek był gotowy odpłynąć, gdy tylko wiatr się zmieni. Następnie rzucono wszystkie kotwice i kilku gigantów przystąpiło do zdejmowania jednej z długich łodzi, umocowanych pod relingiem pokładu sternika. Podobnie jak dromond, wykonana z kamienia, była morowa i gibka. Ustawili prawidłowo wiosła i spuścili łódź na wodę. Pozostali marynarze westchnęli chórem, jakby dręczące ich napięcie nagle opadło. Wszyscy zaczęli się ruszać, jak wyrwani z transu. Przesycone spokojem powietrze wzbudziło w nich zdumienie i ulgę. Linden przeszła za Covenantem na rufę, czując się lekko zauroczona. Ze smaku powietrza wywnioskowała, że las za wylotem doliny pełen jest barw. Po przepłynięciu przez Raw gorąco pragnęła ujrzeć te drzewa. Najstarsza uważnie się rozglądała, Smołowiąz miał ochotę roześmiać się w głos, a lico Morskiego Marzyciela rozpromieniło się, jakby spowijający jego duszę obłok ziemiowidzenia rozwiał się na chwilę. Nawet Covenant najwyraźniej zapomniał o niebezpieczeństwie. Jego oczy płonęły nadzieją niby rozżarzone węgle. Tylko Haruchai w żaden sposób nie reagowali na unoszącą się nad okolicą aurę. Zachowywali się tak, jakby byli na wszystko odporni. Albo jakby widzieli, jak tutejsze powietrze podziałało na pozostałych wędrowców, i wzbudziło to ich nieufność. Honninscrave spojrzał na dolinę, zaciskając pięści. – Czyż wam nie mówiłem? – wydyszał cicho. – Piękni i niebezpieczni. – Zwrócił się z wysiłkiem ku Najstarszej. – Nie zwlekajmy. W tym miejscu nie uchodzi się ociągać. – Mów za siebie, kapitanie – sprzeciwił się rozradowany Smołowiąz. – Ja z wielką chęcią zostanę tu na chwilę, by ponapawać się tym powietrzem. Najstarsza skinęła głową, jakby zgadzała się z mężem. – Masz rację – stwierdziła jednak, zwracając się do Honninscrave’a. – Nasza czwórka, razem z Covenantem Przyjacielem Gigantów, Wybraną i ich Haruchai, wyruszy na poszukiwania owych Elohim. Ostrzeż kotwicomistrza Sevinhanda, by nie ważył się niczym urazić żadnej istoty, którą mógłby tu napotkać. Kapitan pokłonił się, po czym ruszył w stronę pokładu sternika, Najstarsza powstrzymała go jednak, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Ciebie również ostrzegam – rzekła cicho. – Musimy zachować ostrożność przy wszelkich próbach targu z owymi istotami. Nie chcę, by bez mojej zgody składano im jakieś propozycje lub proszono o dary. Lico Honninscrave’a skamieniało. Linden sądziła, że kapitan nie zechce zrozumieć rozkazu Najstarszej, postanowił jednak sprzeciwić się mu w inny sposób. – Moje życie należy do mnie i uczynię z nim to, co zechcę. Covenant popatrzył na gigantów wzrokiem pełnym domysłów. – Hile Troy sądził tak samo – odezwał się z udawaną nonszalancją. – Jak dotąd, kosztowało go to z górą trzy tysiące lat. Najstarsza zignorowała słowa Covenanta. Spojrzała Honninscrave’owi prosto w oczy. – Nie należy do ciebie. Jesteś kapitanem Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki i poprzysiągłeś służyć poszukiwaczom. Nie zamierzam cię stracić. Honninscrave zmarszczył czoło, jeszcze bardziej uwydatniając krzaczaste brwi. – Słyszę cię – rzekł jednak po chwili głosem ochrypłym od wypełniającego go buntu, po czym odszedł, by wydać rozkazy Sevinhandowi. Najstarsza spoglądała w ślad za nim. Kiedy zniknął jej z oczu, zwróciła się ku Linden. – Obserwuj go uważnie, Wybrana, i informuj mnie o wszystkim, co zauważysz. Nie mogę go stracić. Nie mogę stracić – powtórzyła w myśli Linden. Skinęła głową na znak zgody, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Groziło jej to samo niebezpieczeństwo, co Honninscrave’owi. Kiedy kapitan zajął się rozmową z Sevinhandem, do łodzi spuszczono sznurową drabinkę. Gdy tylko Honninscrave był gotowy, Ceer i Hergrom zsunęli się na dół, by przytrzymać ją dla pozostałych. Dołączył do nich Morski Marzyciel, który zasiadł za pierwszą parą wioseł. Najstarsza skinęła krótko głową, nakazując Smołowiązowi podążyć w jego ślady, po czym zwróciła się ku dwojgu ludzi, którzy mieli teraz schodzić. Linden poczuła ostrą emanację zawstydzenia, pochodzącą od Covenanta. – Nie radzę sobie za dobrze z drabinami – mruknął zażenowany. Niepewne ruchy dłoni wskazywały na ich brak czucia oraz dręczące go od dawna zawroty głowy. Po chwili wzruszył jednak ramionami. – A co tam. Brinn zawsze może mnie złapać. Napinając mięśnie barków, ruszył ku relingowi. Brinn schodził przed nim, by go osłaniać. Chwycił za drabinkę z obu stron Niedowiarka, obejmując go pewnie jak hamak. Linden pomyślała przez chwilę, czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo, któremu Haruchai nie potrafiliby sprostać. Nie powinna się czuć zaskoczona tym, że osądzili ją z powodu jej słabości. Linden zeszła po drabince za Cailem, a kiedy zeskoczyła na dno kołyszącej się lekko łodzi, podtrzymał ją Smołowiąz. Usiadła ostrożnie naprzeciw Covenanta. W następnej chwili dromondem wstrząsnął ostrzegawczy, pełen zdumienia krzyk. Vain przesadził lekko reling i zszedł po drabince ze swobodą doświadczonego żeglarza. Gdy tylko znalazł się na pokładzie łodzi, znieruchomiał na nowo. Najstarsza i Honninscrave natychmiast podążyli za nim, obawiając się kłopotów, lecz nasienie Demondim nie zareagowało na ich obecność. Najstarsza popatrzyła na Covenanta, który odpowiedział jej obojętnym wzruszeniem ramion. Zmarszczyła brwi, jakby miała ochotę wypchnąć Vaina za burtę, po czym usiadła na rufie z zasępioną miną. Honninscrave złapał za drugą parę wioseł. Dwaj bracia wprawili w ruch łódź, która pomknęła ku brzegowi, w stronę ujścia Callowwail. Po drodze Linden próbowała w jakiś sposób złagodzić bolesne napięcie dręczące Covenanta. – Wspominałeś już przedtem o Hile Troyu – stwierdziła, ponieważ nie przychodziło jej do głowy żadne nowe spostrzeżenie na temat Vaina. – Panu Puszczy z Andelain. Ale nie opowiedziałeś mi, co się z nim stało. Wydawało się, że Covenant nie jest w stanie oderwać spojrzenia od Obręczy Raw. – Nie było mnie przy tym. – Niewykluczone też, że nie chciał zrozumieć jej pytania. – Opowiadano, że obaj z Mhoramem próbowali dobić targu z Caerroilem Leśnym, Panem Puszczy z Szubienicznej Głębi. Armia Troya znalazła się w pułapce, uwięziona między owym borem a gigantami-furiami Foula. W owych dniach Pan Puszczy zabijał każdego, kto miał czelność postawić nogę w jego lesie. Troy zamierzał uratować swą armię, zwabiając do puszczy giganta-furię. Obaj z Mhoramem chcieli wytargować od Caerroila prawo przejścia. Ten jednak odrzekł, że muszą za to zapłacić. Troy nie zadawał żadnych pytań. Powiedział, że się zgadza. Covenant popatrzył groźnie na Linden, ale jego gniew nie był skierowany na nią. – Ceną okazało się życie Troya. Pan Puszczy uczynił go swym uczniem. Od tej pory wiedzie życie, które wybrał dla niego Caerroil Leśny. Płonące oczy Covenanta przypominały Linden, że on także w swoim życiu płacił niekiedy wysoką cenę i w razie potrzeby jest gotowy uczynić to ponownie. Po chwili łódź przybiła do pokrytego żwirem brzegu laguny. Ceer i Hergrom wyskoczyli z łodzi, by ją przytrzymać, gdy pozostali będą wysiadali. Honninscrave i Morski Marzyciel przywiązali cumę, Linden zaś weszła na obszar porośnięty trawą, który ciągnął się aż do lasu. Powietrze było tu niezwykłe. Owa rześka, czysta emanacja pochodziła z rozpościerającej się przed nimi doliny. Linden poczuła ostre wonie jesieni. Zerknęła za siebie, na statek gigantów. Na tle czarnego masywu Obręczy Raw wydawał się maleńki. Żagle zwinięto i nagie maszty rysowały się ostro w bladym świetle. Przypominał porzuconą na nieruchomej tafli laguny zabawkę. Covenant stanął obok niej. Nieruchoma twarz nie zdołała ukryć chaosu, który opanował jego duszę: jad; moc; ginący w Krainie ludzie; zwątpienie. Była to wybuchowa mieszanka, niebezpiecznie bliska eksplozji. Linden zadała sobie pytanie, czy rzeczywiście jest gotowy sprzedać się w zamian za wskazanie drogi do Jedynego Drzewa. Doszła do wniosku, że byłby w stanie to zrobić. Jeśli jednak Elohim nie można było ufać... Jej myśli przerwał Honninscrave, który – razem ze Smołowiązem, Najstarszą i Morskim Marzycielem – przemierzył długimi krokami giganta żwirową plażę, po czym wskazał na drzewa. – Oto Drzewobór – oznajmił z napięciem w głosie. – Nasza droga wiedzie tędy, brzegiem Callowwail. Zaklinam was, byście niczego nie dotykali. Niczego nie uszkodzili! Pozory często tu mylą. Niewykluczone, iż Drzewobór to przysiółek Elohim, tak samo jak Elemesnedene. Covenant spojrzał we wskazanym kierunku, krzywiąc gniewnie twarz. – Czy to daleko? Kiedy spotkamy owych Elohim? – Spotkamy ich tylko wtedy, gdy oni zechcą wyjść nam na spotkanie – odparł gigant ostro. – Jeśli niczym ich nie urazimy. Covenant popatrzył w jego nieustępliwe oczy. Po chwili skinął głową, godząc się ze swymi ponurymi myślami. Nikt nawet nie drgnął. Wydawało się, że powietrze unieruchomiło ich, zmusiło do przyjęcia panującego wokół spokoju. Nagle jednak Ceer i Hergrom ruszyli naprzód i drużyna podążyła za nimi. Najstarsza i Honninscrave zmierzali za dwoma Haruchai. Dalej posuwali się Linden i Covenant, Cail i Brinn, Morski Marzyciel i Smołowiąz. Kolumnę zamykał Vain, który szedł tak, jakby był ślepy i głuchy. W takiej kolejności dotarli do Callowwail i skraju Drzewoboru. Gdy zbliżyli się do drzew, Hergrom i Ceer znaleźli biegnącą wzdłuż brzegu ścieżkę. Wkrótce wędrowcy znaleźli się między drzewami, zmierzając ku słońcu. W Drzewoborze gęsto było od dębów i platanów, jesionów i klonów. Gdzieniegdzie można też było dojrzeć wierzby, stare topole i młode mimozy. Wszystkie drzewa rosły w cieniu Obręczy i udzielił im się posępny nastrój granitu. W ich brązach i zieleniach wyczuwało się odcienie szarości i gniewu. Gdy jednak dotknęły ich promienie słońca, natychmiast ożywały rozedrganymi barwami jesieni. Wychodząc z cienia, wędrowcy przeszli z szarości w przepych. Drzewobór płonął czerwienią i oranżem, połyskliwą żółcią, rdzą i ciepłym brązem. Liście tańczyły pod stopami przybyszy, spowijając ich nogi różnobarwnymi welonami. Każdy ich krok wzniecał ogień i piękno. Linden odnosiła wrażenie, że oddala się od swej śmiertelności. Posuwali się naprzód spokojnie. Góry po obu stronach odsuwały się od nich, robiąc miejsce dla doliny. Szemranie Callowwail przypominało radosny szelest liści. Rzeka nie była szeroka, lecz jej głębię wypełniały ruch i słoneczny blask, a wody lśniły niczym narodziny. Światło południa, połyskliwe i promienne, odbijało się w każdej gałęzi drzewa i w każdym źdźble trawy. Linden odnosiła wrażenie, że wszędzie słyszy dźwięk dzwonów, które wypełniały las muzyką. Ponieważ nikt z jej towarzyszy nie zwracał uwagi na to zjawisko, nie była pewna, czy też to słyszą. Odgłos przypominał melodyjną mowę drzew. Zmieniał się nieustannie, aż wreszcie zaczął tworzyć słowa, które Linden prawie rozumiała. Gdy jednak wsłuchiwała się uważniej, sens ulatniał się, przechodząc z powrotem w muzykę. Dźwięki były tak samo piękne jak liście, wzbudziły jednak w Linden lekki niepokój. Drażniło ją intuicyjne poczucie, że powinna pojąć ich przekaz. Drzewobór rzedniał stopniowo. Na północy i południu podstawę Obręczy nadal porastały drzewa, lecz w pobliżu brzegów Callowwail las przechodził w żółte jak słońce błonia, które zajmowały całe dno doliny. Między wędrowcami a majaczącymi fioletowo w oddali górami, które zamykały im drogę na wschód, ciągnęła się rozległa, porośnięta złocistą trawą misa. Jej powierzchnię mącił jedynie łuk Callowwail, który zakrzywiał się powoli na północny wschód, ku źródłom rzeki. Przy ostatnich drzewach Honninscrave zatrzymał się. – Elohim zwą to miejsce maidanem Elemesnedene – wyjaśnił, wskazując na łąkę. Pośrodku wytryska clachan, źródło, z którego wypływa Callowwail. Nie odnajdziemy go bez pomocy Elohim. Jeśli nie zechcą wyjść nam na spotkanie, będziemy błądzić po maidanie, jakby był labiryntem, aż wreszcie zostawimy tu swe kości, które użyźnią ziemię. Najstarsza spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Cóż więc radzisz nam uczynić? – Zatrzymać się tu i zaczekać na ich błogosławieństwo – odparł. – Ta ziemia należy do nich i nasz los spoczywa w ich rękach. Jeśli nie zechcą nas przyjąć, będziemy przynajmniej mogli wrócić stąd do Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki i odpłynąć, by poszukać nadziei gdzie indziej. Najstarsza odrzekła coś, lecz Linden nie usłyszała jej słów. Dzwony rozdzwoniły się nagle głośniej, wypełniając jej uszy swym dźwiękiem, który ponownie skojarzył się jej z językiem. Czy... – zapytała towarzyszy. – Czy słyszycie dzwony? – Minęło kilka uderzeń serca, nim zdała sobie sprawę, że nie powiedziała tego na głos. Muzyka zdawała się docierać do jej umysłu bez pośrednictwa uszu. I nagle nie byli już sami. Niczym niesamowita kaskada, powolna muzyka snów, dźwięk dzwonów zawirował wokół pnia pobliskiego jesionu i z lasu wyłoniła się jakaś postać. Nie odłączyła się od drzewa. Wypłynęła z wnętrza pnia i zbliżyła się do nich, jakby przybierała nowy kształt. Stopniowo wyłaniały się chryzoprazowe oczy, cienkie brwi, delikatny nos i miękkie usta. Smukła i prosta jak trzcina, zwinna i dumna kobieta o uśmiechniętych poważnie ustach i lśniących radością spotkania oczach podeszła do nich niby wcielenie duszy jesionu, w którym się ukrywała. Jej odejście w niczym nie umniejszyło wspaniałości lasu. Piękną postać spowijało giezło przypominające najprzedniejszy jedwab. Linden wytrzeszczyła oczy. Jej towarzysze poderwali się zaskoczeni. Haruchai wspięli się na palce. Covenant odruchowo otworzył i zamknął usta. Honninscrave popatrzył na zbliżającą się kobietę i pokłonił się jej, jakby zasługiwała na okazanie czci. Stanęła przed nimi. Jej uśmiech promieniował mocą tak głęboką i czystą, że Linden ledwie mogła na nią patrzeć. Miała przed sobą istotę wykraczającą poza wszelki zmysł zdrowia. – Cieszę się, że tak gorąco pragniecie naszego błogosławieństwa – powiedziała kobieta cichym głosem. – Na imię mi Daphin. – Odpowiedziała skinieniem głowy na ukłon Honninscrave’a. – Jesteście gigantami. Spotykaliśmy już gigantów. Dzwony utrudniały Linden zrozumienie słów kobiety. Daphin zwróciła się w stronę Brinna. – Was nie znamy. Być może zainteresuje nas opowieść waszego ludu. Dzwony zabiły głośniej. Daphin wpatrywała się w Linden, która nie potrafiła zapanować nad wypełniającym jej głowę dźwiękiem. Omal nie krzyknęła, gdy Daphin stwierdziła: – Jesteś słoneczmistrzem. Nim Linden zdążyła jakoś zareagować, kobieta zwróciła się w stronę Covenanta, który gapił się na nią ze zdumieniem przypominającym ranę. Uśmiech zniknął natychmiast z jej ust. W brzmieniu dzwonów pojawiła się nuta zaskoczenia lub strachu. – Ty nim nie jesteś – rzekła bardzo wyraźnie. Wtopiła się na oczach wędrowców w trawę i zniknęła. Na całych szerokich błoniach nie pozostał po niej żaden ślad. 7. Elemesnedene Linden zasłoniła uszy dłońmi. Dzwony ucichły nie dzięki jej rękom, lecz dlatego, że ów gest pomógł jej skupić się na wysiłkach odgrodzenia się od dźwięku lub chociaż stłumienia go. Zalewał ją pot. Słoneczmistrzem? Przez jej twarz przemknął grymas paniki. Słoneczmistrzem? Covenant przeklinał raz po raz po cichu, głosem napiętym jak mięśnie zaciśniętych dłoni. Spojrzawszy na niego, zauważyła, że wpatruje się w miejsce, w którym zniknęła Daphin, jakby zamierzał spopielić je swym płomieniem. Haruchai nawet nie drgnęli. Honninscrave odrzucił nagle głowę ze zdumienia albo bólu. Morski Marzyciel wpatrywał się uważnie w Linden, prosząc ją o wyjaśnienie. Smołowiąz stanął obok Najstarszej, jakby chciał się na niej wesprzeć. Mieczarka przenosiła ostre jak nóż spojrzenie z Linden na Covenanta i z powrotem. Na czarnym licu Vaina pojawił się wyraz stłumionego podniecenia. – Słoneczmistrzem? – zapytała Najstarsza nieustępliwym głosem. – Co to jest „słoneczmistrz”? Linden postąpiła krok ku Covenantowi. Miała wrażenie, że to ją przeklina, i nie była w stanie tego znieść. – Nie jestem nim. – Jej głos wydawał się w blasku słońca pozbawiony wszelkiej melodyjności, która nadałaby mu piękno. – Wiesz, że nim nie jestem. Jego fizjonomia rozgorzała ogniem. – Niech to piekło! Oczywiście, że jesteś. Czy niczego się jeszcze nie nauczyłaś? Wzdrygnęła się, słysząc jego ton. Słowa Daphin: „Ty nim nie jesteś” wywoływały w nim gniew, który widziała tak wyraźnie, jakby Covenant nosił go na czole. Nie będzie mógł odmienić Słonecznicy. I przez niego Elohim nie zechcą ich przyjąć. – Co to jest „słoneczmistrz”? – powtórzyła Najstarsza z nieugiętą cierpliwością. – Ktoś, kto potrafi panować nad Słonecznicą – warknął w odpowiedzi Covenant. Jego twarz zastygła w wyrazie gwałtownej odrazy do siebie. – Nie przyjmą nas – jęknął Honninscrave głosem osłabłym z żalu. – Och, Elohim! Linden szukała odpowiedzi, której mogłaby udzielić Covenantowi, nie przeradzając jej w oskarżenie. Nie mam żadnej mocy. Widziała niewyraźnie, gdyż oczy zalewał jej pot. Dręczące wędrowców napięcie wydawało się jej nienaturalne. Ich gniew i żałoba gwałciły wypełniającą cały Drzewobór i maidan bezbrzeżną łagodność. Potem jednak sięgnęła zmysłami dalej i pomyślała: Nie. To nie tak. To spokój doliny był przyczyną gwałtowności ich uczuć. Powietrze przypominało balsam tak potężny, że mógł wywoływać jedynie ból. Otwierając swe zmysły, odsłoniła się jednak przed dzwonami. A może to one zbliżyły się do niej. Wypełniły swą muzyką jej umysł. – Może jednakowoż nas przyjmą. Spójrzcie! – powiedział Smołowiąz głosem, który wydawał się jej nienaturalnie stłumiony. Zamrugała, by usunąć pot z oczu, i zobaczyła, jak tuż przed nią płynnie tworzą się z trawy i gleby człekokształtne sylwetki. Jedną z przybyłych była Daphin. Z jej twarzy zniknął uśmiech i pojawił się trzeźwy spokój przypominający żal. Jej towarzysz uśmiechał się jednak półgębkiem. Był mężczyzną o oczach błękitnych jak hiacynty, odzianym w płaszcz tego samego koloru. Podobnie jak giezło Daphin, jego szata nie była strojem, który przywdział, lecz raczej ozdobą, którą stworzył w swym wnętrzu. Poprawił jej fałdy z wystudiowaną elegancją. Błysk w jego oczach mógł wyrażać zadowolenie lub drwinę. Trudno było to określić z uwagi na obligato dzwonów. – Jestem Hymn – rzucił od niechcenia. – Przyszedłem tu po prawdę. Oboje wpatrywali się w Linden. Ich wzrok przeszywał najdrobniejsze elementy jej natury. W porównaniu z nim jej zmysł zdrowia był czymś skromnym i mało znaczącym. Całkowicie wykraczali poza jej zdolność pojmowania. Zareagowała na to instynktownym odrzuceniem. Z gwałtowną determinacją zepchnęła dźwięk dzwonów w głąb umysłu. Elohim przeszukali ją całą, tak jak ongiś Gibbon. „Czyż zło nie jest w tobie?” Nie. Zło nie panowało nad nią, dopóki nie poddała się ciemności. – Nie jestem słoneczmistrzem. Hymn uniósł brwi w wyrazie niedowierzania. – Jeśli ktoś nim jest, to tylko on – ciągnęła, wskazując na Covenanta. – On ma pierścień. Nie zachwiali się. Lico Daphin pozostało jasne, lecz uśmiech Hymna stał się niespokojny. – Nie lubimy mijania się z prawdą... – jego ton był gładki jak atłas – ...a twe słowa są oczywistym kłamstwem. Nie zaprzeczaj, że jesteś tym, kim jesteś. Nie sprawia nam to przyjemności. Wyjaśnij nam lepiej, dlaczego twój biały pierścień trafił w ręce tego mężczyzny. – To nie jest jej pierścień – warknął natychmiast Covenant. – Należy do mnie. Zawsze do mnie należał. Wobec Elohim wydawał się opryskliwy i umniejszony. Uśmieszek Hymna pogłębił się. Linden wyczuła w nim groźbę. – To również nieprawda. Nie jesteś słoneczmistrzem. Covenant chciał zaprotestować, lecz ubiegła go Daphin. – Nie – rzekła spokojnie. – Pierścień należy do niego. Głęboko odcisnął w nim swój znak. Na te słowa Hymn spojrzał na swą towarzyszkę. Z Linden opadło napięcie. Kiedy odwrócił od niej wzrok, poczuła się znacznie lepiej. Hymn zmarszczył brwi, jakby Daphin, odzywając się, złamała jakieś niepisane porozumienie. Mimo to kobieta mówiła dalej, zwracając się do Linden: – Jest w tym coś niezrozumiałego. We wszystkich wizjach ukazała się nam ta sama prawda. Że słoneczmistrz i władca pierścienia, którzy odwiedzą nas podczas swej podróży, będą jedną i tą samą osobą. To ma niezwykle istotne znaczenie. A nasze wizje nie kłamią. Obręcz Raw i Drzewobór nie kłamią. Jak można to wyjaśnić, słoneczmistrzu? Linden poczuła, że Covenant napiął mięśnie, jakby miał za chwilę wybuchnąć. – Czego ode mnie chcecie? – wychrypiał. – Mam go oddać? Hymn nawet nie raczył na niego spojrzeć. – Nie jesteś godny podobnej mocy. Zamilcz lepiej. Masz przed sobą tych, którzy stoją wyżej od ciebie. Niech mówi słoneczmistrz. W muzyce dzwonów zabrzmiały tony gniewu. Covenant zaklął szpetnie. Wyczuwając jego złość, Linden wyrwała się spod wpływu Elohim i popatrzyła na niego. Jego twarz była pełna jadu. Ta gwałtowność znowu wydała jej się nienaturalna, wywołana raczej wpływem powietrza niż sytuacją czy zachowaniem Elohim. Owo wrażenie przebudziło w niej nieokreślony niepokój. Kryło się tu coś potężniejszego niż wszelkie jej zaprzeczenia. Intuicyjnie podniosła głos, by Covenant ją usłyszał. – Bez niego nie byłoby mnie tutaj. Zadrżała na myśl o odpowiedzialności, którą wzięła na siebie tymi słowami. W następnej chwili odezwał się Smołowiąz. – Spokój, przyjaciele – mówił. Na jego zniekształconej twarzy pojawił się wyraz niezwykłego dla niego lęku. – Odbyliśmy długą wędrówkę, by zdobyć błogosławieństwo owych Elohim. Groźba dotyczy czegoś znacznie istotniejszego niż nasze życie. Nie obrażajcie ich – błagał cicho. Covenant spojrzał na Linden, jakby próbował określić naturę jej wsparcia i uznania. Poczuła nagle ochotę, by go zapytać: „Czy słyszysz dzwony?” Jeśli nawet je słyszał, niczym nie dawał tego po sobie poznać. To, co w niej dostrzegł, pogłębiło jednak jego niepokój, dodając mu zarazem sił. Wzruszył powoli ramionami, odrzucając moc. – Wybaczcie mi – rzekł do Elohim, nie odrywając spojrzenia od Linden. – Powód, dla którego tu przybyliśmy, jest ważny. Źle znoszę napięcie. Elohim zignorowali go, nieustannie wpatrując się w Linden. Z ich muzyki znikł jednak ton gniewu. – Być może nasza wizja była niekompletna – przyznała Daphin głosem melodyjnym jak ptasi śpiew. – Może dojdzie do zjednoczenia. Albo śmierci. Zjednoczenia? – przemknęło przez głowę Linden. Śmierci? Czuła, że Covenant rozważa te same kwestie. Chciała zapytać: „Co masz namyśli?” Na ustach Hymna znowu pojawił się złowieszczy uśmiech. – Wiemy, że wasza misja jest pilna – odezwał się nagle Elohim, nadal zwracając się do Linden, jakby to ona była przywódcą grupy. – Z natury nie jesteśmy skłonni do pośpiechu, nie chcemy jednak was zatrzymywać. – Odwrócił się i wskazał pełnym wdzięku gestem na Callowwail. – Czy zechcecie podążyć za nami do Elemesnedene? Minęła chwila, nim Linden była w stanie mu odpowiedzieć. Działo się zbyt wiele. Odkąd spotkała Covenanta, nieustannie podlegała jego przewodnictwu. Nie czuła się gotowa do podejmowania decyzji za niego ani za kogokolwiek innego. Nie pozostawiono jej jednak wyboru. Czuła napięcie Honninscrave’a, trudne milczenie Najstarszej, niepewność Smołowiąza, żar zwątpienia Covenanta. Wszyscy milczeli. Zdali się na nią, a ona miała też osobiste powody, które kazały jej tutaj przybyć. Z grymasem na twarzy przyjęła rolę, którą jej wyznaczono. – Dziękuję – rzekła uprzejmie. – Po to tu przybyliśmy. Hymn pokłonił się, jakby okazała łaskawość, nie potrafiła jednak pozbyć się wrażenia, że śmieje się z niej w duchu. Dwoje Elohim ruszyło przed siebie. Bardzo sprężystym krokiem, jakby ich również wypełniała uzdrawiająca moc, zmierzali po żółtej trawie ku sercu maidanu. Linden udała się za nimi z Cailem u boku. Pozostali poszli za jej przykładem. Chciała z nimi porozmawiać, zapytać ich o radę, czuła się jednak zbyt odsłonięta, by się odzywać. Szła w niewielkiej odległości za Hymnem i Daphin, próbując znaleźć oparcie w nieugiętej pewności siebie Haruchai. Po drodze przyglądała się otaczającemu ich maidanowi w nadziei, że wypatrzy coś, co pozwoliłoby jej rozpoznać Elohim, którzy nie przybrali ludzkiej postaci. Tak jak wcześniej nie dostrzegła obecności Daphin i Hymna, dopóki nie zechcieli się przed nimi ujawnić, tak i teraz nie widziała nic poza dorodną jesienną trawą, gliniastą glebą, z której wyrastała, oraz czystością wód Callowwail. Czuła się coraz bardziej odsłonięta. Po chwili zauważyła, że nieświadomie zaciska pięści. Z trudem rozluźniła palce i popatrzyła na nie. Nie mogła uwierzyć, że kiedyś trzymała w nich skalpel czy strzykawkę. Kiedy opuściła dłonie, wydały się jej obce. Nie wiedziała, jak sobie poradzić ze znaczeniem, które przypisywali jej Elohim. Nie potrafiła zrozumieć sensu ukrytego w cichym, czystym dźwięku dzwonów. Podążając za Hymnem i Daphin, czuła się tak, jakby zagłębiała się w trzęsawisko. Przez głowę przemknęła jej dziwna myśl. Elohim ani słowem nie wspomnieli o Vainie. Nasienie Demondim nadal podążało za wędrowcami niczym cień, lecz Hymn i Daphin w żaden sposób nie zareagowali na jego obecność. Nie potrafiła tego wyjaśnić. Szybciej niż się spodziewała, ujrzeli przed sobą źródło Callowwail – obłok mgły unoszący się nad środkiem maidanu niby ornament. W miarę jak się zbliżała, coraz wyraźniej dostrzegała je za przesłaniającą widok pianą wodną. Przypominało gejzer, bijący z wysokiego trawertynowego wzgórka. Woda opadała pośród obłoków i tęcz wokół jego podstawy i zbierała się tam, tworząc rzekę. Lśniła jak kryształ, była baśniowo piękna, ale trawertyn, który ukształtowała i po którym spływała, wydawał się twardy i bezlitosny. Wzgórek wyglądał na skulony, zamknięty w sobie, jakby nie mogły go poruszyć żadne błagania. Spiralne, krzykliwe kształty na jego zboczach – osady i wyżłobienia utworzone przez spływającą przez wieki pianę wodną – nadawały mu pozór elegancji, nie zmieniały jednak jego zasadniczej wymowy. Daphin i Hymn skinęli na wędrowców, nakazując im podążyć za sobą, po czym przeszli bez trudu przez strumień i z równą swobodą wspięli się na mokre, skalne zbocze. Następnie, bez zapowiedzi, zniknęli, jakby wtopili się w trawertyn. Linden zatrzymała się, wytrzeszczając oczy. Jej zmysły nie wykrywały żadnego śladu obecności Elohim. Dźwięk dzwonów znacznie osłabł. Stojący za nią Honninscrave odchrząknął. – Elemesnedene – powiedział ochrypłym głosem. – Clachan Elohim. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś ujrzę ten widok. Covenant spojrzał na niego spode łba. – I co teraz zrobimy? Po raz pierwszy od chwili, gdy Klejnot Gwiezdnej Wędrówki rzucił kotwicę u wylotu Raw, Honninscrave wybuchnął śmiechem. – To samo, co ci, którzy wyszli nam na przywitanie. Wejdziemy do środka. Linden chciała go zapytać, jak to zrobić, ale teraz ważniejsze stało się dla niej inne pytanie. – Czy ktoś z was słyszy dzwony? Najstarsza przeszyła ją ostrym spojrzeniem. – Dzwony? Na twarzy Smołowiąza pojawił się wyraz zdziwienia, taki sam jak u jego żony. Morski Marzyciel potrząsnął głową. Brinn wzruszył lekko ramionami, zaprzeczając tym samym, by cokolwiek słyszał. – Elohim nie interesują się muzyką – powiedział powoli Honninscrave. – Nie słyszałem tu żadnych dzwonów ani pieśni. Znane gigantom opowieści o Elemesnedene również nie wspominają o dzwonach. Linden jęknęła w duchu. Po raz kolejny postrzegała coś, czego nie zauważał nikt inny. Bez zbytniej nadziei zwróciła się w stronę Covenanta. Nie patrzył na nią. Z miną posępną jak chmura burzowa wpatrywał się w fontannę. Lewą ręką obracał pierścień na ostatnim palcu niepełnej dłoni. – Covenant? – zapytała. Nie zareagował. – Myślą, że przegram – mruknął tylko przez zęby. – Nie potrzebuję tego. Nie po to przebyłem tak długą drogę, żeby tego słuchać. – Z każdej linii jego wychudłej, upartej postaci promieniowała nienawiść do myśli o porażce. Wtem jednak jego determinacja się wzmogła. – Ruszajmy. Jesteś słoneczmistrzem. – Jego ton był ostry i pełen goryczy. Ze względu na dobro misji postanowił zaakceptować podział ról narzucony przez Elohim. – Powinnaś iść pierwsza. Chciała po raz kolejny zaprzeczyć, jakoby była jakimś tam słoneczmistrzem. Mogłaby go w ten sposób pocieszyć albo przynajmniej ograniczyć kipiącą w nim przemoc. Nadal jednak czuła się odsłonięta i to skłoniło ją do milczenia. Zwróciła się w stronę strumienia i wzgórka, zaczerpnęła głęboko tchu i zatrzymała powietrze w płucach. Idąc pół kroku przed Cailem, weszła do wody. Jej łydki i stopy natychmiast ogarnęło gorąco. Przez chwilę krótką jak uderzenie serca miała ochotę cofnąć się z bólu, jej zmysły uspokoiły ją jednak. Gorąco nie wyrządzało jej skórze żadnych szkód. Zebrała się na odwagę i przeszła przez strumień, wkraczając na starożytne trawertynowe intaglio. Z Cailem u boku zaczęła się wdrapywać na wzgórek. Wtem wszędzie dookoła rozbłysła moc, jakby Linden była węgielkiem wrzuconym do pudełka z krzesiwem. Dzwony zabiły w jej głowie, wygrywając kotylion, a we krwi zabuzowały bąbelki granatu i glaukonitu. Powietrze żarzyło się niby kadzielnica. Świat wokół niej zawirował. W następnej chwili weszła chwiejnym krokiem do krainy czarów. Dysząc ciężko, wytrzeszczyła oczy w oszołomieniu. Woda i trawertyn przeniosły ją w jakieś zdumiewające, niesamowite miejsce. Nad sobą miała opalizujące niebo, niezmącone słońcem ani księżycem czy wyraźną linią horyzontu, a mimo to lśniące ciepłym blaskiem, przypominającym połączenie światła księżycowego i słonecznego. Miało w sobie ulotność nocy i namacalność dnia. W owej magicznej poświacie ujrzała tłoczące się w orgiastycznym korowodzie cuda. Nieopodal rosło srebrzyste drzewko. Choć nie było wysokie, promieniowało książęcym majestatem. Jego liście tańczyły pośród konarów, w ogóle ich nie dotykając. Niby płatki szlachetnego metalu, otaczały drzewo światłocieniem, wywołując swym wirowaniem połyskliwe refleksy. Po drugiej stronie z fontanny tryskały skry koloru i światła, które wznosiły się w górę i opadały bezgłośnym deszczem, wciągane z powrotem tam, skąd wyleciały. Obok przemknął radośnie jakiś kudłaty stwór podobny do szakala, który potknął się nagle i padł na ziemię, zmieniając się w klomb gęsto porośnięty przypominającymi peonie i amarylki kwiatami, które rozchyliły płatki na tle lśniącej, zielonej murawy. Nad jej głową fruwały ptaki. Zataczały kręgi, ocierały się o siebie i zlewały ze sobą, przeszywając powietrze gwałtownymi kolumnami ognia, zaraz potem przeradzającymi się w iskry, a następnie w klejnoty – rubiny i morganity, szafiry i porfiry – fontannę gwiazd, które odpływając w powietrzu, obracały się w motyle. Pagórek, wirując, przybierał rozmaite tajemnicze kształty. Widziała też inne rozliczne cuda: wspaniałe posągi wykonane z wody; sadzawkę o tafli utkanej na wzór arrasu; krzewy, które płynnie zmieniały kształt, przybierając niezliczone, eleganckie formy; łańcuszkowe sekwencje marmuru wiodące znikąd donikąd; zwierzęta, które wzbijały się w górę jako ptaki i opadały na ziemię jako śnieg; szerokoskrzydłe malachitowe kształty, zataczające w powietrzu delikatne łuki; dorównujące wysokością gigantom słoneczniki o łuskowatych płatkach barwy ofitu. Wszędzie rozbrzmiewała muzyka dzwonów: wygrywające kuranty czynele, dzwoneczki tworzące dźwięczne gobeliny, dobiegające zewsząd rozproszone tony – metalowo- krystaliczny język Elemesnedene. Linden nie była w stanie ogarnąć tego wszystkiego. Nadmiar wrażeń oszołomił jej zmysły. Dyszała z wysiłku. Gdy srebrne drzewko przybrało ludzką postać, stając się Hymnem, odskoczyła gwałtownie. Ledwie potrafiła pojąć prawdę kryjącą się za tym, co widziała. To są... O mój Boże. Jak na potwierdzenie, na ziemi wylądowało stadko szpaków, które przerodziło się w Daphin. – Na ognie piekielne i wszystkich cholernych szatanów – wydyszał nagle stojący tuż za nią Covenant, przypominając w ten sposób Linden o jej towarzyszach. Odwróciwszy się, zobaczyła za sobą gigantów, Haruchai, nawet Vaina. Po drodze, którą tu przybyli, nie został jednak nawet ślad. Bijące w górę źródło Callowwail, trawertynowy wzgórek, nawet sam maidan, przestały istnieć. Wędrowcy stali na niskim wzniesieniu, otoczeni cudami. Zamarła na moment w osłupieniu, lecz nagle Covenant chwycił ją za przedramię kaleką dłonią, nie puszczając uchwytu. – Co to... – zaczął pytać, nie patrząc na nią. Jego uścisk stał się dla niej kotwicą, punktem zaczepienia. – Elohim – wyjaśniła. – To są Elohim. Honninscrave skinął głową, jakby zaniemówił od wspomnień i nadziei. Smołowiąz śmiał się bezgłośnie, napawając się widokiem Elemesnedene. Lico Najstarszej nabrało jednak złowróżbnego wyrazu. Zdawała sobie jasno sprawę, że drużynie odcięto drogę odwrotu i nie wolno im niczym urazić gospodarzy. A osadzone nad starą blizną oczy Morskiego Marzyciela były pełne sprzecznych uczuć, jakby jego gigancia podatność na zachwyt weszła w konflikt z ziemiowidzeniem. – Witajcie w naszym clachanie – rzekł Hymn, wyraźnie uradowany zdumieniem wędrowców. – Zapomnijcie o wszelkich troskach. Tu nie musicie się niczym martwić. Bez względu na to, jak pilna jest wasza misja, żaden śmiertelnik nigdy nie żałował, że ujrzał Elemesnedene. – My również nie będziemy tego żałować – odparła, ważąc słowa, Najstarsza. – Jesteśmy gigantami i znamy wartość zachwytu. Niemniej nasza misja jest pilnym obowiązkiem i nie ważymy się uchylać od pośpiechu. Czy możemy pomówić o potrzebie, która sprowadziła nas tutaj? Na czole Hymna pojawił się lekki mars. – Swym pośpiechem obrażacie naszą gościnność. Nie jesteśmy gigantami czy innymi dziećmi, byście mogli podważać nasze intencje. Ponadto – ciągnął, przeszywając Linden spojrzeniem hiacyntowych oczu – na Elohimfest, gdzie udzielamy rad i wręczamy dary, nie wolno wejść nikomu, kto nie podda się przedtem badaniu. Widzimy ukrytą w was prawdę, musimy jednak obnażyć ducha, z jakim ją w sobie nosicie. Czy wyrażacie na to zgodę? Badaniu? – pomyślała Linden. Nie wiedziała, jak zareagować na wyrażone w spojrzeniu Hymna żądanie. Zwróciła się niepewnie ku Honninscrave’owi. Gigant odpowiedział na jej bezgłośne pytanie uśmiechem. – Wszystko jest tak, jak to zapamiętałem. Nie ma powodu się bać. Covenant chciał coś powiedzieć, powstrzymał się jednak. Jego przygarbione barki wyraźnie świadczyły, że ma przyczyny, by obawiać się wszelkich badań. – Gigant ma dobrą pamięć. – Głos Daphin brzmiał pogodnie i uspokajająco. – Istnieje wśród nas powiedzenie, że serce skrywa sekrety, których nie warto zdradzać. Nie chcemy być wścibscy. Pragniemy jedynie porozmawiać z każdym z was na osobności, by tok waszych słów pozwolił nam osądzić ukrytego w was ducha. Chodźcie. – Podeszła do Linden, uśmiechnięta niby jutrzenka, i ujęła ją za ramię. – Czy zechcesz mi towarzyszyć? – Nie lękaj się o swych towarzyszy – dodała, widząc wahanie Linden. – Dzięki tobie są wśród nas bezpieczni, o ile nie wyrządzą im krzywdy ich potrzeby. Wypadki toczyły się zbyt szybko. Linden nie potrafiła nad nimi zapanować. Nie była w stanie wchłonąć wszystkich otaczających ją widoków i cudów. Ledwie zdołała odgrodzić się od muzyki dzwonów na tyle, by nie ogłuszyła ona jej umysłu. Nie była przygotowana do podejmowania takich decyzji. Całe życie poświęciła jednak na naukę dokonywania wyborów i ponoszenia ich konsekwencji. A doświadczenia, które zebrała w Krainie, przypomniały jej o znaczeniu ruchu. Nie wolno się zatrzymywać. Daj się ponieść nurtowi wydarzeń. Przekonaj się, co się stanie. Poddała się nagle lekkiemu naciskowi dłoni Daphin. – Pójdę z tobą. Możesz mnie pytać, o co tylko zechcesz. – Ach, słoneczmistrzu – odrzekła Elohim, śmiejąc się cicho – nie zapytam cię o nic. To ty będziesz mnie pytać. O nic? Linden nie potrafiła tego zrozumieć. Czuła na karku palące spojrzenie Covenanta, jakby pomogła Elohim w dziele jego poniżenia. Przebył żmudną drogę, by dojść do swej mocy, i nie zasługiwał na podobne traktowanie. Nie chciała się jednak cofnąć. Naraziła jego życie, żeby ocalić Mgłosplota, a teraz narażała jego dumę, choć promieniująca od niego gniewna dezorientacja sprawiała jej ból. Akceptując dotyk Daphin, ruszyła w dół zbocza. W tej samej chwili wokół nich pojawili się kolejni Elohim, którzy przybyli zbadać pozostałych wędrowców. Choć tym razem była na to przygotowana, i tak zdumiał ją widok drzew, fontann i roztańczonych skupisk klejnotów przeradzających się nieoczekiwanie w bardziej znajome formy. Gdy Cail stanął u jej drugiego boku, jego opiekuńcza obecność przyniosła jej nagłą ulgę. Był solidny jak kamień. Pośród szalonych modulacji wypełniających cały clachan potrzebowała jego stabilności. Nim jeszcze zdążyli zejść ze wzgórza, usłyszeli ostry głos Hymna: – Nie. Daphin zatrzymała się natychmiast i odwróciła zręcznie Linden w stronę pozostałych. Hymn wbił w kobietę spojrzenie, przenikliwe jak u augura. – Słoneczmistrzu. – Jego głos brzmiał jak z odległości, zagłuszany przez ostrzegawczy brzęk dzwonów. – Musisz pójść z Daphin sama. Każdy z twych towarzyszy podda się badaniu osobno. – Osobno? – sprzeciwiła się. Tego było już za wiele. Jak podobne ograniczenie mogło dotyczyć Caila? Był jednym z Haruchai. Potrzebowała go, i to ją zaskoczyło. Przecież już czuła się bardzo samotna... Chciała zaprotestować, lecz ubiegł ją Cail. – Wybrana jest pod moją opieką – oznajmił głosem nieustępliwym jak ściana. – Będę jej towarzyszył. Jego bezkompromisowość przyciągnęła uwagę Hymna. Swobodna elegancja Elohim zmieniła się w wyniosłość. – Nie – powtórzył. – Taka opieka tu nie ma znaczenia. Tak jak słoneczmistrz, poddasz się badaniu w pojedynkę. Covenant postąpił krok naprzód. Najstarsza ostrzegła go gestem, nakazując powściągliwość. Zignorował ją. – A jeśli nie zechce? – wychrypiał cicho. – Jeśli nie zechce – powtórzył Hymn z drwiną w głosie – zostanie wygnany do krainy cieni, z której nikt nie wraca. – Do diabła! – warknął Covenant. – Po moim tru... Nim zdążył skończyć, czterej Haruchai zerwali się nagle z miejsca i rzucili do ataku. Brinn skoczył w powietrze, wymierzając kopniak w pierś Hymna, Ceer i Hergrom skoczyli na pozostałych Elohim, Cail zaś próbował zbić z nóg Daphin. Żaden z ciosów nie trafił w cel. Gdy Brinn uderzył Hymna, ten rozwiał się w mgłę. Haruchai przeniknął przez niego na wylot, niczego nie dotykając. Następnie Elohim stał się plątaniną pnączy, która pochwyciła i unieruchomiła napastnika. Daphin wypuściła z siebie skrzydła i uniosła się swobodnie, unikając ciosu Caila. Nim ten zdążył odzyskać równowagę, wylała się na niego z góry niby lepkie błoto, paraliżując jego ruchy. Natomiast Elohim zaatakowani przez Ceera i Hergroma bez wysiłku przerodzili się w ruchome piaski, w które Haruchai natychmiast wpadli. Giganci wpatrywali się w to wszystko. Honninscrave wytrzeszczał oczy z przerażenia, nie przygotowany na przemoc, która z taką łatwością wyłoniła się spod gładkiej powierzchni Elemesnedene. Morski Marzyciel chciał pognać na pomoc Haruchai, lecz powstrzymali go Najstarsza i Smołowiąz. – Nie. – Covenant stał pośród gigantów niby zapowiedź ognia. Gdy zwrócił się ku Elohim, każdy mięsień wypełniała mu pierwotna magia. Dominowała ona nad całym pagórkiem. – Mnie możecie sobie lekceważyć – powiedział cichym, niebezpiecznym jak syk żmii głosem. – Już mi się to zdarzało. Ale Haruchai to moi przyjaciele. Nie wolno wam ich skrzywdzić. – Nie ty będziesz o tym decydował! – zawołał Hymn. Tym razem jednak to on wydawał się opryskliwy i umniejszony. – Hymnie. – Głos Daphin dobywał się cicho z oblepiającego Caila mułu. – Powstrzymaj się. Dość już tego. To niczemu nie służy. Hymn nie odpowiadał jej przez chwilę, lecz wtem dzwony zadźwięczały tonem przymusu i Elohim gwałtownym ruchem ponownie przybrał ludzki kształt. W tej samej chwili Daphin spłynęła z Caila, a dwaj pozostali Elohim powstali z ruchomych piasków jako mężczyźni. Haruchai byli wolni. – Słoneczmistrzu – zaczął Hymn, unieruchamiając Linden swym spojrzeniem – osłaniasz owe istoty swym imieniem. Nie spotka ich żadna krzywda. Niemniej owa zniewaga przekracza wszelkie granice. Elemesnedene na to nie pozwoli. Co zadecydujesz? Linden omal się nie zadławiła zjadliwą odpowiedzią, której miała ochotę udzielić. Pragnęła znaleźć słowa, które skarciłyby Hymna, zawstydziły wszystkich Elohim. Potrzebowała bliskości Caila. Za jego beznamiętną twarzą kryło się bezgraniczne oburzenie. Służba Haruchai zasługiwała na większy szacunek. Nakazała sobie jednak cierpliwość. Drużyna miała zbyt wiele do stracenia. Nikt z nich nie mógł sobie pozwolić na otwarty konflikt z Elohim. Nie zważając na tajemnicze niebezpieczeństwa clachanu, podjęła decyzję. – Przenieście ich z powrotem na maidan. Obok źródła. Niech tam na nas zaczekają. Bezpiecznie. Fizjonomia Covenanta rozgorzała protestem, lecz potem skurczyła się w grymasie rezygnacji. Nie miało to jednak znaczenia. Hymn skinął już głową. Czterej Haruchai natychmiast zaczęli oddalać się od wzgórza. Nie ruszali się jednak z miejsca. To ziemia pod ich stopami przesuwała się do tyłu, jakby niosła ich fala. Rozwiewali się w powietrzu niczym para. Nim jednak zniknęli, Linden zauważyła przeszywające spojrzenie Caila. Oczy miał pełne wyrzutu, jakby go zdradziła, a głos niósł się echem w powietrzu jeszcze długo po jego zniknięciu. – Nie ufamy tym Elohim. – Niech nie mówi o zaufaniu, dopóki nie zmądrzeje – żachnął się Hymn. – Te sprawy go przerastają i w swej arogancji próbuje okazać im wzgardę. Ma szczęście, że nie zapłacił za nasz gniew. – Za wasz gniew? – Linden trudno było zapanować nad sobą. – Szukasz tylko pretekstu, żeby się rozgniewać. – Ostatnie spojrzenie Caila sprawiło jej głęboki ból. Dygotała na myśl o znaczeniu tego, co przed chwilą uczyniła. – Przybyliśmy tu w dobrej wierze. A Haruchai to wcielenie dobrej wiary. Nie zasługują na podobne lekceważenie. Będę miała szczęście, jeśli mi kiedykolwiek wybaczą. Wam nie wybaczą nigdy. Najstarsza ostrzegła ją gestem, gdy jednak Linden skierowała na nią zimne spojrzenie, dostrzegła w jej oczach nieustępliwą satysfakcję. Honninscrave sprawiał wrażenie strapionego, Morski Marzyciel kiwał głową, a twarz Covenanta wyrażała oburzenie i aprobatę. – Wybacz mi. – Hymn natychmiast oblókł się w uprzejmy spokój, jakby był to drugi płaszcz. – Przywitałem cię niestosownie. Choć o tym nie wiesz, moim zamiarem było służyć temu samemu celowi, który przyświeca i wam. Pozwól, bym to uczynił. Władco pierścienia, czy zechcesz mi towarzyszyć? Covenanta zaskoczyło to zaproszenie. – Spróbuj mnie powstrzymać – odparł jednak, zgrzytając zębami. Linden zwróciła się ku Daphin, dając się ponieść fali jego zgody. – Jeśli ty jesteś gotowa, to ja też. Twarz Daphin nie wyrażała wewnętrznego konfliktu ani lekceważenia. – Jesteś wyrozumiała. Bardzo mnie to cieszy. Ponownie ujęła Linden za ramię i odprowadziła ją od reszty drużyny. Gdy kobieta obejrzała się za siebie, zobaczyła, że wszyscy jej towarzysze oddalają się w różnych kierunkach i każdemu towarzyszy jeden z Elohim. Przez moment miała wrażenie, że czegoś tu brakuje, przypisała je jednak nieobecności Haruchai i pozwoliła, by Daphin powiodła ją przez cuda Elemesnedene. Oswobodziła jednak rękę z jej uścisku. Nie chciała, by Daphin wyczuła jej reakcję. Mimo wszystkich swych wspaniałości clachan wydał się jej nagle zimnym, pozbawionym radości miejscem, gdzie wiodące wsobny żywot istoty o pokrętnych motywach imitowały obfitość, którą nie potrafiły dzielić się z innymi. Elemesnedene zaprzeczało jednak bezustannie temu wrażeniu. Ze wszystkich stron otaczały ją żartobliwe, tworzone od niechcenia wcielenia: stawy, z których biły tęcze mieniących się wszystkimi kolorami ryb; mgiełki złożone z niezliczonych kryształów lodu; kwiaty, których każdy liść i płatek płonął niby znicz. A wszystko to byli Elohim, z niepojętych dla niej powodów dokonujący nieustannych transformacji. Cały clachan wydawał się jednym wspaniałym widowiskiem. Dla kogo jednak było ono przeznaczone? Daphin szła przed siebie, pogrążona we własnych myślach, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niej. Ponadto każdy popis wydawał się zamkniętą całością. Elohim w żaden dostrzegalny sposób nie współpracowali ze sobą ani się nie obserwowali. Czyżby jedynym motywem tego wszystkiego była zwykła radość z cudownej zabawy? Linden niepokoił fakt, że nie potrafi odpowiedzieć na podobne pytania. Elohim wykraczali poza jej zdolności percepcji, podobnie jak język dzwonów. Nauczyła się już polegać na zrodzonej w Krainie przenikliwości swych zmysłów, tutaj jednak ów talent nie wystarczał. Kiedy widziała fontannę piór albo ofitową iskrę, zdawała sobie sprawę, że to jeden z Elohim, jedynie dzięki temu, że była już przedtem świadkiem podobnych wcieleń. Nie potrafiła zobaczyć rozumnej istoty w gawocie motyli czy kiełkowaniu płynnych drzewek, podobnie jak nie zauważyła Hymna i Daphin w ziemi pod swymi stopami. Nie mogła się też przebić przez osłonę beznamiętnej urody tej ostatniej, by dostrzec, co kryje się w jej wnętrzu. Wyraźnie widziała jedynie moc – potęgę, która zdawała się wykraczać poza wszelkie granice prawa istnienia. Kimkolwiek byli Elohim, nie potrafiła ich pojąć. Zaczęła się zastanawiać, czy to właśnie był cel badania, któremu miano ją poddać: określić, jak wiele prawdy zdoła dostrzec, stwierdzić, czy jest godna roli, jaką wyznaczyli jej Elohim. Jeśli o to chodziło, już poniosła porażkę. Nie zamierzała jednak dać się zastraszyć. Covenant nigdy nie wyrzekłby się swej determinacji. Miała przed oczyma jego postać, żywy symbol niebezpieczeństwa i nieustępliwej odmowy. Był gotów stoczyć walkę z samym losem, by zapewnić ocalenie Krainie, którą kochał. Ona nie będzie gorsza. Znalazłszy wsparcie w swej zasadniczości, skierowała myśli na temat badania. Daphin powiedziała jej wcześniej: „Nie zapytam cię o nic. To ty będziesz mnie pytać”. Zaczynała ją rozumieć. Swymi pytaniami mogła zdradzić wiele. Podjęła to ryzyko. Zastanawiała się nad tym, jak zdobyć informacje, odsłaniając jednocześnie jak najmniej. Przez chwilę starała się wyraźnie wyartykułować słowa, w czym przeszkadzało jej nieustanne brzmienie dzwonów. – Dokąd idziemy? – zapytała bezbarwnym, zasadniczym tonem. – Idziemy? – powtórzyła Daphin od niechcenia. – Nigdzie nie idziemy. Spacerujemy tylko. To jest Elemesnedene – ciągnęła, gdy Linden wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. – Nie ma tu żadnego innego miejsca, do którego mogłybyśmy pójść. – Musimy dokądś iść – sprzeciwiła się Linden, celowo okazując przesadne niezrozumienie. – Poruszamy się. Moi przyjaciele są gdzie indziej. Jak do nich wrócimy? Jak znajdziemy owo Elohimfest, o którym wspominał Hymn? – Ach, słoneczmistrzu. – Daphin zachichotała. Jej śmiech przypominał wschód księżyca, choć w tej krainie nie było ani księżyca, ani słońca. – W Elemesnedene wszystkie szlaki są jednym. Spotkamy twych towarzyszy, gdy nadejdzie na to czas. Nie będziemy musiały szukać Elohimfest. Spotkanie odbędzie się w samym środku, a w Elemesnedene środek jest wszędzie. Zmierzamy od środka do środka, a tu, gdzie teraz się znajdujemy, również jest środek. Czy to właśnie przydarzyło się gigantom, którzy postanowili tu pozostać? Linden ledwie powstrzymała się przed zadaniem tego pytania. Czy po prostu ruszyli przed siebie, nigdy się już nie odnaleźli, aż w końcu umarli? Zachowała te pełne lęku i nieufności myśli dla siebie. Postanowiła zareagować zupełnie inaczej. – Cały dzień jestem na nogach i czuję się zmęczona – oznajmiła spokojnie, jakby po prostu zgłaszała objawy. – Muszę trochę odpocząć. Nie była to prawda. Mimo że od chwili opuszczenia Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki nic nie jadła i nie zaznała odpoczynku, czuła się tak rześka, jakby miała za sobą spokojnie przespaną noc i suty posiłek. Atmosfera clachanu w jakiś sposób zaspokajała wszystkie jej fizyczne potrzeby. Powiedziała to tylko po to, by się przekonać, jak zareaguje Daphin. Ta sprawiała wrażenie, że przejrzała słowa Linden, lecz uprzejmie powstrzymała się przed podważaniem ich prawdziwości. – W Elemesnedene zmęczenie nie istnieje – rzekła – a spacer jest przyjemny. Miło też jednak usiąść albo się położyć. O, tu jest spokojnie. – Wskazała na zbocze niskiego, porośniętego trawą pagórka, który wznosił się nieopodal. Na jego szczycie rosła potężna wierzba, której liśćmi były wyłącznie motyle skrzydła, u dołu zaś rozlewał się spokojny staw pokryty kolorami przypominającymi jeziorny portret samego clachanu. Daphin wspięła się na zbocze i usiadła, poprawiając z wdziękiem giezło. Linden podążyła za nią. Znalazłszy na bujnej trawie wygodne miejsce, zadała, wskazując na staw, następne pytanie. – Czy to mężczyzna, czy kobieta? Skierowane pod adresem pięknej Daphin słowa zabrzmiały prostacko, Linden nie próbowała jednak złagodzić ich brzmienia. Niechętnie przyznała się do ograniczeń swej spostrzegawczości, sądziła jednak, że Elohim domyślili się już wszystkiego, obserwując jej dotychczasowe poczynania. – Blask Poranku? – odezwała się Daphin, spoglądając na wielobarwną wodę. – Wy nazwalibyście go mężczyzną. – Co on robi? Daphin skierowała na Linden spojrzenie zielonych jak młode jabłka oczu. – Słoneczmistrzu, cóż to za pytanie? Czyż nie jesteśmy w Elemesnedene? Tutaj nikt nic nie „robi” w waszym sensie tego słowa. Jego postępowanie nie ma celu. Blask Poranku kontempluje samego siebie. Daje wyraz prawdzie swego bytu, tak jak ją postrzega, i badając ją, odkrywa nową prawdę, której również daje wyraz. Jesteśmy Elohim. Pewnych wizji szukamy gdzie indziej. „Robić”, jak to określiłaś, łatwiej jest na powierzchni Ziemi niż w jej sercu. Niemniej jednak wszystkie prawdy zawieramy w sobie i w sobie możemy je odnaleźć. – W takim razie – wtrąciła Linden, reagując na osobliwą obojętność słyszalną w głosie Daphin – nie obserwujecie go? Nie poświęcacie sobie nawzajem żadnej uwagi? To... – wskazała na wodne przedstawienie, które urządzał Blask Poranku – ...nie jest jakiś przekaz? Swym pytaniem zaskoczyła nieco Daphin. – A jakiż to miałoby cel? Ja również jestem sercem Ziemi, tak samo jak on. Dlaczegóź miałabym pożądać jego prawdy, skoro mogę swobodnie poszukać własnej? Ta odpowiedź wydała się Linden logiczna, lecz trudno jej było uwierzyć w podobną samowystarczalność. Jak to możliwe, by jakakolwiek istota była tak zupełna? Daphin siedziała obok, piękna i spokojna, jakby nigdy nie zadała sobie pytania, na które nie znałaby już odpowiedzi. Roztaczana przez nią aura przypominała promienie słońca, a kiedy mówiła, jej głos przepełniał blask księżyca. Linden nie ufała jej, rozumiała jednak podniecenie i zachwyt Honninscrave’a, graniczącą z uwielbieniem cześć, jaką kapitan otaczał ten lud. Mimo to nie potrafiła się uwolnić od wewnętrznego niepokoju i lęku. Dzwony nie dawały jej spokoju. Była bardzo bliska zrozumienia ich sensu, lecz wciąż nie udawało jej się tego dokonać. – Hymn tak nie sądzi. Uważa, że jego prawda jest jedyną, jaka istnieje. Daphin nie opuściła spojrzenia przejrzystych oczu. – Może i masz rację. Ale co z tego? Jest tylko jednym z wielu Elohim. Nie zawsze jednak był taki – dodała po chwili zastanowienia. – Odkrył w sobie cień, który musi zbadać. Wszystko, co żyje, zawiera w sobie odrobinę ciemności, która może skrywać wiele spraw. Z pewnością jest to niebezpieczne, tak jak każdy cień. Nigdy nie wydawało się to nam zbyt ważne, potrafimy bowiem sprostać wszystkiemu. Dla Hymna jednak ów cień nabrał wielkiego znaczenia. Ryzykuje wiele, brak mu więc cierpliwości dla tych, którzy nie dostrzegli jeszcze cieni rzucanych przez ich prawdy, bądź też nie chcieli się w nie zapuścić. Inni podążają za nim tą ścieżką, Słoneczmistrzu. – Daphin rozbłysła nagle blaskiem nowego zamiaru, światłem czystego pożądania. – Musisz zrozumieć jedno. Jesteśmy Elohim, sercem Ziemi. Stoimy w centrum wszystkiego, co żyje, rusza się i istnieje. Trwamy w pokoju, ponieważ nikt nie jest w stanie wyrządzić nam krzywdy, i gdybyśmy zechcieli siedzieć w Elemesnedene i obserwować starzenie się Ziemi, nikt nie mógłby nam w tym przeszkodzić. I nikt nie może nas osądzać. Wszak dłoń nie może oceniać serca, które darzy ją życiem. Ponieważ jednak jesteśmy sercem, nie uchylamy się od dźwigania prawdy, którą mamy w sobie. Mówiliśmy już, że w swej wizji przewidzieliśmy nadejście władcy pierścienia i słoneczmistrza. Wielce nas zatroskało, że okazali się oni odrębnymi istotami. To bardzo ważne, by słoneczmistrz i władca pierścienia byli jednym. Wiedzieliśmy, że nadejdą. W górach, które otaczają nasz elachan, dostrzegamy groźbę owej Słonecznicy, która skłoniła was do tej misji. A w drzewach Drzewoboru wyczytaliśmy zapowiedź waszego przybycia. Gdyby jednak nasza wiedza ograniczała się tylko do tego, przyjęlibyśmy was tutaj, tak jak innych gości, życzliwie i z zaciekawieniem. Owa wiedza nie jest jednak tak wąska. Odkryliśmy w sobie cień, który pada na serce Ziemi, i odmieniło to tok naszych myśli. Nauczyło nas inaczej patrzeć na Słonecznicę i skłoniło do zareagowania na zawisłą nad Ziemią groźbę w sposób sprzeczny z naszymi zwyczajami. Zwątpiłaś w nas. Owo zwątpienie nie przeminie. Być może będzie narastać, aż wreszcie przerodzi się w coś przypominającego odrazę. Powiadam ci jednak, słoneczmistrzu, że osądzasz nas niesprawiedliwie. To niegodne i nieprzyjemne, że w ogóle śmiesz to robić. Jesteśmy sercem Ziemi i nie podlegamy niczyim ocenom. Daphin używała mocnych słów, lecz nie sprawiała wrażenia poirytowanej. Prosiła raczej o zrozumienie, jak rodzic mógłby prosić dziecko, by było grzeczne. Linden poczuła się zawstydzona jej tonem, lecz jednocześnie zrodził się w niej bunt. Daphin chciała, by Linden wyrzekła się odpowiedzialności za swe opinie i uczynki, a tego nie zamierzała zrobić. To owa odpowiedzialność kazała jej tu przybyć. Zdobyła do niej prawo. Wtem dzwony wokół zabiły głośniej, wyrażając dezaprobatę Elemesnedene. – Czym jesteście? – zapytała Linden zdławionym głosem. – Sercem Ziemi. Środkiem. Sensem. Co to znaczy? – Słoneczmistrzu – odparła Daphin – jesteśmy Czarwdem Ziemi. Mówiła wyraźnie, lecz tonem swego głosu zbiła Linden z tropu. Słowo, które wypowiedziała, brzmiało jak „Prawdą” albo „Czarem”. Prawdą? – zastanawiała się kobieta. Sensem? Początkiem i końcem? Czy Czarem? A może i jednym, i drugim? Ciszę, która zapadła, Daphin wypełniła opowieścią. Była to relacja o stworzeniu Ziemi. Linden szybko zorientowała się, że to ta sama historia, którą opowiedział jej Smołowiąz, gdy wzywali nicor. Różniła się jednak od niej pewnym zastanawiającym szczegółem. Daphin nie mówiła o „Czerwiu”, lecz używała owego niewyraźnego słowa „Czarwd”, które zdawało się znaczyć zarówno „Prawda”, jak i „Czar”. Ów Czarwd przebudził się o świcie eonu i zaczął pochłaniać gwiazdy, jakby miał zamiar pożreć cały kosmos. Po pewnym czasie nasycił się jednak i zwinął w kłębek, by odpocząć, tworząc w ten sposób Ziemię, która miała istnieć tak długo, aż Czarwd się ocknie i znowu zacznie żerować. Była to dokładnie ta sama opowieść, którą usłyszała od Smołowiąza. Czyżby giganci, którzy poznali ją w Elemesnedene, źle zrozumieli to słowo? A może Elohim przed każdą grupą gości wymawiali je inaczej? – Słoneczmistrzu, my jesteśmy Czarwdem. Zrodził nas akt stworzenia Ziemi – dokończyła Daphin, jakby w odpowiedzi. – Od niego się wywodzimy i w nim zawiera się nasza istota. Dlatego jesteśmy sercem, ośrodkiem i sensem, i tym, czym jesteśmy. Jesteśmy wszystkimi odpowiedziami, podobnie jak i pytaniami. Z tego powodu nie masz prawa osądzać sposobu, w jaki odpowiemy na waszą potrzebę. Linden niemal nie słyszała Elohim. W głowie wirowało jej od implikacji usłyszanych słów. Poza granicami jej pojmowania rozbrzmiały domysły głośne jak dźwięk dzwonów. „Jesteśmy Czarwdem”. Blask Poranku mieniący się kolorami niczym metaforyczny portret dachami. Motylolistna wierzba. Kontemplacja samego siebie. Moc. Dobry Boże! Bezdźwięczny cień dzwonów niemal uniemożliwiał jej sformułowanie słów. Elohim! Są mocą Ziemi. Jej sercem. Wcieloną mocą Ziemi. Nie była w stanie logicznie myśleć. Nadzieje i domysły prześcigały się nawzajem. Te istoty mogły dokonać wszystkiego, czego tylko zapragną. Udzielić innym dowolnych darów, z jakiegokolwiek powodu, dla kaprysu bądź z przekonania. Spełnić jej życzenie. I życzenie Honninscrave’a. Dać Covenantowi... Były odpowiedzią na niebezpieczeństwo, jakie stanowił lord Foul. Lekarstwem na Słonecznicę. Były... – Daphin... – zaczęła. Jakiej odpowiedzi postanowiły potajemnie udzielić owe istoty na prośby wędrowców? Dźwięk dzwonów zagłuszał jednak wszystko. – Nie mogę myśleć – zaprotestowała bezwolnie. – Co to, u licha, za dzwony? Na te słowa Blask Poranku przybrał nagle ludzką postać, likwidując staw. Był wysoki i majestatyczny. Spojrzenie miał zwrócone do wewnątrz, a włosy upstrzone siwizną. Przyodziany był w płaszcz podobny do noszonego przez Hymna. Elohim wszedł na wzgórze, kierując ku Linden łagodny uśmiech. Kiedy się zbliżał, tony w jej umyśle nabrały wyrazistości języka: Musimy się śpieszyć, by owa słoneczmistrz nie nauczyła się słyszeć nas zbyt wyraźnie. Daphin podźwignęła się, jakby uniosła ją muzyka, i wyciągnęła rękę do Linden. – Chodź, słoneczmistrzu – rzekła spokojnie. – Oczekuje cię Elohimfest. 8. Elohimfest Cóż to, u licha? Linden nie była w stanie się poruszyć. Zdumiała ją jasność, z jaką przemówiły bezdźwięczne dzwony. Gapiła się na wyciągniętą dłoń Daphin. Ów gest nie wywarł na niej żadnego wrażenia. Gorączkowo usiłowała pochwycić ukryty w muzyce sens. „Musimy się śpieszyć...” Czy usłyszała to naprawdę, czy też był to tylko skutek jej dezorientacji? „...słychać nas zbyt wyraźnie”. Jej zrodzona w Krainie wrażliwość natrafiła na coś, co nie było przeznaczone dla jej uszu. Ci, którzy mówili językiem dzwonów, nie chcieli, by ich zrozumiała. Próbowała się skupić, lecz nie potrafiła przeniknąć znaczenia owego języka. Gdy sięgnęła ku nim, dzwony ucichły, nie umilkły jednak całkowicie. Nadal wypełniały jej świadomość swym tonem brzmiącym jak dźwięk szlachetnych kryształów. Im bardziej starała się je zrozumieć, tym bardziej wydawały się jej tylko zwykłymi dzwonami. Daphin i Blask Poranku gapili się na nią tak, jakby potrafili czytać w jej niespokojnych myślach. Potrzebowała chwili samotności, czasu na zastanowienie, Elohim jednak nie spuszczali z niej wzroku. Dręczący ją lęk narastał. Dostrzegała też inną potrzebę. Musiała zachować w tajemnicy zarówno zasięg, jak i ograniczenia swego słuchu. Nie miała usłyszeć owych dzwonów, jeśli więc chce, by przyniosło jej to jakąś korzyść, nie może się niczym zdradzić. Musi podsłuchać jak najwięcej tajemnic. Choć Daphin udawała szczerość, Linden czuła, że Elohim ukrywają przed nimi swe prawdziwe zamiary. Covenant i reszta jej towarzyszy mogli liczyć tylko na nią. Brak im było jej słuchu. Muzyka nie milkła. Znaczyło to, że Elohim nie odkryli jej umiejętności. Na razie. Popatrzyła na Daphin, próbując ukryć dezorientację. – I to wszystko? – zapytała z niedowierzaniem. – To już całe badanie? Niczego się o mnie nie dowiedziałaś. Daphin roześmiała się swobodnie. – Słoneczmistrzu, owo „badanie” przypomina „robienie”, o którym tak uparcie mówisz. To słowo znaczy dla nas coś innego. Wejrzałam w siebie i poznałam tyle prawdy o tobie, ile tylko potrzebowałam. Chodź już. – Ponownie wyciągnęła rękę. – Czy nie mówiłam, że oczekuje na ciebie Elohimfest? Przybędzie Infelice, przynosząc ze sobą inne spojrzenie. Nadejdzie też czas na prośby i ich spełnienie. Czyż nie po to pokonaliście tak długą drogę? Z pewnością pragniesz wziąć udział w owym zgromadzeniu? – Tak – przyznała Linden, powściągając wahanie. – Tego właśnie pragnę. Niepokojące implikacje głosu dzwonów sprawiły, że zapomniała o swych nadziejach. Musi jednak ostrzec przyjaciół. Musi znaleźć sposób na to, by powiadomić ich o niebezpieczeństwie, którego nie potrafiły wykryć ich uszy. Wyciągnęła sztywno rękę do Daphin i pozwoliła, by Elohim pomogła jej wstać. Zeszła ze wzgórza. Daphin i Blask Poranku stąpali po obu jej bokach niby strażnicy. Nie miała tutaj żadnego poczucia kierunku, była więc zadowolona z przewodnictwa Daphin. Skoncentrowała się na skrywaniu swych myśli za maską zasadniczości. Ze wszystkich stron otaczały ją cuda Elemesnedene. Przystrojone drzewa i gorejące krzaki, fontanny lśniące barwą ichoru, zwierzęta wzorzyste jak gobeliny. Elohim emanowali niezwykłościami, lecz czynili to od niechcenia, jakby wylewali z siebie produkty uboczne czy odpadki swej autokontemplacji. Wszystkie owe nonszalanckie teurgie wywierały teraz na Linden złe wrażenie, kojarzyły się jej z niebezpieczeństwem i butą. Ciągle słyszała dzwony. Choć usiłowała pochwycić ich sens, były tylko dźwiękiem. Przez krótką, ostrą jak nóż chwilę, czuła się tak jak wtedy, gdy dotarła do Revelstone, zniewolona przymusem mocy Santonina, odarta z wszystkiego, co nadawało jej życiu sens lub cel. Tutaj ów przymus był bardziej subtelny, mdły jak różany olejek, ale istniał. Jeśli Elohim nie zechcą jej wypuścić, zostanie w Elemesnedene na zawsze. Z pewnością jednak nie było to Revelstone, a Elohim nie mieli nic wspólnego z furiami. W uśmiechu Daphin nie wyczuwała nawet śladu pierwotnego zakłamania. Jej oczy miały kolor świeżych wiosennych liści. Gdy przechodziła obok, cuda wyrywały się z pochłaniającego je transu, by podążyć za nią i za słoneczmistrzem. Przeistaczały się, wirowały, skupiały w ludzkie kształty, by pozdrowić Linden, jakby była dziedziczką jakiegoś niezwykłego majestatu, po czym ustawiały się za nią w korowodzie i wędrowały, z bezgłośnym dzwonieniem, ku miejscu zgromadzenia zwanego Elohimfest. Odziane w giezła i płaszcze, w jedwabie, żakonety i organdyny, szły za Linden niby świąteczny orszak, jakby chciały oddać jej honory. Po raz kolejny poczuła działanie uroku clachanu, który starał się rozproszyć jej nieufność. Gdy jednak Elohim podążyli za nią, kraina leżąca za ich plecami utraciła wszelkie barwy, przerodziła się w niewyraźną, falującą pustkę, ciągnącą się pod niebem koloru ortoklazu. Elemesnedene pozbawione aktywności Elohim było, na swój sposób, martwe i bezpłodne jak pustynia. Przed sobą mieli jedyny punkt orientacyjny, który Linden widziała w całym clachanie – obszerny krąg martwych wiązów. Drzewa wyciągały konary ku opalizującemu niebu niczym położeni trupem strażnicy, otaczający miejsce, które przed eonami ich zabiło. Zmysły Linden wyczuwały naturalną strukturę drewna, suchość pozbawionych soku serc, czarną, odwieczną martwotę uniesionych ku górze gałęzi. Nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego prawdziwe drzewa nie mogły żyć w miejscu zamieszkania Elohim. Gdy podeszła bliżej, eskortowana przez Daphin, Blask Poranku oraz jaskrawy orszak Elohim, zobaczyła, że drzewa otaczają nagie wzniesienie, szerokie, niskie i lśniące migotliwym blaskiem niby zaczarowane wzgórze. Z jakiegoś powodu wydawało się, że to od niego pochodzi wypełniający Elemesnedene blask. Możliwe jednak, że wrażenie owo było spowodowane tym, iż niebo obniżało się nad wyniosłością, tworząc razem z nią piastę, wokół której zamarły w zatrzymanym wirze martwe wiązy. Mijając pierścień drzew, Linden czuła się tak, jakby wkraczała do serca epifanii. Ze wszystkich stron nadchodzili Elohim. Spływali ku wzgórzu zgromadzeń, lśniąc łagodnym blaskiem niczym żywe obrazy wszystkiego, co czyniło Ziemię piękną. Linden poczuła chwilowy ucisk w gardle na ów widok. Nie potrafiła pogodzić ze sobą sprzecznych uczuć, które budziły w niej te istoty, nie wiedziała, co jest prawdą, niemniej jednak w owej chwili miała pewność, że nigdy już nie napotka równie pięknego ludu. Nagle jednak uwagę kobiety przyciągnęli jej towarzysze, którzy zaczęli piąć się na wzgórze z różnych stron. Honninscrave kroczył dziarsko, z uniesioną głową i rozpromienioną twarzą, jakby po raz drugi przeżył jedną z najpiękniejszych chwil w życiu. Z przeciwnej strony zbliżał się Smołowiąz. Kiedy zobaczył idącą ku niemu Najstarszą, pozdrowił ją okrzykiem miłości, od którego oczy Linden zaszły łzami i przez chwilę wszystko wydawało się jej zrozumiałe. Zamrugała, by usunąć łzy, i dostrzegła wyłaniającą się zza szczytu wzgórza wysoką postać Morskiego Marzyciela. Podobnie jak Najstarsza, niemowa dzielił radości Honninscrave’a. Jej fizjonomia była ponura i bez wyrazu, jakby podczas badania odniosła z trudem wywalczone zwycięstwo, w jego licu zaś odbijał się ostry ból, świadomość niebezpieczeństwa, o którym nie był w stanie nikomu powiedzieć. Zaniepokojona implikacjami tego, co dostrzegła w ich oczach, Linden spojrzała na wzgórze zgromadzeń, szukając Covenanta. Przez chwilę nie mogła go nigdzie znaleźć. Wtem jednak wyszedł zza pagórka i skierował się ku niej. Poruszał się tak, jakby mięśnie miał naciągnięte i nadwerężone. W bijących od niego emanacjach wyczuwała gwałtowną nutę napięcia. Zapłacił za badanie wysoką cenę. Choć cały zesztywniał, a kostki zaciśniętych dłoni mu zbielały, Linden na jego widok poczuła ulgę. Nie była już sama. Zbliżył się do niej sztywnym krokiem. W oczach lśniła mu uraza, ostra jak odprysk miki. Hymn podążał kilka kroków za nim, z prowokującym uśmieszkiem na twarzy. Gdy bolesne emocje Niedowiarka znalazły się w zasięgu zmysłów Linden, jej ulga zmieniła się w trwogę i gniew. Chciała krzyknąć do Hymna: „Co mu uczyniłeś?” Covenant zatrzymał się przed nią. Garbił się. – Nic ci nie jest? – zapytał pełnym napięcia głosem. Zbyła wzruszeniem ramion powierzchowny sens jego pytania. Co ci zrobił Hymn? Miała ochotę zarzucić mu ręce na szyję, lecz nie potrafiła tego uczynić. Nigdy nie umiała mu pomóc. Wzięła się mocno w garść, chcąc przekazać mu to, czego się dowiedziała. Nie potrafiła znaleźć żadnych słów, które zabrzmiałyby wystarczająco niewinnie, zdecydowała się więc zaryzykować. – Szkoda, że nie mogę z tobą o tym porozmawiać – rzuciła celowo nonszalanckim tonem. – Cail miał rację. – Też odniosłem takie wrażenie. – Jego głos brzmiał ochryple. Od chwili ich pierwszego spotkania z Elohim cały czas mówił z napięciem. – Ten cały Hymn próbował mnie przekonać, żebym mu oddał pierścień. Linden wytrzeszczyła oczy. Po spotkaniu z Daphin nie sądziła, że jej towarzyszy może spotkać surowsze badanie. – Miał na ten temat mnóstwo do powiedzenia – ciągnął Covenant. Pod maską irytacji skrywał głęboką rozpacz. – Ci Elohim uważają się za środek Ziemi. Według niego, wszystko, co ważne, dzieje się tutaj. Reszta świata jest jedynie cieniem rzucanym przez Elemesnedene. Foul i Słonecznica to tylko objawy. Prawdziwa choroba polega na czymś innym. Nie raczył powiedzieć na czym. Wspominał tylko o ciemności, która zagraża sercu Ziemi. Chce mojego pierścienia. Chce pierwotnej magii. Zamierza za jej pomocą zaatakować tę chorobę. Linden chciała już powiedzieć: „Nie potrzebuje jej. Jest mocą Ziemi”, nie była jednak pewna, jak wiele może zdradzić. – Kiedy mu odmówiłem, stwierdził, że to nic nie szkodzi. – Butne lico Hymna to potwierdzało. – Uważa, że się nie liczę. Że już jestem pokonany. – Covenant wyrzucał z siebie słowa, przeżuwając zawartą w nich fundamentalną gorycz. – Zasłużyłem sobie na wszystko, co mnie spotyka. Jej twarz wyrażała współczucie. – Teraz wiesz, jak się czuję każdego dnia – powiedziała, chcąc okazać mu zrozumienie. Owa próba zakończyła się jednak fiaskiem. Covenant ściągnął gwałtownie brwi. Ból w jego oczach był wyraźny jak drzazga. – Nie musisz mi o tym przypominać. – Zebrani za ich plecami giganci słuchali go z wyraźnym niezrozumieniem na twarzach, Covenant zatopił się jednak we własnej goryczy i nie zdawał sobie sprawy z bólu, który sprawia Linden. – Jak ci się zdaje, dlaczego tu jesteś? Wszyscy są przekonani, że przegram. – Nie ja! – warknęła. Nagle przestało ją obchodzić, że ona również może go zranić. – Nie o to mi chodziło. Powstrzymała go jej gwałtowność. Zwrócił ku niej wychudłą, pełną wspomnień i strachu twarz. Gdy odezwał się znowu, odzyskał częściowo panowanie nad sobą. – Przepraszam. Nie radzę sobie tutaj za dobrze. Nie podoba mi się myśl, że jestem aż tak niebezpieczny. Przyjęła jego przeprosiny ze sztywnym skinieniem głową. Cóż innego mogła zrobić? Jego determinacja stała się twarda jak diament, Linden nie potrafiła jednak odgadnąć, co właściwie zamierza. Jak daleko był gotów się posunąć? Odwrócił się od niej ku gigantom i pozdrowił ich niedbałym gestem. Najstarsza nie potrafiła ukryć niepokoju w oczach, Smołowiąz promieniował jaskrawą empatią, która nic nie mówiła o badaniu, jakiemu go poddano, Honninscrave zaś sprawiał wrażenie zakłopotanego. Nie potrafił pogodzić słów Covenanta i zachowania Linden z tym, co spotkało jego. Po raz kolejny zadała sobie pytanie, jaki to pakt tak gorąco pragnie zawrzeć. Wciąż przybywali nowi Elohim. Było ich już tak wielu, że tłum wypełnił otoczony kręgiem wiązów obszar i sięgnął połowy stoków wzgórza zgromadzeń. Ich ruchom towarzyszył cichutki szelest, mijali się jednak bez słowa. Byli tu tak samo opanowani i samowystarczalni, jak podczas swych rytuałów autokontemplacji. Jedyne, co przypominało jakąkolwiek formę kontaktu, były dzwony. Marszcząc brwi, Linden podjęła kolejną próbę pojęcia ich sensu, pozostały jednak obce i nieosiągalne niczym nieznany język o swojskim brzmieniu, lecz niezrozumiałym znaczeniu. Wtem jej uwagę przyciągnęło zjawienie się kolejnego Elohim. Kiedy wszedł na obszar kręgu, nie zwróciła na niego uwagi, gdyż czystym, białym ciałem i kremową szatą nie wyróżniał się z tłumu wiotkich istot. Gdy jednak się zbliżył, przechadzając się po wzgórzu, przyciągnął jej wzrok niby latarnia morska. Na jego widok wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł dreszcz. Po raz pierwszy ujrzała Elohim, który wybrał dla siebie wygląd wyrażający cierpienie. Wszystko w jego postaci zdawało się świadczyć o ciężkich przejściach. Na chudych kończynach uwydatniały się mięśnie; blada, napięta skóra przypominała tkankę bliznowatą; włosy opadały do ramion kaskadą rozczochranego srebra. Brwi, policzki, kąciki oczu – wszędzie tam odcisnęły się ślady wysiłku i lęku. Oczy o bladożółtej barwie osadzone były w oczodołach ciemnych jak zastarzały żal. Poruszał się sztywno, jakby niedawno obito go pałką. Nie podszedł do drużyny, lecz wędrował swoją drogą pomiędzy Elohim. Nie poświęcał innym najmniejszej uwagi, a oni odwdzięczali mu się tym samym. Gapiąc się na niego, Linden nagle zadała następne pytanie. – Kto to był? – zwróciła się do Daphin. – Findail Wskazany – odparła ta, nie spoglądając na przybysza ani na Linden. – „Wskazany”? – nie ustępowała kobieta. – A co to znaczy? Jej towarzysze nasłuchiwali uważnie. Choć brak im było jej wzroku, Findail nie umknął ich uwagi. Pośród tłumu eleganckich Elohim wyróżniał się noszonym przez siebie piętnem udręki. – Słoneczmistrzu – odparła swobodnie Daphin. – Na jego barki złożono bolesny ciężar. Wskazano go, by zapłacił cenę naszej mądrości. Jesteśmy ludem, który jednoczy wizja. Wspominałam już o tym. Prawdy, które odnajduje w sobie Blask Poranku, kryją się również we mnie. Dzięki temu jesteśmy silni i pewni siebie. Z tą siłą i pewnością wiążą się jednak również pewne niebezpieczeństwa. Prawdę, którą odkryje jeden z nas, mogą przeoczyć inni. Niechętnie przyznajemy się do owej niedoskonałości, jak bowiem jeden z nas mógłby powiedzieć drugiemu: „Moja prawda jest większa od twojej”? A na świecie nie ma nikogo, kto mógłby zadać nam kłam. Nasza mądrość nakazuje nam jednak ostrożność. Dlatego właśnie, gdy tylko Ziemia znajduje się w potrzebie i wymaga naszej pomocy, jeden z nas zostaje Wskazany, by być naszą mądrością. W zależności od charakteru owej potrzeby, jego cel bywa różny. W jednej epoce Wskazany może podważyć naszą jedność, skłaniając nas do poszukania prawdy głębiej. W innej jego obowiązkiem może się stać zrealizowanie owej jedności. – Jej głos nabrał na chwilę bardziej złowieszczego tonu. – We wszystkich erach płaci jednak cenę zwątpienia. Findail zaryzykuje życie, by zapobiec grożącej Ziemi zagładzie. Zagładzie? Ta myśl przeszyła Linden ukłuciem bólu. W jaki sposób? Czyżby Findail przypominał Covenanta? Brał na siebie brzemię całego ludu? Jakie brzemię? Co takiego zobaczyli Elohim, że poczuli się za to odpowiedzialni, lecz nie chcieli nic na ten temat mówić? Co wiedzieli o Wzgardliwym? Czy to on był cieniem, o którym wspominał Hymn? Nie spuszczała wzroku z Findaila. Nim jednak doszła do siebie, na całym wzgórzu zgromadzeń zaszła zmiana. Wszyscy Elohim zamarli w bezruchu, a Daphin uśmiechnęła się radośnie. – Ach, słoneczmistrzu – wydyszała. – Nadchodzi Infelice. Zaczyna się Elohimfest. Infelice? – zapytała bezgłośnie Linden, lecz dzwony jej nie odpowiedziały. Elohim zwrócili się w lewo. Kiedy Linden spojrzała w tamtą stronę, zobaczyła za kręgiem wiązów zbliżającą się świetlistą postać. W jej blasku drzewa rzucały głęboki cień. Weszła w krąg poważnym, majestatycznym krokiem ministranta i ruszyła przez tłum zebranych ku szczytowi wzgórza. Tam zatrzymała się i zwróciła ku wędrowcom. Infelice była wysoką kobietą o urodzie jaśniejącej niby żar klejnotów. Jej włosy lśniły, a gibka postać połyskiwała niczym morze skąpane w blasku księżyca. Szatę miała utkaną z diamentów i przyozdobioną rubinami. Otaczała ją rysująca się na tle drzew i nieba gloria. Była Infelice i stała na wzgórzu zgromadzeń niby ukoronowanie wszystkich cudów Elemesnedene. Omiotła drużynę spojrzeniem niezrównanie pięknych oczu, zatrzymała je na Linden i przeszyła ją wzrokiem. Kobieta poczuła, że uginają się pod nią kolana. Miała ochotę ukorzyć się przed ową monarszą postacią. Z pewnością pokora była jedynym właściwym zachowaniem wobec kogoś takiego. Honninscrave padł już na kolana, a pozostali giganci podążali za jego przykładem. Covenant stał jednak wyprostowany niczym symbol wyryty z twardej kości i odrzucenia kompromisów. Również Elohim nie składali Infelice żadnych hołdów, pomijając ich pełne zachwytu milczenie. Tylko w muzyce dzwonów pojawiły się nuty czci. Linden opanowała drżenie nóg, nie zamierzając ugiąć się przed wspaniałością owego spojrzenia. Wtem odwróciło się ono od niej i omal nie westchnęła z ulgi. Infelice uniosła ręce, zwracając się do swego ludu głosem brzmiącym jak muzyka świetlistego kryształu. – Przybyłam. Zaczynajmy. Bez żadnych ostrzeżeń czy przygotowań rozpoczęto Elohimfest. Niebo pociemniało, jakby w Elemesnedene zapadł niespodziewany zmierzch, który ukazał bezgwiezdny firmament. Elohim jednak przejęli blask od Infelice. Okryli sobą pagórek niczym wielobarwny, żywy płaszcz. Chcieli też dotrzeć ze swym światłem poza zasięg jej rozłożonych ramion. Iskry – karmazynowe i trawiastozielone, szmaragdowe i niezmącenie białe – wciąż nabierały mocy niby rozżarzone bryzgi, zmierzające ku gwałtownej pożodze. W miarę jak stawały się coraz silniejsze, wzmagał się też wiatr. Szarpał on koszulą Linden, targał jej włosami niczym lodowate palce ducha. Złapała się kurczowo Covenanta, chcąc się na nim wesprzeć, lecz w jakiś sposób wyśliznął się jej z rąk. Została sama. Otaczały ją tylko rozświetlony mrok i wicher, który dął coraz silniej, aż wreszcie zachwiała się na nogach. Światła lśniły wciąż jaśniej, a mrok się pogłębiał. Nie potrafiła odnaleźć gigantów, nie mogła dotknąć Elohim. Cała materialna substancja Elemesnedene przerodziła się w wiatr, który hulał wokół pagórka, jakby Infelice go tu przywołała, kazała mu się narodzić prostymi słowami swego wezwania. Pod Linden znowu ugięły się nogi. Upadłaby, lecz wicher usunął spod niej ziemię. Powyżej ogniste skry Elohim zerwały się do lotu. Wznosiły się, wirując niby ogienki bijące z ogniska serca Ziemi, niesione wiatrem ku niebu. Bezgwiezdny firmament przerodził się w strojną równinę. Linden pomknęła za nimi, zataczając się bezsilnie na wietrze. Gdy jednak wzniosła się w górę, jej niezdarne ciało posiadło zdolność latania. Pozostawiony w dole pagórek przypominał otchłań nocy. Zostawiła go za sobą, pędząc na jaskrawej karuzeli iskier. Zewsząd dobiegał ją dźwięk płomieni, przypominający dzwony. Niesiona tornadem, wzbijała się wciąż w górę niczym skowronek. Wtem ciemność wokół stała się prawdziwą nocą, a wiatr uniósł Linden ku niebu z gwiazdami. W blasku ogni zobaczyła, jak wyskakuje razem z Elohim z trawertynowej fontanny niby trąba wodna, a potem mknie w górę. Pod nią rozpościerał się pogrążony w mroku maidan, który zniknął, gdy uleciała pod firmament. Wokół błoni zamknął się Drzewobór, który z kolei otoczyły góry. Linden nie przestawała lecieć w niewiarygodnym tempie ku niebu, niesiona wirem. Nie oddychała, zapomniała, jak się oddycha. Była rozdartym przez zachwyt strzępkiem ciemności, unoszącym się w górę w towarzystwie oślepiających błysków. Horyzonty nie oświetlonej Ziemi kurczyły się, gdy mknęła po łuku do gwiazd. Pępowina pożogi wznosiła się z absolutnego środka świata niczym żywy wir wieczności. Nagle z Linden nic nie zostało. Była mrocznym pyłkiem unoszącym się między nieskazitelnymi klejnotami. Owe klejnoty były gwiazdami, a otchłanie wokół niej i w jej wnętrzu były niezgłębione i niepojęte – przestwory zimne jak umieranie, puste jak śmierć. Nie istniała pośród wspaniałości niebios, których samotne, oszałamiające piękno uwznioślało, a zarazem znieczulało jej duszę. Poczuła ekstazę i zniszczenie, jakby były to ostatnie myśli w jej życiu. Potem straciła równowagę i runęła twarzą w dół ku wzgórzu zgromadzeń, płacząc z nieokreślonego żalu. Kiedy Linden poczuła twardy grunt, jej krzyk zmienił się w ciche łzy klęski, ulgi i zachwytu. W pobliżu rozległ się jęk Covenanta. Widziała go przez plamę własnej słabości. Wspierał się na rękach i kolanach, odwracając sztywne ciało od nieba. W oczach miał cienie wizji gwiazd. – Sukinsyny – wydyszał. – Chcecie złamać; mi serce? Linden próbowała sięgnąć ku niemu, lecz nie mogła się poruszyć. Umysł znowu wypełniły jej dzwony. Gdy Elohim na wzgórzu zgromadzeń wracali stopniowo do ludzkich postaci, oddając jasność nieboskłonowi, ich bezgłośny język stał się na chwilę zrozumiały. Jeden zestaw dzwonów zapytał: Czy on naprawdę sądzi, że taki jest nasz zamiar? Inny odpowiedział: A nie jest? Potem głosy ponownie obróciły się w brzmienie metalu, kryształu i drewna, które właściwie nic nie znaczyło. Potrząsnęła głową, próbując na nowo pochwycić sens ich języka. Gdy jednak zamrugała powiekami, by usunąć z nich łzy, ujrzała, że stoi przed nią Findail Wskazany. Elohim pochylił się nad nią sztywno, by pomóc jej wstać. Jego pełne żalu i napięcia lico wyglądało jak tarcza herbowa w żałobnym obramowaniu. – Słoneczmistrzu. – Głos Findaila brzmiał tępo, jakby Elohim od dawna go nie używał. – Naszym zamiarem jest służyć życiu Ziemi, najlepiej jak potrafimy. To również i nasze życie. Linden była ciągle oszołomiona. Słowa Wskazanego wydawały się jej pozbawione treści. Jej myśli oddaliły się szybko od nich, zmierzając w innym kierunku. Podkrążone, żółte oczy Findaila były pierwszymi w Elemesnedene, których wyraz wydawał się jej szczery. W gardle ściskało ją od żalu, który wzbudziły w niej gwiazdy. Mogła mówić jedynie ochrypłym szeptem. – Dlaczego chcecie go skrzywdzić? Nie opuścił wzroku, lecz ręce mu się trzęsły. – Nie pragniemy jego krzywdy – powiedział cicho, tak by nikt inny go nie usłyszał. – Chcemy tylko zapobiec szkodzie, którą mógłby wyrządzić. Odwrócił się, jakby nie był w stanie znieść tego, co powinien powiedzieć teraz. Czworo gigantów podnosiło się na nogi obok Linden. Twarze mieli oszołomione, porażone wizją. Morski Marzyciel pomógł wstać Covenantowi. Na stokach znowu zbierali się Elohim. Po raz drugi zrozumiała język dzwonów. „...taki jest nasz zamiar?” Musiała porozmawiać z Covenantem i gigantami, by poznać ich reakcję na to, co usłyszała. „A nie jest?” Jakiej szkodzie chcieli zapobiec Elohim, poniżając lub raniąc Covenanta? I dlaczego nie byli w tej sprawie jednomyślni? Na czym polegała różnica między Daphin a Hymnem? Na szczycie wzgórza zgromadzeń czekała już jednak Infelice. Blaski spowijały ją niby kokon światłocienia, z którego w każdej chwili mogła wychynąć, by zdumieć gości Elohimfest – postać o nieodpartej mocy. Unieruchomiła spojrzeniem oczy Linden i nie chciała jej zwolnić. – Słoneczmistrzu. – Głos Infelice przypominał blask jej stroju. – Zaczęło się Elohimfest. To, co się wydarzyło, jest kwintesencją naszej istoty. Postąpisz mądrze, jeśli zachowasz wszystko w pamięci i później spróbujesz to zrozumieć. To już jednak przeszłość. Teraz pomyślimy o celu waszego przybycia. Chodź. – Skinęła z wdziękiem dłonią. – Porozmawiajmy o tych sprawach. Linden usłuchała Infelice, jakby ta pozbawiła ją wszelkiej woli. Natychmiast jednak poczuła ulgę, gdy zorientowała się, że towarzysze nie zamierzają zostawić jej samej. Covenant stanął u jej boku, a giganci ustawili się za nią. Razem przeszli przez grupę Elohim i wspięli się na wzgórze zgromadzeń. Zatrzymali się tuż pod jego wierzchołkiem. Infelice stała nieco wyżej, tak że jej oczy znalazły się na tym samym poziomie, co oczy Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela. Skupiła jednak uwagę na Linden, która czuła się naga pod jej niesamowitym spojrzeniem. Mimo to wytrwała i nie ugięła kolan. – Słoneczmistrzu – zaczęła Infelice – gigant Srożyniec Honninscrave z pewnością podzielił się z tobą znajomością Elemesnedene, wiesz więc, że nie rozdajemy swych darów za darmo. Wiele z tego, co posiadamy, jest bardzo niebezpieczne i konieczna jest roztropność. A wiedza czy moc, za którą nie zapłaci się prawdziwej ceny, szybko traci blask. Jeśli nawet nie zwróci się przeciwko temu, kto nią włada, staje się bezwartościowa. Dodam jeszcze, że mamy niewiele powodów, by cieszyć się wizytami intruzów z rubieży Ziemi. Nie potrzebujemy ich tutaj. Dlatego muszą zapłacić nam za to, czego od nas pragną, w przeciwnym razie odmawiamy. Ty jednak jesteś słoneczmistrzem – ciągnęła – i wiemy, że twoja misja jest ważna i pilna. W związku z tym od ciebie i twych towarzyszy nie zażądam żadnej daniny. Jeśli będziemy w stanie wam pomóc, zrobimy to za darmo. Za darmo? Linden uniosła wzrok, wpatrując się w Infelice. Głośniejsze bicie dzwonów w jej umyśle utrudniało myślenie. Wszyscy Elohim skupili uwagę na niej i na Infelice. – Możesz mówić. – W głosie Infelice zabrzmiała lekka nuta niecierpliwości. Linden jęknęła w duchu. Chryste Panie. Zwróciła się ku swym towarzyszom w poszukiwaniu inspiracji. Powinna wiedzieć, co ma rzec, powinna się na to przygotować. Spodziewała się jednak gróźb, nie życzliwości. Propozycja Infelice i dźwięk dzwonów wywołały w jej głowie zamęt. Pomogła jej radość widoczna na twarzy Honninscrave’a. Wszystkie wątpliwości giganta zniknęły. Linden natychmiast wykorzystała tę okazję. Potrzebowała trochę czasu, by nad sobą zapanować. – Jestem tu obca – odparła, nie patrząc na Infelice. Nadała swemu głosowi możliwie najbardziej obojętny ton. – Niech Honninscrave przemówi pierwszy. Gdy Infelice przeniosła wzrok na kapitana, Linden wydało się, że z barków zdjęto jej wielki ciężar. – Mów więc, Srożyńcu Honninscrave – rzekła Elohim pełnym łaskawości tonem. Stojąca u boku towarzysza Najstarsza zesztywniała, jakby nie potrafiła uwierzyć, że naprawdę nic mu nie grozi. Skinęła jednak głową na znak przyzwolenia. Smołowiąz wpatrywał się niecierpliwie w kapitana. Oczy Morskiego Marzyciela były jakby zamglone i z trudnością dostrzegał brata. Honninscrave wystąpił naprzód z nadzieją w oczach. – Czynicie mi zaszczyt – zaczął ochrypłym głosem. – Nie proszę o dar dla siebie, lecz dla mego brata, Liny Morskiego Marzyciela. Usłyszawszy to, niemowa natychmiast się ożywił. – Z pewnością dostrzegacie jego niedolę – ciągnął Honninscrave. – Ziemiowidzenie przyprawia go o katusze i ów ból pozbawił go głosu. Niemniej to właśnie ziemiowidzenie jest przewodnikiem w naszych poszukiwaniach, mających zaradzić wielkiemu złu, które zagraża Ziemi. Proszę o dar głosu dla niego, by mógł nas lepiej prowadzić i choć trochę ulżyć swemu cierpieniu. Umilkł nagle, wyraźnie powstrzymując się od błagania. Tylko tętno walące mocno pośród zaciśniętych mięśni szyi obrazowało jego emocje. Infelice spojrzała na Morskiego Marzyciela. Na twarzy niemowy pojawił się wyraz bezradnej, nieoczekiwanej tęsknoty. Całą potężną jak dąb postacią wyrażał gwałtowne, przejmujące pragnienie słów, czegoś, co pomogłoby mu złagodzić nieopisany smutek spowodowany ziemiowidzeniem. Albo badaniem, któremu go poddano. Wyglądał jak ktoś, kto nagle ujrzał dla siebie nadzieję, której od dawna był już pozbawiony. Infelice jednak poświęciła mu tylko chwilę uwagi, po czym ponownie zwróciła się w stronę Honninscrave’a. – Z pewnością można by przywrócić twemu bratu zdolność mówienia – rzekła pobrzmiewającym lekko brakiem zainteresowania głosem. – Nie wiesz jednak, o co prosisz. Jego niemota wiąże się z ziemiowidzeniem tak samo ściśle, jak dzień z nocą. By spełnić twą prośbę, musielibyśmy zgasić światło jego wizji, a tego nie uczynimy. Nie zabilibyśmy go na twą prośbę i nie wyrządzimy mu również tej krzywdy. Honninscrave wzdrygnął się. Jego spojrzenie wyrażało oburzenie, pożądanie i trwogę. – Rzekłam – oznajmiła jednak Infelice tonem tak nieubłaganym, że gigant zachwiał się na nogach. Światło, które na moment rozjaśniło twarz Morskiego Marzyciela, zgasło na zawsze. Złapał brata za bark, by się na nim wesprzeć. Honninscrave nie zareagował. Sprawiał wrażenie, że nie potrafi zrozumieć, jak kilka prostych słów może zabić wszelką nadzieję. Jego twarz wyrażała żal, którego nawet nie próbował ukryć. Linden zadygotała na ten widok, targana nagłym gniewem. Najwyraźniej pod maską łaskawości Elohim ukrywali nieczułość zbliżoną do arogancji. Nie wierzyła w słowa Infelice. Te istoty były wcieloną mocą Ziemi. To niemożliwe, by nie mogły... Mogły, ale nie chciały. Tym razem bez wahania spojrzała w twarz Infelice. Covenant próbował coś jej przekazać, lecz go zignorowała. Linden uniosła wzrok i z wściekłością w głosie zażądała daru, o który zamierzała prosić. – Jeśli to prawda, to zapewne powiesz mi, że nie możecie też nic zaradzić na jad w żyłach Covenanta. Poczuła, że zgromadzeni za jej plecami towarzysze znieruchomieli nagle z zaskoczenia i lęku, zdumieni jej nieoczekiwanym stwierdzeniem, zaniepokojeni ujawnionym gniewem. Ich również zignorowała. Stłumiła drżenie, spoglądając w oczy Infelice. – Nie proszę, byście coś uczynili w sprawie trądu. Z nim wiąże się zbyt wiele implikacji. Ale jad! On go zabija. Stwarza niebezpieczeństwo dla niego i dla wszystkich wokół. To zapewne najgorsza krzywda, jaką wyrządził mu Foul. Czy mi powiesz, że nie możecie nic na to poradzić? Dzwony zadźwięczały, jakby poczuły się urażone lub zatroskane. Jeden z nich rzekł: Niegodnie nadużywa naszej gościnności. Drugi odpowiedział: Nie bez powodu. Nasza gościnność nie była zbyt szczodra. Trzeci jednak oznajmił: Nasza ścieżka jest zbyt prosta na szczodrość. Nie możemy mu pozwolić zniszczyć Ziemi. Linden nie słuchała ich. Cały swój gniew zwróciła na Infelice, czekając, aż wysoka kobieta odpowie na jej niewypowiedziane oskarżenie bądź też mu zaprzeczy. – Słoneczmistrzu. – W tonie głosu Infelice pojawiło się ostrzeżenie. – Widzę jad, o którym mówiłaś. Łatwo go w nim dostrzec, podobnie jak zło, które zwiesz trądem. Nie mamy żadnego remedium na owo schorzenie. Jest ono mocą, zdolną do dobra i do zła. Splotło się z jego istotą zbyt mocno, by można je rozdzielić. Czy chcesz, byśmy wyrwali korzenie jego życia? Moc jest życiem, a jej korzeniami są dla niego jad i trąd. Ceną takiej przysługi byłaby dla niego utrata wszelkiej mocy na zawsze. Linden popatrzyła w twarz Infelice. Dłużej nie była w stanie znieść bezsilności własnej i innych. Stojący z tyłu Covenant raz za razem powtarzał jej imię, chcąc odwrócić jej uwagę, ostrzec ją lub powstrzymać. Miała już jednak dość podstępów i przeniewierstwa. Jej ciało zalała fala czającej się pod powierzchnią Elemesnedene przemocy. – Zapomnijmy o tym, skoro nie możecie nic poradzić na jad! – wybuchła, prowokując Infelice do równie gwałtownej odpowiedzi, choć wiedziała, że Elohim ma wystarczająco wiele mocy, by zdmuchnąć ją jak świeczkę. Wykrzywiła usta w szyderczym uśmieszku. – Nie możecie też zwrócić głosu Morskiemu Marzycielowi. Jest jednak coś, co, do jasnej cholery, możecie zrobić. – Wybrana! – ostrzegła ją Najstarsza, Linden nie umilkła jednak. – Możecie stanąć do walki ze Wzgardliwym. Giganci umilkli, zdumieni jej żądaniem. Covenant zaklął cicho, coś podobnego nigdy nie przyszłoby mu do głowy. Rozpalona wściekłość nie pozwalała Linden się zatrzymać. Infelice nawet nie drgnęła. Najwyraźniej ona również zapomniała języka w gębie. – Siedzicie sobie w tym swoim clachanie – ciągnęła kobieta, czyniąc z każdego słowa punkt aktu oskarżenia – i pozwalacie czasowi płynąć, jakby żadne zło ani niebezpieczeństwo na świecie nie miało prawa zmącić waszej hieratycznej autokontemplacji. Moglibyście coś zrobić! Jesteście mocą Ziemi! Z niej się składacie. Moglibyście powstrzymać Słonecznicę, odbudować Prawo, pokonać lorda Foula, gdybyście tylko zechcieli! Spójrz na siebie! – nalegała. – Stanęłaś sobie na szczycie, żeby móc patrzeć na nas z góry. Może i masz do tego prawo. Może wcielona moc Ziemi jest tak potężna, że bezsprzecznie wydajemy się wam maleńcy i pozbawieni znaczenia. Ale przynajmniej się staramy! – Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela zraniono. Covenanta odrzucono. Całą drużynę zdradzono. Ciskała zdania niby dziryty, usiłując dotrzeć do Infelice albo przemówić jej do sumienia. – Foul chce zniszczyć Krainę. Jeśli mu się uda, nie poprzestanie na tym. Pragnie całej Ziemi. Teraz jego jedynymi przeciwnikami są maleńcy, pozbawieni znaczenia śmiertelnicy, tacy jak my. Jeśli to do was nie przemawia, powinniście go powstrzymać choćby w imię zwykłego wstydu! Zabrakło jej słów i umilkła nagle. Wokół pagórka rozbrzmiały okrzyki gniewu, troski, niezadowolenia. Najgłośniejszy z nich był przenikliwy wrzask Hymna: – Infelice, tego nie można tolerować! – Jest słoneczmistrzem i będę ją tolerowała! – zawołała Infelice. Swą odmową uciszyła protesty Elohim. Ta nieoczekiwana reakcja zaskoczyła Linden. Opadły ją wątpliwości. Stłumiła gniew. Osłabiał ją nieustanny, tajemniczy dźwięk dzwonów. Ledwie była w stanie znieść spojrzenie Infelice. – Słoneczmistrzu – zaczęła wysoka Elohim tonem, który wyrażał smutek lub żal. – To, co zwiesz mocą Ziemi, jest naszym Czarwdem. – Podobnie jak Daphin, wymawiała to słowo niewyraźnie, tak że znowu brzmiało trochę jak „Prawda”, a trochę jak „Czar”. – Jesteś przekonana, że potęga owej mocy jest niezrównana. Zaiste, sąd twój jest uzasadniony. Czyż jednak odbywszy tak długą wędrówkę po Ziemi, nie zrozumiałaś jeszcze, jak bezsilna jest moc? Jesteśmy tym, czym jesteśmy, i niczym innym nie możemy się stać. Ten, którego zwiesz Wzgardliwym, jest istotą zupełnie innego rodzaju. Wobec niego jesteśmy bezsilni. To jest nasz Czarwd. Ponadto – dodała po chwili namysłu – Elemesnedene jest naszym ośrodkiem, tak jak i centrum całej Ziemi. Nie lubimy opuszczać jego granic. Kłamiesz! – chciała krzyknąć Linden. Jej sprzeciw domagał się głośnego wyrażenia. Zobaczyła jednak u swego boku Covenanta, który zacisnął niepełną dłoń na jej barku niby szpony, wpijając głęboko palce, jakby próbował fizycznie nad nią zapanować. – To prawda. – Mówił do Linden, lecz zwrócił się w stronę Infelice, jakby wreszcie odnalazł wiodącą do celu drogę. Linden czuła jego gniew, który dorównywał jej własnemu. Ciało Covenanta było nim nabrzmiałe. – Moc Ziemi nie jest odpowiedzią na złość. Gdyby nią była, Kevin nigdy nie zostałby zmuszony do dokonania rytuału profanacji. Był mistrzem Prawa i mocy Ziemi, to na nic się nie zdało. W ten sposób nie mógł uratować Krainy. Dlatego jesteśmy tu potrzebni. Z powodu pierwotnej magii. Ona pochodzi spoza Łuku Czasu, podobnie jak Foul, i może dokonać rzeczy niemożliwych dla mocy Ziemi. – A więc tak to wygląda. – Honninscrave podniósł głos, zagłuszając słowa Covenanta. Ton szczerego żalu przydawał mu godności równej jego wzrostowi. Mówił tak, jakby poddawał Elohim osądowi. – We wszystkich częściach Ziemi opowiada się legendy o Elemesnedene. Elohim są uważani za baśniowy lud o niezrównanej mocy i niezwykłości, najwspanialszy i najcenniejszy ze wszystkich cudów. Wśród gigantów owe opowieści powtarza się często i chętnie, a tych, których zaszczycono tu życzliwym powitaniem, uważa się za błogosławionych. Nas jednak nie spotkało przywitanie, którego tak łaknie cały świat. Nie przyznano nam również darów, niezbędnych dla przetrwania świata. Rozdzielono nas z naszymi towarzyszami, Haruchai, a następnie poniżono. Popełniliśmy błąd, prosząc was o dary. Żądacie za nie daniny, a nie jesteście w stanie nam pomóc. W Elemesnedene zaszła smutna zmiana. Nie raduje mnie myśl o zaniesieniu światu tej opowieści. Linden uważnie słuchała jego słów. Przeraziło ją zachowanie Covenanta. Czy sądził, że Hymn zażądał jego pierścienia bez powodu? Czy był głuchy na dźwięk dzwonów? Jeden z nich mówił: Gigant rzekł prawdę. Nie jesteśmy już tacy, jak ongiś. Mroczniejszy ton zadźwięczał: Nieprawda. To ci śmiertelnicy są bardziej aroganccy od innych. Pierwszy zaprotestował: Nie. To my jesteśmy bardziej aroganccy. Czyż w przeszłości nie wzięlibyśmy tego brzemienia na swe barki? A teraz żądamy, by on to uczynił, a sami chcemy uniknąć tego losu. Natychmiast pojawił się trzeci dźwięk: Zapominasz, że to on jest niebezpieczeństwem. Wybraliśmy jedyną drogę, która daje nadzieję i jemu, i Ziemi. Cenę może jeszcze zapłacić Wskazany. Elohimfest trwało dalej, jakby nie było żadnych dzwonów. – Srożyńcu Honninscrave, pozwolono ci mówić swobodnie – oznajmiła Infelice kategorycznie. – Teraz zamilcz. Jej wymówki nie mogły jednak pozbawić go godności. Wysoka Elohim skierowała wzrok na Linden. – Czy jesteście usatysfakcjonowani? – Usatysfakcjonowani? – zaczęła Linden. – Oszalałaś... Powstrzymał ją uścisk Covenanta, który wpił palce w jej bark, żądając opanowania. – Nie – odpowiedział Infelice Niedowiarek, nim Linden zdążyła się wyrwać, wykrzyczeć mu prosto w twarz oskarżenie o szaleństwo. – Wszystko to są sprawy drugorzędne. Nie po to tu przybyliśmy. Mówił tak, jakby wymyślił nowy sposób na to, by się poświęcić. – Mów, władco pierścienia – rzekła spokojnie Infelice. Sprawiała wrażenie przygotowanej na wszystko, co mógłby jej powiedzieć. – To prawda, że moc Ziemi nie jest odpowiedzią na złość. – Jego głos ciął ostro jak nóż. – Ale Słonecznica to co innego. Jeśli się jej nie powstrzyma, wyżre serce Ziemi. Przerwał. Infelice czekała nieporuszona na jego dalsze słowa. Linden również czekała. Jej nieufność wobec Elohim graniczyła z nienazwanym lękiem. Intuicyjnie obawiała się planów Covenanta. – Zamierzam zrobić nową Laskę Praw. – Jego głos zapowiadał rozmaite niebezpieczeństwa. – Zdobyć coś, co pozwoli nam podjąć walkę. Po to właśnie tu przybyliśmy. Musimy odszukać Jedyne Drzewo. – Puścił powoli bark Linden, uwolnił ją i odsunął się nieco, jakby nie chciał ściągać na nią zagrożenia. – Chcę, żebyście nam powiedzieli, gdzie można je znaleźć. Natychmiast rozległ się natarczywy dźwięk dzwonów. Jeden z nich zażądał: Infelice, nie mów mu tego. Nasza nadzieja zginie. Wysoka Elohim odpowiedziała krystalicznym tonem: To uzgodnione. Nie powiem. Oczy Infelice nie zdradzały śladu prowadzonych przez nią dyskusji. Spojrzała Covenantowi prosto w twarz, z wyrazem bliskim radości. – Władco pierścienia – rzekła z namaszczeniem – nie potrzebujesz tej wiedzy. Umieszczono ją już w twym umyśle. – To prawda – odpowiedział z równym namaszczeniem. – Dał mi ją Caer-Caveral. Rzekł wówczas: „Wiedza jest w tobie, choć nie potrafisz jej dojrzeć. Gdy jednak nadejdzie czas, znajdziesz sposób, by zrobić użytek z mego daru”. Dźwięk dzwonów przycichł niby wstrzymany oddech, Linden jednak pochwyciła ukryty w nim sens. To właśnie był moment, na który czekali Elohim. Nagle wszystko pojęła. Spróbowała rzucić się w stronę Covenanta. Przez umysł, zbyt szybko, by mogła je wypowiedzieć, przemknęły jej słowa: „Oni znają położenie Drzewa. Na to właśnie czekali. Czy nie rozumiesz? Foul dotarł tu przed nami!” Jej ruchy były jednak zbyt wolne. Spowolniła je śmiertelność. Serce Linden zamarło. Z jej płuc nie wydobywało się żadne tchnienie. Ledwie zdążyła zwrócić się w jego stronę, gdy zaczął mówić. – Chcę, byście udostępnili mi tę wiedzę – rzekł tak, jakby wiedział, że naraża się na katastrofę. – Żebyście otworzyli mój umysł. Na szczycie wzgórza zgromadzeń Infelice uśmiechnęła się. 9. Dar Pana Puszczy W następnej chwili Linden wpadła na Covenanta z taką siłą, że przesunął się kilka kroków w dół zbocza. Złapała go za koszulę i szarpnęła z całej siły. – Nie rób tego! Z wysiłkiem odzyskał równowagę. W oczach płonęła mu zapowiedź pierwotnej magii. – Co się z tobą dzieje? – warknął. – Musimy poznać drogę do Drzewa. – Nie w ten sposób! Zbyt słaba nie potrafiła nadać swemu głosowi i mięśniom potrzebnej siły. Chciała uciec się do przymusu fizycznego, lecz nawet jej pasja nie wystarczyła. – Nie musisz tego robić! Mogą ci po prostu powiedzieć! Wiedzą, gdzie ono rośnie. Złapał ją brutalnie za nadgarstki i wyszarpnął się z jej uścisku. Narastający w nim jad i moc przydały mu nieodpartej siły. Ścisnął jej ręce razem, trzymając je tuż obok rozcięcia swej koszuli. Nie była w stanie się wyrwać. – Wierzę ci. – Przeszył ją nieprzejednanym wzrokiem. – Zapewne wiedzą wszystko. Ale nie chcą nam powiedzieć. Co mam zrobić? Błagać ich, żeby zmienili zdanie? – Covenant – mówiła tonem, w którym brzmiała wściekłość, a zarazem prośba. – Słyszę ich rozmowy. – Słowa wylewały się z niej niepowstrzymanym potokiem. – Mają jakiś ukryty cel. Foul dotarł tu przed nami. Nie pozwól, żeby cię opętali! To go poruszyło. Nie puścił jej nadgarstków, lecz jego uścisk zelżał. Uniósł raptownie głowę i spojrzał na Infelice. – Czy to prawda? Majestatyczna Elohim nie sprawiała wrażenia urażonej. Po raz kolejny okazała Linden łaskawość. – Słoneczmistrz sugeruje, że Wzgardliwy odwiedził nas i nagiął ku swym zamiarom. To nieprawda. Niemniej mamy w tej sprawie swój cel. – W takim razie powiedz mi, jak znaleźć Jedyne Drzewo – wydusił przez zaciśnięte zęby. – Nie mamy w zwyczaju obdarzać zbędnymi darami. – Jej ton nie pozwalał na żadne sprzeciwy czy perswazje. – Z powodów, które uważamy za słuszne, dokonaliśmy już wyboru. Jesteśmy Elohim i nie macie prawa osądzać naszych decyzji. Prosiłeś mnie, bym udostępniła ci ukrytą w twym umyśle wiedzę. Tym darem jestem skłonna cię obdarzyć. Tylko tym. Możesz go przyjąć lub odrzucić, zależnie od siły twego zwątpienia. Jeśli pragniesz innej odpowiedzi, poszukaj jej gdzie indziej. Zapytaj słoneczmistrza, dlaczego nie wejdzie do twego umysłu, by zdobyć tę wiedzę. Droga jest przed nią otwarta. Linden wzdrygnęła się. Wejść do jego umysłu? Przez jej głowę przemknęły wspomnienia ostatniego nawrotu choroby Covenanta. Wezbrał w niej mroczny, stłumiony głód. Powinna chyba to zrobić, by uchronić go przed knowaniami Elohim? Niemniej raz już omal nie stracił przez nią życia. Miała wrażenie, że wszędzie czyha niebezpieczeństwo. Jej skóra zarumieniła się z tego powodu, jak ze wstydu. Groziło jej wpadnięcie w pułapkę sprzeczności. Dlatego właśnie ją wybrano, dlatego dotknął jej Gibbon. Uwolniła się z osłabłego uścisku Covenanta i spojrzała na Infelice, by wypluć z siebie jedyną odpowiedź, jaką znała, jedyną odpowiedź, która pozwalała jej powstrzymać głód: – Opętanie to zło. Czyżby więc było prawdą, że Elohim są źli? Infelice uniosła brwi w wyrazie pogardy, nie odpowiedziała jednak ani słowem. – Linden – odezwał się Covenant zduszonym głosem, jakby trzymał między zębami wędzidło. Sięgnął ku niej i odwrócił ją w swoją stronę. – Nie dbam o to, czy możemy im ufać. Musimy się dowiedzieć, jak trafić do Jedynego Drzewa. Jeśli planują coś więcej... – Skrzywił twarz w jadowitym grymasie. – Myślą, że się nie liczę. Jak sądzisz, ile jestem w stanie znieść? – Jego ton świadczył niedwuznacznie, że w ogóle nie ma zamiaru czegokolwiek znosić. – Raz już uratowałem Krainę i uczynię to ponownie. Tego mi nie odbiorą. Gdy zrozumiała jego emocje, ogarnęło ją odrętwienie. Zbyt wielką część gniewu kierował przeciwko niej – przeciwko myśli, że ona jest słoneczmistrzem, a on zawinił, próbując zagarnąć dla siebie zbyt ważną rolę. Dzwony znowu stały się dla niej słyszalne, lecz nie zwracała na nie uwagi. Wszystko się powtarzało, wszystko znowu się powtarzało, a ona nic nie potrafiła na to poradzić. Zawsze będzie tak samo. Była dla niego bezużyteczna, tak samo jak dla rodziców. Jego również straci. Nie mogła mu nawet powiedzieć: „Nie mam mocy. Czy nie rozumiesz, że nie chcę tego uczynić z uwagi na twoje bezpieczeństwo?” Zebrała się w sobie i zimno rzekła: – Robisz to tylko dlatego, że czujesz się urażony. To tak, jak z trądem. Uważasz, że możesz się odegrać przez poświęcenie. Uniwersalna ofiara. – „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. – Nie umiesz żyć inaczej. Wiedziała, że go rani i że niczego nie może tym zmienić. Urągając mu, zwiększała tylko jego nieustępliwość. Przeszył ją płonącym, niemym spojrzeniem, które czyniło go niedotykalnym. Uważał, że nie ma wyboru. Własny los mógł przezwyciężyć, tylko stawiając mu czoło i podejmując ryzyko. Odwrócił się do niej plecami, by zgodzić się na propozycję Infelice. Linden nie próbowała go powstrzymać. Popadła w odrętwienie, które graniczyło z głębokim smutkiem. – Covenant Przyjacielu Gigantów. Uważaj, co robisz – zażądała Najstarsza. – Złożyłam los poszukiwaczy w twoje ręce. Nie możesz nas zawieść. Zignorował ją. – Jestem gotowy – powiedział słabym głosem, spoglądając na Infelice. – Bierzmy się do roboty. Nad wzgórzem zgromadzeń rozbrzmiał dzwon – dźwięk prośby lub sprzeciwu. Linden potrafiła teraz zidentyfikować jego źródło. Pochodził od Findaila. Infelice, rozważ, co czynisz! To moje życie narażasz. Jeśli ta droga zawiedzie, ja będę musiał za to zapłacić. Czynie ma innego sposobu? Infelice po raz kolejny zaskoczyła Linden. – Co ty na to, słoneczmistrzu? – rzekła. Wydawało się, że mówi wbrew sobie. – Jeśli sobie życzysz, odmówię mu w twe imię. – Covenant wysyczał coś w rodzaju przekleństwa, lecz Infelice nie przestawała go lekceważyć. – Niemniej jednak odpowiedzialność spadnie na ciebie – ciągnęła nieubłaganie. – Musisz obiecać, że odbierzesz mu pierścień, by nie stał się przyczyną zniszczenia Ziemi, staniesz się słoneczmistrzem i władcą pierścienia w jednej osobie. – Ignorowała oburzenie Covenanta. – Jeśli nie zechcesz złożyć podobnej obietnicy, będę musiała spełnić jego prośbę. Findail zadźwięczał sztywnym tonem: Infelice, dziękuję ci. Linden nie potrafiła odgadnąć, o co mu chodziło. Od propozycji Infelice zakręciło się jej w głowie. Była to pokusa bardziej podstępna niż opętanie – możliwość zdobycia mocy bez narażania się na groźbę ciemności. Miałaby wziąć za niego odpowiedzialność? Nawet więcej: odpowiedzialność za całą misję, ocalenie Ziemi i pokonanie lorda Foula. Miała szansę uratować Covenanta przed nim samym, oszczędzić go, tak jak on wielokrotnie starał się oszczędzić ją. Wtem jednak dostrzegła ukrytą pułapkę. Jeśli się zgodzi, wędrowcy nie poznają drogi do Jedynego Drzewa, chyba że zrobi to, czego przed chwilą nie chciała uczynić – zgwałci jego umysł, by wyrwać z niego ukrytą wiedzę, umieszczoną tam przez Caer-Caverala. Wszystko było temu podporządkowane. Ogarnęły ją mdłości od siły, z jaką potajemnie pożądała podobnej mocy. Już jednak ją odrzuciła, całe życie poświęciła jej odrzucaniu. Potrząsnęła głową. – Nie mogę mu rozkazywać – rzekła bezbarwnym tonem. Próbowała uwierzyć, że coś w ten sposób potwierdza, broni siebie i Covenanta przed pokusą. Niemniej jednak każde wypowiadane przez nią słowo brzmiało jak kolejne zaprzeczenie. Na myśl o grożącym mu niebezpieczeństwie bolało ją serce. – Niech decyduje sam. Musiała opleść pierś ramionami, by osłonić się przed siłą ulgi Covenanta, rozdzwonionej trwogi Findaila, lęku swych przyjaciół – i przed radosnym blaskiem Infelice. – Chodź – powiedziała natychmiast odziana w diamenty Elohim. – Zacznijmy. Jej wewnętrzny głos dodał: Niech zapadnie w ciszę, tak jak zaplanowaliśmy. Linden odwróciła się mimo woli i zobaczyła, że Covenant i Infelice wpatrują się w siebie jak sparaliżowani. Elohim otoczyła się blaskiem symbolizującym spryt i zwycięstwo, Covenant zaś zatrzymał się przed nią z rozprostowanymi ramionami i uniesioną głową, jakby stał na rozstajach krętych dróg swego przeznaczenia. Gdyby jeszcze się uśmiechnął, Linden krzyknęłaby w głos. Infelice zeszła ze szczytu pagórka, zamiatając szatą przypominającą falę klejnotów. Moc dodawała jej piękna, jakby dla niej właśnie się zrodziła. Płynąc jak wdzięczna wieczorna bryza, podeszła do Covenanta. Gdy dotknęła ręką jego czoła, ciche powietrze wokół wzgórza zgromadzeń zmącił krzyk wydobywający się z jego piersi. Covenant padł na kolana. Każdym mięśniem jego twarzy i szyi targnął gwałtowny kurcz. Uniósł nagle ręce do skroni, jakby czaszka rozpadała mu się na kawałki. Miotany konwulsjami, tłukł się bezradnie po głowie z obu stron. Linden i giganci niemal jednocześnie skoczyli ku niemu. Nim zdążyli do niego dobiec, jego krzyk stał się wrzaskiem pierwotnej magii. Biały płomień buchnął we wszystkich kierunkach. Infelice odskoczyła do tyłu. Skała wzgórza zgromadzeń zakołysała się. Linden i Smołowiąz padli na ziemię. Dziesiątki Elohim, broniąc się, zmieniały kształty. Najstarsza wyciągnęła miecz, jakby potrzebowała go, by zachować równowagę. Krzyczała wściekle na Infelice, lecz jej głos był niesłyszalny pośród ryku mocy Covenanta. Dźwignąwszy się na ręce i kolana, Linden ujrzała coś, od czego zmroziło jej krew w żyłach. Nigdy dotąd nie widziała podobnej pożogi. Nie pochodziła ona z pierścienia, z niepełnej pięści, którą Covenant walił się w skroń. Biła prosto z czoła, jakby jego mózg eksplodował srebrzystym blaskiem. Początkowo żar rzygał i tryskał we wszystkie strony, pustosząc wzgórze szalonym bólem. Po chwili jednak powietrze wypełnił tumult dzwonów, które zabrzmiały inwokacją, nadając kształt zamiarom Elohim. Ogień zaczął się zmieniać, przechodzić stopniowo w gorące lśnienie, twarde i białe niby wszystkie cierpienia świata stopione w jedną całość. Linden osłoniła instynktownie oczy. Podobny blask powinien ją oślepić. Tak się jednak nie stało. Choć padał jej na twarz, jakby wpatrywała się w gorejące słońce, można było go znieść. A w jego klarownym jądrze zrodziły się wizje. Wyłaniały się ze światła jedna po drugiej. Mała dziewczynka, dziecko w niebieskiej sukience, może cztero albo pięcioletnie, stało oparte plecami o czarny pień drzewa. Choć nie wypowiedziało ani słowa, zawodziło z nie skrywanego przerażenia. Do jego bosych nóg zbliżał się grzechotnik. Wtem wąż zniknął, zostawiając na jasnej skórze łydki dwa zgubne, czerwone ślady. Na obszar wizji wpadł chwiejnym krokiem Covenant. Był od stóp do głów zmaltretowany i posiniaczony. Z nieopatrzonej rany na ustach i czole płynęła mu krew. Chwycił dziecko w ramiona, próbując je pocieszyć. Mówili coś do siebie, lecz w wizji nie było dźwięku. Wydobył niezgrabnie scyzoryk i otworzył go. Ze sznurowadła jednego z butów zrobił opaskę uciskową, po czym unieruchomił dziewczynkę i uniósł nóż nad jej zbezczeszczoną łydką. W tej samej chwili w wizji zaszła zmiana. Najpierw jeden, a potem drugi nóż przeciął jego nadgarstki, kreśląc linie śmierci. Popłynęła krew. Klęczał w kałuży pasji, a jeźdźcy wymachiwali rukhami, zaganiając bezradnego Niedowiarka w szkarłat wieszczby. Potem pojawiły się różne obrazy. Linden ujrzała porażoną Słonecznicą Krainę. Z potopu, który sprowadzało słońce deszczu, spustoszona ziemia przechodziła w pustynię, którą następnie wsysało czerwone, ropiejące słońce plag. Wszystko to jednocześnie działo się też z ciałem Joan, która leżała – opętana i związana – na swym łóżku w domu Covenanta. Niszczyły ją kolejno wszystkie postacie choroby. Ten widok omal nie doprowadził Linden do obłędu. Od wizji biła wściekłość i odraza. Pojawiła się pierwotna magia. Pośród płonących krwawym blaskiem rukhów rozbłysła ostra jasność, przypominająca białą pochodnię. Pochyliła się nad przeciętymi nadgarstkami, zahamowała krwotok i zamknęła rany. Potem Covenant podniósł się, podźwignięty przez gniew i pożogę. Jego moc zaczęła szaleć wśród jeźdźców, kosząc ich niczym snopki zboża. Gdy jednak biały płomień narastał, istota jego światła zmieniła się, złagodniała. Niedowiarek stał na powierzchni jeziora, a wody krążyły wokół niego w płonącym wirze, unosząc krill ku jego dłoniom. Tafla podtrzymywała go niby błogosławieństwo, zmieniając jego gwałtowność w światło nadziei, albowiem w Krainie istniała jeszcze moc Ziemi i przynajmniej to jedno jezioro nadal broniło się przed Słonecznicą. Ogień zmienił się znowu. Wypływał teraz strumykami fosforescencji z wysokiej postaci obleczonego w najbielszy jedwab mężczyzny, który w dłoni dzierżył sękatą gałąź, służącą mu jako laska. Jego postawa znamionowała godność i siłę, lecz za pełnym powagi poświęceniem skrywała się twarz pozbawiona oczu i oczodołów. Gdy zwrócił się do Covenanta, pojawiły się też inne postacie. Ubrany w błękitną szatę mężczyzna o sardonicznym uśmieszku i pogodnym spojrzeniu. Kobieta w podobnym stroju, o pełnej pasji twarzy, z której można było wyczytać miłość i nienawiść. Człowiek podobny do Caila i Brinna, równie jak oni beznamiętny i skory do wydawania sądów. I gigant, który z pewnością był Słonym Sercem Pianościgłym. Zmarli Covenanta. Pośród nich stał Vain, osłaniający serce czarną doskonałością niby płaszczem. Postacie przemówiły do Covenanta w niemej wizji. Błogosławieństwo i klątwa ich uczuć powaliły go na kolana. Następnie bezoki mężczyzna, Pan Puszczy, podszedł do niego, wyciągnął ostrożnie laskę i dotknął nią jego czoła. Nad pagórkiem natychmiast roztoczył się przypominający taniec płomieni blask. Całe Elemesnedene ogarnęła ciemność. Wizję wypełniła noc, którą gwiazdy czyniły jednoznaczną i znajomą. Ich mapa zaczęła obracać się powoli. – Widzisz, Honninscrave? – krzyknęła ochryple Najstarsza. – Tak! – odpowiedział. – Potrafię podążyć tym szlakiem aż na kres Ziemi. Gwiazdy przez moment wskazywały jeszcze drogę ku Jedynemu Drzewu. Potem, w nazwanym przez nie miejscu, wizja opadła ku morzu. Pośród fal pojawiła się wyspa. Była mała i jałowa. Przypominała opierający się falom kurhan, który niczego nie oznaczał. Na jej pustych skalistych stokach nie można było dostrzec nawet śladu życia. Sens wizji nie pozostawiał jednak wątpliwości. Tam właśnie rosło Jedyne Drzewo. Nad oceanem rozległo się żałosne wycie. Covenant krzyknął wniebogłosy, jakby ujrzał zapowiedź swej zagłady. Ów dźwięk przedarł się w głąb jaźni Linden. Podniosła się z wysiłkiem i zebrała resztki sił. Niedowiarek nadal klęczał. Z czoła tryskała mu moc. Przez chwilę nie była w stanie zbliżyć się do światła ani o krok. Powstrzymywało ją ono niby bijący z niego dotykalny prąd. Wtem jednak dzwony zadźwięczały unisono: Dokonało się! Niektóre z nich pobrzmiewały szalonym triumfem, inne zaś wyrażały głęboki żal. W tej samej chwili wizja zaczęła zanikać, po spełnieniu, które osiągnęła na opierającej się falom wyspie. Blask opadał stopniowo, ustępując miejsca naturalnej iluminacji Elemesnedene. Linden mogła już się zbliżyć. Krok za krokiem podchodziła do Covenanta. Miała wrażenie, że pozostałości wizji płoną jeszcze na jej skórze, iskrzą się we włosach niby błyskawice. Nie zważała jednak na to. Gdy moc wreszcie wygasła, pozostawiając po sobie ogłuszoną, martwą jak pustkowie atmosferę, kobieta padła na ziemię przed Niedowiarkiem, który klęczał, wsparty pośladkami na piętach. Ręce opuścił bezwiednie na kolana. Wydawał się niczego nieświadomy. Spoglądał w pustkę jak ślepiec. Usta miał otwarte i milczące, jakby odarto go z wszelkich słów czy lamentów. Oddychała lekkim dręczącym drżeniem. Linden wyraźnie dostrzegała ból, który przeszywał mu pierś, jakby rozciągnięto go na łożu tortur utworzonym przez Infelice. Gdy jednak wyciągnęła ku niemu rękę, odezwał się. – Nie dotykaj mnie – wychrypiał tonem poparzonego, rannego kruka. Słowa były wyraźne. Wszyscy Elohim usłyszeli pradawne ostrzeżenie trędowatych. W jego oczach była pustka. Część II Zdrada 10. Ucieczka od Elohim Linden rozumiała już dzwony, przestało ją jednak obchodzić, co mówią. Wbiła wzrok w puste, wytrzeszczone oczy Covenanta, w jego bezwładną twarz. Jeśli nawet ją widział, straciła dla niego wszelkie znaczenie. Nie zareagował, gdy złapała go za głowę i skierowała na niego przerażone spojrzenie. Giganci dopytywali się głośno, co się z nim stało. Zignorowała ich. Wytężyła rozpaczliwie swą wrażliwość i spróbowała przedrzeć się przez pozbawioną wyrazu pustkę jego oczu, by dotrzeć do umysłu. Bez powodzenia. Nie potrafiła nic tam zobaczyć. Był jak zdmuchnięta świeca. Słyszała tylko pełne napięcia ostrzeżenie: – Nie dotykaj mnie. W mroku zaczęły opuszczać ją siły. Musiał częściowo zachować świadomość, gdyż inaczej nie mógłby okazywać złości. Nie była jednak w stanie dotrzeć do owej pozostałości. Miała wrażenie, że sama pogrąża się w ciemności. Spadała w pustkę równie wieczną i głodną, jak zimna przestrzeń między gwiazdami. Wyrwała się gwałtownie z jego wnętrza. Honninscrave i Morski Marzyciel stali za plecami Covenanta, razem z Najstarszą. Smołowiąz klęczał obok Linden, obejmując jej ramiona ogromnymi dłońmi w błagalnym geście. – Wybrana. – Jego pełen bólu szept przedzierał się między wlokącymi się za nią strzępkami ciemności. – Linden Avery. Odezwij się. Dyszała spazmatycznie. Wciąż brakowało jej powietrza. Dusił ją jednorodny blask Elemesnedene. Elohim majaczyli klaustrofobicznie wokół niej, bezlitośni jak ur-podli. – Zaplanowaliście to – wychrypiała w przerwie między oddechami. – Od początku chodziło wam tylko o to. – W głowie jej się kręciło pod wpływem gwałtownych uczuć. – Chcieliście go zniszczyć. Najstarsza wciągnęła nagle powietrze w płuca. Smołowiąz zacisnął mimo woli dłonie i podźwignął się z wysiłkiem, podnosząc Linden, jakby chciał na stojąco stawić czoło wypadkom. Honninscrave wytrzeszczył oczy. Morski Marzyciel sztywno wyprostował zwisające mu u boków ręce, próbując odgrodzić się od wizji. – Dość już tego – odparła Infelice. Jej głos był apodyktyczny i zimny jak lód. – Nie będę dłużej znosić zniewagi, jaką jest wasz fałszywy osąd. Elohimfest dobiegło końca. Odwróciła się. – Stój! – Bez pomocy Smołowiąza Linden padłaby na nagą ziemię, w geście błagania. Wszystkie siły, jakie jej pozostały, włożyła w głos. – Musisz go przywrócić do poprzedniego stanu! Do cholery, nie możesz go tak zostawić! Infelice zatrzymała się, lecz nie spojrzała za siebie. – Jesteśmy Elohim. Nie macie prawa kwestionować naszych decyzji. Czujcie się usatysfakcjonowani. Ruszyła z wdziękiem w dalszą drogę. Morski Marzyciel zerwał się nagle do biegu i popędził za nią. Najstarsza i Honninscrave krzyknęli głośno, lecz nie zdołali go powstrzymać. Pozbawiony nadziei, która na moment się w nim zrodziła, nie potrafił znaleźć innego ujścia dla dręczącego go bólu. Infelice usłyszała go jednak lub wyczuła, że się zbliża. – Stój, gigancie! – warknęła, nim zdążył jej dotknąć. Zatrzymał się nagle, jakby uderzył w niewidzialną ścianę. Siła jej rozkazu rzuciła go na ziemię. Odwróciła się ku niemu z majestatycznym oburzeniem. Leżał bezsilny, lecz jego wargi odsłaniały zęby w gwałtownym grymasie, a oczy pełne były krzyku. – Nie dręcz mnie swą nieufnością – wyrzekła powoli – bo inaczej przekonasz się, że twe nieme ziemiowidzenie to miód i błogosławieństwo w porównaniu z gniewem Elemesnedene. – Nie. – Linden stopniowo odzyskiwała czucie w nogach, nadal jednak potrzebowała pomocy Smołowiąza. – Jeśli chcesz komuś grozić, gróź mnie. To ja was oskarżam. Infelice spoglądała na nią bez słowa. – Zaplanowaliście to wszystko – ciągnęła Linden. – Poniżyliście go, zlekceważyliście i obrzuciliście obelgami, by go rozgniewać, sprowokować do wpuszczenia was do swej jaźni, choć wiedział, że możecie go skrzywdzić. A potem odarliście go z jego umysłu. Przywróćcie mu go! – zawołała, wkładając w swe słowa siłę, która jej pozostała. – Słoneczmistrzu – odparła Infelice tonem lodowatej pogardy – wystawiasz się na drwinę i jesteś na to ślepa. Zeszła ze wzgórza zgromadzeń i przekroczyła krąg martwych drzew. Każdy jej krok wyrażał lekceważenie. Pozostali Elohim również odwracali się i oddalali w różne strony, jakby Linden i jej towarzysze przestali już ich interesować. Odwróciła się ku Covenantowi. W jej gardle rodził się krzyk. Przez krótką chwilę szaleństwa miała ochotę zerwać mu z dłoni pierścień i użyć go, by narzucić Elohim swą wolę. Powstrzymał ją jego widok. Najstarsza postawiła go na nogi. Jego wzrok przeszywał Linden na wskroś, jakby i ona, i wszystko wokół niej przestało dla niego istnieć. Jego słowa brzmiały jak mimowolne błaganie. – Nie dotykaj mnie. Och, Covenant! Nie mogła zabrać mu pierścienia. Nie była w stanie mu tego uczynić, tego bowiem chcieli Elohim. Między innymi tego. Wypełniał ją bolesny sprzeciw, lecz determinacja znowu ją opuściła, przeradzając się w bezradność. Wezbrała w niej fala płaczu. Ledwie zdołała ją powstrzymać. Co ci uczynili? – Czy to prawda? – wyszeptała Najstarsza, zwracając się ku niebu. – Czy taką cenę zapłacił za wiedzę, którą zdobyliśmy? Linden skinęła głową w otępieniu, poruszając na oślep dłońmi. Ćwiczyła je po to, by stały się dłońmi lekarza, a teraz ledwie mogła powstrzymać odruchy dusiciela. Zabrano jej Covenanta, jakby go zabito, zamordowano, jak Nassica, ostrzem gorącym jeszcze od okrucieństwa. Miała wrażenie, że jeśli nie zacznie się poruszać, nie zrobi czegoś, nie będzie się bronić, postrada zmysły. Zgromadzeni wokół niej giganci stali nieruchomo, jakby sparaliżowała ich jej trwoga. Albo utrata Covenanta, jego determinacji. Nikt inny nie potrafił przywrócić wędrowcom poczucia celu. Owa odpowiedzialność dała Linden to, czego potrzebowała. Gnana wrodzonym uporem, zwlokła się z pagórka, by sprawdzić, czy Morskiemu Marzycielowi nie stała się żadna krzywda. Gigant dźwigał się z wysiłkiem na nogi. Wybałuszył oszołomione, zdezorientowane ziemiowidzeniem oczy. Zatoczył się, jakby postradał zmysł równowagi. Gdy Honninscrave podbiegł do niego, złapał go za bark. Wrażliwość Linden nie wykryła w nim jednak poważnych fizycznych obrażeń. Mimo to emocjonalne szkody były znaczne. Badanie, któremu go poddano, utrata nadziei, jaką żywił dla niego brat, oraz niedola Covenanta znacznie go osłabiły. Znalazł się w pułapce, z której nie było wyjścia. Traktował ziemiowidzenie tak, jakby wiedział, że go zabije. Linden nie była w stanie mu pomóc. Mogła tylko się przyglądać i mamrotać bezsilne przekleństwa. Większość dzwonów wtopiła się w tło, lecz dwa nadal pozostały w pobliżu. Toczyły ze sobą spór – satysfakcja przeciw smutkowi. Choć Linden mogłaby je teraz zrozumieć, przestały ją obchodzić. Miała już dość Hymna i Daphin. Dwoje Elohim wspięło się jednak na wzgórze i podeszło do niej. Nie mogła ich dłużej ignorować. Byli jej ostatnią szansą. Gdy zwrócili się ku niej, wymierzyła swój żal prosto w nieskazitelnie zielone spojrzenie Daphin. – Nie musieliście tego robić. Mogliście nam wskazać drogę do Jedynego Drzewa. Nie musieliście go opętać, a potem zostawić w takim stanie. W twardym spojrzeniu Hymna rozbłysło wyzwanie. Jego wewnętrzny głos skrzył się radością. Umysł Daphin, która odwzajemniła się Linden równie wściekłym spojrzeniem, pobrzmiewał jednak smutnym, płynnym tonem. – Słoneczmistrzu, nie rozumiesz naszego Czarwdu. W waszym języku istnieje słowo, które ma podobne znaczenie. To „etyka”. Jezu Chryste! – wychrypiała w duchu Linden w gniewnym sprzeciwie. – Nasza moc – ciągnęła Daphin – otwiera przed nami wiele dróg, których śmiertelnicy nie mogą odnaleźć ani osądzać. Niektóre z nich są atrakcyjne, inne odrażające. Tę, którą obecnie zmierzamy, wybraliśmy dlatego, że zapewnia równowagę między nadzieją a zagrożeniem. Gdybyśmy dbali tylko o siebie, wybralibyśmy ścieżkę dającą więcej nadziei, niebezpieczeństwo groziłoby bowiem tylko wam. Postanowiliśmy jednak podzielić się z wami kosztami. Narażamy naszą nadzieję. A także to, co jest dla nas cenniejsze, życie i jego sens. Narażamy zaufanie. Dlatego niektórzy z nas... – nie musiała wymieniać imienia Hymna – ...nakłaniali nas do wyboru innej drogi. Kim bowiem jesteście, byśmy ryzykowali dla was życie i zaufanie? Nasz Czarwd nie stracił jednak mocy. Nigdy nie chcieliśmy krzywdy niczego, co żyje. Nie waż się nas osądzać, kiedy tak mało wiesz o znaczeniu własnych uczynków. Nie jest naszą winą, że słoneczmistrz i władca pierścienia pojawili się wśród nas jako odrębne istoty. Do licha, mruknęła Linden. Nie miała już ochoty pytać Daphin, jaką cenę zapłacili Elohim za wypełniającą Covenanta pustkę. Nie przychodziło jej do głowy nic odpowiedniego. Tembr dzwonów świadczył, że nie usłyszy od Daphin jasnej odpowiedzi. Nie miała ochoty marnować resztek sił na spory czy wymówki. Chciała tylko odwrócić się do Elohim plecami i zabrać stąd Covenanta. – Zaiste najwyższy już czas – rzekł Hymn, jakby chciał jej odpowiedzieć. – Gdyby to zależało ode mnie, dawno już uciszylibyśmy twój ignorancki język, wypędzając was z Elemesnedene. – Mówił nonszalanckim tonem, lecz w jego oczach połyskiwał wyraz tłumionej radości i sprytu. – Czy twa duma pozwoli ci już odejść, czy też zamierzasz wygadywać dalsze głupstwa? Daphin zaprotestowała wyraźnym, dźwięcznym tonem: Hymnie, to ciebie niegodne. Odpowiedział jej jednak: Otrzymałem pozwolenie. Nie mogą nam już przeszkodzić. Linden przygarbiła się, napinając nieświadomie mięśnie w próbie powstrzymania ingerencji w jej umysł. W tej samej chwili przed grupę wyszła Najstarsza. Jedną z dłoni oparła na rękojeści miecza. Podczas Elohimfest panowała nad sobą, była jednak szkoloną mieczarką i jej twarz przybrała wyraz zapowiadający zagrożenie i walkę. – Elohim, pozostało jeszcze jedno pytanie, na które musicie nam odpowiedzieć. Linden wpatrywała się tępo w Najstarszą. Odnosiła wrażenie, że drużynie nie zostało nic oprócz pytań, nie miała jednak pojęcia, o które z nich chodzi. Mieczarka mówiła tak, jakby krzyżowała ostrze z nie znanym przeciwnikiem. – Może raczycie nam wyjawić, co się stało z Vainem? Z Vainem? Linden opuściła na chwilę odwaga. Wydarzyło się zbyt wiele. Nie mogła się pogodzić z myślą o kolejnej perfidii. Nie miała jednak wyboru. Jeśli nie zacznie działać, nie przejmie odpowiedzialności, załamie się. Zajrzała za wzgórze zgromadzeń, choć wiedziała już, że nie znajdzie tam nasienia Demondim. Zakręciło się jej w głowie od przypływu wspomnień. Vain nie przyszedł na Elohimfest. Nie widziała go od chwili, gdy członków drużyny rozdzielono, by poddać ich badaniu, a właściwie od chwili wygnania Haruchai. Czuła wówczas podświadomy niepokój wywołany jego nieobecnością, lecz nie do końca zdawała sobie sprawę z jego powodów. Porażona nagłym drżeniem, zwróciła się w stronę Hymna. Powiedział tonem wyraźnym jak muzyka: „Nie mogą nam już przeszkodzić”. Sądziła, że chodzi mu o Covenanta, teraz jednak w jego skrywanej radości pojawiły się inne możliwości. – A więc o to wam chodziło. – Zapłonął w niej ogień zrozumienia. – Dlatego sprowokowaliście Caila i ciągle szukaliście z nami zwady. Chcieliście odwrócić naszą uwagę od Vaina. A nasienie Demondim weszło w pułapkę z typową dla siebie obojętnością na wszystko. To nieprawda, przemknęło jej przez głowę po chwili zastanowienia. Gdy Vain zbliżał się do clachanu, otaczała go aura podniecenia, jakby cieszył się, że się tam znajdzie. A Elohim ignorowali go od samego początku, skrywając swe zamiary wobec niego. – Czego, u licha, od niego chcecie? Hymn był z siebie bardzo zadowolony. – Stanowił dla nas zagrożenie. Jego czarni stwórcy spłodzili go z myślą o naszej szkodzie. Był zniewagą dla naszego Czarwdu. Zrodziły go potężna sztuka i zła wola. Miał nas zmusić do zejścia z naszej ścieżki. Na to nigdy nie pozwolimy, tak jak nie pozwoliliśmy na spełnienie waszych starobabskich pragnień. Uwięziliśmy go. Działaliśmy w ukryciu – ciągnął głosem przypominającym śmiech – by uniknąć obłąkanego gniewu waszego władcy pierścienia. Zapobiegliśmy już tej groźbie. Waszego Vaina uwięziliśmy i żadne głupie błagania czy żałosne oburzenie śmiertelników nie skłonią nas do jego uwolnienia. – Oczy mu lśniły. – Tak oto uzyskaliśmy zadośćuczynienie za zniewagę, którą chcieliście nam wyrządzić. Rozważ sprawiedliwość straty, która was spotkała, i zamilcz. Linden nie mogła już tego znieść. Przybrała obojętny wyraz twarzy, by się nie zdradzić, i skoczyła na niego. Powstrzymał ją niedbałym gestem. Zatoczyła się do tyłu i uderzyła w Covenanta, który runął na twardy grunt, w żaden sposób nie próbując złagodzić upadku. Leżał twarzą ku ziemi. Giganci nie ruszyli się z miejsca. Unieruchomił ich gest Hymna. Najstarsza próbowała wyciągnąć miecz, a Morski Marzyciel i Honninscrave rzucić się do ataku. Nie mogli jednak nawet drgnąć. Linden podeszła do Covenanta, by go podnieść. – Proszę – błagała go bez sensu, jakby moc Hymna odebrała jej rozum. – Przepraszam. Ocknij się. Zabrali Vaina. Równie dobrze mógłby być głuchy i pozbawiony czucia. Nie próbował nawet strzepnąć ziemi, która przylgnęła mu do obwisłych warg. Swym pustym głosem reagował na bodźce nie mające nic wspólnego z Linden, gigantami i Elohim: – Nie dotykaj mnie. Objęła go, chcąc po raz ostatni wywołać współczucie Daphin. Po twarzy spływały jej łzy. Ubiegł ją jednak Hymn. – Dość już tego – oświadczył surowo. – Precz! W tej samej chwili przybrał majestatyczną postawę swego ludu – poważną i nieubłaganą. Linden cofała się przed nim i choć odległość między nimi rosła, wydawał się jej coraz wyższy. Traciła orientację. Miała wrażenie, że spada w niebo. Zapłonął na chwilę słonecznym blaskiem, niszcząc jej protest. Potem przerodził się w słońce. Dostrzegła skrawek błękitnego nieba, nim wody fontanny zalały ją niby łzy. Na stromych trawertynowych fasetach omal nie straciła równowagi. Ciężar Covenanta ściągał ją w dół. Z bryzgów natychmiast wyłonili się jednak Cail i Brinn, którzy skoczyli jej na pomoc. Woda w ich włosach lśniła w jasnym blasku południa, jakby nie ukończyli jeszcze transformacji między Elemesnedene a zewnętrznym maidanem. A może to ona jej nie ukończyła? Zakręciło się jej w głowie od nagłej zmiany. Nie potrafiła odzyskać równowagi w świetle dnia. Haruchai pomogli jej i Covenantowi zejść ze wzgórza, przeprowadzili ich przez wzbierające wody na suchą ziemię. Nie odzywali się ani słowem, nie wyrażali zaskoczenia, lecz dotyk ich twardych dłoni wyrażał nieme napięcie. Kazała ich odesłać. Słońce wydawało się nienaturalnie jasne. Oczy Linden przyzwyczaiły się już do jednorodnego blasku Elemesnedene. Potarła gwałtownie twarz, chcąc uwolnić ją od wody i światła, jakby pragnęła usunąć z niej wszelkie ślady łez. Brinn złapał ją jednak za nadgarstki. Wywoływał w niej poczucie winy. Ceer i Hergrom podtrzymywali Covenanta. Z otaczającej fontannę fosy wyłoniło się czworo gigantów. Stali na wpół oszołomieni w wysokiej żółtej trawie maidanu, jak przebudzeni ze snu, który nie powinien był okazać się koszmarem. Najstarsza ściskała miecz w obu dłoniach, lecz nie przydał się jej na nic. Kalectwo Smołowiąza wydawało się silniej zaznaczone niż przedtem. Morski Marzyciel i Honninscrave stąpali sztywno obok siebie, złączeni bólem. Brinn jednak nie pozwolił Linden się odwrócić. – Jakie zło uczyniono ur-lordowi? – zapytał pozbawionym emocji głosem. Nie potrafiła odpowiedzieć na wyrzut zawarty w jego spojrzeniu. Nie dowierzała własnym zmysłom. – Jak długo tam siedzieliśmy? – zapytała bezsensownie. Brinn zlekceważył jej pytanie lekkim potrząśnięciem głową. – Tylko kilka chwil. Zjawiliście się niemal natychmiast po tym, jak zaprzestaliśmy prób powrotu do clachanu. – Jego zaciśnięte palce przypominały okowy. – Jakie zło uczyniono ur- lordowi? O mój Boże – jęknęła. Covenant straszliwie ucierpiał. Stracili Vaina. Odmówiono im darów. Tylko kilka chwil? To prawda: słońce niemal wcale nie przesunęło się na niebie od chwili, gdy widziała je przed wejściem do Elemesnedene. Jakże wiele bólu spotkało ich w tak krótkim czasie! – Puść mnie – powiedziała płaczliwym tonem zagubionego, przerażonego dziecka. – Muszę się zastanowić. Brinn nie ustępował jeszcze chwilę, lecz nagle u jej boku pojawił się Smołowiąz, który wstawił się za nią spojrzeniem osadzonych w zdeformowanej twarzy oczu. – Wypuść ją – poprosił go, jąkając się. – Opowiem ci wszystko najlepiej, jak potrafię. Haruchai rozluźnił powoli uścisk. Linden osunęła się na trawę. Usiadła na niej z twarzą wtuloną w kolana, a duszą wypełnioną krzykiem, którego nikt nie słyszał jeszcze długo po tym, jak jej ojciec wykrwawił się na śmierć. Łzy popłynęły jej z oczu niby mimowolne samooskarżenie. Nad jej głową rozlegały się głosy towarzyszy. Smołowiąz opowiadał o wydarzeniach w Elemesnedene, lecz wkrótce pogubił się w relacji. Zadanie przejęła od niego Najstarsza. W krótkich słowach przekazała wszystko, co wiedziała o badaniu, któremu poddano Covenanta, po czym opisała Elohimfest. Ograniczyła się do sprawozdania, choć jej ton świadczył wyraźnie, że ona również pragnęłaby pełnej, uroczystej opowieści. Niemniej maidan – położony tak blisko Elohim – nie był odpowiednim do tego miejscem. Opowiedziała, w jaki sposób poznali drogę do Jedynego Drzewa i jaką cenę zapłacił za ową wiedzę Covenant, po czym zesztywniała, kończąc relację. – Vaina Elohim uwięzili. Rzekli nam, że jest dla nich niebezpieczny, że stanowi groźbę wymierzoną w nich zza mórz przez tych, którzy go stworzyli. Nie pozwolą na jego uwolnienie. Może nawet odebrali mu już życie. Umilkła. Linden wiedziała, że to wszystko. Nie mogła liczyć na żaden cud, który uwolniłby ją od odpowiedzialności. Obserwowała Ceera i Hergroma, którzy raz jeszcze wspięli się z pluskiem po trawertynowych stokach fontanny, by ponowić próbę przedostania się do Elemesnedene, jakby wiedziała, co myślą. Droga była jednak przed nimi zamknięta, podobnie jak przed resztą wędrowców. Nie mogli już nic zrobić. Gdy jednak obaj Haruchai wrócili na maidan, krople wody lśniły na ich ciałach niby symbol uporu. Jęknęła w duchu, zdając sobie sprawę, że będzie musiała walczyć również i z nimi. Nie wybaczyli jej odesłania z Elemesnedene. Spróbowała się podźwignąć, lecz było to ponad jej siły. Przygniatał ją ciężar podjętej decyzji. Kim była, by uzurpować sobie należące do Covenanta miejsce przywódcy wędrowców? Gibbon-furia zapowiedział, że czekają ją tylko ból i zniszczenie. Jej towarzysze zastanawiali się, jak – siłą albo podstępem – mogliby wrócić do clachanu. Choć miała wrażenie, że popada w obłęd, wyglądało na to, że jest tu jedyną zdrową na umyśle osobą. Ponadto zaakceptowała już swą rolę. Jeśli nie potrafi dochować wierności samej sobie, decyzjom, które podjęła, i ludziom, na których jej zależało, wszystko, co dotąd osiągnęła, obróci się wniwecz. Siły dodawał jej dawny upór, wspięła się więc na górę, przerywając wędrowcom rozmowę. – Tu już niczego nie dokonamy – mruknęła. – Ruszajmy w drogę. Umilkli nagle, jak porażeni prądem. Wymienili spojrzenia, zastanawiając się nad jej zachowaniem – gotowością opuszczenia Vaina czy próbą wydawania im rozkazów. Najstarsza schowała miecz, lecz każdy jej mięsień był gotowy do walki. U Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela w miejsce bólu pojawił się gniew. Nawet Smołowiąz palił się do boju. A Haruchai zamarli w bezruchu, jakby czekali tylko na wskazanie celu dla swej przemocy. – Nie dotykaj mnie – odezwał się Covenant. Otchłań w jego oczach nadawała mu wygląd ślepca. Powtarzane raz za razem ostrzeżenie stanowiło jedyny dowód na to, że pozostały w nim choć resztki umysłu. – Mówię poważnie. – Linden czuła na języku smak rozpaczy, wiedziała jednak, że jeśli teraz ustąpi, nigdy już nie przestanie uciekać. – Nie możemy w żaden sposób pomóc Vainowi. Wracajmy na statek. – Wybrana. – Głos Najstarszej ciął ostro jak nóż. – Jesteśmy gigantami. Bez względu na to, jaki był jego cel, Vain jest naszym towarzyszem, a towarzyszom nie odmawiamy pomocy. – Linden próbowała się sprzeciwiać, ale mieczarka nie dała jej dojść do słowa. – Ponadto powiedziano nam, że Covenant Przyjaciel Gigantów otrzymał go w darze od zmarłych z Andelain. Od giganta, jednego z Zaginionych, Słonego Serca Pianościgłego, Niepokalanego z legend sur-jheherrin. Jego to ujrzeliśmy, gdy otworzył się umysł Covenanta. Nie dopuścimy do utraty podobnego daru. Choć go nie rozumiemy, wiadomo nam, że wszystko, co otrzymał Covenant od zmarłych, jest absolutnie niezbędne. Musimy odzyskać Vaina. Linden oprzytomniała, Elohim zasiali w niej nadzieję, której owoc wyraźnie dostrzegała w spojrzeniach swych towarzyszy. Chcieli, by zabrała Covenantowi pierścień i zrobiła z niego użytek. Potrząsnęła głową. Wyrządziłaby mu tym krzywdę. Pierścień był dla niego groźbą i nadzieją. Nie mogła mu go odebrać. Moc znaczyła dla niej zbyt wiele. Do odrzucenia tego pomysłu skłaniały ją również inne powody. Covenant mógł zaczekać, przynajmniej do chwili, gdy drużyna znajdzie się w bezpiecznej odległości. Z Vainem sprawy miały się inaczej. Nasienie Demondim potrzebowało czegoś od niej, lecz nie było to tym, czym się wydawało. – Nie – odparła Najstarszej prosto z mostu. W tej przynajmniej sprawie wiedziała, kim jest. – Nie ty będziesz podejmowała decyzję. – Jestem Najstarszą... – zaczęła mieczarka. – Covenant powinien to zrobić – ciągnęła Linden z surowością w głosie, wytężając do maksimum swą wolę – ale on nie jest w stanie jej podjąć. Zostaję ja. Nie mogła wytłumaczyć im swych motywów z obawy, że Elohim podsłuchają ją i podejmą odpowiednie kroki. Z pewnością potrafili usłyszeć, co tylko chcieli, i przejrzeć wszelkie zamiary. Dlatego wynajdowała rozmaite powody, starając się sprawić wrażenie, że wie, o czym mówi. – To przekracza twoje możliwości. Covenant jest taki ważny dlatego, że pochodzi z zewnątrz. Tak samo, jak białe złoto. Ty nie. Gdyby to zadanie mógł wykonać ktoś inny, na pewno byśmy tu nie trafili. Nie jesteś w stanie zająć jego miejsca – upierała się. – Ja się tego podejmę, bez względu na to, czy starczy mi sił. I mówię wam, że musimy stąd odejść. Niech Vain sam o siebie zadba. Nawet nie wiemy, dlaczego dano go Covenantowi. Może to właśnie jest powód. Może mieliśmy dostarczyć go do Elemesnedene, by mógł tam uczynić to, do czego go stworzono. Nie wiem i nie dbam o to. Dostaliśmy to, czego chcieliśmy. Nie chcę też przetrzymywać tu Covenanta. Zamierzają zabrać mu pierścień. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli pozwolę im znowu go skrzywdzić. Najstarsza zmarszczyła czoło w zakłopotaniu, jakby zwątpiła w zdrowie umysłu Linden. Brinn jednak nie miał wątpliwości. – Nic nam nie wiadomo o tych sprawach – oznajmił głosem twardym niczym kamień. – Gdy podjęliśmy próbę dotrzymania złożonej ur-lordowi obietnicy, zarzucono nam nieświadomość. – W jego słowach kryło się oskarżenie. – Wiemy tylko, że spotkała go krzywda, podczas gdy winniśmy się nim opiekować. A Vain należy do niego. Dano mu go po to, by pomógł w spełnieniu jego misji. Choćby tylko z tego powodu nie możemy opuścić nasienia Demondim. Ponadto – kontynuował nieugiętym tonem – zaczęliśmy się zastanawiać również nad tobą. Vain pokłonił ci się, kiedy uratowano cię z Revelstone. I to on uratował cię przed skaleningiem oraz słonecznicową chorobą. Niewykluczone też, że w twoje imię przywiódł nam na pomoc sur-jheherrin, którzy ocalili nas przed czatownikiem. Nie chcesz pomóc tym, którzy przysłużyli się tobie? Linden miała ochotę rozpłakać się na te słowa. Piekły ją niby sól wcierana w rany. Znalazła jednak oparcie w swej nieprzejednanej determinacji. – Zrozumiałam, co rzekłeś. – Jej głos drżał i nie był teraz bezbarwnym głosem profesjonalnego lekarza. – Ale nie możecie się tam dostać. Zamknęli się przed nami i nie mamy możliwości przekonać ich, by zmienili zdanie. Bali się tylko Covenanta, a teraz nie muszą się już o niego martwić. – Gdyby Niedowiarek w tej właśnie chwili postanowił powtórzyć swój obojętny refren, mogłaby utracić panowanie nad sobą. Na szczęście jednak milczał, pogrążony w pustce swych myśli. – Z każdą spędzoną tu przez nas minutą narasta ryzyko, że mogą zrobić coś jeszcze gorszego. Z oczu Brinna nie zniknął wyraz wyzwania. – W takim razie uzdrów go – zażądał, gdy skończyła, jakby sprzeciwiała się tylko dla formy. – Przywróć mu umysł, żeby sam mógł podjąć decyzję w imieniu Vaina. Linden przemknęło przez głowę, że tym razem z pewnością się załamie. Przeszła już zbyt wiele. W oczach Brinna dostrzegała wspomnienie tego, jak uciekła od Covenanta podczas nawrotu jego choroby. Niemal potępiał ją wzrokiem. Haruchai wiedział również, że nie próbowała bronić Niedowiarka przed machinacjami Infelice. Najstarsza nie pominęła tego w swej relacji. Linden w poczuciu winy utraciła na chwilę mowę. Przeszłości jednak nie można było zmienić, a za teraźniejszość nikt nie miał prawa jej osądzać. Brinn nie potrafił wejrzeć w Covenanta wystarczająco głęboko. Tylko ona była w stanie zrozumieć jego niedolę i zaradzić jej tak, jak uzna za stosowne. Chcąc zapanować nad sobą, zacisnęła zęby tak mocno, że jej czaszkę przeszył ból. – Nie tutaj. Nie teraz. To, co go spotkało, przypomina amnezję. Jest szansa, że przejdzie samo, a jeśli nawet tak się nie stanie, jeśli będę musiała coś w tej sprawie zrobić, nie podejmę takiego ryzyka w miejscu, gdzie sięga wpływ Elohim. – A Vainowi mogło już brakować czasu. – Jeśli nie będę bardzo ostrożna... – opuściła ją odwaga, jakby przypomniała sobie ciemność rozpościerającą się za jego oczyma – ...mogę zgasić to, co zostało. Brinn nawet nie mrugnął. Swym spojrzeniem jednoznacznie dawał do zrozumienia, że ów argument jest po prostu kolejną odmową, tak samo niegodną Covenanta, jak wszystkie poprzednie. Zdesperowana Linden zwróciła się ku Najstarszej. – Wiem, co robię. Być może zawiodłam już zbyt wiele razy. Może żadne z was nie potrafi mi zaufać. Ale nie tracę zmysłów. – Własne słowa brzmiały dla niej jak niepewne błaganie dziecka. – Musimy stąd uciekać. Wrócić na statek. Odpłynąć. – Potrzebowała całej swej determinacji, by nie krzyknąć: „Czy nie rozumiesz? Tylko w ten sposób możemy pomóc Vainowi!” – I to zaraz. Najstarsza była rozdarta wewnętrznie. Honninscrave i Morski Marzyciel odwrócili demonstracyjnie wzrok, nie chcąc opowiadać się po żadnej ze stron, Smołowiąz jednak wpatrywał się w Linden, jakby nagle przypomniał sobie Mgłosplota. Gdy Najstarsza przemówiła, na jego twarzy pojawił się uśmiech, przypominający świecę zapaloną w ciemnej izbie. – Proszę bardzo – zgodziła się kwaśno. – Podporządkuję ci się w tej sprawie. Choć niewiele mi o tobie wiadomo, jesteś Wybraną. Dostrzegłam też w tobie przejawy niezwykłej siły, która daje o sobie znać w najmniej spodziewanych momentach. Wrócimy na Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Zwróciła się nagle w stronę Haruchai. – Nie mam prawa wpływać na wasz wybór, proszę jednak, byście nam towarzyszyli. Vain jest poza waszym zasięgiem, a Przyjaciel Gigantów i Wybrana potrzebują wszelkiej możliwej pomocy. Brinn przechylił lekko głowę, jakby naradzał się bezgłośnie z towarzyszami. – Swą służbę oferowaliśmy ur-lordowi i w jego imię również Wybranej – rzekł. – Choć nie podoba się nam myśl o porzuceniu Vaina, nie będziemy ci się sprzeciwiać. „O porzuceniu Vaina”. Linden jęknęła w duchu. Z każdym słowem Haruchai oskarżał ją o kolejne zbrodnie. Znowu miała krew na rękach, choć złożyła przysięgę nakazującą ratować życie. Być może miał rację. Może jej decyzja była tylko kolejną odmową. Albo czymś gorszym. „Czyż zło nie jest w tobie?” Wtem jednak poczuła słabość i nie mogła już powiedzieć nic więcej. Światło słońca zalewało jej oczy niby pot. Gdy Cail posłużył jej ramieniem, wsparła się na nim, nie czuła się bowiem na siłach ustać na nogach. Ruszyła razem z towarzyszami w dół Callowwail, ku Drzewoborowi i kotwicowisku Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Pozostały jej tylko blask słońca i słabość, a także rozpaczliwa potrzeba uniknięcia pomyłki. Miała wrażenie, że maidan ciągnie się przed nią bez końca. Rozległy teren urozmaicał jedynie narastający szum rzeki, dający nadzieję, że ta murawa nie przypomina Elemesnedene, nie jest jednorodna i bezkresna. Choć Cail był przepojony goryczą, pozostawał dla niej niezbędny. Nie potrafiła pojąć jego delikatności. Być może to właśnie ta cecha Haruchai popchnęła Kevina Niszczyciela Krainy do rytuału profanacji, jak bowiem mógł nie stracić szacunku do siebie, jeśli służyły mu takie istoty, jak gwardziści krwi? W burzliwym nurcie Callowwail odbijały się błękitne skrawki nieba. Ona również musiała walczyć o zachowanie szacunku do siebie. Czyniła to, przywołując z przeszłości obrazy Vaina, wspominając wszystko, co kiedykolwiek uczynił. Pozostał bierny, gdy oszalałe rumaki wepchnęły go do trzęsawiska na Równinie Sarangrave. Mimo to udało mu się wrócić do drużyny. Z pewnością miał jakieś tajemne powody, by zaryzykować wypad do Elemesnedene? Stopniowo odzyskiwała zdolność widzenia. Ujrzała przed sobą wspaniałą jesień Drzewoboru. Wkrótce wejdą między drzewa. Wkrótce... Wstrząsnął nią nagły, gwałtowny dźwięk dzwonów. Zachwiała się na nogach. Upadłaby, gdyby nie podtrzymywał jej Cail. Od chwili wygnania Linden z clachanu Elohim milczeli, teraz jednak jej umysł wypełnił rozpaczliwy, wściekły hałas, pełen żalu i oburzenia. Smołowiąz podszedł bliżej, by pomóc Cailowi ją podtrzymać. – Wybrana? – zapytał cicho z niepokojem w głosie. – Co ci dolega? Ton jego głosu odzwierciedlał porażającą bladość jej lica. – To Vain – wydyszała, starając się przekrzyczeć milczące dźwięczenie. Własny głos wydawał się jej zbyt słaby i obojętny, by mógł pochodzić od niej. – Próbuje uciec. W następnej chwili drużyna zachwiała się na nogach od wstrząsu przypominającego uderzenie pioruna. Bezchmurne niebo pociemniało. Ścierające się ze sobą moce przyćmiły promienie słońca. Powierzchnia zadrżała, przywodząc na myśl pierwszy jęk trzęsienia ziemi. Giganci wrzasnęli głośno. Usiłujący zachować równowagę Haruchai otoczyli Linden i Covenanta obronnym kręgiem. Kobieta spojrzała ku źródłu Callowwail i zobaczyła, że fontanna stanęła w płomieniach. Gorąca fala płonącej, rozżarzonej mocy płynęła w dół strumienia. Jej czoło pluło żarem niby otwarte drzwi pieca. Po obu stronach rozpędzonej pożogi maidan drżał i falował, jakby zamieniał się w parę. W samym sercu żaru Linden wypatrzyła czarną, płynącą postać. Vain! Posuwał się z wysiłkiem w dół Callowwail, jak zżerany kwasem. Choć poruszał rozpaczliwie kończynami, słabł z każdą chwilą. Płomienie trawiły jego ciało, wysysały z niego czarną esencję. Wydawało się, że rozpuszcza się w ognistym strumieniu. – Pomóżcie mu! – Potrzeba Vaina skłoniła Linden do krzyku. – Oni go zabijają! Haruchai zareagowali bez chwili wahania. Choć mogli w nią wątpić, nie pozbawiło ich to zdolności działania. Ceer i Hergrom zerwali się do biegu i skoczyli prosto do rzeki, w samo serce płomieni. Przez chwilę bała się, że ogień ich pochłonie, lecz nawet ich nie tknął. Wypalał do cna hebanową materię Vaina, ale dla Haruchai był nieszkodliwy. Gdy już do niego dotarli, zarzucił im ręce na szyje. Natychmiast odzyskał siły, jakby zaczerpnął je od nich. Wziął się w garść i wepchnął obu ratowników pod wodę, po czym wyprostował się, stanął na ich barkach i wyskoczył z Callowwail. Płomienie próbowały go ścigać, lecz spływały po jego gładkiej skórze niczym woda. Światło dnia pozbawiało je mocy. Udało mu się uciec z serca pożaru, a blask słońca był dla niego niby pokarm. Nad całym maidanem zapadł nienaturalny półmrok. Cała moc słońca skupiła się na Vainie, odwracając spowodowany przez Elohim rozkład. Nasienie Demondim rozłożyło ramiona i skierowało czarne oczy do góry, pozwalając, by słoneczne promienie je uzdrowiły. Dzwony zabrzmiały nutą dogłębnej utraty i szalonych gróźb, lecz nie wyrządziły już więcej szkód. Wypełniająca rzekę moc wygasała. Ceer i Hergrom, którzy nie odnieśli żadnych obrażeń, wynurzyli się jednocześnie z wody. Wydostali się na brzeg i dołączyli do reszty drużyny, by obserwować Vaina. Nasienie Demondim opuściło powoli ręce. W tej samej chwili na maidan powrócił blask południa. Stało jeszcze przez chwilę w swej zwykłej pozie, zawieszone między odprężeniem i gotowością. Rozciągnęło usta w słabym, nie kierowanym do nikogo uśmieszku. Jak zwykle wydawało się nieświadome obecności wędrowców czy udzielonej im pomocy. – Wybacz mi – rzekła Najstarsza do Linden z cichym zachwytem w głosie. – Zbyt mało myśli poświęciłam przymusowi, który nakazuje mu podążać za tobą. Linden wciąż stała bez ruchu, porażona ulgą. Oczyściła się z zarzutów. Nie wiedziała, czy Vain podąża za Covenantem czy za nią, i nie obchodziło jej to. Choć raz okazało się, że miała rację. Drużyna nie mogła jednak pozostać tu dłużej. Wiele dzwonów umilkło, wycofując się razem z płomieniami, inne jednak były na to zbyt rozgniewane. – Chodźmy – powiedziała, słysząc brzmiącą w nich groźbę. – Niektórzy z nich mają ochotę spróbować raz jeszcze. Mogą nas stąd nie wypuścić. Honninscrave obrzucił ją ostrym spojrzeniem. – Nie wypuścić? – Piękne wspomnienia, jakie zachował po poprzedniej wizycie u Elohim, wyblakły już bardzo. Był jednak gigantem i umiał walczyć. – Kamień i morze! – zawołał. – Nie powstrzymają nas. Jeśli będzie to konieczne, ruszymy w dół Raw wpław, holując za sobą Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Najstarsza skinęła głową na znak aprobaty. – Wybrana ma rację – rzekła. – Musimy stąd odejść. Natychmiast porwała Covenanta w ramiona i pognała długimi susami ku Drzewoborowi. Nim Linden zdążyła podążyć za jej przykładem, Morski Marzyciel wziął ją na ręce i poniósł brzegiem Callowwail. U jego boków biegli Cail i Ceer. Brinn i Hergrom popędzili naprzód, by dołączyć do Najstarszej. Honninscrave wyprzedził ich, chcąc jak najszybciej wrócić na swój statek. Choć Smołowiązowi przeszkadzały zdeformowane plecy, on również był w stanie wytrzymać tempo narzucone przez Najstarszą. Vain truchtał lekko za ich plecami, jakby spędził na bieganiu całe życie. Wpadli do Drzewoboru, jakby – tak jak Linden – słyszeli ścigający ich zew dzwonów. Groźby nie przeszły jednak w czyn. Być może Elohim dzielącym poglądy Daphin udało się przekonać tych, którzy skłaniali się do opinii Hymna. Wędrowcy oddalali się szybko, pokonując dzielącą ich od statku, porośniętą drzewami przestrzeń, jakby gnał ich głód nadziei. Potem znaleźli się w cieniu Obręczy Raw. Drzewobór poszarzał nagle i wypełnił go gniew. Wydawało się, że złowieszcze góry odzierają drzewa z jesieni i spokoju. Linden nie straciła jednak odwagi. Wiedziała, że laguna jest już blisko. Gdy Morski Marzyciel wniósł ją między majaczące ściany doliny, ujrzała Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, który spoczywał nieruchomo na gładkiej tafli wody. Jego kamienne maszty wznosiły się ku górze niby wyzwanie rzucone półmrokowi i górom. Łódź była tam, gdzie ją zostawili. Nim zdążyli pokonać połowę dystansu dzielącego dromond od brzegu, Honninscrave, który zasiadł do wioseł razem z Morskim Marzycielem, zaczął już wydawać krzykiem rozkazy Sevinhandowi. Jego głos odbijał się echem od wysokich klifów, zapędzając gigantów na maszty. Gdy Linden wdrapała się na pokrytą morowymi plamami burtę i przeszła na pokład rufowy, rozwinięte żagle łopotały już na wietrze. Od gór wiał zachodni wiatr. Giganci pośpiesznie wciągnęli łódź na statek i podnieśli kotwice. Honninscrave popędził na pokład sternika, wykrzykując po drodze rozkazy. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przebudził się błyskawicznie. Na jego pokładach zaczęła się krzątanina. Dromond uniósł dziób i złapał wiatr w żagle, po czym pomknął lekko w dół przesmyku Raw. 11. Przestroga węży Nim jeszcze Klejnot Gwiezdnej Wędrówki pokonał połowę drogi ku otwartemu morzu, wiatr przerodził się w stały, mocny podmuch, który przypominał dobiegający z Obręczy Raw krzyk. Bryza pędziła dromond przed sobą, jakby rozwścieczeni Elohim byli zdecydowani na zawsze wygnać wędrowców ze swej dziedziny. Honninscrave nie pozwolił jednak, by wiatr zawładnął jego statkiem. W miarę jak popołudnie przechodziło w wieczór, klify i zaklęty Raw stawały się coraz mroczniejsze, bardziej srogie i niebezpieczne. Dlatego kapitan nakazał skrócić żagle. Statek gigantów posuwał się naprzód ostrożnie i gdy wędrowcy dotarli do końca gardzieli, zbliżał się już zachód słońca. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki czekała teraz długa walka o uniknięcie kolizji ze skałami wybrzeża. Wydostający się z Raw podmuch dął w kierunku przeciwnym niż bryza wiejąca na pobrzeżu, wskutek czego dromond wpadł w lawinę turbulencji. Honninscrave i jego załoga halsowali w porywach wiatru, usiłując przewidzieć następną zmianę jego kierunku. Opływanie południowego przylądka Raw było powolną i żmudną pracą. Zmierzch szybko przerodził się w noc. Czerń skalistego brzegu mąciły jedynie fosforescencja morza i słaby blask gwiazd. Księżyca nie było. Linden, która straciła rachubę dni, uznała jego nieobecność za groźny, złowieszczy znak. Była skłonna uwierzyć, że Elohim z zemsty strącili go z niebios. Nie miała pojęcia, jak wędrowcy mogliby po ciemku oswobodzić się z chaosu wiatrów. Każdy nowy podmuch wydawał się gwałtowniejszy od poprzedniego, a z każdym halsem dromond zbliżał się coraz bardziej do zgubnych, wyszczerbionych urwisk. Honninscrave potrafił jednak biegle odczytywać prądy powietrzne i wreszcie znalazł drogę, która zawiodła ich na bezpieczne, otwarte morze. Oswobodziwszy się z ostatniego z sideł Elohim, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki pomknął na południe. Całą noc po lewej burcie majaczył zarys brzegu, lecz rankiem Honninscrave zmienił kurs o kilka rumbów na zachód i cypel zaczął roztapiać się w morzu. Po południu na krótko dostrzegli następny przylądek, ale potem nie było widać już nic poza blaskiem słońca, który pokrywał bezkresny ocean falującym, zielonym brokatem. Podczas ucieczki giganci ani na moment nie zapominali o wiatrach i tajemnych zamiarach Elohim. Kierowali statkiem, błyskawicznie wykonując wszystkie rozkazy kapitana, pogrążeni w niezwykłym dla nich napiętym milczeniu. Teraz jednak stali się spokojniejsi. Honninscrave odprężył się, a statek żeglował pewnie przez cudowny wieczór. O zmierzchu zgromadzili się, by wysłuchać opowieści o Elemesnedene. Smołowiąz nie szczędził uwielbianych przez gigantów ozdobników i pasji. Honninscrave przekazał szczegółowo wszystko, czego się dowiedział o drodze do Jedynego Drzewa. Mieli teraz za przewodnika dokładną gwiezdną mapę i wyglądało na to, że nie muszą się już obawiać niepowodzenia. Na pokłady Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki wracał powoli typowy dla jego załogi dobry nastrój. Linden cieszyła się z tego. Giganci zasłużyli sobie na chwilę wytchnienia. Obserwowała ich z bezinteresowną aprobatą lekarza, lecz sama nie pozwoliła sobie na rozluźnienie. Stan Covenanta znaczył więcej niż instynkt nadziei, który jej empatia przejmowała od gigantów. Niedowiarek potrzebował nieustannej opieki Haruchai. Zostawiony samemu sobie, nie podejmował żadnych działań. Na stojąco czy na siedząco, w spoczynku bądź w ruchu, pozostawał zatopiony w wypełniającej go pustce, odarty z woli, intencji i pożądania. Nie pozostało w nim nic poza najbardziej podstawowymi instynktami. Pozbawiony wsparcia, potrafił utrzymać równowagę na kołyszącym się powoli statku, a gdy do ust wkładano mu pokarm, przeżuwał go i połykał. Nic jednak nie mąciło niezgłębionej otchłani, która otwierała się za jego oczyma. Niekiedy, bez dostrzegalnych powodów, odzywał się, mówiąc tak wyraźnie, jakby odczytywał wypisany na swym czole wyrok. Nie reagował jednak na niczyj dotyk. W końcu Linden poprosiła Brinna, by zabrał go do swej kajuty. Jego żałosny stan był dla niej nie do zniesienia. Nauczyła się uważać opętanie za zło, a była przekonana, że może mu pomóc tylko w ten sposób. Czepiała się nadziei, że uzdrowią go odpoczynek i spokój, nie dostrzegała jednak żadnej poprawy. No cóż, obiecała sobie, że nie cofnie się przed niczym, co mogłoby go uleczyć, bez względu na cenę. Nie wybrała dla siebie tego brzemienia, podobnie jak roli słoneczmistrza, nie zamierzała się jednak przed nim uchylać. Niemniej po wizycie w Elemesnedene czuła się straszliwie znużona. Nie potrafiła też oczyścić umysłu z gniewu wywołanego krzywdą, która spotkała Covenanta. Wyczuwała intuicyjnie, że kluczowe znaczenie będzie miał nastrój, w którym podejmie próbę przebicia się przez wypełniającą go pustkę. Jeśli będzie to gniew, może jej odpowiedzieć gniewem, a jego szał będzie miał moc wystarczającą, by roztrzaskać Klejnot Gwiezdnej Wędrówki na kawałki i wysłać go na dno morza. Dlatego na razie trzymała się z dala od Covenanta, próbując odzyskać pogodę ducha. Przekonała się jednak, że gdy nie widzi przed sobą przyciągającego jej uwagę Niedowiarka, jej podrażnione nerwy po prostu znajdują sobie inny powód do niepokoju – Linę Morskiego Marzyciela. Jego ból udzielał się wszystkim członkom załogi Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Na jego twarzy pojawił się obecnie wyraz zrozumienia, jakby miał jakieś przeczucie, o którym bałby się mówić, nawet gdyby nie utracił głosu. Kiedy przechodził obok swych rodaków, milkły rozmowy i cichły śmiechy. Na jego samotność nie było remedium. Zdawał sobie sprawę z tego, że swym niemym żalem sprawia innym cierpienie. Po pewnym czasie nie był już w stanie tego znieść. Próbował opuścić towarzyszy, ale Smołowiąz nie chciał na to pozwolić. Kaleki gigant objął przyjaciela, jakby zamierzał go zmusić do przyjęcia opieki współbraci. Honninscrave i Sevinhand podeszli bliżej, też oferując swe wsparcie. Ich zachowanie wypełniło oczy Morskiego Marzyciela łzami, ale nie ulgą. – Jakaż to krzywda go spotkała? – zapytała Najstarsza Linden cichym, pełnym bólu głosem. – Jego rozpacz przekracza wszelkie granice. Linden nie potrafiła tego wyjaśnić. By dostrzec w Morskim Marzycielu coś więcej niż dramatyczne poszukiwanie odwagi, musiałaby pogwałcić jego duszę. Oddałaby wszystko, by zobaczyć podobne poszukiwanie w umyśle Covenanta. Unikała go przez trzy dni, podczas których dromond płynął wciąż na południowy zachód, pod niewielkim kątem do kierunku wiatru. Haruchai opiekowali się Niedowiarkiem w jego kabinie. Powtarzała sobie, że chce dać mu czas na spokojny powrót do zdrowia, ale tak naprawdę zwlekała dlatego, że bała się i brzydziła tego, co będzie musiała uczynić, jeśli Covenant nie wróci do siebie. Oczyma wyobraźni widziała go, jak kuli się w kajucie dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej siedział wewnątrz swego umysłu, powtarzając pustym głosem litanię utraty. Na te trzy dni tok zajęć na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki wrócił do normy. Zasadniczy kierunek wiatru był stały, lecz zachodziły w nim drobne zmiany, które dostarczały gigantom zajęcia na masztach. Pozostali poszukiwacze również znajdowali sobie jakieś zadania. Najstarsza wiele czasu poświęcała na czyszczenie rynsztunku i ostrzenie miecza, jakby wyczuwała walkę. Kilkakrotnie zeszła też ze Smołowiązem pod pokład, poszukać odrobiny intymności. Honninscrave był cały czas w swoim żywiole. Gdy nie był zajęty dowodzeniem dromondem, spędzał czas na długich naradach z kotwicomistrzem i Wichrogniewą. Planowali trasę rejsu, Linden jednak potrafiła przejrzeć kapitana na tyle dokładnie, by mieć pewność, że nie dręczy go myśl o czekającej ich podróży, lecz o niedoli Morskiego Marzyciela. Rzadko widywała Brinna, który nie oddalał się od boku Covenanta. Ceer i Hergrom krzątali się jednak po statku gigantów tak samo jak poprzednio, a Cail wciąż chodził za nią jak strażnik. Cokolwiek sądzili o niej Haruchai, trudno było odczytać na ich twarzach i w żaden sposób nie wpływało na oddaną służbę Caila. Czuła jednak, że mają ją na oku, i to nie z troski o nią, ale dlatego, że nie chcą pozwolić, by skrzywdziła innych. Niekiedy odnosiła wrażenie, że jedynym z poszukiwaczy, którego nie zmieniło Elemesnedene, jest Vain. Stał obok relingu na pokładzie rufowym, dokładnie w tym samym miejscu, w którym wdrapał się na statek. Pracujący giganci musieli go omijać, a on pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że im przeszkadza. Jego czarna fizjonomia niczego nie zdradzała. Linden po raz kolejny zadała sobie pytanie, jaką właściwie groźbę dla siebie dostrzegli w nasieniu Demondim Elohim, skoro wyglądało na to, że jego jedynym celem jest podążanie za nią i za Covenantem. Nie potrafiła tego zrozumieć. Podczas żeglugi przez otwarte morze Linden czuła się coraz bardziej zagubiona. Wielu spraw nie pojmowała, a teraz wzięła na siebie odpowiedzialność, choć brakowało jej doświadczenia i przekonania – a także mocy – które pozwalały Covenantowi dźwigać jej brzemię. Myśl o Niedowiarku nie dawała jej spokoju. Tylko upór i poczucie obowiązku nie pozwalały jej uciec do pustej kajuty, skryć się tam jak dziewczynka, która pobrudziła sukienkę, i pozwolić, by decyzję podjął ktoś inny. Rankiem piątego dnia po ucieczce z Raw Linden obudziła się poirytowana i zbita z tropu, jakby we śnie dręczyły ją koszmary, których nie pamiętała. Na samej granicy jej zmysłów czaiła się jakaś niejasna obawa, zbyt odległa, by mogła ją pochwycić albo zrozumieć. Z wahaniem, jakby bojąc się tego, co usłyszy, zapytała Caila o Covenanta. Haruchai zameldował jej jednak, że nic się nie zmieniło. Zaniepokojona, opuściła kabinę i poszła na pokład rufowy. Poddając go oględzinom, odnosiła coraz silniejsze wrażenie, że zbliżają się kłopoty. Wschodzące słońce świeciło wyjątkowo jasno, mimo to powietrze przeszywało dreszczem. Wydawało się jednak, że wszystko jest w porządku. Wichrogniewa pełniła wachtę na pokładzie sternika z naturalną pewnością siebie, a załoga krzątała się po statku, kierując nim w kapryśnych porywach wiatru. Nigdzie nie było widać Najstarszej, Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela, Smołowiąz jednak pracował pod bezanmasztem, mieszając zawartość wielkiej kamiennej kadzi. Gdy Linden podeszła bliżej, podniósł wzrok i skrzywił się na widok tego, co zobaczył. – Wybrana, gdybym był mniej pewny naszego prowiantu, pomyślałbym, że zjadłaś coś niedobrego i zachorowałaś – rzekł. Ta próba okazania dobrego humoru zakończyła się tylko częściowym sukcesem. – Powiadają, że morze i słońce dobrze robią na zdrowie i apetyt, a ty jesteś tak blada, jakbyś przed chwilą wstała z łoża boleści. Coś ci dolega? Potrząsnęła głową w nieokreślonym geście. – Czuję, że zbliża się katastrofa. Ale nie wiem... – Starała się znaleźć coś, co odwróciłoby jej uwagę, zajrzała więc do kadzi. – Czy to ta twoja smoła? Jak ją produkujesz? Roześmiał się na jej słowa. Jego radość była szczera. – Tak, Wybrana. Zaiste, to jest moja smoła. Kadź jest wykuta z dolomitu, żeby nie roztopiła się, podobnie jak kamień Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Co zaś do produkowania smoły... ach, na nic się zdadzą moje opowieści. Nie jesteś gigantem ani wiązaczką. Moc smoły, jak każda inna, wywodzi się z esencji tego, kto nią włada. Moc zawsze wyraża istotę swego twórcy. Nie ma innego źródła niż życie i jego pragnienie ekspresji. W jakiś sposób trzeba to wyrazić. Ja czynię to za pomocą smoły. Moje słowa niewiele ci chyba wyjaśniły. Linden zbyła jego wymijającą odpowiedź wzruszeniem ramion. – Chcesz więc powiedzieć – wyszeptała cicho – że moc pierwotnej magii pochodzi od samego Covenanta? A pierścień jest tylko jego... środkiem wyrazu? Skinął głową. – Sądzę, że zaiste tak jest. Ale środek wyrazu ściśle określa naturę tego, co można wyrazić. Moja smoła nie przyda się w leczeniu złamanych kończyn, teurgia ciała zaś nie potrafi goić kamienia tak, jak ja to robię. – To by się zgadzało – mruknęła na wpół do siebie. – Przynajmniej z tym, co Covenant mówi o Lasce Praw. Nim ją zniszczono, samą swą naturą podtrzymywała rządy Prawa. Można było za jej pomocą dokonać tylko ściśle określonych rzeczy. Kaleki gigant raz jeszcze skinął głową, lecz Linden myślała już o czymś innym. – A co z Elohim? – zapytała, zwracając się wprost ku niemu. – Oni nie potrzebują środków wyrazu. Sami są mocą. Potrafią wyrazić wszystko, co tylko zechcą, i to w dowolny sposób. Wszystko, co nam powiedzieli, całe to gadanie o głosie Morskiego Marzyciela, o jadzie w żyłach Covenanta i o tym, że moc Ziemi nie jest odpowiedzią na złość, było kłamstwem. Nagle znowu poczuła gniew. Nim zdążyła go opanować, dygotała już i zaciskała kurczowo dłonie. Smołowiąz przyjrzał się jej uważnie. – Nie osądzaj owych Elohim zbyt pośpiesznie. – Na jego zdeformowanej twarzy malowały się ból Morskiego Marzyciela i utrata Covenanta, zupełnie jakby sam ich doświadczył. Odrzucał jednak płynące z tego implikacje, nie chciał być tym, kim się wydawał. – Są tym, kim są, wspaniałym i osobliwym ludem, a moc, którą władają, jest równa ograniczeniom, które ich krępują. Chciała się z nim spierać, ale powstrzymał ją gestem wskazującym, by usiadła obok niego. Następnie spoczął ostrożnie, wspierając kalekie plecy o kamień. Gdy dołączyła do niego, opierając się o bezanmaszt poczuła przenoszoną przez maszt wibrację żagli. Z jakiegoś niejasnego powodu wydała się jej ona niespokojna i złowieszcza. Linden poczuła zapowiedź czegoś nieprzewidywalnego. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki drżał niepokojąco i nierytmicznie. – Wybrana – zaczął Smołowiąz – nie opowiadałem ci o badaniu, któremu poddali mnie Elohim. Spojrzała na niego zaskoczona. W relacji, którą zdał pierwszej nocy po wypłynięciu z Raw, o osobistych przeżyciach w clachanie tylko napomknął. Teraz jednak zrozumiała, że miał powody, by wówczas wszystko przemilczeć, a teraz jej to opowiedzieć. – Gdy rozstaliśmy się w Elemesnedene – mówił cicho, jakby nie chciał, by go podsłuchano – moim przewodnikiem został Elohim, który zwał się Gwiezdnikiem. Był tak samo wspaniały jak wszyscy pozostali, podążyłem więc za nim z ochotą. Miałem wrażenie, że powiódł mnie między najrozmaitszymi pięknymi cudami, stworzonymi przez swój lud, aż ku najprawdziwszemu magicznemu sercu wszystkich legend, które opowiadają o tej krainie. Giganci zawsze otaczali owych Elohim czcią, uważając ich prawie za świętych. Poczułem w ustach smak takiego uczucia. Jak wcześniej Srożyniec Honninscrave, uwierzyłem, że w tym niesamowitym królestwie można otrzymać dowolny dar, uzyskać zadośćuczynienie za każdą stratę. Groteskowe rysy jego twarzy uwydatniły się pod wpływem bolesnego wspomnienia, mówił jednak spokojnie i pewnie, zaprzeczając, jakoby spotkała go jakaś krzywda. – Wtem jednak – kontynuował – Gwiezdnik oddalił się na chwilę i zaczęło się badanie. Gdy wrócił, był już zupełnie inną istotą. Wyzbył się szaty, gibkich członków i lśniącej twarzy, przybrał postać i strój giganta. – Smołowiąz westchnął cicho. – Wszystkie szczegóły odtworzył bezbłędnie. Był mną. Nie takim jednak, jakim mnie teraz oglądasz, lecz raczej takim, jakim mogę być tylko w snach. Smołowiązem bez skazy i zdrowym. Choć z całą pewnością był mną, był doskonały pod każdym względem i piękny pięknem gigantów. Był mną takim, jakim nawet ma ukochana Babie Lato Blaskiem Zdobna mogłaby zapragnąć mnie ujrzeć w swej litości. Któż bowiem mógłby nie kochać takiego giganta albo go nie pożądać? Wybrana... – skierował na Linden spojrzenie wyrazistych oczu – ...ów widok wzbudził we mnie żal, choć bowiem nauczyłem się w życiu wiele, nigdy dotąd nie potrafiłem spojrzeć na siebie i zobaczyć, że jestem brzydki. Przy narodzinach padłem ofiarą żartu, którego okrucieństwo odsłonił przede mną Gwiezdnik. Zalała ją fala współczucia dla Smołowiąza. Jedynie spokój w jego głosie i oczach powstrzymał ją przed wybuchem gniewu. Jak zdołał to znieść? – Owo badanie sięgnęło w najgłębszą otchłań mego serca – odpowiedział jej szczerze. – Po chwili jednak jasno ujrzałem ukrytą w nim prawdę. Choć stałem przed sobą tak piękny, jak tylko mógłbym pragnąć, to nie byłem ja, tylko Gwiezdnik. Ten gigant z pewnością nie był mną, albowiem nie potrafił odmienić swych oczu o złotej barwie, które lśniły jasno, lecz spoglądały na wszystko zimno. A moje oczy nadal należały do mnie. Nie wiedział, jak dla nich wygląda. Tak oto wyszedłem bez szwanku z próby, którą dla mnie obmyślił. Linden przyjrzała mu się z bolesnym współczuciem i zrozumiała, że powiedział prawdę. Badanie sprawiło mu ból, ale go nie zraniło. Uspokoiło ją to, pozwoliło zapomnieć o gniewie i dojrzeć zawarty w opowieści morał. Próbował jej wyjaśnić, że Elohim mogą być jedynie sobą i nikim więcej, że każdą moc definiuje i ogranicza jej natura i że nie może ona przekroczyć granic, które umożliwiają jej istnienie. Gdy to zrozumiała, opuścił ją gniew. Każdą moc? – chciała go zapytać. Nawet pierwotną magię? Wydawało się, że Covenant może wszystko. Jakież ograniczenia mogłyby spętać jego biały ogień? Czy Foul rzeczywiście mógł w jakiś sposób uczynić go bezradnym? Konieczna jest wolność – pomyślała. – Jeśli już się sprzedał... Nim jednak zdążyła sformułować pytanie, znowu ogarnął ją niepokój, który zakłócił jej tętno. Poczuła w skroniach gwałtowne pulsowanie krwi. Coś się wydarzyło. Gdy sięgnęła na zewnątrz swą wrażliwością, ścisnęło ją gwałtownie w piersi. – Wybacz mi, Wybrana – rzekł z przekąsem Smołowiąz. – Widzę, że nie przyniosłem ci ulgi. Potrząsnęła głową. – Nie o to chodzi – rzekła pośpiesznie, nim zdążyła się zorientować, co mówi. – Co się stało z Vainem? Nasienie Demondim zniknęło. Jego miejsce przy relingu było puste. – O ile mi wiadomo, to nic – odparł Smołowiąz, zaskoczony jej reakcją. – Chwilę po wschodzie słońca ruszył na dziób, jakby miał w tym jakiś cel. Podszedł do fokmasztu i pozdrowił go pokłonem oraz uśmiechem, o którym wolałbym zapomnieć. Potem znowu zapadł w śpiączkę. Stoi tam do tej pory. Gdyby się poruszył, ci, którzy go obserwują, z pewnością by nas o tym powiadomili. – To prawda – potwierdził bezbarwnym głosem Cail. – Strzeże go Ceer. – Chyba żartujesz – mruknęła Linden pod nosem. Podniosła się. – Muszę to zobaczyć. Smołowiąz podążył za jej przykładem i razem ruszyli przez jadłoprowiantosalę na fordek. Zobaczyła tam Vaina, który – tak, jak jej mówiono – stał zwrócony twarzą do masztu, oddalony od niego na odległość wyciągniętego ramienia, w takiej samej pozycji jak zawsze. Lekko zgięte w łokciach ręce opadały wzdłuż ciała, a nogi były ugięte w kolanach na tyle, by mógł zachować równowagę na kołyszącym się pokładzie dromondu. Plecy miał wyprostowane. Swym wzrokiem dostrzegała otaczającą go aurę celowości. Spoglądał na maszt tak, jakby byli starymi towarzyszami i lada chwila mieli wymienić pozdrowienia. – Co to, u licha? – szepnęła do siebie. – Zaiste – odpowiedział Smołowiąz z cichym chichotem. – Gdyby ur-lord nie otrzymał owego nasienia Demondim od giganta, obawiałbym się, że zamierza ono gwałtem pozbawić dziewictwa nasz fokmaszt. Pracujący marynarze co rusz wybuchali śmiechem, gdy powtarzano żart Smołowiąza. Linden jednak nie słuchała giganta. Do jej uszu dotarł inny dźwięk, stłumiony krzyk, który rozległ się pod pokładem. Wytężywszy słuch, rozpoznała donośny głos Honninscrave’a. Wołał po imieniu swego brata. Nie krzyczał z gniewu czy bólu, lecz z zaskoczenia. I lęku. W następnej chwili Morski Marzyciel wyskoczył z jednego Z luków i popędził przed siebie, jakby zamierzał rzucić się na Vaina. Za nim biegł Honninscrave, lecz Linden całą uwagę skupiła na niemowie. Sprawiał wrażenie pogrążonego w szalonej wizji, jak prorok albo obłąkaniec. Blada blizna rysowała się ostro na jego licu, podkreślając błyskającą w oczach gwałtowność. Wytężał mięśnie szyi w daremnej próbie krzyku. Ceer, który źle zrozumiał jego zamiary, stanął między nim a Vainem, przygotowując się do obrony nasienia Demondim. Po chwili jednak Morski Marzyciel uderzył całym ciężarem w fokmaszt. Kamień zadrżał wyraźnie na skutek wstrząsu. Gigant padł na pokład, lecz natychmiast zerwał się na nogi i ponowił atak. Objął maszt ramionami niby zapaśnik i pociągnął z całej siły, jakby chciał go wyrwać z korzeniami. Czynił to z tak gwałtowną pasją, że Linden sądziła przez chwilę, iż może mu się udać. Honninscrave skoczył bratu na plecy, próbując go odciągnąć, nie był jednak w stanie rozewrzeć potężnego uścisku. Ceer i Hergrom pośpieszyli kapitanowi z pomocą. Powstrzymał ich znużony, smutny głos, dobiegający z powietrza. – Dość już. Nie chcę być przyczyną podobnych cierpień. Morski Marzyciel padł na plecy. Vain zesztywniał. Z kamiennego masztu wypłynęła jakaś postać. Opuszczając kryjówkę, przybierała ludzki kształt. Był to jeden z Elohim. Miał na sobie piękną kremową szatę, która nie ukrywała ostrych zarysów chudych kończyn ani bladości przypominającej tkankę bliznowatą skóry. Rozczochrane włosy wyglądały jak srebrny wiecheć, a twarz naznaczyły bruzdy bolesnej świadomości. Żółte oczy osadzone były w oczodołach ciemnych jak zakrzepła krew. Linden westchnęła w duchu, rozpoznając Findaila Wskazanego. Elohim zakończył transformację i zwrócił się w stronę Morskiego Marzyciela. – Wybacz mi – rzekł głosem pełnym żalu. – Nie doceniłem mocy twego ziemiowidzenia i chciałem się przed wami ukryć. Nie miałem złych zamiarów. By do was dołączyć, musiałem odbyć długą morską podróż, bardzo bolesną dla kogoś, kogo odesłano z ojczystego Elemesnedene. Nieudolnie ukrywałem swą obecność, o czym świadczy szybkość, z jaką mnie wykryto. Uwierzcie, proszę, że nie chciałem niczyjej krzywdy. Wszyscy zebrani na fordeku gapili się na niego, lecz nikt się nie odezwał. Linden oniemiała. Smołowiąza nie widziała. Stał za jej plecami. Twarz Honninscrave’a odbijała jednak jej własne uczucia, Morski Marzyciel zaś usiadł skulony na pokładzie, skrywając twarz w dłoniach, jakby przed chwilą ujrzał oblicze własnej śmierci. Tylko Haruchai niczego po sobie nie okazali. Findail najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. Przeniósł uwagę na Vaina. W jego głosie pojawiło się napięcie. – Tobie mówię „nie”. – Skierował wyprostowany palec w sam środek piersi nasienia Demondim. Mięśnie jego ramienia uwydatniły się niczym postronki. – Bez względu na inne twe uczynki czy zamiary, tego nie ścierpię. Wskazano mnie, bym wypełnił to zadanie, lecz żaden obowiązek nie zmusi mnie do pogodzenia się z podobnym losem. Vain odpowiedział mu upiornym uśmiechem. Ów grymas pogłębił jeszcze zmarszczki na twarzy Findaila. Elohim odwrócił się plecami do nasienia Demondim, przeszedł sztywnym krokiem na dziób statku gigantów i stanął tam nieruchomo, wbijając wzrok w morze niby figura dziobowa. Linden wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym przeniosła spojrzenie na towarzyszy. Honninscrave i Smołowiąz uklękli obok Morskiego Marzyciela. Pozostali giganci sprawiali wrażenie zbyt oszołomionych, by cokolwiek uczynić. Haruchai obserwowali Findaila, nie poruszyli się jednak. Linden resztkami woli wyrwała się z bezruchu. – Zawołaj Najstarszą – wychrypiała do najbliższego z marynarzy, po czym ruszyła w stronę Elohim. Gdy się do niego zbliżyła, popatrzył na nią od niechcenia, lecz jej obecność nie rozproszyła zadawnionego żalu. Odniosła nagle wrażenie, że właśnie ona jest przyczyną jego cierpienia i że za wszelką cenę zamierza to przed nią ukryć. Nie wiadomo dlaczego, przypomniała sobie, że jego lud oczekiwał, iż słoneczmistrz i władca pierścienia będą jedną i tą samą osobą. W pierwszej chwili nie potrafiła wyrazić zarzutów, które chciała mu postawić, lecz jedno wspomnienie przywołało następne, a wraz z nimi przebudził się wywołany bezradnością i zdradą gniew na Elohim. Findail ponownie zwrócił się ku otwartemu morzu. Złapała go za bark, chcąc przyciągnąć jego uwagę. – Co ty tu, u licha, robisz? – wychrypiała przez zęby. Miała wrażenie, że ledwie ją słyszy. Jego żółte oczy lśniły wyrazem nieokreślonej utraty, jakby opuszczenie Elemesnedene równało się dla niego wyrwaniu z korzeniami. – Słoneczmistrzu, mój lud Wskazał mnie, bym wykonał to zadanie – odpowiedział. – Mam, jeśli tylko zdołam, ocalić Ziemię przed zagładą. W clachanie nie otrzymałaś dokładnej odpowiedzi i teraz również niczego ci nie wyjaśnię. Zapewniam cię jednak, że nie pragnę niczyjej krzywdy. – Niczyjej krzywdy? – warknęła na niego. – Spotkała nas od was tylko krzywda. Tylko... – Powstrzymała się. Omal nie udławiła się wspomnieniami Covenanta, Vaina i Morskiego Marzyciela. – Na Boga, jeśli nie odpowiesz mi jaśniej, każę cię wyrzucić za burtę. – Słoneczmistrzu. – Przemawiał łagodnie, lecz nie próbował jej udobruchać. – Żałuję, że władcę pierścienia spotkała podobna niedola. To było konieczne. Dla mnie jest to pośrednie wyjście, zapewniające równowagę między ryzykiem a bezpieczeństwem. Wolałbym, żeby oszczędzono mi tego losu. Pomstowanie na mnie nie ma sensu. Wskazano mnie, bym wam towarzyszył, i żadna dostępna wam moc nie zdoła mnie odesłać. Mógłby to uczynić jedynie ten, kogo zwiecie Vainem. Wiele oddałbym za to, by tak postąpił. Nie umiała sobie z nim poradzić. Wierzyła mu instynktownie, lecz nie wiedziała, co w tej sprawie zrobić. – Vain? – zapytała. Vain? Nie otrzymała odpowiedzi. Wysokie fale za dziobem wydawały się dziwnie kruche w niezwykle ostrym blasku słońca. Wodę tryskającą spod burt statku gigantów unosił wciąż zmieniający kierunek wiatr, który przemykał nad pokładem, mierzwiąc włosy Linden niby powiewy przeczucia. Podjęła jeszcze jedną próbę dotarcia do Elohim. – Mówię po raz ostatni: nie jestem żadnym cholernym słoneczmistrzem! – wydyszała cicho, lecz gwałtownie. – Myliliście się od samego początku. Wszystko, co robicie, jest błędne. Jego żółte oczy nie zmieniły wyrazu. – To jeden z licznych powodów, dla których tu jestem. Warknęła w duchu i odwróciła się od niego, omal nie zderzając się z odzianą w twardą kolczugę Najstarszą. Mieczarka stała przed nią z wyrazem lęku i żelaznej nieustępliwości w oczach. – Czy mówi prawdę? – zapytała głosem cichym i ostrym jak miecz. – Czy rzeczywiście jesteśmy wobec niego bezsilni? Linden skinęła głową, lecz jej myśli gnały już w innym kierunku. Musiała odzyskać panowanie nad sobą. Jeśli jej się uda, może dowieść, że Findail się myli. Szukając uzasadnienia dla swej woli, uniosła twarz ku Najstarszej. – Opowiedz mi o swoim badaniu. W Elemesnedene. Co ci uczynili? Mieczarka poczuła się zmieszana tym nieoczekiwanym, pozornie nie związanym z tematem pytaniem. Linden nie ustępowała jednak i po chwili Najstarsza wyprostowała się. – Smołowiąz ci opowiedział – stwierdziła bez ogródek. – Tak. – W takim razie może zrozumiesz to, co spotkało mnie. – Jedną ręką złapała za rękojeść oręża, drugą zaś przycisnęła do boku, jakby chciała ją powstrzymać od gestów niecierpliwości bądź sprzeciwu. – Podczas mojej próby pojawił się przede mną Elohim, który przybrał postać giganta – rzekła. – Jakaś tajemna sztuka pozwoliła mu upodobnić się do Smołowiąza. Nie takiego jednak, jakim go znam. Gdyby mój mąż urodził się nieskazitelny, tak właśnie by wyglądał. Kończyny miał proste, postawę dumną, był wysoki i zdrowy, jak przystoi gigantom. – Oczy zaszły jej mgłą na to wspomnienie, głos jednak nie stracił ostrego tonu. – Stał przede mną taki, jaki powinien być Smołowiąz, a jego wygląd godny był ducha, którego nauczyłam się kochać. Jej mąż stał obok i słuchał jej, uśmiechając się z przekąsem, nie próbował jednak wyrazić uczuć, które lśniły w jego oczach. Najstarsza nie zająknęła się. – Z początku zalałam się łzami, potem jednak wybuchnęłam śmiechem. Bez względu na cały swój spryt, ów Elohim nie zdołał oddać radości, która rozświetla mego męża. Smołowiąza. – W jej głosie pojawił się ton twardej wesołości. – Elohim nie pojmował mego śmiechu, nie potrafił na niego odpowiedzieć i z tego powodu badanie zakończyło się dla niego nieprzyjemnie. Twarz Smołowiąza była jednym wielkim chichotem, choć gigant nie wydał z siebie żadnego głosu. Linden zadrżała gwałtownie pod wpływem wspomnień. – Daphin odpowiadała tylko na moje pytania – rzekła, zwracając się w połowie do Najstarszej, a w połowie do niespokojnego morza i gorzkiego nieba. Wyminęła gigantów, zostawiając za sobą ich konsternację, po czym ruszyła w stronę jadłoprowiantosali i podpokładzia. Do kajuty Covenanta. Trudno jej było zachować równowagę na chybotliwym pokładzie dromondu. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął szybko, kołysząc się i miotając dziobem na niespodziewanie wzburzonych falach. Linden jednak opierała się w razie potrzeby o ściany lub chwytała się Caila, co pozwalało jej posuwać się naprzód. Może rzeczywiście brakowało jej mocy potrzebnej, by zmusić Findaila do powiedzenia prawdy, Covenant jednak mógł tego dokonać, jeśli zdoła w jakiś sposób przedostać się przez zasłonę, która spowiła jego świadomość niby całun. Nagle gorąco zapragnęła podjąć próbę. Powtarzała sobie, że chce, by znowu stał się sobą, że potrzebuje jego towarzystwa, jego pewności. Zaciskała jednak usta i zesztywniała z gniewu, a w jej duszy wezbrała ciemność. Pod drzwiami kajuty Covenanta natknęła się na Brinna. Wyszedł jej na spotkanie i zagrodził obojętnie drogę. Zejściówkę wypełniała namacalna aura jego nieufności. – Wybrana, co cię tu sprowadza? – zapytał bez ogródek, choć przed pobytem w Elemesnedene nigdy nie kwestionował jej prawa do widywania Covenanta. Przełknęła przekleństwo. – Może nie słyszałeś, ale mamy na pokładzie Elohim – oznajmiła, nabierając głęboko powietrza, by się uspokoić. – To Findail. Przysłali go tu w jakimś celu i wygląda na to, że nie możemy nic w tej sprawie zrobić. Jedynie Covenant dysponuje potrzebną mocą. Chcę spróbować do niego dotrzeć. Brinn popatrzył na Caila, jakby chciał, by ten za nią poręczył, po czym skinął lekko głową na znak zgody. Weszła do kajuty, spoglądając na niego wilkiem. Zamknął za nią drzwi, zostawiając ją sam na sam z Covenantem. Zawahała się na chwilę, starając się zebrać odwagę, lecz niema obecność Niedowiarka pochwyciła ją niby zaciśnięta na karku dłoń. Musiała zwrócić się w jego stronę. Siedział na kamiennym krześle za okrągłym stolikiem, jakby posadzono go tam celowo. Nogi miał wyprostowane i równo ułożone. Nie garbił się. Nadgarstki spoczywały na udach, a dłonie były otwarte, zwrócone wnętrzem ku górze. Na stojącej na stole tacce pozostały resztki posiłku. Najwyraźniej Brinn karmił go, gdy przyszła. Covenant nie był niczego świadomy. Twarz miał bez wyrazu. Wpatrywał się w puste powietrze, zupełnie jakby było ono kolejnym awatarem wypełniającej go nicości. Linden jęknęła. Gdy spotkała go po raz pierwszy, otworzył drzwi swego domu, jakby cisnął w nią obelgę. Ledwie panował nad ogniem i gorączką w swych oczach, a usta zacisnął w twardym wyrazie rozkazu. Choć był do cna wyczerpany, sam wybrał sobie takie życie. Wydał się jej wówczas dziwnie nieugięty i czysty. Teraz jednak jego porośnięta zaniedbaną brodą twarz wyglądała zupełnie bezradnie, a siwizna, która upstrzyła opadające na czoło włosy, nadawała mu charłacki wygląd. Twarz miał zapadniętą, jakby utracił wszelką nadzieję, a oczy suche i pozbawione połysku jak śmierć. Wyglądał tak, jak jej ojciec w chwili, gdy ostatnia kropla jego krwi skapnęła na stare, wypaczone deski podłogowe strychu. Serce jednak nadal w nim biło. Pokarm i płyny utrzymywały go przy życiu. Gdy powtarzał swój refren, wyraźnie jak augur, miała wrażenie, że pod spowijającą go powłoką jest świadomy jej obecności i przerażony tym, co zamierza mu zrobić. Będzie musiała go opętać. Jak furia. Ta myśl wypełniła jej usta kwaśnym posmakiem odrazy. Nie zawahała się jednak. Czuła czający się wokół niej paraliż. W każdym uderzeniu serca krył się strach, który tak często pozbawiał ją woli. Strach przed tym, kim mogła się stać. Z drżeniem przysunęła do kolan Covenanta drugie krzesło, usiadła na nim, wsunęła palce w bezwładne dłonie Niedowiarka, jakby nawet w tej chwili mógł ją uchronić przed niepowodzeniem, i spróbowała otworzyć się na jego martwe spojrzenie. Raz jeszcze za pośrednictwem jej zmysłów zalała ją wypełniająca go ciemność. Wtem dostrzegła niebezpieczeństwo. Zachęcony jego bierną bezwładnością, przywodzącą na myśl bezsilność, w jej gardle wezbrał dawny głód. Walczyła z nim instynktownie, pozostając w zewnętrznym półmroku spowijającej Covenanta nocy, zawieszona między świadomością a zapomnieniem. Nie potrafiła jednak odwrócić spojrzenia od bezdennej studni, którą była owa pustka. Dostrzegała już pewne niewidoczne z zewnątrz aspekty jego stanu. Z zaskoczeniem przekonała się, że moc, która uciszyła jego umysł, zahamowała również postępy jadu. Trucizna przeszła w stan uśpienia i znalazła się poza jej zasięgiem. Dostrzegła również to, co uczyniło go podatnym na wpływ Elohim. Nie byliby w stanie zranić go aż tak głęboko, gdyby nie ułatwiła im zadania jego wrodzona skłonność do brania wszystkich szkód na siebie. Z tego źródła płynęła jego moc i ono również czyniło go bezbronnym. Przydawało mu to godności, której nie potrafiła naśladować. Jej wola wpadła jednak w znajomą pułapkę. Nie istniała żadna stosowna metoda, która pozwoliłaby jej wtargnąć w ten sposób w jego duszę, bez zaproszenia sprofanować jego nietykalność swymi potrzebami. Nie miała też jednak prawa zostawić go w takim stanie, odmówić udzielenia mu pomocy. To byłoby nie do zniesienia. Ponieważ nie potrafiła podjąć decyzji, nie znalazła odpowiedzi na mroczne, gniewne pożądanie, które zrodziło się w otchłani jej serca, obudzone możliwością zdobycia mocy. Mocy Covenanta, dającej prawdziwą władzę nad życiem i śmiercią. Gnana gwałtownym głodem, zanurkowała w głąb jego duszy. A potem porwała ją noc. Przez pewien czas spowijała ona cały świat. Zawładnęła nim niby huragan, w niczym jednak go nie przypominała. Ten mrok był pusty jak otchłań między gwiazdami, lecz nie świeciły w nim gwiazdy, które stworzyłyby jego mapę. Wypełniał ją jak dotknięcie Gibbona. Była wobec niego bezradna. Ojciec wyrzucił klucz przez okno, a ona nie miała w sobie siły czy pasji, która pozwoliłaby jej przywołać go z otchłani śmierci. Ciemność wciągała ją niczym wir, choć nie było w niej ruchu, jedynie poczucie utraty. Z czeluści zaczęły się wyłaniać wizje. Przez pustynię nadciągała postać przypominająca wcielenie pustki. Jej zarysy zacierały fale gorąca oraz mgła halucynacji. Z początku Linden nie widziała, kto to jest. Potem zobaczyła. Covenant. Próbował krzyczeć, ale nie miał ust. Połowę twarzy pokrywały mu łuski, oczy miał wypełnione wstrętem do siebie, a czoło pobladło od bolesnej żądzy i odrazy. Chciwość i strach plątały jego kroki. Szedł ku niej jak kaleka, mierząc prosto w serce. Jego ręce stały się wyrastającymi z barków wężami, które wiły się i syczały, rozdziawiając paszcze, by oddychać i kąsać. Z łbów, które jeszcze przed chwilą były dłońmi, sterczały białe jak kość kły. Zamarła. Wiedziała, że powinna się bronić rękoma, lecz zwisały one u jej boków niby symbol śmiertelności, zbyt ciężkie, by sprzeciwić się niesionemu przez kły przeznaczeniu. Covenant podbiegł bliżej. Stał przed nią jak wcielenie wszystkich klęsk, zbrodni i miłości jej życia. Węże zaatakowały, strącając ją w zupełnie inną ciemność. Później wydawało się jej, że dławią ją potężne sploty. Wiła się i jęczała, bezskutecznie próbując się uwolnić. Bezwładne dłonie spowijał koc, którym nakrył ją Cail, a ruchy krępował hamak. Chciała krzyczeć, lecz nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Gardło zalały jej wody śmierci. Mrok panujący w kajucie wydawał się równie zgubny jak noc spowijająca umysł Covenanta. Wtem jednak dotarło do niej, gdzie się znajduje. To był jej hamak i jej kajuta. Otaczał ją półmrok poranku lub zmierzchu, a nie mroczna pustka, w którą runęła. Przypomniała sobie niejasno wypełniający jej usta smak diamentrunku, który nie był smakiem śmierci. Miała wrażenie, że kabina odchyliła się od pionu, jakby znajdowała się w domu powalonym przez jakiś kataklizm. Potem jednak poczuła wzdłużne kołysanie się statku i zdała sobie sprawę, że dromond ma wielki przechył, wskutek czego hamak zwisa ukośnie. Czuła przez kadłub statku gigantów wibrację wiatru i morza. Półmrok nie oznaczał poranku ani zmierzchu. Niebo przesłaniały burzowe chmury. Sztorm był potężny i wciąż przybierał na sile. Umysł wypełniały jej węże. Nie mogła się oswobodzić z ich uścisku. Wtem jej uwagę przyciągnął jakiś ruch w pobliżu stołu. Wpatrzyła się w mrok i dostrzegła Caila, który siedział na jednym z krzeseł, obserwując ją, jakby żadna jej słabość czy nawet zdrada nie mogła wpłynąć na jego obowiązki wobec niej. W ciemnej kajucie wydawał się jednak niewzruszony niby wcielenie osądu, gotowy ją oskarżyć o wszystkie niepowodzenia jej życia. – Jak długo... – wychrypiała. W gardle czuła suchość, jakby wcale nie piła diamentrunku. Miała wrażenie, że upłynął długi czas. Zbyt długi. Wystarczająco długi, by wszystko obróciło się przeciw niej. – Byłam nieprzytomna? Cail podniósł się z krzesła. – Dzień i noc. Przyglądała się jego licu, nie zważając na brak jakichkolwiek uczuć. Nie chciała runąć z powrotem między węże. – A Covenant? Haruchai wzruszył leciutko ramionami. – Stan ur-lorda nie uległ zmianie. Równie dobrze mógłby powiedzieć: „Przegrałaś. Wcale nie chciałaś zwyciężyć”. Wygramoliła się niezgrabnie z hamaka. Nie miała ochoty leżeć przed Cailem, jak złożona w ofierze. Odrzuciła jego pomoc. Sama weszła na składaną drabinkę i zeszła na podłogę, by stanąć przed nim jak osoba mu równa. – Oczywiście, że chciałam zwyciężyć. – Próbując uciec przed wizjami umysłu Covenanta, posunęła się dalej, niż zamierzała. – Czy obwiniacie mnie o wszystko? Jego fizjonomia pozostała bez wyrazu. – To twoje słowa – odparł tonem ostrego wyrzutu. – Żaden Haruchai ich nie wypowiedział. – Nie musicie tego robić – odgryzła się, jakby niedola Covenanta złamała coś w jej sercu. – Macie je wypisane na twarzy. Cail ponownie wzruszył ramionami. – Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Twe protesty na nic się nie zdadzą. Wiedziała, że Haruchai ma rację. Była zła na siebie i nie powinna kierować tego gniewu przeciwko niemu, jakby wszystko to było jego winą. Przełknęła już jednak zbyt wiele pogardy. A ostatnia porażka skończyła się dla niej paraliżem. Musiała choć trochę uwolnić się od gniewu. „Jesteśmy tym, kim jesteśmy”. Smołowiąz powiedział to samo o Elohim. – No pewnie – mruknęła. – Niech Bóg broni, byście mogli uczynić, czy choćby pomyśleć coś niewłaściwego, a co dopiero być czymś niewłaściwym. Pozwól, że coś ci powiem. Może rzeczywiście popełniłam wiele błędów. Może nawet same błędy. – Nigdy nie zdoła obronić się przed oskarżeniami za wszystkie swe klęski. – Ale kiedy odesłałam was z Elemesnedene i pozwoliłam Elohim uczynić to Covenantowi, przynajmniej próbowałam zrobić coś dobrego. Cail przeszył ją spojrzeniem pozbawionych wyrazu oczu, jakby nie chciał jej odpowiadać. Gdy jednak przemówił, w jego głosie pobrzmiewała ukryta agresja. – W to nie wątpimy. Czyż Zepsucie zawsze nie wierzy w swą prawość? Linden przeszył zimny szok. Nie zdawała sobie do tej pory sprawy, jak głęboko uraziła Haruchai decyzją, którą podjęła w Elemesnedene. Za maską obojętności na twarzy Caila wyczuwała obecność czegoś zgubnego. Z pewnością to samo dotyczyło gwardii krwi. Żaden z nich nie potrafił wybaczać. Wzięła się mocno w garść. – Nie ufacie mi w najmniejszym stopniu – zauważyła. Odpowiedź Caila przypominała wzruszenie ramion. – Złożyliśmy przysięgę ur-lordowi. On ci zaufał. Nie musiał dodawać, że jeśli Covenant odzyska kiedyś zmysły, może zmienić zdanie. Ta myśl wpadła jej już do głowy. – Próbował – mruknęła rozgoryczona. – Ale nie sądzę, by mu się udało. Nie mogła już dłużej tego znosić. Jakie powody do zaufania dała komukolwiek z nich? Podłoga pod jej stopami wciąż była pochylona, a przez kamień wyczuwała, że o kadłub Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki tłuką potężne fale. Musiała uciec z zamkniętej kajuty, oddalić się od nacisku zamaskowanej wrogości Caila. Potrącając go po drodze, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Choć przeszkadzał jej przechył statku, dowlokła się do schodów i wspięła po nich niepewnie na pokład rufowy. Kiedy przeszła przez próg, wiatr omal nie zwalił jej z nóg. Nad pokładem szalała drapieżna zawierucha, która szarpała żagle. U szczytów rej gniewne chmury kłębiły się niby grzywacze. Gdy sięgała po uchwyt jednego z wejść na pokład sternika, w jej twarz chlusnęła woda, tryskająca niczym ostry deszcz z mrocznego, gęstego morza. 12. Morskie nieszczęście Nie było deszczu, wiał tylko silny wiatr, ciężki jak strugi wody, chmury rzucały na całe morze, od horyzontu po horyzont, złowrogi cień, a ostre bryzgi tryskały ze szczytów grzywaczy niczym para i uderzały z siłą gradu. Szkwał sprawiał, że statek gigantów płynął silnie przechylony. Linden z wysiłkiem zaczerpnęła tchu. Gdy usunęła z oczu pianę, ujrzała na masztach gigantów. Zastanawiała się, jak udaje im się tam utrzymać. To zdumiewające, że byli w stanie pracować na górze podczas prawdziwego sztormu! Trzeba było zostawić na masztach część żagli, by Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mógł utrzymać prędkość. Gdyby jednak było ich za wiele, nagły podmuch wichury mógłby przewrócić dromond lub nawet go zatopić. Marynarze zwijali górne żagle. Na tle bezlitosnej, mrocznej potęgi sztormu wydawali się nieprawdopodobnie mali. Powoli i z wysiłkiem zapanowali jednak nad szarpiącym się płótnem. Wysoko na fokmaszcie jeden z gigantów stracił uchwyt i by nie upaść, musiał wypuścić gejtawę. Pozdrawiacz Jutrzenki natychmiast uleciał na wietrze. Łopocząc szaleńczo niczym ranny albatros, zniknął w oddali. Pozostali marynarze jakoś sobie radzili. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki stopniowo wracał do pionu. Rozszalałe morze nie przestawało jednak nim ciskać. Statek wpadał w dolinę fali, wznosił się bokiem na kolejny monstrualny grzbiet, a potem znowu spadał, jakby chciał dosięgnąć dziobem morskiego dna. Linden czepiała się schodów, by nie wylecieć za burtę. Nie mogła tu zostać dłużej. Bała się, że Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, że rozleci się na kawałki, jeśli sztorm jeszcze się wzmoże. A sztorm przybierał na sile. Czuła w oddali jego narastającą wściekłość. To był dopiero początek burzy. Obecny kurs przywiedzie statek gigantów w sam środek przemocy. Musiała ostrzec Honninscrave’a. Próbowała wspiąć się na górę, lecz wiatr ciskał jej włosy w twarz, wysysał powietrze z płuc, groził strąceniem ze schodów. Na chwilę ogarnęła ją panika. Cail objął ją w talii ramieniem pewnym jak kamienna obręcz. Zbliżył usta do jej ucha. – Poszukaj schronienia! Wiatr porwał jego słowa na strzępy, niemal całkowicie zagłuszając krzyk. Potrząsnęła gwałtownie głową, starając się przekrzyczeć ryk wichury. – Zabierz mnie na pokład sternika! Wahał się chwilę, rozglądając się wokół, by ocenić niebezpieczeństwo, po czym złapał ją i popędził w górę. Czuła się w jego objęciach jak szmaciana lalka. Gdyby był zwyczajnym człowiekiem, oboje znaleźliby się za burtą. Był jednak Haruchai. Przedarł się przez potężny wicher i zaniósł ją na pokład sternika. Było tam tylko troje gigantów: Honninscrave, Wichrogniewa i Najstarsza. Spiżarmistrz stała za wielkim kołem, obejmując je obiema rękami. Napięła mięśnie z wysiłku, a stopy rozstawiła szeroko, by nie stracić równowagi. Wyglądała jak granitowy monolit, zdolny zapanować nad Sercomięśniem Statku aż do chwili, gdy morze i czas obrócą Klejnot Gwiezdnej Wędrówki w gruzy. Najstarsza stała nieruchomo, utrzymując się na pokładzie swym ciężarem i siłą. Losy poszukiwaczy wymknęły się jej z rąk. Panował nad nimi sztorm i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. A dromond należał do Honninscrave’a. Kapitan stał obok Wichrogniewy, lecz całą uwagę skierował przed siebie niby światło przewodnie, czuwając nad bezpieczeństwem statku. Potężne łuki brwiowe osłaniały mu oczy. Sprawiał wrażenie, że panuje nad sytuacją. Swym ostrym krzykiem zagłuszał wiatr, a giganci natychmiast reagowali na rozkazy, jakby byli przedłużeniem jego woli. Z wysiłkiem, krok za krokiem, radzili sobie z szotami, wantami i żaglami, przystosowując Klejnot Gwiezdnej Wędrówki do niebezpiecznych warunków. Linden spróbowała krzyknąć, lecz podmuch wiatru przypominający cios w zęby uniemożliwiał wydanie jakiegokolwiek dźwięku. Gwałtownym gestem nakazała Cailowi podejść do kapitana. – Honninscrave! – Musiała wrzeszczeć, by ją usłyszano. – Zmień kurs! Płyniemy w samo serce sztormu! Jej słowa przyciągnęły jego uwagę. – To niemożliwe! – zawołał, nachylając się nad nią. – Burza nadciąga z południa! Płynąc tym kursem, utrzymamy się na jej krawędzi i nie nadłożymy zanadto drogi! Z południa? Wbiła w niego wzrok, nie wierząc, że mogła się aż tak pomylić. Skierowała swe zmysły w tamtym kierunku i przekonała się, że kapitan miał rację. Wyraźnie dostrzegła klin przemocy, aczkolwiek dzieliło ich od niego jeszcze kilkanaście mil. Kurs, który wybrał Honninscrave, pozwoli Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki ominąć gwałtowne oko sztormu. Spojrzenie na północny zachód potwierdziło jednak jej wcześniejsze obawy. Czaił się tam huragan, monstrualny i tytaniczny. Oba sztormy zmierzały ku sobie, a dromond znalazł się między nimi. Z każdym uniesieniem się i opadnięciem stępki Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zbliżał się do potężniejszej, bardziej gwałtownej zawieruchy. Krzykiem, który rozdzierał jej gardło, poinformowała Honninscrave’a o tym, co zobaczyła. Zachwiał się na nogach. Nie miał szans dostrzec tego huraganu. Pierwszy sztorm zawładnął statkiem gigantów, nim znaleźli się w zasięgu drugiego. Wybrany przez niego kurs wiódł ku katastrofie. Szybko się jednak opanował. Aż po najdrobniejszą cząstkę ciała był kapitanem Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. – Co radzisz? – zawołał głosem świadczącym, że niestraszna mu żadna groźba. Wzięła się w garść i spróbowała ocenić krzyżujące się trasy sztormów i to, jak wpłyną one na siebie. Nie była biegła w podobnej wizualizacji. Nauczono ją sporządzania map chytrych podstępów chorób, a nie szczerej wściekłości huraganów. Zrobiła jednak, co mogła. – Jeśli utrzymamy ten kurs – pierś bolała ją od krzyku – może uda się nam ominąć sztorm z południa! Albo jego najgorszą część, nim zapuścimy się zbyt głęboko w ten drugi! Honninscrave skinął głową. Był bardzo opanowany i wydawał się odporny na wszelkie sztormy. – Ale tamten! – dokończyła krzykiem – jest straszny! Jeśli masz wybierać, zawróć na południe! – Słyszę cię! – Wicher obrócił jego słowa w strzępy i bryzgi. Honninscrave odwrócił się i zaczął wykrzykiwać rozkazy głosem równie szalonym jak sam huragan. Linden czuła, że żarłoczny sztorm zbliża się z każdą chwilą. Z pewnością żaden statek – zwłaszcza tak ciężki jak dromond – nie mógł się oprzeć podobnej wściekłości. Wicher zawodził wśród drablinek. Widziała kołyszące się maszty. Chwiejące się reje sprawiały wrażenie, że wymachują rękami, by zachować równowagę. Pokład przechylał się i podskakiwał. Jeśli nawet Wichrogniewa nie osłabnie, płetwa sterowa może się złamać, zdając Klejnot Gwiezdnej Wędrówki na łaskę głodnego morza. Linden wciąż się wahała, gdy wichura nagle porwała na strzępy i uniosła ostatni żagiel na bezanmaszcie. Liny przeszyły powietrze. Pochyliła instynktownie głowę, przyciskając się do Caila. Głośnym wrzaskiem Honninscrave nakazał gigantom naprawić zerwany żagiel. Linden zbliżyła twarz do ucha Caila. – Zabierz mnie na dziób! – zawołała. – Mam pomysł! Haruchai skinął głową na znak zrozumienia i natychmiast pociągnął kobietę ku schodom, wybierając nawietrzną burtę, by uniesiony pokład osłaniał ją przed morską kipielą. Gdy dotarli do schodów, zobaczyła Smołowiąza i innych gigantów, którzy posuwali się przez pokład rufowy w towarzystwie Ceera i Hergroma. Rozwijali sztormliny. Kiedy Linden i Cail zeszli na dół, dowlekli się do nich Smołowiąz i Ceer. Gigant usunął mruganiem wodę z powiek i uśmiechnął się do niej. – Nasz Honninscrave jest w swoim żywiole! – krzyknął przypominającym śmiech tonem, wskazując na pokład sternika, po czym wspiął się na górę, by dołączyć do żony i kapitana. Linden przemokła do suchej nitki. Koszula przylepiała się jej do ciała. Miała wrażenie, że każda odrobinka wody, którą cisnęło na nią morze, przeniknęła aż do kości. Zaczęła już dygotać. Zimno wydawało się jej jednak czymś odległym i bezosobowym, jakby nie do końca przebywała we własnym ciele. Zignorowała je. Wtem z chmur lunął deszcz, który wypełnił powietrze, zupełnie jakby wszystkie grzbiety fal zmieniły się w pianę, która następnie buchnęła w górę, by wzmóc dokuczliwość wiatru. Ocean zacisnął się wokół Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, przesłaniając wszystkie horyzonty. Linden ledwie sięgała wzrokiem do jadłoprowiantosali. Ciskała przekleństwa, lecz w głośnym deszczu sama nie słyszała własnych słów. Skąd przy tak słabej widzialności Honninscrave będzie wiedział, kiedy zmienić kurs, by umknąć przed nadciągającym huraganem? Dowlokła się do najbliższej sztormliny, zacisnęła na niej palce i ruszyła powoli naprzód. Miała pomysł, który mógł okazać się albo rozsądny, albo szalony. Huragan pozbawił ją zdolności logicznego myślenia. Pokład rufowy wydawał się rozległy jak pole bitwy. Bryzgi morskiej piany i deszcz sprawiały, że wokół kostek Linden płynęły strugi wody, które groziły jej zmyciem z pokładu. Gdy tylko statek gigantów opadał w dolinę fali, kobietę przeszywał dreszcz stanowiący echo wibracji stępki dromondu. Szorstka sztormlina zdzierała jej skórę z dłoni. Mimo to Linden brnęła naprzód. We wszystkim innym zawiodła. Nie mogła znieść myśli, że to proste zadanie mogłoby się okazać ponad jej siły. Ceer otworzył przed nią drzwi nadbudówki. Niesiona wirem Linden przeskoczyła nad progiem i padła na podłogę. Obaj Haruchai zatrzasnęli za nią drzwi. Atmosfera w jadłoprowiantosali zgęstniała nagle, jakby nadciągała eksplozja. Wycie i łoskot dobiegające z zewnątrz pogarszały jeszcze sytuację. Przez krótką szaloną chwilę Linden miała wrażenie, że statek rozpada się na kawałki, gdy jednak odzyskała dech w piersiach, zdała sobie sprawę, że to tylko jękliwe odgłosy grotmasztu. Wyraźnie widziała go w blasku lamp. Zdobiły go grawiury, którym nigdy dotąd się nie przyjrzała. Być może opowiadały one historię budowy Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki albo jego rejsów. Gdy posuwała się naprzód, jęki i skrzypnięcia przeszły w ostre zawodzenie. Maszty nad jej głową zaczęły śpiewać. Kiedy Ceer otworzył drzwi, omal nie przewróciła się znowu. Wyjący wicher uderzył w nią z siłą kondora. Cail jednak podtrzymał ją i pomógł wyjść na zewnątrz. Deszcz spłynął na nią z gwałtownością gromu. Wybrała sztormlinę przytwierdzoną do fokmasztu. Ściskając sznur pod pachą, by utrzymać równowagę, pochyliła głowę i ruszyła pod wiatr. Ujrzała przed sobą niewyraźną postać giganta, który zmierzał na rufę, trzymając się sztormliny. Gdy się zbliżył, rozpoznała Sevinhanda. Zatrzymał się, by mogła przejść. – Ale sztorm! – krzyknął do niej w geście braterstwa. – Gdybym był mniej pewny naszych map, pomyślałbym, że niechcący zbłądziliśmy na Duszogryza! Nie miała czasu na rozmowę. Dłonie bolały ją od tarcia i zimna. Lina wpijała się boleśnie w bok. Musiała dotrzeć do Findaila. On jeden na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki dysponował mocą, która mogła im pozwolić uniknąć katastrofy. Odpoczęła chwilę pod fokmasztem, stojąc tak, by wiatr przyciskał ją do jego powierzchni. W tej pozycji wyraźnie wyczuwała wibrację udręczonego kamienia. Witalność granitu poddano bezlitosnym obciążeniom. Owo wrażenie na moment wypełniło ją lękiem. Gdy jednak zbadała maszt swą wrażliwością, uspokoiła się. Podobnie jak Honninscrave, dromond potrafił sprostać swemu zadaniu. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mógł się kołysać i jęczeć, ale z pewnością się nie rozpadnie. Serce huraganu zmierzało ku niej niby góra, która nagle ożyła i była gotowa rozdeptać statek gigantów. Nadal szła ku dziobowi, ze wszystkich sił trzymając się liny. Mrużąc oczy, zalewane strugami wody, które zaciskały się wokół niej niczym pogrzebowe całuny, zdołała wypatrzyć Vaina. Nasienie Demondim stało w połowie drogi między fokmasztem a dziobem tak prosto, jakby rozkołysany pokład był nieruchomym pomostem. Wbiło wzrok przed siebie, jak gdyby pilnowało Findaila. Nie działał na nie nawet wicher. Zdawało się, że Vain zapuścił w kamień korzenie. Ujrzała na chwilę Elohim, który jednak zniknął, gdy statek gigantów runął w dolinę fali i grzmotnął dziobem o kolejny grzbiet. Potop zbił Linden z nóg. Omal nie wypuściła z rąk sztormliny. Mogła przesuwać się do przodu tylko w przerwach między uderzeniami fal. Gdy Klejnot Gwiezdnej Wędrówki unosił dziób, robiła kilka kroków, kiedy zaś nadchodził grzbiet następnej fali i wydawało się, że dromond zapada się w głębiny, czepiała się sztormliny, modląc się, by jej dłonie i sznur wytrzymały. Zbliżała się jednak stopniowo do relingu i wreszcie do niego dotarła. Stamtąd było już niedaleko. Ostatni odcinek był najtrudniejszy. Drżała już z zimna i wyczerpania, a przyprawiające o zawrót głowy ruchy statku gigantów, które ciskały nią ku morzu, a potem odrzucały z powrotem, sprawiły, że ochrypła od rzucanych mimo woli przekleństw. Miała wrażenie, że przy każdym upadku uderza w nią cała siła walczącego statku. Sam wysiłek wstrzymywania oddechu, gdy zalewała ją fala, mógł doprowadzić do zguby. Kilkakrotnie uratowało ją jedynie wsparcie ramienia Caila. Wreszcie dotarła do Findaila, który spojrzał na nią w przerwie między uderzeniami fal. Zdumiał ją jego widok. Elohim nie był mokry. Wiatr nie zmierzwił mu włosów, a deszcz nawet go nie tknął. Z każdego upadku w dolinę fali wychodził z suchą szatą i suchymi oczyma, jakby jego ciało było niewrażliwe na szaleństwa pogody czy morza. Jego nieskalany wygląd zwiększył tylko jej determinację. Był istotą stworzoną z czystej mocy Ziemi, zdolną uchronić się nawet przed najdrobniejszym dotknięciem wiatru i wody. A sztorm był mocą Ziemi, tylko w innej postaci, nieokiełznaną i gwałtowną, lecz działającą w zgodzie z Prawem swej natury. Gdy uderzyła następna fala, Linden pochyliła głowę. Woda szarpnęła nią, zalała jej twarz i włosy. Gdy dromond znowu się podźwignął, puściła jedną ręką reling, by odgarnąć z czoła mokre kosmyki, po czym zawołała do Findaila: – Zrób coś! Ratuj nas! Naznaczona piętnem bólu twarz nie zmieniła wyrazu. Nie próbował krzyczeć, lecz jego słowa docierały do niej z łatwością, jakby sztorm nagle oniemiał. – Elohim nie ingerują w życie Ziemi. Nie ma życia bez reguł, a my akceptujemy ich działanie w każdej postaci. Reguły – pomyślała Linden. – Prawo. „Są tym, kim są, a mocy, którą władają, dorównują krępujące ich ograniczenia”. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki ponownie runął w dół. Uczepiła się relingu, by utrzymać się przy życiu. Chaos oznaczał śmierć. Energia nie mogła istnieć bez ograniczeń. Jeśli stojąca poza Prawem moc Słonecznicy stanie się zbyt potężna, może zniszczyć same fundamenty Ziemi. Gdy sięgnęła jej kolejna fala, spróbowała jeszcze raz. – W takim razie powiedz Honninscrave’owi, co ma robić! Bądź mu przewodnikiem! Elohim sprawiał wrażenie lekko zaskoczonego. – Przewodnikiem? – Wzruszył ramionami. – Gdyby mnie o to poprosił, musiałbym się zastanowić. Co w takim przypadku nakazywałaby etyka? – Statek gigantów ponownie runął w przepaść, ale Linden wciąż słyszała słowa Findaila, mimo ryku wody i zawodzenia wichru. – Czas na podobne pytania już jednak minął. Gdy dziób raz jeszcze wynurzył się na powierzchnię, Linden otarła wodę z powiek i zrozumiała, co miał na myśli Elohim. Z serca huraganu nadciągała ku nim ściana wody sięgająca najwyższych rej statku gigantów. Gnał ją wicher, tak gwałtowny i potężny, że nic nie mogło się z nim równać, szkwał, który obracał wznoszącą się ku górze morską wodę w pianę, zrywał grzbiet każdego grzywacza. Ocean na dole przypominał ciemną magmę. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki płynął niemal prosto na tę falę. Linden gapiła się na nią, sparaliżowana strachem. Nim nadszedł cios, usłyszała jeszcze słaby krzyk Honninscrave’a: – Uwaga! Potem jego głos stłumił wściekły, stentorowy szał huraganu, wycie brzmiące jak chór wszystkich potępionych, zawodzących z bólu i wściekłości. Gdy ściana wody runęła na statek, Linden skoczyła na Findaila. Sama nie była pewna, czy liczy na jego pomoc, czy też chce go zabrać ze sobą. Jej dłonie przeniknęły przez niego na wskroś. Ujrzała jeszcze na moment jego twarz. Oczy miał pełne żalu. Potem prawa burta statku gigantów wzniosła się nad nią niby ruch górotwórczy i Linden runęła ku morzu. Pomyślała, że na pewno uderzy w prawy reling. Zamachała szaleńczo rękami, by go złapać, lecz rzuciło nią do morza. Uderzyła w wodę z taką siłą, że nie poczuła ciosu, nie wiedziała, kiedy zamknęły się nad nią fale. W tej samej chwili coś mocno złapało ją za nadgarstek i pociągnęło ku powierzchni. Dzieliło ją już od statku dziesięć czy piętnaście stóp. Lewe nadburcie znalazło się pod wodą. Majaczył nad nią cały fordek, który wznosił się niemal pionowo, gotów runąć na Linden, zmiażdżyć ją między kamieniem a morzem. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki balansował w jakiś sposób na boku, choć połowa jego lewych pokładów zalana była wodą. Cail jej jednak nie wypuścił. Zaciskał prawą dłoń na jej lewym nadgarstku, wyciągając na całą długość rękę. Za kostki trzymał go Ceer, który również wyprężył całe ciało. Ceera chwycił Vain. Nadal stał na pokładzie, jakby zapuścił w niego korzenie, z ciałem skierowanym pod kątem prostym do kamienia, niemal równolegle do morza. Zszedł jednak na dół, zatrzymując się przy samej linii wodnej, i wyciągnął rękę, żeby złapać Ceera za kostki. Nie zadał sobie trudu, by unieść głowę i sprawdzić, czy Linden nic już nie grozi. Walcząc z silnym prądem, Ceer przyciągnął bliżej pokładu Caila, który wlókł za sobą Linden. Wspólnym wysiłkiem Haruchai skłócili łańcuch swych ciał, tak że Cail mógł wolną ręką pochwycić nadgarstek Vaina. Nasienie Demondim nie próbowało ułatwiać im zadania, gdy jednak Cail i Ceer przylgnęli do niego, trzymając Linden między sobą, puściło nogi tego drugiego. Potem Haruchai wciągnęli kobietę na pokład po plecach Vaina. Wsparci o jego sztywne kostki, dali jej szansę zaczerpnięcia oddechu. Połknęła zbyt wiele wody. Dławiła się solą. Jej wnętrznościami wstrząsnął spazmatyczny kaszel. Gdy ustał, Linden przekonała się, że oddycha swobodniej niż przed nadejściem wielkiej fali. Leżący na boku Klejnot Gwiezdnej Wędrówki stanowił osłonę przed wiatrem. Po drugiej stronie turbulencja dmącego wichru mąciła powierzchnię morza, która tańczyła gorączkowo, pokryta pianą, lecz nad pokładami zapadła niesamowita cisza. Gdy Linden odzyskała dech w piersiach, niedola dromondu dotarła do niej z siłą huraganu. Każdym swym zmysłem czuła, że granitowy statek płonie z wysiłku. Promieniował bólem niby ranne zwierzę, pochwycone w nieubłagane sidła wichury. Od dziobu po rufę, od szczytów masztów aż po stępki, kamień jęczał przenikliwie z napięcia. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki torturowały siły niewyobrażalne dla jego budowniczych. Statek przechylił się tak głęboko, że czubkami masztów niemal dotykał wody. Leżał prosto na drodze wichru i szalony sztorm gnał go przez ocean z przerażającą prędkością. Gdyby na morzu były fale, dromond z pewnością by zatonął. Na szczęście tytaniczny huragan spłaszczył ocean, czyniąc z niego bezkresny, spieniony potok. Ale i tak tylko cale dzieliły statek od wywrócenia się do góry dnem. Gdyby wielkiego ciężaru masztów i rej nie równoważyła ogromna stępka, znalazłby już swój kres w głębinach. Uratowała go właściwie potworna siła huraganu, który natychmiast porwał pozostałe żagle na strzępy, osłabiając w ten sposób działanie turbulencji na maszty. Mimo to ocalenie statku zależało od zachowania kruchej jak stara kość równowagi. Każda zmiana pozycji dromondu, nasilenie się huraganu lub nagła fala na morzu wystarczyłyby, żeby ją zburzyć. A jeśli Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nabierze więcej wody, pójdzie na dno jak kamień. Giganci z pewnością trudzili się przy pompach, Linden nie pojmowała jednak, w jaki sposób mogliby dorównać strumieniom, które wdzierały się do środka przez luki, bulaje i roztrzaskane drzwi jadłoprowiantosali. Huragan wył wściekle, popychając kadłub z taką zawziętością, jakby chciał przegryźć kamień, by dostać się do Linden. Ów dźwięk – ostre zawodzenie i szum powietrza owiewającego morowy granit – przerzynał się przez warstwy ochronne jej umysłu niczym zęby piły. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że zaciska zęby, dopóki jej czaszki nie przeszył ból, przypominający wbijany między kości klin. Na straszliwą chwilę wisząca nad statkiem groźba kazała jej zapomnieć o wszystkim innym. Wtem jednak odniosła wrażenie, że jej serce zabiło na nowo. Dotarły do niej przyczyny dręczącej ją paniki. Złapała Caila. – Covenant! – zawołała, przekrzykując straszliwy wicher. Jego kabina znajdowała się po lewej burcie, pod pokładem sternika. Z pewnością zatopiła ją woda. Niedowiarek nie miał szans umknąć przed morzem, które wdarło się do środka przez rozdarte luki, rozbite bulaje i wyrwane z futryn drzwi. Zapewne siedział tylko, bezradny i pusty, aż wreszcie utonął. – Brinn otrzymał ostrzeżenie! – uspokoił ją jednak Cail. – Ur-lordowi nic nie grozi! Nic nie grozi! Dzięki Bogu! – Zaprowadź mnie do niego! – krzyknęła, czepiając się tej nadziei. Ceer odwrócił się i krzykiem przekazał sygnał w górę pokładu. Po chwili stojący przy fokmaszcie gigant rzucił im koniec liny. Obaj Haruchai chwycili ją i owiązali wokół talii Linden, po czym złapali się jej sami, pozwalając, by marynarz wciągnął ich na górę po stromym kamieniu. Vain pozostał na miejscu, jakby cieszyła go obserwacja morza, które przemykało na odległość wyciągniętego ramienia od jego twarzy. Zrealizował swój cel, przynajmniej na razie. Sztywność czarnych pleców dobitnie świadczyła, że nic innego go nie obchodzi. Gdy gigant podciągnął już Linden i Haruchai do siebie, uściskał kobietę radośnie. Był to Mgłosplot. Strach o nią przyprawił go o drżenie mięśni. Nad jej ramieniem wykrzyczał do Haruchai słowa pochwały i podziękowania. Uścisk giganta wydawał się niewiarygodnie pewną osłoną przed huraganem, lecz Linden nie mogła znieść myśli o zwłoce. Dromond znalazł się na krawędzi zagłady. – Gdzie jest Covenant? – zawołała. Mgłosplot postawił ją ostrożnie i wskazał ręką ku rufie. – Kapitan zbiera załogę powyżej bezanmasztu! Covenant Przyjaciel Gigantów jest tam! Idę pomóc przy pompach! Haruchai skinęli głowami na znak zrozumienia. Mgłosplot oddalił się, dotarł do wiodącego pod pokład luku i zniknął im z oczu. Trzymając Linden między sobą, Cail i Ceer ruszyli ku jadłoprowiantosali. Poruszając się ostrożnie wzdłuż sztormlin, zaprowadzili ją do górnych drzwi. Gdy weszli do nadbudówki, zobaczyli, że giganci rozciągnęli kolejne liny, które pozwoliły im przedostać się pomiędzy szczątkami na pokład rufowy. Jedna z lamp zwisała jeszcze z grotmasztu pod niesamowitym kątem. W jej bladym świetle ujrzeli resztki roztrzaskanych stołów i ław, które częściowo były zalane wodą. Ów obraz zniszczenia był jak cios zadany w samo serce gigantów – w ich miłość do tłumnych zgromadzeń. Haruchai nie tracili jednak czasu na opłakiwanie strat. Bez wahania powiedli Linden na pokład rufowy. Zebrała się tam większość członków załogi, którzy przysiedli w rozmaitych pozach na prawym relingu nad masztem. W gęstym półmroku dostrzegła ponad dwudziestu gigantów, w tym Smołowiąza, Najstarszą, Morskiego Marzyciela i Honninscrave’a. Smołowiąz krzyknął głośno z ulgą na jej widok, lecz ledwie go słyszała. Szukała wzrokiem Covenanta. Po chwili udało się jej go odnaleźć. Częściowo osłaniał go swym ciałem Morski Marzyciel. Po obu jego stronach stali Brinn i Hergrom. Jego ciało zwisało bezwładnie między nimi, jakby połamano mu wszystkie kości. Ceer i Cail podprowadzili Linden wzdłuż sztormliny do jednego ze sznurów przebiegających w poprzek pokładu rufowego, osiem czy dziesięć kroków poniżej relingu. Umocowano je tam, by umożliwić poruszanie się oraz powstrzymać upadek każdego, kto mógłby się zsunąć. Był to z pewnością pomysł Honninscrave’a, który nieustannie troszczył się o załogę statku. Kapitan wciąż kazał rozmieszczać dalsze zabezpieczenia, oplątując swych marynarzy prawdziwą pajęczyną. Kiedy znalazła się blisko Covenanta, jego obecność dodała jej niczym nie uzasadnionej energii. Złapała za wyciągnięte ku niej ramię Morskiego Marzyciela i ruchem brachiacyjnym przeszła do Brinna i relingu, po czym przykucnęła obok Covenanta i natychmiast poddała go oględzinom w poszukiwaniu obrażeń lub objawów pogorszenia się jego stanu. Przemókł prawie tak samo jak ona. Targały nim odruchowe drgawki, jakby w jego szpik wżarła się gorączka. Poza tym nic się nie zmienił. Wpatrywał się w pustkę, jakby utracił zdolność skupiania wzroku, usta miał półotwarte, a broda nasiąkła mu wodą. Kiedy go badała, powtórzył swe ostrzeżenie, choć wiatr zagłuszał go niemal całkowicie. Słowa nic jednak dla niego nie znaczyły. Osłabła z ulgi i bólu, osunęła się u jego boku. Najstarsza i Smołowiąz byli w pobliżu. Czekali na jej opinię o stanie Covenanta. Potrząsnęła głową. Gigant-kaleka skrzywił się, a jego żona zachowywała się tak, jakby nieobecność możliwego do pokonania wroga przyprawiała ją o kurcze w mięśniach. Była wyszkoloną wojowniczką, ale ocalenie statku gigantów nie zależało od broni, a od umiejętności żeglarzy. Linden spojrzała jej w oczy i skinęła głową. Wiedziała, jak czuje się mieczarka. Rozejrzała się po dromondzie i z przerażeniem dostrzegła, że Wichrogniewa wciąż stoi za Sercomięśniem Statku. Uwięziona między kamiennymi szprychami koła a pokładem spiżarmistrz okazywała spokój posągu. Początkowo Linden nie rozumiała, po co Wichrogniewa stoi w tak odsłoniętym miejscu, wykonując równie uciążliwą pracę, i dlaczego kapitan na to pozwolił. Potem jednak zrozumiała. Dromond wciąż potrzebował steru, by zachować niepewną równowagę. Na dodatek, jeśli huragan zmieni kierunek, Wichrogniewie może się uda przesunąć Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, ponownie ustawiając go prostopadle do wiatru, gdyby bowiem dziób statku gigantów skierował się choć lekko pod wiatr, z pewnością nie uniknęliby zatonięcia. A gdyby wichura przesunęła się ku rufie, spiżarmistrz byłaby w stanie zawrócić dromond. Wówczas statek, pozostawiając za sobą sztorm, mógłby wyprostować się i pomknąć naprzód. Linden nie była pewna, czy podobne obciążenie nie przekracza możliwości mięśni nawet tak potężnych, jak mięśnie gigantów. Oddana kobieta traktowała swoje zadanie niby ostatnią nadzieję i nie wypuszczała steru z rąk. Honninscrave skończył wreszcie rozciągać liny. Przechodząc od jednej do drugiej, wdrapał się na górę, by dołączyć do Najstarszej, Smołowiąza i Linden. Po drodze okrzykami i żartami dodawał odwagi skulonym marynarzom. Smołowiąz miał rację: kapitan był w swoim żywiole. Dźwigał na swych dębowych barkach los dromondu, jakby nie stanowiło to dla niego żadnego brzemienia. – Nie lękaj się, Wybrana! – zawołał, znalazłszy się obok Linden. – Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wyjdzie cało z tego sztormu! Nie potrafiła mu dorównać. Swym hartem ducha wzmagał tylko jej lęk. – Ilu straciliśmy? – zapytała bliskim załamania głosem. – Straciliśmy? – Jego odpowiedź przebiła się przez gwałtowność huraganu. – Nie straciliśmy nikogo! Twe ostrzeżenie dało nam czas na przygotowania! Wszyscy żyją! Tych, których tu nie widzisz, wysłałem do pomp! – Linden zauważyła nagle, że z wylotów w burcie nad jej głową tryskają strumienie wody, które znikają we mgle i mroku, porywane przez wicher. – Nie możemy wykorzystać tych po lewej burcie, ale wszystkie po prawej połączyliśmy z ładowniami. Sevinhand, który dowodzi akcją na dole, melduje, że jego ekipa utrzymuje tempo. Trzymamy się, Wybrana! Wyjdziemy z tego! Szukała w sobie choć części jego wiary, lecz nie potrafiła jej znaleźć. – Może powinniśmy opuścić statek! Wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Zrozumiała bezsens swych słów, nim zdążył jej odpowiedzieć. – Chcesz wypłynąć na takie morze w długiej łodzi? – Co zamierzasz zrobić? – zapytała bezradnie. – Nic! – odparł krzykiem brzmiącym jak wyzwanie. – Dopóki trwa ten huragan, sytuacja jest trudna. Ale gdy wiatr się zmieni, a kiedyś musi to nastąpić, być może przekonasz się, że giganci to prawdziwi żeglarze, a Klejnot Gwiezdnej Wędrówki to statek budzący w sercu dumę! Do tego czasu nie trać wiary! Kamień i morze, czy nie rozumiesz, że żyjemy! Przestała go słuchać. Nieogarnione wycie i zawodzenie wiatru zdawało się mierzyć wprost w Covenanta. Dygotał z zimna. Boleśnie odczuwała jego niedolę, lecz nie była w stanie go dotknąć. Jej dłonie stały się bezużyteczne. Skostniały tak bardzo, że ledwie mogła zacisnąć je w pięści. Z kilku skaleczeń wolno sączyła się krew, tworząc między jej palcami lepkie kropelki. Nie zwracała na to uwagi. Później wędrowcom rozdano wielkie czary diamentrunku. Napój gigantów usunął nieco zmęczenie, pozwalając Linden trwać dalej. Nie uniosła jednak głowy. Nie miała pojęcia, dlaczego Vain ją uratował. Potęga sztormu wydawała się aktem złej woli. Gdyby nasienie Demondim jej nie ocaliło, szkwał z pewnością by się uspokoił. Według jej zmysłu zdrowia huragan był zjawiskiem natury, nie celowym przejawem zła, Linden jednak czuła się tak wyczerpana gwałtownym wiatrem i zimnem, tak przesiąknięta strachem, że nie dostrzegała już tej różnicy. Wszyscy mieli zginąć, a ona wciąż nie wiedziała, jak ma przywrócić Covenantowi umysł. Jeszcze później resztki światła pochłonęła noc. Huragan wciąż się nasilał, jakby wiał prosto z gwiazd. Ciemności nie mąciło nic oprócz blasku kilku słabych lamp. Jedna z nich wisiała obok Wichrogniewy, a pozostałe rozmieszczono wzdłuż górnej krawędzi pokładu rufowego. Szkwał szalał nad morzem z dźwiękiem ostrym jak świst kosy. Kamień przenosił jęk chwiejących się w posadach masztów oraz nieustanny łoskot i stukot pomp. Wszyscy marynarze schodzili na zmianę pod pokład, lecz mimo wysiłków mogli co najwyżej usuwać napływającą wodę. Nie byli w stanie przywrócić Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki jego prawidłowej postawy. Znowu rozdano diamentrunek. Linden ledwie doczekała końca dnia. Nie wiedziała, jak zdoła przetrwać noc o zdrowych zmysłach. Jej towarzysze zamykali się w sobie, podobnie jak ona. Trwoga spowiła ich niby noc, przeniknęła ich ciała jak chłód. Gdyby wiatr zmienił się w tej chwili, nic nie ostrzegłoby Wichrogniewy. W odległym świetle lampy sterniczka wydawała się nieruchoma jak kamień, niezdolna już do szybkich reakcji, od których mogło zależeć przetrwanie dromondu. Honninscrave nie wysłał jednak zmiennika. Nawet krótka chwila niepewności, potrzebna, by przekazać Sercomięsień Statku z rąk do rąk, mogłaby wystarczyć, by wysłać Klejnot Gwiezdnej Wędrówki na dno morza. Dlatego giganci, którzy nie byli teraz zajęci przy pompach, mogli tylko czepiać się lin i dygotać. Po pewnym czasie nawet żarty kapitana nie mogły już im dodać ducha ani nadziei. Przycupnęli przy relingu, z czarnym morzem niemal pionowo pod nimi, i czekali, jak skazani na śmierć. Honninscrave nie dał im jednak spokoju. Gdy dowcipkowanie przestało być skuteczne, zawołał nieoczekiwanie: – Ho, Smołowiązie! Zawstydza mnie ospałość tych gigantów! Za parę dni zwieszą głowy, kiedy usłyszą o sobie taką opowieść! Zaśpiewaj pieśń, która rozweseli nam serca, byśmy nie zapomnieli, kim jesteśmy! Linden usłyszała odpowiedź siedzącej obok Najstarszej. – Tak jest, Smołowiązie – mruknęła zjadliwym tonem mieczarka. – Zaśpiewaj im taką pieśń. Kiedy ci, którzy mają zdrowe ciała, tracą siły, muszą ich wspomóc kalecy. Smołowiąz najwyraźniej jej nie usłyszał. – Kapitanie! – odpowiedział Honninscrave’owi z frenetycznym śmiechem. – Właśnie myślałem o podobnej pieśni! Nie mogę milczeć, albowiem wezbrała w mym sercu, wyrosła tak wielka, że nie zmieściłaby się w niczyjej piersi. Słuchajcie! – Zatoczył się niebezpiecznie i zsunął w dół pokładu. Gdy uderzył w pierwszą sztormlinę, ta zadźwięczała pod jego ciężarem, ale nie pękła. Spojrzał w górę, wspierając się na niej w pozycji półleżącej. – To dla mnie błogosławieństwo, że mogę ją zaśpiewać! Cienie rzucane przez lampy sprawiały, że jego zniekształcona twarz wyglądała na wykrzywioną w grymasie, lecz charakterystyczny uśmiech zmieniał to wrażenie. – Zaśpiewam pieśń, którą stworzył Bahgoon, gdy już poskromiła go jego małżonka złośnica, opiewana w wielu legendach odaliska, Thelma Dwupięstna! – dorzucił ze szczerą radością. Jego dobry humor skłonił kilku przygnębionych gigantów do wesołych okrzyków. Smołowiąz przybrał przesadnie melancholijną pozę i zaczął pieśń. Nie był to właściwie śpiew, gdyż tego nikt nie usłyszałby pośród wycia szalejącego wichru. Gigant wykrzykiwał strofy w rytmicznej kadencji, którą słuchacze odbierali jako muzykę: Oczy mej lubej nie błyszczą w ciemności, Jej okrągłości są nieco koślawe; Wątła sylwetka jej liczne ma wady, A zza warg grubych sterczą krzywe ząbki. Wargi mej lubej są śmielsze niż moje, To biorą chętnie, czego dać bym nie chciał, Jej włosy gracą wyczesane wdzięcznie. Smak pocałunków jest gorzko-słony. Zapach mej lubej nie idzie na zdrowie, Jej mowy wdzięczny nie ożywia dowcip, Szaty jej strojne wiszą jak na gwoździu: Użalcie się nade mną, wciąż ją kocham. Pieśń była długa, lecz po chwili Linden przestała jej słuchać. Jej uszu dobiegł słaby szept Najstarszej, która wyraźnie nie zdawała sobie sprawy, że ktoś ją słyszy: – Ja też cię kocham, Smołowiązie – wyznała wiatrowi i nocy. – Zaiste, umieć ulżyć sercom to wielki dar. Mężu, wstyd mi, że nie potrafię ci dorównać. Kaleki gigant najwyraźniej zawstydził całą załogę, wywierając na nią dobroczynny wpływ. Idąc za jego przykładem, marynarze otrząsnęli się z przygnębienia, zaczęli ze sobą rozmawiać, powrócili do życia. Niektórzy wybuchnęli śmiechem, a inni wyprostowali plecy i złapali się mocniej relingu, jakby w ten sposób lepiej słyszeli pieśń. Linden dała się instynktownie ponieść ich nastrojowi. Bijące od nich ożywcze emanacje kazały jej otrząsnąć się z odrętwienia. Gdy już to uczyniła, poczuła czające się za przychodzącymi do siebie gigantami niebezpieczeństwo. Coś zbliżało się do statku, coś złośliwego i zgubnego. Nie miało nic wspólnego ze sztormem. Sztorm nie był zły. To było. – Wybrana? – zapytał Cail. – Nie dotykaj mnie – powiedział wyraźnie Covenant. Spróbowała się podnieść. Tylko szybka interwencja Caila uratowała ją przed runięciem ku Smołowiązowi. – Jezu! – Ledwie słyszała własne słowa. Ciemność i huragan czyniły ją głuchą. – Napadnie na nas tutaj! Najstarsza skoczyła ku niej. – Napadnie? – Ten furia! – krzyknęła w odpowiedzi Linden i atak się zaczął. Z wody pod bezanmasztem wyroiły się dziesiątki długich, ciemnych, wijących się kształtów. Przedarły się przez barierę światła lamp i zaczęły wpełzać po stromym kamieniu. W miarę jak wspinały się wyżej, zaczynały świecić. Pod wpływem powietrza rozpalał się w nich czerwony, ognisty blask. Płonąc wewnętrznym szkarłatnym żarem niby ogniste węże, wdarły się na pokład, prąc ku Covenantowi i Linden. Węgorze! Niezliczona masa węgorzy. Nie paliły się ani nie buchały z nich płomienie. Ich wężopodobne kształty promieniowały gorącą, czerwoną złością. Gnane żądzą ukrytego w nich furii wspinały się w górę, lśniąc niby rozżarzona krew. Przedostawały się coraz wyżej. Dorównywały wielkością ramieniu Linden. Lśniące w ich rozdziawionych paszczach zęby były ostre jak brzytwy. Ostrzegawczy krzyk Najstarszej umknął na wietrze, nie zostawiając po sobie nawet echa. Linden nie była w stanie się ruszyć, choć pierwsze węgorze dotarły już do wysokości masztu. Bliskość furii przykuła ją do miejsca. Zapłonęły w niej wspomnienia o Gibbonie i Maridzie. Pojawiła się mroczna tęsknota, która wypełniła ją niczym dzika radość. Moc! Ta część jej osobowości, która łaknęła opętania i furiów, pożądała nieograniczonej potęgi śmierci, walczyła w niej ze świadomym wstrętem, rozmyślnym, lecz niepewnym odrzuceniem zła. Sparaliżowała ją ta sprzeczność, podobnie jak w lesie za Haven Farm, gdy lord Foul spojrzał na nią z ognia i pozwoliła, by Covenant poszedł sam na zatracenie. Wówczas jednak zagrożenie jego życia pozwoliło jej przełamać strach, popędzić mu na ratunek. Teraz pełzły ku niemu węgorze, a on zupełnie nie był w stanie się bronić. Na ten widok jej umysł odzyskał równowagę, powoli nabierając dystansu. Dlaczego Foul postanowił zaatakować teraz, gdy Elohim wyrządzili już Covenantowi tak wielką krzywdę? Czyżby uczynili to bez wiedzy czy namów Wzgardliwego? Czyżby błędnie ich osądziła? Jeśli lord Foul nie wiedział, co spotkało Covenanta... Hergrom, Ceer i Najstarsza pomknęli już w dół, na spotkanie napastników. Najbliżej jednak znajdował się Smołowiąz. Kaleka ześliznął się szybko ku położonej niżej sztormlinie, oparł o nią, pochylił się i złapał węgorza, by go zmiażdżyć. Gdy zacisnął dłoń, przeszył go impuls czerwonej mocy. Jego postać zalśniła szkarłatnym blaskiem na tle ciemnego morza. Z piersi wyrwał mu się krzyk, po czym runął w dół pokładu i walnął mocno o podstawę masztu. Znieruchomiał tam w niebezpiecznej pozycji, ledwie oddychając. Na nogi wpełzły mu kolejne węgorze, lecz się nie ruszał, i dlatego nie uderzyły w niego swym ogniem. Hergrom ześliznął się w dół, ku leżącemu gigantowi, i natychmiast strącił kopniakami z jego nóg trzy stwory. Węgorze wpadły, wijąc się, do morza, ale ich moc eksplodowała na stopie Haruchai, którego ogarnęły konwulsje. Wybuch trwał jednak zbyt krótko, by pozbawić go życia. Opadał z sił, ale zacisnął jedną dłoń na kolczudze Smołowiąza, a drugą na knadze masztu. Choć dygotał jak szaleniec, targany drgawkami, jakoś udało mu się powstrzymać i siebie, i giganta przed zsuwaniem się dalej. Każdy spazm groził jednak im obu atakiem kolejnych węgorzy. Wtem na dół zeszła Najstarsza. Wsparła się mocno nogami na pokładzie, a brzuchem na sztormlinie. W dłoniach dzierżyła miecz. Napięła mocno mięśnie pleców i barków, jakby krzyczała ze strachu i wściekłości wywołanej tym, co spotkało Smołowiąza. Na widok grożącego jej niebezpieczeństwa Linden wyrwała się ze zobojętnienia. – Nie! – zawyła rozpaczliwie. Było już jednak za późno. Najstarsza cięła mieczem węgorze znajdujące się najbliżej jej stóp. Wzdłuż żelaznego ostrza przebiegła moc, która następnie buchnęła z dłoni ku piersi. Mieczarkę otoczyła ognista korona wyładowań. Z włosów strzeliły czerwone błyskawice. Oręż wysunął się jej z rąk, po czym, tryskając deszczem iskier, wpadł z ostrym sykiem do wody i zniknął. Nie próbowała go złapać. Jej bezwładne ciało zsunęło się ze sztormliny. Woda na dole kipiała od nagromadzenia złej woli. Na ogarnięty pożarem pokład wpełzało coraz więcej węgorzy. Ceer ledwie zdążył ją pochwycić. Zorientował się w sytuacji z szybkością graniczącą z jasnowidzeniem. W jednej chwili owiązał sobie linę wokół pasa i rzucił ją najbliższemu z marynarzy, po czym skoczył na dół za spadającą. Złapał ją za bark. Gigant pociągnął za linę, zatrzymując Ceera i Najstarszą tuż nad wodą. – Nie ruszaj ich! – krzyknęła natychmiast Linden. – Ona nie wytrzyma dalszych wstrząsów! Najstarsza leżała nieruchomo. Ceer również zamarł w bezruchu. Węgorze przepełzały po nich, jakby byli częścią pokładu. Hergrom z wielkim wysiłkiem zapanował nad sobą. Unieruchomił targanego konwulsjami Smołowiąza, nim zaczęły ich obłazić następne stwory. Linden trudno było się skupić. Jej przyjaciołom groziło niebezpieczeństwo. Zawładnęły nią gwałtowne wspomnienia Revelstone i Gibbona. Obecność furii sprawiała ból jej zmysłom, wypełniała przerażeniem każdy cal ciała. W Revelstone pełna sprzeczności reakcja na ową złą moc wpędziła ją głęboko w wywołaną grozą katatonię, teraz jednak pozwoliła, by smak zła ją wypełnił, i skupiła się na samych węgorzach. Musiała znaleźć jakiś sposób walki z nimi. Morski Marzyciel wykazał się lepszym refleksem. Wyrwał Covenanta z objęć Brinna, zeskoczył ku najbliższej linie i zaczął się przemieszczać w stronę jadłoprowiantosali. Brinn pognał za nim, jakby miał zamiar wyrwać ur-lorda z rąk giganta, który pogrążył się w obłędzie. Niemniej zamiary Morskiego Marzyciela niemal natychmiast stały się jasne. Gdy niemowa zabrał Covenanta ku dziobowi, węgorze zwróciły się w tamtą stronę, wijąc się w pogoni za ofiarą. Kierunek ataku uległ zmianie. Wkrótce stwory zostawiły za sobą Ceera i Najstarszą. Chwilę później Smołowiąz i Hergrom również byli bezpieczni. Gigant trzymający rzuconą przez Ceera linę wciągnął na górę Haruchai i Najstarszą, Honninscrave zaś prześliznął się pod sztormlinami do masztu i wyjął Smołowiąza z poranionych rąk Hergroma. Węgorze jednak wciąż parły naprzód. Furia zmuszał je do pościgu za Covenantem. Wkrótce Morski Marzyciel dotarł już do końca liny przymocowanej do relingu przy ścianie jadłoprowiantosali. Zawahał się, spoglądając za siebie. Nie miał wyboru. Znalazł się w pułapce, zapędzony w róg między nadbudówkę a reling. Najbliższe stwory miały go dopaść lada chwila. Gdy dopędził go Brinn, gigant złapał go za ramię, uniósł z pokładu i zręcznym ruchem rzucił na pochyły dach. Haruchai wylądował po zawietrznej, tuż poniżej rozszalałego huraganu. Niemal tym samym ruchem Morski Marzyciel wsparł się jedną stopą o reling i skoczył za Brinnem. Na chwilę znalazł się w objęciach wichury, ciskającej nim ku morzu, lecz dzięki uporowi i własnej sile wylądował na dachu. Gdy skrył się za krawędzią nadbudówki, Linden straciła go z oczu. Potem pojawił się ponownie, z ciałem przyciśniętym do grotmasztu, Covenanta przerzucił sobie przez ramię. Choć podejmował straszliwe ryzyko, Linden wierzyła, że się uda. Być może ściana jadłoprowiantosali powstrzyma węgorze. Ryby nie ulękły się jednak stromego pokładu, a teraz zaczęły wpełzać na nadbudówkę, przywierając brzuchami do kamiennej płaszczyzny. Płonący w nich ogień narastał, oddzielając Linden od spowijającej maszt ciemności i zasłaniając jej Morskiego Marzyciela i Covenanta. Na rozkaz Honninscrave’a grupka gigantów rzuciła się do walki z węgorzami. Używali kawałków cumy jako biczów. Eksplozje mocy co prawda paliły sznur, lecz nie sięgały dłoni, które go trzymały. Siła uderzeń zabiła wiele stworów. Było ich jednak zbyt wiele, a giganci wciąż potrzebowali nowego sznura. Nie byli w stanie przebić się do ściany, powstrzymać dziesiątków ognistych węży przed dostaniem się na górę. A z morza wciąż wynurzały się następne węgorze. Wkrótce Morski Marzyciel znajdzie się w pułapce. Pierwsze ryby wpełzały już na dach. Lęk i instynkt skłoniły Linden do działania. Przez głowę przemknęło jej wspomnienie Covenanta, walecznego i godnego pożądania, stojącego pośród caamora, którą stworzył dla zmarłych z Boleści, osłoniętego przed żarem pierwotną magią. Ogień przeciw ogniowi. Wsparła się o Caila i złapała zwisającą z relingu nad jej głową lampę. Choć osłabła z zimna i trudno jej było zachować równowagę, odwróciła się i cisnęła nią ku jadłoprowiantosali. Pocisk wprawdzie nie sięgnął żarzącej się czerwonym ogniem ściany, gdy jednak padł na pokład, roztrzaskał się i olej trysnął na najbliższe węgorze, które natychmiast stanęły w płomieniach. Ich własna moc wyzwoliła pożogę, która je pochłonęła. Spadały do wody, miotając się w śmiertelnych konwulsjach, i ginęły z sykiem w ciemności. Linden próbowała krzyknąć, ale Honninscrave był szybszy. – Olej! – ryknął. – Dawać więcej oleju! Ceer rzucił się ku najbliższemu lukowi, podobnie jak dwoje gigantów. Inni marynarze chwycili pozostałe lampy, lecz Honninscrave ich powstrzymał. – Będziemy potrzebowali światła! W blasku pełzających węgorzy wyraźnie było teraz widać Morskiego Marzyciela, Covenanta i Brinna. Gigant stał na maszcie, a Niedowiarek zwisał mu z ramion. W miarę jak węgorze się zbliżały, wspinał się coraz wyżej. Na zakrzywionej, pokrytej linami i knagami powierzchni niełatwo było się utrzymać, lecz Morski Marzyciel szedł wciąż w górę, nie spuszczając wzroku ze stworów. Jego oczy odpowiadały na ich ogień szaloną determinacją. W owym krwawym blasku wydawał się ciężki, jakby sama jego masa wystarczała, by przewrócić Klejnot Gwiezdnej Wędrówki do góry dnem. Między nim a napastnikami stał Brinn, który podążał za gigantem, stawiając czoło niebezpieczeństwu niby ostatni strażnik życia Covenanta. Linden nie potrafiła z tej odległości nic wyczytać z jego twarzy, z pewnością jednak zdawał sobie sprawę, że pierwszy cios, który zada, będzie zarazem ostatnim. Mimo to nie tracił odwagi. Ceer i dwoje gigantów wciąż nie wracali. Odmierzając czas własnymi, ciężkimi oddechami, Linden doszła do wniosku, że jest już za późno. Zbyt wiele węgorzy zdołało wpełznąć na dach. A z morza wciąż wynurzały się następne, jakby ich rzesze były równie niewyczerpane, jak kierująca nimi zła wola. Wtem Morski Marzyciel opuścił obszar osłonięty przez statek i ogarnęła go turbulencja. Huragan zwalił go z nóg i omal nie zrzucił z masztu. Gigant usiadł jednak na nim okrakiem i jego potężne uda wytrzymały napór wichru. Przebiegająca pod oczyma blizna lśniła jasno, jakby jego lico ogarnęły płomienie. Covenant zwisał mu z ramienia, bezwładny i nieprzytomny. Węgorze pokonały już połowę drogi do szczytu masztu. Między nim a śmiercią stał tylko jeden, nie mający broni Haruchai. Oszalały z lęku Honninscrave krzyknął coś do brata. Morski Marzyciel usłyszał go i zrozumiał. Położył Covenanta na swoich udach, po czym zaczął odwiązywać pobliskie wanty. Jeśli nie mógł dosięgnąć węzłów czy rozsupłać ich wystarczająco szybko, zrywał linę, jakby była cienkim sznurkiem. Ich fragmenty przekazywał Brinnowi. Uzbrojony w nie Haruchai ruszył na spotkanie węgorzy. Zachowując chwiejną równowagę między ostrożnością a ryzykiem, okładał stwory ciosami prowizorycznych harapów. Niektóre kawałki były zbyt krótkie, by całkowicie uchronić go przed szkodą, lecz w jakiś sposób udawało mu się utrzymać równowagę. Walczył dalej. Kiedy zapas sznurów się skończył, Brinn wspiął się do Morskiego Marzyciela, który tymczasem przygotował następne. Obserwująca z daleka bohaterskich obrońców Covenanta Linden odnosiła wrażenie, że są skazani na klęskę. Na wąskim maszcie mogła ich jednocześnie atakować tylko garstka węgorzy, lecz zapas harapów, którymi dysponował Brinn, również był ograniczony, jako że w zasięgu rąk Morskiego Marzyciela znajdowało się niewiele lin i było ich coraz mniej. Pomoc nie mogła dotrzeć do nich na czas. Przerażona Linden chciała już krzyknąć do Honninscrave’a, by rzucił Morskiemu Marzycielowi więcej liny, lecz w tej samej chwili pojawił się Ceer. Ściskał pod pachą wielkie skórzane naczynie, przypominające bukłak. Wypadł spod pokładu sternika, skoczył ku najbliższej sztormlinie i pomknął naprzód z charakterystyczną dla Haruchai szybkością. Za nim podążało dwoje gigantów. Posuwali się trochę wolniej, jako że dźwigali po dwa bukłaki. Honninscrave nakazał marynarzom zejść Ceerowi z drogi. Gnając ku bezanmasztowi, Haruchai odkorkował bukłak i ścisnął go pod pachą. Na kamień pod jego stopami trysnęła ciemna struga oleju, która spływała wciąż w dół. Gdy dotknęła węgorzy, pokład ogarnęły płomienie. Ogień szerzył się tak szybko, że pomknął wzdłuż wylewanej przez Ceera strugi niby głód. Ogarnięte nim węgorze miotały się, dotykając następnych i szerząc dalej pożogę. Po chwili płonął już cały pokład poniżej Haruchai. Stwory furii pochłaniał ich własny żar. Setki ich wtargnęły już jednak na ścianę i dach nadbudówki, odcinając do niej dostęp załodze. Sam ogień nie powstrzymałby gigantów, lecz pokład stał się zbyt śliski od oleju, by mogli się tamtędy przedostać. Dopóki płyn nie wypali się całkowicie, pomoc będzie mogła dotrzeć do Brinna i Morskiego Marzyciela jedynie po sztormlinie, z której skorzystał Ceer. Zostało im bardzo niewiele czasu. Morski Marzyciel zużył już cały zapas liny. Próbował wspiąć się ku najwyższej rei, gdzie było pod dostatkiem want, lecz wystawił się jedynie na uderzenie huraganu. Nim zdołał pokonać połowę drogi, wiatr stał się dla niego zbyt silny. Musiał osłaniać ciałem Covenanta, czepiając się masztu rękoma i nogami, by ich obu nie zdmuchnęło w mrok. Ceer opróżnił swój bukłak, nim dobiegł do jadłoprowiantosali. Musiał się zatrzymać. Nikt nie mógł dotrzeć do nadbudówki. Honninscrave wykrzyknął warkliwym tonem rozkazy. Bliższa z objuczonych olejem gigantów zatrzymała się natychmiast, stanęła pewniej i rzuciła oba bukłaki przed siebie, jeden po drugim. Pierwszy trafił do rąk kapitana, który natychmiast ustawił się za Ceerem, drugi zaś przeleciał łukiem nad nimi i rozbił się o krawędź dachu. Olej spłynął po ścianie, którą płomienie uwolniły od węgorzy. Resztki stworów szybko usunięto z pokładu rufowego. Honninscrave wydał pośpiesznie polecenia Ceerowi. Haruchai okrążył go i wdrapał mu się na plecy jak na drzewo. Kapitan podszedł do ściany. Ceer przeskoczył z jego ramion na dach, po czym odwrócił się, by złapać bukłak, który cisnął mu Honninscrave. Gdy zaczął polewać węgorze olejem, buchnęły płomienie. Honninscrave podskoczył i złapał za krawędź dachu. Nie zważając na olej, nie zwolnił uścisku. Przeskoczył okap. Giganci cisnęli mu dwa ostatnie bukłaki. Trzymając je w obu dłoniach, przykucnął, by osłonić się przed wiatrem, i podążył za Ceerem. Linden nie widziała, co się dzieje. Jadłoprowiantosala zasłaniała przed jej oczyma podstawę masztu. Czerwoną poświatę widoczną na beznamiętnym obliczu cofającego się Brinna rzucał jednak szkarłatny żar węgorzy, nie pomarańczowożółty blask płomieni. Po chwili wycofujący się Haruchai wystawił się na działanie wiatru. Zakołysał się. Ze wszystkich sił walczył o zachowanie równowagi, lecz miał go w swej mocy huragan. Poprzeczne ustawienie dachu utrudniało utrzymanie właściwej pozycji. Brinna czekał nieuchronny upadek. Chwiejąc się, uderzył sznurem w węgorze i natychmiast skoczył ku Morskiemu Marzycielowi. Ostrym ciosem strącił jednego z napastników. Rozbłysk mocy oświetlił postać stojącego w mroku Haruchai niby błyskawica bólu. Wtem w polu widzenia pojawił się bukłak, rzucony Morskiemu Marzycielowi przez Ceera lub Hergroma. Mimo wiatru gigant zdołał wyciągnąć ramiona i chwycić naczynie. Następnie ścisnął je łokciem, zlewając maszt strugą oleju. Bijąca od węgorzy łuna przerodziła się w ogień. Płomienie ogarnęły maszt. Gorejące krople płynu spadały ku morzu wraz z trawionymi pożogą stworami. Linden usłyszała bezdźwięczny krzyk. Furia rzucił się do ucieczki, wyjąc z frustracji. Jego złowieszcza obecność zapadła się i zniknęła, uwalniając ją z dławiącego uścisku. W blasku płonących węgorzy i oleju ujrzała Brinna, który zwisał uczepiony jednej z kostek Morskiego Marzyciela, miotając się i wierzgając bezradnie. Jego gwałtowne ruchy i wiatr, który ciskał nim jak marionetką, nie osłabiały uścisku. Olej wypalił się szybko. Nad pokładem rufowym zapadła już sztormowa ciemność – noc łagodzona jedynie blaskiem kilku słabych lamp. Po chwili Ceer i Honninscrave mogli już wspiąć się na maszt. Przytroczony liną do kapitana Ceer zawisł pod reją i rozkołysał ciało, aż wreszcie zdołał dosięgnąć Brinna. Uściskał krewniaka i pozwolił, by Honninscrave przyholował ich obu we względnie bezpieczne miejsce. Potem kapitan pośpieszył z pomocą bratu. Trzymając między sobą Covenanta – spoiwo silniejsze i bliższe niż więzy krwi – Honninscrave i Morski Marzyciel przeszli na osłonięty przed wiatrem obszar. Linden ledwie mogła uwierzyć w ich ocalenie, w porażkę furii. Czuła się słaba z ulgi i wyczerpania. Gorąco pragnęła znaleźć się obok Covenanta, by zobaczyć, czy nic mu się nie stało. Niosący go ratownicy zniknęli jej z oczu za krawędzią jadłoprowiantosali. Nie mogła znieść oczekiwania, nie miała jednak wyboru. Starając się zapanować nad sobą, poszła zbadać Smołowiąza, Najstarszą i Hergroma. Wszyscy troje szybko dochodzili do siebie. Wyglądało na to, że dwójka gigantów nie odniosła podczas upadku trwałych obrażeń. Najstarsza odzyskała już wystarczająco wiele sił, by przeklinać utratę miecza, Smołowiąz zaś mruczał coś do siebie, jakby oszołomiła go lekkomyślność, z jaką rzucił się na węgorze. Ocaliła ich gigancia odporność na poparzenia. Leżący obok nich Hergrom nie utracił przytomności i umysł miał jasny, ale kurcze mięśni utrzymywały się u niego długo. Najwyraźniej jego odporność na energię węgorzy wzmogła też jej działanie. Przez dłuższy czas kończyny miał nieruchome, ale mięśnie jego twarzy wciąż drgały w tikach przypominających przesadną demonstrację lęku. Być może – pomyślała Linden, jakby jego grymasy były przepowiednią – furia wcale nie został pokonany. Być może po prostu dowiedział się, w jakim stanie jest Covenant i pozostali wędrowcy, po czym udał się poinformować o tym lorda Foula. Następnie zwróciła się ku wracającym Ceerowi, Brinnowi, Honninscrave’owi i Morskiemu Marzycielowi. A także Niedowiarkowi. Posuwali się ostrożnie wzdłuż sztormlin. Podobnie jak Hergroma, Brinna dręczyły tiki mięśniowe, które już jednak ustępowały. Morski Marzyciel był do cna wyczerpany walką, lecz jego masywne ciało nie odniosło żadnych obrażeń. Honninscrave niósł Covenanta. Na jego widok oczy Linden zaszły łzami. Nigdy nie umiała nad nimi zapanować. Teraz nawet nie próbowała. W stanie Niedowiarka nie zaszła żadna zmiana. Jego umysł i wola pozostawały puste jak opuszczona krypta. Był jednak bezpieczny. Bezpieczny. Gdy kapitan położył go na pokładzie, natychmiast do niego podbiegła. Choć nie była przyzwyczajona do podobnych gestów i być może nie miała do nich prawa, objęła go, nie zważając na to, czy ktoś zauważy żarliwość jej uścisku. Noc była długa i zimna, a sztorm nie przestawał się srożyć niby wcielenie całej wściekłości świata. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął po morzu z szaleńczą prędkością, zawieszony niepewnie między życiem a śmiercią. Pozostało im tylko trzymać się życia i mieć nadzieję. Choć zimno przeszywało Linden do szpiku kości, a znużenie poraziło jej kończyny tak dogłębnie, że nawet diamentrunek niewiele mógł jej pomóc, ze zdziwieniem przekonała się, że jest tak samo zdolna do nadziei jak giganci. Ich ducha najlepiej wyrażał Honninscrave, który dowodził Klejnotem Gwiezdnej Wędrówki tak, jakby dromond był niezniszczalny. Stojąca za Sercomięśniem Statku Wichrogniewa nie sprawiała już wrażenia sparaliżowanej ciężarem obowiązku, niezdolnej podźwignąć jego ciężaru. Jej potężne ramiona ściskały szprychy koła, jakby była bardziej nieugięta od sztormu. Brinn i Hergrom powrócili do charakterystycznej dla siebie obojętności. Dromond żył. Znowu mieli nadzieję. Gdy jednak wreszcie nastał świt, Linden pozostała już tylko naga, nieustępliwa wola przetrwania. Widok słońca ją zaskoczył. Była tak odrętwiała z wyczerpania, że nie wiedziała, co zdumiewa ją bardziej – zwykły powrót dnia, którego nie spodziewała się po całonocnej, nie kończącej się mordędze, czy też fakt, że niebo jest wolne od chmur. Ledwie mogła uwierzyć oczom. Ukryta po zawietrznej stronie statku, nie zauważyła, że w nocy przestało padać. Niebo przeszło z fioletu w błękit, a słońce wyłoniło się z morza niemal wprost za rufą statku gigantów. Chmury zniknęły, jakby unicestwił je nieustanny wicher. Mimo to huragan wiał dalej, nie słabł ani się nie uspokajał. Zamrugała leniwie, spoglądając na towarzyszy. W czystym powietrzu sylwetki wędrowców rysowały się nienaturalnie ostro, jakby minione zdarzenia wyrzeźbiły je wyraźniej, nadały im bardziej określoną postać. Stroje mieli pokryte skorupą soli, która zmieniła też ich twarze w wysuszone maski śmiertelności i sypała się z nich drobnym pyłem, gdy ściskali i rozluźniali dłonie, zginali ręce czy zmieniali pozycje. Nie odebrała im jednak zdolności ruchu. Rozmawiali ze sobą ochrypłymi głosami, próbowali rozruszać mięśnie, by usunąć z nich kurcze, obrzucali morze badawczymi spojrzeniami zaczerwienionych oczu. Żyli. Linden policzyła marynarzy, by się upewnić, że nikt nie zginął. Uparte dudnienie pomp pozwoliło jej ocenić liczbę gigantów przebywających pod pokładem. Nikogo nie brakowało. Przełknęła wypełniający jej gardło gorzki smak soli i zapytała Caila, czy ktoś widział Vaina albo Findaila. Haruchai poinformował ją, że Hergrom poszedł przed chwilą na dziób, by sprawdzić, czy nasienie Demondim i Elohim są bezpieczni, i przekonał się, że stoją obaj w takiej samej pozycji, w jakiej ostatnio ich widziała: Findail na samym przedzie statku niby figura dziobowa, a Vain zwrócony twarzą ku głębinom, jakby chciał wyczytać z mrocznej wody sekrety Ziemi. Linden skinęła głową. Nie spodziewała się, że będzie inaczej. Vain i Findail byli siebie warci: obaj skryci i nieprzewidywalni jak morze, niedostępni niczym kamień. Gdy Cail podsunął jej czarę diamentrunku, wypiła niewielki łyk, po czym przekazała naczynie najbliższemu z gigantów. Mrużąc oczy w blasku słońca, skierowała wzrok na gładką powierzchnię, pod którą już kipiał żywioł. Morze utraciło gładkość. Po jego powierzchni przebiegały słabe zmarszczki. Choć Linden nie odnosiła wrażenia, by huragan osłabł, znowu pojawiły się fale. Z nagłym lękiem spojrzała ku linii wodnej i zobaczyła, że kołysze się ona lekko, a z każdym uniesieniem się pochłania maleńki fragment pokładu. Woda wlewała się do wnętrza statku gigantów. Maszty skrzypiały teraz głośniej, a dudnienie pomp nabrało gorączkowej tonacji. Powoli, stopniowo Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zmierzał ku ostatecznemu kryzysowi. Omiotła wzrokiem pokład w poszukiwaniu Honninscrave’a. Wykrzyknęła jego imię. Gdy jednak zwrócił się ku niej, umilkła. Oczy giganta były pełne zrozumienia i żalu. – Widziałem to, Wybrana. – W jego głosie pobrzmiewała nuta rozpaczy. – Mamy szczęście, że świeci słońce. Gdyby wciąż utrzymywał się półmrok... – umilkł zasmucony. – Honninscrave – odezwała się Najstarsza ostrym tonem, jakby rozgniewał ją swym przygnębieniem. – Trzeba to zrobić. – Tak jest. Trzeba to zrobić – powtórzył słabym głosem. – Trzeba to zrobić teraz – nie ustępowała. – Tak jest – westchnął raz jeszcze. – Teraz. – Jego lico wykrzywiło cierpienie. Po chwili jednak podjął decyzję. Wyprostował plecy. – W takim razie ja to zrobię. Wskazał nagle czterech marynarzy, ruszył ku rufie i nakazał im podążyć za sobą. – Dowództwo na górze przekazuję Sevinhandowi – rzucił przez ramię. – Który wybierzesz? – zawołała za nim Najstarsza na znak potwierdzenia albo przeprosin. Nie odwracając się, wymienił gigancią nazwę grotmasztu. Wypowiedział to słowo ponurym tonem, jakby było imieniem utraconej kochanki. – Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nie może się przechylić ku dziobowi ani ku rufie. Zniknął pod pokładem w towarzystwie czwórki gigantów. Zalękniona Linden podeszła do Najstarszej. – Co on chce zrobić? Mieczarka obrzuciła ją gwałtownym spojrzeniem. – Wybrana – odrzekła z przygnębieniem w głosie – dokonałaś już wiele, a dokonasz jeszcze więcej. Tę sprawę zostaw kapitanowi. Linden skrzywiła się, słysząc tę naganę. Chciała na nią odpowiedzieć, lecz ugryzła się w język. W głosie Najstarszej nie było urazy, a tylko frustracja i gniew. Czuła to samo, co Honninscrave, a na dodatek była bezradna. Ocalenie dromondu zależało od niego. Na domiar złego utrata miecza pozbawiła ją niezbędnej pewności siebie, napełniając ją goryczą i niezdecydowaniem. Linden rozumiała ją, lecz nie potrafiła jej pocieszyć. Wróciła do Covenanta, złapała go za ramię, jakby nawet taki jednostronny kontakt mógł dodać otuchy, i skierowała uwagę na linię wodną. Ruch fal wzmógł się, zwiększając wyraźnie uścisk, w którym morze trzymało statek gigantów. Miała wrażenie, że pokład stał się bardziej stromy. Czubki masztów zawisły straszliwie nisko nad pokrytą drobnymi zmarszczkami wodą. Jej zmysły wyczuwały pulsujący ból walczącego o zachowanie równowagi statku. Wyraźnie – jakby widziała to na własne oczy – postrzegała, że jeśli szczyty masztów dotkną powierzchni, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zostanie wciągnięty pod wodę. Po kilku chwilach spod pokładu wypadł biegiem Sevinhand. Jego stara szczupła twarz zastygła w wyrazie determinacji. Choć całą noc i większość poprzedniego dnia kierował pracą obsługujących pompy marynarzy i sam pocił się razem z nimi, poruszał się tak szybko, jakby potrzeba Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki pozbawiała znaczenia wszelkie możliwe przyczyny jego słabości. Po drodze zawołał kilku gigantów, którzy podążyli za nim do jadłoprowiantosali i zniknęli Linden z oczu. Wpiła palce w ramię Covenanta, starając się powstrzymać drżenie. Z każdą kolejną falą woda pochłaniała następny fragment statku gigantów, zwiększając nieco jego przechył. Wtem pod pokładem rozległo się echo wrzasku Honninscrave’a. Wydawało się, że dobiega on z okolic ładowni, które znajdowały się pod grotmasztem. Sevinhand odpowiedział ochrypłym krzykiem, że jest gotowy. Kamień natychmiast zawibrował gwałtownym łoskotem, który zagłuszył dudnienie pomp, przebijając się nawet przez przeciągłe wycie wichru. Przez krótką, szaloną chwilę Linden miała wrażenie, że giganci zaatakowali kamień podpokładzia młotami kowalskimi, chcąc roztrzaskać dromond od środka, jakby w ten sposób mogli go uczynić bezwartościowym dla sztormu, niewartym zatopienia. Otaczający ją marynarze napięli jednak niecierpliwie mięśnie. – Przygotować się! – warknęła Najstarsza. – Musimy być gotowi do walki o życie! Intensywny stukot – wściekłość gwałtowna jak uderzenie – przyciągnął uwagę Linden do grotmasztu. Kamień zaczął krzyczeć jak człowiek poddany torturom. Reje drżały przy każdym uderzeniu. Wtem wszystko zrozumiała. Honninscrave atakował podstawę masztu. Chciał go obalić, wyrzucić za burtę, by przesunąć środek ciężkości dromondu. Każdy cios kruszył podtrzymujący konstrukcję kamień. Ścisnęła mocno ramię Covenanta, zostawiając na nim siniaka. Kapitanowi nie mogło się udać. Miał za mało czasu. Statek gigantów coraz wyraźniej przechylał się ku śmierci. Od zagłady dzieliło ich zaledwie kilka uderzeń serca. Honninscrave i jego giganci nie przestawali jednak łomotać, jakby chcieli zaprzeczyć niemożliwemu do zaakceptowania przeznaczeniu. Kamień przeszył kolejny krzyk – wrzask sprzeciwu głośniejszy od huraganu. Z ohydnym zgrzytem pękającego, rozdzieranego granitu maszt zaczął się przewracać. Dźwięk ów przypominał jęk miotanej śmiertelnymi konwulsjami góry. Dach nadbudówki zapadł się. Padający kolos uderzył o burtę statku gigantów. Uderzenie wstrząsnęło dromondem aż po stępkę. Od dziobu po rufę przebiegły potężne drżenia, które Linden poczuła aż w kościach. Wydawało się jej, że krzyczy, choć nie słyszała własnego głosu. Wtem kakofonia pękającego kamienia stała się cichsza od zawodzenia wichru. Maszt uderzył o powierzchnię morza jak w pantomimie zagłady. Pokłady i wszystkich obserwatorów zalały fontanny wody, lecz nie towarzyszył temu żaden dźwięk, jakby wszyscy ogłuchli ze smutku. Ze zniszczonych głębin dromondu dobiegł wrzask Honninscrave’a, zagłuszający szum wody, która wtargnęła do środka przez dziurę po maszcie. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki podźwignął się w górę na zew swego kapitana. Ogromny ciężar stępki przeważył strumień napływającej do środka wody. Powoli, ociężale statek gigantów zaczął się prostować. Nadal jednak mógł zatonąć. Nabrał już tyle wody, że pompy nie były w stanie z nią sobie poradzić, a przez ziejącą niby otwarta rana dziurę w burcie wciąż napływała nowa. Sevinhand i Wichrogniewa byli jednak gotowi. Kotwicomistrz natychmiast wysłał swych gigantów na fokmaszt, nakazując im rozwinąć najniżej umieszczony żagiel. Gdy wiatr szarpnął płótnem, starając się je zerwać bądź wykorzystać do ponownego przewrócenia statku, Wichrogniewa zakręciła Sercomięśniem Statku, zanurzając płetwę sterową w rozwścieczone morze. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki był ocalony. Jeden żagiel i płetwa sterowa wystarczyły, by obrócić dromond rufą do wiatru. Gnany huraganem statek gigantów mógł zachować pionową pozycję, utrzymując dziurę w burcie nad powierzchnią wody. Przez pewien czas dromond był niemal całkowicie niesterowny, zbyt ciężki od nabranej wody. Wiatr w każdej chwili mógł zerwać jego jedyny żagiel, lecz Sevinhand wykorzystywał do jego ochrony wszystkie swe umiejętności i całą dzielność załogi. Marynarze przy pompach wykonywali tytaniczną pracę. Ich wysiłki pozwoliły statkowi utrzymać się na powierzchni, dopóki Honninscrave nie utorował gigantom drogi do pomp znajdujących się po lewej burcie. Potem robota szła już szybciej. W miarę jak dromond tracił ciężar, nacisk na jego żagiel malał i Sevinhand był w stanie rozwinąć następny. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki – wciąż żywy mimo odniesionych ran – pomknął na skrzydłach huraganu ku pogodnemu południu. 13. Port Bhrathairain Huragan cichł powoli, lecz jeszcze przez dwa dni nie osłabł do poziomu zwykłej bryzy. Do tego czasu Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nie miał innego wyboru, jak mknąć prosto z wiatrem. Nie mógł skręcić nawet lekko na zachód, gdyż przechyliłby się na lewą burtę, zanurzając pod wodę dziurę w kadłubie. Giganci mieli pod dostatkiem innej roboty, a teraz dochodziło jeszcze wypompowywanie wody. Gdy tylko morze stawało się wzburzone i fale wlewały się przez wyrwę, Honninscrave musiał zmieniać kurs o kilka rumbów na wschód, by Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przechylał się na prawą burtę, zapobiegając nabieraniu wody. Nie próbował rozwijać więcej żagli. Podczas tak gwałtownej wichury nawet dwa wymagały nieustannej uwagi kilku gigantów. Gdyby było ich więcej, odciągnęłyby zbyt wielu marynarzy od licznych niezbędnych zadań. Również na takielunek trzeba było uważać, lecz znacznie więcej trudności sprawiały panujące pod pokładem zniszczenia. Obalenie masztu spowodowało chaos. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki cały dzień leżał na boku, co też wywołało liczne inne konsekwencje. Zawartość ładowni pospadała z miejsc, wymieszała się lub potłukła. Znaczną część zapasów zniszczyła słona woda. Morze dokonało też wielu spustoszeń w licznych częściach statku – w kajutach i magazynach po lewej burcie – które nie były przygotowane na zalanie wodą czy przewrócenie. Choć giganci pracowali wytrwale i bez przerwy, kambuz stał się zdatny do użytku dopiero późnym popołudniem, a upłynęła połowa nocy, nim można było wprowadzić się do pierwszych kajut po lewej burcie. Gorący posiłek uspokoił jednak nieco sterane nerwy Linden, a Brinn mógł w końcu zaprowadzić Covenanta na dół, do jego kabiny. Linden wreszcie pozwoliła sobie pomyśleć o odpoczynku. Ponieważ jej kajuta leżała po prawej burcie, doszło tam tylko do niewielkich uszkodzeń. Przy nieproszonej pomocy Caila Linden szybko zdołała ustawić na miejsce stół, krzesła i składaną drabinkę. Następnie wdrapała się na hamak i przy zawodzeniu huraganu pozwoliła sobie zapaść w nieświadomość. Dopóki wiatr się nie uspokoił, nie robiła wiele poza odpoczynkiem. Opuszczała od czasu do czasu kajutę, by sprawdzić stan Covenanta albo pomóc Krzepkiej Wichrogniewie opatrywać rany załogi. Raz wybrała się też na dziób, by zadać kilka pytań Findailowi. Chciała, by wytłumaczył, dlaczego odmówił pomocy i jej, i statkowi gigantów. Gdy jednak zobaczyła, jak stoi samotnie na dziobie, jakby rola Wskazanego uczyniła z niego pariasa, przekonała się, że brak jej siły woli, by żądać od niego wyjaśnień. We wszystkich mięśniach i ścięgnach czuła znużenie. Informacje, które mogłaby od niego uzyskać, na nic się teraz nie przydawały. Pogrążona w otępieniu, wróciła do kajuty, jakby była ona oazą snu. Linden cały czas czuła nieustanne zabiegi marynarzy, ale brakowało jej sił i umiejętności, by pomóc im w ich działaniach. Gdy jednak opadało z niej spowodowane sztormem zmęczenie, ich wysiłek wywierał na nią coraz większy wpływ. Wreszcie poczuła zbliżający się nad głębiną koniec huraganu. Nie mogła zasnąć, zaczęła więc się rozglądać za jakąś pracą, która pozwoliłaby jej zająć czymś myśli, przywrócić dłoniom użyteczność. Dostrzegając dręczące Linden napięcie, Morski Marzyciel zaprowadził ją i Caila pod pokład, do jednej z ładowni, którą wciąż wypełniała gęsta maź, złożona z morskiej wody i zniszczonej kukurydzy. Większą część dnia przepracowała tam z nimi, dzieląc się milczeniem. Gigant dzierżył łopatę, Linden i Cail zaś czerpaki przyniesione z kambuza. Ładowali szlam do potężnej kadzi, którą Morski Marzyciel od czasu do czasu wynosił na zewnątrz, by ją opróżnić. Giganci czerpak był wielki jak kubeł i niełatwo jej było się nim posługiwać, cieszyła się jednak, że ma coś do roboty. Kiedyś, na Haven Farm, zajęła się podobnym zadaniem, by ukoić dręczący niepokój swego ducha. Od czasu do czasu spoglądała na Morskiego Marzyciela. Wydawało się, że gigant rad jest z jej bliskości, jakby jej zmysł zdrowia był odpowiednim towarzystwem dla jego ziemiowidzenia. Dręcząca go rozpacz opadła do dającego się znieść poziomu nie dlatego, że w jego wizji zaszła jakaś zmiana, lecz z uwagi na prosty fakt, że Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nie zmierzał już ku Jedynemu Drzewu. Nie miała sumienia dręczyć go pytaniami, na które nie mógłby odpowiedzieć bez żmudnych i nie dających pewności sukcesu wysiłków. Niemniej jednak odnosiła wrażenie, że jego wzrok ukazał mu czekającą go pod Jedynym Drzewem zagładę. Z pewnością w Elemesnedene zaszła w nim jakaś zmiana: czy to z powodu badania, któremu go poddano, czy też utraty nadziei, którą dał mu na chwilę Honninscrave. Być może jego wrażliwość zmieniła ukierunkowanie, przesunęła się ze Słonecznicy na jakieś inne niebezpieczeństwo. Albo... poczuła skurcz w żołądku na tę myśl. Albo ujrzał kryjący się za fasadą Słonecznicy głębszy plan lorda Foula. Plan, który wykonają, płynąc ku Jedynemu Drzewu. Nie potrafiła jednak o tym rozmawiać. Podczas pracy nie opuszczała jej bolesna tęsknota za Covenantem. Starała się ją zdławić, wracając w myślach do natury niedoli, która go spotkała. Poddała ponownej analizie nieprzenikalne całuny spowijające jego umysł, szukając sposobu ich rozwiązania. Doszła jednak tylko do wniosku, że ostatnia próba wdarcia się do jego jaźni była złem z wielu powodów – stanowiła pogwałcenie jego nietykalności, a motywami, którymi ona się kierowała, były gniew i głód. Linden nie potrafiła rozwiązać owego dylematu, wiedziała bowiem, że w ogóle nie próbowałaby podjąć tego zadania, gdyby nie była tak rozgniewana i z tego powodu bezbronna wobec ciemności. Pod tym przynajmniej względem przypominała Morskiego Marzyciela – głos, którym powinna przemówić do Covenanta, był niesłyszalny. Późnym popołudniem huragan uspokoił się ostatecznie i oddalił niczym napastnik, którego opuściła odwaga. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki z westchnieniem ulgi wpłynął na łagodniejsze morza. Linden wyczuwała za pośrednictwem jego kamienia radość załogi. Morski Marzyciel odrzucił łopatę, pochylił głowę i zamarł na dłuższą chwilę w bezruchu, łącząc się ze współbraćmi w akcie wdzięczności albo skruchy. Statkowi gigantów na razie nic nie groziło. Po krótkiej chwili Cail oznajmił, że kapitan wzywa Wybraną. Morski Marzyciel wzruszył ramionami i skrzywił się z przekąsem na znak, że sam skończy opróżniać ładownię. Dziękując niememu gigantowi za wszystko, co zrobił – zwłaszcza za uratowanie Covenanta przed węgorzami – Linden ruszyła za Cailem do kajuty Honninscrave’a. W owym po spartańsku urządzonym pomieszczeniu czekali już Najstarsza, Smołowiąz i Wichrogniewa. Z niosących się od czasu do czasu echem z pokładu sternika okrzyków wniosła, że statkiem kieruje Sevinhand. Honninscrave stał u końca długiego stołu, zwrócony twarzą ku towarzyszom. Gdy do kajuty weszła Linden, pozdrowił ją skinieniem głowy, po czym ponownie przeniósł uwagę na stół, którego blat znajdował się na wysokości jej oczu. Pokrywały go zwoje pergaminu i welinu, szeleszczące cicho, gdy je zwijał albo rozpościerał. – Wybrana – rzekł – zebraliśmy się tu na naradę. Musimy zdecydować, dokąd popłyniemy. Oto, jak mają się sprawy. – Rozwinął mapę, lecz zdał sobie sprawę, że Linden jej nie widzi, i złożył ją ponownie. – Zniosło nas blisko tysiąc dwieście mil w stronę nie wiodącą ku Jedynemu Drzewu. Być może nie jesteśmy dużo dalej od celu niż uprzednio, z pewnością jednak się do niego nie zbliżyliśmy. A nasza misja jest pilna. Wiedzieliśmy o tym dobrze już wtedy, gdy ziemiowidzenie Liny Morskiego Marzyciela dało początek poszukiwaniom. – Skrzywił boleśnie twarz. – Teraz widzimy to na jego licu jeszcze wyraźniej. Niemniej jednak – ciągnął, porzucając na chwilę troskę o brata – Klejnot Gwiezdnej Wędrówki doznał poważnych uszkodzeń. Wszystkie morza stały się dla nas niebezpieczne. A utrata zapasów... Popatrzył na Wichrogniewę. – Jeśli będziemy jeść i pić bez ograniczeń, mięsa zabraknie nam za pięć dni – odparła bez ogródek spiżarmistrz. – Wody w zbiornikach za osiem. Dobrego ziarna i suszonego prowiantu może starczyć na dziesięć. Tylko diamentrunku mamy pod dostatkiem. Honninscrave przeniósł wzrok na Linden, która skinęła głową. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki rozpaczliwie potrzebował zapasów. – Możemy kontynuować poszukiwania – ciągnął kapitan – ufając w swe umiarkowanie w jedzeniu i łaskę morza, bądź też poszukać przystani albo portu, gdzie będziemy mogli dokonać napraw i zdobyć nowe zapasy. – Ponownie rozpostarł mapę, rozciągając ją na brzegu stołu, by Linden mogła ją zobaczyć. – Tak się złożyło, że sztorm zniósł nas na pobrzeże Królestwa Bhrathair, na którym wznosi się Piaskowa Twierdza, chroniąca jego mieszkańców przed Wielką Pustynią. – Wskazał jakiś punkt na mapie, lecz Linden zignorowała ten gest. Wpatrywała się w jego twarz, próbując wyczytać tam decyzję, której od niej żądał. Ze wzruszeniem ramion rzucił mapę z powrotem na stół. – W porcie Bhrathairain możemy otrzymać to, czego potrzeba nam i Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki – dokończył. – Jeśli wiatr będzie nam sprzyjał, powinniśmy tam dotrzeć za dwa dni. Linden raz jeszcze skinęła głową. Spoglądając na gigantów, zyskała pewność, że wszyscy wolą to drugie wyjście, chcą skierować dromond do portu Bhrathairain. W ich oczach kryła się jednak obawa. Być może wydzierając im u wrót Elemesnedene dowództwo, pozbawiła ich pewności siebie. Albo też sama misja nauczyła ich nieufności wobec własnych pragnień odnalezienia bezpiecznej przystani. Covenant z pewnością wielokrotnie wspominał, że konieczny jest pośpiech. A może to mnie nie ufają – pomyślała Linden z nagłym lękiem. Zacisnęła natychmiast usta w dobrze wszystkim znanym grymasie surowości. Była zdecydowana nie oddać nawet najmniejszej drobiny odpowiedzialności, którą siebie obarczyła. Posunęła się zbyt daleko, by mogła to uczynić. – Czy jest jakiś powód, dla którego nie możesz naprawić statku na morzu? – zapytała Smołowiąza bezbarwnym, profesjonalnym tonem zbierającego wywiad lekarza. Pokraczny gigant skierował na nią spojrzenie pełnych bliskiej bólowi powagi oczu. – Wybrana, mogę przystąpić do wiązania, gdy tylko morze pozwoli, pod warunkiem że fale i wiatry będą łaskawe, a mnie niczego nie zabraknie. Ze szczątków wypełniających podpokładzie mogę uzyskać tyle kamienia, że wystarczy to do załatania burty dromondu, a nawet jego pokładu. Jeśli jednak chodzi o ściany i jadłoprowiantosalę... – Wzruszył gwałtownie ramionami. – Bym mógł naprawić cały Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, potrzebne mi kamieniołomy. A tylko cieśle okrętowi Domu potrafiliby odtworzyć utracony maszt. Możliwe, że poszukiwacze są w stanie obejść się bez podobnych luksusów – dokończył po prostu. – Czy Bhrathair mają kamieniołom? W oczach Smołowiąza pojawił się błysk wesołości. – Zaiste. Bhrathair nie mają wiele oprócz kamienia i piasku. Dlatego w tamtejszym porcie panuje wielki ruch, gdyż tylko handel może zaspokoić ich inne potrzeby. Linden zwróciła się ku Wichrogniewie. – Czy jeśli maksymalnie zmniejszysz racje, wystarczy nam zapasów, by dotrzeć do Jedynego Drzewa i wrócić do Krainy? – Nie – odparła zdecydowanie spiżarmistrz. Skrzyżowała na piersi muskularne przedramiona, jakby jej opinia była niepodważalna. – Na wybrzeżach Krainy sami zdobyliście zaopatrzenie – ciągnęła jednak Linden. – Czy nie moglibyśmy zrobić tego samego, nie marnując czasu na wyprawę do tego portu? Wichrogniewa popatrzyła na kapitana. – To niewykluczone – przyznała mniej pewnym tonem. – Niekiedy będziemy płynąć blisko brzegu. Niemniej wiele danych na tych mapach jest niepewnych. Tych lądów nie badali ani giganci, ani ludy, których opowieści było nam dane wysłuchać. Linden zapomniała na razie o wątpliwościach Wichrogniewy. – Honninscrave. – Nie mogła się pozbyć wrażenia, że giganci obawiają się Królestwa Bhrathair. – Czy istnieje powód, dla którego nie powinniśmy odwiedzać tego portu? Sprawiał wrażenie zakłopotanego tym pytaniem. – W dawno minionych czasach – zaczął, nie patrząc jej w oczy – Bhrathair byli przyjaciółmi gigantów i mile witali nasze statki. Nie daliśmy im powodów, by to się zmieniło. – Twarz miał poszarzałą od wspomnienia Elohim, którym zaufał. – Jednakże żaden gigant nie pożeglował do Królestwa Bhrathair od trzech naszych pokoleń, które równają się przynajmniej dwudziestu ich generacjom. A opowieści, które docierały do nas od tego czasu, sugerują, że Bhrathair nie są już tacy jak ongiś. Zawsze byli porywczym, nieskłonnym do wahań ludem, czy to w dobrym czy w złym. Stali się tacy z powodu długiej wojny o przetrwanie, którą toczą z piaskowymi gorgonami z Wielkiej Pustyni. Opowieści głoszą jednak, że popadli w ostentację. Ostentację? – zastanowiła się Linden. Nie rozumiała, co chciał przez to powiedzieć Honninscrave, pojęła jednak najważniejsze: kapitan nie był pewien, jak przywitają Klejnot Gwiezdnej Wędrówki w porcie Bhrathairain. Z surową miną zwróciła się w stronę Najstarszej. – Co byś uczyniła, gdyby nie było tu mnie i Covenanta, gdybyście sami prowadzili poszukiwania? W spojrzeniu Najstarszej nie dostrzegała nawet śladu niejasnych obaw Honninscrave’a. Było proste i nieprzejednane niby miecz. – Wybrana, straciłam oręż. Jestem mieczarką i dano mi go jako symbol i wyraz zaufania podczas rytuału nominacji. Jego imienia nie zna nikt poza mną i tymi, którzy mi go ofiarowali. Nikomu nie wolno go wyjawić, dopóki dotrzymuję wiary jako mieczarka. Straciłam go z powodu własnego błędu i bardzo się tego wstydzę. Muszę jednak mieć jakąś broń. Bez niej nie jestem mieczarką ani Najstarszą Poszukiwaczką. A Bhrathair słyną z produkcji wszelkich rodzajów uzbrojenia. – Nie spuszczała wzroku. – Gdyby chodziło tylko o mnie, nie opóźniałabym poszukiwań. Oddałabym dowództwo innemu, zadowalając się taką służbą, jakiej byłabym w stanie sprostać. – Smołowiąz zakrył oczy dłonią. Słowa Najstarszej sprawiały mu ból, nie przerywał jej jednak. Linden zrozumiała teraz niezwykły dla niego ton, jakim odpowiedział na jej pytanie. Wiedział, co decyzja ominięcia portu Bhrathairain oznaczałaby dla jego żony. – Potrzeba Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki jest jednak oczywista – ciągnęła Najstarsza. – Biorąc pod uwagę ten fakt oraz bliskość Królestwa Bhrathair, pożeglowałabym tam bez wahania, by dać nadzieję i dromondowi, i sobie. Wybór między zwłoką a śmiercią jest łatwy. Nadal spoglądała Linden w oczy, aż wreszcie ta spuściła wzrok. Poruszyło ją szczere wyznanie Najstarszej, jej nieugięta prawość. Miała wrażenie, że wszyscy giganci przerastają ją czymś więcej niż wzrostem. Poczuła nagle, że zachowuje się niegodnie, żądając w podobnym towarzystwie prawa do podejmowania decyzji. Covenant zasłużył sobie na miejsce wśród gigantów – a także wśród Haruchai. Ona nie miała do tego podstaw. Domagała się odpowiedzialności, możliwości wyboru po to tylko, by stłumić w sobie głód innych rodzajów mocy. Krytyczna sytuacja nie pozwalała jej jednak zastanawiać się nad tym, jak mało jest godna. – W porządku – rzekła, starając się naśladować Covenanta. – Słyszę cię. – Wytężając wolę, uniosła głowę, zapanowała nad rozdzierającym jej serce konfliktem, by móc spojrzeć w oczy gigantom. – Uważam, że jesteśmy zbyt słabi. W niczym nie pomożemy Krainie, jeśli zatoniemy albo umrzemy z głodu. Zaryzykujmy zawinięcie do tego portu. Honninscrave i reszta gigantów wpatrywali się w nią przez chwilę, jakby oczekiwali innej odpowiedzi. Wtem Smołowiąz zachichotał cicho. W kącikach jego ust pojawił się grymas radości, który szybko rozszerzył się na całą twarz. – Słuchajcie mnie, giganci – rzekł. – Czyż nie zapewniałem was, że jest dobrze Wybrana? Zamaszystym gestem ujął dłoń Najstarszej i ucałował ją mocno, po czym wypadł z kabiny, gnany radością. W oczach jego żony zalśniły rzadko pojawiające się tam łzy. Mieczarka musnęła przelotnie dłonią bark Linden na znak podziękowania albo zrozumienia. Zwróciła się jednak do Honninscrave’a. – Pragnę usłyszeć pieśń, która wypełnia teraz serce Smołowiąza – powiedziała ochryple. Odwróciła się gwałtownie, chcąc ukryć swe uczucia, i opuściła kabinę. Na twarzy Wichrogniewy pojawił się szczery wyraz satysfakcji. Niemal z zadowoleniem wzięła w rękę jedną z map i poszła poinformować Sevinhanda o nowym kursie dromondu. Linden została sam na sam z kapitanem. – Linden Avery. Wybrana. – Wydawało się, że nie wie, jak się do niej zwracać. Niepokój na jego twarzy ustąpił na chwilę miejsca uśmiechowi ulgi. Powaga wróciła jednak prawie natychmiast. – Nie rozumiem wielu spraw dotyczących poszukiwań i grożącego Ziemi niebezpieczeństwa. Tajemnica wzroku mego brata wypełnia moje serce przerażeniem. Zmiana, jaka zaszła w Elohim, i obecność wśród nas Findaila... – Wzruszył ramionami, unosząc dłonie, jakby czuł się niezręcznie, mówiąc to wszystko. – Niemniej Covenant Przyjaciel Gigantów jasno nam powiedział, że ciąży na nim potężne brzemię krwi przelewanej w Krainie, a w jego niedoli zgodziłaś się dzielić z nim jego cierpienie. A nawet więcej niż dzielić – dorzucił z krzywym uśmieszkiem. – Uznałaś je za własne. Zaiste nie wiedziałem, że wykonano cię z takiego kamienia. – Wrócił jednak do rzeczy. – Wybrana, dziękuję ci, że zgodziłaś się na tę zwłokę. Dziękuję ci w imię Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, kocham bowiem ten statek jak samo życie i pragnę, by go odbudowano. – Zacisnął mimo woli dłonie, przypominając sobie ciosy, które zadał grotmasztowi. – A także w imię mego brata, Liny Morskiego Marzyciela. Raduję się, że czeka go choć chwila ulgi. Choć obawiam się, iż jego rana nigdy się nie zagoi, cieszy mnie każdy uczynek lub zwłoka, która pozwala mu odetchnąć. – Honninscrave... – Linden nie wiedziała, co mu powiedzieć. Nie zasłużyła na jego podziękowania. Nie potrafiła też nic uczynić w sprawie łączącej go z bratem więzi wspólnego cierpienia. Spoglądając na niego, pomyślała, że kapitan obawia się nie tyle tego, jak przyjmą ich Bhrathair, ile możliwych skutków zwłoki dla poszukiwaczy i Morskiego Marzyciela. Wydawało się, że wątpi w to, co dyktuje mu troska o statek, jakby obawa o Morskiego Marzyciela poddawała w wątpliwość jego motywy. Gnębiący go wewnętrzny niepokój pozbawił znaczenia wszystko, co mogłaby powiedzieć na poparcie swej decyzji lub w podzięce za jego wdzięczność, podzieliła się więc z nim odrobiną wiedzy, którą posiadała. – Twój brat boi się Jedynego Drzewa. Jest przekonany, że zdarzy się tam coś strasznego. Nie wiem dlaczego. Honninscrave skinął powoli głową. Nie patrzył już na nią. Wpatrywał się w dal, jakby oślepiał go brak zdolności przewidywania. – Nie oniemiał dlatego, że utracił zdolność mówienia – wyszeptał – lecz dlatego, że ziemiowidzenia nie da się ubrać w słowa. Potrafi nas ostrzec przed niebezpieczeństwem, ale dla niego nie ma ono dającej się wymówić nazwy. Nie wiedziała, jak go pocieszyć. Wyszła po cichu z kajuty, zostawiając go samego. Nie mogła mu oferować nic więcej. Zmienne wiatry utrudniały żeglugę i minęły dwie doby, nim wędrowcy ujrzeli ląd z pokładu Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Do wejścia do portu Bhrathairain dotarli dopiero następnym rankiem. Zostawili za sobą ostatnie ślady północnej jesieni, wpływając na obszar gorącego, suchego klimatu, którego nie łagodziła nadzieja zimy. Promienie słońca paliły skórę Linden. Ciągle dręczyło ją pragnienie, a przez podeszwy butów wyczuwała żar chłodnego zwykle kamienia pokładu. Poszarpane wiatrem żagle wydawały się szare i zmatowiałe na tle lśniącego w jasnym blasku słońca morza. Policzek Linden owiewała niekiedy wilgoć, lecz jej źródłem była tylko virga – padające z pojedynczych chmurek strugi deszczu, które wyparowywały w powietrzu, nim zdążyły spaść na morze albo na statek, i nawet w najmniejszym stopniu nie łagodziły upału. Po raz pierwszy zobaczyła brzeg kilkanaście mil na wschód od Królestwa Bhrathair. Były tam tylko skały i naga ziemia. Kamieniste pobrzeże wypaliły tysiąclecia suszy, tak liczne, że nawet głazy wydawały się ospałe i porażone słońcem, jakby tylko wywołane nim oszołomienie powstrzymywało je przed rozpłynięciem się w mgiełce. Z jasnej gleby dawno już wyparowały wszelkie ślady życia. Zachód słońca upstrzył brzeg ochrowo-różowymi plamami, przeobrażając pustkowie, nie potrafił jednak przywrócić tego, co utracone. Nocą, gdy dromond halsował powoli wzdłuż wybrzeża, pojawiły się niskie klify, które oddzielały morze od lądu niby brwi zmarszczone w wyrazie wiecznej irytacji. Kiedy nadszedł świt. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mijał właśnie płaskowyże dorównujące wysokością jego masztom. Stojąca obok Smołowiąza przy lewym relingu rufowego pokładu Linden ujrzała otwierającą się przed nimi wyrwę w klifach, która przypominała wylot wąskiego kanionu lub ujście rzeki. Wzdłuż jej krawędzi wznosiły się jednak mury, wysokie na trzydzieści, czterdzieści stóp. Zbudowano je z tego samego jasnego kamienia, z którego składały się urwiska. Na końcach – po obu stronach wąwozu – mury kończyły się wieżami strażniczymi. Ostre zakończenia fortyfikacji wyglądały na tle mglistego horyzontu jak kły. – To jest ten port? – zapytała niepewnie Linden. Przestrzeń między klifami wydawała się zbyt wąska, by mogły tam zakotwiczyć statki. – Port Bhrathairain – potwierdził Smołowiąz z zadumą w głosie. – Tak jest. Tu właśnie bierze początek Piaskowy Mur, który oddziela od Wielkiej Pustyni zamieszkany obszar Królestwa Bhrathair, składający się z samego Bhrathairain i leżącej na jego tyłach potężnej Piaskowej Twierdzy. Z pewnością w całej okolicy nie spotka się statku, którego załoga nie znałaby widoku Szpiców. Wskazują one wejście do portu Bhrathairain, a zarazem go strzegą. Kołyszący się delikatnie na lekkiej bryzie statek gigantów wpłynął powoli między dwie wieże, które Smołowiąz zwał Szpicami. Honninscrave zawrócił dromond, by przepłynąć między nimi. Cieśnina z pewnością była wystarczająco szeroka, by Klejnot Gwiezdnej Wędrówki bezpiecznie się w niej zmieścił. Linden zobaczyła, że dalej kanał przechodzi w wielką zatokę o średnicy co najmniej trzech mil. Całe eskadry statków mogłyby tam urządzać manewry, osłonięte przed kaprysami morza. W oddali wypatrzyła żagle i maszty, skupione wzdłuż półkolistego brzegu zatoki. Za przycumowanymi jednostkami ciągnęło się gęsto zabudowane miasto, wzniesione na leżącym na zachód i południe od zatoki stoku. Kończyło się u stóp Piaskowego Muru, który otaczał cały gród i zatokę. Dalej wznosił się potężny kamienny słup Piaskowej Twierdzy. Składała się ona z pięciu kondygnacji. Górowała nad Bhrathairain, dominując nad całym krajobrazem niby posępny tytan. Jej najwyższe piętro stanowiła prosta, wysoka wieża, przypominająca wzniesiony w geście ostrzeżenia kamienny palec. Gdy Klejnot Gwiezdnej Wędrówki przepływał obok Szpiców, Linden przemknęła przez głowę myśl, że port stanowi ślepą uliczkę, z której bardzo trudno byłoby uciec. Królestwo Bhrathair było dobrze strzeżone. Obserwując miasto i Piaskowy Mur, zdała sobie sprawę, że gdyby mieszkańcy Piaskowej Twierdzy postanowili zamknąć bramy, Bhrathair nie znaleźliby drogi ucieczki z własnych fortyfikacji. Wielkość portu i ogromny, masywny kształt Piaskowej Twierdzy napełniły ją zachwytem i lękiem. – Opowiedz mi coś o tubylcach – wyszeptała do Smołowiąza. Po spotkaniu z Elohim miała wrażenie, że nie wie, czego się spodziewać po obcych. Odpowiedział jej tak, jakby już od pewnego czasu był nastawiony na tę opowieść. – To osobliwi ludzie, bardzo źle potraktowani przez jałową krainę, która jest ich ojczyzną, i przez przypadek albo los, który zmusił ich do śmiertelnej walki z najstraszliwszymi mieszkańcami Wielkiej Pustyni. Z tych właśnie powodów stali się twardzi, uparci i krewcy. I chyba pozbyli się skrupułów. To jednak nie jest pewne. Opowieści, które o nich słyszeliśmy, różnią się bardzo od siebie, w zależności od ducha, w którym je powtarzano. Słowa Covenanta Przyjaciela Gigantów świadczą jednoznacznie, że Bezdomni zatrzymali się na pewien czas w Królestwie Bhrathair, by pomóc im w miarę swych możliwości w walce z piaskowymi gorgonami. Moi rodacy również dowiedzieli się o tym podczas późniejszych podróży. Z tego powodu giganci zawsze byli tu mile witanymi gośćmi. Nie potrzebujemy jednak zbytnio uzbrojenia i innych towarów, które oferują na sprzedaż Bhrathair. Dlatego nasze wizyty tutaj stały się rzadkie, a mojej opowieści brak barwności, którą tak kochają giganci. Przerwał na chwilę, by zebrać fragmenty opowieści. – Wśród Bhrathair znane jest przysłowie mówiące: „Ten, kto czeka, aż miecz spadnie mu na kark, na pewno straci głowę” – ciągnął. – To niewątpliwie prawda. – Wykrzywił usta w znamionującym czarny humor grymasie. – Niemniej sposób, w jaki wyraża się prawdę, może wiele zdradzić. Trwające przez niezliczone pokolenia walki z piaskowymi gorgonami nauczyły Bhrathair, że dobrze jest uprzedzić cios przeciwnika. Powiadają, że piaskowe gorgony są istotami zrodzonymi z potężnej przemocy nawiedzających Wielką Pustynię burz. Kształtem i chytrością przypominają nieco ludzi, podstawową cechą ich natury jest jednak nieokiełznana dzikość i straszliwa siła, którą przewyższają kamień i żelazo. Pomoc gigantów nie uratowałaby Bhrathair przed utratą ziemi, którą zwą oni swą ojczyzną, a może nawet przed całkowitą zagładą, gdyby piaskowe gorgony były zdolne do skoordynowanego działania. Ich szał jest jednak nieobliczalny, zupełnie jak burze, które dają im życie. Dzięki temu Bhrathair zdołali się obronić i przetrwać. Niekiedy wydawało się nawet, że zwyciężają, w innych zaś czasach zostawała ich jedynie garstka, gdyż przemoc napływających z głębi pustkowia piaskowych gorgon to rosła, to znów opadała. Pokój jednak nie nastał. Podczas jednej z mniej niebezpiecznych er wzniesiono Piaskowy Mur. Jak widzisz... – zatoczył ręką szeroki łuk – ...jest to potężna budowla. Mimo to nie potrafiła się oprzeć ciosom piaskowych gorgon. Często trzeba ją było odbudowywać, często też jeden lub kilka z owych stworów natykało się na nią przypadkowo, obracając całe fragmenty muru w sterty gruzu. Bhrathair mogliby wieść podobne życie aż po koniec świata, ale wreszcie, przed kilkoma naszymi pokoleniami, zza mórz przybył tu pewien człowiek, który poprosił o audiencję u gaddhiego, władcy Królestwa Bhrathair. Oznajmił, że jest potężnym taumaturgiem, i poprosił, by przyznano mu tytuł kempera, głównego doradcy, drugiego po gaddhim człowieka w kraju. Zaproponował, że zasłuży na to w ten sposób, iż położy kres zagrożeniu ze strony piaskowych gorgon. Dokonał tego. Nie mam pojęcia, w jaki sposób. Być może on jeden to wie. Uczynił to. Dzięki swym umiejętnościom utkał z szalejących nad Wielką Pustynią burz kolosalny wir, tak potężny, że za każdym swym obrotem pustoszy ziemię, nadając jej nowy kształt. W tym huraganie, zwanym obecnie Zgubą Piaskowych Gorgon, uwięził owe bestie. Cierpią tam po dziś dzień. Ich przemoc osaczyła i poskromiła inna, jeszcze większa. Mówią, że z przypor Piaskowej Twierdzy widać Zgubę Piaskowych Gorgon, której niezniszczalna moc pozwala jej wiać bez chwili przerwy, choć wir nie rusza się z miejsca, do którego go przywiązano. Powiadają, że z upływem stuleci piaskowe gorgony umierają jedna po drugiej, doprowadzone do rozpaczy przez utratę wolności i bezkresnego piasku. Powiadają też – dorzucił cicho – że kemper uwalnia niekiedy którąś z nich, by uczyniła dla niego jakieś zło. Albowiem kemper gaddhiego, Kasreyn od Wirów, po dziś dzień mieszka w Królestwie Bhrathair, choć jego wiek dawno już przekroczył nawet lata przypisane gigantom, a podobno jest takim samym śmiertelnikiem jak wszyscy ludzie. Bhrathair nie żyją dłużej niż ludzie tacy jak ty, Wybrana. Od czasu przybycia Kasreyna mieli wielu gaddhich, gdyż władza nie przechodzi u nich gładko z pokolenia na pokolenie. Kasreyn od Wirów żyje jednak nadal. On to nakazał wznieść Piaskową Twierdzę. Ze względu na jego moc i długowieczność wszyscy powiadają, że każdy kolejny gaddhi jest jego marionetką i że włada on za ich pośrednictwem, ukrywając się za ich plecami. Jaka jest prawda, nie wiem. Spójrz jednak na to. – Wskazał długą ręką Piaskową Twierdzę. W miarę jak Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zbliżał się do portu, dominująca nad pustynnym niebem budowla stawała się coraz wyraźniejsza. – Oto jego dzieło. Ma pięć poziomów, a każdy z nich słynie jako idealny okrąg, stykający się w jednym punkcie z pozostałymi. Piaskowy Mur skrywa Pierwszą Ślimacznicę, która stanowi fronton Drugiej. Wyżej wznosi się Kondygnacja Bogactw, nad nią zaś Majestat, w którym gaddhi zasiada. Najwyższa część, piąta wieża, którą widzisz, zwie się jednak Iglicą Kempera, gdyż tam właśnie rezyduje Kasreyn od Wirów i tam uprawia swą sztukę. Nie wątpię, iż z podobnej wysokości potrafi narzucić swą wolę całemu Królestwu Bhrathair, a nawet Wielkiej Pustyni. W głosie Smołowiąza uznanie łączyło się z niepokojem. Również w Linden jego relacja wzbudziła mieszane uczucia. Podziwiała Piaskową Twierdzę, lecz to, co usłyszała o Kasreynie, wywołało jej nieufność. Człowiek dysponujący mocą pozwalającą spętać piaskowe gorgony mógł również sprawować niczym nieograniczoną tyrańską władzę. Niepokoił ją również los samych pustynnych stworów. W jej świecie niebezpieczne gatunki często tępiono i wcale nie stał się przez to lepszy. Smołowiąz nie przestawał mówić. Ponownie zwrócił jej uwagę ku portowi. W wodzie odbijały się promienie porannego słońca. – Bhrathair bardzo rozkwitli pod jego rządami. Brak im wielu rzeczy potrzebnych do dostatniego życia, powiadają bowiem, że w całym Królestwie Bhrathair jest zaledwie pięć źródeł z czystą wodą i dwa skrawki nadającej się pod uprawę ziemi. Mają też jednak wiele skarbów, których pożądają inni. Dzięki narzuconemu przez Kasreyna pokojowi wspaniale rozwinął się handel. Ponadto Bhrathair budują teraz wiele statków, które pozwalają im dotrzeć do bardziej odległych sąsiadów. W zasłyszanych przez nas opowieściach o Bhrathairain i Piaskowej Twierdzy pobrzmiewają echa nieufności, spójrz jednak na ten port. Z pewnością budzi on zaufanie. Linden rozumiała sens jego słów. W miarę jak Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zbliżał się do pirsów i nabrzeży usytuowanych u stóp miasta, coraz wyraźniej dostrzegała zakotwiczone tam dziesiątki statków oraz panującą w porcie krzątaninę. U pirsów i pod Piaskowym Murem straż pełniły najrozmaitsze okręty: olbrzymie pięćdziesięciowiosłowce; triremy o żelaznych dziobach przystosowanych do taranowania; galeasy uzbrojone w katapulty. Ich obecność nie wpływała jednak na inne statki, od których się tu roiło. Brygantyny, jachty, slupy – statki kupieckie najrozmaitszych rodzajów – roiły się u nabrzeży, tworząc las masztów, za którym ciągnęło się ruchliwe miasto. Jeśli nawet Królestwo Bhrathair traktowano z nieufnością, nie wpływało to negatywnie na kwitnący handel. W powietrzu pełno było ptaków. Mewy, wrony i kormorany krążyły z wrzaskiem nad masztami i pośród rej oraz przysiadały na dachach Bhrathairain, żywiąc się resztkami i odpadkami ze statków. Nad miastem i portem straż pełniły jastrzębie i kanie. Królestwo Bhrathair musiało rzeczywiście cieszyć się dostatkiem, jeśli potrafiło wykarmić tak wielu hałaśliwych pieczeniarzy. Linden ucieszyła się na ich widok. Mogły nie być zbyt czyste ani radosne, były jednak żywe. Ich obecność również mówiła, że przypłynęli do gościnnego portu. Gdy dromond zbliżył się już na tyle, że słyszeli panujący na nabrzeżu zgiełk, na otwarte wody zatoki wypłynęła łódź. Czterech smagłych mężczyzn poruszało energicznie wiosłami, zbliżając się do statku gigantów. Na rufie stał piąty, który – nim jeszcze stateczek znalazł się w zasięgu głosu – zaczął żywo gestykulować. Zdumienie Linden musiało się odbić na jej twarzy, Smołowiąz zachichotał bowiem cicho. – Z pewnością chce nam wskazać miejsce zdolne przyjąć statek o naszym zanurzeniu – wyjaśnił. Wkrótce przekonała się, że jej towarzysz miał rację. Gdy Honninscrave zareagował na gesty mężczyzny, łódź zawróciła i popłynęła z powrotem ku nabrzeżom. Kapitan podążył za nią, dzięki czemu Klejnot Gwiezdnej Wędrówki trafił wkrótce do głębokiego basenu, położonego między dwoma wyniosłymi pirsami. Czekali już tam robotnicy portowi, którzy chcieli pomóc w cumowaniu. Szybko się jednak okazało, że niewiele mogą zrobić dla dromondu. Cumy, które rzucono na brzeg, były zbyt masywne, by mogli sobie z nimi poradzić. Giganci zeszli z pokładu, aby je umocować, a Bhrathair cofnęli się zdumieni, by podziwiać ogromny kamienny statek z początku mola. Wkrótce zebrał się wokół nich tłum złożony z innych robotników, marynarzy z pobliskich żaglowców, kupców i mieszczan, którzy nigdy w życiu nie widzieli statku gigantów. Linden przyglądała się im z zainteresowaniem, tak jak oni dromondowi. Większości głośnych okrzyków nie rozumiała. Zgromadzili się tam ludzie o różnych sylwetkach i kolorach skóry, noszący najrozmaitsze stroje: od prostych przyodziewków, takich jakie nosili Sunder i Hollian, aż po wspaniałe, egzotyczne, utkane z jaskrawych jedwabi i taft szaty, które byłyby odpowiednie dla sułtana. Niektórzy z marynarzy – być może kapitanowie lub właściciele statków – również nosili luksusowe ubrania, najjaskrawsze stroje należały jednak do samych Bhrathair. Nie było wątpliwości, że są zamożni, a dostatek wyrobił w nich upodobanie do przepychu. Wtem przez tłum przebiegł szmer. Na pirs przepchnął się jakiś mężczyzna. Był tak samo smagły jak wioślarze, lecz jego ubiór wskazywał na wyższą pozycję. Miał na sobie bluzę i spodnie ze wspaniałego czarnego materiału, który lśnił jak atłas, oraz pas spleciony z nitek jaskrawosrebrzystego metalu, a na prawym ramieniu nosił srebrną kokardę, zapewne symbol jego godności. Zbliżył się zdecydowanym krokiem, jakby chciał zademonstrować tłumowi, że nie uląkł się rozmiarów Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Zatrzymał się pod pokładem rufowym, czekając ze zniecierpliwieniem, aż go zaproszą na pokład. Na rozkaz Honninscrave’a odzianemu na czarno dygnitarzowi rzucono drabinkę. Linden i Smołowiąz podeszli bliżej, podobnie jak Najstarsza i Morski Marzyciel, którzy ustawili się obok kapitana. Brinn przyprowadził Covenanta. Cail stał z lewej strony, tuż za Linden. Ceer i Hergrom również byli w pobliżu. Tylko Vain i Findail zignorowali przybycie Bhrathair. Po chwili mężczyzna przeszedł przez reling i stanął przed zebraną grupą. – Jestem kapitanem portu – oznajmił bez żadnych wstępów. Gardłowe brzmienie jego głosu podkreślał jeszcze fakt, że nie mówił w ojczystym języku. – Potrzebujecie mojego pozwolenia, by handlować w naszym porcie. Podajcie mi swe imiona i nazwę statku. Honninscrave spojrzał na Najstarszą, ta jednak nie wystąpiła z grupy. – Ten statek to dromond Klejnot Gwiezdnej Wędrówki – oznajmił spokojnie. – Ja jestem jego kapitanem i zwę się Srożyniec Honninscrave. Urzędnik zanotował coś na woskowej tabliczce. – A pozostali? Honninscrave zesztywniał, słysząc jego ton. – To giganci i przyjaciele gigantów. W dawnych czasach Bhrathair uważali gigantów za sojuszników – dodał. – W dawnych czasach świat wyglądał inaczej niż dziś – odparł kapitan portu, spoglądając spode łba. – Moje obowiązki nie dotyczą wygasłych sojuszy. Jeśli nie będziecie ze mną szczerzy, mój osąd okaże się niekorzystny. W oczach Najstarszej rozbłysły ognie gniewu, lecz w dłoni ściskała tylko pustą pochwę i nie ruszyła się z miejsca. Hamując z wysiłkiem irytację, Honninscrave wymienił imiona towarzyszy. Urzędnik zapisał je gorliwie. – Świetnie – oznajmił, gdy skończył. – Jaki towar przywozicie? – Towar? – powtórzył Honninscrave złowieszczym tonem. – Nie mamy żadnego towaru. – Żadnego? – warknął kapitan portu z nagłym oburzeniem. – Czy nie przybyliście tu handlować? Kapitan skrzyżował ręce na potężnej piersi. – Nie. – W takim razie jesteście obłąkani. Jaki jest wasz cel? – Masz go wyraźnie przed oczyma. – Chrapliwy głos giganta przypominał dźwięk ocierających się o siebie głazów. – Doznaliśmy poważnych uszkodzeń podczas wielkiego sztormu. Potrzebujemy kamienia do naprawy statku, a także prowiantu, który zastąpi utracone zapasy. – Phi! – oburzył się Bhrathair. – Jesteś nieświadomy albo głupi, gigancie. – W głosie mężczyzny pobrzmiewała żarliwość upału, jakby jego temperament ukształtowała nieustanna presja pustynnego słońca. – Jesteśmy Bhrathair, a nie jakimiś chłopami, których możecie zastraszyć swymi rozmiarami. Mieszkamy na skraju Wielkiej Pustyni i nasze życie nie jest łatwe. Wszystko, co mamy, zawdzięczamy handlowi. Nic nikomu nie dam, jeśli nie otrzymam czegoś w zamian. Jeśli nie macie żadnego towaru, musicie w inny sposób zapłacić za to, czego potrzebujecie. A jeśli nie macie czym zapłacić, musicie odpłynąć. Rzekłem. Honninscrave znieruchomiał, sprawiał jednak wrażenie przygotowanego na każde niebezpieczeństwo. – A jeśli nie zechcemy odpłynąć? Przekonasz się, że nie tak łatwo pobić czterdziestu gigantów. Kapitan portu nie wahał się ani chwili. Wierzył niezachwianie w moc swego urzędu. – Jeśli nie zechcecie zapłacić ani odpłynąć, nim zapadnie noc, wasz statek zostanie zniszczony. Nikt z mieszkańców nie podniesie przeciw wam ręki. Będziecie mogli schodzić na brzeg i kraść, ile tylko dusza zapragnie. W tym samym czasie jednak pięć uzbrojonych w katapulty galeasów zarzuci wasz statek takim gradem kamieni i ładunków zapalających, że obróci się on w gruzy. Kapitan Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki nie odpowiadał mu przez chwilę. Linden bała się, że gigant nie wie, co powiedzieć, że popełniła fatalny błąd, godząc się na przybycie tutaj. Wszyscy milczeli, zamarli w bezruchu. Kilka ptaków podfrunęło bliżej, by przyjrzeć się dromondowi. Potem odleciały w popłochu. – Sevinhandzie – rzekł Honninscrave. Choć mówił cicho, jego głos dotarł do stojącego na pokładzie sternika kotwicomistrza. – Przygotuj dromond do odparcia ataku, wypadu na brzeg w poszukiwaniu zapasów i odpłynięcia. Wichrogniewo. – Spiżarmistrz stała obok. – Weź do niewoli tego oto kapitana portu. – Podeszła natychmiast do Bhrathair i zacisnęła mu na karku potężną pięść. – Łatwo mu przychodzi grozić tym, którzy są w potrzebie. Niech sam również zazna smaku niebezpieczeństwa. – Głupcy! – Urzędnik próbował okazać gniew, lecz poniżająca sytuacja, w jakiej się znalazł, gdy chwyciła go Wichrogniewa, sprawiła, że wyglądał jak miotany śmiesznym szałem. – Nie ma wiatru! Jesteście tu uwięzieni, dopóki nie nadejdzie wieczorna bryza! – W takim razie ty również znalazłeś się w pułapce – odparł ze spokojem Honninscrave. – Tymczasem pokażemy wam, co znaczy gniew gigantów. Przyjaźń, którą od nas otrzymaliście, gdy zagrażały wam piaskowe gorgony, nie była drobiazgiem. Przekonacie się, że nasza wrogość również wiele znaczy. Wśród zebranych na molu gapiów doszło do zamieszania. Linden zwróciła się ku nim instynktownie, by się przekonać, czy chcą zaatakować dromond. Po chwili zorientowała się, że ich aktywność nie oznacza groźby. Przez tłum przedzierało się brutalnie pięciu jeźdźców. Dosiadali wierzchowców czarnych jak noc i z całą pewnością byli żołnierzami. Na czarne koszule i nogawice nałożyli napierśniki oraz nagolenniki z metalu o barwie srebra. Na plecach mieli kusze i kołczany, u boków krótkie miecze, a na ramionach tarcze. Gdy wydostali się z tłumu, wierzchowce pogalopowały wzdłuż pirsu. Wtem ściągnęli wodze i zatrzymali się pod drabinką dromondu. Czterech pozostało w siodłach, piąty zaś, który nosił pośrodku napierśnika godło przypominające czarne słońce, zeskoczył szybko z konia, złapał za drabinkę i wdrapał się na pokład rufowy. Ceer, Hergrom i giganci napięli mięśnie, lecz żołnierz nie próbował im grozić. Obrzucił pokład szacującym spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na urzędnika, który na wpół zwisał trzymany przez Wichrogniewę, i zaczął na niego wrzeszczeć. Mówił w nie znanym Linden języku o nieprzyjemnym brzmieniu – ojczystej mowie Bhrathair. Kapitan portu odpowiadał mu głosem lekko zdławionym przez ucisk Wichrogniewy, wyglądało jednak na to, że próbuje się bronić. Smołowiąz trącił lekko Linden w bark. Kiedy popatrzyła na niego, mrugnął znacząco. Przypomniała sobie nagle, że jego lud dysponuje darem języków, i że powinna zachować ten fakt w tajemnicy. Twarze pozostałych gigantów nic nie wyrażały. Żołnierz wydał z siebie wrzask, po którym mina kapitana portu całkiem zrzedła, po czym zwrócił się ku Honninscrave’owi i Najstarszej. – Wybaczcie – rzekł. – Obowiązki kapitana portu są jasno określone, lecz pojmuje je on zbyt wąsko... – Jad pobrzmiewający w jego głosie był skierowany pod adresem urzędnika. – A poza tym wie bardzo niewiele. Jestem Rire Grist, caitiffin konnych gaddhiego. W Piaskowej Twierdzy zauważono wasz statek i wysłano mnie, bym was powitał. Niestety, tłum na ulicach opóźnił me przybycie i nie dotarłem na czas, by zapobiec nieporozumieniu. – Możecie wypuścić tego przesadnie dumnego człowieka – ciągnął, nim Honninscrave zdążył mu odpowiedzieć. – Zrozumiał już, że trzeba wam udzielić wszelkiej pomocy, z uwagi na dawną przyjaźń gigantów, a także w imię woli gaddhiego. Jestem przekonany, że wszystkie wasze prośby będą spełniane bezzwłocznie. I uprzejmie – dorzucił, spoglądając przez ramię na kapitana portu. – Czy go wypuścicie? – Za chwilę – mruknął Honninscrave. – Chciałbym usłyszeć coś więcej na temat zamiarów, które żywi wobec nas gaddhi. – Oczywiście – zgodził się z ukłonem Rire Grist. – Rant Absolain, gaddhi Królestwa Bhrathair, życzy wam dobrze. Pragnie, by spełniono wszystkie wasze życzenia. Prosi też, by ci spośród was, którym obowiązki pozwolą na opuszczenie statku, zostali jego gośćmi w Piaskowej Twierdzy. Ani on, ani jego kemper, Kasreyn od Wirów, nigdy nie zetknęli się z gigantami i dlatego obaj gorąco pragną nas poznać. – Twe słowa brzmią uprzejmie – przyznał Honninscrave. – Zechciej jednak zrozumieć, że naszą ufność nieco naruszono. Zaczekaj chwilę, bym mógł się naradzić z przyjaciółmi. – Wasz statek należy do was – odparł ze spokojem caitiffin. Najwyraźniej posiadł wielką biegłość w ułatwianiu spełniania życzeń gaddhiego. – Nie śmiałbym was popędzać. – To dobrze. – W oczach Honninscrave’a na nowo pojawiły się ogniki dobrego humoru. – Giganci nie lubią pośpiechu. Pokłonił się, co wyglądało jak ironiczna imitacja uprzejmości, i skierował się na pokład sternika. Linden podążyła tam za nim, podobnie jak Najstarsza, Morski Marzyciel i Smołowiąz. Towarzyszył jej też Cail, a Brinn przyprowadził Covenanta. Weszli na górę i zgromadzili się wokół Sercomięśnia Statku, gdzie nie mógł ich usłyszeć Rire Grist. Honninscrave natychmiast porzucił rolę, którą przyjął na użytek Bhrathair i zaczął okazywać Najstarszej zwykły u niego szacunek. – I co sądzisz? – zapytał ją cicho. – Nie podoba mi się to – warknęła. – To życzliwe powitanie jest niepokojące. Ludzie, którzy potrzebują wyraźnego rozkazu gaddhiego, by udzielić pomocy ofiarom zwykłego morskiego nieszczęścia, są, moim zdaniem, pozbawieni sumienia. – Czy jednak mamy jakiś wybór? – zapytał Smołowiąz. – Tak niezwykła gościnność może być w równie osobliwy sposób wycofana. Jest oczywiste, że potrzebujemy życzliwości owego gaddhiego, a z pewnością ją utracimy, jeśli odrzucimy jego propozycję. – To prawda – zgodziła się Najstarsza. – Ale utracimy ją również, jeśli w owym donżonie zwanym Piaskową Twierdzą popełnimy choć najdrobniejszy błąd czy powiemy niewłaściwe słowo. Nasza wolność będzie tam równie niepewna, jak uprzejmość Królestwa Bhrathair. Oboje z Honninscrave’em popatrzyli na Morskiego Marzyciela, szukając rady u jego ziemiowidzenia. Niemowa potrząsnął jednak głową. Nie mógł im w niczym pomóc. Przenieśli uwagę na Linden, która od chwili przybycia kapitana portu nie odezwała się ani słowem. Żar słońca spowił jej myśli mgiełką przypominającą omen nieudolności. Piaskowa Twierdza majaczyła nad Bhrathairain niby kamienne odbicie tworzącej wiry mocy, która zrodziła Zgubę Piaskowych Gorgon. Przeczucia, którym nie potrafiła nadać imienia, mówiły jej, że gaddhi i jego kemper reprezentują zarówno niebezpieczeństwo, jak i szansę. By móc spojrzeć gigantom w oczy, musiała zapanować nad narastającą dezorientacją. – Co powiedział caitiffin kapitanowi portu? – zapytała z wysiłkiem. – Sens jego słów nie różnił się od tego, co rzekł nam – zaczął powoli Honninscrave. – Udzielił mu srogiej reprymendy za złamanie woli gaddhiego, który chciał nam okazać gościnność. Jego gwałtowność sugerowała jednak coś innego. Za owym powitaniem kryła się nie tylko uprzejmość, lecz również strach. Podejrzewam, że Rire Gristowi nakazano odnieść sukces. Linden odwróciła wzrok. Miała nadzieję, że usłyszy coś bardziej jednoznacznego. – Podjęliśmy już decyzję, gdy postanowiliśmy tu przypłynąć – wyszeptała. Jej uwaga co chwila kierowała się ku Piaskowej Twierdzy. Za gładkimi murami warowni kryły się potężne moce. A moce oznaczały odpowiedzi. Giganci znowu popatrzyli na siebie. Najstarsza skinęła głową z posępną miną. Honninscrave wyprostował się i zwrócił ku Sevinhandowi. – Kotwicomistrzu – powiedział cicho. – Zostawiam Klejnot Gwiezdnej Wędrówki w twych rękach. Strzeż go pilnie. W pierwszej kolejności winieneś zadbać o bezpieczeństwo statku gigantów, w drugiej zdobyć kamień potrzebny Smołowiązowi, w trzeciej zaś uzupełnić zapasy. Znajdź też jakiś sposób, który pozwoli ci ostrzec nas przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Jeśli uznasz to za konieczne, musisz uciec z tego portu. Nie obawiaj się nas porzucić. Spróbujemy dołączyć do ciebie poza Szpicami. Sevinhand przyjął rozkaz. Na jego pociągłej, ogorzałej twarzy nie można było dostrzec wahania. Ryzyko i konieczność podejmowania decyzji sprawiały mu przyjemność, albowiem odciągały jego uwagę od towarzyszącej mu od dawna melancholii. – Zostanę na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki – oznajmił Smołowiąz z wyraźnym niezadowoleniem. Nie podobała mu się myśl o rozstaniu z Najstarszą. – Muszę się zabrać za wiązanie. W razie potrzeby Sevinhand będzie też mógł mnie wysłać z wiadomością do Piaskowej Twierdzy. Najstarsza ponownie skinęła głową. Honninscrave klepnął Smołowiąza w ramię w przyjacielskim geście, po czym spojrzał na pokład rufowy. – Spiżarmistrzu, możesz już puścić kapitana portu – oznajmił donośnie. – Skorzystamy z uprzejmej gościnności gaddhiego. Krążące nad statkami wrony i mewy nie przestawały się drzeć, jakby dręczył je niezaspokojony głód. 14. Piaskowa Twierdza Linden zeszła za Honninscrave’em, Najstarszą i Morskim Marzycielem z pokładu sternika i zbliżyła się do caitiffina. Próbowała zdecydować, czy powinna podjąć próbę powstrzymania Brinna przed zabraniem Covenanta do Piaskowej Twierdzy. Warownia budziła w niej instynktowną nieufność. Jej umysł spowiła jednak mgiełka, która uniemożliwiała jasne myślenie. Nie chciała się też z nim rozstawać. Bezwładne mięśnie i pustka w oczach nadawały mu wygląd tak bezbronnego, że pragnęła osłonić go przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Poza tym to ona potrafiła najlepiej obserwować jego stan. Kapitan portu umknął już na ląd, zabierając ze sobą resztki godności. Rire Grist wygłosił kilka uprzejmych zdań, zapewniających, że gaddhi Rant Absolain z radością przyjmie wiadomość, iż drużyna zgodziła się zaakceptować jego gościnność. Honninscrave odpowiedział mu z typową dla siebie poważną ogładą. Linden nie słuchała ich jednak. Obserwowała Vaina i Findaila. Podeszli do zgromadzonych razem, jakby byli ze sobą bardzo zżyci. Niejednoznaczna czerń Vaina tworzyła jednak olbrzymi kontrast z jasnym ciałem Findaila, jego kremową szatą i nieodłącznym wyrazem przygnębienia na twarzy. Miała wrażenie, że od chwili, gdy ostatnio go widziała, nastąpiła w niej dalsza niekorzystna zmiana. W żółtych oczach utrzymywał się wyraz nieustannego bólu, jakby obecność Vaina była dla niego źródłem cierpienia. Najwyraźniej Vain i Findail zamierzali wyruszyć wraz z nią i Covenantem do Piaskowej Twierdzy. Jeśli Rire Grista zaskoczył widok dwóch tak niezwykłych istot, nie okazał tego po sobie. Pozdrowił ich uprzejmie, po czym zaczął schodzić na dół. Giganci przygotowali się do ruszenia za nim. Najstarsza pożegnała się ze Smołowiązem krótko, lecz gorąco, a następnie przeszła przez reling w ślad za caitiffinem. Za nią podążyli Honninscrave i Morski Marzyciel. Hergrom i Brinn stanęli przy burcie, trzymając Covenanta między sobą, jakby chcieli dać Linden szansę zabrania głosu. Nie miała jednak nic do powiedzenia. Jej myśli były rozproszone i chaotyczne. Brinn wzruszył lekko ramionami i Haruchai przenieśli Covenanta przez reling, przekazując go Morskiemu Marzycielowi. Wahała się jeszcze chwilę, starając się odzyskać zdolność rozumowania. Jej wrażliwość wyczuwała w Rire Griście jakieś ukryte motywy. Otaczała go aura chytrej ambicji i celowego zatajania prawdy. Nie wydawał się jednak zły. Jego emanacjom brakowało kwaśnej woni, charakterystycznej dla złej woli. Dlaczego więc była tak zaniepokojona? Spodziewała się, że Vain i Findail ruszą natychmiast za Covenantem, obaj jednak czekali na nią. Oczy nasienia Demondim nie wyrażały niczego, być może niczego też nie widziały, Findail zaś na nią nie patrzył. Wydawało się, że nie chce się otworzyć na jej zmysły. Swą milczącą obecnością skłonili ją do działania. Podeszła niepewnym krokiem do relingu, oparła nogi na szczeblach drabinki i pozwoliła, by własny ciężar ściągnął ją na dół. Gdy dołączyła do towarzyszy, czterej żołnierze zsiedli z koni i caitiffin zaproponował, że pożyczy wierzchowce Linden oraz pozostałym ludziom w drużynie. Brinn natychmiast wskoczył na koński grzbiet i usiadł za siodłem. Następnie Hergrom podźwignął Covenanta i usadził go w jego ramionach. Ceer i Hergrom dosiedli dwóch następnych koni, zostawiając czwartego dla Linden i Caila. Nie pozwoliła sobie na wahanie. Te zwierzęta były znacznie mniejsze i mniej groźne niż rumaki Clave. Choć nie miała żadnego doświadczenia w jeździe konnej, wsunęła nogę w strzemię, złapała obiema dłońmi za łęk siodła i wdrapała się na górę. Cail w mgnieniu oka znalazł się za nią. Rire Grist dosiadł własnego konia, a jego żołnierze chwycili pozostałe za wodze. Honninscrave i Najstarsza zajęli pozycje po obu bokach caitiffina, Morski Marzyciel zaś szedł między końmi, które niosły Covenanta i Linden. Ceer i Hergrom podążali z tyłu, a Vain i Findail zamykali kolumnę. W takim szyku opuścili pirs i wjechali do miasta niby świąteczny orszak. Nie pożegnano ich żadnym okrzykiem. Marynarze Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki milczeniem wyrazili uznanie dla podejmowanego przez nich ryzyka. Tłum na nabrzeżu rozstąpił się na rozkaz Rire Grista. Wokół Linden rozległy się zaciekawione głosy, przemawiające w nie znanych jej językach. Najczęściej słychać było ochrypłą mowę Bhrathair. Tylko kilku gapiów ośmieliło się dać wyraz swemu zdumieniu we wspólnej mowie portu, którą Linden rozumiała. Wydawało się jednak, że mówią oni mniej więcej to samo co pozostali. Opowiadali ludziom stojącym obok, że widywali już istoty tak niezwykłe jak giganci, a Haruchai i Findail to nic nadzwyczajnego. Jednakże Linden i Covenanta – ją we flanelowej koszuli w kratę i grubych spodniach, a jego w starej koszulce i dżinsach – uważali za dziwacznie ubranych, a kogoś tak osobliwego jak Vain jeszcze w tej części świata nie widziano. Linden z uwagą przysłuchiwała się ich okrzykom i rozmowom, nie usłyszała jednak nic bardziej złowieszczego niż zdziwienie. Przez pewien czas caitiffin prowadził ich wzdłuż nabrzeża, między pirsami a ruchliwą dzielnicą handlową, w której oferowano na sprzedaż najpotrzebniejsze marynarzom towary – płótno, kalfataż, drewno, liny, żywność. Gdy jednak skręcił w wąskie, brukowane uliczki, wiodące do Piaskowej Twierdzy, sklepy i oferowane w nich towary były już zupełnie inne. Przeważały przedmioty luksusu i broni, a na każdym rogu można było znaleźć tawerny. Większość budynków zbudowano z kamienia, a dachy pokryto dachówką. Nawet w najmniejszych sklepikach panował wielki ruch, jakby Bhrathairain cierpiało na nadmiar bogactwa. W każdym przejściu i zaułku, na każdej ulicy, tłoczyli się ludzie. Smagli i przyozdobieni licznymi błyskotkami Bhrathair mieszali się z tłumem marynarzy, kupców i nabywców, wywodzących się z każdej okolicy i państwa w tej części świata. Powietrze wypełniały intensywne wonie gęsto zaludnionego miasta – zapachy egzotycznych przypraw i perfum, kuźni i hut, potu, targowania się, zysku i dalekich od doskonałości kanałów. Upał cały czas przytłaczał miasto niby kamień młyński, wyciskając wonie i hałas z samych brukowych kamieni pod końskimi kopytami. Ów nacisk przytępiał zmysły Linden, ograniczając ich zasięg. Choć jednak wykrywała rozbłyski chciwości i lubieżności nawet najgorszego rodzaju, nadal nie wyczuwała wrogości, podstępu ani niczego, co świadczyłoby o złej woli. Mieszkańcy Bhrathairain mogli oszukiwać przybyszów, doprowadzając ich do nędzy, nie mieli jednak w zwyczaju na nich napadać. Honninscrave niekiedy przestawał obserwować miasto, by zapytać o coś caitiffina. Uwagę Linden przyciągnął zwłaszcza w chwili, gdy z całkowitą nonszalancją zadał pytanie, czy rozkaz udzielenia pomocy Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki przypadkiem nie pochodził od kempera gaddhiego, a nie od samego Ranta Absolaina. Odpowiedź caitiffina brzmiała równie swobodnie jak pytanie Honninscrave’a. – Gaddhi z pewnością pragnie was poznać, a także zapewnić wam wszelkie wygody. Prawdą jest też jednak, że liczne obowiązki, a także rozrywki, zabierają mu bardzo wiele czasu. Dlatego pewne sprawy musi odkładać na później, dając pierwszeństwo innym. Uprzedzając jego wolę, kemper gaddhiego, Kasreyn od Wirów, nakazał mi was przywitać. To za tę zdolność przewidywania tak bardzo kocha go Rant Absolain, jak również wszyscy, którzy darzą miłością gaddhiego. Mógłbym też rzec – dodał z cieniem tej samej ironii, którą wyczuwało się w uprzejmości Honninscrave’a – że tych, którzy go nią nie darzą, jest bardzo niewielu. Dobrobyt budzi w ludziach przychylne uczucia do władców. Linden zesztywniała na te słowa. Dla jej uszu brzmiały one jak wyznanie, że Rire Grist jest wierny raczej Kasreynowi niż gaddhiemu. W takim przypadku jego zaproszenie rzeczywiście mogło mieć inny cel, niżby się w pierwszej chwili zdawało. Honninscrave starał się zachować obojętność. – A więc Kasreyn od Wirów żyje jeszcze pośród was, po tak wielu stuleciach służby. To zaiste niezwykłe. Czyż to nie ten sam Kasreyn spętał piaskowe gorgony w ich Zgubie? – Masz rację – potwierdził Rire Grist. – Kemper gaddhiego Ranta Absolaina to ten sam człowiek. – Dlaczego tak go zwą? – dopytywał się Honninscrave. – Zasłynął na całym świecie, ale nigdzie nie słyszałem odpowiedzi na to pytanie. – Łatwo to wyjaśnić. – Caitiffin wydawał się odporny na wszelkie próby wyciągnięcia z niego informacji. – „Kasreyn” to imię, które nosił, gdy przybył do królestwa Bhrathair, a przydomek przyznano mu z uwagi na naturę jego sztuki. Jest potężnym taumaturgiem i jego magia najczęściej objawia się pod postacią kręgów, które zacieśniając się, wznoszą się ku górze. Zguba Piaskowych Gorgon także jest złożonym z wichrów kręgiem, który więzi w swym sercu owe bestie. Również Piaskową Twierdzę zbudowano na kształt wznoszącej się ku górze spirali. Kemper włada też innymi sztukami, lecz swym największym dziełom zawsze nadaje formę wiru lub trąby powietrznej. Kapitan pytał potem o mniej istotne sprawy i Linden znowu zwróciła uwagę na zatłoczone ulice, zapachy i upał Bhrathairain. W miarę jak wędrowcy wspinali się krętą drogą ku Piaskowemu Murowi, charakter budynków ulegał stopniowej zmianie. Sklepów było mniej i były bardziej wystawne, przeznaczone dla klienteli bogatszej niż zwykli marynarze i mieszczanie. Mniej było tu także tawern, a więcej domów mieszkalnych. O tej porze – niedawno minęło południe – ruch na ulicach był mniejszy niż na dole. Nie było wiatru, który rozproszyłby mdłe zapachy. Nad wszystkim unosiło się suche i gorące powietrze. Gdziekolwiek w tłumie otwierała się choć najdrobniejsza luka, odsłonięte brukowce lśniły białym blaskiem. Wkrótce jednak Linden przestała zwracać uwagę na podobne drobiazgi. Ujrzała przed sobą Piaskowy Mur, gładki i niewzruszony jak skalne urwisko, i nie patrzyła już na nic innego. Rire Grist poprowadził wędrowców w kierunku środkowej z trzech ogromnych bram, które z Bhrathairain wiodły do Piaskowej Twierdzy. Każda z nich była wielką kamienną płytą, połączoną z murem żelaznymi śrubami i wkrętami. Wyglądało to tak, jakby broniły Piaskowej Twierdzy przed resztą Królestwa Bhrathair. Stały jednak otwarte i w pierwszej chwili Linden nie dostrzegła nic, co by wskazywało na to, że są strzeżone. Dopiero gdy jej wierzchowiec podjechał bliżej, dostrzegła mroczne postacie, poruszające się czujnie za szczelinami strzelnic po obu stronach bram. Caitiffin wjechał do środka, z Honninscrave’em i Najstarszą u boku. Linden podążyła za nimi, choć serce tłukło się jej nerwowo, i przekonała się, że Piaskowy Mur ma co najmniej sto stóp grubości. Gdy wyjechała z tunelu na skąpany w blasku słońca obszar, obejrzała się za siebie i zauważyła, że po tej stronie mur usiany jest stopniami strzeleckimi. Były one jednak opuszczone, jakby panujący w Królestwie Bhrathair dobrobyt pozbawił je użyteczności. Brama wychodziła prosto na następny mur, gładki i wypukły. Piaskową Twierdzę zamykał idealny krąg, a jego ścianę z obu stron łączyły z fortyfikacjami Bhrathairain wypustki Piaskowego Muru. Tworzyły one dwa otwarte dziedzińce o trójkątnym kształcie. Pośrodku nich biły dwa z pięciu źródeł Królestwa Bhrathair. Zbudowano nad nimi zdobne kamienne fontanny, dzięki czemu na tle jasnych murów sprawiały wrażenie wyjątkowo obfitych i pełnych życia. Tryskająca z nich woda gromadziła się w basenach, które utrzymywano w nieskazitelnej czystości. Stamtąd płynęła do podziemnych kanałów, z których jeden biegł do Bhrathairain, a drugi do Piaskowej Twierdzy. W zamykających oba dziedzińce odnogach Piaskowego Muru umieszczono prowadzące na zewnątrz bramy, stanowiące dla Bhrathair jedyną drogę do nielicznych pól i pozostałych trzech źródeł. Dwie następne, zwrócone ku fontannom bramy, wiodły do Piaskowej Twierdzy. Rire Grist skierował drużynę ku tej z nich, która znajdowała się na wschodnim dziedzińcu. Kiedy mijali fontannę, powietrze stało się na chwilę wilgotne. Wrony – przekonane, że nic im nie grozi – pierzchały niedbałymi skokami spod końskich kopyt. Podczas jazdy Linden przyglądała się wewnętrznemu odcinkowi Piaskowego Muru. Podobnie jak fortyfikacjom Bhrathairain, sztuka kempera nadała mu maksymalnie bezkompromisowy charakter, lecz jego górna krawędź wznosiła się w dwóch wyraźnych łukach, tworząc gigantyczne gargulce o kształcie bazyliszków, które przycupnęły nad wejściem, rozdziawiając paszcze w niemym gniewie. Portale przypominały te, przez które wydostali się z miasta, tu jednak wartownicy nie byli ukryci. Po obu stronach wejścia stały przysadziste, muskularne postacie, dzierżące w rękach długie włócznie o ostrych grotach. Miały na sobie taki sam strój, jak Rire Grist i jego podkomendni. Linden na ich widok przeszył sięgający szpiku kości dreszcz. Prawie nie przypominały ludzi. Miały zwierzęce oblicza, tygrysie kły, małpie kudły oraz świńskie ryje i oczka. Palców nie kończyły paznokcie, lecz pazury. Sprawiały wrażenie wystarczająco silnych, by stawić czoło gigantom. Nie mogła się mylić. To nie były naturalne istoty, lecz efekt jakichś drastycznych, wymuszonych krzyżówek. Gdy wędrowcy się zbliżyli, stwory zagrodziły wejście, krzyżując włócznie. Ich oczka lśniły złowróżbnie w blasku słońca. – Podajcie imiona i cel – zażądały chórem, jakby nie posiadały własnej woli. Ich głosy przypominały warkot starych drapieżników. Rire Grist zatrzymał się przed nimi. – To są hustin z gwardii gaddhiego – wyjaśnił drużynie. – Podobnie jak kapitan portu, traktują swe obowiązki dosłownie. Niemniej – dorzucił z przekąsem – są mniej podatni na perswazję. Będziecie musieli im odpowiedzieć. Zapewniam was, że kieruje nimi ostrożność, nie nieuprzejmość. Przedstawił się hustin oficjalnie, po czym wyjaśnił im cel wizyty wędrowców. Gwardziści słuchali go tak obojętnie, jakby byli głusi. – Możesz przejść – odparli unisono, kiedy skończył. – Oni muszą podać imiona. Caitiffin przeprosił Honninscrave’a lekkim wzruszeniem ramion. Linden poczuła niepokój. Nadal była wstrząśnięta widokiem hustin. Byli oni tylko narzędziami, które świadomie ukształtowano, lecz jakaż to moc czy osoba mogła potrzebować podobnych niewolników? Znaleźli się zbyt daleko od Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, a dromond był za bardzo wystawiony na atak. Jeśli coś powie, pułapka może się zatrzasnąć. I ona, i jej towarzysze mogli liczyć na bezpieczną ucieczkę z tego miejsca jedynie pod warunkiem, że zgodzą się uczestniczyć w grze, którą przygotował dla nich gaddhi lub jego kemper. Zgrzytnęła zębami, lecz zachowała milczenie. Honninscrave się nie wahał. Podjął już decyzję. Podszedł do hustin i udzielił im odpowiedzi. Mówił spokojnie, opuścił jednak gęste brwi, jakby miał ochotę nauczyć gwardzistów uprzejmości. – Możesz przejść – odpowiedzieli bezbarwnie, unosząc włócznie. Rire Grist przejechał między nimi i zatrzymał się w mrocznej bramie, by zaczekać na wędrowców. Honninscrave podążył za nim. Nim Najstarsza zdążyła przejść, gwardziści ponownie zamknęli drogę. Zgrzytnęła gwałtownie zębami i zacisnęła sfrustrowaną dłoń w miejscu, gdzie powinna się znajdować rękojeść miecza. – Jestem Najstarszą Poszukiwaczką – oznajmiła groźnym, precyzyjnym tonem. Hustin spojrzeli na nią z prymitywną złośliwością w oczach. – To nie imię, tylko tytuł. – Będzie wam jednak musiał wystarczyć. Jej ton sprawił, że Linden napięła mięśnie, spodziewając się kłopotów lub walki. Gwardziści zamknęli oczka na jedno uderzenie serca, jakby naradzali się z niewidzialnym zwierzchnictwem. Następnie spojrzeli na Najstarszą i unieśli włócznie. Przeszła między nimi, spoglądając wilkiem, i dołączyła do Honninscrave’a. Do hustin podszedł Morski Marzyciel. – To mój brat, Lina Morski Marzyciel – rzekł kapitan z na wpół celową brutalnością w głosie. – Utracił zdolność mowy i nie może sam podać imienia. Gwardziści najwyraźniej go zrozumieli, gdyż przepuścili niemego giganta. Po chwili do bramy podszedł żołnierz prowadzący konia Linden. Podał imię, po czym zatrzymał się, czekając, aż kobieta uczyni to samo. Jej puls bił jak szalony. Przeczuwała niebezpieczeństwo. Hustin budzili w jej zmysłach trwogę. Intuicja mówiła jej dobitnie, że wydostać się z Piaskowej Twierdzy będzie równie trudno, jak uciec z więzienia. To była ostatnia szansa uniknięcia ukrytej, zastawionej z premedytacją pułapki. Zbyt często już jednak uciekała. – Jestem Linden Avery Wybrana – oznajmiła. Choć starała się dorównać spokojowi Honninscrave’a, w jej głosie zabrzmiało słabe drżenie. Siedzący za nią Cail rzucił obojętnym tonem swe imię i hustin pozwolili im wjechać do bramy. Potem przyszła kolej na Ceera i Hergroma. Po identycznym rytuale im również pozwolono wejść. Następny był żołnierz, który prowadził Brinna i Covenanta. – Jestem Brinn z Haruchai – rzekł z prostotą ten pierwszy, gdy żołnierz już się przedstawił. – Towarzyszy mi ur-lord Thomas Covenant, Przyjaciel Gigantów i władca białego złota. W jego głosie pobrzmiewało wyzwanie pod adresem hustin. Gwardziści unieśli obojętnie włócznie. Zostali jeszcze Vain i Findail, którzy podeszli do bramy i zatrzymali się. Vain sprawiał wrażenie, że nie wie, iż przestał się poruszać, i w ogóle go to nie obchodzi, Elohim jednak popatrzył na gwardzistów z nie skrywanym obrzydzeniem. – Nie będę się przedstawiał takim jak oni – rzekł po chwili nieustępliwym głosem. – Są żywym skandalem, a ten, kto ich stworzył, jest winien wielkiego zła. Powietrze wypełniło napięcie. Hustin cofnęli się o krok, reagując jak jedna istota, po czym pochylili włócznie, przygotowując się do walki. – Spokój, głupcy! – warknął natychmiast caitiffin. – To goście gaddhiego! Jego głos wypełnił korytarz mrocznym echem. Linden wtuliła się w Caila, szukając wsparcia w jego ramionach. Ceer i Hergrom zeskoczyli już z wierzchowców i ustawili się za hustin. Gwardziści nie zaatakowali, lecz nie opuścili też broni. Wbili w Findaila i Vaina spojrzenie świńskich oczek. Wsparci na grubych, szeroko rozstawionych nogach sprawiali wrażenie tak silnych, że mogliby przebić włóczniami grubą warstwę metalu. Linden nie bała się o nasienie Demondim i Elohim. Obaj byli odporni na zwykłe niebezpieczeństwa, mogli jednak sprowokować walkę, która skończy się zagładą całej drużyny. Połyskująca w zniszczonym licu Findaila pogarda na jej oczach przeradzała się w gniew i pragnienie czynu. W następnej chwili przejście wypełnił bezgłośny szept mocy, który jej uszy odebrały w paśmie, którego inni nie odbierali. Hustin natychmiast porzucili groźną postawę. Unieśli włócznie i zeszli z drogi, wracając na stanowiska, jakby nie wydarzyło się nic niepokojącego. – Ten Kasreyn ma uszy – zauważył Findail sardonicznym tonem, nie zwracając się do nikogo konkretnie. Następnie pogrążył się w półmroku. Vain podążał u jego boku niby cień. Linden westchnęła z ulgą przez zaciśnięte zęby. Najstarsza podążyła za jej przykładem. Rire Grist natychmiast zaczął ich przepraszać. – Błagam was o wybaczenie. – Jego słowa pełne były skruchy, lecz wypowiedział je zbyt swobodnie, by mogły wyrażać prawdziwy żal. – Po raz drugi padliście ofiarą poczucia obowiązku, które nie było skierowane przeciw wam. Jeśli gaddhi o tym się dowie, będzie bardzo niezadowolony. Czy zechcecie zapomnieć o niemądrej brutalności owych hustin i pójść dalej ze mną? Wykonał jakiś ledwie dostrzegalny w ciemności gest. – Caitiffinie. – Najstarsza przemawiała twardo i niespiesznie. – Jesteśmy gigantami i nade wszystko kochamy zgodę, nie cofamy się jednak przed walką, gdy jesteśmy do niej zmuszeni. Ostrzegam cię, że wycierpieliśmy bardzo wiele i nie mamy ochoty znosić dalszych zniewag. Rire Grist pokłonił się jej. – Najstarsza Poszukiwaczko, zapewniam cię, że nie chcieliśmy was urazić i że nic takiego już się nie powtórzy. Czekają na was Piaskowa Twierdza i gościnność gaddhiego. Czy zechcecie udać się ze mną? Nie ustąpiła tak łatwo. – Być może nie zechcemy. Co byś nam rzekł, gdybyśmy postanowili wrócić na statek gigantów? W głosie caitiffina pojawił się cień lęku. – Nie róbcie tego – poprosił. – Powiem wam jasno, że Rant Absolain nie jest przyzwyczajony do takiego lekceważenia. W naturze władców nie leży sympatia do tych, którzy gardzą ich dobrą wolą. – Wybrana, jaka jest twoja opinia? – zapytała skryta w półmroku Najstarsza. Serce Linden nadal ściskał lęk. Po długim narażeniu na słoneczny żar, kamień Piaskowej Twierdzy wydawał się jej nienaturalnie zimny. – Chyba chciałabym spotkać człowieka odpowiedzialnego za owych hustin – rzekła powoli. – Proszę bardzo. Będziemy ci towarzyszyć – rzekła Najstarsza, zwracając się do Rire Grista. – Dziękuję – odparł. Jego głos zabrzmiał tak szczerze, że Linden nie wątpiła już, iż naprawdę się bał. Caitiffin zawrócił konia i poprowadził drużynę przez bramę. Wyjechawszy z tunelu, Linden zamrugała nagle powiekami, oślepiona blaskiem słońca. Przed sobą widziała pionową ścianę Pierwszej Ślimacznicy. Między murem a twierdzą ciągnął się piaszczysty obszar o szerokości mniej więcej pięćdziesięciu stóp. Po wewnętrznej stronie muru również rozlokowano stopnie strzeleckie, tu jednak w równych odległościach od siebie stali na nich hustin, a do wnętrza muru prowadziły tam liczne wejścia. Naprzeciwko wznosiły się przypory Pierwszej Ślimacznicy przypominające ścianę donżonu, z którego nikt nie wraca. Blanki były umieszczone tak wysoko, że Linden nie mogła za nimi wypatrzyć wyżej położonych części twierdzy. Widać było tylko jedno wejście – kolejną masywną kamienną bramę, ulokowaną na wprost tej, która prowadziła przez zewnętrzny mur. Linden spodziewała się, że Rire Grist pojedzie w tamtą stronę, zsiadł jednak z konia i czekał, aż ona i Covenant zrobią to samo. Cail zeskoczył natychmiast na piasek i pomógł jej zejść, Hergrom zaś przejął ur-lorda z rąk Brinna i postawił go na ziemi. Żołnierze caitiffina odprowadzili konie w lewo, lecz wędrowcom Rire Grist nakazał gestem ruszyć ku bramie. Gorący piasek parzył Linden przez podeszwy butów. Mokra od potu koszula lepiła się jej do pleców. Królestwo Bhrathair cierpiało pod wiecznym żarem pustynnego słońca, jakby sięgało tu dalekie odbicie Słonecznicy. Wlokąc się po miękkiej powierzchni za Honninscrave’em i Najstarszą, Linden czuła się niezgrabna i bezsilna. Od świtu nic nie jadła ani nie piła, a wznoszący się przed nią mur budził niezwykłe, mroczne wspomnienia Revelstone i dłoni Gibbona-furii. Niebo nad ich głowami miało brudnoniebieski kolor, charakterystyczny dla pustyni. Spoglądała w górę kilka razy, nim zdała sobie sprawę, że nie ma tu ptaków. Fruwające licznie nad Bhrathairain mewy i kormorany nie zapuszczały się nad Piaskową Twierdzę. Wtem przeszyła ją nagła, bolesna tęsknota za Smołowiązem. Dzięki swemu nieposkromionemu duchowi kaleki gigant mógłby zaradzić jej złowieszczym przeczuciom. Covenant nigdy nie wydawał się jej równie bezbronny i zagubiony jak teraz, gdy stał w padających na obszar między murami promieniach słońca. Hustin wyrządzili mimo wszystko pewną przysługę: przypomnieli jej o złu i gniewie. Nie pozwoliła sobie na lęk. Bramy Piaskowej Twierdzy były zamknięte, lecz na krzyk Rire Grista otworzyły je ukryte wewnątrz murów urządzenia albo gwardziści. Honninscrave i Najstarsza weszli do środka w towarzystwie caitiffina. Linden podążyła za nimi, zaciskając pięści. Gdy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do słabszego światła, usłyszała głos Rire Grista. – Jak może słyszeliście, jest to Pierwsza Ślimacznica Piaskowej Twierdzy gaddhiego – poinformował ich caitiffin. Znajdowali się w westybulu czy komnacie apelowej tak wielkiej, że mogłaby pomieścić kilkuset ludzi. Sufit ginął w mroku wysoko na górze, jakby cała ta olbrzymia sala miała za cel jedynie wzbudzać lęk w tych, którzy odwiedzali Piaskową Twierdzę. W świetle wpadającym przez dwa potężne otwory strzelnicze umieszczone wysoko nad bramami Linden ujrzała na końcu pomieszczenia szerokie schody, prowadzące w dwóch przeciwnych kierunkach. – Tu mieszkają gwardziści i konni gaddhiego, tacy jak ja. – Pod ścianami straż pełniło przynajmniej dwudziestu hustin, którzy jednak w żaden sposób nie reagowali na obecność caitiffina i jego towarzyszy. – Tu również znajdują się nasze kuchnie, refektarze, umywalnie i sale ćwiczeń. Gwardzistów jest osiem tysięcy, a konnych trzystu. – Najwyraźniej chciał uspokoić wędrowców, bez zahamowań udzielając im informacji. – Stajnie dla naszych wierzchowców znajdują się wewnątrz muru. Kemper okazał się tak przewidujący, że do dziś nie zabrakło nam miejsca, choć nasza liczebność z roku na rok wzrasta. Linden miała ochotę go zapytać, po co gaddhi – albo jego kemper – potrzebuje tak wielkiej armii. A jeśli już o tym mowa, po co Królestwu Bhrathair są te wszystkie okręty, które widziała w porcie. Zostawiła jednak podobne pytania na inny czas, skupiając się na próbach jak najlepszego zrozumienia Piaskowej Twierdzy. Nie przestając mówić, Rire Grist skierował się ku schodom wiodącym w prawo. Udając obojętność, Honninscrave zadał mu kilka pytań na temat zapasów żywności, wody i temu podobnych spraw. Nim caitiffin zdążył na nie odpowiedzieć, dotarli do schodów. Prowadziły one szerokim łukiem na Drugą Ślimacznicę, która okazała się mniejszą i bardziej luksusowo urządzoną wersją pierwszej. Rire Grist wyjaśnił im, że mieszkają tu kasztelannicy gaddhiego – jego słudzy, dworzanie, doradcy i goście. Nigdzie nie widziało się gwardzistów, a westybul, do którego dochodziły schody, był przyozdobiony klejnotami i gobelinami niczym sala balowa. Światło biło z licznych okien, a także płonących zniczy, wielkich jak kotły. Ze ścian wystawały balkony dla widzów i muzyków, a na podłodze stały rzeźbione kamienne stoły. Komnata była jednak pusta i pomimo świateł oraz ozdób sprawiała dziwnie przygnębiające wrażenie. Na jej drugim końcu również widać było wiodące w dwóch kierunkach szerokie schody. Zmierzając ku nim, caitiffin wyjaśnił, że wędrowcy otrzymają tu kwatery i będą mieli czas, by odpocząć i posilić się w spokoju po audiencji u Ranta Absolaina. Honninscrave wciąż zasypywał ich przewodnika rzucanymi od niechcenia pytaniami i uwagami, Najstarsza jednak miała złowieszczą minę, jakby – podobnie jak Linden – obawiała się, że Piaskową Twierdzę trudno będzie opuścić. Tarcza, którą dźwigała na plecach, zdawała się ostrzegać, że nie uda się jej pojmać łatwo. Poruszała jednak ramionami i wyginała palce z niepewnością kaleki, zdradzając w ten sposób, jak bardzo brak jej miecza. W nieruchomym powietrzu nie rozlegał się żaden głos. Covenant wlókł się przed siebie, podtrzymywany przez Brinna, niby odbicie niemoty Morskiego Marzyciela. Haruchai zachowywali ostrożne milczenie. Linden była natomiast zbyt zalękniona widokiem Piaskowej Twierdzy, a zarazem zanadto pogrążona w jej obserwacji, by mogła cokolwiek powiedzieć. Z całą uwagą, na jaką potrafiła się zdobyć, badała donżon gaddhiego w poszukiwaniu oznak zła. Drużyna opuściła Drugą Ślimacznicę, przechodząc na Kondygnację Bogactw. Była to trafnie dobrana nazwa. To piętro, w przeciwieństwie do niższych, stanowiło labirynt pokojów o rozmiarach galerii. A każdy z nich pełen był skarbów. Rire Grist wyjaśnił, że tu właśnie gaddhi przechowuje najwspanialsze dzieła artystów i rzemieślników z Królestwa Bhrathair, najcenniejsze tkaniny, przedmioty i klejnoty zdobyte przez tubylców drogą handlu, najkosztowniejsze dary przysłane suwerenowi Piaskowej Twierdzy przez obcych władców. Salę za salą zajmowały kolekcje broni: całe szeregi szabel, bułatów i długich mieczy; rzędy dzirytów, włóczni, kusz, a także niezliczone inne narzędzia służące zadawaniu śmierci; skomplikowane machiny wojenne, takie jak wieże oblężnicze, katapulty czy tarany, umieszczone we wspaniałych komnatach, jakby otaczano je czcią. Inne pomieszczenia zapełnione były cennymi przedmiotami. Tuziny ścian zdobiły arrasy stanowiące zapewne wyraz hołdu, uznania lub pochlebstwa. W kilku salach przechowywano pięknie wykonane puchary, talerze i inną zastawę. Wszystkie komnaty były jasno oświetlone przez żyrandole, wyrżnięte ze lśniącego łagodnym blaskiem kryształu. Rire Grist pokazał wędrowcom tylko bliżej położone pokoje. Linden zdumiało bogactwo gaddhiego. Jeśli takie były owoce rządów Kasreyna, nie dziwiła się, że żaden z gaddhich nie chciał go usunąć. Jakiż monarcha mógłby mieć pretensje do sługi, który dał mu coś takiego, jak Kondygnacja Bogactw? Kasreyn nie zawdzięczał swej pozycji wyłącznie długowieczności i taumaturgii, lecz również sprytowi. Oczy Najstarszej zalśniły na widok mieczy. Niektóre z nich były wystarczająco wielkie i potężne, by zastąpić ten, który utraciła. Nawet Honninscrave oniemiał na widok tego wszystkiego. Morski Marzyciel wydawał się oszołomiony podobnym splendorem. Poza Vainem i Findailem, tylko Haruchai pozostali nieporuszeni. Brinn i jego towarzysze stali się wręcz ostrożniejsi niż kiedykolwiek, zacieśniając ochronny krąg wokół Linden i Covenanta, jakby odnosili wrażenie, że zbliżają się do źródła niebezpieczeństwa. Na tym piętrze wędrowcy po raz pierwszy napotkali mężczyzn i kobiety, którzy nie byli żołnierzami ani gwardzistami. Byli to kasztelannicy gaddhiego. Wszyscy wydawali się wyjątkowo przystojni i atrakcyjni. Linden nie dostrzegła między nimi ani jednej nieładnej twarzy czy niezgrabnej figury. Byli też wspaniale odziani w aksamitne suknie przyozdobione klejnotami, kubraki i szaty lśniące niby pawie pióra czy przejrzyste jak mgiełka giezła, osłaniające uwodzicielsko ich ciała. Pozdrawiali Rire Grista w języku Bhrathair, przyglądając się wędrowcom ze zdumieniem lub bezczelną ciekawością, blask i urok ich twarzy przywodził jednak na myśl maski. Linden zauważyła, że choć wędrują po kondygnacji niczym zachwyceni gapie, nie zwracają uwagi na wystawione na pokaz bogactwa. W każdym z nich wyczuwała wibrację napięcia, jakby ukrywając lęk, czekali na wydarzenie, które mogło się okazać niebezpieczne i przed którym nie mieli żadnej obrony poza wdziękiem i pięknymi szatami. Potrafili jednak biegle skrywać swe uczucia. Ich niepokoju – podobnie jak tego, który dręczył caitiffina – nie potrafiłby wyczuć nikt poza Linden. Jej wrażliwość wyraźnie ją ostrzegała, że Piaskową Twierdzą włada strach. Któryś z mężczyzn uśmiechnął się do niej lubieżnie z pozorną szczerością. Przez komnaty bezgłośnie przemykali słudzy, roznoszący puchary z winem i różne przekąski. Najstarsza z trudem oderwała wzrok od miecza, który odchylał się lekko od ściany, jakby chciał przywołać mieczarkę do siebie. Linden z nagłym dreszczem zdała sobie sprawę, że Kondygnacja Bogactw nie ma na celu jedynie zaspokojenia próżności gaddhiego. Pełniła również funkcję pułapki. Jej przepych był niebezpieczny dla tych, którzy mieli powody do ostrożności. Wtem powietrze przeszyła wibracja, która kazała jej się zatrzymać. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że poczuła ją tylko ona. Nie był to dźwięk, lecz raczej czyjaś obecność, która zmieniała wypełniającą całe piętro aurę w sposób wyczuwalny jedynie dla niej. W miarę jak impuls zbliżał się do drużyny, milkł wypełniający komnaty szmer głosów. Nim zdążyła ostrzec towarzyszy, do galerii wszedł jakiś mężczyzna. Wiedziała, kim jest, nim jeszcze pokłon i powitanie Rire Grista zidentyfikowały go jako kempera gaddhiego. Płynąca od niego moc była tak łatwo wyczuwalna, jakby dał jej wyraz głośno. Mógł być jedynie taumaturgiem. Promieniowała od niego aura głodu. Choć był wysokim mężczyzną i sięgała mu głową zaledwie do ramion, był tak chudy, że sprawiał wrażenie wyniszczonego. Przezroczysta, starcza skóra odsłaniała siną mapę żył. Jego twarz nie wydawała się jednak zbyt stara, a ruchy pełne były witalności. Nie wyglądał na więcej niż siedemdziesiąt lat, choć podobno był znacznie starszy. Oczy przesłaniała mu lekka mgiełka, która zamazywała ich kolor, lecz nie zmniejszała ostrości spojrzenia. Intuicyjnie Linden wyczuła, że promieniujący od niego głód jest głodem czasu, że upływ stuleci nie zaspokoił dręczącego go pożądania coraz dłuższego życia. Był odziany w złocistą, sięgającą podłogi szatę. Z szyi, na żółtej wstążce, zwisało mu złote, przypominające monokl kółko, w którym jednak nie było soczewki. Na obu ramionach miał rzemienie, jakby dźwigał plecak. Dopiero gdy się odwrócił, by odpowiedzieć na pozdrowienie caitiffina, Linden zauważyła, że brzemię, które ma na plecach, to owinięte w żółty brokat niemowlę. Zamieniwszy kilka słów z Rire Gristem, kemper zbliżył się do wędrowców. – Witam was z przyjemnością. – W jego słowach pobrzmiewało lekkie, starcze drżenie, przemawiał jednak pewnym głosem. – Pozwólcie, bym powiedział, że goście tacy, jak wy, są rzadkością w Królestwie Bhrathair, co zwiększa jeszcze moją radość. Dlatego właśnie pragnąłem spotkać się z wami, nim zostaniecie wezwani przed auspicjum, by otrzymać błogosławieństwo gaddhiego. Nie trzeba nas sobie przedstawiać. Czcigodny caitiffin wymienił już moje imię. Ja również was znam. Srożyńcu Honninscrave – ciągnął bez chwili przerwy, jakby chciał, by wędrowcy przyzwyczaili się do jego wiedzy – pokonałeś na swym statku bardzo długą drogę. Obawiam się też, że nie obyło się bez strat. Najstarszą pozdrowił płytkim pokłonem. – Jesteś Najstarszą Poszukiwaczką i witamy cię wśród nas bardzo serdecznie. Morskiemu Marzycielowi powiedział: – Nie niepokój się. Niemota nie umniejszy radości, jaką twe odwiedziny sprawią gaddhiemu i jego kasztelannikom. Następnie zatrzymał się przed Linden i Covenantem. – Thomasie Covenant – rzekł z nutą chciwości w głosie. – Linden Avery. Jakże mnie cieszy wasz widok. Choć odwiedziło nas tak wielu niespodziewanych gości – wskazał szybkim gestem na Haruchai, Vaina i Findaila – to wy jesteście największą i najradośniejszą niespodzianką. Jeśli słowo kempera gaddhiego ma tu jakiekolwiek znaczenie, podczas pobytu u nas nie zabraknie wam żadnych wygód. – Nie dotykaj mnie – powiedział wyraźnie Covenant, jak na sygnał. Zaskoczony kemper uniósł białe ze starości brwi. Przyjrzawszy się pośpiesznie Covenantowi, przeniósł wzrok na Linden, jakby chciał ją prosić o wyjaśnienie. Oparła się jego potężnej aurze, zastanawiając się jednocześnie nad właściwą odpowiedzią. Jej myśli były jednak zmącone. Kemper budził w niej niepokój. Szczególnie drażnił ją nie tyle sam człowiek czy roztaczana przez niego aura nienasycenia, ile dziecko na jego plecach. Wisiało opatulone w tkaninę, jakby było pogrążone w niewinnym śnie, lecz widok jego tłustego policzka wspartego o kark Kasreyna z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu budził w niej przeświadczenie, że niemowlę czerpie z niego pokarm na sposób sukkuba. Wrażenie owo pogłębiał jeszcze fakt, że nie była w stanie go potwierdzić. Aczkolwiek dziecko było widać tak samo wyraźnie, jak kempera, dodatkowy wymiar jej zmysłów nie postrzegał go w ogóle. Kiedy zamykała oczy, nadal czuła przypominającą nienasycony nacisk na jej twarz obecność Kasreyna, niemowlę jednak znikało, jakby przestawało istnieć, gdy tylko odwracała od niego wzrok. Równie dobrze mogłoby być halucynacją. Gapiła się na nie zbyt wyraźnie, by mogło to umknąć uwadze Kasreyna. Na jego licu pojawił się wyraz wyrachowania, który zaraz ustąpił miejsca czułości. – Ach, to mój syn – rzucił. – Noszę go ze sobą nieustannie, co sprawia, że często zapominam, iż nieznajomych może dziwić jego widok. Linden Avery, jestem prawdziwym żonkosiem, a moja żona ciężko zachorowała i tylko ja mogę się opiekować dzieckiem. Obowiązki nie pozwalają mi na znalezienie innego wyjścia. Nie ma powodu się martwić. Jest bardzo spokojny i nie będzie nam przeszkadzał. – Wybacz – rzekła zażenowana Linden, starając się naśladować obojętną uprzejmość Honninscrave’a. – Nie chciałam cię urazić. Bardzo przestraszyła się tego dziecka, lecz gościnność kempera mogłaby się przerodzić w coś zupełnie odmiennego, gdyby okazała po sobie, że wie, iż Kasreyn kłamie. – Nie przejmuj się tym – odparł łagodnie protekcjonalnym tonem. – Jak mógłbym się poczuć urażony tym, że zwróciłaś uwagę na mego syna? Ponownie skierował uwagę na gigantów. – Przyjaciele, upłynęło wiele czasu, odkąd wasz lud przestał utrzymywać kontakty z Bhrathair. Nie wątpię, że nadal jesteście wielkimi wędrowcami i poszukiwaczami przygód, a wasza historia wzbogaciła się w interesujące i budujące szczegóły. Mam nadzieję, że zechcecie podzielić się ze mną kilkoma opowieściami, z których tak słyną giganci. To jednak będzie możliwe dopiero później, gdy będę miał chwilę wolną od służby dla gaddhiego. – Uniósł raptownie długi kościsty palec i w tej samej chwili na Kondygnacji Bogactw rozległ się cichy kurant. – Teraz wzywają nas przed auspicjum. Rire Grist zaprowadzi was na Majestat. Odwrócił się bez pożegnania i wyszedł energicznym krokiem z pomieszczenia, niosąc na plecach syna. Linden wyraźnie ulżyło, jakby przestała nagle czuć przyprawiającą o lekkie mdłości woń. Minęła chwila, nim zdała sobie sprawę, jak zręcznie Kasreyn uniemożliwił jej towarzyszom zadanie mu jakichkolwiek pytań. Nie zainteresował się też stanem Covenanta. Czyżby był aż tak pozbawiony ciekawości? A może sam potrafił znaleźć odpowiedź? Rire Grist gestem nakazał wędrowcom ruszyć w przeciwnym kierunku. – Chwileczkę, caitiffinie – zaprotestował jednak stanowczo Honninscrave. Jego poza wskazywała, że on również nie ufa Kasreynowi. – Jedno pytanie, jeśli pozwolisz. Wybacz mi, jeśli jestem zbyt śmiały, ale nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że kemper gaddhiego jest w stanowczo zbyt zaawansowanym wieku, by mógł być ojcem niemowlęcia. Caitiffin zesztywniał. Jego lico stało się na chwilę twarzą żołnierza, nie dyplomaty. – Gigancie – rzekł zimno. – W całym Królestwie Bhrathair nikt, mężczyzna ani kobieta, gwardzista ani kasztelannik, nie odpowie ci na żadne pytanie dotyczące syna kempera. Opuścił komnatę sztywnym krokiem, jakby chciał sprawdzić, czy wędrowcy pójdą za nim. Honninscrave popatrzył na Linden i na Najstarszą. Ta pierwsza wzruszyła jedynie ramionami. Najstarsza odezwała się jednak. – Pójdźmy odwiedzić owego gaddhiego – powiedziała posępnym tonem. – Choćby dlatego, że serce przeszywa mi ból na widok tak wielu wspaniałych mieczy, których nie wolno mi dotknąć. Kapitan nie był zadowolony z roli, która przypadła mu w udziale, i owo niezadowolenie uwidaczniało się w napiętych mięśniach ramion i ściągniętych brwiach. Mimo to poprowadził wędrowców w ślad za Rire Gristem. Dogonili caitiffina dwie galerie dalej. Rire Grist odzyskał tymczasem dworską ogładę. Nie przeprosił jednak wędrowców za nieoczekiwaną zmianę zachowania, a po prostu powiódł ich dalej przez Kondygnację Bogactw. Wezwanie musiało dotyczyć wszystkich kasztelanników, gdyż zewsząd schodzili się odziani w przepyszne stroje ludzie. Lśniące ozdoby podkreślały ich urodę, posuwali się jednak w milczeniu, jakby chcieli przygotować się na to, co ich czeka. Skomplikowany labirynt Kondygnacji Bogactw zdezorientował na chwilę Linden. Nie wiedziała, dokąd idzie. Wkrótce jednak opuścili małe pomieszczenia, wchodząc do olbrzymiej komnaty, przez którą coraz gęstszy tłum zmierzał ku bogato pozłacanym, rzeźbionym schodom. Ich spirala przebijała sufit. Gdy Linden otoczyli dworacy, zyskała jeszcze większą pewność, że za ich wystawnym przepychem dostrzega cienie lęku. Najwyraźniej audiencja u gaddhiego oznaczała kryzys nie tylko dla wędrowców, lecz również dla nich. Ich wymuszona wesołość nie ujawniała jednak natury tego, czego się obawiali. Kręte schody wiodły wciąż w górę. Mięśnie jej ud drżały. Była głodna i zmęczona. Czuła się zbyt niepewnie, by mogła zaufać sobie, sił dodawał jej jednak twardy dotyk Caila, który trzymał ją za bark. Wlokła się nieustępliwie za gigantami i Rire Gristem. Wtem dotarli na Majestat i Linden zapomniała o znużeniu. Komnata, w której się znalazła, była tak wielka i wspaniała, że mogła zajmować niemal całe piętro. Na jej końcu panował półmrok, nadający pomieszczeniu wygląd ogromnej jaskini. Sufit skrywały cienie. Hustin stojący pod długą, zakrzywioną łukowato ścianą majaczyli niewyraźnie jak ikony. Samą ścianę zdobiły płaskorzeźby. Ogromne udręczone demony sprawiały w półmroku wrażenie żywych. Drażniły dostrzegającą je kącikiem oka Linden, jakby wiły się w gawocie bólu. Podłoga składała się z kamiennych płyt, którym nadano kształt idealnych okręgów. Przestrzenie między nimi były szerokie, głębokie i ciemne. Każdy błędny krok mógł się skończyć złamaniem kostki. Drużyna musiała zmierzać ku światłu bardzo ostrożnie. Resztę komnaty również zaprojektowano tak, by wywierała odstraszające wrażenie. Światło skupiało się wyłącznie wokół auspicjum. Świetliki, kadzie płonącego oleju wyposażone w polerowane zwierciadła, błyszczące jaskrawo kandelabry ustawione na wysokich słupach – wszystko to oświetlało stolec gaddhiego. Nie szczędzono wszelkich bogactw i wysiłku artystów, by uczynić go tak imponującym, jak to tylko możliwe. Wznoszący się ze złożonego z wielu stopni cokołu monolit sięgał ku sufitowi niby wyciągnięte w górę przedramię zakończone dłonią. Ramię było inkrustowane drogimi kamieniami i szlachetnymi metalami, dłoń zaś wyglądała jak zorza koncentrycznych kręgów, przed którymi stał tron. Auspicjum wydawało się ogromne, dominowało nad komnatą. Po chwili Linden zdała sobie sprawę, że wrażenie owo jest efektem oświetlenia oraz kształtu sali. W miejscu, do którego sięgało światło, sufit zaczynał opadać, wskutek czego tron wyglądał na większy niż w rzeczywistości. Był udekorowany lśniącymi klejnotami i przyciągał wszystkie spojrzenia niczym latarnia morska. Linden trudno było skupić się na tym, gdzie stawia stopy. Dręczący ją lęk zwiększył się jeszcze. Gdy próbowała zbliżyć się do auspicjum, nie wpadając przy tym w pokrywające całą podłogę dziury, zrozumiała zamiar przyświecający twórcom Majestatu. Każdy, kto tu przychodził, miał się poczuć uległy i bezbronny. Opierała się temu uczuciu instynktownie, spoglądając spode łba, jakby zamierzała wzniecić bunt przeciw suwerenowi Królestwa Bhrathair. Podążała za gigantami i gdy Rire Grist zatrzymał się w niewielkiej odległości od cokołu auspicjum, stanęła między nimi. Wokół zgromadzili się kasztelannicy, którzy bez słowa ustawili się w łuk przed tronem gaddhiego. Spoglądając na swych towarzyszy, Linden zauważyła, że giganci nie są odporni na moc Majestatu i nawet Haruchai czują zachwyt stanowiący blade odbicie tego, który kazał ich przodkom złożyć śluby Kevinowi Niszczycielowi Krainy. Nie znalazła pociechy w nieprzeniknionym wyrazie twarzy Vaina i obojętności malującej się na licu Findaila, znacznie ją jednak uspokoił Covenant, który wyraźnie, wolnym od lęku tonem, wygłosił swój pusty refren: – Nie dotykaj mnie. Bała się, że to miejsce może na nią wpłynąć w jakiś sprytny i niebezpieczny sposób. Po chwili zabrzmiał następny kurant. Światła pojaśniały natychmiast, jakby nawet słońce musiało się stawić na audiencji u gaddhiego. Hustin przybrali gwałtownie jeszcze sztywniejszą postawę, oddając honory przez uniesienie włóczni. Przez chwilę nikt się nie zjawiał, potem jednak z cienia auspicjum wynurzyło się kilka postaci. Mogłoby się zdawać, że zmaterializowały się one pod wpływem jasnego oświetlenia. Pierwszy na cokół wkroczył jakiś mężczyzna. Jego rąk uczepiły się dwie kobiety, które sprawiały wrażenie uległych, a zarazem zaborczych. Za nimi kroczyło sześć dalszych. Korowód zamykał Kasreyn od Wirów, niosący na plecach syna. Wszyscy dworzanie opadli na jedno kolano i pokłonili się nisko. Caitiffin również zgiął plecy. – To gaddhi Rant Absolain – wydyszał pełnym ostrożności szeptem. – Towarzyszą mu jego ulubienice, pani Alif i pani Benj, a także inne kobiety, które niedawno były lub może wkrótce zostaną jego ulubienicami. A także kemper gaddhiego, którego już znacie. Linden wbiła wzrok w gaddhiego. Bez względu na otaczający go przepych, miał na sobie tylko prostą krótką atłasową tunikę, jakby chciał dać do zrozumienia, że nic sobie nie robi z własnych bogactw. Wybrał jednak strój, który eksponował jego postać, a jego ruchy sugerowały narcyzm i rozkapryszenie. Z wyraźnym samozadowoleniem akceptował pełne podziwu spojrzenia swych kobiet. Linden zauważyła, że w twarz i włosy wtarto mu olejki i farby, które miały ukryć jego wiek pod pozorem młodzieńczej męskości. Nie wyglądał na suwerena. Towarzyszące mu kobiety – tak ulubienice, jak i pozostałe – były bez wyjątku ładne, a byłyby piękne, gdyby wyraz podziwu na ich twarzach nie był aż tak bezmyślny. Ubrały się jak odaliski. Ich skąpe przejrzyste stroje miały na celu wzbudzanie pożądania, a perfumy, fryzury i ruchy mówiły wyłącznie o pokusach ciała. Znalazły własną odpowiedź na lęk, w którym żyli kasztelannicy, i by z niej skorzystać, były skłonne uciec się do wszelkich dostępnych im powabów. Uśmiechając się półgębkiem, gaddhi zostawił ulubienice i Kasreyna na cokole, po czym spoczął na tronie. Wyglądał na nim imponująco. Auspicjum zaprojektowano tak, by ten, kto na nim zasiadał, wywierał władcze, królewskie wrażenie. Żadne sztuczki nie mogły jednak ukryć samozadowolenia widocznego w jego oczach. Miał spojrzenie rozwydrzonego bachora. Owej buty nie usprawiedliwiały żadne osiągnięcia czy autentycznie sprawowana władza. Przez długą chwilę spoglądał na bijących mu pokłony kasztelanników, radując się tym, że tak wielu ludzi płaszczy się przed nim. Być może oślepiła go jasność, gdyż wydawało się, że nie zauważył, iż Linden i jej towarzysze nie padli na kolana. Pochylał się jednak stopniowo naprzód, przebijając wzrokiem blask. Na jego twarzy pojawił się wyraz irytacji, który zdradził ukryte pod olejami i farbami zmarszczki. – Kemperze! – warknął ze złością. – Cóż to za szaleńcy nie padają na kolana przed Rantem Absolainem, gaddhim Królestwa Bhrathair i Wielkiej Pustyni? – O gaddhi – odpowiedział kemper wyćwiczonym, lekko ironicznym głosem. – To giganci i podróżnicy, o których przed chwilą rozmawialiśmy. Choć nic nie wiedzą o formach wyrażania szacunku należnego gaddhiemu Rantowi Absolainowi, przybyli tu po to, by przyjąć gościnność, którą tak łaskawie im zaoferowałeś, i wyrazić swą głęboką wdzięczność, albowiem uratowałeś ich ze straszliwej niedoli. Wygłaszając tę przemowę, spoglądał znacząco na drużynę. Honninscrave zareagował natychmiast. Padł na jedno kolano, poruszając się jak mim. – O gaddhi – rzekł wyraźnie – twój kemper mówi prawdę. Przybyliśmy tu po to, by z radością podziękować ci za twą wielce nam potrzebną gościnność. Wybacz, że nie nauczono nas należnych ci hołdów. Jesteśmy prostymi podróżnikami, którzy niewiele mają do czynienia z monarchami. W tej samej chwili Rire Grist skinął ukradkiem na pozostałych wędrowców, nakazując im podążyć za przykładem Honninscrave’a. Najstarsza wydała z siebie cichy gardłowy warkot, rozumiała jednak potrzebę udawania. Opadła na jedno kolano. Barki jej zesztywniały. Wiedziała, że drużynę otacza co najmniej trzystu gwardzistów. Linden i Morski Marzyciel również się pokłonili. Lęk utrudniał kobiecie oddychanie. Nie przychodził jej do głowy żaden sposób na to, by skłonić Haruchai, Vaina czy Findaila do oddania pokłonów gaddhiemu, Covenant był zaś całkowicie niewrażliwy na konieczność symulowania szacunku. Rant Absolain jednak na to nie naciskał. Mruknął tylko coś niecierpliwie w gardłowym języku Bhrathair i kasztelannicy natychmiast powstali z klęczek. Drużyna uczyniła to samo – Najstarsza sztywno, a Honninscrave z zażenowaniem. Linden poczuła chwilową ulgę. Gaddhi łypnął z góry na Kasreyna, wydymając ze złością usta. – Kemperze, dlaczego odwołano mnie od przyjemności, których zażywałem z mymi ulubienicami, bym wziął udział w tym głupim zgromadzeniu? Mówił we wspólnej mowie portu, dziwnie wyzywającym tonem, zupełnie jak zbuntowany nastolatek. Kemper zachował spokój. – O gaddhi, hojność, jaką okazujesz tym, których raczyłeś obdarzyć swą gościnnością, przynosi ci wielki zaszczyt. Dzięki niej twe imię wysławiają wszyscy, którzy mieszkają w twej błogosławionej dziedzinie, a kasztelannicy czują zachwyt na samą myśl o audiencji u ciebie. Przystoi, by ci nowi goście również stawili się przed twym obliczem, aby dać wyraz wdzięczności. Przystoi również... – jego głos nabrał nieco ostrzejszych tonów – ...byś zgodził się ich wysłuchać. Potrzebują pomocy. Przybyli tu z prośbami, które może spełnić jedynie monarcha tak potężny, jak gaddhi Królestwa Bhrathair. Jeśli wyrazisz zgodę, twa łaskawość zasłynie na całą szeroką Ziemię. Na te słowa Rant Absolain rozsiadł się wygodnie na tronie. Jego twarz przybrała chytry wyraz. Linden z łatwością potrafiła odczytać jego uczucia. Wdał się w pojedynek na siłę woli ze swym kemperem. Popatrzył na drużynę, uśmiechając się złośliwie. – Mój sługa – to słowo wypowiedział z naciskiem – kemper, powiedział prawdę. Uwielbiam sprawiać radość swym gościom. Czego ode mnie pragniecie? Wędrowcy zawahali się. Honninscrave spojrzał na Najstarszą, prosząc ją o radę. Linden wzięła się mocniej w garść. Każda prośba mogła się okazać niebezpieczna, jako korzystna albo dla gaddhiego, albo dla jego kempera. – O gaddhi, potrzeby naszego statku zaspokojono już na twój rozkaz – odezwała się po chwili ciszy Najstarsza. – Jesteśmy za to bezgranicznie wdzięczni. – Jej głos wyrażał mniej więcej tyle wdzięczności, co żelazna sztaba. – Twa hojność skłania mnie jednak do jeszcze jednej prośby. Jak widzisz, w mej pochwie nie ma oręża. – Uniosła ją przed sobą jedną ręką. – Bhrathair słyną z produkcji broni, a na Kondygnacji Bogactw widziałam wiele wspaniałych mieczy. O gaddhi, podaruj mi któryś z nich, bym mogła zastąpić ten, który utraciłam. Na twarzy Ranta Absolaina pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. – Nie – odparł ze złośliwym triumfem w głosie. Z twarzy Kasreyna znikł wyraz pewności siebie. Kemper zmarszczył brwi i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, lecz gaddhi nie dał mu dojść do słowa. – Choć jesteś moim gościem, muszę ci odmówić – ciągnął. – Nie wiesz, o co prosisz. Jestem gaddhim Królestwa Bhrathair, sługą mego ludu. Wszystko, co widziałaś, nie należy do mnie, ale do Bhrathair. Ja jedynie zarządzam owym majątkiem. Sam nie posiadam nic i dlatego nie mogę dać ci miecza ani innych skarbów. – W jego głosie pobrzmiewała złośliwość, skierowana jednak raczej pod adresem kempera niż Najstarszej, zupełnie jakby znalazł niepodważalny pretekst, który pozwolił mu sprzeciwić się Kasreynowi. – Jeśli potrzebujesz miecza – kontynuował – możesz go sobie kupić w Bhrathairain. Chciał wywołać wrażenie, że odniósł zwycięstwo, próbował więc nie patrzeć na Kasreyna, przestraszyła go jednak własna brawura i nie był w stanie się powstrzymać. Kemper zbył jego spojrzenie obojętnym wzruszeniem ramion. Rant Absolain skrzywił się. Najstarsza nie dała jednak za wygraną. – O gaddhi – wydusiła przez zęby. – Brak mi środków, by za niego zapłacić. – W takim razie obejdź się bez miecza! – krzyknął rozwścieczony nagle gaddhi. – Czy to ja jestem winien twej nędzy? Jeszcze jedna obelga, a oddam cię piaskowym gorgonom! Kasreyn przeszył caitiffina ostrym spojrzeniem. Rire Grist wystąpił natychmiast przed grupę i pokłonił się nisko. – O gaddhi – rzekł. – To są cudzoziemcy, którzy nie znają bezinteresownej natury twego urzędu. Pozwól, bym poprosił w ich imieniu o wybaczenie. Jestem pewien, że nie chcieli cię urazić. Rant Absolain opadł na tronie. Wyglądało na to, że nie jest w stanie przez dłuższy czas sprzeciwiać się woli kempera. – Och, z pewnością – mruknął. – Nie czuję się urażony. – Nie ulegało wątpliwości, że jest inaczej. – Jestem ponad wszelką urazę. Zaczął mamrotać do siebie coś, co brzmiało jak przekleństwa w języku Bhrathair. – Wszystkim to wiadomo – zauważył spokojnie kemper – i przynosi ci to wielki zaszczyt. Z pewnością jednak poczułbyś się wielce zasmucony, gdybyś odprawił gości, nie przyznając im żadnej łaski. Być może ich serca pragną też innego daru, który można by im przyznać, nie plamiąc godności twego urzędu. Linden poczuła nieokreślony lęk, widząc, że Kasreyn wziął złoty monokl i uniósł go do lewego oka. Wszyscy kasztelannicy zesztywnieli, jak porażeni widmem strachu. Rant Absolain wcisnął się głębiej w tron. Gest kempera wydawał się jednak tak naturalny i nieunikniony, że nie potrafiła oderwać od niego wzroku, nie była w stanie się bronić. Wtem spojrzał jej w oczy przez monokl i dręczące nią wzburzenie zastąpił nagle spokój. Zdała sobie sprawę, że nie ma powodu do obaw i może mu zaufać. W jego lewym oku kryły się odpowiedzi na wszystko. Ostatnie, płynące z głębi jaźni protesty ustąpiły miejsca uldze i narzucony przez jego wolę przymus zawładnął nią całkowicie, wydobywając z jej ust słowa, których pragnął kemper. – O gaddhi, powiedz mi, czy twój kemper potrafiłby uleczyć mego towarzysza, Thomasa Covenanta. Rant Absolain czuł wyraźną ulgę, że monokl nie został skierowany na niego. – Jestem pewien, że Kasreyn uczyni, co tylko w jego mocy, by ci pomóc – rzekł przesadnie donośnym głosem. Farba spływała strugami z jego twarzy, rozpuszczona przez pot. – O gaddhi, służę ci z radością. Kemper odwrócił spojrzenie od Linden, lecz wywołany przez nie efekt pozostał. Czuła się odprężona, mimo żarłocznego głodu, z jakim wpatrywał się w Covenanta. Honninscrave i Najstarsza gapili się na nią przerażeni, lecz przymus nałożony przez kempera nie znikał. – Chodź, Thomasie Covenant – rzucił ostro Kasreyn. – Podejmiemy próbę natychmiast. Brinn obrzucił Linden pytającym spojrzeniem. Skinęła głową. Nie była w stanie uczynić nic innego. Świadomość, że kemper zdjął z jej barków brzemię niedoli Covenanta, napełniała ją głęboką ulgą. Haruchai zmarszczył lekko brwi. Jego oczy zadały to samo pytanie gigantom, ci jednak nie sprzeciwili się decyzji Linden. Nie potrafili dostrzec tego, co się z nią stało. Brinn wzruszył ramionami i poprowadził Covenanta do kempera. Kasreyn obrzucił Niedowiarka chciwym spojrzeniem. – Dziękuję ci, Brinnie z Haruchai – rzekł z ledwie zauważalnym drżeniem w głosie. – Możesz go bezpiecznie zostawić pod moją opieką. – Nie – odparł Brinn bez wahania. Wszyscy kasztelannicy westchnęli głośno, słysząc tę odmowę, uciszyli się jednak natychmiast. Rant Absolain pochylił się na tronie i przygryzł wargę, jakby nie wierzył własnym uszom. Giganci zakołysali się lekko, wznosząc się na palce. – Nie dotykaj mnie – powiedział wyraźnie Covenant, jakby chciał udzielić Brinnowi poparcia. Kasreyn uniósł do oka złoty monokl. – Brinnie z Haruchai, moja sztuka nie toleruje obecności świadków – rzekł tonem skrywanego rozkazu. – Jeśli mam pomóc temu człowiekowi, muszę z nim zostać sam na sam. Brinn bez mrugnięcia powiek napotkał jego spojrzenie. W jego słowach brzmiała nieustępliwość granitu. – Powierzono go mojej opiece. Nie opuszczę go. Kemper pobladł z wściekłości i zdumienia. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do sprzeciwów ani do tego, by jego przymus okazał się nieskuteczny. W Linden narastał niejasny niepokój, który przebijał się przez otulającą jej świadomość mgłę, starając się ją obudzić. W jej gardle zaczął się rodzić krzyk. Kasreyn zwrócił się ku niej i ponownie obezwładnił ją spojrzeniem. – Linden Avery, rozkaż owemu Haruchai, by zostawił Thomasa Covenanta pod moją pieczą. Spokój natychmiast powrócił. – Brinnie, rozkazuję ci, byś zostawił Thomasa Covenanta pod jego pieczą. Haruchai popatrzył na nią. W oczach lśniło mu wspomnienie Elemesnedene. – Nie opuszczę go – powtórzył obojętnym tonem. Kasztelannicy wzdrygnęli się nagle. Tłum przerzedził się wyraźnie, gdyż niektórzy z nich czmychnęli ku schodom. Kobiety gaddhiego przycupnęły na cokole, błagając go płaczliwie o opiekę. Kasreyn dał im powody do strachu. Jego lico poczerwieniało z wściekłości, a zaciśnięte pięści przeszyły powietrze w geście groźby. – Głupcze! – krzyknął do Brinna. – Jeśli natychmiast nie odstąpisz, rozkażę gwardzistom zabić cię na miejscu! Nim jeszcze słowa wydobyły mu się z ust, giganci, Hergrom i Ceer, pomknęli w stronę Covenanta. Brinn nie potrzebował jednak ich pomocy. Stanął między kemperem a Covenantem tak szybko, że Kasreyn nie był w stanie go powstrzymać. – Jeśli wydasz taki rozkaz, zginiesz, nim podniesie się choć jedna włócznia. Groza poraziła Ranta Absolaina jak atak apopleksji. Reszta kasztelanników rzuciła się do ucieczki z komnaty. Brinn nie okazał lęku. Z pomocą przyszło mu troje gigantów i dwóch Haruchai. W szóstkę sprawiali wrażenie przygotowanych do walki lepiej niż wszyscy hustin w komnacie. Twarz Kasreyna gorzała przez chwilę, jakby był gotów na każde ryzyko, by uprowadzić Covenanta. Nagle jednak odzyskał mądrość czy spryt, któremu zawdzięczał długowieczność i obecną pozycję. Cofnął się o krok i odzyskał panowanie nad sobą. – Błędnie mnie zrozumieliście. – Głos mu drżał, lecz z każdym słowem stawał się coraz pewniejszy. – Nie zasłużyłem sobie na waszą nieufność. Podobna wrogość wam nie przystoi. Nie przystoi nikomu, kto spotkał się z gościnnością gaddhiego. Niemniej pogodzę się z nią. Proszę was o wybaczenie za mój niegodny gniew. Gdy poznacie już smak dobrej woli gaddhiego, być może docenicie czystość mych intencji. Jeśli wówczas tego zapragniecie, raz jeszcze zaproponuję wam pomoc. Mówił chłodnym tonem, lecz w oczach wciąż płonął mu ogień. Nie czekając na odpowiedź, pokłonił się płytko auspicjum. – Jeśli pozwolisz, o gaddhi – wyszeptał, po czym obrócił się na pięcie i oddalił zamaszystym krokiem w cień za tronem. Rant Absolain spoglądał jeszcze chwilę w tamtym kierunku, uradowany z niezadowolenia kempera. Wtem jednak zdał sobie sprawę, że został sam na sam z gośćmi, którzy skutecznie przeciwstawili się Kasreynowi od Wirów, a za ochronę ma tylko swe kobiety i gwardzistów. Zsunął się z auspicjum, przepchnął między ulubienicami i popędził za kemperem, jakby spotkała go klęska. Przerażone kobiety podążyły za nim. Z drużyną zostali tylko Rire Grist i trzystu hustin. Caitiffin był wyraźnie wstrząśnięty, próbował jednak zachować się dyplomatycznie. – Ach, przyjaciele – rzekł stłumionym głosem. – Modlę się o to, byście wybaczyli nam to niegodne przyjęcie. Jak zauważyliście, gaddhi ma przewrotne usposobienie. Z pewnością irytuje go nawał obowiązków. Jego kemper musi dźwigać podwójne brzemię, radzić sobie ze swymi zadaniami i z kaprysami suwerena. Zapewniam was, że przywrócimy spokój i wszystko wam wynagrodzimy. – Umilkł nagle, jakby oszołomiła go nieadekwatność własnych słów. Uczepił się pierwszej myśli, która wpadła mu do głowy. – Czy zechcecie udać się ze mną do pokojów gościnnych? Czekają tam na was posiłek i odpoczynek. W tej chwili Linden wydobyła się z narzuconej jej bierności. Zdawszy sobie sprawę, co się z nią stało, omal nie krzyknęła w głos. 15. „Nie dotykaj mnie” Thomas Covenant widział wszystko. Słyszał wszystko. Od chwili, gdy Elohim udostępnili mu dar Caer-Caverala, drogę do Jedynego Drzewa, wszystkie jego zmysły funkcjonowały prawidłowo. Jego umysł pozostawał jednak pusty jak kamienna tablica, z której wymazano wszystkie przykazania. To, co widział, słyszał i czuł, po prostu nie miało dla niego żadnego znaczenia. Więź między uczynkiem a jego skutkiem, między spostrzeżeniem a interpretacją, uległa w nim zerwaniu lub zablokowaniu. Nic nie mogło go poruszyć. Nie obeszły go dziwne sprzeczności w postępowaniu Elohim. Sztorm, który omal nie zatopił Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, nic dla niego nie znaczył. Niebezpieczeństwo grożące jego życiu oraz wysiłki Brinna, Morskiego Marzyciela czy Linden, którzy próbowali go ocalić, przemykały obok niego jak rozmowy w obcym języku. Widział wszystko i być może też wszystko rozumiał, gdyż nie dano mu nawet pociechy niezrozumienia. Mimo to nic, co postrzegał, nie mogło mieć dla niego znaczenia. Oddychał, gdy oddychanie było potrzebne. Przełykał pokarm, kiedy włożono mu go do ust. Mrugał niekiedy, by zwilżyć sobie oczy. Owe odruchy nie miały jednak znaczenia. Od czasu do czasu narastał w nim niejasny jak mgiełka niepokój, który znikał, gdy wypowiadał swój refren. Te trzy słowa były wszystkim, co pozostało z jego duszy. Przyglądał się wysiłkom próbującego go uprowadzić Kasreyna z obojętnością tak całkowitą, jakby cały był z kamienia. Pełen głodu przymus, który płonął w monoklu kempera, nie wpłynął na niego w żaden sposób. Nie było w nim żywego ciała, na które mógłby podziałać. Również fakt, że towarzysze próbowali go bronić, nie miał dla niego znaczenia. Gdy Kasreyn, Rant Absolain i kasztelannicy opuścili Majestat, udając się każdy w swoją stronę, Covenanta to nie obeszło. Niemniej jednak widział wszystko. Słyszał wszystko. Jego zmysły funkcjonowały prawidłowo. Zauważył szacujące spojrzenie, którym obrzucił go Findail. Wskazany sprawiał wrażenie, że próbuje ocenić, czy narzucona przez Elohim pustka oprze się głodowi kempera. Widział również rumieniec wstydu i trwogi, który pojawił się na twarzy Linden, gdy przestała nad nią panować wola Kasreyna. Kobieta napięła mięśnie szyi, by stłumić zrodzony z instynktu krzyk. Bała się opętania bardziej niż czegokolwiek na świecie, a mimo to uległa przymusowi tak łatwo, jakby była całkowicie pozbawiona siły woli. – Jezu Chryste! – wydyszała przez zęby. Przerażone i wściekłe spojrzenie wbiła jednak w Rire Grista i nie reagowała na konsternację swych towarzyszy. Zapanowała z wysiłkiem nad sobą. Nie ulegało wątpliwości, że nie ufa caitiffinowi. Widok głębokiej rozpaczy Linden sprawił Covenantowi niejasną przykrość, wypowiedział jednak swe trzy słowa i zapomniał o wszystkich kłopotach. Słyszał ochrypłą powściągliwość brzmiącą w głosie Najstarszej. – Zechcemy się tam udać – odpowiedziała caitiffinowi. – Bardzo potrzebujemy odpoczynku i spokoju. Musimy też rozważyć to, co się tu wydarzyło. Grymas na twarzy Rire Grista świadczył, że caitiffin rozumie racje Najstarszej. Niemniej nie próbował udobruchać wędrowców. Poprowadził ich ku schodom wiodącym na Kondygnację Bogactw. Covenant podążył za grupą, ponieważ Brinn wciąż trzymał go za ramię, zmuszając go do stawiania nogi za nogą, zupełnie jakby był w stanie uczynić to z własnej woli. Rire Grist sprowadził ich aż na Drugą Ślimacznicę. Za ogromnym westybulem czy salą balową ciągnął się labirynt jasno oświetlonych korytarzy, łączących ze sobą najrozmaitsze pomieszczenia – pomywalnie i kuchnie, pokoje muzyczne i pracownie malarskie oraz galerie. Wędrowcy napotkali tu licznych kasztęlanników, którym udało się już ukryć dręczący ich strach. Caitiffin skierował ich wreszcie do długiego korytarza. Pełno w nim było drzwi, za którymi znajdowały się wygodne sypialnie. Każdemu z członków drużyny przydzielono oddzielną. Korytarz przechodził w sporą komnatę, w której ustawiono liczne wyściełane kanapy. Na zdobnych stołach z brązu i mahoniu czekał tam na wędrowców posiłek. Przy drzwiach każdej sypialni pełnił jednak straż husta, uzbrojony we włócznię i miecz, a przy stołach z jedzeniem stali jeszcze dwaj, którzy wyglądali na służących albo zabójców. Rire Grist również nie zamierzał nigdzie się oddalać. Covenantowi było to obojętne. Podobnie jak pikantne aromaty potraw czy odór niemytych gwardzistów, fakt ten był pozbawiony znaczenia. Honninscrave naprężył jednak mocniej mięśnie ramion, w oczach Najstarszej pojawił się błysk gniewu, a Linden zacisnęła usta w wąską, białą linię. Po chwili Wybrana przemówiła do caitiffina, spoglądając nań ze złością. – Czy to kolejny przykład gościnności gaddhiego? Straże pod każdymi drzwiami? – Wybrana, błędnie to zinterpretowałaś. – Caitiffin odzyskał już równowagę. – Hustin rozumieją jedynie obowiązek, a tym tutaj rozkazano wam służyć. Jeśli chcecie, by odeszli, zrobią to. Pozostaną jednak w zasięgu głosu, by móc stawić się na wasze wezwanie. Linden zwróciła się ku dwóm sterczącym w komnacie gwardzistom. – Wynocha stąd. Choć ich zwierzęce twarze nic nie wyrażały, obaj wyszli marszowym krokiem. Podążyła za nimi. – Wynocha! – wrzasnęła do pozostałych hustin. – Zostawcie nas samych! Wykonali rozkaz, co złagodziło nieco jej wrogość. Kiedy wróciła, na jej twarzy wyraźnie rysowało się znużenie. Po raz kolejny wywołane przez nią uczucia kazały Covenantowi przemówić. Wędrowcy przyzwyczaili się już jednak do jego litanii i nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. – Ja również odejdę – rzekł caitiffin, próbując obrócić konieczność w cnotę. – Jeśli zaistnieje taka potrzeba, przekażę wam wolę gaddhiego lub jego kempera. Gdybyście czegoś ode mnie potrzebowali, wezwijcie gwardzistę i wypowiedzcie moje imię. Z radością przywitam wszystko, co pozwoli mi wam pomóc. Linden odprawiła go znużonym wzruszeniem ramion, Najstarsza jednak zachowała się inaczej. – Zaczekaj jeszcze chwilę, caitiffinie – powiedziała. Na widok błysku w jej oczach jego lico zamarło w skurczu ostrożności. – Widzieliśmy wiele rzeczy, których nie rozumiemy, i budzi to nasz niepokój. Czy mógłbyś go rozproszyć odpowiedzią na jedno pytanie? – Jej ton sugerował, że lepiej dla niego będzie, jeśli się zgodzi. – Wspominałeś, że jest osiem tysięcy gwardzistów i trzystu konnych. Widzieliśmy też mrowie okrętów wojennych. A przecież piaskowe gorgony są uwięzione w Zgubie, sztuka kempera zaś z pewnością wystarczy, by poradzić sobie z próbami insurekcji. Na cóż Rantowi Absolainowi tak liczna armia? Rire Grist uspokoił się nieco na te słowa, jakby owo pytanie należało do bezpiecznych. – Najstarsza Poszukiwaczko – zaczął – problem tkwi w bogactwach Królestwa Bhrathair. Znaczącą ich część stanowią wynagrodzenia wypłacone przez innych władców czy ludy w zamian za usługi wyświadczone przez nasze wojska i okręty. Nasza potęga zapewnia nam wielkie dochody, lecz utrzymanie owych skarbów nie jest łatwe, jako że inne kraje i monarchowie spoglądają na nas łakomie. Dlatego nasza siła służy również ochronie tego, co udało nam się zgromadzić od czasów powstania Zguby Piaskowych Gorgon. Najstarsza najwyraźniej uznała tę odpowiedź za wiarygodną. Ponieważ nikt już się nie odzywał, caitiffin pokłonił się i odszedł. Honninscrave zamknął natychmiast drzwi i komnatę wypełniły pełne napięcia szepty. Najstarsza i Honninscrave wyrazili swój niepokój, Linden zaś opisała moc monokla kempera i zapewniła pozostałych, że hustin nie są naturalnymi stworzeniami. Brinn nalegał, by drużyna natychmiast wróciła na Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, Honninscrave sprzeciwił się jednak, twierdząc, że mogą w ten sposób utracić życzliwość gaddhiego, nim zdążą uzupełnić zapasy dromondu i dokonać niezbędnych napraw. Linden ostrzegła towarzyszy, by nie ufali Rire Gristowi. Vain i Findail stali obok siebie, zachowując dystans od pozostałych. Za pośrednictwem znaków i gestów Morski Marzyciel przekazał Honninscrave’owi, czego chciałby się dowiedzieć. Kapitan zapytał Brinna, w jaki sposób Haruchai oparli się przymusowi Kasreyna. – Przemówił do mnie swym wzrokiem. Słyszałem go, ale postanowiłem, że nie będę go słuchać – zlekceważył moc kempera pozbawionym wyrazu głosem. Wbił na chwilę w Linden oskarżycielskie spojrzenie. Kobieta przygryzła dolną wargę, jakby wstydziła się własnej bezbronności. Covenant widział to wszystko, lecz wrażenia przenikały przez niego, jak gdyby był zupełnie nieczuły. Drużyna postanowiła zostać w Piaskowej Twierdzy tak długo, jak będzie można, by dać jak najwięcej czasu Smołowiązowi i Sevinhandowi. Następnie giganci przypomnieli sobie o jedzeniu. Linden zbadała je i kiedy stwierdziła, że jest bezpieczne, wszyscy zasiedli do posiłku. Covenant przełykał pokarm, który Brinn wkładał do jego ust. Pod maską pustki wciąż obserwował i nasłuchiwał. Na policzkach Linden wykwitły barwne plamy o groźnym wyglądzie, a w oczach miała wyraz narastającej paniki, jakby wiedziała, że zapędzono ją w kozi róg. Covenant musiał kilkakrotnie powtarzać swe ostrzeżenie, by zapobiec kłopotom. Potem czas wlókł się powoli. Jego maleńkie skrawki odcinało odczuwane przez wędrowców napięcie. Na Covenancie nie wywierało to wrażenia. Równie dobrze mógłby w ogóle zapomnieć o istnieniu czasu. Upływające dni znaczyły dla niego tyle, co nanizane na sznurek paciorki. Możliwe jednak, że owe ataki niejasnego niepokoju wywoływało głęboko zakorzenione wspomnienie rozlewu krwi, sięgające ku niemu z odległej Krainy niby oskarżenie. Z dnia na dzień stawało się ono coraz gwałtowniejsze. Mordowano ludzi, których powinien był uratować. Sam z pewnością nie potrzebował już Jedynego Drzewa. Czuł się całkowicie bezpieczny. Jego towarzysze spędzali czas na odpoczynku, czekaniu, chodzeniu po komnacie, rozmowie lub cichych sporach. Linden nie potrafiła wyperswadować Brinnowi pomysłu wysłania Ceera lub Hergroma na zwiady, celem zbadania Piaskowej Twierdzy. Haruchai nie chcieli już jej słuchać. Gdy jednak Najstarsza poparła jej zdanie, ustąpili, zgadzając się z opinią, że drużyna powinna trzymać się razem. Vain zachowywał się tak samo obojętnie jak Covenant, z twarzy Findaila nie znikał jednak utrzymujący się tam od dawna ból. Elohim przyglądał się Niedowiarkowi, jakby spodziewał się, że czeka go jakaś próba o kluczowym znaczeniu. Później wrócił Rire Grist, który przyniósł wędrowcom zaproszenie na bankiet kasztelanników. Linden nie zareagowała. Nieufność Haruchai pozbawiła ją determinacji, której bezwględnie potrzebowała. Najstarsza zgodziła się jednak i drużyna ruszyła za caitiffinem do wysokiej, jasno oświetlonej komnaty, w której wystrojone damy i uśmiechający się głupkowato galanci oddawali się konwersacji, ucztowali i szli ze sobą o lepsze przy akompaniamencie cichej muzyki. Proste ubiory wędrowców kontrastowały z krzykliwymi strojami kasztelanników, ci jednak najwyraźniej uznali ich z tego powodu za bardziej zajmujących i atrakcyjnych, zupełnie jakby dworzanie gaddhiego bali się okazywać inne reakcje. Mężczyźni zasypywali Linden propozycjami flirtu, nie dostrzegając w jej licu narastającego cienia histerii. Kobiety z determinacją próbowały szczęścia z obojętnymi Haruchai. Gigantów zasypywano ruladami wymuszonego humoru. Gaddhi i jego kemper nie byli obecni, lecz hustin stali pod ścianami, wytężając słuch, i nawet najprzemyślniej sformułowane z pytań Honninscrave’a nie spotykały się z użytecznymi odpowiedziami. Jadło było smakowite, a wina podano pod dostatkiem. Z upływem czasu rozmowy kasztelanników stawały się coraz bardziej krotochwilne i lubieżne. Morski Marzyciel wytrzeszczał zaszklone z wrażenia oczy, a lico Najstarszej zmroczniało niby chmura burzowa. Covenant od czasu do czasu wygłaszał swe rytualne ostrzeżenie. Jego towarzysze znosili to wszystko tak długo, jak tylko zdołali, wreszcie jednak poprosili Rire Grista, by odprowadził ich na pokoje. Ten wykonał ich prośbę z dyplomatycznym opanowaniem. Gdy się oddalił, drużyna stanęła przed koniecznością udania się na spoczynek. Dla wszystkich przygotowano sypialnie i w każdej z nich znajdowało się tylko jedno łoże, wędrowcy jednak zmienili ten układ. Honninscrave i Morski Marzyciel zajęli jedną izbę, a Najstarsza i Ceer drugą. Linden po raz ostatni obrzuciła badawczym spojrzeniem Covenanta, po czym ruszyła do pokoju w towarzystwie czuwającego nad nią Caila. Brinn zaprowadził Covenanta do następnej izby i położył go do łóżka, zostawiając Hergroma w korytarzu, by pełnił tam straż razem z Vainem i Findailem. Gdy Haruchai zgasił światło, Niedowiarek zamknął odruchowo oczy. Kiedy jasność powróciła, otworzył je. Nie było to jednak to samo światło. Jego źródłem był mały pozłacany znicz. Trzymała go w ręku kobieta spowita w przejrzystą jak mgiełka tkaninę. Bujne blond włosy opadały jej na ramiona. Płomień rzucał na jej ciało kuszące błyski. Była to pani Alif, jedna z ulubienic gaddhiego. – Nie musisz wzywać towarzyszy – powiedziała Brinnowi, unosząc figlarnie palec do ust. – Kasreyn od Wirów pragnie porozmawiać z Thomasem Covenantem. Możesz być przy tym obecny. Mogą nawet wybrać się tam wszyscy twoi przyjaciele, jeśli uznasz za stosowne ich obudzić. Kemper zachował się zbyt pochopnie i teraz tego żałuje. Dlaczegóż jednak miałbyś zakłócać ich spoczynek? Z pewnością sam potrafisz zadbać o bezpieczeństwo Thomasa Covenanta. Na fizjonomii Brinna nie ujawniły się żadne uczucia. Haruchai obojętnie rozważał ryzyko i szanse, jakie niósł ze sobą nowy plan kempera. Nim skończył się zastanawiać, pani Alif zbliżyła się do niego. Jej ruchy były zbyt delikatne i otwarte, by mogła być niebezpieczna. Wokół jej kostek pobrzękiwały srebrne dzwoneczki. Wtem otworzyła dłoń, odsłaniając kupkę płowego proszku. Zaczerpnęła nagle tchu i zdmuchnęła proszek prosto w twarz Brinna. Jeden mimowolny, wywołany zaskoczeniem oddech wystarczył, by przywieść go do klęski. Kolana ugięły się pod Haruchai, który osunął się powoli na posadzkę. Pani Alif podbiegła natychmiast do Covenanta z uśmiechem pożądania na ustach. Gdy pociągnęła go za rękę, wstał odruchowo z łóżka. – Nie dotykaj mnie – powiedział, lecz uśmiechnęła się tylko i powiodła go w stronę drzwi. Kiedy wyszedł na korytarz, zobaczył, że Hergrom leży na kamiennej posadzce, tak samo jak Brinn. Vain stał zwrócony twarzą ku izbie Linden, niczego nie widząc, Findail jednak obrzucił panią Alif i Covenanta przenikliwym spojrzeniem. Ulubienica gaddhiego odciągnęła Niedowiarka od sypialni. Nagle usłyszał otwierające się drzwi i niemal bezgłośny tupot uderzających o posadzkę bosych stóp. Ścigał ich któryś z Haruchai. Ceer albo Cail musiał wyczuć, że Brinn i Hergrom zapadli w śpiączkę, i zrozumieć, że coś tu nie gra. Za ostatnimi drzwiami w korytarzu kamienne ściany przechodziły jednak w lustra. Pani Alif wprowadziła Covenanta między nie. Natychmiast z obu stron pojawiły się dokładne odbicia ich obojga. Obraz, obraz i ciało spotkały się i zjednoczyły. Nim Haruchai zdążył ich dopędzić, lustra przeniosły Covenanta i jego przewodniczkę do zupełnie innej części Piaskowej Twierdzy. Przeszli między dwoma umieszczonymi pod ścianami zwierciadłami i znaleźli się w dużej, okrągłej komnacie. Trzy albo cztery piecyki koksowe wypełniały ją przyjemnym blaskiem. Panowała tu sprzyjająca amorom atmosfera. Niezgłębiony błękit dywaników dopraszał się dotyku bosych stóp, poduszki i kanapy obleczone aksamitem oraz atłasem skłaniały do zapomnienia. Powietrze wypełniała intensywna woń kadzidła. Na ścianach wisiały gobeliny przedstawiające pełne żądzy sceny. Nastrój psuli jedynie dwaj uzbrojeni hustin, którzy stali naprzeciw siebie pod ścianami. Na Covenancie nie wywarli jednak wrażenia, podobnie jak spiralne żelazne schody, które wznosiły się z samego środka komnaty. Popatrzył tylko na nie, nie myśląc o niczym. – Nareszcie – powiedziała pani Alif z westchnieniem przypominającym ulgę. – Nareszcie jesteśmy sami. – Zwróciła się w jego stronę, zwilżając wargi koniuszkiem języka. – Thomasie Covenant, me serce płonie z pożądania do ciebie. – Oczy miała tak czarne od kohlu, jak to tylko możliwe. – Przyprowadziłam cię tu nie na rozkaz kempera, a dlatego, że sama tego chciałam. Tej nocy nie zapomnisz póki życia. Rozpalę i spełnię wszystkie twe marzenia. Przyglądała mu się, czekając na jakąś reakcję. Gdy nic się nie działo, zawahała się na chwilę. Po twarzy przemknął jej grymas niesmaku, szybko jednak zastąpiła go namiętnością i podjęła kolejną próbę. – Patrz! – krzyknęła cicho i zaczęła tańczyć, jakby każdy zarys jej ciała płonął pożądaniem. Kołysząc się i wirując w rytm brzmienia dzwoneczków u kostek prezentowała mu swe ciało, wkładając w występ wszystkie umiejętności dumnej z siebie odaliski. To się do niego zbliżała, to oddalała, to znowu zbliżała, jakby zatraciła się w żądzy. Pieściła dłońmi własne uda, brzuch i piersi, jak gdyby chciała rozpalić ogień w swym ciele. Co chwila, w świadomie wybranym rytmie, przejrzyste jak mgiełka, skropione perfumami fragmenty jej stroju lądowały pośród poduszek. Skórę miała gładką jak jedwab, umalowane sutki stwardniały niby symbole pożądania, a mięśnie ud poruszały się w gładkim, płynnym zaproszeniu. Gdy w końcu zarzuciła ramiona na Covenanta, przytuliła do niego ciało i pocałowała go w usta, jego wargi pozostały bezwładne. Nie musiał nawet wypowiadać swego refrenu. Patrzył na nią tak, jakby w ogóle nie istniała. Zdumiał ją swym brakiem reakcji. Zaskoczona, pozwoliła, by w jej oczach pojawił się na chwilę nagi strach. – Nie pragniesz mnie? – Przygryzła wargi, szukając jakiegoś ratunku. – Musisz mnie pragnąć! Próbowała zamaskować rozpacz natarczywością, lecz wszelkie kolejne próby podniecenia go coraz wyraźniej ujawniały dręczący ją strach przed niepowodzeniem. Uczyniła wszystko, co zdołały jej podpowiedzieć doświadczenie czy szkolenie. Nie cofnęła się przed żadnym poniżeniem, żadną sztuczką, która mogłaby pobudzić zainteresowanie mężczyzny. Mimo to nie zdołała przebić się przez pustkę, która go otaczała. Był całkowicie nieczuły na jej zabiegi, zupełnie jakby celem Elohim nie było mu zaszkodzić, lecz zapewnić osłonę. Wtem zapłakała cicho, ogarnięta paniką. Skryła twarz w dłoniach. Jej palce poruszały się delikatnie niczym pajęcze nóżki. Zawiodła ją własna uroda. – Ach, kemperze – jęknęła. – Zmiłuj się! On nie jest mężczyzną. Jakiż mężczyzna zdołałby mi się oprzeć? Wysiłek, który włożyła w artykulację tych słów, przywrócił na chwilę wyrazistość fizjonomii Covenanta. – Nie dotykaj mnie. Upokorzona jego reakcją, zdobyła się na gniew. – Głupcze! – krzyknęła. – Zgubisz mnie, a i tak nic ci to nie da. Nie powiodło mi się i kemper uczyni ze mnie żebraczkę, szukającą utrzymania w szynkach Bhrathairain, ale to nie znaczy, że oszczędzi ciebie. Rozerwie cię na strzępy, by osiągnąć swój cel. Gdybyś okazał się mężczyzną i odpowiedział na me zabiegi, ocaliłbyś przynajmniej życie. I dałabym ci rozkosz. – Spoliczkowała go jak szalona, uderzając dłonią w brodatą twarz. – Rozkosz. – Dość już tego, Alif. – Zamarła w bezruchu, słysząc głos kempera. Obserwował ją i Covenanta ze schodów, zszedłszy już do połowy ich wysokości. – Nie ty wymierzysz mu karę. – Stojąc nad nimi, wydawał się wysoki jak gigant, lecz jego chude, starcze ręce sugerowały słabość. Niemowlę, które miał na plecach, nie poruszyło się. – Wracaj do gaddhiego. – Choć w jego głosie nie było słychać gniewu, wypełnił on komnatę nutami złośliwości. – Skończyłem już z tobą. Od tej pory twój los zależy od niego. Spraw mu przyjemność, jeśli potrafisz. Te słowa były dla niej wyrokiem, mniej jednak surowym niż się obawiała. Nie okazała strachu. Obrzuciła Covenanta pożegnalnym spojrzeniem, wyprostowała się i weszła na schody, porzucając strój z lekceważeniem, które graniczyło z godnością. Gdy zniknęła, Kasreyn nakazał jednemu z gwardzistów przyprowadzić więźnia do siebie, po czym wrócił na górę. Husta zacisnął zakończone pazurami palce na ramieniu Covenanta. Złowieszcze przeczucie kazało Niedowiarkowi kilkakrotnie powtórzyć jego litanię, nim odnalazł spokój. Niczym wir Zguby Piaskowych Gorgon, wyrosły przed nim schody, które zawiodły go wysoko do Iglicy Kempera. Gdy się skończyły, znalazł się w małym lucubrium, w którym Kasreyn praktykował swą sztukę. Na długich stołach ustawiono najrozmaitszą teurgiczną aparaturę. Na zawieszonych na ścianach półkach stały amulety i fiolki z magicznymi proszkami. Zręcznie ukształtowane zwierciadła dodawały jasności płomieniom świec. Pośród tego wszystkiego krzątał się Kasreyn, który przygotowywał ingrediencje. Chcąc stłumić dręczącą go niecierpliwość, co chwila zaciskał i rozluźniał dłonie. Spojrzenie jego kaprawych oczu ani na moment nie zatrzymywało się w jednym punkcie. Na jego plecach spał domniemany syn. Złota szata muskała podłogę z szelestem przywodzącym na myśl tupot łapek małych zwierzątek. Gdy kemper się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie. Pobrzmiewała w nim tylko lekka nuta znużenia, świadcząca o dźwiganym przezeń brzemieniu lat. – Właściwie nie liczyłem na to, że jej się uda. – Zwracał się do Covenanta tak, jakby wiedział, że ten nie może mu odpowiedzieć. – Lepiej by było dla ciebie, gdyby się udało, ale najwyraźniej znalazłeś się poza jej zasięgiem. Być może powinienem ją ukarać tak, jak mężczyźni zawsze karali kobiety. To apetyczna dziewka i zna się na rzeczy. Ale te sprawy już mnie nie dotyczą – W jego głosie słychać było cień westchnienia. – Kiedyś bywało inaczej. Gaddhi wybierał swe ulubienice spośród tych, które najpierw zadowoliły mnie. Obecnie jednak mogę czerpać tego typu przyjemności jedynie z obserwacji aktów poróbstwa, do których dochodzi na dole. Dlatego żywiłem cichą nadzieję, że ulegniesz. Miałbym się czym delektować. Pod jedną ze ścian lucubrium ustawiono wyposażone w pasy i jakieś przyrządy krzesło. Husta zaprowadził tam Covenanta i posadził go na nim. Kemper ustawił swój sprzęt na najbliższym stole, po czym zaczął wiązać ręce i nogi swej ofiary. – To jednak marna przyjemność – podjął po krótkiej przerwie – która mnie nie satysfakcjonuje. Starość mnie nie satysfakcjonuje. Dlatego właśnie tu jesteś. Przytroczył mocno pierś Niedowiarka do oparcia krzesła, po czym zabezpieczył mu pasem szyję, by mieć pewność, że Covenant będzie siedział prosto. Mógłby co prawda pokręcić głową, gdyby był w stanie poczuć takie pragnienie, Kasreyn sprawiał jednak wrażenie przekonanego, że jego ofiara nie pragnie już niczego. Następnie Kasreyn zaczął podłączać do zamontowanej na krześle aparatury swe urządzenie, przypominające bardzo skomplikowany zestaw licznych soczewek. Umocował je w ten sposób, że znalazło się blisko twarzy Covenanta. – Jak widziałeś – ciągnął, nie przerywając pracy – posiadam monokl ze złota. Z najczystszego złota, które jest rzadkim metalem i ktoś taki jak ja potrafi czerpać z niego wielką moc. Dzięki podobnemu wsparciu mogę dokonywać cudów, z których Zguba Piaskowych Gorgon nie jest bynajmniej najwspanialszym. Sztuka owa jest jednak czysta, zupełnie jak okrąg, a w skażonym świecie czystość nie ma racji bytu. Dlatego w każdym ze swych dzieł muszę zostawić drobną skazę, gdyż bez niej nie mogłoby ono istnieć. – Odsunął się na chwilę, by przyjrzeć się temu, co uczynił, po czym pochylił się nisko nad Covenantem, jakby chciał, by ten go zrozumiał. – Nawet w dziele, którym jest moja długowieczność, ukrywa się luka, przez którą kropla po kropli wycieka życie. Znam doskonałość i posiadam doskonałe instrumenty, lecz z konieczności skazałem się na niedoskonałość. Thomasie Covenant, ja umrę. – Cofnął się raz jeszcze, mrucząc pod nosem: – A z tym nie można się pogodzić. Nie było go kilka chwil. Kiedy wrócił, ustawił przed krzesłem stołek i usiadł na nim. Patrzył Covenantowi prosto w oczy. Wyciągnął kościotrupi palec i dotknął nim kalekiej dłoni Niedowiarka. – Ty jednak posiadasz białe złoto. – Zaropiałe oczy wydawały się zupełnie pozbawione koloru. – To niedoskonały metal, nienaturalny sojusz metali, który na całej Ziemi można znaleźć jedynie w twym pierścieniu. Dzięki swej sztuce dowiedziałem się o istnieniu podobnego amuletu, nigdy mi się jednak nie śniło, że w ręce wpadnie mi białe złoto. Białe złoto! Thomasie Covenant, mało wiesz o tym, co posiadasz. Niedoskonałość białego złota jest paradoksem, na którym opiera się istnienie Ziemi. Dzięki niemu mistrz może tworzyć doskonałe dzieła, nie obawiając się niczego. Dlatego właśnie... – przesunął jedną ręką soczewkę, tak że przesłoniła Covenantowi oczy, zniekształcając wszystko, co widział – ...zamierzam zdobyć ten pierścień. Jak wiesz, czy kiedyś wiedziałeś, nie mogę po prostu odrąbać ci palca. Pierścień będzie dla mnie bezwartościowy, jeśli nie oddasz go dobrowolnie, a w obecnym stanie nie jesteś zdolny dokonywać wyborów. Dlatego muszę przebić zasłonę, która oślepiła twą wolę. Potem, gdy już znajdziesz się w mej mocy, muszę wydrzeć z ciebie to, czego pragnę. – Odsłonił starcze zęby w okrutnym uśmiechu. – Zaiste lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś uległ pani Alif. Covenant zaczął wypowiadać swe ostrzeżenie, lecz nim zdążył je skończyć, Kasreyn uniósł monokl do lewego oka, skierował go na soczewkę i popatrzył przez nią prosto w oczy Niedowiarka. Ten poczuł, że eksploduje bólem pod owym spojrzeniem. W stawy wbijano mu gwoździe, wszystkie mięśnie przekłuwały noże, wzdłuż nerwów w głąb ciała sięgały sztylety. Czuł się, jakby żywcem zdzierano mu skórę z czaszki. Szarpał więzy jak obłąkaniec, targany mimowolnymi spazmami. Widział wwiercające się w niego oko Kasreyna, słyszał, jak kemper przejmuje władzę nad jego oddechem, czuł przemoc rozdzierającą mu na strzępy każdy fragment ciała. Wszystkie jego zmysły funkcjonowały prawidłowo. Ból jednak nic nie znaczył. Zapadał się w pustkę i znikał. Był wrażeniem bez treści i konsekwencji. Nawet drgawki, które ogarnęły jego ciało, nie skłoniły Covenanta do odwrócenia głowy. Nagle atak się skończył. Kemper odsunął się i – pogwizdując cicho i niemelodyjnie przez zęby – zaczął się zastanawiać, co teraz zrobić. Po chwili podjął decyzję. Dodał dwie soczewki, które jeszcze bardziej zniekształciły postrzegany przez Covenanta obraz, po czym ponownie przysunął oko do monokla. Niedowiarka natychmiast zalała fala ognia, zupełnie jakby każda kropla jego krwi i każdy skrawek ciała stały się naftą i drewnem na opał. Pożar ogarnął go, wyjąc niby banshee. Rozsadzał mu serce, wypalał płuca, obracał trzewia w popiół. Szpik kości stanął w płomieniach i spłynął w dół niczym scoria. Pustkę jego umysłu wypełniła płonąca gwałtowność. Wydawało się, że żadna moc na świecie nie powstrzyma jej przed podpaleniem ukrytych pozostałości jego duszy. Wszystkie jego zmysły funkcjonowały prawidłowo. Podobne cierpienie powinno natychmiast wpędzić go w obłęd. Niezgłębiona pustka mogła jednak pochłonąć wszelki ogień. Elohim ocalili go również przed tym zamachem. Kasreyn odwrócił wzrok z warknięciem złości. Przez chwilę wyraźnie nie wiedział, co począć. Wtem jednak wyprostował plecy w przypływie determinacji. Zdecydowanym ruchem wyjął jedną z soczewek i zastąpił ją kilkoma innymi. Covenant nie widział teraz nic poza plamą, która sprawiała, że oczy zachodziły mu łzami. W jej środku pojawił się złoty monokl Kasreyna. Kemper ponownie sięgnął ku niemu swą wolą. Przez jedno czy dwa uderzenia serca nic się nie działo. Później plama powiększyła się i lucubrium zaczęło się obracać, najpierw powoli, później z oszałamiającą prędkością. Ściany pomieszczenia zniknęły. Krzesło uniosło się w górę, choć wyrażające swym spojrzeniem rozkaz oko Kasreyna nie ruszyło się z miejsca. Covenanta pochłonął wir nocy. Była to jednak noc niepodobna do żadnej, którą znał dotąd. Nie było w niej gwiazd, nie było implikacji. Ogarniający cały świat mrok stanowił jedynie odbicie wewnętrznej pustki, w której się pogrążył. Kasreyn wpychał Covenanta w głąb jego jaźni. Niedowiarek spadał jak kamień, wirując coraz szybciej. Przeleciał przez ogień, który go poparzył, a potem przez pole wypełnione raniącymi go boleśnie nożami. Zostawił je za sobą, nadal zanurzając się w otchłań. Rotacja przywodziła na myśl dobrze mu znane zawroty głowy. Zapadał w przepaść coraz gwałtowniej, jakby miał się roztrzaskać się o gładki mur przeznaczenia. Widział jednak wszystko, słyszał wszystko. Wciąż postrzegał przed sobą oko Kasreyna i jego wzrok, przebijający się przez plamę soczewek. – Zabij go – usłyszał w oddali ostry głos kempera, lecz ów rozkaz był skierowany do kogoś innego i jego nie dotyczył. Wtem z dna wiru oderwały się obrazy, które Niedowiarek bał się rozpoznać. Przywołane z czeluści przez wzrok Kasreyna, przemykały z wrzaskiem obok głowy spadającego. Zniszczenie Laski Praw. Strumienie krwi przelewanej, by nakarmić Słonecznicowy Ogień. Memla i Linden padające pod ciosami grimu na-mhorama, ponieważ nie umiał ich ocalić. Jego przyjaciele uwięzieni w Piaskowej Twierdzy, gdzie czekała ich nieunikniona zguba. Niepowodzenie misji. Bezbronna Kraina, cierpiąca pod Słonecznicą. Cała Ziemia, zdana na łaskę i niełaskę lorda Foula. Ponieważ nie umiał ich ocalić. Elohim odarli go ze wszystkiego, co mógłby wykorzystać. To przez nich nie był w stanie dotknąć ludzi, których kochał, ani umiłowanej Krainy, nie mówiąc już o przyjściu im z pomocą. Spowity w trąd, izolowany przez jad, stał się tylko ofiarą. Bodźce, które odbierał za pośrednictwem oka Kasreyna, zdawały się mówić o nim całą prawdę. Wir wciągał go z siłą lawiny. Wsysał go w jądro otchłani, jakby Covenant był włócznią, narzędziem śmierci. Mógłby się wówczas załamać. Chroniący go mur mógłby pęknąć, czyniąc go bezbronnym wobec spojrzenia Kasreyna, tak jak Kraina była bezbronna wobec Słonecznicy. Nagle jednak usłyszał serię głuchych dźwięków, odgłosów walki, zadawanych ciosów, jęków i chrząknięć. Gdzieś w pobliżu starli się dwaj potężni przeciwnicy. Odruchowo, bezrefleksyjnie, odwrócił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. I w ten sposób wyrwał się spod władzy Kasreyna. Gdy jego wzrok uwolnił się od oddziaływania zniekształcających obraz soczewek, Covenant znowu ujrzał lucubrium. Siedział na krześle, do którego przywiązał go kemper. Stoły i wypełniający komnatę sprzęt wyglądały tak samo jak przedtem. Na posadzce leżał gwardzista, który wykasływał z siebie resztki życia. Nad nim stał Hergrom, spięty i gotowy do skoku. – Kemperze, jeśli uczyniłeś mu krzywdę, zapłacisz za to własną krwią – rzekł bez wyrazu. Covenant widział wszystko. Słyszał wszystko. – Nie dotykaj mnie – powiedział pustym głosem. 16. Kara gaddhiego Linden Avery długo nie mogła zasnąć. Otaczał ją kamień Piaskowej Twierdzy, który ograniczał zasięg jej zmysłów. Mury zdawały się przeszywać ją złowrogim spojrzeniem, jakby skrywały jakiś tajemny podstęp. Na granicy jej pola widzenia poruszali się przypominający punkciki zła hustin. Wynaturzeni gwardziści byli wszędzie. Pilnowali nie tylko gości, lecz również kasztelanników. Przyjrzała się uważnie dworzanom na bankiecie i zorientowała się, że ich wesołość jest udawana i że są przekonani, iż od niej właśnie zależy ich bezpieczeństwo. Niemniej w donżonie, który kemper stworzył dla siebie i swego rozkapryszonego gaddhiego, nie można było znaleźć bezpieczeństwa. Jej zdezorientowany umysł tęsknił za ukojeniem nieświadomości. Pod ostrożnością i wzbudzonym przez Piaskową Twierdzę niepokojem kryły się jednak głębsze, bardziej dotkliwe kłopoty. W głębi jej serca czaiło się wspomnienie przymusu nałożonego przez kempera. Wystarczyło, by Kasreyn popatrzył na nią przez swój monokl, a natychmiast stała się bezwolnym narzędziem, zwykłym przedłużeniem jego pragnień. Nie opierała się mu, nawet nie czuła takiej potrzeby. Wola Kasreyna zawładnęła nią tak łatwo, jakby Linden całe życie czekała na tę chwilę. Haruchai potrafili się oprzeć, lecz ona była bezradna. Jej otwarta wrażliwość uczyniła ją bezbronną. Nie była w stanie do końca zamknąć drzwi, które otworzyła w niej Kraina. I w rezultacie zdradziła Thomasa Covenanta. Związały go z nią intymne pragnienia, na które nigdy nie pozwoliła sobie wobec żadnego mężczyzny, a potem go sprzedała, jakby nie miał dla niej żadnej wartości. Nie sprzedała, nic bowiem nie otrzymała w zamian. Po prostu go oddała. Ocaliła go jedynie determinacja Brinna. Cierpiała okrutnie i było to gorsze od grożącego im w Piaskowej Twierdzy niebezpieczeństwa. Stanowiło ukoronowanie wszystkich jej niepowodzeń. Czuła się jak kamień, który otrzymał za wiele nazbyt silnych ciosów. Z zewnątrz wyglądała na nienaruszoną, lecz w środku po każdym uderzeniu pojawiały się nowe pęknięcia. Nie potrafiła już sobie zaufać. Gdy po bankiecie wróciła do sypialni, udawała, że śpi, z uwagi na towarzystwo Caila. Niemniej jego obecność przeszkadzała jej zasnąć. Kiedy zwróciła twarz do ściany, czuła na plecach jego twarde spojrzenie. On również jej nie ufał. Dzień był jednak długi i męczący i na koniec znużenie wzięło górę nad dręczącym ją napięciem. Pogrążyła się w snach o kamieniu, niewzruszonej macierzystej skale Revelstone. Gdy wtrącono ją do lochu Clave, próbowała przecisnąć ciało przez granit, by uciec przed Gibbonem-furią. Kamień nie chciał jej jednak przepuścić. Covenant mówił jej, że dawni mieszkańcy Krainy potrafili znaleźć w kamieniu życie i piękno, lecz ta skała okazała się głucha na jej wszystkie prośby. Wciąż słyszała słowa furii: „Los Krainy spoczywa na twoich barkach. Czyż zło nie jest w tobie?” Krzyknęła wówczas: „Nie! Nigdy!” i ów krzyk wstrętu do siebie nie umilkł do tej chwili. Wtem jednak usłyszała inny głos. – Wybrana, wstań, zabrano ur-lorda – mówił. Zlana potem, nie rozbudzona jeszcze z koszmarów, odwróciła się od ściany. Poczuła na ramieniu dłoń Caila. Gardło wypełnił jej zrodzony przez Gibbona jęk. Drzwi były jednak otwarte i do sypialni wpadało światło. Lico Haruchai nie wyrażało złośliwej radości. Linden odruchowo powstrzymała krzyk. – Zabrano? – zapytała z niepokojem w głosie. To słowo nie obudziło w niej nic poza nieokreślonym drżeniem niepokoju. – Zabrano ur-lorda – powtórzył obojętnym głosem Cail. – Pani Alif przyszła go odwiedzić na rozkaz kempera, a potem go zabrała. Wbiła w niego wzrok. Nie otrząsnęła się jeszcze do końca z wywołanej snem dezorientacji. – Po co? Cail wzruszył ramionami. Panujący w pomieszczeniu półmrok podkreślił jeszcze wymowę tego gestu. – Powiedziała: „Kasreyn od Wirów pragnie porozmawiać z Thomasem Covenantem”. Zabrała go. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej ostry jak czubek noża lęk. – Czy Brinn jest z nim? – Nie – odpowiedział Haruchai bez wahania. Wybałuszyła szeroko oczy. – Pozwoliliście, żeby... – Zerwała się na nogi i złapała go za ramiona. – Oszalałeś? Dlaczego mnie nie obudziłeś? Była trochę wyższa od niego, lecz wobec jego beznamiętnego spojrzenia czuła się mała. By odrzucić jej zarzuty, nie potrzebował słów. – Ech, do diabła z tym! – Próbowała go odepchnąć, lecz zatoczyła się tylko do tyłu. Odwróciła się błyskawicznie i pobiegła ku drzwiom. – Trzeba było mnie od razu obudzić – warknęła przez ramię. Znała już jednak jego odpowiedź. W korytarzu spotkała gigantów. Honninscrave i Morski Marzyciel poprawiali kolcze koszule, kończąc pośpiesznie ubieranie. Najstarsza była już gotowa do akcji. Tarczę trzymała na ramieniu, zupełnie jakby z nią spała. Był tam również Ceer. Vain i Findail nie ruszyli się z miejsca. Nigdzie nie było widać Brinna ani Hergroma. Najstarsza surowym tonem odpowiedziała na malujące się na płonącym licu Linden pytanie. – Wygląda na to, że nie doceniliśmy sprytu kempera. Ceer wszystko mi opowiedział. Kiedy zasnęliśmy, pani Alif podeszła do Hergroma, który stał obok Vaina i Findaila. Schlebiając mu uprzejmie, zbliżyła się i dmuchnęła mu w twarz proszek, który spowodował sen. Ani Vain, ani Findail... – w jej głosie zabrzmiała ostra nuta – ...nie uznali za stosowne cokolwiek w tej sprawie uczynić. Zostawiła ich tam, jakby mogła zaufać ich obojętności, i udała się do Brinna oraz Przyjaciela Gigantów. Brinn również padł ofiarą nasennego proszku, a Covenanta gdzieś zabrała. Ceer wyczuł niezwykłą senność swych towarzyszy i opuścił mnie. Zobaczył w korytarzu panią Alif, która oddalała się z Covenantem. – Wyciągnęła rękę przed siebie. – Rzucił się w pościg, lecz nim zdążył ich dopaść, zniknęli. Linden wytrzeszczała tylko oczy. – Sen Brinna i Hergroma trwał krótko – dokończyła mieczarka. – Obaj udali się na poszukiwania Przyjaciela Gigantów albo kempera. Sądzę, że powinniśmy pójść w ich ślady. Serce Linden waliło tak gwałtownie, że trudno jej było oddychać. Czego mógł chcieć od Covenanta Kasreyn? Co było warte aż tak wielu podstępów i przymusu? Co, jeśli nie biały pierścień? Wezbrała w niej fala histerii, lecz zapanowała z wysiłkiem nad sobą. Sił dodawał jej strach. – Jak mogli zniknąć? – zapytała, zwracając się w stronę Ceera. – Nie wiem. – Jego lico nie straciło beznamiętnego wyrazu. W pewnym punkcie za tymi drzwiami... – umilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa – ...ich obraz wyostrzył się nagle. A potem przestałem ich widzieć. Nie udało mi się ustalić, w jaki sposób zniknęli. Niech to wszyscy diabli! Linden kazała sobie zapomnieć o tym nierozwiązywalnym problemie. – Iglica Kempera – wychrypiała do Najstarszej. – Tak jest. – Choć mieczarka nie miała broni, paliła się do czynu. – Iglica Kempera. Gwałtownym ruchem głowy poleciła Honninscrave’owi i Morskiemu Marzycielowi ruszyć w głąb korytarza. Gdy dołączył do nich Ceer, przeszli w trucht. Najstarsza podążyła natychmiast za nimi. Z tyłu biegli Linden i Cail, zbyt zatroskani o Covenanta, by myśleć o konsekwencjach swego postępowania. Za pierwszym rogiem obejrzała się za siebie i zobaczyła, że Vain i Findail zmierzają za nimi bez wysiłku ani pośpiechu. Niemal natychmiast wędrowcy natknęli się na gwardzistów, którzy uprzednio stali pod ich sypialniami. Na zwierzęcych twarzach hustin pojawił się wyraz niepewności i zaskoczenia. Niektórzy z nich podeszli bliżej, ale gdy giganci przepchnęli się nieustępliwie między nimi, nie zareagowali. Linden pomyślała zjadliwie, że Kasreyn na pewno ma teraz na głowie co innego. Podobnie jak Haruchai, giganci znacznie lepiej od niej zapamiętali rozkład korytarzy Drugiej Ślimacznicy. Bezbłędnie przemierzali sale i przejścia, korytarze i komnaty. Wkrótce dotarli do westybulu i znaleźli się przy schodach wiodących na Kondygnację Bogactw. Wkroczyli na nie bez wahania. Kondygnacja była jak zwykle jasno oświetlona, lecz o tej porze nie spotkali nikogo. Honninscrave bez chwili zwłoki poprowadził ich krętą drogą przez galerie. Gdy dotarli do miejsca, gdzie wisiał miecz, na który Najstarsza spoglądała tak chciwie, zatrzymał się i przyjrzał jej uważnie. – Nie zechcesz się uzbroić? – zapytał cicho. – Nie kuś mnie. – Jej twarz była chłodna. – Gdybyśmy pojawili się przed obliczem gaddhiego albo jego kempera z darem, którego nie otrzymaliśmy, pozostałaby nam jedynie walka. Nie wkraczajmy na tę ścieżkę zbyt pochopnie. Linden poczuła, że z Drugiej Ślimacznicy wyłaniają się mroczne sylwetki. – Gwardziści – wydyszała. – Ktoś już im powiedział, co mają robić. Najstarsza skinęła głową do Honninscrave’a, wydając mu rozkaz. Gigant zwrócił się ku schodom wiodącym na Majestat. Linden pobiegła za gigantami po przyprawiającej o zawrót głowy spirali. Dyszała ciężko i gwałtownie. Suche powietrze drażniło jej płuca. Bała się pełniących straż na Majestacie hustin. Jeśli im również wydano rozkazy Jak drużyna zdoła sobie poradzić z taką masą przeciwników? Gdy wbiegła na zdradziecką podłogę komnaty auspicjum, zobaczyła, że jej obawy były usprawiedliwione. Dziesiątki przysadzistych, potężnych hustin tworzyły najeżony włóczniami łuk, który zagradzał im drogę. W słabym świetle dobiegającym spod tronu wyglądali na równie nieustępliwych jak prastara ciemność. Ścigający ich gwardziści dotarli już do podstawy schodów. – Kamień i morze! – wysyczała Najstarsza przez zęby. – To ci dopiero radosne spotkanie. – Morski Marzyciel postąpił impulsywnie krok naprzód. – Stój, gigancie – rzuciła cicho rozkaz. – Chcesz, żeby zaszlachtowali nas jak bydło? – Wybrana, jeśli przyjdzie ci do głowy jakiś pomysł, nie wstydź się nim z nami podzielić – dodała tym samym tonem, spoglądając przez ramię na Linden. – To wszystko niezbyt mi się podoba. Linden nie odpowiedziała. Postawa gwardzistów dobitnie świadczyła o intencjach, jakie miał wobec Covenanta Kasreyn. A Niedowiarek był bezbronny jak niemowlę. Elohim wydarli mu wszelkie środki obrony. Przeżuwała bezgłośnie przekleństwa, próbując powstrzymać panikę. Hustin ruszyli w stronę drużyny. W następnej chwili Majestat wypełnił niosący się echem krzyk: – Stać! Gwardziści zatrzymali się. Ci, którzy byli na schodach, pokonali jeszcze kilka stopni, po czym również wykonali rozkaz. Ktoś zaczął się przepychać między nimi. Linden zauważyła za nimi poruszającą się gwałtownie głowę, zwieńczoną gęstą koroną blond włosów. Gwardziści rozstąpili się mimo woli i wkrótce przed wędrowcami stanęła kobieta. Była naga, zupełnie jakby przed chwilą wyszła z łoża gaddhiego. Pani Alif. Przesunęła wzrokiem po wędrowcach, jak gdyby chciała ich sprowokować do zauważenia jej nagości. Następnie zwróciła się ku gwardzistom. Swym głosem udawała gniew, lecz w jego tonie czuło się strach. – Dlaczego atakujecie gości gaddhiego? Zakłopotani hustin wbili w nią świńskie oczka, po czym ponownie przenieśli wzrok na wędrowców. Myślenie przychodziło im z trudem. – Nie wolno im przejść – odpowiedziało po chwili kilku z nich. – Nie wolno? – zapytała ostrym tonem. – Rozkazałam wam ich przepuścić. Hustin raz jeszcze umilkli, zmagając się ze sprzecznością wydanych im poleceń. – Nie wolno im przejść – powtórzyli inni. Pani Alif wsparła ręce na biodrach. – Gwardziści, czy mnie znacie? – zapytała niebezpiecznie cichym tonem. Hustin spojrzeli na nią, mrugając. Niektórzy oblizywali wargi, jakby byli rozdarci między głodem a dezorientacją. – Jesteś pani Alif, ulubienica gaddhiego – odpowiedziało wreszcie kilku z nich. – Zaiste – warknęła z sarkazmem. – Jestem pani Alif, ulubienica gaddhiego Ranta Absolaina. Czy Kasreyn pozwolił wam nie wykonywać rozkazów gaddhiego albo jego ulubienic? Gwardziści milczeli. To pytanie było dla nich zbyt skomplikowane. – W imieniu Ranta Absolaina, gaddhiego Królestwa Bhrathair i Wielkiej Pustyni, rozkazuję wam przepuścić tych gości. Linden wstrzymała oddech, czekając, aż hustin zdecydują, co jest dla nich ważniejsze. Wydane im instrukcje najwyraźniej nie przewidywały podobnej sytuacji, nie otrzymali też nowych rozkazów, które by im pomogły. Nie wiedzieli, jak się zachować wobec nieustępliwości pani Alif. Rozstąpili się z przypominającym westchnienie szmerem, otwierając drogę do auspicjum. Ulubienica natychmiast zwróciła się w stronę drużyny. W jej oczach lśniła zapowiedź ryzykownej zemsty. – Śpieszcie się – mówiła szybko – dopóki Kasreyn jest zajęty waszym Thomasem Covenantem. Nie mam powodu dobrze życzyć waszemu towarzyszowi, ale chcę dać nauczkę kemperowi. Przekona się, że nierozsądnie jest odtrącać tych, którzy dobrze mu służą. Może jego pionki zdobędą się pewnego dnia na odwagę i przeciwstawią się jego woli. – Po chwili tupnęła, czemu towarzyszył brzęk srebrnych dzwoneczków. – Idźcie już! W każdej chwili Kasreyn może zebrać myśli i odwołać moje rozkazy. Najstarsza bez chwili wahania przemknęła między hustin, przechodząc z kręgu na krąg. Ceer podążył za jej przykładem. Za nim szli Honninscrave i Morski Marzyciel, którzy strzegli jej pleców. Linden chciała zaczekać chwilę, by przepytać panią Alif, nie miała jednak okazji. Cail złapał ją za rękę i pociągnął za gigantami. Gdy drużyna przeszła, gwardziści odwrócili się, ponownie zwarli szereg i – krocząc sztywno po kamiennych płytach – ruszyli za Vainem i Findailem w stronę auspicjum. Kiedy giganci weszli na otaczający tron jaśniejszy obszar, z mroku wyłonił się nagle Brinn. Nie tracił czasu na wyjaśnienia, skąd się tu wziął. – Hergrom znalazł ur-lorda – oznajmił beznamiętnym tonem. – Chodźcie. Odwrócił się i pomknął w zalegający za tronem Gandhiego mrok. Linden obejrzała się na hustin, którzy posuwali się naprzód, lecz nie próbowali ścigać intruzów. Być może otrzymali rozkaz odcięcia im drogi wyjścia. Linden nie myślała o ucieczce. Covenant wpadł w ręce kempera. Pobiegła za Najstarszą i Ceerem w cień auspicjum. Tu również ścianę pokrywały głęboko ryte płaskorzeźby przedstawiające udręczone postacie, które przypominały wijące się z bólu upiory. Ukryte sprytnie między nimi przejście trudno by było odnaleźć nawet przy dobrym świetle. Brinn jednak poznał już drogę i poprowadził wędrowców prosto do drzwi, które uchyliły się pod naciskiem jego dłoni. Drużyna weszła na wąskie schody, wijące się ku górze wewnątrz kamiennego muru. Na czele szedł Brinn, a za nim podążali Honninscrave, Morski Marzyciel, a potem Ceer. Linden szła za Najstarszą. Jej sercem targał niepokój, który kazał jej zapanować nad płytkością oddechu i słabością nóg. Chciała wykrzyczeć głośno nazwisko Covenanta. Schody ciągnęły się niewiarygodnie długo, wreszcie jednak dotarli do drzwi, które prowadziły do wielkiej, okrągłej komnaty. Była ona umeblowana w jawnie uwodzicielski sposób. Światło piecyków koksowych wydobywało z półmroku intensywnie niebieskie dywany, miękkie poduszki i kanapy oraz wiszące na ścianach gobeliny, przedstawiające bezwstydne sceny. Unoszący się w powietrzu zapach kadzidła niemal natychmiast wypełnił płuca Linden, przyprawiając ją o zawroty głowy. Biegnący przed nią giganci i Haruchai zatrzymali się. Żelaznych schodów wznoszących się ze środka komnaty strzegł husta, który skierował na wędrowców grot włóczni. Ten gwardzista nie miał wątpliwości co do swoich obowiązków. Jeden z policzków pokrywały mu siniaki. Linden dostrzegła też inne ślady walki, którą przed chwilą stoczył. Jeśli Hergrom rzeczywiście znalazł Covenanta, musiał przejść tędy. Husta nie zważał jednak na ból. Zwrócił się w stronę wędrowców, nie okazując strachu. Brinn rzucił się naprzód, udając, że zamierza zaatakować wartownika, po czym uchylił się przed ciosem włóczni i skoczył na schody. Husta wymierzył w niego broń, chcąc zadać mu cios w plecy, lecz Morski Marzyciel przystąpił już do akcji. Był wielki i silny jak dąb. Po jego ciosie gwardzista runął między poduszki niczym nasycony kochanek. Honninscrave na wszelki wypadek skoczył na niego, wyrwał mu włócznię i złamał drzewce. Pozostali wędrowcy pognali za Brinnem. Schody zaprowadziły ich jeszcze wyżej, do niedostępnej Iglicy Kempera. Zaciskając dłonie na poręczy, Linden wchodziła na kolejne stopnie, zmuszała do ruchu ciężkie jak ołów nogi. Kadzidło i spiralne schody działały na nią jak senny koszmar. Nie wiedziała, jak daleko jeszcze zdoła zajść. Obawiała się, że za chwilę może osłabnąć tak bardzo, że nie da rady uczynić nic poza zaczerpnięciem tchu. Siła woli nie opuściła jej jednak i zdyszana, dręczona zawrotami głowy kobieta znalazła się wreszcie w lucubrium kempera gaddhiego. Przeszukała komnatę oszalałym z niepokoju spojrzeniem. Niewątpliwie było to laboratorium Kasreyna. Tu właśnie uprawiał on swą sztukę. Nie potrafiła jednak skupić na niczym wzroku. Długie stoły zastawione rozmaitym sprzętem, zagracone półki, niezwykłe urządzenia – wszystko to zdawało się wirować wokół jej głowy. Wtem przejaśniło się jej przed oczyma. Giganci i Brinn zatrzymali się przed martwym gwardzistą, który spoczywał w cuchnącej kałuży własnej, krzepnącej krwi. Stojący nad nim w wyzywającej pozie Hergrom wskazał powoli głową w kierunku jednej ze ścian lucubrium. Stał pod nią Kasreyn. Na swym gruncie, otoczony własnym sprzętem i mocami, wydawał się nadnaturalnie wysoki. Chude ramiona splótł na piersi w gniewnym geście, lecz zamarł w bezruchu, podobnie jak Haruchai, zupełnie jakby obaj znaleźli się w impasie. Z szyi kempera zwisał na wstążce złoty monokl. Syn spał na jego plecach niby złośliwy guz. Kasreyn zastygł przed krzesłem najeżonym więzami i jakimś sprzętem. Siedział na nim spętany Covenant. Patrzył na towarzyszy, ale jego oczy pozostawały puste, jakby nie miał duszy. Dysząc przez zaciśnięte zęby, Linden przemknęła obok gigantów i podbiegła do niego. Spojrzała przelotnie na Kasreyna, pozwalając mu zobaczyć malującą się na jej twarzy wściekłość. Potem odwróciła się do niego plecami i zbliżyła się do Covenanta. Drżącymi palcami spróbowała rozsupłać więzy, lecz były one zaciśnięte zbyt mocno. Gdy podszedł do niej Brinn, zostawiła to zadanie jemu i skupiła się na badaniu Niedowiarka. Nie znalazła żadnych obrażeń. Na jego ciele nie było śladów przemocy. Zapuściła zmysły w głąb jego ciała, przyjrzała się kościom i narządom, lecz wewnątrz również nie wykryła żadnych uszkodzeń. Pierścień wciąż wisiał niby okowy na ostatnim palcu niekompletnej dłoni. Odetchnęła z ulgą. Oszołomiona ostatnimi zdarzeniami, musiała na chwilę wesprzeć się na ramieniu Brinna, który odwiązywał ur-lorda. Czy Hergrom powstrzymał Kasreyna na czas? A może kemperowi po prostu się nie udało? Czyżby narzucona przez Elohim cisza przekraczała nawet możliwości jego sztuki? Czyżby to właśnie ona ocaliła Covenanta? – Jak widzisz, nic mu się nie stało – odezwał się Kasreyn. W jego głosie pobrzmiewało lekkie drżenie, wywołane starością i gniewem. – Bez względu na to, co o mnie sądzicie, chciałem tylko mu pomóc. Gdyby ów Haruchai nie przeszkodził mi swym wtargnięciem i niepotrzebnym rozlewem krwi, wasz Thomas Covenant wróciłby do was cały i zdrowy. Okazuje się, że nawet ci, którzy najbardziej zasługują na zaufanie, nie potrafią uniknąć waszej podejrzliwości. Owo niedowierzanie to samospełniająca się przepowiednia, gdyż sami przeszkodziliście mi w dokonaniu tego, co przekonałoby was o szczerości mych intencji. Linden zwróciła się gwałtownie w jego stronę. Jej ulga zmieniła się we wściekłość. – Ty sukinsynu. Jeśli jesteś taki cholernie uczciwy, to po co to wszystko zrobiłeś? – Wybrana. – Kaprawe oczy zalśniły oburzeniem. – Czy mógłbym w jakikolwiek sposób przekonać was, byście zgodzili się powierzyć mi Thomasa Covenanta? Całym sobą starał się stworzyć obraz urażonej cnoty, Linden jednak nie dała się nabrać. Wyraźnie wyczuwała sprzeczność między zachowaniem kempera a dręczącym go głodem. Była tak rozgniewana, że mogłaby mu powiedzieć, co widzi, zdradzić przed nim możliwości swego wzroku. Zabrakło jej jednak czasu. Na żelaznych schodach rozległ się tupot ciężkich stóp. Za zasłoną wypełniającego powietrze odoru śmierci wyczuła biegnących w górę hustin. Gdy Brinn podnosił Covenanta z krzesła, odwróciła się, by ostrzec towarzyszy. Nie musiała tego robić. Giganci i Haruchai zajęli już obronne pozycje. Pierwszą osobą, która wpadła do komnaty, nie był jednak husta, lecz Rant Absolain. Za jego plecami biegła pani Alif, która znalazła chwilę potrzebną na to, by zarzucić przejrzystą szatę. Tuż po niej przybyli gwardziści. Gdy pani Alif ujrzała zabitego husta, na jej twarzy pojawił się na moment wyraz konsternacji. Nie tego się spodziewała. Czytając w jej uczuciach, Linden domyśliła się, że ulubienica zawiadomiła gaddhiego po to, by jeszcze skuteczniej pokrzyżować plany Kasreyna. Śmierć gwardzisty zmieniała jednak wszystko. Nim pani Alif zapanowała nad sobą, jej twarz zdradziła, że wie, iż popełniła błąd. Linden z lękiem dostrzegła, na czym ów błąd polegał. Gaddhi nawet nie spojrzał na Kasreyna. Nie zauważył swych gości. Całą uwagę skupił na martwym gwardziście. Postąpił krok, potem drugi i opadł na kolana w kałuży ciemnej krwi, która prysnęła w górę, plamiąc jego lnianą szatę. Dotknął obiema dłońmi głowy husta, po czym spróbował przewrócić go na plecy. Trup okazał się jednak dla niego zbyt ciężki. Gaddhi uniósł splamione krwią dłonie i popatrzył na nie, po czym wbił niewidzące spojrzenie w otaczający go tłum. – Mój gwardzista – powiedział tonem przywodzącym na myśl lament osieroconego dziecka. – Kto zabił mojego gwardzistę? Lucubrium na chwilę wypełniła pełna napięcia cisza. Potem z grupy wystąpił Hergrom. Linden czuła wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Chciała powstrzymać Haruchai, spóźniła się jednak. Hergrom przyznał się do winy, by ocalić drużynę przed gniewem gaddhiego. Wciąż zjawiali się nowi hustin. Giganci i Haruchai byli gotowi do walki, nie mieli jednak broni, a przeciwników było zbyt wielu. Rant Absolain skierował powoli wzrok na Hergroma. Podniósł się z kolan, ociekając krwią. Przez chwilę gapił się tylko na Haruchai, jakby poraził go bezmiar jego zbrodni. – Kemperze – odezwał się wreszcie głosem pełnym złości. Żałoba i oburzenie dodały mu władczości, której dotąd mu brakowało. – Ukarz go. Kasreyn przepchnął się między gwardzistami i wędrowcami, by stanąć przed Rantem Absolainem. – O gaddhi, nie wiń go. – Opanowanie kempera sprawiało, że wydawał się raczej wyrachowany niż pełen skruchy. – To moja wina. Popełniłem wiele błędów. Na te słowa nerwy gaddhiego puściły niczym zbyt mocno naciągnięte postronki. – Chcę, żeby go ukarano! – Zaczął okładać obiema pięściami pierś Kasreyna, zostawiając na żółtej szacie krwawe plamy. Kemper cofnął się o krok i Rant Absolain skierował swą wściekłość na Hergroma. – Ten gwardzista jest mój! Mój! – Ponownie zwrócił się w stronę Kasreyna. – W całym Królestwie Bhrathair nie ma nic, co należałoby do mnie. Jestem gaddhim, a gaddhi to tylko sługa! – użalał się nad sobą, kipiąc ze złości. – Piaskowa Twierdza nie należy do mnie! Bogactwa nie należą do mnie! Kasztelannicy służą mi tylko wtedy, gdy ty tego zechcesz! – Pochylił się nad martwym husta, zaczerpnął w dłonie trochę krzepnącej posoki i cisnął nią w Kasreyna i Hergroma. Z podbródka kempera skapnęła kropelka krwi, na którą nie zwrócił uwagi. – Nawet ulubienice dostaję od ciebie! I to ty korzystasz z nich pierwszy! – Pięści Ranta Absolaina przeszyły powietrze. – Ale gwardziści należą do mnie! Tylko oni wykonują moje rozkazy, nie pytając cię wcześniej o zgodę! Chcę, żeby go ukarano! – zakończył wrzaskiem. Zesztywniały jak szaleniec, zwrócił się w stronę kempera. – O gaddhi, twa wola jest moją wolą – odrzekł po chwili Kasreyn przepełnionym smutkiem głosem. Powoli i z żalem ruszył ku Hergromowi. W napięciu emanującym spod jego szaty wyraźnie wyczuwało się groźbę. – Hergromie... – zaczęła Linden, nie dokończyła jednak ostrzeżenia. Nie wiedziała, na czym polega owa groźba. Pozostali wędrowcy byli gotowi rzucić się na pomoc swemu towarzyszowi, lecz oni również nie umieli określić natury zagrożenia. Kemper zatrzymał się przed Hergromem i przyjrzał mu się przez chwilę, po czym uniósł monokl do lewego oka. Linden spróbowała się odprężyć. Haruchai dowiedli już, że są niepodatni na przymus stosowany przez Kasreyna. W pozbawionych wyrazu oczach Hergroma nie widziało się strachu. Spoglądając przez monokl, kemper wyciągnął w ostrożnym, nie wyrażającym groźby geście palec wskazujący i dotknął nim środka czoła Haruchai. Ten otworzył tylko trochę szerzej oczy. Kasreyn opuścił dłonie, opadł, jakby poraziło go zmęczenie czy smutek, po czym odwrócił się bez słowa. Gwardziści rozstąpili się przed nim. Podszedł do krzesła, z którego Brinn zdjął przed chwilą Covenanta, i usiadł na nim, choć dziecko nie pozwalało mu się oprzeć. Zasłonił twarz dłońmi, jak człowiek pogrążony w żałobie. Linden odnosiła wrażenie, że uczuciem, które próbuje zataić, jest satysfakcja. Nie była jednak pewna swych spostrzeżeń. Kemper biegle potrafił ukrywać prawdę o sobie. Za to Ranta Absolaina łatwo było przejrzeć. Uśmiech gaddhiego wyrażał gwałtowny triumf. Poruszył ustami, jakby chciał powiedzieć coś, co pozwoliłoby mu zademonstrować swą wyższość. Nie przyszły mu jednak do głowy żadne słowa. Sił dodało mu przywiązanie do gwardzistów. Oddalając się, wyglądał jak prawdziwy monarcha. Rozkazał hustin pójść za sobą, wziął panią Alif za rękę i opuścił lucubrium. Wchodząc na schody, kobieta obrzuciła jeszcze Linden pełnym bólu spojrzeniem, po czym zniknęła. Gwardziści szli za nią, tupiąc głośno w żelazne schody. Dwóch z nich dźwigało martwego towarzysza. Gdy opuszczali komnatę, żaden z wędrowców nie ruszył się z miejsca. Szyderczy, niejednoznaczny uśmieszek Vaina stanowił rewers czujnego bólu Findaila. Najstarsza zamarła z rękami skrzyżowanymi na piersiach, spoglądając wściekle jak jastrząb. Honninscrave i Morski Marzyciel stali nieopodal. Brinn ułożył Covenanta obok Linden, po czym czterej Haruchai utworzyli kordon otaczający tych, których poprzysięgli bronić. Linden zesztywniała, udając surowość, nadal jednak wyczuwała zagrożenie. Gwardziści wychodzili z komnaty. Hergrom nie doznał żadnych dostrzegalnych szkód. Kasreyn za chwilę miał zostać sam na sam z wędrowcami. Oddawał się w ich ręce. Z pewnością nie był w stanie obronić się przed tak licznymi przeciwnikami. Dlaczego więc odnosiła wrażenie, że ich życiu grozi wielkie niebezpieczeństwo? Brinn wpatrywał się w nią uważnie, starając się przekazać jej coś swym twardym spojrzeniem. Zrozumiała go intuicyjnie. Ostatni husta wszedł już na schody. Zbliżała się rozstrzygająca chwila. Kolana Linden dygotały. Ugięła lekko nogi i wspięła się na palce, by w ten sposób zachować równowagę. Kemper nie poruszył się ani nie opuścił rąk. – Możecie wracać na pokoje – rzekł tonem szczerego lub biegle udawanego żalu. – Nie wątpię, że gaddhi później was wezwie. Ostrzegam was, że musicie go usłuchać, chciałbym jednak, byście uwierzyli, że żałuję wszystkiego, co się tu wydarzyło. Nadeszła odpowiednia chwila. Linden ukształtowała słowa w myślach. Raz za razem marzyła o zabójstwie Gibbona-furii. Zwymyślała nawet Covenanta za umiar, jaki okazał w Revelstone. Powiedziała wówczas: „Czasem trzeba wyciąć zakażenie”. Wierzyła w to. Po cóż istniała moc, jeśli nie po to, by niszczyć zło? Dlatego właśnie stała się tym, kim była. Teraz jednak, gdy decyzja zależała od niej, nie była w stanie się odezwać. Serce waliło jej z wściekłości na wszystko, co uczynił Kasreyn, a mimo to nie mogła wykrztusić z siebie słów. Była lekarzem, nie mordercą. Nie mogła dać Brinnowi pozwolenia, którego pragnął. Haruchai odwrócił się do niej plecami z beznamiętną pogardą na twarzy, po czym bez słowa przekazał swe pragnienia Najstarszej. Mieczarka nie zareagowała. Jeśli nawet była świadoma szansy, jaka się przed nimi otwierała, postanowiła ją zignorować. Ruszyła ku schodom, ani słowem nie odzywając się do kempera ani do swych towarzyszy. Linden jęknęła głucho, nie wiedziała, czy z ulgi, czy z żalu. Na czole Brinna pojawił się lekki mars, Haruchai nie zawahał się jednak. Gdy Honninscrave podążył za Najstarszą, razem z Hergromem zniósł Covenanta na dół. Cail i Ceer bez zwłoki poprowadzili Linden ku schodom. Morski Marzyciel osłonił Haruchai niczym mur obronny i wędrowcy opuścili Iglicę Kempera, pozwalając, by Vain i Findail ruszyli za nimi własnym tempem. Zamknięci w ciszy jak w zaciśniętej pięści wrócili na swe pokoje w Drugiej Ślimacznicy. Po drodze nie spotkali ani jednego gwardzisty. Hustin opuścili nawet Majestat. Najstarsza poprowadziła grupę do dużej komnaty na końcu korytarza. Linden i pozostali weszli do środka. Ceer zaś został na zewnątrz, by strzec drzwi. Brinn posadził ostrożnie Covenanta na jednej z sof, po czym zwrócił się ku Najstarszej i Linden. Jego beznamiętny głos pobrzmiewał w uszach tej drugiej nutą oskarżenia. – Dlaczego nie zabiliśmy owego kempera? Tylko w ten sposób mogliśmy zapewnić sobie bezpieczeństwo. Najstarsza popatrzyła na niego, jakby z wielkim wysiłkiem starała się zapanować nad emocjami. – Hustin jest osiem tysięcy – odparła po pełnej napięcia chwili. – A konnych trzystu. Rozlew krwi nie utoruje nam drogi. Linden czuła się jak kaleka. Po raz kolejny paraliż uniemożliwił jej działanie, wewnętrzne sprzeczności uczyniły ją bezradną. Musiała poprzeć Brinna. Nawet tego brzemienia nie mogła sobie oszczędzić. – To nie ma znaczenia. Nie wiem, jak jest z konnymi, ale gwardziści nie mają własnych umysłów. Jeśli Kasreyn nie powie im, co mają robić, będą bezradni. Honninscrave popatrzył na nią zdziwiony. – Ale gaddhi powiedział... – Gaddhi się myli. – W jej głosie pobrzmiewały echa krzyków, które stłumiła. – Jest tylko marionetką w rękach Kasreyna. – A więc ty również sądzisz, że powinniśmy byli zabić owego kempera? – zapytała Najstarsza złowieszczym głosem. Linden nie była w stanie spojrzeć jej w oczy. Miała ochotę krzyknąć: „Tak!”, a zarazem: „Nie!” Czyż nie miała już wystarczająco dużo krwi na rękach? – Jesteśmy gigantami – odpowiedziała mieczarka na jej milczenie. – I morderstwo jest nam obce – dodała, uznając sprawę za zamkniętą. Była jednak szkoloną wojowniczką. Zaciśnięte kurczowo mięśnie barków równie dobitnie jak wymówki świadczyły, jak gwałtownie rozdzierają ją próby zachowania umiaru w obliczu podobnego niebezpieczeństwa i zakłamania. Oczy Linden zaszły mgłą. Wszyscy uznawali ją za winną. Nawet pustka wypełniająca Covenanta była oskarżeniem, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Co Kasreyn uczynił Hergromowi? Wewnątrz Piaskowej Twierdzy nie dostrzegało się panującego nad światem zewnętrznym cyklu światła i ciemności. Wreszcie jednak pojawili się słudzy z tacami pełnymi żywności, oznajmiając nadejście świtu. Choć jej umysł znieczuliły zmęczenie i napięcie, Linden podniosła się z miejsca, by zbadać potrawy. Zewsząd spodziewała się zdrady. Pośpieszne oględziny przekonały ją, że jadło nadaje się do spożycia. Wędrowcy niespiesznie najedli się do syta, chcąc się przygotować na spotkanie z nieznanym. Skierowała na Hergroma poczerwieniałe ze znużenia oczy. Od brązowej skóry twarzy aż po szpik kości nie znalazła w nim żadnych niepokojących oznak, czy nawet śladów dotyku. Niemniej nieprzejednana surowość jego lica powstrzymała ją przed zadawaniem mu pytań. Haruchai jej nie ufali. Odmawiając usankcjonowania zabójstwa Kasreyna, odrzuciła być może jedyną szansę uratowania Hergroma. Po jakimś czasie zjawił się Rire Grist. Towarzyszył mu drugi mężczyzna, żołnierz o śledzienniczym licu, którego caitiffin przedstawił jako swego adiutanta. – Przyjaciele, gaddhi zamierza rankiem wybrać się na przechadzkę po Piaskowym Murze – rzucił od niechcenia, przywitawszy najpierw wędrowców tak, jakby nic nie słyszał o wydarzeniach ostatniej nocy. – Prosi, byście mu towarzyszyli. Słońce świeci z cudowną jasnością i wspaniałe widoki Wielkiej Pustyni mogą was zainteresować. Czy zechcecie tam się udać? Wydawał się spokojny i pewny siebie, lecz Linden wyczytała ze zmarszczek wokół jego oczu, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Na licu Najstarszej wyraźnie odbijało się gorzkie pytanie: „A czy mamy wybór?” Linden jednak nie miała nic do powiedzenia. Nie była w stanie podejmować decyzji. Obawy, które ciągle w niej tkwiły czyniły wszystko niemożliwym. Zabiją Hergroma! Wędrowcy rzeczywiście nie mieli wyboru. Nie mogli walczyć ze wszystkimi gwardzistami i konnymi gaddhiego. A jeśli chcieli uchronić się przed konfrontacją, musieli dalej grać rolę gości Ranta Absolaina. Linden wbiła wzrok w martwy kamień podłogi, pragnąc uniknąć pytających spojrzeń towarzyszy. – Jesteśmy gotowi – oznajmiła po chwili Najstarsza Rire Gristowi, po czym wyszła z komnaty za towarzyszami, zesztywniała z niepokoju. Caitiffin poprowadził ich ku masywnym bramom Piaskowej Twierdzy. W westybulu Pierwszej Ślimacznicy chyba ze czterdziestu żołnierzy tresowało swe wierzchowce, każąc im tańczyć i skakać po ogromnej, mrocznej komnacie. Wszystkie konie były czarne, a przynajmniej ciemne, a strzelające spod ich podków skry przeszywały półmrok niczym zapowiedź odległego jeszcze niebezpieczeństwa. Rire Grist przywitał dowódcę jeźdźców poufałym, choć rozkazującym tonem. Mimo że czuł się tu pewnie, bez zwłoki poprowadził wędrowców dalej. Gdy wyszli na otaczający donżon pas otwartej ziemi, poczuli na sobie blask pustynnego słońca, dotyk jasności i żaru. Linden musiała odwrócić wzrok, by jej nie oślepiło. Spojrzała, mrugając, na widoczne nad fortyfikacjami niebo o barwie pustynnego pyłu, szukając wytchnienia dla zmysłów przeciążonych licznymi nieprzyjemnymi wrażeniami, jakich doznała w Piaskowej Twierdzy. Nie znalazła go jednak. Nie było tam ptaków, a na stopniach strzeleckich górnej krzywizny murów stali w równych odstępach hustin. Cail ujął ją za rękę i poprowadził za pozostałymi na wschód, w cień muru. Półmrok przyniósł ulgę jej oczom, lecz suche powietrze nadal drażniło płuca. Przy każdym kroku pod jej stopami przesypywał się piasek, co odbierało siłę nogom. Gdy drużyna minęła wschodnią bramę Piaskowego Muru, Linden ogarnęło niemożliwe do zrealizowania pragnienie ucieczki. Opowiadając uprzejmie o rozplanowaniu i budowie muru, Rire Grist poprowadził wędrowców wokół Pierwszej Ślimacznicy ku szerokim schodom wbudowanym w bok muru. Wyjaśnił Najstarszej i Honninscrave’owi, że identyczne stopnie znajdują się też po przeciwnej stronie Piaskowej Twierdzy i że istnieją również inne drogi, przejścia podziemne, które pozwalają dostać się z donżonu na szczyt murów. Mówił łagodnie, lecz wyczuwało się tkwiące w nim emocje. Gdy wszedł na schody, Linden przeszył dreszcz przypominający dotyk gorączki, podążyła jednak za nim, jakby wyrzekła się własnej woli na rzecz kierującego Najstarszą pragnienia. Schody były tak szerokie, że mogłoby nimi iść obok siebie ośmiu czy nawet dziesięciu ludzi. Były też jednak strome i Linden trudno było wspinać się na nie w takim upale. Jej twarz pokrył rumieniec, a do pleców przylegała mokra od potu koszula. Kiedy dotarła na szczyt, oddychała tak, jakby suche powietrze pełne było igieł. Otoczony kamiennymi barierami szczyt muru był szeroki jak trakt i tak gładki, że mogłyby się tamtędy bezpiecznie przemieszczać konie czy wozy. Linden znajdowała się na wysokości Pierwszej Ślimacznicy i widziała olbrzymi okrąg Piaskowej Twierdzy, który wznosił się dramatycznie w górę, zakończony przerażającym kominem Iglicy Kempera. Po drugiej stronie muru ciągnęła się Wielka Pustynia. Zgodnie ze słowami Rire Grista, powietrze było przejrzyste aż po horyzont. Wzrok Linden sięgał około sześćdziesięciu mil na wschód i na południe, gdzie kilka strug virgi rzucało na pustynię fioletowe cienie. Nie tłumiły one jednak straszliwie ostrego blasku słońca. Pustynia wydawała się w owym świetle bezkresem piasku – białego jak sól czy wypalone słońcem kości i suchszego niż całe pragnienie świata. Światło odbijało się od niego rozproszone i wzmocnione. Pustynia przypominała morze, które unieruchomił brak wystarczająco silnych fal. Wydmy zbiegały się i piętrzyły ku niebu, idąc ze sobą o lepsze, jakby kiedyś w przeszłości samą ziemię ożywił jakiś straszliwy kataklizm. Do owych ruchów górotwórczych doszło jednak bardzo dawno temu i pamięć o nich zachowała się jedynie w szkielecie powierzchni i kształcie wydm. Na Wielkiej Pustyni nie było teraz żadnego innego życia, pomijając wiatr, którego gwałtowne, wysuszające podmuchy z dalekiego południa unosiły piasek w górę jak morską pianę, do woli zmieniając wygląd okolicy. Dziś jednak nie było wiatru. Powietrze wydawało się odbiciem piasku i wszystko, co Linden widziała na południu, było martwe. Na południowym zachodzie wiatr jednak wiał. Gdy drużyna posuwała się wzdłuż muru, Linden zdała sobie sprawę, że w oddali, za virgą i wydmami, gromadzi się przemoc. Nie, nie gromadzi się. Osiągnęła już pełną moc. Na horyzoncie szalała potworna burza, która tworzyła wir, jakby za serce miała cyklon. Czarne chmury od czasu do czasu przeszywały jaskrawe rozbłyski, gwałtowne jak wrzaski. Dopiero gdy giganci zatrzymali się, by przyjrzeć się burzy, Linden zrozumiała, co roztacza się przed nią. Zguba Piaskowych Gorgon. Nagle przebiegło ją przeczucie, że nawet z tak daleka zawierucha mogłaby sięgnąć ku niej i rozerwać... Na południowo-zachodnim łuku Piaskowego Muru stał gaddhi w towarzystwie swych kobiet. Rozpościerał się stamtąd piękny widok na Zgubę Piaskowych Gorgon. W pobliżu straż pełniło prawie dwudziestu hustin. To miejsce łatwo było obserwować z Iglicy Kempera. Rant Absolain pozdrowił zbliżających się wędrowców. Skrywane podniecenie dodało ekspresji jego przywitaniu. Przemawiał we wspólnej mowie, z serdecznością, która brzmiała jednak fałszywie. Rire Grist udzielił mu należytych odpowiedzi w imieniu wędrowców. Nim zdążył się pokłonić, gaddhi nakazał podejść mu bliżej, zwabiając w ten sposób drużynę między gwardzistów. Linden poddała zgromadzenie pośpiesznym oględzinom i przekonała się, że Kasreyn nie jest tu obecny. Uwolniwszy się od swego kempera, Rant Absolain postanowił grać rolę serdecznego gospodarza. – Witajcie, witajcie – rzekł z demonstracyjną przesadą. Przywdział długą szatę koloru ecru, która miała mu nadawać majestatyczny wygląd. Obok stały jego ulubienice, odziane jak kapłanki boga miłości. Były tam też inne młode kobiety, lecz nie przypadł im w udziale zaszczyt włożenia stroju przypominającego stylem noszony przez gaddhiego. Miały na sobie ubrania zupełnie nieodpowiednie na słońce i upał. Gaddhi jednak nie poświęcał uwagi ich oczywistej urodzie. Skupił się wyłącznie na gościach. W jednej dłoni dzierżył hebanowy łańcuch, na którym zawieszono wielki medalion, ukształtowany na podobieństwo czarnego słońca. Podczas przemowy gaddhi wykorzystywał go do podkreślania swych gestów. – Oto Wielka Pustynia! – Zwrócił się ku pustkowiu, jakby było jego własnością. – Czyż to nie wspaniały widok! Przy takim słońcu ujawnia się jej prawdziwe zabarwienie. Wszędzie, dokąd zdołali zawędrować Bhrathair, ma ona taki właśnie odcień, choć istnieje opowieść mówiąca, że hen na południu pustynia staje się bajkową krainą, w której można ujrzeć wszystkie kolory dostrzegalne dla oka. – Wymachiwał medalionem, zataczając nim szerokie łuki. – Żaden lud oprócz Bhrathair nie był w stanie chociażby utrzymać się przy życiu na tej wspaniałej, bezlitosnej ziemi. My jednak dokonaliśmy czegoś więcej. Piaskową Twierdzę już widzieliście. Jesteśmy bogatsi od monarchów władających żyznymi królestwami. Teraz jednak po raz pierwszy... – w jego głosie zabrzmiało wywołane niecierpliwością napięcie – ...widzicie Zgubę Piaskowych Gorgon. Na całej Ziemi nigdzie nie objawiła się podobna teurgia. – Linden mimo woli spojrzała w kierunku wskazywanym przez gaddhiego. Czoło bolało ją od bijącego od piasku żaru, jakby niebezpieczeństwo dopiero się zbliżało. Mimo to owa odległa przemoc przykuła jej uwagę. – Żaden lud oprócz nas nie odniósł też triumfu nad tak srogimi wrogami. Jej towarzysze sprawiali wrażenie zahipnotyzowanych dźwiękiem gromów. Nawet Haruchai wpatrywali się w burzę, jakby chcieli zmierzyć z nią swe siły. – Piaskowe gorgony. – Podniecenie Ranta Absolaina narastało. – Nie znacie ich, pozwólcie więc, że coś wam powiem. Gdyby jeden taki stwór wyrwał się na wolność i gdyby dano mu czas, mógłby zrównać z ziemią całą Piaskową Twierdzę. Jeden! Są bardziej przerażające niż obłęd czy koszmar. Tu jednak je spętano. Cały żywot poświęcają na pomstowanie na wir swej Zguby, podczas gdy my rozkwitamy. Rzadko któraś z nich odzyskuje wolność, i to tylko na krótką chwilę. Napięcie nadało jego głosowi przenikliwe brzmienie, które z każdą chwilą jeszcze narastało. Linden miała ochotę odwrócić się od Zguby Piaskowych Gorgon, odciągnąć towarzyszy od bariery. Nie potrafiła jednak nazwać tego, co budziło w niej trwogę. – Przez stulecia Bhrathair żyli jedynie dzięki temu, że piaskowe gorgony nie zabijały wszystkich. Teraz jednak jestem gaddhim Królestwa Bhrathair i Wielkiej Pustyni, a piaskowe gorgony należą do mnie! Zakończył przemowę zamaszystym, wyrażającym dumę gestem. Wtem hebanowy łańcuch wypadł mu z rąk. Ciemny przedmiot, rysujący się ostro w blasku słońca i kontrastujący z jasnym piaskiem, przeszył powietrze, wypadł za barierę i wylądował u podstawy muru, wzbijając w górę obłoczek pyłu, który po chwili opadł. Czarne słońce medalionu wyglądało jak plama na czystej ziemi. Kobiety gaddhiego wciągnęły głośno powietrze i podbiegły do bariery, by spojrzeć w dół. Giganci podążyli za ich przykładem. Rant Absolain nie ruszył się z miejsca. Oplótł ręce wokół piersi, skrywając jakieś tajemne uczucie. Rire Grist zareagował jak przykładny dworak. – Nie obawiaj się, o gaddhi – rzekł pośpiesznie. – Wkrótce go odzyskasz. Wyślę po niego mojego adiutanta. Towarzyszący mu żołnierz ruszył ku schodom, najwyraźniej zamierzając udać się do jednej z zewnętrznych bram, a potem pójść wzdłuż muru po medalion. Gaddhi nie patrzył jednak na caitiffina. – Chcę go odzyskać natychmiast – warknął opryskliwym, władczym tonem. – Przynieście sznur. Dwaj gwardziści natychmiast zeszli ze szczytu muru na stopień strzelecki i zniknęli w najbliższym przejściu. Linden z napięciem szukała jakichś wskazówek odnoszących się do natury niebezpieczeństwa, które wciąż gęstniało w powietrzu. Gaddhi jednak niczym nie zdradzał swych zamiarów. Rire Grist z uwagą zachowywał spokój, co świadczyło, że gra wyznaczoną mu w tej maskaradzie rolę. Linden już wcześniej była tego pewna. Jeśli chodzi o kobiety, tylko dwie ulubienice wiedziały, co się święci. Twarz pani Benj zastygła w nieprzeniknionym wyrazie, pani Alif zaś obrzucała drużynę ukradkowymi, ostrzegawczymi spojrzeniami. Po chwili wrócili hustin, niosący ciężki zwój sznura. Natychmiast przywiązali jeden koniec do bariery, drugi zaś opuścili w dół po powierzchni muru. Był tak długi, że jego koniec sięgnął piasku. Przez chwilę nikt się nie ruszał. Gaddhi stał spokojnie. Honninscrave i Morski Marzyciel zajęli pozycje z obu boków Najstarszej. Vain jak zwykle sprawiał wrażenie odpornego na czające się na murze niebezpieczeństwo, Findail jednak poruszał niespokojnie oczyma, jakby widział zbyt wiele. Haruchai zajęli najlepsze pozycje obronne, na jakie pozwalała bliskość gwardzistów. – Nie dotykaj mnie – odezwał się Covenant bez powodu. Rant Absolain zwrócił się nagle ku wędrowcom. Upał dodawał jego spojrzeniu gwałtowności. – Ty. – Jego głos drżał z napięcia. Uniósł nagle prawą rękę, wskazując sztywnym palcem Hergroma. – Przynieś mi moje godło. Grupę ogarnęło napięcie. Niektóre kobiety przygryzły wargi. Pani Alif rozpostarła dłonie, zacisnęła je i znowu rozpostarła. Twarz Hergroma nie zdradzała żadnych emocji, lecz Haruchai jak jeden mąż skierowali wzrok na zebranych, obserwując wszystko. Linden spróbowała się odezwać. – Hergromie, nie musisz tego robić – wydusiła z siebie, choć niepokój dławił jej pierś. Palce opuszczonych dłoni Najstarszej przypominały szpony. – Haruchai to nasi towarzysze. Nie pozwolimy na to. Gaddhi warknął coś w gardłowym języku Bhrathair i hustin natychmiast pochylili włócznie. Przy walce w takim tłoku nawet szybkość Haruchai nie mogła ocalić ich towarzyszy od ran albo śmierci. – Mam do tego prawo! – warknął do Najstarszej Rant Absolain. – Jestem gaddhim Królestwa Bhrathair! Karanie za występki jest moim obowiązkiem i prawem! – Nie! – Linden wyczuwała w odległości niespełna stopy od swych pleców ostre jak brzytwa żelazo, zignorowała jednak jego obecność. Bała się o Hergroma. – To była wina Kasreyna. Hergrom chciał tylko uratować życie Covenanta. – Kierowała swą prośbę pod adresem Haruchai. – Nie musisz tego robić. Lico Hergroma pozostawało całkowicie bez wyrazu. Obojętność, z jaką spoglądał na gwardzistów, świadczyła o grożącym drużynie niebezpieczeństwie dobitniej niż wszelkie krzyki. Przez chwilę spoglądał w oczy Brinna, po czym zwrócił się ku Linden. – Wybrana, pragniemy stawić czoło owej karze, by zakończyć całą sprawę. – Jego głos nie wyrażał nic poza niewzruszoną wiarą we własną kompetencję, tym samym zaufaniem do siebie, które skłoniło gwardię krwi do rzucenia wyzwania czasowi i śmierci, by służyć lordom. Linden ścisnęło w gardle na ten widok. Nim zdążyła zapanować nad trwogą i poczuciem winy, by spróbować go powstrzymać, Hergrom skoczył na murek i trzema krokami dotarł do liny. Nie odzywając się do towarzyszy ani słowem, złapał sznur i zniknął za krawędzią. Oczy Najstarszej lśniły z trudu, jaki wkładała w to, by powstrzymać się przed wybuchem. Wymierzono w nią jednak trzy włócznie, podobnie jak w Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela. Brinn skinął ledwie dostrzegalnie głową. Ceer przemknął przez tłum, zbyt szybko dla gwardzistów, wskoczył na barierę i natychmiast zszedł po linie za Hergromem. Rant Absolain warknął przekleństwo i podbiegł do murku, by obserwować schodzących na dół Haruchai. Przez chwilę tłukł gniewnie pięściami o kamień, opanował się jednak i jego oburzenie zgasło. Włócznie unieruchomiły Linden i jej towarzyszy. Gaddhi wydał kolejny rozkaz. Oczy Najstarszej rozbłysły gniewem. Honninscrave i Morski Marzyciel tylko z najwyższym wysiłkiem zapanowali nad sobą. Gwardzista odwiązał sznur, który spadł ciężko na barki Hergroma i Ceera. Rant Absolain uśmiechnął się triumfalnie do wędrowców, po czym ponownie przeniósł uwagę na znajdujących się w dole Haruchai. – No, zabójco! – wrzasnął przenikliwie. – Rozkazuję ci przemówić! Linden nie pojmowała sensu jego słów, lecz czuła ból wywołany emanującym z niego okrucieństwem. Pochyliła się nagle pod wymierzoną w jej plecy włócznią i podbiegła do bariery. Gdy spojrzała w dół, zakręciło się jej w głowie, nim zdołała skupić wzrok na Hergromie i Ceerze. Obaj stali na piasku. Między nimi leżała lina, a także medalion gaddhiego. Spoglądali w górę. – Uciekajcie! – krzyknęła. – Do bram! Dobiegnijcie do bram! Usłyszała za sobą jakiś stłumiony łoskot. Do karku przystawiono jej grot włóczni, który przycisnął ją do kamienia. Covenant wciąż powtarzał swą litanię, jakby nikt nie chciał go słuchać. – Mów, zabójco! – powtórzył gaddhi tonem chciwej żądzy. – Nie – odparł Hergrom beznamiętnie jak zawsze. – Odmawiasz? Sprzeciwiasz się mi? Zbrodnia po zbrodni! Jestem gaddhim Królestwa Bhrathair! Odmowa jest zdradą! Hergrom wbił w niego pełne pogardy spojrzenie. Nie powiedział nic. Gaddhi na to również był przygotowany. Ochrypłym głosem warknął kolejny rozkaz. Kilka z jego kobiet krzyknęło głośno. Linden obróciła z trudem głowę i zauważyła, że z muru zwisa kobieta, trzymana za kostkę przez gwardzistę. Była to pani Alif, która poprzedniego dnia próbowała pomóc wędrowcom. Wiła się w powietrzu ze strachu, obijając się o Piaskowy Mur. Rant Absolain nie zwracał na nią uwagi. Szata opadła jej na głowę, zasłaniając twarz i tłumiąc krzyki. Srebrne bransolety na kostkach lśniły w białym blasku słońca. – Jeśli nie powiesz imienia – wrzeszczał gaddhi do Hergroma – ta kobieta spadnie i się zabije! A jeśli nadal tego nie uczynisz... – spojrzał nagle na Linden – ...zginie ta, którą zwiecie Wybraną! Za krew płacę krwią! Linden modliła się, by Hergrom odmówił. Haruchai popatrzył na nią, na Ranta Absolaina i panią Alif. Jego twarz nic nie wyrażała. Ceer jednak skinął do niego głową i Hergrom się odwrócił. Oparł się plecami o mur, jakby od początku wiedział, co się wydarzy, popatrzył na Wielką Pustynię oraz Zgubę Piaskowych Gorgon i napiął mięśnie barków. Nie! – chciała wrzasnąć Linden, lecz siły znienacka ją opuściły. Hergrom wiedział, co go czeka, a mimo to postanowił pogodzić się z losem. Nie mogła mu pomóc. Nadepnął demonstracyjnie na medalion gaddhiego, miażdżąc go stopą, po czym, pośród milczenia pełnych napięcia gapiów i bezkresnej ciszy pustyni, wypowiedział jedno słowo: – Nom. Gaddhi wydał z siebie wrzask triumfu. W następnej chwili opuściła się włócznia dotykająca karku Linden. Opuszczono wszystkie włócznie. Husta podniósł panią Alif i postawił ją bezpiecznie na murze. Kobieta natychmiast uciekła. Pani Benj spoglądała za nią z uśmiechem skrywanego triumfu. Odwróciwszy się od bariery, Linden zobaczyła, że gwardziści odwrócili się od jej towarzyszy. Wszyscy oni poza Covenantem, Vainem i Findailem wbili wyrażające gniew i protest spojrzenia w Kasreyna od Wirów. Skupiła uwagę na Hergromie i nie zauważyła przybycia kempera, który stał teraz z boku tłumu. – Chcę, byście zwrócili uwagę, że nie brałem udziału w tej szykanie – oznajmił wędrowcom. – Muszę spełniać wolę mego gaddhiego. – Spojrzenie jego zaropiałych oczu ignorowało Ranta Absolaina. – Ale nie uczestniczę w podobnych występkach. Linden omal się na niego nie rzuciła. – Co uczyniłeś? – Nic – odparł sztywno. – Jesteś tego świadkiem. – Wtem jednak opadły mu ramiona, jakby zmęczyło go dźwiganie niemowlęcia. – Na swój sposób zasłużyłem jednak na wasze oskarżenia. To, co się teraz dzieje, beze mnie byłoby niemożliwe. Zbliżył się do murku i wskazał na odległą czarną plamę. – Moc wszelkiej sztuki zależy od jej skaz – oznajmił starczym głosem. – W niedoskonałym świecie doskonałość nie ma racji bytu. Dlatego gdy spętałem piaskowe gorgony w ich Zgubie, byłem zmuszony wprowadzić do swej teurgii jakąś skazę. Skierował wzrok na burzę, jakby wydawała mu się wyczerpująca, lecz zarazem piękna. Nie potrafił ukryć zachwytu dla własnego dzieła. – Skaza, na którą się zdecydowałem – ciągnął szeptem – polega na tym, że każda z piaskowych gorgon odzyskuje wolność, gdy ktoś wypowie jej imię, i zachowuje ją, dopóki go nie odnajdzie i nie zabije. Potem wraca do Zguby. Zabije? Linden nie była w stanie jasno myśleć. Zabije? Kasreyn zwrócił się powoli ku wędrowcom. – Dlatego część winy spada na mnie, albowiem to ja stworzyłem Zgubę Piaskowych Gorgon i ja umieściłem w umyśle waszego towarzysza imię, które wypowiedział. Na te słowa Linden zakręciło się w głowie. Teraz wszystko rozumiała. Całe zakłamanie kempera rozpostarło się przed nią w białym blasku słońca. Odwróciła się chwiejnie i dowlokła do bariery. Uciekaj! – krzyknęła. Hergromie! Nie zdołała jednak wydobyć z siebie głosu. Pozwoliła Kasreynowi żyć. Nie mogła tego znieść. Rozzluźniła z westchnieniem mięśnie gardła. – Do bram! – Jej krzyk brzmiał słabo i ochryple. Pustynny żar pozbawił go mocy. – Uciekajcie! Pomożemy wam walczyć! Hergrom i Ceer nawet nie drgnęli. – Nie zrobią tego – odezwał się kemper, udając smutek. – Wiedzą, co ich czeka. Nie sprowadzą piaskowej gorgony między was czy między niewinnych mieszkańców Piaskowej Twierdzy. Ponadto – ciągnął, starając się ukryć dumę – nie mają na to czasu. Uwolnione piaskowe gorgony zjawiają się szybko. Dla podobnej mocy odległość nie ma znaczenia. Spójrzcie! – zawołał ostrzejszym tonem. – Choć od Zguby dzieli nas z górą sześćdziesiąt mil, odpowiedź już się zbliża. Stojący po przeciwnej stronie drużyny gaddhi zaczął chichotać. Z cienia virgi wyłoniła się fontanna tryskającego w górę piasku, która mknęła w stronę Piaskowej Twierdzy z szybkością strzały. Omijała wyniosłości terenu, zostawiając za sobą długi obłok pyłu o kształcie węża, łatwo jednak było dostrzec, dokąd zmierza. Kierowała się prosto w punkt, w którym pod Piaskowym Murem stali Ceer i Hergrom. Nawet z tak daleka Linden wyczuwała promieniowanie surowej, nieprzyjaznej mocy. Przywarła do bariery, czując się zupełnie bezużyteczna. Za nią stali jej udręczeni towarzysze, nie odwróciła się jednak do nich, nie mogła tego zrobić. Rant Absolain patrzył na zbliżającą się piaskową gorgonę, drżąc z gorączkowej niecierpliwości. Promienie słońca padały na Piaskową Twierdzę niczym oskarżenie. Wtem pojawiła się sama bestia. Blask słońca wypalił ją w ciągu stuleci, nadając jej kolor albinotycznej bieli, trudny do wypatrzenia na tle jasnej pustyni. Biegła jednak zdumiewająco szybko i wkrótce stała się wyraźnie widoczna. Przewyższała wzrostem czekających na nią Haruchai, lecz mimo to wydawała się zbyt mała, by pomieścić podobną moc. Linden poczuła przelotne zdumienie na widok jej dziwnego kroku. Kolana monstrum zginały się do tyłu, jak u ptaka, a szerokie stopy pozwalały mu przemierzać piasek z ogromną szybkością i siłą. Gdy piaskowa gorgona zbliżyła się do Hergroma i Ceera, Linden dostrzegła dalsze szczegóły. Bestia miała ręce, lecz brakowało jej dłoni. Przedramiona kończyły się płaskimi, giętkimi kikutami przypominającymi chwytne tarany – kończyny stworzone do walki z piaskiem, do druzgotania kamieni. Nie miała też twarzy. Gładkość jej głowy mąciły jedynie wyniosłości czaszki, ledwie rysujące się pod skórą, oraz dwie osłonięte szczeliny, które przywodziły na myśl skrzela. Wydawała się gwałtowna i nieubłagana jak siła natury. Obserwując ją, Linden zapomniała o oddychaniu. Jej serce równie dobrze mogłoby przestać bić. Nawet Covenant, z całą swą pierwotną magią, nie mógłby się równać z tą dziką bestią. Hergrom i Ceer odeszli razem od ściany, po czym się rozdzielili, by piaskowa gorgona nie mogła zaatakować ich jednocześnie. Stwór zmienił nieco kierunek i z wściekłym blaskiem białej skóry runął prosto na Hergroma. Haruchai uskoczył przed nim w ostatniej chwili. Nie mogąc się zatrzymać, piaskowa gorgona z całej siły uderzyła głową w mur. Linden poczuła wstrząs, jakby zakołysała się cała Piaskowa Twierdza. W murze pojawiły się szczeliny. Odpryski wzbiły się w górę i spadły z łoskotem na ziemię. Ceer i Hergrom skoczyli jednocześnie przeciwnikowi na plecy, zasypując jego kark ciosami, w które wkładali całe swe siły i umiejętności. Na piaskowej gorgonie wywarły one tyle wrażenia, co garstki piasku. Bestia odwróciła się gwałtownie i uderzyła w nich ramionami. Ceer zdołał się pochylić i uniknąć ciosu, lecz trafiony w pierś Hergrom padł na piasek jak szmaciana lalka. Walczący milczeli. Starciu towarzyszył jedynie odgłos zadawanych ciosów i ruchów na piasku. Ceer runął naprzód i walnął piaskową gorgonę głową w podbródek z taką siłą, że bestia cofnęła się o krok. Natychmiast ruszył do dalszego ataku, zasypując ją ciosami. Na nic się to jednak nie zdało. Odzyskała natychmiast równowagę i przysiadła na zginających się do tyłu kolanach, gotowa do skoku. Ceer odpowiedział na to bezbłędnie wymierzonym ciosem w gardło. Stwór raz jeszcze zachwiał się na nogach, lecz tym razem jedno z jego ramion trafiło Haruchai w bark. Otępiałe zmysły Linden poinformowały ją, że doszło do złamania kości. Ceer omal się nie przewrócił. Piaskowa gorgona natychmiast uniosła jedną stopę i nadepnęła mu na nogę. Miotał się bezradnie po piasku. Z roztrzaskanego uda i kolana sterczały odłamki kości. Piasek wokół niego splamiła krew. Morski Marzyciel podbiegł do bariery, chcąc zeskoczyć w dół, jakby sądził, że może przeżyć podobny upadek. Honninscrave i Najstarsza próbowali go powstrzymać. Gaddhi chichotał jak oszalały z radości demon. Cail wpił palce w ramię Linden, jakby to ją uważał za odpowiedzialną. Gdy Ceer padł na piasek, do walki ponownie włączył się Hergrom. Biegnąc tak szybko, jak tylko było to możliwe na sypkim piasku, skoczył w powietrze i wyprowadził kopnięcie, wymierzone w głowę piaskowej gorgony. Ta cofnęła się o krok, by lepiej przyjąć cios, po czym odwróciła się i runęła na Hergroma, próbując pochwycić go w objęcia. Haruchai uchylił się, odwrócił błyskawicznie i skoczył bestii na plecy. Natychmiast otoczył jej tułów nogami, a szyję rękami i zaczął zaciskać uchwyt. Wytężając wszystkie mięśnie, naciskał przedramieniem gardło piaskowej gorgony, by ją udusić. Stwór wymachiwał szaleńczo rękami, nie mogąc go dosięgnąć. Rant Absolain przestał chichotać. Promieniowało od niego przypominające płacz niedowierzanie. Linden przycisnęła się do narożnika bariery, próbując zapanować nad bólem. Rozciągnęła usta w bezgłośnym krzyku zachęty. Bestia była jednak nie tylko dzika, lecz również przebiegła. Zaprzestała nagle prób dosięgnięcia Hergroma. Ugięła kolana, jakby chciała przykucnąć. I skoczyła gwałtownie do tyłu, na Piaskowy Mur. Haruchai był bezradny. Znalazł się między monstrum a twardym kamieniem. Murem wstrząsnęło drżenie przypominające zapowiedź trzęsienia ziemi. Piaskowa gorgona wysunęła się z objęć Hergroma, który osunął się na ziemię. Pierś miał zmiażdżoną. Oddychał jeszcze przez chwilę. Na ustach pojawiła się krew. Charczał boleśnie, torturując przebite płuca i serce. Biała, pozbawiona twarzy bestia wyglądała jak uosobienie śmierci. Popatrzyła na niego, jakby się zastanawiała, gdzie uderzyć teraz. Wtem jego ciałem targnął spazm. Z ust chlusnęła mu ciemna krew. Linden poczuła, jak gaśnie w nim życie. Znieruchomiał. Piaskowa gorgona popatrzyła przez chwilę na mur, jakby żałowała, że nie wolno jej go zaatakować. Czas jej wolności dobiegł jednak końca. Odwróciła się i – zmuszona do biegu – ruszyła z powrotem ku Zgubie. Po chwili jej postać rozmyła się w śladzie, który zostawiała na piasku. Oczy Linden krwawiły łzami. Miała wrażenie, że coś w jej wnętrzu umarło. Jej oszołomieni towarzysze milczeli. Nie patrzyła na nich. Serce biło jej w rytm imienia Hergroma, powtarzając ten dźwięk, jakby mogła mu w ten sposób pomóc. Kiedy usunęła mruganiem łzy, zobaczyła, że Rant Absolain oddala się już, w towarzystwie swych kobiet i gwardzistów. Jego chichot rozpłynął się w blasku słońca i białym, suchym upale. Nigdzie na murze nie było widać Kasreyna. 17. Koniec maskarady Przez pewien czas, który wydawał się nieubłagany jak paraliż, Linden stała zupełnie nieruchomo. Nieobecność Kasreyna – nie został na murze, by obserwować walkę z piaskową gorgoną – przerażała ją bardziej niż radość gaddhiego. Wiedziała, że trzeba coś zrobić, lecz nie potrafiła podjąć żadnej decyzji. Ciągle słyszała imię Hergroma, a na wszystko inne była głucha. Omal nie krzyknęła, gdy usłyszała głos Covenanta. – Nie dotykaj mnie – powiedział Niedowiarek tonem augura. Cail ją puścił, lecz po jego uścisku pozostał pulsujący ból, stanowiący echo uderzeń serca. Haruchai wbił twarde palce w jej ciało, wyrył ich ślad w kościach. Wreszcie Najstarsza ruszyła się z miejsca. Spojrzała na Rire Grista. Oczy miała tak zaczerwienione, że wydawało się, iż nic nie widzi. Mówiła ochrypłym szeptem, jakby w żaden inny sposób nie mogła okiełznać swej pasji. – Przynieś nam sznur. Twarz caitiffina wyrażała głęboki niesmak. Wydawało się, że los Hergroma naprawdę go przeraził. Być może nigdy jeszcze nie widział piaskowej gorgony w akcji bądź też zdawał sobie sprawę, że może pewnego dnia wzbudzić niezadowolenie swych panów, którzy jego również ukarzą, umieszczając mu w umyśle imię grozy. Czoło zlewał mu pot, a w głosie, którym wydał rozkaz jednemu z hustin, pobrzmiewała nuta lęku. Gwardzista nie śpieszył się z wykonaniem polecenia. Rire Grist wrzasnął na niego nagle i husta oddalił się pośpiesznie. Po chwili wrócił, dźwigając drugi zwój grubej liny. Honninscrave i Morski Marzyciel natychmiast przejęli go od niego i – jako wprawni marynarze – szybko przywiązali do bariery, a potem opuścili na piasek. Choć w ich rękach zwój wydawał się niewielki, lina była wystarczająco mocna, by utrzymać giganta. Najpierw kapitan, a potem Morski Marzyciel zsunęli się na zbroczony krwią piasek, na którym leżał Ceer. Kiedy Cail dotknął Linden, ruszyła w tamtą stronę. Podeszła odrętwiała do liny. Nie miała pojęcia, co robi. Owinęła ręce i nogi wokół sznura i pozwoliła, by ciężar ciała pociągnął ją w ślad za Honninscrave’em i Morskim Marzycielem. Gdy znalazła się na dole, jej nogi zapadły się w piasek. Ciało Hergroma leżało bezwładnie pod murem. Ledwie zmusiła się, by ruszyć w stronę Ceera. Cail zsunął się za nią na dół. Za nim podążył Brinn, który przerzucił sobie przez ramię Covenanta. Najstarsza zjechała po linie jak fala żelaznej gracji. Vain wyjrzał przez barierę, jakby zastanawiał się, po czym również opadł po linie. W tej samej chwili Findail wypłynął z podstawy Piaskowego Muru, ponownie przybrał kształt człowieka i stanął między wędrowcami. Linden nie zważała na żadnego z nich. Padła na kolana u boku Ceera i pochyliła się nad nim, starając się nie dostrzegać dręczącego go bólu. Haruchai milczał. Jego lico nic nie wyrażało. Pot spływał mu jednak po czole jak kropelki cierpienia. Linden była zmęczona nadmiarem wrażeń. Jej udręczone suchym upałem i wizją oczy przypominały popiół. Bark nie był zbyt poważnie uszkodzony. Pękł tylko obojczyk. Czyste złamanie. Ale noga... Jezu Chryste. Z uda i kolana sterczały odłamki kości. Krwawił obficie z licznych ran. Nie wierzyła, by jeszcze kiedyś mógł chodzić. Nawet w dobrym szpitalu, gdzie miałaby do pomocy rentgen i szkolony personel, mogłoby się jej nie udać uratować mu nogi. Podobne udogodnienia należały jednak do świata, który utraciła – jedynego świata, jaki rozumiała. Została jej jedynie wrażliwość, która sprawiała, że czuła każdy ułamek dręczącego go bólu, jakby dotyczył jej własnego ciała. Jęknęła w duchu i zamknęła oczy, chcąc oszczędzić sobie widoku jego cierpienia i odwagi. Przerażał ją, lecz także jej potrzebował. Potrzebował jej, a ona nie mogła dać mu nic poza udręczoną wrażliwością. Jak mogłaby mu odmówić? Odmówiła już Brinnowi i ponosiła tego skutki. Czuła, że grozi jej utrata wszystkiego. – Potrzebna mi opaska uciskowa. I łubki – wyszeptała, mącąc pełną napięcia ciszę. Usłyszała odgłos rozdzieranej tkaniny. Brinn, czy może Cail, wcisnął jej w rękę długie pasmo materiału. – Rzuć nam włócznię! – krzyknęła w tej samej chwili Najstarsza do Rire Grista. Kierując się dotykiem, Linden zawiązała opaskę na udzie rannego, nad uszkodzonym miejscem. Zacisnęła mocny materiał, najsilniej jak potrafiła. Następnie zajęła się barkiem, gdyż ta rana była znacznie mniej przerażająca. Poprosiła o pomoc Caila. Wskazała mu punkty uciskowe i zademonstrowała, jak silny nacisk jest konieczny. Gdy przebiegała palcami wzdłuż obojczyka Ceera, Cail przesuwał dłonie zgodnie z jej instrukcjami. Wspólnie nastawili obojczyk tak, by mógł zrosnąć się prawidłowo. Czuła, że giganci przyglądają się jej bardzo uważnie, zabrakło jej jednak odwagi, by otworzyć oczy. Zaciskała zęby, żeby nie rozpłakać się z bólu, który dzieliła z rannym. Swym cierpieniem dręczył nerwy jej ciała. Musiała jednak mu pomóc. Nic innego się nie liczyło. Mając u boku Caila i Brinna, ponownie zajęła się jego udem. Badając dłońmi uszkodzenia, starała się zapanować nad bólem, który odczuwała razem z Ceerem, i powstrzymać krzyk wzbierający w jej gardle. Zacisnęła powieki tak mocno, że rozbolała ją od tego głowa. Była jednak lekarzem i potrafiła sobie radzić ze złamaniami. Wiedziała, co zrobić z roztrzaskanym kolanem. – Będzie bolało. – Nie potrafiła usunąć ze swego głosu nuty dzielonego cierpienia. – Wybacz mi. Kierując się swą wrażliwością, powiedziała Brinnowi i Cailowi, co trzeba zrobić, a potem pomogła im w tym. Brinn unieruchomił górną część nogi rannego, a Cail złapał go za kostkę. Na polecenie Linden Cail pociągnął mocno, otwierając kolano, po czym obrócił kończynę, by prawidłowo nastawić kości. Ceer dyszał ciężko przez zęby. Kości zazgrzytały o siebie. Ostre odłamki otworzyły wokół stawu nowe rany. Linden czuła to wszystko w głębi swych trzewi. Miała ochotę wyć, powstrzymała się jednak. Kierowała poczynaniami Caila, wciskała na miejsce oporne odpryski, tamowała sączącą się krew. Penetrowała swymi zmysłami spustoszoną okolicę rany, chcąc ustalić, co należy zrobić teraz. Wreszcie uczyniła już wszystko, co było możliwe. Odłamki kostne nadal blokowały staw, a panewki były paskudnie rozerwane, lecz by dotrzeć do popękanych naczyń krwionośnych i uszkodzonych nerwów, konieczna byłaby operacja. Biorąc pod uwagę wrodzoną odporność Ceera, było to teoretycznie możliwe, pod warunkiem że miałaby ostry nóż. Nie mogła jednak operować tutaj, na brudnym piasku. Pozwoliła Cailowi puścić kostkę i poprosiła o łubki. Jeden z gigantów wsunął jej w dłonie dwa gładkie kawałki drewna. Spojrzała na nie mimo woli i zauważyła, że to fragmenty włóczni. A Morski Marzyciel rozplótł już długi odcinek liny, uzyskując w ten sposób włókna potrzebne do przywiązania drewna. Linden wzięła się w garść jeszcze na chwilę. Przy pomocy Caila założyła łubki, po czym zdjęła opaskę uciskową. Potem jednak targająca jej trzewiami rozpacz stała się zbyt silna, żeby mogła ją stłumić. Odczołgała się sztywno od Ceera i jego bólu. Usiadła, opierając plecy o Piaskowy Mur, splotła ręce wokół kolan, ukryła twarz i zaczęła się kołysać, chcąc odzyskać panowanie nad sobą. Podrażnione nerwy wypełniały jej głowę przerażającym wyciem. Nie potrafiła tego znieść. Niedola Mgłosplota nie sprawiła jej aż tak wiele bólu, bo w tym, co go spotkało, nie było jej winy, w przeciwieństwie do stanu Covenanta i tego, co wydarzyło się teraz. Nie była też wówczas tak bardzo zaangażowana w to, co robiła, w misję i rolę, jaką w niej grała, nie pogrążyła się tak mocno we wszechogarniającej rezygnacji i obnażeniu, które, jak powiedział jej Gibbon-furia, zniszczą i ją, i świat. Ból Ceera udowodnił jej, jak wiele z siebie utraciła. Choć jednak jej dusza krwawiła dla niego, Linden zdała sobie sprawę, że pogodziła się z tą stratą. Wciąż była lekarzem i poświęcała swe siły jedynemu, co broniło ją przed głęboko zakorzenionym mrokiem jej dziedzictwa. A teraz przynajmniej przestała uciekać, przestała odrzucać. Ból ostatecznie był tylko bólem i z czasem słabł. Lepsze to niż paraliż. Albo niezaspokojony głód, który był gorszy od paraliżu. Gdy więc Najstarsza uklękła przed nią i delikatnie położyła dłonie na jej barkach, spojrzała jej w oczy. Jedną z rąk mieczarka niechcący dotknęła siniaków pozostawionych przez Caila na ramieniu Linden, która z drżeniem przyjęła okazaną troskę. Jej straszliwa bezbronność i wysilona powściągliwość Najstarszej spotkały się na chwilę. Potem mieczarka wstała, podnosząc Linden na nogi. – Musimy ruszać – oznajmiła drużynie głosem ochrypłym, jakby powstrzymywała się od płaczu. Brinn i Cail skinęli głowami. Popatrzyli na Morskiego Marzyciela, który odpowiedział jej, nachylając się nad Ceerem i ostrożnie podnosząc rannego Haruchai w ramionach. Wszyscy byli już gotowi podążyć ku bramie. Linden wbiła w nich wzrok. – A co z Hergromem? – zapytała ochrypłym głosem. Brinn popatrzył na nią, jakby nie zrozumiał jej pytania. – Nie możemy tak go tu zostawić. Hergrom poświęcił życie, by ocalić drużynę. Jego bezwładne ciało leżało pod murem niczym ofiara złożona Wielkiej Pustyni. Otaczała go ciemna plama własnej krwi. Brinn nie opuścił beznamiętnego wzroku. – Zawiódł. Sparaliżowała ją siła jego nieprzejednanego spojrzenia. Jego osąd był zbyt surowy. Nieludzki. W geście protestu podeszła do niego, chcąc uderzyć go z całej siły w obojętne lico. Powstrzymał zręcznie cios, ściskając przez chwilę nadgarstek Linden z taką samą siłą, z jaką Cail wpijał palce w jej ciało. Potem opuścił jej dłoń i zwolnił uchwyt. Wziął Covenanta za ramię i odwrócił się od niej. Wtem Honninscrave schylił się, by podnieść ozdobę, którą wyrzucił Rant Absolain. Czarne słońce medalionu pękło na pół pod stopą Hergroma. Kapitan wręczył Najstarszej fragmenty. Oczy miał podkrążone z żalu i gniewu. Przyjęła kawałki i zmiażdżyła je w pięści. Łańcuch rozerwała. Następnie cisnęła szczątki na Wielką Pustynię, odwróciła się i ruszyła na wschód wzdłuż łuku Piaskowego Muru. Morski Marzyciel i Honninscrave podążyli za nią, dalej zaś szli Brinn z Covenantem. Po chwili Linden również ruszyła się z miejsca, dręczona bólem w ramieniu i nadgarstku. Zaczęła składać sobie nowe obietnice. Cail szedł za nią, a Vain i Findail za Cailem. Dołączyła do towarzyszy, odmawiając Hergromowi pogrzebu czy choćby zainteresowania, tylko dlatego, że okazał się śmiertelny. Mur ciągnął się i ciągnął, a słońce prażyło bezlitośnie, jakby mknęło po nieruchomych falach pustyni po to tylko, by zniszczyć drużynę. Na piasku każdy krok wymagał wysiłku. Ból Ceera skłonił ją do działania. Hergrom był martwy, a Ceer jej potrzebował. Musiałaby dokonać cudów chirurgii, by przywrócić mu władzę w nodze. Covenant lazł kilka kroków przed nią, mamrocząc od czasu do czasu swą rytualną frazę, jakby jedyną rzeczą, o której pamiętał, był trąd. Zniosła już wystarczająco wiele. Wreszcie łuk muru dobiegł końca. Dotarli do prostej wypustki łączącej go z kolejnym odcinkiem, okalającym Bhrathairain i port. W połowie jej długości znajdowała się brama, do której zmierzała drużyna. Przeszli przez nią na otwarty dziedziniec, na którym w blasku słońca lśniła jedna z fontann Królestwa Bhrathair. Tam wędrowcy się zatrzymali. Po prawej stronie otwierała się przed nimi brama do miasta, po lewej zaś wejście do Piaskowej Twierdzy. Droga do Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki wyglądała na nie strzeżoną. Przy wewnętrznej bramie czekali jednak Rire Grist i jego adiutant. Tu znowu ujrzeli ptaki, które były w Królestwie Bhrathair wszechobecne, lecz unikały okolic Piaskowej Twierdzy. Być może w donżonie nie mogły znaleźć nic do jedzenia. Albo odstraszała je sztuka kempera. Nieoczekiwanie odezwał się Wskazany. Żółte oczy przesłonił powiekami, skrywając swe pragnienia. – Czy nie wrócicie teraz na swój dromond? Tu nie czeka was nic oprócz niebezpieczeństw. Linden i giganci wbili w niego wzrok. Jego słowa poruszyły coś w Najstarszej, która zwróciła się w stronę Linden, powtarzając bezgłośnie pytanie Findaila. – Myślisz, że pozwolą nam odejść? – wychrypiała Linden. Ufała Elohim w nie większym stopniu niż Kasreynowi. – Widziałaś gwardzistów na murze? Grist zapewne tylko czeka na to, by wydać im rozkazy. Najstarsza zmrużyła oczy, przyznając jej rację, wyraźnie jednak było widać, że gorąco pragnie uczynić cokolwiek, co złagodziłoby jej poczucie bezradności. Linden wzięła się mocno w garść. – Noga Ceera wymaga bardzo wielu zabiegów. Jeśli nie usunę ze stawu odłamków kostnych, na zawsze utraci ruchomość. Z tym jednak można chwilę zaczekać. Na razie potrzebuję bandaży i gorącej wody. Krwawienie jeszcze nie ustało. A w tym upale zakażenie szerzy się szybko. – Jej wzrok był precyzyjny i niezawodny. Widziała już zgorzel wgryzającą się w brzegi ran Ceera. – Z tym nie wolno zwlekać. Jeśli szybko mu nie pomogę, straci całą nogę. – Haruchai spoglądali na nią, jakby jej nie dowierzali. Uczepiła się jednak złożonych obietnic, nakazała sobie zignorować owo zwątpienie. – Jeśli będziemy udawali, że nadal jesteśmy gośćmi gaddhiego, Grist raczej nie będzie mógł odmówić spełnienia naszych próśb. Drużyna milczała przez chwilę. Linden nie słyszała nic poza cichym pluskiem fontanny. – Elohim ma słuszność – rzekł wreszcie Brinn bezbarwnym tonem. Najstarsza zesztywniała na te słowa. – Zaiste – warknęła. – Elohim ma słuszność. A Hergrom oddał za nas życie, choć ty uważasz, że zawiódł. Jestem gotowa ponieść pewne ryzyko w imię rany Ceera. – Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę caitiffina. – Ho, Rire Grist! – zawołała po drodze. – Nasz towarzysz został poważnie ranny. Potrzebne nam medykamenty. – Natychmiast – odparł z widoczną ulgą. Powiedział coś szybko do adiutanta, który bez chwili zwłoki pobiegł w stronę Piaskowej Twierdzy. – Wszystko, czego wam trzeba, będzie czekało w waszych komnatach – oznajmił Najstarszej. Honninscrave i Morski Marzyciel podążyli za mieczarką, a Linden poszła za nimi, nie pozostawiając Brinnowi i Cailowi innego wyboru, jak zrobić to samo. Kolumnę zamykali Vain i Findail. Dwaj gwardziści usunęli się im z drogi. Albo rozpoznawali już gości gaddhiego, albo wydano im nowe rozkazy. Drużyna przeszła razem przez bramę, zmierzając w stronę wejścia do twierdzy tak szybko, jak tylko pozwalał na to osypujący się pod nogami piasek. Linden wzięła się mocno w garść, by się nie załamać, i starała się dotrzymywać kroku Najstarszej. Wewnątrz wysokiego westybulu Pierwszej Ślimacznicy jak zwykle panował półmrok skrywający wszystkie miejsca, do których nie docierało wpadające przez bramy światło. Nim jej oczy przyzwyczaiły się do mroku, Linden dostrzegła niewyraźnie gwardzistów i Bhrathair, a także kogoś, kogo widok ją zaskoczył. Na ulotną chwilę do jej świadomości dotarła obecność ludzi. Byli służącymi, lecz nie pełnymi urody i wdzięku sługami, którzy wczoraj usługiwali kasztelannikom, a wyrobnikami od czarnej roboty, mężczyznami i kobietami tak starymi bądź brzydkimi, że gaddhi czy kemper nie mieli ochoty ich oglądać. Spowici w przyodziewek swej nędzy sprzątali po koniach, które ćwiczyły tu przedtem. Linden zastanawiała się, jak wielu spośród nich było niegdyś dworzanami albo ulubienicami. Później jednak jej zmysły odzyskały ostrość i zapomniała o sługach. Serce zabiło jej mocniej na widok Smołowiąza. Otaczało go kilku hustin, którzy nie pozwalali gigantowi ruszyć się z miejsca, lecz w żaden sposób mu nie grozili. Najwyraźniej rozkazano im dopilnować, żeby zaczekał tu na przyjaciół. Na widok Najstarszej i jej towarzyszy jego zniekształcona twarz rozciągnęła się w radosnym uśmiechu. Linden odgadła naturę wieści, które przynosił, z przygarbionych barków i niezwykłego u niego mrocznego spojrzenia. Mina Najstarszej złagodniała nagle. Z pewnością bardzo tęskniła za mężem. Smołowiąz pomknął ku niej, jakby nie mógł się doczekać, aż ją obejmie. Wyraz jego twarzy przypomniał Linden o grożącym drużynie niebezpieczeństwie. Celowo nadała swemu głosowi intonację, która musiała przyciągnąć uwagę gigantów. – Nic nie mów. Wszystko, co słyszą gwardziści, dociera do uszu Kasreyna. Kącikiem oka obserwowała caitiffina. Jego twarz poczerwieniała, jakby groził mu atak apopleksji. Uśmiechnęła się złowieszczo w głębi duszy. Chciała, by kemper usłyszał, że dowiedziała się o nim przynajmniej tyle. Cail musnął dłonią ramię Linden, przypominając jej o śladach, które zostawił na jej ciele. Zignorowała go jednak. Była świadoma podjętego ryzyka. Smołowiąz skurczył mięśnie twarzy, powstrzymując swą wrodzoną gadatliwość. Najstarsza wyprostowała się nagle, jakby zrozumiała zamiary Linden. Spojrzała na Honninscrave’a. Ten skrył lico za maską obojętności, ponownie biorąc na siebie rolę rzecznika drużyny, zacisnął jednak szczęki, wysuwając brodę w wojowniczym wyrazie. Gładko przedstawił sobie Smołowiąza i Rire Grista, po czym poprosił caitiffina, by się pośpieszył, z uwagi na nogę Ceera. Caitiffin z zadowoleniem spełnił jego polecenie, mimo woli okazując wielką niecierpliwość. Wyglądało to tak, jakby czuł osobistą potrzebę uporania się z tym zadaniem, by móc swobodnie skontaktować się ze swym panem i poprosić go o nowe instrukcje. Bez zwłoki wyprowadził drużynę z Pierwszej Ślimacznicy i powiódł ją bocznymi korytarzami drugiej ku pokojom gościnnym. Tam zatrzymał się z drżeniem kolan, czekając na pozwolenie odejścia. W salonie usytuowanym naprzeciwko sypialń wędrowcy znaleźli adiutanta Rire Grista oraz zestaw przyborów medycznych: wielki mosiężny dzban z wrzątkiem; szereg najrozmaitszych noży i naczynek; płaty czystego płótna przeznaczone na bandaże; mnóstwo balsamów i maści w małych, kamiennych garnuszkach. Gdy Linden poddawała to wszystko oględzinom, zapytał ją, czy potrzebuje pomocy któregoś z cyrulików z twierdzy. Odmówiła. Postąpiłaby tak nawet wówczas, gdyby rzeczywiście potrzebna jej była taka pomoc. Musieli porozmawiać swobodnie, z dala od podsłuchujących. Skinęła głową do gigantów i Honninscrave odprawił caitiffina wraz z jego adiutantem. Szybkość, z jaką się oddalili, przyniosła Linden ponurą satysfakcję. Cail stanął na straży za drzwiami, które Brinn zostawił otwarte, by zabezpieczyć ich przed podstępem podobnym do tego, jakim przedtem posłużyła się pani Alif. Morski Marzyciel ułożył delikatnie Ceera na stosie poduszek. Linden zajęła się jego kolanem, a Smołowiąz i Najstarsza zwrócili się wreszcie ku sobie. – Kamień i morze! – zaczął. – Raduje mnie twój widok, choć serce ściska mi ból na wieść o grożącym wam niebezpieczeństwie. Co się stało z Hergromem? Jak Ceer doznał tych ran? Z pewnością wasza opowieść... Najstarsza przerwała mu łagodnie. Głos jej drżał i gdyby została z nim sam na sam, wybuchnęłaby płaczem. – Jakie wieści przynosisz nam o Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki? Z twarzy Honninscrave’a znikły wszelkie ślady udawanej uprzejmości. Przeszył wzrokiem Smołowiąza. Morski Marzyciel odwrócił się jednak od nich i ukląkł naprzeciwko Linden, by służyć jej pomocą. Jego stara blizna zsiniała. Linden ostrożnie przemyła połamaną nogę Ceera. Jej dłonie były zręczne i niezawodne, lecz inną część umysłu skupiła na Smołowiązie i Najstarszej. Zdeformowany gigant skrzywił się, podźwignął jednak brzemię przynoszonych przez siebie wieści. Głos charczał mu słabo w ciasnej piersi. – Dokonano ataku na statek gigantów. Honninscrave wciągnął z sykiem powietrze. Morski Marzyciel ścisnął w dłoniach poduszkę, nie wystarczyło to jednak, by go uspokoić. Najstarsza z wysiłkiem zachowała powściągliwość godną Haruchai. – Po waszym odejściu... – opowieść przychodziła Smołowiązowi z trudem – ...kapitan portu wykonał rozkazy Rire Grista. Otworzono przed nami magazyny, w których pod dostatkiem było żywności, wody i kamienia. Nim słońce zaszło, napełniliśmy ładownie, a za pomocą mej smoły udało mi się załatać burtę Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki i uczynić go zdatnym do żeglugi... choć czeka mnie jeszcze wiele pracy, by naprawić pomniejsze uszkodzenia. – Musiał opierać się instynktownemu pragnieniu szczegółowego opisania własnej pracy. Skupił się na przekazaniu tylko najważniejszych informacji. – Nie wyrządzono nam żadnej szkody ani nikt nam nie groził. Nawet kapitan portu przełknął choć część swej urażonej dumy. Dobrze jednak się stało, że kotwicomistrz Sevinhand jest tak bardzo ostrożny. Pod koniec dnia na wszystkich stanowiskach, tak pod pokładem, jak i na pokładzie dromondu, wystawiono wachty. W swym szaleństwie czułem się bezpieczny, albowiem nad Królestwem Bhrathair wkrótce wzeszedł księżyc w pełni, i pomyślałem sobie, że żadne niebezpieczeństwo już nas nie zaskoczy. Księżycowy blask rzuca jednak na taflę wód połysk, który skrywa ich głębię. Gdy księżyc wznosił się coraz wyżej na niebie, żeglarze, którym Sevinhand nakazał pełnić straż pod pokładem, usłyszeli dobiegające z zewnątrz niezwykłe hałasy. Linden usunęła już łubki i oczyściła rany Ceera. Potem dokładnie obejrzała instrumenty przyniesione przez adiutanta Rire Grista. Najwyraźniej Bhrathair dysponowali szeroką wiedzą medyczną, stanowiącą owoc ich gwałtownej historii. Znalazła oczyszczające maści, środki przeciwgorączkowe, narkotyczne balsamy – medykamenty skuteczne w przypadku najróżniejszych odniesionych w walce obrażeń. Wydawało się, że produkowano je z najróżniejszych odmian piasku i gleby występujących na Wielkiej Pustyni. Wybrała maść odkażającą oraz balsam uśmierzający ból i zaczęła smarować nimi nogę Ceera. Nie umknęło jej jednak żadne słowo opowieści Smołowiąza. – Sevinhand natychmiast poprosił, by zgłosili się nurkowie – ciągnął gigant. – Wystąpili Wichrogniewa i Mgłosplot. Zsunęli się cicho do wody i popłynęli w miejsce wskazane przez strażników. Ich dłonie wykryły tam wielki przedmiot, przylegający do kadłuba pośród pąkli. Wspólnymi siłami oderwali go od kamienia i wydobyli na powierzchnię. Sevinhand jednak kazał natychmiast go wyrzucić. Dlatego cisnęli go na nabrzeże, gdzie eksplodował ogniem, który wywołał wielkie szkody, choć na szczęście nie na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki. Wydało mi się trochę dziwne, iż nikt z mieszkańców Bhrathairain nie przybył zbadać przyczyny tego wybuchu – ciągnął z ponurą ironią. Wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej, nie osłabiło to ostrożności Sevinhanda. Na jego polecenie spiżarmistrz Wichrogniewa i inni nurkowie zbadali dłońmi wszystkie zewnętrzne powierzchnie statku gigantów, poszukując dalszych zagrożeń. Nic już jednak nie znaleźli. O świcie poszedłem was poszukać – zakończył. – Bez oporu wpuszczono mnie do Pierwszej Ślimacznicy. Tu jednak dano mi do zrozumienia... – skrzywił z przekąsem twarz – ...że muszę na was zaczekać. – Oczy mu zwilgotniały, gdy skierował je na Najstarszą. – Trwało to zbyt długo. Honninscrave nie mógł już zapanować nad sobą. Wystąpił z grupy, zmuszając Najstarszą, by spojrzała na niego. – Musimy wracać na Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. – Gnał go niepokój o statek. – Trzeba uciekać z portu. To niedopuszczalne, by mój dromond wpadł w łapska tych Bhrathair, gdy ja tu siedzę bezradny. – Tak – przyznała Najstarsza posępnym tonem. Nie zamierzała jednak rezygnować z dowództwa. – Ale Wybrana jeszcze nie skończyła. Srożyńcu Honninscrave, opowiedz Smołowiązowi, co nas tu spotkało. Lico kapitana zachmurzyło się na chwilę, jakby jej rozkaz był okrutny, choć w rzeczywistości starała się tylko pomóc mu w zapanowaniu nad lękiem. Zacisnął twarz jak pięść, jeżąc gniewnie brodę. Opowiedział Smołowiązowi o wszystkim, co się wydarzyło, w słowach przypominających kawałki strzaskanego medalionu gaddhiego. Linden słuchała go tak samo, jak Smołowiąza, mocno uchwyciwszy się złożonych przez siebie obietnic. Morski Marzyciel trzymał nogę Ceera, a ona smarowała udo i kolano rannego leczniczymi maściami. Następnie pocięła płótno na pasy i zrobiła bandaże. Wszystko to robiła zdecydowanymi ruchami. Owinęła nogę od połowy uda aż po łydkę grubymi warstwami tkaniny, po czym na nowo założyła łubki. Następnie kazała Morskiemu Marzycielowi posadzić Ceera i zabandażowała mu bark, by go unieruchomić. Oczy Haruchai zaszkliły się z bólu, lecz lico miał niewzruszone jak zawsze. Gdy już uporała się z jego barkiem, podsunęła mu do ust flaszę rozwodnionego wina i nie opuszczała jej, dopóki nie uzupełnił części utraconych płynów. Przez cały czas do jej uszu docierały wyraźnie słowa Honninscrave’a, który zdawał relację z okoliczności śmierci Hergroma. Miała wrażenie, że opiekując się Ceerem, przeżywa ją po raz drugi. Uparta lekkomyślność czy może rycerskość Haruchai budziły w niej napięcie, a zarazem pewność. Kiedy kapitan skończył, była już gotowa. Smołowiąz usiłował jakoś pojąć wszystko, co mu powiedziano. – Ten gaddhi – szeptał urywanymi słowami. – Czy byłby w stanie wymyślić podobną szykanę? Linden podniosła się nagle. – Nie – odpowiedziała, choć pytanie nie było skierowane do niej. Popatrzył na nią, starając się zrozumieć. – W takim razie... – To od początku był Kasreyn – wycedziła. – Panuje nad wszystkim, nawet jeśli Rant Absolain nie zdaje sobie z tego sprawy. Z pewnością dokładnie powiedział gaddhiemu, co ten ma zrobić, żeby doprowadzić do śmierci Hergroma. Ale nie chce, żebyśmy o tym wiedzieli – ciągnęła. – Chodzi mu o to, żebyśmy się bali Ranta Absolaina, a nie jego. Raz już mu się nie udało z Covenantem. Chce spróbować po raz drugi. Może spodziewa się, że poprosimy go, by nas uchronił przed gaddhim. – Musimy stąd uciekać – nalegał Honninscrave. Linden nie patrzyła na niego. Zwróciła się w stronę Najstarszej. – Mam lepszy pomysł. Pójdźmy do Ranta Absolaina i poprośmy go o pozwolenie na opuszczenie Królestwa Bhrathair. Mieczarka przeszyła ją żelaznym spojrzeniem. – Czy nam go udzieli? Linden wzruszyła ramionami. – Warto spróbować. Była gotowa na wszystko. Obecność Smołowiąza i perspektywa działania przywróciły Najstarszej determinację. Wyszła na korytarz. – Wezwijcie caitiffina Rire Grista! – krzyknęła do znajdujących się w zasięgu głosu gwardzistów. – Musimy z nim porozmawiać! Linden nie potrafiła uspokoić dręczonych nadmiernym napięciem nerwów. W miejscach uciskanych przez Caila czuła ból, który pulsował niczym żądanie. Gdy ponownie spojrzały sobie w oczy z Najstarszą, rozumiały się dobrze. Caitiffin zjawił się po chwili. Pod spaloną pustynnym słońcem skórą jego twarzy skrywał się niepokój, jakby nie miał czasu poradzić się swego pana albo może odmówiono mu posłuchania. Swym nerwowym zachowaniem zdradzał odczuwane napięcie. Najstarsza odzyskała już jednak pewność siebie i zwróciła się do niego z całkowitym spokojem. – Rire Grist, chcemy, by przyznano nam audiencję u gaddhiego – oznajmiła tak, jakby nie miał powodów, by się jej bać. Jego policzki wyraźnie pobladły, a z ust popłynęły nieskładne słowa. – Przyjaciele, odradzam wam to. Z pewnością utrata towarzysza i rany odniesione przez następnego sprawiły wam ból, zachowujecie się jednak nierozsądnie, ryzykując, że znowu obrazicie gaddhiego. Jest tu suwerenem, i do tego zazdrosnym. Nie wolno wam krytykować go za to, co uczynił. Wymierzywszy karę, której pragnął, może być teraz skłonny okazać wspaniałomyślność. Jeśli jednak narazicie się na jego niełaskę, szybko poczuje się urażony i po raz kolejny za to zapłacicie. Zaczął się powtarzać, po czym umilkł nagle. Najwyraźniej Kasreyn nie przygotował go na podobny dylemat. Choć oczy zalewał mu pot, spojrzał na Najstarszą. Ta zachowała spokój. – Caitiffinie, postanowiliśmy, że uznamy prawo gaddhiego do wymierzenia kary. – Linden wyczuła kłamstwo ukryte pod gładką powierzchnią jej słów, zauważyła też jednak, że Rire Gristowi to się nie udało. – Zasmuca nas los naszych towarzyszy, nie zamierzamy jednak osądzać waszego suwerena. – Najstarsza pozwoliła sobie na okazanie lekkiej pogardy. – Zapewniam cię, że nie urazimy gaddhiego. Chcemy jedynie szczerze poprosić go o coś, co bez trudu może nam ofiarować i z pewnością nie splami to jego honoru. Caitiffin błądził przez chwilę spojrzeniem w różne strony, zastanawiając się, jak zapytać, o co właściwie chcą prosić. Wtem jednak zorientował się, że Najstarsza nie ma zamiaru mu tego wyjawić. Zbity z tropu, otarł dłonią czoło. Wyglądał jak człowiek, któremu zaczyna się walić całe, kierowane ambicją, życie. Był jednak twardy i nie stracił zdolności działania. – Rzadko się zdarza, by gaddhi udzielał audiencji o tej porze – odpowiedział, starając się ukryć niepewność. – Dla swych gości może jednak zrobić wyjątek. Zechcecie mi towarzyszyć? Gdy Najstarsza skinęła głową, odwrócił się, jakby miał ochotę rzucić się do ucieczki, i wyszedł z komnaty. Mieczarka omiotła towarzyszy szybkim spojrzeniem. Nikt się nie wahał. Morski Marzyciel uniósł Ceera z poduszek, Brinn ujął Covenanta za ramię, a Honninscrave ruszył naprzód sztywnym krokiem, zaciskając pięści w przypływie emocji. Vain był obojętny jak zawsze, Findail zaś sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego własnym cierpieniem. Mimo to obaj podążyli za drużyną. Linden poprowadziła wszystkich śladem Rire Grista. Stąpała tuż za nim. Dalej szedł Cail, a potem pozostali. Chciała, by caitiffin miał jak najmniej czasu na przygotowanie jakichś niespodzianek. Nie była w stanie powstrzymać go przed ochrypłym krzykiem, który skierował pod adresem pierwszych napotkanych hustin. Obaj gwardziści wyprzedzili ich biegiem, Linden nie dostrzegała jednak podstępu w pochyleniu pleców caitiffina, nie słyszała fałszu w jego głosie. Gdy poinformował ją, spoglądając przez ramię, że polecił wartownikom przekazać prośbę wędrowców Rantowi Absolainowi, potrafiła w to uwierzyć. Nie sądziła, by akurat w tej chwili chciał zdradzić wędrowców. Powiódł ich na Majestat prosto przez Kondygnację Bogactw. Wchodząc do komnaty audiencyjnej, Linden zauważyła, że wygląda ona tak jak wtedy, gdy wędrowców przedstawiano gaddhiemu – pod ścianami stały dziesiątki gwardzistów, a wszystkie światła skupiały się na wysokim auspicjum. Brakowało tylko kasztelanników. Ich nieobecność uświadomiła Linden, że od wczorajszego dnia nie widziała ani jednego. Jej napięcie wzrosło. Czy po prostu schowali się w bezpieczne miejsce, czy też zamknięto ich gdzieś, by nie przeszkadzali w machinacjach Kasreyna? Caitiffin zwrócił się do jednego z hustin i otrzymał odpowiedź, która przyniosła mu wyraźną ulgę. Zwrócił się ku wędrowcom z uśmiechem na twarzy. – Gaddhi postanowił udzielić wam audiencji. Linden i Najstarsza odczekały chwilę, by się przygotować, po czym ruszyły za Rire Gristem w stronę auspicjum, stąpając po pokrywających podłogę kręgach. Po wejściu na oświetlony obszar caitiffin zatrzymał się. Obie kobiety stanęły obok niego. Auspicjum wznosiło się przed nimi w swej świetlistej wspaniałości, jakby to ono, nie Rant Absolain, było prawdziwym suwerenem Królestwa Bhrathair. Gaddhi był nieobecny. Po chwili zwłoki wynurzył się jednak z cienia za tronem. Był sam, bez kobiet i bez kempera. Sprawiał wrażenie podenerwowanego. Gdy wchodził na podium, Linden zauważyła, że drżą mu nogi. Rire Grist opadł na jedno kolano. Linden i giganci złożyli taki sam hołd. Dręczące ją napięcie sprawiało, że miała ochotę krzyknąć na Brinna, Caila, Vaina i Findaila, by uczynili to samo, zachowała jednak milczenie. Przyglądała się uważnie Rantowi Absolainowi, który wspinał się przez jasność ku tronowi. Zdjął ceremonialną szatę, zastępując ją lekką tuniką, która sprawiała wrażenie stroju nocnego. Jego stan trudno jednak było ocenić. Nie ulegało wątpliwości, że wypił bardzo dużo. Wino tłumiło jego emanacje. Gdy gaddhi zasiadł na stolcu, Linden i Najstarsza podniosły się, nie czekając na pozwolenie. Reszta gigantów zrobiła to samo, podobnie jak Rire Grist. Morski Marzyciel uniósł Ceera ku światłu niby oskarżenie. Rant Absolain wbił spojrzenie w drużynę, nic jednak nie mówił. Poruszał językiem w ustach, jakby zaschło mu w nich z pragnienia. Wzrok miał zmącony przez trunek. Mrużył powieki tak mocno, że aż poczuł ból w skroniach. Najstarsza pozwoliła mu na chwilę milczenia, jakby chciała okazać wyrozumiałość dla jego słabości. Potem postąpiła krok naprzód, pokłoniła się uprzejmie i zaczęła mówić. – O gaddhi, zaszczycasz nas, udzielając nam posłuchania. Jesteśmy twoimi gośćmi i chcemy cię o coś prosić. – Ostrze jej słów spowijał aksamit. – Dotarły do nas wieści, że nasz statek zaopatrzono i naprawiono, dzięki twej łaskawości. O gaddhi, misja, która kazała nam wyruszyć na morza, jest pilna i wymaga wiele wysiłku. Pozwól nam odpłynąć, abyśmy mogli podążyć ku swemu celowi, szerząc po drodze chwałę twego imienia. Choć mówiła spokojnym tonem, jej słowa przyprawiły Ranta Absolaina o konsternację. Gaddhi wtulił się w auspicjum. Zacisnął dłonie na poręczach tronu, daremnie szukając w nich odpowiedzi. Jego wargi powtarzały bezgłośnie: nie, nie. Linden poczuła dla niego odrobinę litości, nie wystarczało to jednak, by złagodzić napięcie, które wzmagało jej determinację. – Odpłynąć? – wychrypiał wreszcie z głębi suchego jak pustynia gardła. Jego głos załamywał się bezsilnie. – Nie mogę na to pozwolić. Wiele wycierpieliście w Królestwie Bhrathair. – W jakiś sposób znalazł w sobie siłę, by spróbować się bronić. – Nie z mojej winy. Przelano krew. Wymierzanie sprawiedliwości jest moim obowiązkiem. – Wtem jednak znowu ogarnęła go trwoga, bolesna świadomość własnej izolacji. – Nie możecie zanieść światu podobnych wieści o mnie. Jesteście gośćmi, a gaddhi nie jest okrutny dla gości. Wszystko wam wynagrodzę. – Rozpaczliwie szukał jakiegoś wyjścia z sytuacji. – Pragniesz otrzymać miecz? Na znak mej dobrej woli weź sobie wszystko, co tylko zechcesz. Nie pozwalam wam odpłynąć. Jego oczy błagały Najstarszą, by nie naciskała więcej. Mieczarka jednak nie ustąpiła. Jej głos przybrał twardszy ton. – O gaddhi, słyszałam, jak mówiono, że hustin należą do ciebie i bez zastrzeżeń spełniają twą wolę. Zaskoczyła go. Nie pojmował natury jej ataku. Myśl o hustin pozwoliła mu odzyskać pewność siebie. – To prawda. Gwardia należy do mnie. – To fałsz. – Słowa Najstarszej raniły go niby sztylet. – Jeśli rozkażesz, by pozwolili nam odejść, nie usłuchają cię. Gaddhi zerwał się z tronu. – Kłamiesz! Uciszyła jego protesty. – Wykonują rozkazy Kasreyna od Wirów. To on ich stworzył i należą do niego. – Starała się wbić klin między Ranta Absolaina a jego kempera. – Słuchają cię jedynie wtedy, gdy on tego zechce. – Kłamstwa! – krzyczał do niej. – Kłamstwa! – Jego lico oblało się purpurą gniewu bądź strachu. – Należą do mnie! – Więc sprawdź to! – wtrąciła natychmiast Linden. – Rozkaż, by nas wypuścili. Pozwól nam odejść. Jesteś gaddhim. Co masz do stracenia? Na te słowa zbladł gwałtownie. Siedział w centrum blasku, z twarzą rażoną paniką. Rozdziawił usta, lecz nie wydobyło się z nich ani jedno słowo. Wydawał się pozbawiony samoświadomości i możliwości wyboru. Odwrócił się bezgłośnie, zszedł Z auspicjum i zbliżył się do wędrowców. Drżał cały, wątły i drobny na tle kamieni Piaskowej Twierdzy. Wbił przed siebie niewidzące spojrzenie i podszedł, powłócząc nogami, do Linden, ze strachem na twarzy. Przełknął kilkakrotnie ślinę i jego oczy odzyskały powoli wyraz. – Nie śmiem tego zrobić – wyszeptał ochrypłym tonem, przypominającym wewnętrzną ranę. Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Była to prawda. Cała prawda o jego życiu. Spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, obracając swój strach w błaganie. Potem odwrócił się, jakby zrozumiał, że mu odmówiła. Przechodząc chwiejnym krokiem nad lukami w podłodze, bezbronny gaddhi skrył się w cieniu auspicjum i zniknął. Najstarsza popatrzyła na Linden. – To wyjaśnia sprawę. – Kobieta czuła, że zbliża się do granicy wytrzymałości. – Zmiatajmy stąd natychmiast. Najstarsza zręcznym ruchem odpięła hełm od pasa i nałożyła go na głowę. Zdjęła też z pleców tarczę i wsunęła lewe ramię pod jej rzemienie, po czym zamaszystym krokiem ruszyła ku schodom. Rire Grist pobiegł za nią z głośnym protestem. Powstrzymał go jednak Honninscrave. Po precyzyjnie wymierzonym ciosie caitiffin padł bez czucia na podłogę. Żaden z gwardzistów nie zareagował. Ściskali włócznie, stojąc bez ruchu w pozycji spocznij. Czekali, aż jakiś głos, którego zawsze słuchali, powie im, co mają robić. Linden ruszyła pośpiesznie za Najstarszą, nie pozwoliła sobie jednak na bieg. Czas na to jeszcze nie nadszedł. Jej zmysły, czujne i bystre starały się rozpoznawać wrażenia. Pozostali ustawili się za nią w szeregu, gotowi na wybuch przemocy. Tu jednak nic im nie groziło. Kondygnacja Bogactw była pusta. Dalej wrażliwość Linden nie sięgała. W ciszy mąconej jedynie odgłosem ich kroków wędrowcy zeszli po spiralnych schodach na niższe piętro. Najstarsza nie wahała się ani chwili. Energicznym krokiem wojowniczki ruszyła przez galerie, aż wreszcie dotarła do miecza, którego pragnęła. – Czy moje uszy dobrze słyszały? – wyszeptała z posępną ironią, zdejmując oręż ze ściany. – Czyż gaddhi nie podarował mi tego oręża? Miecz był ostry jak błysk w oczach Najstarszej, a jej usta poruszały się, szukając imienia dla niego. Chichocząc pod nosem, Smołowiąz ruszył z Honninscrave’em na poszukiwania innej broni. Dołączyli do pozostałych u wejścia na schody wiodące na Drugą Ślimacznicę. Smołowiąz dzierżył kolczastą maczugę, ciężką i sękatą jak jego ramiona, Honninscrave zaś trzymał na ramieniu wielką, okutą żelazem belkę, którą z pewnością wyjął z jakiejś potężnej machiny oblężniczej. Wysuwał brodę w geście groźby wobec każdego, kto ośmieliłby się stanąć mu na drodze. Oczy Brinna pojaśniały na ten widok, a na gardzącym bólem obliczu Ceera pojawił się wyraz przywodzący na myśl uśmiech. Towarzysze ruszyli wspólnie w dół. Gdy jednak dotarli na Drugą Ślimacznicę, Linden kazała im się zatrzymać. Jej napięcie narastało, zbliżając się do granic histerii. – Na dole. – Wszystkie jej zmysły dźwięczały jak uderzony młotem metal. W westybulu Pierwszej Ślimacznicy tłoczyło się zbyt wielu wrogów, by można było ich policzyć. – Czeka na nas. Obecność Kasreyna dawało się wyczuć równie łatwo, jak jego głód. – To dobrze. – Najstarsza pogłaskała nowy miecz. Jej twarde i piękne lico było pełne stanowczości. – Jego życie w Królestwie Bhrathair nie będzie już takie, jak dotąd. Jeśli zmusimy go do otwartego ogłoszenia swej tyranii, wiele tu się zmieni. Między innymi skończy się dobrobyt tej krainy. W jej głosie pobrzmiewała nuta niecierpliwej radości. Drużyna przygotowała się do walki. Tłumiąc ściskający gardło strach, Linden przejęła Covenanta od Brinna, dając mu swobodę potrzebną do walki. Najstarsza, Honninscrave, Smołowiąz i dwaj Haruchai ustawili się wokół Morskiego Marzyciela, Ceera, Covenanta i Linden. Ignorując nasienie Demondim i Findaila, którzy nie potrzebowali ochrony, drużyna ruszyła zdecydowanie w dół schodów, ku Pierwszej Ślimacznicy. Czekał tam na nich Kasreyn od Wirów w towarzystwie osiemdziesięciu czy stu hustin i nie mniejszej liczby pieszych żołnierzy. Stał zwrócony plecami do bram, które były zamknięte. – Stójcie! – krzyknął rozkazującym tonem. – Wracajcie do swych komnat! Gaddhi nie pozwala wam odejść! – Pozwoliłby, gdyby się odważył! – krzyknęła Linden, w której płonął ogień jej szalonych obietnic. Drużyna nie zatrzymała się. Kasreyn wydał warkliwym tonem rozkaz. Gwardziści opuścili groty, a żołnierze wyciągnęli miecze z ostrym świstem metalu. Obie grupy zbliżały się do siebie krok za krokiem. Drużyna wydawała się maleńka jak garstka piasku ciśnięta w morze. Bez mocy Covenanta nie mieli szans. Chyba żeby udało im się dokonać tego, co Brinn chciał zrobić przedtem – przedrzeć się do Kasreyna i zabić go. – Kamień i morze! – zawołała nagle Najstarsza głosem dźwięcznym jak trąbka. Honninscrave rzucił się do ataku. Cisnął drewnianą belkę w szeregi hustin, rozpraszając połowę dzielących go od Kasreyna szeregów, po czym natychmiast ruszył do walki, powalając kolejnych gwardzistów ciosami potężnych pięści. Najstarsza i Smołowiąz podążyli za nim i wkrótce go wyprzedzili. Kalece brakowało gracji mieczarki czy siły kapitana, lecz ramiona miał mocarne jak dęby. Odpędzał maczugą napastników od pleców swej przebijającej się naprzód małżonki. Runęła na Kasreyna, jakby miała zamiar wytoczyć krew z jego serca. Była Najstarszą, a on manipulował jej towarzyszami i zabił jednego z nich, podczas gdy ona była bezbronna. Teraz jej miecz połyskiwał w snopach promieni słonecznych jak błyskawica – najpierw żelazo, a potem krew, którą rozlewała wokół strumieniami. Włócznie gwardzistów nie nadawały się zbyt dobrze do walki wręcz, a żołnierze nie byli w stanie dosięgnąć gigantów zwykłymi mieczami. Troje żeglarzy przedzierało się przez ciżbę ku Kasreynowi i – co niewiarygodne – byli coraz bliżej. Morski Marzyciel, który niósł Ceera, prowadził przed sobą Linden i Covenanta. Po obu jego stronach poruszający się błyskawicznie Brinn i Cail przerodzili się w niewyraźne plamy. Zataczali kręgi i uderzali we wszystkich kierunkach, a ich ciosy niosły szybką śmierć. Przez dłuższą chwilę drużyna przemieszczała się wzdłuż westybulu, łącząc próby ataku z precyzyjną obroną. Zadanie było jednak niewykonalne. Wrogowie mieli przygniatającą przewagę liczebną, a do tego nieustannie nadciągali dalsi hustin. Uchylając się przed ciosem włóczni, Morski Marzyciel potknął się o Linden, która pośliznęła się w kałuży krwi i upadła. Ciepła ciecz splamiła jej ubranie i ramiona. Covenant znieruchomiał. Choć jego puste oczy rejestrowały rozgrywające się wokół wydarzenia, nie reagował na zgiełk walki ani krzyki rannych. Linden wstała i popatrzyła na Vaina i Findaila, błagając ich o pomoc. Żołnierze rąbali Elohim jak szaleni, lecz ich miecze przenikały przez niego, nie wyrządzając mu szkody. Wreszcie ku ich zdumieniu wtopił się w podłogę. Vain stał nieruchomo, odpowiadając napastnikom nieuzasadnionym uśmiechem. Groty włóczni i miecze poszarpały jego szatę, lecz nawet nie drasnęły ciała. Uderzająca go broń roztrzaskiwała się w drzazgi, a ci, którzy ją trzymali, zwijali się z bólu. Wydawało się, że gdyby tylko zdecydował się działać, potrafiłby sam pokonać wszystkich hustin. Nagle napastnicy podjęli próbę dosięgnięcia Covenanta. Ich atak udało się odeprzeć tylko z wielkim trudem. – Vain! – krzyczała Linden. – Zrób coś! Kilkakrotnie już uratował jej życie. Wszyscy potrzebowali teraz jego pomocy. Nasienie Demondim pozostało jednak głuche na jej wezwania. Wtem ujrzała szeroką złocistą pętlę, która przeszyła powietrze. Honninscrave krzyknął, chcąc ich ostrzec. Za późno. Pętla opadła na głowę Covenanta, nim ktokolwiek zdążył go uratować. Morski Marzyciel puścił w desperacji jedną ręką Ceera, starając się odtrącić migotliwy krąg. Składał się on jednak z mgły i światła i dłoń giganta przeniknęła przez niego, nie zostawiając śladu. Gdy pętla otoczyła Niedowiarka, ugięły się pod nim kolana. Powietrze przeszywała już następna. Rzucił ją Kasreyn. Mknęła ku Morskiemu Marzycielowi. Linden zauważyła nagle, że gwardziści i żołnierze cofnęli się, tworząc wokół drużyny gęsty kordon. Najstarsza poniechała ataku, wściekła i zawiedziona. Cofnęła się, razem ze Smołowiązem i Honninscrave’em, by bronić towarzyszy. Linden podbiegła do Covenanta, objęła jego głowę i wkroczyła weń swym wzrokiem. Jej splamione dłonie zostawiły na jego koszuli czerwone ślady. Spał. Na jego czole pojawił się grymas – odbicie jakiegoś koszmaru. Morski Marzyciel odskoczył od migotliwego złota, lecz hustin byli na posterunku, gotowi nadziać go na pochylone włócznie, gdyby spróbował ucieczki. Brinn i Najstarsza rzucili się na kordon. Drzewce łamały się i pękały. Hustin padali. Czasu było jednak za mało. Choć niemy gigant starał się jej umknąć, pętla otoczyła mu głowę, po czym opadła w dół, pokrywając również Ceera. Morski Marzyciel upadł. Nieprzytomny Haruchai runął na posadzkę. Kasreyn pokiwał monoklem, recytując warkliwym tonem zaklęcia. Od metalu oderwał się trzeci krąg złotego światła, który poszerzał się nieustannie, płynąc w powietrzu. Smołowiąz okładał go maczugą, lecz jego ciosy nic nie znaczyły wobec podobnej teurgii. Obejmująca Covenanta Linden nie była w stanie się ruszyć. Pętla opadła na nią łagodnie i uniosła ją w ciemność. 18. Kapitulacja Obudziła się w wilgotnej ciemności. Ku świadomości krok za krokiem niosły ją głuche, rytmicznie powtarzające się chrząknięcia wysiłku, którym towarzyszył zgrzyt metalu. Jej ramię przeszywał ból, podkreślający szaleństwo wszelkich obietnic. Nic nie widziała. Znajdowała się gdzieś, gdzie było ciemno jak w grobie. Gdy jednak jej umysł wrócił ociężale do życia, zmysły również zaczęły powoli funkcjonować, zauważając dokładnie wszystko wokół siebie. Nie chciała się budzić. Zawiodła na całej linii. Nawet jej próby pozbawienia Kasreyna pewności siebie, zwiększenia nieufności dzielącej go od gaddhiego zakończyły się klęską. To wystarczyło. Wewnątrz czekały spokój i śmierć. Pragnęła ich, ponieważ jej życie było daremne jak wszystko, czemu próbowała zaprzeczyć. Uparte stęknięcia i zgrzyty nie pozwalały jej jednak odejść. Ich miarowy rytm dobiegał z jakiegoś miejsca za jej plecami, odpędzając sen i domagając się uwagi. Stopniowo zaczęła słuchać swego wnętrza. Zwisała w pozycji pionowej. Jej ciężar podtrzymywały ramiona. Na bicepsy nałożone miała ciasne, żelazne obręcze. Gdy odszukała stopami podłoże i stanęła prosto, nacisk okowów zelżał, a od ramion do opuchniętych dłoni poczuła ból wywołany wznowieniem krążenia. Na kostkach również miała żelazne okowy, przytwierdzono je jednak do ściany łańcuchami, dzięki czemu mogła lekko poruszać nogami. Przebywała w ciemnym prostokątnym pomieszczeniu, przykuta do kamiennej ściany. Otaczała ją wygładzona skała, która następnie przechodziła w ogromny, wiszący nad jej głową ciężar. Znajdowała się w podziemiach, gdzieś pod Piaskową Twierdzą. Ściany i powietrze były zimne. Nie myślała, że gdziekolwiek w Królestwie Bhrathair zetknie się z podobnym chłodem. Nozdrza Linden wypełniał słaby, mdły odór rozkładającej się krwi hustin i żołnierzy, która splamiła jej ubranie. Dźwięki nie milkły: chrząknięcie wysiłku, zgrzyt oporu. Obok niej w ciemności stała inna ciemność. Nerwy jej policzków rozpoznały Vaina. Od nasienia Demondim dzieliło ją jakieś dziesięć stóp. Było twardsze niż najtwardszy granit, sztywniejsze niż niewyżarzony metal. W celu, któremu było posłuszne, było więcej stanowczości niż w samych kościach Ziemi. Vain dowiódł już jednak, że nie poruszają go żadne prośby. Gdyby krzyknęła, prędzej doczekałaby się odpowiedzi ze strony ścian. Zasługiwał na zaufanie nie bardziej niż Findail, który wolał uciec, niż przyjść drużynie z pomocą. Dźwięki nie milkły, wypełniając ciemność. Po każdej próbie następowało głuche szczęknięcie przypominające odgłos targanego łańcucha. W gardle Linden zbudził się jęk gniewu albo bólu. Odwróciła się od Vaina i rozpoznała Honninscrave’a. Cela nie była zbyt wielka. Kapitan stał wyprostowany nieopodal niej. Jego aura wyrażała złość i determinację. Powoli, w regularnych odstępach, naprężał mięśnie, by szarpnąć łańcuchy całym ciężarem i siłą. W ich grzechocie nie słyszało się jednak oznak zmęczenia ani słabnięcia. Linden czuła jego ostry ból, narastający tam, gdzie okowy wpijały się w nadgarstki. Oddychał chrapliwie, jakby wilgotne powietrze raniło mu pierś. – Honninscrave. Miej litość – rozległ się ochrypły głos Najstarszej, dobiegający spod innego fragmentu ściany. Bhrathair próbowali zatopić Klejnot Gwiezdnej Wędrówki i jego kapitan nie miał zamiaru dać za wygraną. Nic w głosie Najstarszej nie świadczyło, by doznała poważnych obrażeń. Zmysły Linden zaczęły reagować szybciej. Jej uszy wychwyciły wszystkie słyszalne w podziemiu oddechy, a nerwy zbadały ciemnicę. Gdzieś między Najstarszą a Honninscrave’em wyczuła Smołowiąza. Z charakterystycznego charkotu, z którym zniekształcona klatka piersiowa chwytała powietrze, wnosiła, że kaleka jest nieprzytomny. Promieniujący od niego ból świadczył, że zadano mu potężny cios, nie stwierdziła jednak żadnych objawów krwawienia. Obok siebie znalazła Caila. Nie ruszał się i oddychał cicho, lecz ciała Haruchai nie można było pomylić z żadnym innym. Wydawał się równie bezlitosny i nieprzejednany jak kamień, do którego go przykuto. Brinn stał pod drugą ścianą, naprzeciw Najstarszej. Jego obojętna sztywność sugerowała Linden, że podjął już tę samą próbę co Honninscrave i uznał ją za szaleństwo. Zachowanie kapitana przemawiało do jego wrodzonego nieumiarkowania. Morski Marzyciel stał obok Brinna, próbując dotrzeć do brata swym współczuciem. Jego niemota chwytała za serce niby płacz. W głębi jaźni skrywał węzeł ziemiowidzenia i rozpaczy. Intensywność jego uczuć przesłoniła na chwilę Linden Ceera. Potem jednak zdała sobie sprawę z obecności rannego Haruchai. Jego również przykuto do ściany, naprzeciwko Najstarszej, Smołowiąza i Honninscrave’a. Postawą i oddechem okazywał nieprzejednanie, podobnie jak Brinn i Cail, lecz Linden wyczuła, że cierpi. Przykuto go w pozycji nasilającej ból w złamanym obojczyku, który jednak był niczym w stosunku do bólu strzaskanego kolana. Nogi ugięły się pod nią z instynktownego współczucia. Straciła równowagę i nie mogła stanąć prosto, udźwignąć własnego ciężaru, dopóki nie zmusił jej do tego ból w rozciąganych rękach. Ceer był ciężko ranny i głęboko gardził cierpieniem... Wszystko, czego nauczyła się na studiach i podczas długoletniej pracy, budziło w niej protest na myśl o tym, co mu uczyniono. Z jękiem na wargach borykała się ze wspomnieniem przeniewierstwa Kasreyna, próbując pomyśleć o czymś, co mogłoby jej pomóc wpłynąć na bieg wydarzeń. Nie wymyśliła jednak nic, nic oprócz kapitulacji. Musiała oddać Covenanta kemperowi. Pomóc Kasreynowi w narzuceniu swej woli Niedowiarkowi, którego bezradności nic nie mogło zaradzić. Zdradzić wszystkie impulsy, które ją z nim związały. Nie. Tego nie mogła uczynić, nawet po to, by uratować Ceera przed cierpieniem, a Hergroma przed śmiercią. Thomas Covenant znaczył dla niej więcej niż... Covenant! Nie mogła go znaleźć nigdzie w ciemnym jak najczarniejsza noc lochu. Jej zmysły przedzierały się przez mrok we wszystkie strony, szukając go jak szalone. Nie odkryły jednak żadnego błysku, pulsu ani drżenia oddechu, które mogłyby pochodzić od Niedowiarka. Był tu Vain. Caila przykuto obok niej. Najstarsza, wytężający mięśnie Honninscrave, krwawiący Ceer: rozpoznała ich wszystkich. Miała wrażenie, że naprzeciwko siebie, za Vainem, postrzega płaskie, żelazne drzwi. Nigdzie jednak nie było żadnego śladu Covenanta. Dobry Boże. Musiała jęknąć na głos, gdyż niektórzy z jej towarzyszy zwrócili się ku niej. – Linden Avery? – odezwała się Najstarsza z napięciem w głosie. – Wybrana. Czy coś ci się stało? Ciemność przerodziła się w wir rozpaczy, kłębiący się wokół jej głowy. Wszystko przepełniała woń krwi. Przytwierdzona okowami do ściany, nie mogła osunąć się na podłogę. To przez nią drużyna się tu znalazła. Cicho wyszeptała nazwisko Covenanta, które uleciało w ciemność. – Wybrana – nie ustępowała Najstarsza. Dusza Linden domagała się krzykiem końca, żądała zapomnienia lub przemocy, które przyniosłyby wreszcie kres. W odpowiedzi usłyszała jedynie drwiące echa słów błagającej o śmierć matki. Kamień i żelazo szydziły z jej pragnienia ucieczki, uciszenia. Musiała też uspokoić zatroskanych przyjaciół. – Nie ma go tu. Straciłam go – zdołała jakoś wykrztusić. Najstarsza westchnęła z napięciem. Covenant zniknął. Misja była skończona. Nauczono ją jednak stawiać czoło przeciwnościom i nie zamierzała przyznawać się do porażki. – Plan był dobry. Sprowokowanie sporu między gaddhim a jego kemperem było naszą nadzieją. Nie mogliśmy postąpić inaczej. Linden nie pragnęła jednak tak wątpliwej pociechy. – Zabrał go Kasreyn. – Chłodne powietrze zwiększało tylko jej gorycz. – Uczyniliśmy to, czego od nas chciał. Zdobył wszystko, czego pragnął. – Czyżby? – Ton Najstarszej sugerował, że nie ugięłaby kolan przed żadnym losem. Przykuty obok niej Honninscrave szarpał okowy z nieustającą gwałtownością. – W takim razie dlaczego jeszcze żyjemy? Może po prostu chce z nami poigrać – chciała odpowiedzieć Linden. Po chwili jednak dotarł do niej prawdziwy sens słów Najstarszej. Możliwe, że Kasreyn pragnął poddać wędrowców torturom, dla wymierzenia kary albo dla rozrywki. Niewykluczone też, że byli mu jeszcze do czegoś potrzebni. Raz już podjął próbę zagarnięcia białego złota i nie udało mu się. Może zamierzał ich teraz użyć w jakiś sposób przeciw Covenantowi. Jeśli rzeczywiście tak było, będzie miała jeszcze jedną szansę. Ostatnią okazję nadania znaczenia sobie i swej obietnicy. Ta myśl rozgrzała zziębniętą skórę Linden z siłą gorączki. Jej uszy wypełnił odległy ryk, a jej serce tłukło jak pobudzone ościeniem. Słodki Jezu. Daj mi jeszcze jedną szansę. Najstarsza znowu zaczęła mówić. Uwagę Linden przyciągnął pobrzmiewający w jej głosie niepokój. – Wybrana, masz wzrok, którego mi brakuje. Co się stało z mym mężem, Smołowiązem? Słyszę u mego boku jego oddech, ale nie odpowiada na moje słowa. Linden wyczuwała jej tłumione emocje niczym łączącą je ze sobą więź. – Jest nieprzytomny. – Jej myśli były absolutnie jasne. – Ktoś uderzył go bardzo mocno, ale chyba nic mu nie będzie. Nie słyszę nic, co świadczyłoby o wstrząsie mózgu albo śpiączce. Nie ma też złamań. Wkrótce powinien się ocknąć. Gwałtowność wysiłków Honninscrave’a zaburzała spokój Najstarszej. Potem jednak mieczarka podniosła głos. – Dziękuję ci, Wybrana – powiedziała wyraźnie. Dzieląca je od siebie ciemność nie przeszkodziła Linden poczuć smaku jej płynących cicho łez. Linden panowała nad swoim umysłem, czekając na chwilę, w której będzie mogła zrobić z niego użytek. Po jakimś czasie Smołowiąz odzyskał przytomność. Jęcząc i mamrocząc, zapanował powoli nad trwogą. Najstarsza odpowiadała prosto na jego pytania, nie próbując ukryć dźwięczącego w jej głosie bólu. Po jakimś czasie Linden przestała ich słuchać. Miała wrażenie, że z oddali dobiega dźwięk kroków. Stopniowo nabrała co do tego pewności. Trzy albo cztery osoby. Hustin – i ktoś jeszcze? Wszyscy umilkli na odgłos grzechotu żelaza u drzwi. Celę zalało światło, bijące z jasnego korytarza. Okazało się, że drzwi znajdują się powyżej podłogi i wiedzie do nich kilka wysokich stopni. Dwaj gwardziści z pochodniami zeszli po nich do lochu, tupiąc głośno. Za nimi podążał Rant Absolain. Tylko wrażliwość pozwoliła Linden rozpoznać gaddhiego. Nie widziała go, gdyż oślepiła ją nagła jasność. Pochyliła głowę i przymrużyła oczy, by odzyskać zdolność widzenia. Na podłodze, między sobą a Vainem, dostrzegła Thomasa Covenanta. Wszystkie mięśnie miał bezwładne. Ręce spoczywały wzdłuż boków, a nogi były wyprostowane, co zdradzało, że celowo ułożono go w tej pozycji. Spoglądał niewidzącym wzrokiem w sufit. Jedynie powolne falowanie piersi świadczyło, że jeszcze żyje. Jego koszulę pokrywały plamy sczerniałej krwi – dowody winy Linden. Wydawało się, że w celi nagle zrobiło się zimniej. Przez chwilę Linden nie potrafiła pojąć, co widzi. Miała wrażenie, że nadciąga atak histerii. Widziała Covenanta, lecz dla jej szczególnych zmysłów był zupełnie niedostrzegalny. Gdy zaciskała powieki ze zdumienia i strachu, natychmiast dla niej znikał. Swą wrażliwością nie wykrywała żadnych oznak jego istnienia. A przecież był przed nią, materializował się, gdy tylko otworzyła oczy. Z drżeniem duszy uzmysłowiła sobie, że raz już zetknęła się z podobnym zjawiskiem. Syn kempera. Niedowiarek przypominał teraz niemowlę, które Kasreyn zawsze nosił na plecach. Wtem zauważyła na jego szyi złotą obręcz. Nie potrafiła odczytać jej znaczenia, nie rozumiała jej, intuicyjnie jednak czuła, że właśnie ona jest przyczyną tego, co spotkało Covenanta. To za jej pomocą Kasreyn nim zawładnął. Blokowała zmysły Linden, jakby zaprojektowano ją specjalnie w tym celu. Żeby nie pozwolić jej do niego dotrzeć? Kasreyn, ty sukinsynu! Nie miała jednak czasu na rozważania. Gwardziści po obu stronach wejścia zatknęli pochodnie. Rant Absolain przeszedł między nimi i przyjrzał się wędrowcom. Z dramatycznym wysiłkiem Linden oderwała uwagę od Covenanta. Spojrzawszy na gaddhiego, zdała sobie sprawę, że jest kompletnie pijany. Szatę miał zbrukaną fioletowymi plamami, a oczy czerwone od alkoholu i strachu. Wbił wzrok w Honninscrave’a. Przerażała go nieustępliwa wściekłość, z którą gigant próbował się oswobodzić. Kapitan wytężał mięśnie, powoli i rytmicznie, po czym rzucał się całym ciężarem naprzód. Nie ustawał w wysiłkach. Obie ręce od kajdan aż po łokcie zalała mu krew. Linden wykorzystała osłupienie Ranta Absolaina, by przyjrzeć się pośpiesznie towarzyszom. Choć Ceer leżał spokojnie, bladość jego skóry zdradzała, że cierpi straszliwy ból. Bandaże przesiąkły mu krwią, sączącą się z na nowo otworzonej rany. Obrażenia Smołowiąza były mniej poważne, na prawej skroni miał jednak siny obrzęk. Wtem Linden aż wytrzeszczyła oczy na widok Najstarszej. Mieczarka straciła tarczę i hełm, lecz w pochwie u jej boku wciąż tkwił niedawno zdobyty oręż. Jego rękojeść znajdowała się tuż poza zasięgiem skutych dłoni. Z pewnością pozostawiono go tam po to, by zakpić z jej bezradności. A może chodziło o to, by zadrwić z Ranta Absolaina? Czyżby Kasreyn chciał ukarać gaddhiego za jego nierozsądny dar? Najstarsza sprawiała jednak wrażenie odpornej na podobną złośliwość. – O gaddhi, nie jest rozsądne rozmawiać w pobliżu tych hustin – oznajmiła wyraźnie, gdy Rant Absolain gapił się zaniepokojony na Honninscrave’a. – Ich uszy są uszami Kasreyna, który dzięki nim dowie się, po co tu przyszedłeś. Jej słowa przebiły się przez otaczającą go barierę lękliwego oszołomienia. Odwrócił się i zachwiał na nogach, po czym krzyknął coś w języku Bhrathair, nakazując gwardzistom odejść. Usłuchali go, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Honninscrave wbił wzrok w otwierające się przed nim wyjście, nie ustając w wysiłkach zerwania łańcuchów. Gdy tylko gwardziści zniknęli, Rant Absolain ruszył ku więźniom niepewnym krokiem, jakby w celi było ciemno. Uniósł na chwilę wzrok ku Najstarszej, lecz ze względu na różnicę wzrostu trudno mu było utrzymać się na nogach, gdy patrzył jej w twarz, zwrócił się więc w stronę Linden. Po chwili znalazł się tak blisko, że, chcąc nie chcąc, musiała wciągać w płuca miazmaty jego upojenia. – Uwolnijcie mnie od tego kempera – syknął jej prosto w twarz niecierpliwym, konspiracyjnym szeptem, mrużąc przy tym oczy. – Sam się go pozbądź – odpowiedziała spokojnie, tłumiąc odrazę i litość. – To twój kemper. Możesz go po prostu wygnać. Skrzywił się. Szarpał dłońmi jej barki, jakby chciał ją błagać albo musiał się na niej wesprzeć. – Nie – wyszeptał. – To niemożliwe. Jestem tylko gaddhim. On jest Kasreynem od Wirów. Władza należy do niego. Gwardziści należą do niego. A piaskowe gorgony... – Drżał. – Wszyscy w Królestwie Bhrathair wiedzą... – Zająknął się. – To on obdarza bogactwem i dobrobytem – kontynuował. – Nie ja. Mój lud ma mnie za nic. – Na chwilę ogarnęło go przygnębienie, nagle jednak przypomniał sobie, dlaczego tu przyszedł. – Zabijcie go dla mnie. Musicie to zrobić – wydyszał, gdy nie odpowiedziała mu natychmiast. Poczuła w sercu dziwne współczucie dla jego szaleństwa i słabości, nie pozwoliła sobie jednak na jego okazanie. – Uwolnij nas – odparła tonem tak surowym, jak tylko zdołała. – A znajdziemy sposób, by się go pozbyć. – Uwolnić... – Wytrzeszczył oczy. – Nie odważę się. Jeśli wam się nie uda, dowie się o wszystkim... – Oczy miał pełne błagania. – Musicie uwolnić się sami. I zabić go. Wtedy będę bezpieczny. – Wargi mu drżały. Był bliski łkania. – Muszę być bezpieczny. Wszyscy więźniowie wpatrywali się w Linden, która nagle usłyszała w korytarzu kroki. Zdała sobie sprawę, że ma szansę wbić do trumny gaddhiego kolejny gwóźdź, który może się okazać ostatnim. Nie miała wątpliwości, kto się zbliża. Ulitowała się jednak nad Rantem Absolainem. Zapewne nigdy nie był inny niż teraz. – Jesteśmy twoimi więźniami. To okrutne drwić z nas w taki sposób – powiedziała wyraźnie, unosząc głos. Wtem w drzwiach pojawił się Kasreyn. Stojąc wyżej, wydawał się majestatyczny i niezwyciężony, pewien swej władzy. Jego głos pieścił powietrze niby delikatne uderzenia bicza, figlarne i zarazem groźne. – To prawda, o gaddhi. Poniżasz się tutaj tylko. Zabili twych gwardzistów, obrazili ciebie i całe Królestwo Bhrathair. Nie umniejszaj honoru swego oblicza. Powiadam ci, odejdź. Rant Absolain zachwiał się na nogach. Napiął mięśnie twarzy, jakby miał zamiar wybuchnąć płaczem, lecz pod zasłoną upojenia alkoholowego zachowały się resztki instynktu samozachowawczego. Zataczając się przesadnie, zwrócił się w stronę kempera. – Chciałem wyrazić swój gniew. Mam do tego prawo – wybełkotał. Następnie dowlókł się do schodów, wgramolił na nie i opuścił celę, nie spoglądając już na Kasreyna ani na wędrowców. W ten sposób udało mu się zachować iluzję, która stanowiła dlań jedyną nadzieję ocalenia. Śledząc go wzrokiem, Linden wzięła się w garść. Dla Kasreyna od Wirów nie miała nawet śladu litości. Kemper pokłonił się swemu gaddhiemu bez śladu uprzejmości, po czym wszedł do celi i zamknął za sobą żelazne drzwi. Schodząc na dół, skupił spojrzenie na Linden. Jego żółta szata i żółte zęby były coraz bliżej, jak zapowiedź nałożenia przymusu. W śmiałej próbie zapanowania nad sobą podniosła wzrok, by potwierdzić to, co widziała już przedtem. Była to prawda: podobnie jak Covenanta, niemowlę kempera potrafiła dostrzec oczyma, lecz nie głębszą wrażliwością. – Przyjaciele – zaczął Kasreyn. Zwracał się do wszystkich wędrowców, lecz patrzył jedynie na Linden. – Nie mam zamiaru zwlekać. Jestem niecierpliwy. – Ropa błyszczała mu w oczach niczym zaćma. – Zaiste, niecierpliwy. – Przeszedł nad Covenantem, by stanąć przed nią. – Sprzeciwialiście się mi ze wszystkich sił, ale teraz już z wami koniec. – W kąciku jego ust pojawiła się ślina. – Teraz zdobędę białe złoto. Przeszyła go nieprzejednanym wzrokiem. Jej towarzysze zamarli w bezruchu, wpatrując się w nią i w kempera – wszyscy oprócz Honninscrave’a, który nie zaprzestał swych wysiłków nawet w obecności Kasreyna od Wirów. – Nie zamieszałem ci w głowie. – Oblizał szybko wargi. – No cóż, nie mogę zaprzeczać, że w pewnym stopniu nie doceniłem twych prawdziwych możliwości. Ale teraz... – Przesunął się lekko w jej lewą stronę. – Linden Avery, dasz mi białe złoto. – Jesteś szalony – wyszeptała jadowicie, trzymając się mocno na wodzy. Czekała na sposobność. Uniósł brwi w wyrazie wzgardy. – Doprawdy? Rozważ me słowa. Pragnę, by ten oto Thomas Covenant oddał mi swój pierścień. Musi to uczynić dobrowolnie, a jego umysł spowija zasłona, która pozbawia go wszelkiej możliwości wyboru. Dlatego trzeba ją przebić, bym mógł go zmusić do dokonania wyboru, którego pragnę. – Wskazał nagle na Linden kościstym palcem. – Ty uczynisz to dla mnie. Serce zabiło jej szybko na te słowa, próbowała jednak ukryć napięcie. Nie spuszczała z Kasreyna gniewnego spojrzenia. Odmówiła mu obraźliwymi słowami, wyraźnie artykułując każde z nich. W jego oczach pojawiła się zapowiedź żądzy. – Sprzeciwiasz się mi? – zapytał cicho. Milczała, jakby nie chciała się zniżyć do odpowiadania na jego słowa. Ciszę mąciły tylko regularne oddechy i grzechot łańcuchów, towarzyszące wysiłkom Honninscrave’a. Liczyła niemal na to, że Kasreyn podda ją działaniu monokla. Była przekonana, że jeśli ulegnie jego przymusowi, nie będzie w stanie dostać się do wnętrza Covenanta. I on zdawał się jednak rozumieć, że próba zmuszenia jej do tego teurgią byłaby szaleństwem. Odwrócił się bez ostrzeżenia i wymierzył okrutnego kopniaka w krwawiące kolano Ceera. Niespodziewany cios wyrwał z ust Haruchai westchnienie bólu. Jego aura osłabła na chwilę, jakby miał zaraz zemdleć. Najstarsza szarpnęła okowy. Morski Marzyciel zamachnął się na Kasreyna, lecz nie był w stanie go dosięgnąć. Kemper ponownie spojrzał na Linden. – Sprzeciwiasz się mi? – powtórzył tonem łagodniejszym niż poprzednio. Narastało w niej niepohamowane drżenie. Nie próbowała go opanować, chcąc, by jej ból go przekonał. – Jeśli ulegnę twemu żądaniu, Brinn i Cail mnie zabiją. W głębi duszy błagała go, by jej uwierzył. Załamałaby się po drugim podobnym ciosie. Jak mogła godzić się na cierpienia Ceera po to, by ukryć swe zamiary przed kemperem? – Zginą, nim zdążą tknąć cię palcem! – warknął Kasreyn w nagłym przypływie gniewu. Po chwili odzyskał jednak panowanie nad sobą. – Ale to nieważne – ciągnął znowu łagodnym głosem. – Mam jeszcze inne argumenty. Mówiąc to, przeszedł obok Vaina i zatrzymał się u stóp Covenanta. Poraził grozą wszystkich wędrowców. Tylko nasienie Demondim było zdolne go ignorować. Radował się ich obrzydzeniem. Uniósł powoli prawą rękę. Covenant podźwignął się nagle z podłogi, jakby kemper pociągnął za otaczającą mu gardło obręcz. Kasreyn zatoczył krąg dłonią osadzoną na chudym nadgarstku. Niedowiarek odwrócił się. Jego oczy nic nie widziały. Znajdował się we władaniu złotego naszyjnika i jego umysł był równie pusty jak aura. Miał na koszuli plamy śmierci. Obracał się w kółko, dopóki Kasreyn nie kazał mu przestać. Ten widok omal nie pozbawił Linden determinacji. Jak to możliwe, by Covenant był tak bezbronny w rękach kempera! Bez względu na to, jakich występków się dopuścił, nie zasługiwał na podobne poniżenie! Przecież już odpokutował za swe winy! Nikt nigdy nie starał się o to mocniej od niego. W Coercri dokonał odkupienia zmarłych Bezdomnych. Zwyciężył już kiedyś lorda Foula. A dla niej uczynił wszystko, co tylko możliwe. Jego niedola nie miała nic wspólnego ze sprawiedliwością. Była złem. Złem. Po policzkach Linden spłynęły gorące łzy, żrące jak kwas. Szybkim ruchem nadgarstka Kasreyn skierował Covenanta ku niej. Próbowała go odepchnąć, szarpiąc okowy, ale przedarł się przez zasłonę jej rąk i złożył na jęczących ustach zimny, martwy pocałunek. Potem cofnął się o krok i kaleką dłonią wymierzył Linden policzek, od którego cała jej twarz zapłonęła. Covenant wykonywał polecenia kempera jak pozbawiona woli marionetka. Kasreyn wciąż wpatrywał się w Linden, odsłaniając starcze zęby w grymasie złości. – Widzisz, że panuję nad nim całkowicie? – zapytał pełnym głodu głosem. Skinęła głową. Nie mogła się powstrzymać. Wkrótce Kasreyn będzie mógł jej rozkazywać z taką samą swobodą, jak Covenantowi. – Patrz więc. Kemper wykonał jakieś skomplikowane gesty. Covenant uniósł dłonie, skierował zakrzywione jak pazury palce ku swej twarzy i wbił je sobie w skórę wokół oczu. – Jeśli mnie nie posłuchasz... – rozległ się chciwy głos Kasreyna – ...każę mu się oślepić. To wystarczyło. Nie mogła znieść więcej. Całym jej ciałem targał gniew. Była gotowa. Nim jednak zdążyła wykonać jego rozkaz, z gardła Honninscrave’a wyrwało się wycie niesamowitego wysiłku. Z niewiarygodną siłą wyrwał ze ściany krępujący mu lewą rękę łańcuch, który przeszył powietrze niby cep i z całej siły uderzył Kasreyna w gardło. Kemper runął do tyłu, padł ciężko na schody i osunął się na podłogę, gdzie znieruchomiał. Tak potężny cios równie wielkiej masy żelaza z pewnością zdruzgotał wszystkie kości jego karku. Linden skierowała na niego swój wzrok i stwierdziła, że nie żyje. Była oszołomiona. Przez chwilę niemal nie zauważała, że nie krwawił. – Kamień i morze, Honninscrave! – krzyknęła gwałtownie Najstarsza. – Cóż za odwaga! Po chwili jednak kemper zadrżał. Jego kończyny poruszyły się. Powoli, sztywno, podźwignął się na ręce i kolana, a potem stanął. Przed chwilą nie miał tętna, a teraz jego serce znowu biło. Do jego ciała napłynęła siła. Zwrócił się w stronę drużyny z uśmiechem przypominającym zapowiedź morderstwa. Linden gapiła się na niego przerażona. Najstarsza zaklęła słabo. Niemowlę na jego plecach uśmiechało się słodko przez sen. Popatrzył na Honninscrave’a. Gigant osunął się na ścianę bliski wyczerpania, lecz jego wściekłe spojrzenie jednoznacznie zapowiadało, że skoro już oswobodził jedną rękę, wkrótce odzyska wolność. – Przyjacielu – oświadczył z napięciem kemper – twoja śmierć przejdzie twe najstraszliwsze obawy. Honninscrave odpowiedział zdyszanym warknięciem, lecz Kasreyn trzymał się teraz poza zasięgiem jego łańcucha. Kemper oderwał powoli uwagę od giganta i popatrzył na Linden. – Jeśli mnie nie posłuchasz... – powtórzył. Tylko napięcie słyszalne w jego głosie zdradzało, że spotkało go coś złego. – Każę mu się oślepić. Covenant się nie poruszył. Wciąż stał z uniesionymi palcami, gotowy wydłubać sobie oczy. Linden obrzuciła jego przerażająco bezbronną postać ostatnim przeciągłym spojrzeniem. Potem straciła wolę walki. Jak mogła walczyć z kimś, kto potrafił powstać z martwych? – Będziesz musiał zdjąć mu tę obręcz z szyi. Ona mnie blokuje. Cail targnął łańcuchami. – Wybrana! – sprzeciwiła się głośno Najstarsza. Smołowiąz wpatrywał się w nią zatrwożony. Linden zignorowała ich. Patrzyła tylko na Kasreyna, który podszedł do Covenanta z drapieżnym uśmiechem na twarzy. Dotknął jedną ręką żółtej obręczy i zdjął ją Niedowiarkowi z szyi. Covenant natychmiast zapadł z powrotem w znajomą pustkę. Oczy wypełniała mu próżnia. – Nie dotykaj mnie – powiedział bez powodu. Nim Linden zdążyła sięgnąć ku niemu w geście współczucia lub gniewu, spróbować dotrzymać obietnicy, podłoga obok Vaina zawirowała i zaczęła topnieć. Findail zaskakująco szybko wypłynął z granitu, przybierając ludzką postać. Natychmiast zwrócił się w stronę Linden. – Czy jesteś głupia? – Typowy dla jego twarzy wyraz cierpienia działał na nią jak krzyk. – To zagłada! – Nigdy dotąd nie słyszała w głosie żadnego z Elohim tak gwałtownego bólu. – Czy nie rozumiesz, że Ziemi grozi niebezpieczeństwo? Dlatego mówiłem wam, byście wracali na statek, gdy droga była otwarta i można jeszcze było umknąć niebezpieczeństwu. Słoneczmistrzu, wysłuchaj mnie! – Gdy mu nie odpowiedziała, dręczący go strach nasilił się jeszcze. – Jestem Wskazanym. Los Ziemi spoczywa na moich barkach. Błagam cię, nie rób tego! Nie słuchała go jednak. Kasreyn stał uśmiechnięty za plecami Covenanta, jakby wiedział, że nie ma powodu obawiać się Findaila. Trzymał w dłoniach złotą obręcz, groźbę, którą ją zaszantażował. Jego również ignorowała. Nie zwracała najmniejszej uwagi na konsternację swych towarzyszy. Przygotowywała się do tego od chwili, gdy Najstarsza zapytała: „Dlaczego jeszcze żyjemy?” Próbowała udzielić sobie własnej odpowiedzi. Zdjęcie obręczy stanowiło szansę dotrzymania choć jednej obietnicy. Cała skupiła się na Covenancie. Choć towarzysze próbowali odwrócić jej uwagę, odwieść ją od tego, otworzyła na niego zmysły, poddała się wypełniającej go pustce, jakby wypełniła ją ekstaza lub utrata, gniew albo żałoba. Tym razem nie zważała na pasję, z którą wkroczyła w jego wnętrze. Nie stawiała też oporu, gdy pochłonęła ją szeroka przepaść. Zrozumiała, że poprzednio nie udawało się jej dlatego, iż próbowała nagiąć go do swej woli, wykorzystać go. Teraz jednak niczego nie chciała dla siebie, niczego nie ukrywała. Poddała się całkowicie i runęła niby umierająca gwiazda w pustkę, za którą Elohim ukryli jego duszę. Nie zapominała jednak o Kasreynie, który obserwował ją chciwie, oczekując na przebudzenie woli Covenanta. W owej chwili Niedowiarek będzie całkowicie bezbronny, jako że z pewnością nie odzyska natychmiast pełni mocy i panowania nad własną świadomością, nie będzie więc w stanie obronić się przed przymusem kempera. Linden nie czuła żadnej litości dla Kasreyna, nie było w niej nic, co choć w najmniejszym stopniu mogłoby przypominać współczucie. Spadała i spadała w pustkę Covenanta niczym śmierć, wykrzykując bezgłośnie wskazówki, które niosły się echem po jego nie zamieszkanym umyśle. Tym razem z jego głębin nie wychynęły żadne przerażające wizje. Poddała się tak zupełnie, że nie pozostało w niej nic, co mogłoby wzbudzić trwogę. Czuła tylko, jak opadają z niej kolejne warstwy niezależnej jaźni. Zasadniczość, szkolenie i akademia medyczna uleciały. Miała piętnaście lat i zawładnęło nią poczucie utraty. Nie potrafiła znaleźć żadnej odpowiedzi na śmierć matki. Żałoba, poczucie winy i matka zniknęły. Miała wrażenie, że nie pozostało w niej nic poza zimną, nieusuwalną grozą i oskarżeniem o samobójstwo ojca. Potem umknęło nawet ono i stała pod czystym słońcem na kwietnych polach, jak każde dziecko zdolna do szczęścia, radości i miłości. Mogłaby tak trwać bez końca. Blask słońca rozpostarł wokół niej swe skrzydła, a wiatr potargał jej włosy niby czuła dłoń. Krzyknęła z radości i jej krzyk doczekał się odpowiedzi. Przez pole zbliżał się do niej chłopiec. Był starszy od niej. Wydawał się znacznie starszy, był jednak jeszcze dzieckiem i Covenant, którym miał się stać, był jedynie implikacją ukrytą w rysach jego twarzy, ogniu jego oczu. Podszedł do niej z wąskim, nieśmiałym uśmieszkiem. Dłonie miał otwarte i całe. Można ich było dotknąć. Ogarnięta instynktownym zachwytem, pobiegła w jego stronę z rozpostartymi ramionami, spragniona uścisku, który ją przekształci. Gdy jednak go dotknęła, przekroczyła przepaść i napłynęła w nią jego pustka. W jednej chwili zobaczyła wszystko, usłyszała wszystko. Wszystkie jej zmysły funkcjonowały prawidłowo. Jej towarzysze umilkli, wpatrując się w nią z rozpaczą. Kasreyn stał obok Covenanta, trzymając monokl w pogotowiu. Dłonie mu drżały, jakby nie potrafił już opanować ich charłaczego stanu. Za zasłoną tego, co widziała i słyszała, Linden lamentowała jednak, widząc zapowiedź czekającego ją życia. Była dzieckiem na kwietnym polu i opuścił ją starszy chłopiec, którego uwielbiała. Z blasku słońca zniknęła miłość, a w osieroconym dniu umarła wszelka radość. Widziała go jednak, widziała chłopca w mężczyźnie. Thomasa Covenanta, który odzyskiwał życie i wolę. Widziała, jak zaczyna panować nad sobą, jak unosi głowę. Wszystkie jej zmysły funkcjonowały prawidłowo. Gdy zwrócił się w stronę Kasreyna, otworzył na jego przymus, mogła jedynie rozpaczać. Był jeszcze zbyt oddalony od siebie, by móc się bronić. Nim jednak kemper zdążył zrobić użytek ze swojego monokla, do Covenanta dotarły instrukcje, które pozostawiła w jego umyśle. Popatrzył prosto na Kasreyna i usłuchał jej. Czysto i wyraźnie wypowiedział jedno słowo: – Nom. Część III Utrata 19. Taumaturg Było to tak, jakby owo imię ogłuszyło powietrze, przeraziło nawet kamienne mury Piaskowej Twierdzy. Odległy i samotny Covenant zobaczył, że Kasreyn od Wirów się wzdrygnął. Kemper wypuścił monokl. Jego starcza twarz skurczyła się w wyrazie trwogi i gniewu. Nie mógł jednak cofnąć słowa, które wypowiedział Covenant. Na chwilę owładnęło nim bolesne niezdecydowanie. Stał jak sparaliżowany. Potem powrócił dawny strach i Kasreyn uciekł, by ratować życie. Zatrzasnął za sobą żelazne drzwi i zasunął rygle. Te metaliczne dźwięki nic jednak nie znaczyły dla Covenanta. Świetnie zdawał sobie sprawę ze swej sytuacji. Wszystkie jego zmysły przez cały czas funkcjonowały prawidłowo. Uświadamiał sobie niebezpieczeństwo, wiedział, co grozi jego towarzyszom, rozumiał, co trzeba zrobić. Mimo to jego umysł nie osiągnął jeszcze całkowitej sprawności. Przepaść między działaniem a jego skutkiem, między postrzeganiem a konsekwencją, zanikała powoli. Kontakt nawiązany przez Linden przebudził w nim świadomość, dystans był jednak wielki i nie można go było pokonać w jednej chwili. Początkowo przychodził do siebie szybko. Młodość i wczesny wiek męski przypominały ogień, który przyżegał, a zarazem uzdrawiał. Ów pożar szybko przerodził się w mistyczne skupienie, z którym oddał się pisarstwu i małżeństwu. Później jednak proces stał się wolniejszy. Gdy był z Joan na Haven Farm, przed wydaniem pierwszej powieści i narodzinami syna, miał wrażenie, że to właśnie jest w jego życiu najważniejsze. Okazała się jednak pusta w środku. Bestseller był jedynie czczym wyrazem samozadowolenia. A małżeństwo zniszczyła niezawiniona zbrodnia, jaką był trąd. To, o czym przypomniał sobie później, sprawiło, że wykręcił ciało z bólu. Gwałtowna, mimowolna izolacja, w której żył, wstręt do samego siebie, jaki sobie narzucił, wpędziły go głęboko w specyficzny obłęd, charakterystyczny dla trędowatych. Wtargnął do Krainy, jakby była ona podsumowaniem, ostatnią chwilą jego życia, i niemal natychmiast zgwałcił pierwszą osobę, która okazała mu przyjaźń. Dręczył ludzi, którzy mu pomagali i budził w nich trwogę. Mimo woli wstąpił na ścieżkę, którą wytyczył dla niego lord Foul, i nie zszedł z niej, dopóki nie przeraziły go konsekwencje własnych uczynków. Zamiast odkupienia mogłoby się to skończyć zagładą, gdyby na każdym kroku nie wspierali go przyjaciele, tacy jak Mhoram, Bannor i Pianościgły, którzy znacznie lepiej od niego rozumieli, czym jest miłość i dzielność. Nawet teraz, po latach, serce bolało go na myśl o szkodach, które wyrządził Krainie i jej mieszkańcom, oraz miałkości tego, co w końcu dla nich zrobił. Jego głos poniósł się echem w wilgotnej celi. Gdy klęczał na zimnej podłodze, jak symbol upodlenia, towarzysze próbowali sięgnąć ku niemu, szarpiąc za łańcuchy. Nie mógł jednak w tej chwili poświęcać im uwagi. Nie był też upodlony. Był tylko ranny, z całą pewnością winny, dręczony wyrzutami sumienia. Niemniej trąd stanowił dla niego nie tylko źródło słabości, lecz również siły. W sali tronowej Ochronki Foula, gdy stawił czoło Wzgardliwemu i Złoziemnemu Kamieniowi, odnalazł ośrodek paradoksu. Zawieszony między sprzecznościami wstrętu do samego siebie i samopotwierdzenia – niewiary i miłości – uznania i odrzucenia prawdy Wzgardliwego – zapanował nad własną mocą. Czuł ją teraz w sobie, nieruchomą jak spokój, który można znaleźć w sercu wszelkich zawrotów głowy. Gdy przepaść się zamknęła, znowu był sobą. Próbował mruganiem uwolnić oczy od łez. Po raz kolejny uratowała go Linden. Jedyna spotkana przez niego od ponad jedenastu lat kobieta, która nie bała się jego choroby. Uparcie, raz za razem ryzykowała dla niego, narażała się na sytuacje i żądania, których nie potrafiła zrozumieć ani im sprostać. Odnosił wrażenie, że kamienna podłoga pod nim zadrżała, miał jednak zamiar się podnieść. Był jej to winny. Nie potrafił sobie wyobrazić ceny, którą zapłaciła, by mógł znowu stać się sobą. Kiedy spróbował wstać, cela zakołysała się nagle. Powietrze wypełnił odległy łoskot, przywodzący na myśl pękanie granitu. W blasku pochodni unosił się delikatny pył, sypiący się ze szczelin w suficie. Podłoga poruszyła się raz jeszcze. Drzwi celi zadźwięczały głośno. – Nadchodzi piaskowa gorgona – odezwał się czyjś bezbarwny głos. Covenant rozpoznał charakterystyczny ton Brinna. – Thomasie Covenant. – Żelazne opanowanie nie było w stanie ukryć trwogi Najstarszej. – Przyjacielu Gigantów! Czy Wybrana cię zabiła? Czy zabiła nas wszystkich? Nadchodzi piaskowa gorgona! Nie potrafił odpowiedzieć jej słowami. Słowa jeszcze do niego nie wróciły. Rozstawił szeroko nogi i stanął pewnie na targanej przeszywającymi wszystko wstrząsami posadzce, po czym zwrócił się ku wejściu. Pierścień zwisał bezwładnie na niepełnej dłoni. Jad, który budził do działania pierwotną magię, od wielu dni pozostawał w stanie uśpienia, a on sam odzyskał świadomość dopiero niedawno. Nie był w stanie przywołać swej mocy. Czuł się jednak gotowy. Linden doprowadziła do tej sytuacji w tej samej chwili, w której odegnała Kasreyna. Wtem u jego boku znalazł się Findail. Jego cierpienie było wyraźne jak krzyk, choć nie krzyczał. – Nie rób tego. – Niepokój podkreślał jego słowa, uwydatniał je na tle drżenia. – Czy chcesz zniszczyć Ziemię? – Wyciągał ręce w geście tłumionego pragnienia. – Słoneczmistrz pożąda śmierci. Nie naśladuj jej głupoty. Oddaj mi pierścień. Na te słowa pojawiły się pierwsze oznaki zadawnionego gniewu Covenanta. Budził się w nim ogień. Odległy łoskot nie cichł, jakby niektóre fragmenty Piaskowej Twierdzy zaczęły się walić. Niebezpieczeństwo było jednak znacznie bliżej. Słyszał tupot ciężkich stóp, zbliżających się biegiem przez korytarz. Ugiął instynktownie kolana, by zachować równowagę podczas walki. Tupot dotarł do drzwi. Nagle ucichł. – Babie Lato Blaskiem Zdobna, kocham cię – oznajmił Smołowiąz głosem przypominającym wyrywający się przez zęby jęk. Wtem drzwi celi rozdarły się jak karta pergaminu. Nom przebiła je dwoma tępo zakończonymi ramionami przypominającymi tarany oblężnicze. Zgrzyt metalu wypełnił loch echem. Piaskowa gorgona zatrzymała się pochylona w drzwiach. Stojąc u szczytu schodów, bestia wydawała się wystarczająco potężna, by po jej przejściu z Piaskowej Twierdzy nie pozostał kamień na kamieniu. Jej głowa nie miała twarzy ani niczego, co zdradzałoby drapieżną pasję. Czuło się jednak, że całą uwagę bezlitośnie skupiła na Covenancie. Skoczyła do pomieszczenia z gwałtownością ryku i zaatakowała ostro, jakby zamierzała w gnieść go w ścianę. Śmiertelne ciało i kość nie miałoby żadnych szans oparcia się podobnej wściekłości. Elohim jednak uśpili tylko jad Wzgardliwego. Nie usunęli go ani nie osłabili. A piaskowa gorgona również dysponowała mocą. Nim zdążyła w niego uderzyć, Thomas Covenant przerodził się w erupcję białego płomienia. Pierwotna magia: zwornik Łuku Czasu, moc, której nie ograniczało ani nie poskramiało Prawo, a tylko wewnętrzne uwarunkowania tego, kto nią władał. „Ty jesteś białym złotem” – powiedział niegdyś wielki lord Mhoram w słowach przypominających zapowiedź ognia i Covenant spełnił tę przepowiednię. Wypłynął z niego żar, srebro buchnęło z jego wnętrza jak z serca hutniczego pieca. – Nie! – krzyknął rozpaczliwie stojący u jego boku Findail. Piaskowa gorgona uderzyła w Covenanta. Wstrząs i impet cisnęły nim o ścianę, lecz niemal tego nie poczuł. Biały ogień chronił go przed bólem i obrażeniami, zupełnie jakby stał się zewnętrzną manifestacją trądu, znieczulającą go na ograniczenia śmiertelności. Człowiek o żywych nerwach mógłby czuć moc zbyt wyraźnie, by pozwolić jej wezbrać do takiego poziomu. Covenant nie znał podobnych zahamowań. Szalał w nim jad. Blizny pozostawione przez kły na jego przedramieniu lśniły niby ślepia Wzgardliwego. Niemal bez zastanowienia, bez świadomej decyzji, odbił rozpędzoną Nom. Piaskowa gorgona zatoczyła się do tyłu. Płynął za nią niczym magma. Nom zadawała ciosy zdolne rozbić w pył monolity. W Covenanta uderzała wrodzona dzikość zwielokrotniona przez stulecia gorzkiego więzienia. Odpowiadał jednak na to wybuchami o gwałtowności wulkanu. Z sufitu sypały się granitowe odłamki, które natychmiast zamieniały się w proszek. Podłogę pokryła siatka szczelin. Obramowanie drzwi zawaliło się, tworząc przypominające szramę przejście do korytarza. Protesty Findaila brzmiały jak lament kamieni. Covenant nieustannie posuwał się naprzód, lecz bestia nie chciała już cofać się dalej. Objęli się oboje niby rodzeństwo, połączone wspólnym przeznaczeniem. Piaskowa gorgona była potwornie silna. Powinna zmiażdżyć go jak wiązkę zbutwiałych gałązek. Covenant jednak był awatarem płomienia, a z każdym rozbłyskiem ogarniała go coraz silniejsza ekstaza jadu i gniewu. Stał się tak jasny, że oślepił swym blaskiem przyjaciół. Kamienie topiły się i parowały w srebrnym żarze. Z każdym gorącym uderzeniem jego serca cela się powiększała. A jeszcze niedawno był zupełnie bezradny! Zawładnęła nim dzika żądza odwetu. Piaskowa gorgona zabiła Hergroma i okaleczyła Ceera. To Kasreyn był odpowiedzialny za to zło. Kasreyn! Torturował go, gdy był całkowicie bezradny i tylko interwencja Hergroma ocaliła go przed śmiercią bądź opętaniem, które z pewnością byłoby gorsze od śmierci. Wściekłość w nim wyła, a oburzenie gorzało niby gniew słońca. Nom nie była niczemu winna, jej życiem i działaniem kierowały kaprysy Kasreyna, Kasreyn i jeszcze raz Kasreyn. W głowie Covenanta zawirowały wizje okrucieństwa. Nienawiść uczyniła go niepowstrzymanym niby wulkan. Poczuł, że Nom słabnie w jego ramionach. Osłabił instynktownie swą moc. Wypełniający mu żyły jad przebudził się dopiero niedawno i potrafił jeszcze go okiełznać. Nie chciał jej zabić. Piaskowa gorgona natychmiast odpowiedziała nową eksplozją siły, która omal nie rozdarła go wpół. Covenant zanadto jednak oddał się mocy, by mógł przegrać. Uścisnął bestię w imadle pierwotnej magii, skuł ją okowami płomienia i woli. Opierała mu się z tytaniczną siłą, na nic się to jednak nie zdało. Unieruchomił ją, uwolnił się z jej objęć i cofnął o krok. Nom wiła się przez długą chwilę, wkładając całą starodawną gwałtowność swej natury w próbę odzyskania wolności. Nie zdołała jednak się oswobodzić. Powoli zrozumiała, że wreszcie napotkała człowieka zdolnego pozbawić ją życia. Zaprzestała walki. Jej ramiona opadły bezwładnie, a przez mięśnie przebiegały przeciągłe drżenia. Czekała na śmierć. Covenant zmniejszył stopniowo moc, choć w pierścieniu żarzyła mu się jeszcze odrobina ognia. Po chwili płomienie opadły z bestii. Smołowiąz zachichotał, jak ktoś, kto w ostatniej chwili powstrzymał atak histerii. Findail gapił się na Covenanta, jakby nie był pewien, co właściwie widzi. Niedowiarek nie miał jednak czasu dla nikogo poza piaskową gorgoną. Nom poruszyła się niepewnie, sprawdzając, czy rzeczywiście jest wolna. Z zaskoczenia drżała jeszcze silniej niż zwykle. Poruszała gwałtownie głową na boki w geście sugerującym niedowierzanie. Ostrożnie, jakby bała się tego, co zamierzała uczynić, uniosła ramię, by wymierzyć cios w głowę Covenanta. Ten zacisnął pięść, tryskając ogniem w głąb jaskini, którą nad sobą stworzył. Nie uderzył jednak, lecz zrobił użytek z niepewnego ciągle głosu. – Jeśli mnie nie zabijesz, nie będziesz musiała wracać do Zguby. Nom zamarła, jakby go zrozumiała. Opuściła rękę. Wszystkie jej mięśnie dygotały. Po chwili bestia zaskoczyła go, osuwając się na podłogę. Jej drżenie wzmogło się jeszcze, po czym zaczęło słabnąć. Piaskowa gorgona niespiesznie dotknęła czołem podłogi obok stóp Covenanta, jakby chciała zaoferować mu swe usługi. Podniosła się, nim Niedowiarek zdążył zareagować. Jej gładkie oblicze nie zdradzało niczego. Odwróciła się ze zwierzęcą godnością, wlazła na rozwalone schody, bez wahania znalazła drogę wśród ruin i zniknęła w korytarzu. W oddali milkły już dźwięki osypujących się kamieni, lecz od czasu do czasu do celi docierał głuchy łoskot, jakby gdzieś znowu zawalił się sufit lub fragment murów. Nom musiała spowodować po drodze do celi olbrzymie zniszczenia. Wtem Covenant poczuł, jak jasno płonie jego ogień. Oczy bolały go od owego widoku, zupełnie jakby wróciły już do normalnego stanu. Zredukował moc, aż wreszcie stała się tylko małym płomykiem, gorejącym w pierścieniu. Nie wygasił go jednak całkowicie. Między drużyną a Klejnotem Gwiezdnej Wędrówki leżało całe Królestwo Bhrathair, a on nie zamierzał już być więźniem. Wróciły do niego budzące odrazę wspomnienia Revelstone – bezradności i jadu. Wieszczba doprowadziła do tego, że zabił dwudziestu jeden członków Clave na-mhorama. Ślady kłów na przedramieniu nadal połyskiwały złowieszczym blaskiem. Nagle ogarnęła go niecierpliwość. Zwrócił się ku towarzyszom. Vain stał nieopodal: ikonografia ur-podłych w ludzkiej postaci. Jego wargi rozciągnęły się w czarnym grymasie ulgi. Covenant nie miał jednak czasu dla nasienia Demondim. Jak szybko Kasreyn zdoła zebrać siły broniące Piaskowej Twierdzy? Przepchnął się obok Vaina i podszedł do towarzyszy. Najstarsza wymamrotała słabym głosem jego imię. Sprawiała wrażenie ledwie zdolnej podźwignąć ciężar ratunku. Przykuty u jej boku Smołowiąz bez skrępowania zalewał się łzami, od czasu do czasu wybuchając też gwałtownym śmiechem. Na skroni miał potężnego siniaka i wyglądało na to, że cios zaburzył jego emocjonalną równowagę. Z uwolnionego ramienia Honninscrave’a zwisał kawałek łańcucha, a z nadgarstków kapała mu krew, zacisnął jednak mięśnie twarzy w wyrazie nadziei, którą obdarzył go Covenant. Pod pozostałymi ścianami oczy Haruchai lśniły w blasku białego złota, pełne dumy. Wydawali się równie nieumiarkowani jak śluby, które połączyły gwardię krwi z lordami, pozbawiając ją śmierci i snu. Nawet gałki oczne Ceera błyszczały, choć za owym światłem krył się ból tak przejmujący, że dostrzegał go nawet pozbawiony przenikliwości wzrok Covenanta. Z bandaży na jego kolanie sączyła się czerwona ciecz. Morski Marzyciel sprawiał wrażenie nieświadomego obecności Niedowiarka. Oczy niemego giganta zaszły mgłą, zwrócone do wewnątrz. Wytężał skute dłonie, jakby pragnął skryć w nich twarz. Na ciele jednak nie ucierpiał. Potem Covenant zobaczył Linden. Zachwiał się na nogach na jej widok. Zwisała ze sztywnych okowów, jakby obie ręce miała złamane. Głowa opadła jej bezwładnie, a lniane włosy przesłaniały twarz i piersi. Nie potrafił wyczuć, czy oddycha, czy nie zranił jej lub nie zabił podczas walki z Nom. – Chwała Czarwdowi, że się powstrzymał – szeptał Findail. Słowa wypływały z jego ust niemal bez przerwy niby fragmenty lęku. – Jednakowoż los Ziemi spoczywa w rękach obłąkańca. Otworzyła ścieżkę wiodącą ku zagładzie. Czyż nie Wskazano mnie po to, bym ją powstrzymał? Będę teraz musiał poświęcić życie, a tego nie można znieść. Covenant lękał się do niej podejść, bał się, że jest ranna lub nawet gorzej. Gnany paniką, zwrócił się przeciwko Findailowi, zaciskając dłonie na jego kremowym płaszczu. Jego moc wezbrała, gotowa wypełnić swym zgiełkiem chude ciało Elohim. – Co jej się stało? Żółte oczy Findaila zalśniły na chwilę, jakby Elohim zastanawiał się, czy nie byłoby rozsądniej po prostu rozpuścić się i umknąć w ten sposób Covenantowi. – Powstrzymaj swój ogień, władco pierścienia – powiedział jednak. – Nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa. W twych brutalnych dłoniach spoczywa kruchy los Ziemi. – Covenant wyemitował z siebie gniewny płomień. – Odpowiem ci – dodał natychmiast Findail. Niedowiarek nie puścił go jednak. Pierwotna magia kłębiła się w nim niby gniazdo węży. Serce mu waliło, w każdej chwili gotowe eksplodować wrzaskiem. – Została uciszona – wyjaśnił ostrożnie Findail, nie spuszczając wzroku z Covenanta – tak jak ciebie uciszono podczas Elohimfest. Wchodząc do twej jaźni, wzięła w siebie milczenie, które cię strzegło. Mówił tak jakby chciał, by Covenant usłyszał w jego słowach usprawiedliwienie tego, co uczynili mu Elohim. Niedowiarka nie interesowały jednak w tej chwili podobne sprawy. Zaciskał pięści, chcąc powstrzymać wybuch. – Ale w niej nie zostanie ono na stałe – ciągnął Findail. – Jest twoje, ukształtowano je dla ciebie i w niej nie zdoła się utrzymać. Wkrótce znów będzie sobą. Dlatego – dodał coraz bardziej zaniepokojony – nie potrzebujesz pierwotnej magii. Musisz ją ugasić. Słyszysz mnie? Los Ziemi zależy od twego milczenia. Covenant przestał słuchać Findaila. Odepchnął go na bok. Z luki między jego dłońmi trysnął ogień, jakby na chwilę stały się hubką. Zwrócił się w stronę Linden, zerwał okowy z jej ramion i łańcuchy z kostek, a potem wyciągnął ręce, by ją pochwycić. Nie upadła jednak. Jej ciało instynktownie zachowało równowagę, a najprymitywniejsze odruchy kazały wymknąć się z jego objęć. Uniosła powoli głowę. W żółtobiałym blasku pochodni i pierwotnej magii zobaczył, że jej oczy są puste. Och, Linden! Nie potrafił się powstrzymać. Objął ją, przytulił i zaczął kołysać, jakby była dzieckiem. Sam do niedawna tak wyglądał. Teraz ona przyjęła ten los na siebie. Jego uścisk spowił ją srebrzystym półcieniem. Zalał ją strumieniem swej mocy i wydawało się, że nigdy już nie zdoła jej puścić. Nie wiedział, czy płakać dlatego, że żyła, czy też dlatego, że była w tak rozpaczliwym stanie. Zaakceptowała ten los. Dla niego. – Ur-lordzie, ów kemper nie pozwoli nam odejść – odezwał się Brinn stanowczym tonem, pozbawionym strachu czy jakiegokolwiek innego uczucia. – Musimy się śpieszyć. – Zaiste, Przyjacielu Gigantów – zgodziła się Najstarsza. Z każdą chwilą odzyskiwała spokój wojowniczki. – Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki nadal grozi niebezpieczeństwo, a my jesteśmy daleko od niego. Nie wątpię w pomysłowość i dzielność Sevinhanda, niemniej gorąco pragnę opuścić to miejsce i znowu poczuć pod nogami pokład dromondu. To były słowa, które Covenant potrafił zrozumieć – nie mętne ostrzeżenia Findaila, lecz konkretne wezwanie do czynu. Elohim powiedział: „Los Ziemi spoczywa w rękach obłąkańca”. Prosił o pierścień. A Covenant zabił już bardzo wielu ludzi, mimo że brzydził się rozlewem krwi. Nie ufał mocy pod żadną postacią. Pierwotna magia wypełniała mu jednak żyły niczym puls uniesienia, pragnęła znaleźć ujście i wszystko pochłonąć. Słowa Najstarszej przypomniały mu o wadze misji, uzmysłowiły potrzebę ucieczki i ocalenia życia. Przywołały wspomnienie Kasreyna, który zmusił Linden do tego rozpaczliwego uczynku. Wypuścił ją powoli z objęć i cofnął się o krok. Przyglądał się jej przez długą chwilę. Jej atrakcyjna, choć w tej chwili pozbawiona wyrazu, twarz stała się dla niego ogniskiem wszystkich uczuć. Potem zwrócił się ku towarzyszom. Mentalnym gestem strącił okowy z ich nadgarstków i kostek, zaczynając od Morskiego Marzyciela i Ceera, by niemy gigant mógł się zaopiekować rannym Haruchai. Obrażenia Ceera spowodowały kolejny atak bólu. Z ramion Niedowiarka trysnęły płomienie, jakby był on jedynie opałem dla pierwotnej magii. Nieraz już uzdrawiał samego siebie, chronił się przed szkodą, lecz nieczułość nerwów nie pozwalała mu pomóc w ten sposób przyjaciołom. Musiał wziąć się gwałtownie w garść, by frustracja nie doprowadziła go do kolejnej eksplozji. Po chwili wszyscy byli już wolni. Smołowiąz chwiał się na nogach, nadal odczuwając skutki otrzymanego ciosu. Brinn jednak zerwał się natychmiast do działania, jakby był gotowy na wszystko, by służyć Covenantowi. Cail zaopiekował się Linden. Najstarsza wydobyła nowy miecz, ujmując go w obie dłonie. Jej oczy lśniły niby żelazne ostrza. Honninscrave zakręcił łańcuchem, który zerwał, sprawdzając, czy nadaje się na broń. Przez krótką chwilę napawali się smakiem wolności. Potem Najstarsza wybiegła z celi, a cała reszta podążyła za nią. Zewnętrzny korytarz znikał za zakrętami po lewej i prawej stronie. Mieczarka natychmiast wybrała kierunek, w którym oddaliła się piaskowa gorgona. Covenant ruszył za nią. Brinn i Honninscrave szli u jego boków, pozostali zaś podążali za nimi. Giganci musieli się pochylać, albowiem korytarz był dla nich za niski. Za pierwszym zakrętem przechodził jednak w większą salę, w której pełno było drzwi do cel. Hustin, którzy ich strzegli, leżeli martwi tam, gdzie zostawiła ich Nom. Covenant nie marnował czasu na zaglądanie do środka. Otworzył po drodze wszystkie rygle. Minąwszy salę, weszli do labiryntu. Najstarsza musiała się zatrzymać, nie wiedziała bowiem, dokąd iść. Minęła chwila, nim Brinn zauważył na końcu jednego z przejść wiodące w górę schody. Drużyna natychmiast ruszyła w tamtą stronę. Wtem ujrzeli szczupłą kobietę, która zeszła ze schodów i pobiegła ku nim. Ujrzawszy wędrowców, zatrzymała się na moment zaskoczona, po czym znów poderwała się do biegu. Trudno było poznać panią Alif. Szatę miała porwaną i poczerniałą. Włosy zwisały jej w strąkach, a pomiędzy nimi widać było łyse, sączące krwią plamy. Prawy policzek szpeciły cztery długie, czerwone pręgi. – Piaskowa gorgona... – wydyszała, zwróciwszy się do Najstarszej i Covenanta. – Jak to możliwe... – Po chwili zauważyła jednak ogień płonący w Niedowiarku, żar świadomości w jego oczach. Jej emocje opadły na chwilę. – Ach, bałam się o ciebie. Byłeś moją nadzieją i kiedy piaskowa gorgona... przyszłam tu po ciebie, ale sądziłam, że idę po śmierć. – Skrzywiła pokaleczoną twarz. Szybko jednak zebrała myśli. – Musicie uciekać! – krzyknęła. – Kasreyn rzuci przeciw wam całą potęgę Piaskowej Twierdzy. Najstarsza popatrzyła na Covenanta, który nie potrafił, tak jak Linden, określić, czy tej kobiecie można ufać. Wspomnienia o niej napawały go niepokojem. Czy byłaby tu teraz, gdyby mógł wówczas ulec jej wdziękom? – Pani, uczyniono ci krzywdę – powiedziała Najstarsza twardym tonem. Strapiona uniosła dłoń do policzka. Była jedną z ulubienic i jej pozycja zależała od urody. Po chwili jednak opuściła rękę, odzyskała godność i spojrzała wprost w dociekliwe oczy Najstarszej. – Pani Benj nie jest łagodna w triumfie, a ponieważ to ulubienica gaddhiego, nie wolno mi było się bronić. Najstarsza skinęła głową na te słowa w geście przypominającym obietnicę przemocy. – Czy wyprowadzisz nas stąd? – Tak – odparła bez wahania. – Tu nie ma już dla mnie życia. Najstarsza ruszyła ku schodom, lecz zmaltretowana kobieta powstrzymała ją. – Ta droga prowadzi na Pierwszą Ślimacznicę, a stamtąd można wyjść tylko przez bramy, które stanowią silny punkt Piaskowej Twierdzy. Wskażę wam inną trasę. Covenant miał jednak odmienne plany. Przy każdym uderzeniu serca tryskały z niego iskry mocy. – Powiedz mi, dokąd chcesz iść. – Piaskowa gorgona uczyniła w murach twierdzy potężny wyłom – odpowiedziała szybko kobieta. – Jeśli udamy się w ślad za nią, wyjdziemy na skrawek pustyni okolony Piaskowym Murem. Stamtąd najbezpieczniejsza droga do portu wiedzie szczytem samego muru. Będzie strzeżona, możliwe jednak, że kemper skupi uwagę na bramach. – A do tego na murze trudniej nas będzie zaatakować niż przy przejściu przez bramy lub na ulicach Bhrathairain – rzekła z nieustępliwością w głosie Najstarsza. – To dobry plan. Ruszajmy. – Zgoda – odezwał się Covenant. – Spotkamy się na murze. Jeśli się tam nie zjawię, zaczekajcie na mnie przy Szpicach. Najstarsza zwróciła się ku niemu, przeszywając go gorejącym spojrzeniem. – Dokąd się wybierasz? – Nawet jeśli przebijemy się przez gwardzistów, nic nam to nie da – odparł tonem ostrym od jadu i mocy. – Prawdziwe zagrożenie stanowi Kasreyn. Zapewne mógłby zatopić statek, nawet nie wychodząc z Iglicy Kempera. – W głowie zawirowały mu wspomnienia, wizje tego, jak po obronie Mithil Stonedown złożył Pianościgłemu, Triockowi i Lenie obietnice. Obietnice, których dotrzymał. – Zwalę mu tę cholerną skałę na łeb. Wtedy wiedział o pierwotnej magii tyle, co nic. Złożył obietnice, gdyż nie potrafił nadać swej pasji żadnej innej nazwy. Teraz jednak Linden pogrążyła się w ciszy. Dla niego zgodziła się na niemotę i ślepotę, a z jego postaci bił biały ogień. Gdy Najstarsza skinęła głową, odłączył się od drużyny i pobiegł ku schodom. U jego boku natychmiast pojawił się Brinn. Covenant spojrzał na niego. Ruszali we dwóch przeciw całej Piaskowej Twierdzy. To jednak wystarczy. W swoim czasie stawili czoło całemu Revelstone i zwyciężyli. Gdy jednak skierował się ku schodom, jego uwagę przyciągnął kremowobiały błysk. Zobaczył, że biegnie za nim Findail. Zawahał się na schodach. Elohim poruszał się z taką samą swobodą, jak Vain. – Nie rób tego – powiedział z naciskiem, doścignąwszy Covenanta. – Błagam cię. Czy jesteś nie tylko obłąkany, lecz również głuchy? Covenant miał przez chwilę ochotę rzucić mu wyzwanie. Dłonie świerzbiały go od mocy, a po ramionach przebiegały mu płomienie. Powstrzymał się jednak. Wkrótce nadarzy się lepsza okazja uzyskania odpowiedzi, których pragnął. Odwrócił się od Elohim i ruszył w górę z szybkością gorejącego w jego nogach ognia. Schody były długie, a gdy się skończyły, znalazł się w labiryncie przejść i korytarzy na zapleczu Pierwszej Ślimacznicy. Wyglądało na to, że jest tu pusto. Najwyraźniej wszystkie siły Piaskowej Twierdzy wezwano już w jakieś inne miejsce. Nie wiedział, którędy teraz iść, Brinn nie miał jednak wątpliwości. Ruszył przodem, a Covenant pobiegł za nim. Odgłosy pękania skał ucichły. Kamienie przestały drżeć. Z oddali dobiegał jednak głos syren – długie, ochrypłe ryki przypominające wrzaski gargulców. Zawodziły tak, jakby wzywały na wojnę całe Królestwo Bhrathair. Powtarzając sobie, że ucieczka z Piaskowej Twierdzy albo portu Bhrathairain nie ma szans powodzenia, dopóki Kasreyn od Wirów pozostaje przy życiu, Covenant wzmógł tempo. Wydostał się z labiryntu szybciej, niż się spodziewał, wpadając niby potok srebra do ogromnego westybulu Pierwszej Ślimacznicy, w połowie drogi między parą szerokich, wiodących w górę schodów. W sali roiło się od hustin i żołnierzy. Komnatę wypełnił sięgający aż pod sufit krzyk. Siły Piaskowej Twierdzy zebrały się pod bramą, by zapobiec próbie ucieczki. Szeregi wydawały się bezkresne i mroczne, gdyż zapadła noc i westybul oświetlały jedynie trzymane przez gwardzistów pochodnie. Usłyszawszy wrzask, napastnicy ruszyli naprzód. Brinn zignorował ich. Pomknął lekko ku najbliższym schodom i pognał na górę. Covenant podążył za nim, gnany siłą pierwotnej magii. Findail poruszał się tak, jakby otaczające go powietrze służyło mu jako skrzydła. W odpowiedzi na krzyk z Drugiej Ślimacznicy zbiegł z grzechotem kolejny oddział hustin. Musiały tam czekać dziesiątki gwardzistów, gotowych zaatakować drużynę od tyłu. Gdy ujrzeli trzy postacie, które gnały ku nim, zamiast uciekać, na ich zwierzęcych twarzach zamigotały błyski konsternacji. Brinn powalił pierwszego, ogłuszył drugiego, wyrwał włócznię trzeciemu. Potem Covenant strącił wszystkich ze schodów podmuchem płomienia i pobiegł dalej. Haruchai zatrzymał się tylko po to, by cisnąć włócznią w ścigających, po czym wrócił sprintem na czoło. Na Drugiej Ślimacznicy było ciemniej niż na pierwszej. Ulokowane tam szwadrony nie zdradzały swej obecności pochodniami. Moc Covenanta gorzała jednak niby latarnia morska, odsłaniając niebezpieczeństwo. Z każdym krokiem zbliżał się ku uniesieniu. Jad i ogień gnały go naprzód, jakby utracił zdolność wyboru. Ponieważ hustin i żołnierzy było zbyt wielu, by Brinn mógł ich skutecznie zaatakować, Covenant przywołał go do swego boku, a następnie otoczył ich pożogą, która chroniła ich niby pancerz wozu bojowego. Jego żar zostawiał ślad na podłodze. Napastnicy nie byli w stanie ich dosięgnąć. Ciskali w nich włóczniami, lecz pierwotna magia rozbijała je na drzazgi. Na zewnątrz syreny zawyły jeszcze głośniej. Ich dźwięk pulsował teraz niczym zawodzenie potępieńców. Covenant nie zwracał na to uwagi. Osłonięty ogniem, dotarł do następnych schodów i ruszył w kierunku Kondygnacji Bogactw. Choć światła na niej wygaszono, nie było tu wrogów. Być może kemper nie spodziewał się, że jego nieprzyjaciele dotrą tak wysoko, albo nie chciał narażać gromadzonych przez stulecia skarbów. Na szczycie schodów Covenant zatrzymał się i skupił swą płomienną zbroję w jedną, rozżarzoną masę, którą następnie cisnął w dół, by spowolnić pościg. Potem znowu pobiegł za Brinnem. Przemykał przez galerie, gnany wściekłością na Kasreyna. Popędzili szerokimi, bogato zdobionymi schodami, które wiodły z Kondygnacji Bogactw na Majestat, kręte niczym wir. Tu świateł nie przygaszono. Ogromne znicze i jasne kandelabry nadal skupiały swój blask na auspicjum, jakby władza przypisywana tronowi gaddhiego nie była kłamstwem. Wszystkich gwardzistów jednak wycofano. Kasreyn potrzebował ich gdzie indziej. Nikt nie zastąpił drogi Covenantowi, który gnał naprzód na skrzydłach pierwotnej magii i dźwięku syren. Brinn i Niedowiarek pomknęli wprost ku ukrytym drzwiom prowadzącym do Iglicy Kempera, a potem ruszyli w górę, do prywatnych apartamentów Kasreyna. Findail podążał za nimi jak oskarżenie. Covenant piął się w górę niczym płomień bijący ku nocnemu niebu. Wspinaczka trwała długo i powinna być męcząca, lecz pierwotna magia uodporniła go na wyczerpanie. Wciągał do płuc gorące jak ogień powietrze i nie słabł ani trochę. Wokół jego głowy niosło się echem zawodzenie syren, za sobą zaś słyszał ciężki tupot hustin, którzy ścigali ich tak szybko, jak tylko pozwalały im na to ciasne schody. Był jednak potężny i szybki jak kondor, zdolny umknąć przed każdym pościgiem. Wypełniony pasją przypominającą nadchodzącą apoteozę, miał wrażenie, że mógłby wejść do samej Zguby Piaskowych Gorgon, a potem opuścić ją nietknięty. Bez względu na pierwotną magię i uniesienie, jego umysł pozostawał klarowny. Kasreyn był potężnym taumaturgiem i władał tym zakątkiem Ziemi od stuleci. A jeśli Covenant nie wymyśli jakiegoś sposobu obrony przed ścigającymi ich gwardzistami, będzie zmuszony pozabijać wszystkich. Ta perspektywa zmroziła mu krew w żyłach. Gdy minie ferwor, jak zdoła udźwignąć ciężar tak straszliwego rozlewu krwi? Wpadł do komnaty, w której kiedyś próbowała go uwieść pani Alif. Stłumił moc, ograniczył ją do skwierczącego ognika, skupionego wokół pierścienia. Wysiłek był tak wielki, że zakręciło mu się w głowie, zacisnął jednak zęby i przezwyciężył napór. Pierwotna magia narastała w nim i obawiał się, że nie zdoła jej powstrzymywać długo. Przywołał ochrypłym głosem Brinna, który dopadł już żelaznych schodów wiodących do lucubrium Kasreyna. Haruchai popatrzył na niego z zaskoczeniem na twarzy. Covenant wskazał ruchem głowy ku górze. – To zadanie dla mnie – oznajmił głosem napiętym z wysiłku. Ledwo powstrzymywał wzbierającą magię. – Nie zdołasz mi w nim pomóc. Nie chcę narażać twojego życia. – Przez otwarte drzwi wyraźnie dobiegały odgłosy pościgu. – Zatrzymaj tu tych gwardzistów. Brinn przeszył go gwałtownym spojrzeniem, po czym skinął głową. Wąskie schody pozwalały bronić w pojedynkę tej komnaty przed dowolną liczbą hustin. Zadanie sprawiło mu wyraźną przyjemność, jakby była to praca godna Haruchai. Pokłonił się uprzejmie ur-lordowi i Covenant ruszył ku schodom. Findail nadal podążał za nim. Elohim znowu zaczął mówić, zaklinając Covenanta, by się pohamował. Co prawda Niedowiarek nie słuchał jego słów, ale głos Findaila pomagał mu się uspokoić. Na swój sposób Wskazany reprezentował zagrożenie poważniejsze niż Kasreyn od Wirów. A Covenant wpadł na pomysł, który pozwoli mu skonfrontować owe dwie groźby. Jeśli zdoła zachować panowanie nad sobą. Bez pomocy pierwotnej magii musiał się posługiwać siłą własnych nóg. Choć pustynna noc była chłodna, jego czoło zalewał pot, zupełnie jakby zawodzenie syren wyciskało mu go z czaszki. Powściągliwość działała na niego niczym strach. Gdy wspiął się na ostatnie stopnie, by stanąć twarzą w twarz z kemperem, dyszał chrapliwie, a serce waliło mu jak młotem. Kasreyn stał pod jedną ze ścian lucubrium, za długim stołem, na którym ustawiono kilka dzbanków, kolb i retort, a także wielką, żelazną misę, z której buchała para. Oddawał się swej sztuce. Kilka kroków od niego stało krzesło, na którym przesłuchiwał ongiś Covenanta. Przytwierdzoną do niego aparaturę jednak przebudowano. Na wszystkie strony sterczały teraz złote kręgi stanowiące powiększone wersje monokla kempera, osadzone na cienkich szypułkach przypominających różdżki. Covenant wsparł się mocno na nogach, spodziewając się natychmiastowego ataku. Ogień naruszał jego wolę. Kemper jednak obrzucił go tylko pełnym starczej pogardy spojrzeniem zaropiałych oczu, po czym ponownie przeniósł uwagę na misę. Syn spoczywał w szelkach na jego plecach, jakby był martwy. – A więc zwyciężyłeś piaskową gorgonę – rzekł kemper głosem przypominającym szelest jego szaty. Wiedział, że od stuleci nikt nie był w stanie mu zagrozić. Cios Honninscrave’a nie zostawił żadnego śladu. – To niezwykły czyn. Bhrathair powiadają, że ten, kto zabił piaskową gorgonę, będzie żył wiecznie. Covenantowi trudno było zapanować nad sobą. Jad i moc z wściekłością domagały się uwolnienia. Miał wiele powodów, by zabić tego człowieka. Stanąwszy przed kemperem gaddhiego, przekonał się jednak, że nie potrafi z zimną krwią popełnić morderstwa. Żaden powód nie był wystarczający. Uśmiercił już zbyt wielu ludzi. – Nie zabiłem jej – sprostował ochrypłym, pełnym żalu tonem. To przyciągnęło uwagę Kasreyna. – Nie? – Rozgniewał się nagle. – Oszalałeś? Jeśli bestia nie zginie, żadna siła nie zmusi jej do powrotu do więzienia. Jest w stanie sama ściągnąć na nas dawną ciemność. Doprawdy jesteś potężny – warknął. – Stałeś się przyczyną potężnych zniszczeń w całym Królestwie Bhrathair. Jego złość sprawiała wrażenie szczerej, lecz po chwili o niej zapomniał, zajęty innymi sprawami. Znowu spojrzał na misę, jakby na coś czekał. – Mniejsza z tym – szepnął. – Tą sprawą zajmę się w swoim czasie. Nie umkniesz mi. Kazałem zniszczyć wasz sławetny statek gigantów. Gdy stoisz tu, obrażając mnie swą obecnością, płomień jego pożaru rozświetla już port Bhrathairain. Covenant wzdrygnął się mimo woli. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki w płomieniach! Kosmyki pierwotnej magii zerwały się z uwięzi, sięgając ku kemperowi. Wysiłek włożony w ich powstrzymanie przeszył mu pierś bólem przypominającym przepuklinę. Pod czaszką pulsowało mu cierpienie. – Kasreynie, mogę cię zabić – oznajmił ochrypłym tonem. Każde jego słowo podkreślał biały ogień. – Wiesz, że to prawda. Powstrzymaj swe działania. Powstrzymaj atak na statek. Pozwól mym przyjaciołom odpłynąć. – Moc mąciła mu wzrok, nadając wszystkiemu przerażającą niejasność koszmaru. – Bo inaczej spalę wszystkie twe kości na popiół. – Doprawdy? – Kemper zaniósł się śmiechem, warkliwym dźwiękiem bez śladu wesołości. Jego spojrzenie było ostre i bezlitosne jak dźwięk syren. – Zapominasz, że jestem Kasreynem od Wirów. To moja sztuka stworzyła Zgubę Piaskowych Gorgon i Piaskową Twierdzę, i to ja dzierżę w dłoniach Królestwo Bhrathair. Jesteś na swój sposób potężny i posiadasz coś, czego pragnę, lecz poza tym znaczysz mało i umiesz jeszcze mniej, a do tego obrażasz mnie swoją obecnością. Przemawiał twardym tonem, nie przystąpił jednak do ataku. Powolnym, niegroźnym gestem dłoni wskazał na krzesło. – Zauważyłeś, co przygotowałem? – Zachowywał się bardzo pewnie. – Takie złoto jest na Ziemi wielką rzadkością. Niewykluczone, że można je znaleźć tylko tutaj. Dlatego właśnie tu przybyłem i przejąłem władzę nad Królestwem Bhrathair. I dlatego staram się rozszerzyć swe panowanie na inne królestwa i inne regiony. Szukam tam złota. To ono pozwala mi uprawiać mą sztukę. – Obserwował uważnie Covenanta. – To ono pozwoli mi cię zabić. Wypowiadając te słowa, wyciągnął nagle ręce, przechylił żelazną misę i przewrócił ją. Na stół wylał się czarny płyn, lepki jak krew. Blat stanął w płomieniach. Ciecz spłynęła na podłogę, wyżerając w niej dziury, po czym chlusnęła w stronę Covenanta. Kwas: witriol równie potężny, jak czarny płyn ur-podłych. Covenant instynktownie rozpostarł ramiona, miotając biały płomień we wszystkie strony. Nim serce zdążyło mu uderzyć jeden raz, zebrał siły. Skupił moc i odrzucił od siebie czarny płyn. W tej krótkiej chwili kemper się poruszył. Gdy Covenant odzyskał jasność widzenia, Kasreyna nie było już za stołem. Siedział na krześle, otoczony małymi, złotymi pętlami. Covenant nie potrafił się powstrzymać. Pierwotnej magii trzeba było dać wyraz. Szybko, zanim zdążył się pohamować lub zastanowić, uderzył w kempera srebrnobiałym blaskiem. Erupcja była tak potężna, że spopieliłaby każde śmiertelne ciało. Ledwie usłyszał pełen bólu krzyk Findaila: – Nie! Ogień nie dosięgnął jednak Kasreyna. Wessały go liczne otaczające krzesło kręgi. Potem odbił się od nich i przemknął z trzaskiem przez lucubrium, dwukrotnie, trzykrotnie gwałtowniejszy. Stoły pękały; półki spadały ze ścian; odpryski wypełniły powietrze przenikliwym bólem. Szał gruzu i ognia uderzył w Covenanta ze wszystkich stron jednocześnie. Uratował go jedynie odruchowy krzyk pierwotnej magii. Wstrząs powalił go na podłogę. Kamień drżał pod nim jak ranione zwierzę. Przed oczyma przemykały mu echa srebrnego blasku, które nie chciały się rozproszyć. Kasreyn zawładnął obronną pożogą Covenanta, która płonęła jak szalona wewnątrz złotych kręgów, z każdą chwilą przybierając na sile. Powietrze płonęło od jej narastającej mocy. Findail przykucnął przed Covenantem. – Powstrzymaj się, ty głupcze! – Okładał mu ramiona pięściami. – Czy mnie nie słyszysz? Ściągniesz na Ziemię zagładę! Musisz się pohamować! Oszołomiony chaosem tańczących płomieni i naciskiem mocy Covenant ledwie był w stanie myśleć. Mimo to twarda, nieprzejednana część jego jaźni zachowała klarowność, uparcie trzymając się możliwości wyboru. – Muszę go powstrzymać – wydyszał. – Bo inaczej zniszczy drużynę. – Zabije Linden. Gigantów. Haruchai. – A wtedy nie zostanie nikt, kto broniłby Ziemi. – Szaleńcze! – wołał Findail. – To ty zagrażasz Ziemi, ty! Czyżbyś był ślepy na cel jadu, którym zaraził cię Wzgardliwy? Covenantowi zakręciło się w głowie na te słowa, nie załamał się jednak. – W takim razie ty go powstrzymaj! – zażądał, ściskany w obcęgach bólu i strachu. Wskazany wzdrygnął się. – Jestem Elohim. My nikomu nie odbieramy życia. – Jedno albo drugie. – W głosie Covenanta zabrzmiała zapowiedź płomieni. – Powstrzymaj go. Albo odpowiedz na moje pytania. Wszystkie. Po co nam towarzyszysz? Czego się boisz? Dlaczego chcesz, żebym się powstrzymał? – Findail nie ruszał się z miejsca. Moc Kasreyna narastała z każdą chwilą, zbliżając się do granic kataklizmu. – Decyduj się. Elohim zaczerpnął gwałtownie tchu z dźwiękiem przypominającym łkanie. Jego żółte oczy powilgotniały na chwilę z bólu. Wtem jego postać postrzępiła się, stopniała. Uniósł się w powietrze jako ptak. Ogień zaiskrzył wokół niego, lecz Findail przemknął przezeń bez szkody – szybka strzałka stworzona z mocy Ziemi. Wydłużył się i spłaszczył w locie, po czym runął na kempera niby manta. Nim Kasreyn zdążył zareagować, przeleciał mu obok twarzy i opadł na jego syna. Natychmiast przerodził się w kaptur otaczający głowę niemowlęcia. Otulił ciasno mały podbródek i porośniętą meszkiem główkę, zupełnie jak druga skóra. Chciał udusić dziecko. Z piersi Kasreyna wyrwał się krzyk. Kemper zerwał się na równe nogi i ruszył chwiejnym krokiem przed siebie, opuszczając osłonę, jaką zapewniało mu krzesło. Sięgnął za siebie, próbując rozszarpać Findaila pazurami, nie mógł go jednak zerwać. Kończyny mu zesztywniały, a brak tlenu spowodował plamy obłędu i grozy na twarzy. Wydał z siebie jeszcze jeden krzyk, wycie przerażenia z samych korzeni jego jaźni: – Moje życie! Wydawało się, że ten wrzask przyniósł mu zgubę. Kemper padł na podłogę jak zburzona wieża. Teurgia płonąca wokół jego krzesła zaczęła powoli przygasać. Covenant poderwał się nagle, jakby chciał pośpieszyć Kasreynowi z pomocą. Nacisk mocy i wstręt do śmierci lśniły w nim niby zwiastun mimowolnej ekstazy. Findail uniósł się, ponownie przybrał ludzki kształt i odszedł od ciała kempera. Na licu miał wyryte bruzdy żałoby. – To, co nosił na plecach, nie było spłodzonym przez niego synem, lecz jednym z croyel, głodnych, żarłocznych istot, które plugawią mroczne okolice Ziemi – rzekł cicho. – Ci, którzy dobijają z nimi podobnego targu, pragnąc uzyskać życie lub moc, są potępieni poza wszelką nadzieję zbawienia. – W jego głosie pobrzmiewała sugestia mgły i łez. – Władco pierścienia, czy jesteś usatysfakcjonowany? Covenant nie był w stanie mu odpowiedzieć. Znalazł się na krawędzi erupcji i nie miał innego wyboru, jak uciec przed zniszczeniami, których mógł dokonać. Ruszył ku schodom, niezdarnie próbując zapanować nad sobą. Odnosił wrażenie, że zejście trwa bez końca. Wysiłek rozdzierał mu bólem nerwy. Robił to raczej dla Brinna niż dla siebie. Nie chciał, by Haruchai zginął przez niego. Znalazł go w komnacie na dole. Brinn tak skutecznie zatkał schody trupami hustin, że nie miał do roboty nic poza czekaniem, aż gwardzistom znajdującym się na dole uda się wreszcie utorować sobie drogę. Obrzucił Covenanta pytającym spojrzeniem, ten jednak nie miał dla niego odpowiedzi. Z drżeniem wszystkich mięśni uwolnił odrobinę pierwotnej magii wystarczającą, by oczyścić ze zwłok długi wir schodów. Potem ruszył na dół. Brinn i Findail podążali za nim. Nim zszedł na Majestat, utracił samokontrolę. Płomienie wyrwały się z niego, przeradzając go w niszczycielski pożar. Schody zachwiały się, a kamień pokrył się siatką pęknięć. Wysoko w górze wierzchołek Iglicy Kempera zaczął się rozsypywać. 20. Ogień w Królestwie Bhrathair Linden Avery widziała i słyszała prawidłowo. Cail prowadził ją przez podziemne przejście oświetlone jedynie rzadko rozmieszczonymi pochodniami. Najstarsza i Honninscrave szli przed nią, podążając za kobietą, która najwyraźniej była panią Alif. Smołowiąz i Morski Marzyciel byli w pobliżu. Niemowa niósł Ceera, który spoczywał na jego masywnych przedramionach. Na końcu, niczym cień, podążał Vain. Brakowało Covenanta. Nigdzie nie było też widać Brinna i Findaila. Linden dostrzegała wszystko tak wyraźnie, jak tylko pozwalało na to słabe światło. W pewnym sensie wszystko rozumiała. W ramionach czuła pulsujący ból, zwłaszcza tam, gdzie Cail pozostawił siniaki. To, co dostarczały jej zmysły znaczyło jednak tak niewiele, że równie dobrze mogłoby być sformułowane w obcym języku. Covenant zniknął. Za tym, co widziała i słyszała, za jej fizycznymi doznaniami, kryło się dziecko, które przed chwilą utraciło nowego przyjaciela. Nic z tego, co ją otaczało, nie mogło ukoić jej żalu. Szła za Cailem, ponieważ ciągnął ją boleśnie za posiniaczone ramię, jej umysł zaprzątały jednak wizje przypominające zapowiedź utraty i ból nie wpływał na nią w żaden sposób. Po pewnym czasie drużyna dotarła do miejsca zniszczenia. Długa komnata, która najwyraźniej służyła jako wartownia, znajdowała się pod fundamentami fragmentu zewnętrznych murów Piaskowej Twierdzy. Wszystko to teraz przerodziło się w chaotyczne usypisko gruzu, otwarte na nocne niebo. Covenant zniknął. Trupy hustin walały się po ziemi bądź wystawały spod głazów pozostałych po przejściu piaskowej gorgony. W wyłomie widać było szczyt Piaskowego Muru, rysujący się ostro na tle rozgwieżdżonego nieba. Pani Alif bez wahania spróbowała się wdrapać na usypisko, lecz wyszczerbione głazy okazały się dla niej za wielkie. Najstarsza zarzuciła ją sobie na mocne plecy, po czym pomknęła naprzód. Honninscrave zrobił to samo z Linden. Jedną z olbrzymich dłoni złączył sobie pod brodą jej nadgarstki. Jego barki uwierały ją boleśnie w ramiona. Przypomniała sobie ojca. Choć Smołowiąz miał zniekształconą klatkę piersiową i niedawno otrzymał cios w głowę, sforsował rumowisko bez trudu. Był gigantem, dobrze więc znał kamień i wspinaczkę. Siła i umiejętność zachowania równowagi pomogły Cailowi, Vain zaś potrafił sobie poradzić ze wszystkim. Tylko Morski Marzyciel miał kłopoty. Trzymał na rękach Ceera i nie mógł się nimi posłużyć. Pomógł mu Smołowiąz. Wędrowcy oddalili się w noc tak szybko, jak tylko mogli. Gdy wydostali się na skrawek pustyni otoczony Piaskowym Murem, Najstarsza postawiła panią Alif na ziemi. Honninscrave zrobił to samo z Linden, która zauważyła, że naprzeciwko dziury w Pierwszej Ślimacznicy znajduje się wyłom w Piaskowym Murze. Gdyby piaskowa gorgona była wolna i miała wystarczająco dużo czasu, niemal na pewno potrafiłaby zrównać z ziemią całą twierdzę. Najwyraźniej jednak owe bestie nie potrafiły skupiać się na niszczeniu zbyt długo. Być może w ogóle nie były nim zainteresowane, a jedynie druzgotały przeszkody, dzielące je od obiektów ich niejasnych pragnień. W oddali zawyły syreny. Ich ostry, ochrypły dźwięk brzmiał jak płacz kamienia, gniew Piaskowej Twierdzy przebijający się przez mrok i światło księżyca. Uszy Linden wypełniały jednak inne krzyki – błagania, które kierowała do umierającego ojca. Jej duszę ogarnęła wówczas noc, choć ojciec umarł w biały dzień. Siedział w rozklekotanym bujanym fotelu na strychu, a krew płynęła mu z przeciętych żył niby rozpacz. Linden czuła teraz jej słodki odór i towarzyszące mu mdłości wyraźniej niż uścisk trzymającego ją za ramię Caila. Ojciec cisnął klucz przez okno, narzucił jej swą litość do siebie, pozbawił szansy uratowania go. Zalał ją mrok wypływający z podłogi i ścian, z jego ust rozciągniętych w grymasie niezgłębionego upodlenia i triumfu, nienasyconego głodu ciemności. Spryskał ją krwią jak Hergrom. Strych, który uważała za swe prywatne schronienie, przerodził się w coś straszliwego. Pani Alif wiodła drużynę na zachód, zmierzając pośpiesznie ku najbliższym schodom prowadzącym na szczyt Piaskowego Muru. Szła szybkim krokiem. Pobito ją zbyt mocno, by była w stanie biec. Najstarsza maszerowała u jej boku. Łańcuch niesiony przez Honninscrave’a pobrzękiwał słabo, a piasek pod ich stopami zgrzytał i chrzęścił. Kapitan raz za razem wybiegał naprzód, gnany niepokojem o statek. Cail ciągnął Linden za sobą. Trudno jej było iść po piasku, lecz pustka, która przeszła na nią z Covenanta, uniemożliwiała jej stawianie oporu. Nie potrafiła uratować własnego ojca. Próbowała. Próbowała wszystkiego, co był w stanie wymyślić jej dziecięcy umysł. W ostatnim akcie desperacji powiedziała mu, że jeśli umrze, przestanie go kochać. Odpowiedział: „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. Potem wykrwawił się na śmierć, jakby chciał dowieść, że jego słowa były prawdą. Ta lekcja ciemności sparaliżowała ciało dziewczynki na długie dni, przenikając aż do korzeni jej jaźni. Ciemność. Blask skłaniającego się już ku zachodowi księżyca, który tylko jeden dzień dzielił od pełni. Syreny. A potem, w cieniu Piaskowego Muru, schody. Były szerokie. Wędrowcy weszli na nie, otaczając Linden, Caila, Morskiego Marzyciela i Ceera luźnym kordonem. Wyczerpane ciało Linden nie było w stanie wytrzymać tej wspinaczki, tego tempa, lecz zaabsorbowany przeszłością umysł nie próbował opierać się natarczywości Caila. Covenant zniknął. Ze wszystkich jej towarzyszy jedynie Smołowiąz sprawiał wrażenie podatnego na zmęczenie. Zniekształcona klatka piersiowa uciskała mu płuca i utrudniała ruchy. Charczał i chwiał się na nogach. Mógł być jedynym śmiertelnym przyjacielem, jaki jej pozostał. Wychodząc z powrotem w światło księżyca, potknęła się niechcący. Cail podtrzymał ją natychmiast. Nad Piaskowym Murem poniósł się nieharmonijny krzyk, który zagłuszył zawodzenie syren. – Dostrzegli nas! – wydyszała pani Alif. – Wybaczcie mi. Obawiam się, że wyprowadziłam was na manowce. – Choć trudno jej było oddychać, zachowywała się dzielnie. – Od chwili, w której zapragnęłam odpłacić Kasreynowi za me upokorzenie, wszystkie moje decyzje okazują się błędne. Zbyt szybko nas odkryto. – Zemsty, której pragniesz, dopełni Covenant Przyjaciel Gigantów – warknęła Najstarsza. Patrzyła na południe. W odpowiedzi na krzyk pojawiły się tam ciemne, przysadziste postacie hustin, wypadających z wewnętrznych korytarzy Piaskowej Twierdzy. – Co do reszty, nie obawiaj się. – Zacisnęła dłonie na nowym mieczu, dodając sobie w ten sposób odwagi. – Jesteśmy wolni pośród nocy, a droga przed nami jest wyraźna. Ocalimy życie lub zginiemy, jak los zdecyduje. Nie ma w tym twojej winy. Jak błysk żelaza w poświacie księżyca, ruszyła ku zewnętrznej odnodze muru, która zmierzała do Bhrathairain i portu. Reszta drużyny ruszyła za nią, jakby była równie niezawodna jak powolne pływy morza. Ścigał ich coraz liczniejszy tłum wywijających włóczniami gwardzistów. Na tle jasnego kamienia wydawali się czarni i śmiertelnie groźni, lecz ukształtowano ich raczej z myślą o sile niż szybkości i drużyna była w stanie utrzymać dzielący ich dystans. Ukryte w Linden dziecko wróciło na krótki okres do normalności. Po śmierci ojca jej życie potoczyło się nowymi torami. Dzięki masce, jaką stała się dla niej młodzieńcza łatwość odzyskiwania sił, żyła tak, jakby to, co się wydarzyło, nie zniekształciło szkieletu jej jaźni. Matka jednak wciąż ją oskarżała i użalała się nad sobą. Swym zachowaniem stopniowo osłabiła siły córki, tak jak woda rozmywa skałę. Udając, że nic jej to nie obchodzi, Linden stworzyła podstawę dla wszystkich późniejszych pozorów, wszystkich zaprzeczeń. Nawet przyjęcie lekarskiego obowiązku ratowania życia było dla niej raczej zaprzeczeniem niż potwierdzeniem. Covenant zniknął. Jej zmysły funkcjonowały prawidłowo, nie wiedziała jednak, że wyłania się powoli z pustki, którą ściągnęła na siebie, podejmując próbę uratowania go. Drużyna zbliżała się do odnogi muru odgraniczającej zachodni dziedziniec leżący między Bhrathairain a Piaskową Twierdzą. Po jej szczycie gnali ku nim hustin. Miejsce, w którym odnoga łączyła się z głównym murem, było już zablokowane. Najstarsza postąpiła jeszcze kilka kroków, zmniejszając odległość dzielącą ją od drogi do portu Bhrathairain. Potem zatrzymała się, by drużyna miała chwilę na przygotowanie się do walki. Gwardziści zbliżali się szybko. Poruszali się niemal bezgłośnie, pomijając tupot nóg. Stworzyła ich wola kempera i sami nie czuli nawet żądzy krwi czy triumfu. Szczyt Piaskowego Muru znajdował się na poziomie Pierwszej Ślimacznicy, lecz jeszcze cztery kondygnacje Piaskowej Twierdzy wznosiły się wyżej, ku gwiazdom, dominując nad połową firmamentu. Iglica Kempera stanowiła zniewagę rzuconą pod adresem niebios. Wydawała się wyniosła, nieunikniona jak zagłada. Nie było szans ucieczki poza zasięg wzroku tego, kto mieszkał na owym szczycie. Kasreyn łaknął wieczności i uzewnętrznił swe pożądanie tak, by wszyscy mogli je dostrzec. Za kamiennymi murami iglicy Linden wyczuwała rozbłyski białego ognia. Działały na nią tak samo jak rak, który toczył jej matkę. Wycie syren przywodziło na myśl przerażenie umierającej. Ceer zażądał bezbarwnym głosem, by Morski Marzyciel postawił go na murze. Nie chciał mu przeszkadzać podczas czekającej go walki. Najstarsza skinęła głową i niemowa opuścił delikatnie rannego Haruchai, pozwalając mu stanąć na zdrowej nodze. Czterej giganci i Cail otoczyli ochronnym kordonem Linden, panią Alif i Ceera, tworząc bojowy pentagram. Linden widziała, co robią, rozumiała jednak tylko tyle, że odwrócili się do niej plecami, tak jak lekarze odwrócili się plecami do jej matki. Nie do czerniaka – z nim walczyli z bezkompromisową zawziętością, nie zważając na pole bitwy. Na upodlenie chorej byli jednak głusi i obojętni, jakby nie potrafili pojąć, że śmierci bała się mniej niż bólu i powolnego uduszenia. Płuca wypełniał jej płyn, którego nie można było usunąć drenażem. Nie bała się śmierci, lecz jej kosztów, tak samo, jak zawsze bała się kosztów życia. I nie miała nikogo, kto by jej wysłuchał, poza samą Linden, piętnastoletnią dziewczyną, która zamiast duszy miała czarny głód. „Boże, proszę, pozwól mi umrzeć”. Dzień za dniem siedziała przy matce, ponieważ nie było nikogo innego. Nawet pielęgniarki przestały przychodzić, jeśli nie nakazali im tego lekarze. Pani Alif stała tyłem do Linden, która widziała tylko twarze Ceera i Vaina. Nasienie Demondim było obojętne jak sama śmierć. Strużki potu uwydatniały na policzkach Ceera ślady bólu. Covenant zniknął. W blasku księżyca hustin tracili ludzki wymiar, stawali się zwierzętami. Słychać było tylko szybki tupot ciężkich stóp, groźne, ochrypłe wycie syren i wyzywający krzyk Najstarszej. Potem gwardziści przystąpili do zmasowanego szturmu, atakując z obu stron jednocześnie. Poruszali się ociężale i niepewnie. Kasreyn skupił uwagę na czym innym i nie dał im dokładnych instrukcji. Być może udałoby się im pozabijać wędrowców, gdyby zatrzymali się w pewnej odległości od nich i zaczęli miotać włóczniami. Oni jednak przystąpili do ataku, wybierając walkę wręcz. Miecz Najstarszej uderzał w księżycowym blasku jak blada błyskawica. Honninscrave walił łańcuchem niby pałką. Smołowiąz wyrwał włócznię pierwszemu husta, który go zaatakował, i zaczął uderzać ostrym jak brzytwa grotem w twarze napastników. Morski Marzyciel chwytał włócznie i odrzucał je na bok, by powalać przeciwników obiema pięściami. Nie dorównujący gigantom ciężarem Cail nie był zdolny do podobnych wyczynów, lecz szybkość i precyzja jego ruchów przekraczały możliwości hustin. Łamał drzewce w rękach i oślepiał napastników, sprawiając, że wpadali na siebie. Na Piaskowym Murze roiło się od gwardzistów. Podobnemu tłumowi nie sposób było się oprzeć. Najstarsza siała wokół śmierć, uderzając mieczem z szybkością ognia, nie mogła jednak zapobiec temu, że ciskano w nią tryskającymi krwią trupami, a lejąca się posoka tworzyła u jej stóp śliskie kałuże. Łańcuch Honninscrave’a często zahaczał o włócznie, musiał się wówczas cofać, by się od nich uwolnić. Smołowiąz utrzymywał pozycję, lecz zabijał niewielu hustin, a Morski Marzyciel i Cail nie byli w stanie powstrzymać wszystkich napastników. Gwardziści w każdej chwili mogli się przedrzeć do chronionej strefy za ich plecami. Nad drużyną majaczyła Iglica Kempera. Wydawało się, że Kasreyn skierował wreszcie uwagę na wędrowców, miażdżąc ich powoli w pięści swej złości. Nagła erupcja pierwotnej magii uczyniła na moment kamienne ściany przezroczystymi, nie wpłynęła jednak na hustin. Syreny zawodziły z trupią wesołością. Jeden z gwardzistów przemknął się przez linie obrońców. Popędził naprzód, mierząc włócznią w Linden. Ta nie ruszyła się z miejsca. Zwabiła ją dobrze znana pokusa śmierci – głęboko zakorzenione, niepodważalne przeświadczenie, że każda przemoc skierowana przeciw niej jest usprawiedliwiona, że zasługuje na karę, którą zawsze próbowała odrzucić. „Pozwól mi umrzeć!” Otrzymała ten krzyk w spadku i nic nigdy nie miało go uciszyć. Zasłużyła na niego. Śledziła zbliżające się żelazo przygnębionym wzrokiem, jakby tego właśnie pragnęła. Ceer zasłonił ją jednak własnym ciałem. Na wpół unieruchomiony przez łubki na nodze i krępujący bark bandaż nie mógł bronić jej w żaden inny sposób. Rzucił się naprzód i grot włóczni wbił mu się w brzuch. Impet ciosu pchnął go na Linden i oboje runęli na mur. Morski Marzyciel odwrócił się gwałtownie i złamał gwardziście kręgosłup. Ceer spoczywał na nogach Linden. Unieruchomił ją ciężar jego ciała. Z brzucha trysnęła mu krew, lecz zatkał sobie ranę pięścią. Wszędzie wokół jej towarzysze walczyli o życie. Zdołali przedłużyć je o kilka chwil, ponieważ byli zbyt uparci, by przyznać się do porażki. Bijąca z Iglicy Kempera poświata budziła grozę. Mimo to Linden nie mogła oderwać wzroku od Ceera. Rozdzierające go cierpienie wżarło się w jej nerwy. Jego fizjonomia nic nie wyrażała, lecz ból był jaskrawy jak żyjące w niej wspomnienie. Skupiła spojrzenie na twarzy Haruchai, w której wyczytała gwałtowne pragnienie. Blask księżyca lśnił w jego oczach niczym gorączka. Kiedy przemówił, jego głos był zdyszanym, pełnym krwi szeptem, przedostającym się przez wargi. – Pomóż mi wstać. Muszę walczyć. Słyszała go, lecz nie docierał do niej sens jego słów. „Pozwól mi umrzeć!” Słyszała już przedtem tę prośbę, słyszała ją tak często, że wreszcie nią zawładnęła. Stała się głosem jej osobistej ciemności, jej najskrytszego głodu. Wokół walało się pełno włóczni. Niektóre z nich były całe, inne połamane. Nieświadomie odszukała dłońmi zakończony żelaznym grotem fragment drewna długości jej przedramienia. Gdy dotknął jej Gibbon-furia, jakaś część jej jaźni aż podskoczyła z rozpoznania i żądzy. Jej ogłupiała słabość zareagowała na moc. A teraz owa reakcja wezbrała przemocą. „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. Cisza Elohim pozbawiła ją stanowczej determinacji, która pozwalała jej zapanować nad ową czarną chciwością. Moc! Uniosła fragment włóczni niczym gwóźdź i powtórzyła decyzję, która ukształtowała jej życie. Ceer cofnął dłoń od brzucha, zbyt wolno jednak, żeby ją powstrzymać. Uniosła obie ręce, by wbić mu grot w gardło. Cail kopnął ją gwałtownie, trafiając w górną, najbardziej posiniaczoną część ramienia. Cios Linden chybił celu. Poleciała do tyłu jak porzucona lalka. Ogłuszyło ją uderzenie o kamień. Przez chwilę nie mogła oddychać. Jak matka. Zakręciło się jej w głowie, jakby rzucono ją w górę, ręka zesztywniała od barku aż po koniuszki palców, a umysł wypełniło łkanie, które jednak dla zewnętrznego słuchu brzmiało jak ostra, zwierzęca trwoga. Hustin zawodzili chórem, dając wieloma gardłami wyraz jednej utracie. Walka zamarła. – Czy to ona... – zapytała Najstarsza, dysząc straszliwie. Niektórzy z gwardzistów rzucali się z murów, skacząc ku Piaskowej Twierdzy. Inni wlekli się jak kalecy ku najbliższym zejściom na dół. Wszyscy zapomnieli o drużynie. – Nie... – odparł Cail niewzruszonym tonem. – Jej zamiar spalił na panewce. To rana pozbawiła go życia. W jego głosie nie słyszało się żadnej możliwości wybaczenia. Linden poczuła, że z jej nóg zdjęto Ceera. Nie wiedziała, co mówi. Tylko niejasno zdawała sobie sprawę, że jej usta ukształtowały jakieś słowa. – I tak nigdy mnie nie kochałaś. Cail podniósł ją siłą. Jego rozświetlone księżycowym blaskiem lico zamarło w wyrazie nieprzejednania. Ściskał jej prawe ramię z siłą imadła, nic jednak nie czuła. Giganci nie patrzyli na nią. Jak zahipnotyzowani, wbili wzrok w Iglicę Kempera. Wysoko pod niebem po murze pełzały robaki białego ognia, które nieubłaganie trawiły kamień, obracając go w gruzy. Wierzchołek iglicy zaczął się już zapadać. Z każdą chwilą kolejne jej fragmenty rozpadały się ociężale i leciały ku zagładzie. Pierwotna magia lśniła pod czarną kopułą niebios. Żyły zniszczenia pełzały u podstawy wieży Kasreyna niby węże. – Tak oto hustin utracili pana – wydyszała przez zęby Najstarsza. Linden wyczuła pod stopami słabe drżenie spowodowane upadkiem iglicy. Po tych wibracjach nastąpiły kolejne wstrząsy. Na Majestat spadały megalityczne odłamy. – Chwalmy imię Covenanta Przyjaciela Gigantów – wykasłał Smołowiąz – i módlmy się, by wyszedł cało ze zniszczeń, które spowodował. Z pewnością Majestat również runie. Być może ten sam los czeka Kondygnację Bogactw. Straty będą wielkie zarówno w ludziach, jak i w dobrach. – Zamilkł z bólu. – Żal mi kasztelanników, których Kasreyn trzymał w okrutnym jarzmie. – Zaiste – zgodził się cicho Honninscrave. – A mnie żal samej Piaskowej Twierdzy. Kasreyn od Wirów uczynił wiele zła, ale kamień obrabiał dobrze. Morski Marzyciel pozostawał izolowany w swej niemocie. Splótł ramiona wokół klatki piersiowej, jakby założył sobie więzy na serce. W jego oczach odbijał się jednak drapieżny, srebrny blask, który przyozdabiał niebo. Natomiast Vain stał wyprostowany, jakby oddawał honory, spoglądając na moc Covenanta z uśmiechem przywodzącym na myśl pradawne okrucieństwo ur-podłych. Powietrze wokół nich wibrowało zniszczeniem. – Musimy iść – odezwała się nagle pani Alif, przebijając się przez nieustanne wycie syren. Jej twarz zastygła w wyrazie napięcia na widok zagłady życia, które znała, widoczne w niej jednak było również uniesienie, jakby ujrzała nową wizję, która mogła zastąpić starą. – Nadszedł koniec Kaseryna i jego gwardzistów. Nadal jednak grozi nam niebezpieczeństwo. Nikt w Piaskowej Twierdzy nie jest teraz władny odwołać wydanych przez niego rozkazów. Obawiam się też, że nocą dojdzie do wojny, która rozstrzygnie, kto obejmie rządy w Królestwie Bhrathair. Musicie uciekać, jeśli życie wam miłe. Najstarsza skinęła głową i pochyliła się szybko, by spojrzeć na Ceera. Był martwy. Wykrwawił się na śmierć jak ojciec Linden, choć nie sposób byłoby znaleźć dwóch mniej podobnych do siebie ludzi. Najstarsza dotknęła jego policzka w geście błogosławieństwa, po czym obrzuciła Linden złowieszczym spojrzeniem. Milczała jednak. Honninscrave’owi wciąż śpieszno było na statek. Ruszyła zamaszystym krokiem po murze, omijając martwych i konających hustin. Honninscrave podążył za nią. Smołowiąz z wysiłkiem uczynił to samo. Morski Marzyciel zostawił Ceera, choć w głębi jego gardła zrodził się nieartykułowany jęk. Cail, który ani trochę nie złagodził uścisku na ręce Linden, pociągnął ją brutalnie za gigantami. Od barku w dół nie czuła w ogóle nic. Jej prawa ręka zwisała martwa i bezsilna. Kopniak Caila z pewnością zmiażdżył nerw. Na głowie miała krew, dowód odpowiedzialności, do której nigdy się nikomu nie przyznała. Również spodnie przesiąknęły nią na wskroś. Przylegały do jej nóg niby grzech. Pustka zamykała się wokół niej coraz szybciej, nękając ją atakami samoświadomości. Jak mogła odejść, gdy całe jej ubranie zbroczyła krew Ceera, ta sama potężna krew Haruchai, którą Clave od pokoleń karmiło Słonecznicowy Ogień. Była tylko nieudolną kobietą o sparaliżowanej ręce i duszy. Nigdy nie umknie przed plamą o mdłym, słodkim zapachu, nie ucieknie przed winą. Ze szczytu Piaskowej Twierdzy wciąż dobiegały odgłosy zniszczenia – granitowy kontrapunkt do zawodzenia syren – szalony blask mocy zaczął jednak przygasać. Nad Królestwem Bhrathair powoli znowu zapadała ciemność. Księżycowa poświata nadawała masywnej Piaskowej Twierdzy i szerokiej grani Piaskowego Muru złudne wrażenie ulotności, pieściła pustkowie Wielkiej Pustyni z delikatnością kochanka. W tym wieloznacznym świetle pulsujący wrzask syren wydawał się sfanatyzowany i rozpaczliwy. Drużyna zbliżała się do jego źródła. Gdy wędrowcy wydostali się na odnogę muru wiodącą do portu i przechodzili nad zachodnim dziedzińcem, wycie zmieniło tonację. Dobywało się z gardeł gargulców, które przycupnęły nad wewnętrznymi bramami niczym bazyliszki. Wszyscy instynktownie przyśpieszyli kroku. Bramy sprawiały wrażenie opuszczonych. Hustin porzucili posterunki, a konni gaddhiego z pewnością mieli inne zajęcia. Mimo to syreny budziły lęk i skłaniały do ucieczki. Kasreyn zginął, lecz niebezpieczeństwo nie minęło. Drużyna pomknęła na północ, tak szybko, jak tylko mogły nadążyć Linden i pani Alif. Za dziedzińcem mur opadał w dół, ku morzu. Po paru chwilach wędrowców oddzieliła od syren kamienna zasłona, która stłumiła nieco wycie. Uciekinierzy ujrzeli przed sobą Bhrathairain. Wystawione na światło księżyca miasto opadało ku portowi. Wypełniał je skomplikowany labirynt ruchomych i pozostających w bezruchu świateł. Lampy zaalarmowanych domostw i bronionych sklepów kontrastowały z przemieszczającymi się pochodniami trzymanymi przez rabusiów, żołnierzy lub uciekających marynarzy. Bhrathairain przypominało gniazdo wijących się iskier, zupełnie jakby całe miasto lada moment miało stanąć w płomieniach. Port już płonął. Giganci podbiegli do bariery i spojrzeli gorączkowo na nabrzeże, przy którym zostawili Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Honninscrave mełł w ustach przekleństwa, jakby tylko najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywał się przed skokiem z muru. Linden nie miała tak bystrego wzroku jak giganci albo Haruchai, lecz wracała już do równowagi. Pustka nadal tłumiła wszystkie jej myśli i ruchy, zupełnie jakby mózg miała owinięty bawełną, to wyczuwała jednak niepokój towarzyszy. Podeszła za nimi do bariery, chcąc zobaczyć to, na co oni spoglądali. Tam, gdzie niedawno stał dromond, wszystkie statki płonęły. Szok sprawił, że wróciła do ciała. Poczuła odrętwiałe dotąd ramię a uścisk Caila stał się nagle niemożliwy do zniesienia. Zatoczyła się do przodu. Haruchai przyciągnął ją z całej siły, zwracając ją twarzą do siebie. Spojrzała w beznamiętne lico, widząc odbijający się w jego oczach ogień. – Nie... – Odzyskiwała dopiero głos. Powinna mu powiedzieć tak wiele. Będzie musiała to powiedzieć. Ale nie teraz. Przełknęła z wysiłkiem ślinę. – Nie widzę. Tak daleko. Co się stało ze statkiem? Cail zmrużył oczy, jakby chciał ocenić zmianę, która w niej zaszła. Rozluźnił powoli ściskające jej ramię palce. Choć z twarzy nie zniknął mu srogi wyraz, uniósł rękę, by wskazać na port. Usłyszał ją Smołowiąz, który położył dłoń na jej ramieniu, jakby chciał przejąć ją od Caila – albo może oddzielić ich od siebie – obrócił ją w stronę zatoki i przemówił ostrożnie, jak ktoś, komu nadmierny wysiłek nadwerężył płuca. – To robota kotwicomistrza. Szukał jakiegoś sposobu, który pozwoliłby mu nas ostrzec, gdyby Bhrathair raz jeszcze spróbowali zaatakować Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Wygląda na to, że taką próbę w istocie podjęto. Dlatego wzniecił ten pożar, licząc na to, że usłyszymy o nim i w ten sposób dowiemy się o niebezpieczeństwie. – Ale gdzie... – Jej myśli nie mogły za nim nadążyć. Nie widziała u nabrzeży nic poza jednym wielkim pożarem. – Gdzie jest statek? – Tam. – Nakierował jej spojrzenie na punkt nieco oddalony od brzegu. Nadal nie widziała dromondu. – Sevinhand dzielnie się sprawił. – Głos uwiązł mu w gardle. – Teraz jednak Klejnot Gwiezdnej Wędrówki musi toczyć walkę o przetrwanie. Wreszcie zobaczyła. W oddali zalśniła maleńka kula ognia, która zatoczyła łuk nad czarną taflą wód, rzucając na nie jaskrawe światło. Wystrzelił ją opancerzony galeas, na którego pokładzie ustawiono katapultę. Mknęła ku łatwym do rozpoznania kamiennym masztom Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Sevinhand rozwinął wszystkie żagle, które mogły pomieścić dwa ocalałe maszty statku gigantów. Luka między nimi zalśniła w chwilowym blasku niczym śmiertelna rana. Wydawało się, że żagle same wyciągają się ku ognistej kuli. W pobliżu były też inne okręty: dwa pięćdziesięciowiosłowce niemal dorównujące rozmiarami Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki; dwie triremy wyposażone w masywne, żelazne tarany i jeszcze jeden galeas uzbrojony w katapultę. Ścigały dromond, szukając sposobu, by go zatopić. Statek gigantów zmieniał już jednak kurs. Kula ognista przeleciała nad burtą, uderzając we wzburzone fale. Natychmiast eksplodowała, pokrywając gładką, falującą powierzchnię morza płomieniami. Krople gorejącego płynu spryskały burty, odpadły jednak od morowego kamienia, nie powodując żadnych szkód. Nim płomienie wygasły, Linden zauważyła, że jedna z trirem zatacza łuk, zamierzając wbić taran w sam środek burty dromondu. Rzędy wioseł zmąciły wodę. Potem zapadła ciemność. Choć świecił księżyc, okrętów nie było widać. Honninscrave wykrzykiwał przez zęby wskazówki, które nie mogły dotrzeć do uszu Sevinhanda. Rozpaczliwie bał się o swój statek. Linden mimo woli wstrzymała oddech. Nic nie usłyszeli. Wycie syren zagłuszało tumult panujący w Bhrathairain oraz odgłosy toczonej w porcie bitwy. Wtem jednak z drugiego z galeasów wzbiła się kolejna kula ognia. Wystrzelono ją w pośpiechu i wycelowano niedokładnie. Nie dała nic poza światłem. Linden ujrzała w tym blasku Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, który robił zwrot w prawo, przetaczając się nad wrakiem triremy. Rufa wrogiego okrętu pękła. Jego szczątki zniknęły pod stępką dromondu. Płomienie rozdzieliły się na maleńkie, wijące się kształty. Potem wróciła ciemność, która skryła Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknący na spotkanie bliższemu pięćdziesięciowiosłowcowi. Honninscrave i Morski Marzyciel nie byli w stanie oderwać wzroku od bitwy, pani Alif pociągnęła jednak Najstarszą za rękę. Mieczarka z wysiłkiem odwróciła uwagę od portu. – Musicie szybko dotrzeć do Szpiców – mówiła kobieta. – Strzeżcie się. Są tam strażnicy. Tylko w tym miejscu będziecie mieli szansę powrotu na statek. A droga jest daleka. – Nie będziesz nam towarzyszyła? – zapytała Najstarsza cichym, pełnym troski głosem. – W pobliżu są schody – padła odpowiedź. – Wrócę do moich rodaków. – Pani. – W głosie Najstarszej pobrzmiewał delikatny sprzeciw. – Na jakie życie możesz tu teraz liczyć? Po dzisiejszej nocy Bhrathairain nie będzie już takie jak dawniej. Podjęłaś dla nas wielkie ryzyko. Pozwól, byśmy w zamian zabrali cię stąd. Nasza podróż nie będzie łatwa ani wolna od niebezpieczeństw, lecz będziesz mogła zapomnieć o kaprysach tyranów. Pani Alif znalazła jednak w sobie siłę, która najwyraźniej zaskoczyła nawet ją samą. – Masz rację – przyznała, jakby zdumiewała się własną śmiałością. – Królestwo Bhrathair nie będzie już takie jak dawniej. A ja zapomniałam sztuki znajdowania przyjemności w kaprysach tyranów. Niemniej przydadzą się tu teraz wszyscy, którzy już nie kochają gaddhiego. Znam trochę tajemnic Piaskowej Twierdzy. Ta wiedza może pomóc tym, którzy nie chcą zastąpić jednego Ranta Absolaina drugim. – Stała dumnie w postrzępionych szatach, jak kobieta, która wreszcie stała się panią własnego serca. – Dziękuję wam za tę propozycję i za to, co uczyniliście dzisiejszej nocy. Muszę już odejść. Na Szpicach wystawiono straże. Miejcie się na baczności. – Pani! – zawołała Najstarsza, lecz kobieta zniknęła już w mroku. Skryły ją rzucane przez kamienne bariery cienie. Mieczarka westchnęła cicho. – Niech ci szczęście sprzyja. W narodzie, który wydaje takich jak ty, nadzieja i piękno nie mogą zginąć. Nie usłyszał jej jednak nikt poza Linden i Smołowiązem. Linden zadrżała lekko i odwróciła się w stronę portu, akurat na czas, by zobaczyć, że Pozdrawiacz Jutrzenki zapłonął niby pochodnia. Z trudem dostrzegała stojących na rejach gigantów. Odcięli żagiel, który uleciał na morze jak zraniony ptak. Nim ogień zgasł, zabrali się do przywiązywania następnego żagla. Dromond zostawił za sobą sporo zniszczeń. Pięćdziesięciowiosłowiec i galeas szczepiły się burtami. Wiele wioseł pierwszego okrętu połamało się, a ich szczątki pokryły pokład drugiego, paraliżując katapultę. Gdy trzy pozostałe okręty manewrowały, przygotowując się do wznowienia ataku, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął na nocnej bryzie ku otwartemu morzu. – Teraz! – warknęła Najstarsza, wyrywając towarzyszy z transu. – Musimy szybko dotrzeć do Szpiców. Statek gigantów dopłynie tam z pościgiem i ogniem za plecami. Nie możemy kazać mu czekać. Twarz Honninscrave’a przesłoniły cienie strachu i gniewu. Mimo to kapitan nie zwlekał. Choć nie był w stanie oderwać spojrzenia od portu, zwrócił się na północ i ruszył truchtem naprzód. Najstarsza podążyła za nim, zakładając, że i pozostali wykonają jej rozkaz. Linden zawahała się jednak. Brakowało jej już sił. Śmiertelna krew Ceera krzepła powoli na jej spodniach. Nie wiedziała też, co się stało z Covenantem. To, co zrobiła, wypełniało jej usta metalicznym smakiem grozy. Najpierw Hergrom, a potem Ceer. Zupełnie jak jej matka. Lekarze odmówili wzięcia odpowiedzialności za śmierć jej matki, a teraz ona była lekarzem i próbowała zabić Ceera. Covenant zniknął. Gdy Najstarsza skryła się w mroku, Linden zwróciła się ku Piaskowej Twierdzy, wypatrując jakichś oznak użycia mocy, które świadczyłyby, że Niedowiarek jeszcze żyje. Nie zobaczyła nic w tym rodzaju. Donżon przycupnął na tle nocnego nieba niby ruiny. Za jego jasnymi ścianami kłębiła się ciemność, której nie potrafił rozjaśnić blask księżyca. Jedyną oznaką życia było zawodzenie syren, które wyły tak, jakby nic nie mogło ukoić ich wściekłości. Prawa ręka Linden zwisła bezwładnie u boku, zupełnie jakby kobieta przejęła od Covenanta również trąd. Ruszyła sztywnym krokiem ku Piaskowej Twierdzy. Cail złapał ją za ramię i odwrócił gwałtownie, jakby miał zamiar ją uderzyć. Smołowiąz i Morski Marzyciel nie opuścili jej jednak. Kaleka z ogniem w oczach strącił z niej dłoń Haruchai. Jakąś odległą częścią jaźni zastanawiała się, czy straci kończynę. Smołowiąz przywołał gestem Morskiego Marzyciela. Niemowa natychmiast wziął ją na ręce. Niosąc ją tak jak przez Równinę Sarangrave, ruszył za Honninscrave’em i Najstarszą. Syreny cichły stopniowo w oddali. Drużyna poruszała się szybko i Covenant nie miał szans za nią nadążyć. Jeśli w ogóle będzie mógł podjąć taką próbę. W prawym barku czuła tępy ból, przypominający szok po amputacji. Gdy unosiła wzrok, widziała tylko długą bliznę przebiegającą poniżej oczu Morskiego Marzyciela niczym stary ślad księżycowego blasku. Pozycja, w której ją trzymał, nie pozwalała jej zobaczyć Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Nie miała nawet sił, by protestować przeciw temu upokorzeniu. Morski Marzyciel zaskoczył ją, odwracając się nagle i zatrzymując. Pozostali giganci zrobili to samo. Cail znieruchomiał, wspięty na palce. Wszyscy wpatrywali się w widocznego w słabym świetle Vaina – albo coś, co kryło się za jego plecami. Wtem usłyszała tętent kopyt uderzających o kamień Piaskowego Muru. Wielu podkutych kopyt. Obróciła się w objęciach Morskiego Marzyciela i ujrzała potężne skupisko zbliżających się ku nim cieni. Kłębiąca się, galopująca masa zdawała się rosnąć w miarę zbliżania. – Honninscrave – odezwała się Najstarsza żelaznym tonem. – Musisz ruszyć z Morskim Marzycielem do Szpiców. Zabierzcie ze sobą Wybraną i Haruchai Caila. Smołowiąz i ja zrobimy, co tylko zdołamy, by was ocalić. Bracia nie wyrazili sprzeciwu. Żaden z gigantów-poszukiwaczy nie potrafiłby się jej przeciwstawić, gdy przemawiała tym tonem. Honninscrave i Morski Marzyciel oddalili się powoli. Po krótkiej chwili wahania Cail podążył za nimi. Vain trzymał się Linden. Najstarsza i Smołowiąz stanęli obok siebie, zagradzając drogę konnym gaddhiego. Wkrótce jednak zatrzymali się również dwaj pozostali giganci. Linden czuła, że niemowę ciągnie do Najstarszej. Jego brat napiął mięśnie, jakby nie był zdolny do porzucenia towarzyszy. Rozdzierani sprzecznymi pragnieniami, obserwowali zbliżających się galopem jeźdźców. Najstarsza czekała spokojnie, dzierżąc w dłoni miecz. Smołowiąz pochylił się z dłońmi wspartymi na kolanach, zbierając siły przed walką. W nieskazitelnie srebrnym blasku księżyca wyglądali jak kolosalne symbole, pełne podniosłego milczenia i mocy. Wtem rozległ się warkliwy rozkaz w języku Bhrathair. Konie zatrzymały się nagle. Spod uderzającego o kamień żelaza trysnęły skry. Wszyscy znieruchomieli, lecz jeden z wierzchowców wysunął się, tańcząc, przed szereg. Z pyska skapywała mu piana. – Najstarsza Poszukiwaczko, pozdrawiam cię – rozległ się znajomy głos. – Któż by uwierzył, że potraficie pogrążyć całe Królestwo Bhrathair w chaosie? Najstarsza wykonała ostrzegawczy gest czubkiem miecza. – Rire Grist – odezwała się głosem wypełnionym cichą groźbą. – Wracaj, skąd przybyłeś. Nie chcę już więcej przelewu krwi. Wierzchowiec caitiffina gryzł wędzidło. Mężczyzna brutalnym gestem zapanował nad wystraszonym zwierzęciem. – Źle mnie zrozumiałaś. – Zniknął gdzieś ton uprzejmego dyplomaty. Caitiffin przemawiał teraz jak żołnierz, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. – Gdyby starczyło mi rozumu, by odgadnąć, jak jesteście potężni, pomógłbym wam już przedtem. – Nuta ambicji. – Kasreyn nie żyje. Gaddhi jest niewiele więcej niż szaleńcem. Chcę odprowadzić was do Szpiców, by dać wam szansę bezpiecznego powrotu na statek. Najstarsza nie opuściła miecza. – Zamierzasz zostać władcą Królestwa Bhrathair, caitiffinie? – zapytała cicho. – Ktoś nim będzie. Jeśli nie ja, to kto inny. – Być może. – Nie ustępowała. – Dlaczego jednak postanowiłeś nam pomóc? Miał odpowiedź na podorędziu. – Pragnę, byście zanieśli o mnie dobre słowo do innych krain. Chcę też, byście odpłynęli szybko, abym mógł podjąć działania wolny od przekraczających moje pojmowanie mocy, z którymi nie potrafię się mierzyć. – Ponadto jestem wdzięczny – dodał po chwili przerwy z wyczuwalną szczerością. – Gdybyście przegrali, nie pozostałbym długo w łaskach Kasreyna. Być może oddano by mnie piaskowym gorgonom. – W jego głosie zabrzmiało drżenie lęku. – Wiem, co znaczy wdzięczność. Najstarsza przyglądała mu się przez chwilę. – Jeśli mówisz prawdę, odwołaj okręty, które nękają nasz dromond – zażądała wreszcie. Jego koń się spłoszył. Caitiffin walczył z nim przez chwilę, nim udzielił odpowiedzi. – Tego uczynić nie mogę. – Zesztywniał z napięcia. – Słuchają syren, a ich nie potrafię uciszyć. Okręty są zbyt daleko, bym mógł z nimi nawiązać łączność. Najstarsza, jakby od niechcenia, spojrzała w stronę portu. Szybka trirema zmusiła Klejnot Gwiezdnej Wędrówki do zawrócenia. Statek gigantów płynął burta w burtę z galeasem, wystawiony na jego atak. Szybko zbliżał się też pięćdziesięciowiosłowiec. – W takim razie potrzebny mi będzie dowód twej dobrej woli. – Głos jej zadrżał na chwilę, szybko jednak ukryła niepokój pod maską twardości. – Musisz wysłać swych ludzi do Piaskowej Twierdzy, żeby poszukali Thomasa Covenanta. Trzeba powstrzymać tych, którzy stawiają mu opór. Będzie potrzebował wierzchowca, by mógł nas szybko doścignąć. Musisz również towarzyszyć nam osobiście. Zapewnisz nam bezpieczeństwo pod Szpicami. Tam też spróbujesz znaleźć sposób, by porozumieć się z tymi okrętami. Groźba była naga jak ostrze miecza. Caitiffin wahał się przez chwilę. Pozwolił koniowi tańczyć, jakby zwierzę było w stanie mu w ten sposób pomóc w podjęciu decyzji. Posunął się już jednak za daleko, by mógł się cofnąć. Odwrócił się do swych żołnierzy i zsiadł z konia. Jeden z jego podkomendnych chwycił wodze wierzchowca. Rire Grist wydał warkliwym tonem szereg rozkazów, po czym cały oddział zawrócił i pogalopował z powrotem po Piaskowym Murze. Gdy żołnierze się oddalili, caitiffin pokłonił się Najstarszej, która skinieniem głowy zaakceptowała jego decyzję. Bez słowa położyła dłoń na ramieniu Smołowiąza. Oboje ruszyli ku Szpicom. Jeśli nawet dostrzegła nieposłuszeństwo swych towarzyszy, nie skomentowała go ani słowem. Rire Grist wytężał siły, by dotrzymać kroku zmierzającym na północ gigantom. Cail szedł u jego boku jako strażnik. W blasku następnej kuli ognistej dostrzegli, że Sevinhandowi udało się jakoś wymknąć z pułapki. Dromond znowu mknął ku Szpicom, które również stały się widoczne, gdy pocisk eksplodował na powierzchni wody. Wieże wznosiły się złowieszczo na horyzoncie, a luka między nimi zdawała się zbyt wąska, by dopuszczać szanse ucieczki. Każda zmiana kursu, do której był zmuszony statek gigantów, spowalniała jego ucieczkę. Gdy drużyna zbliżyła się do zachodniej wieży, znacznie już wyprzedzała dromond. Caitiffin pognał w stronę Szpica z Cailem u boku, wykrzykując rozkazy ku strzelnicom. Po kilku chwilach doczekał się odpowiedzi. Z drżenia mięśni Morskiego Marzyciela Linden wniosła, że niemowa zrozumiał jego słowa i że Rire Grist nie zdradził drużyny. Jego wierność nie wywarła jednak na niej wrażenia. Nie obchodziło jej nic poza drętwotą ramienia, niebezpieczeństwem grożącym Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki oraz nieobecnością Covenanta. Nie zważała na słowa Bhrathair. Skierowała słuch w tę stronę, z której dobiegał głos syren, w nadziei, że usłyszy tętent kopyt. Ze Szpica wynurzyli się żołnierze, którzy zasalutowali Rire Gristowi. Powiedział coś do nich szybko i wrócili truchtem do wieży w jego towarzystwie. Najstarsza kazała Honninscrave’owi zająć miejsce Caila, by się upewnić, że caitiffin nie zmieni zdania. Po chwili nad cieśniną poniosły się echem rozkazy Rire Grista, który krzyczał w kierunku wschodniego Szpica. Giganci stanęli pod narożnikiem wieży, skąd mogli obserwować i port, i Piaskowy Mur. Czekali. Czekała również spoczywająca w ramionach Morskiego Marzyciela Linden. Czuła jednak, że nie łączy jej z nimi nic poza ciszą. Nie sięgała wzrokiem tak daleko, jak oni. Być może słuchem również nie. Do tego granitowy taniec walczącego o życie dromondu nie pozwalał się jej skupić. Nie była w stanie uwierzyć, że Covenant i statek gigantów ciągle mają szansę ocalenia. – Jeśli się spóźni... – wydyszał po długiej chwili Smołowiąz. – Jeśli Klejnot Gwiezdnej Wędrówki będzie musiał czekać na niego w tym przesmyku... – Zaiste – warknęła Najstarsza. – Żadna katapulta nie mogłaby chybić takiego celu. A wtedy dobra wiara Rire Grista na nic nam się nie zda. Cail się nie odzywał. Stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby jego prawość wiązała się z przemocą, którą musiał powściągać. – Teraz, Sevinhandzie – mruknął cicho Smołowiąz. Jego pięści zabębniły lekko o barierę. – Teraz. Po chwili, podczas której nie było słychać nic oprócz odległego, żałosnego wycia alarmów oraz słabego szumu wody uderzającej o podstawę Szpica, po Piaskowym Murze poniosły się nagle echa stukotu wioseł. Oszukane jednym z manewrów Sevinhanda trirema i pięćdziesięciowiosłowiec usiłowały uniknąć kolizji. Kula ognista roztrzaskała się na skałach bezpośrednio poniżej drużyny, przeszywając skałę drżeniami eksplozji. Detonacja poraziła wszystkie zmysły Linden. Pod jej powiekami płonęły białe, przechodzące w czerwień plamy. Nie usłyszała, jak się zbliżał. Giganci odwrócili się nagle w stronę długiej krzywizny Piaskowego Muru. Morski Marzyciel postawił ją na ziemi. Zawiodła ją równowaga i omal się nie przewróciła. Cail postąpił trzy kroki do przodu, po czym zatrzymał się, jak w akcie hołdu. Wyglądało to tak, jakby pędzący koń wyłonił się z księżycowego blasku. Gdy łoskot i plusk wioseł odzyskały miarowość, przez hałas przebiło się staccato kopyt. Wierzchowiec niemal natychmiast znalazł się obok drużyny. Zwierzę zatrzymało się. Nogi uginały się pod nim z wyczerpania. Na jego grzbiecie siedział Brinn. Pozdrowił salutem gigantów, przerzucił nogę nad łękiem siodła i zsiadł z konia. Dopiero wtedy wszyscy zobaczyli Covenanta. Skulił się za plecami Haruchai, jakby bał się o własne życie, przerażony pędem i wysokością wierzchowca. Brinn musiał pomóc mu zsiąść. – Szczęście, że się zjawiłeś, Przyjacielu Gigantów – wyszeptała Najstarsza tonem wyrażającym więcej radości niż krzyk. – Zaiste, wielkie szczęście. W mroku rozległ się szelest skrzydeł. Nad murem pojawił się cień, który mknął ku Covenantowi. Sowa zawisła na chwilę w powietrzu nad nim, jakby chciała opaść mu na ramię. Potem jednak ptak oraz jego cień roztopiły się, spłynęły na kamień i Findail odzyskał ludzką postać. W słabym świetle wyglądał jak człowiek, który wystraszył się śmiertelnie i nie widzi końca swego przerażenia. Covenant stał tam, gdzie postawił go Brinn, zupełnie jakby opuściła go cała odwaga. Wydawał się ogłupiały i pozbawiony nadziei, jakby lada chwila miał znowu ulec mocy Elohim. Nie wahając się ani chwili, Linden ruszyła w jego stronę. Wyciągnęła zdrową rękę w błagalnym geście. Zwrócił ku niej spustoszony mocą wzrok. Gapił się na nią, jakby jej widok był gorszy od wszystkiego, co musiał dotąd znieść. – Linden... – Głos załamał mu się na jej imieniu. Opuścił bezwładnie ramiona, jakby obciążały je litość i potrzeba. – Nic ci nie jest? – zapytał ochrypłym z wysiłku tonem. Zlekceważyła to pytanie. Nie miało ono znaczenia w porównaniu z udręką widoczną na jego twarzy. Wyraźnie wyczuwała trwogę, którą budziły w nim popełnione zabójstwa. – Musiałeś to zrobić – powiedziała z naciskiem. – Nie było innego wyjścia. Gdyby nie ty, już byśmy nie żyli. Covenant, proszę! Nie oskarżaj się o coś, co uratowało nam życie. Jej słowa na nowo obudziły w nim ból, jakby niepokój o nią i o drużynę chronił go do tej pory przed tym, co uczynił. – Były ich setki – jęknął i skrzywił twarz. – Nie mieli szans. – Po twarzy popłynęły mu łzy, w których blask ogni bijący od portu i ze Szpica odbijał się okruchami żalu i potu. – Findail mówi, że to ja zniszczę Ziemię. Och, Covenant! Linden pragnęła go uściskać, lecz bezwładna ręka zwisała u jej barku, jakby zaraz miała uschnąć. – Przyjacielu Gigantów – wtrąciła Najstarsza, ponaglana trudną sytuacją. – Musimy zejść do Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Choć poruszał się jak kaleka, znalazł gdzieś siłę, która pozwoliła mu usłyszeć Najstarszą, zrozumieć ją. Może zresztą nie była to siła, lecz poczucie winy. Minął Linden i ruszył ku Szpicowi, jakby nie był w stanie znieść myśli, że jej potrzebuje. Nadal próbował ją odrzucić. Nie potrafiła pojąć podobnego wyrzeczenia, nie miała więc innego wyboru, jak za nim podążyć. Jej spodnie stały się sztywne i nieuniknione, jak śmierć po ostatniej ranie Ceera. Nie mogła poruszyć ręką. Covenant miał mimo wszystko rację, że jej odmówił. Prędzej czy później Haruchai opowiedzą mu o Ceerze. Potem już nigdy nie będzie mogła go dotknąć. Gdy opuszczone przez Caila miejsce u jej boku zajął Smołowiąz, pozwoliła, by wprowadził ją do wieży. Wewnątrz czekał już na nich Honninscrave. Kierując się informacjami otrzymanymi od Rire Grista, powiódł wszystkich w dół schodami, które wychodziły na szeroką skalną półkę, wystającą nad powierzchnię morza nie wyżej niż wzrost giganta. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zdążył już wsunąć dziób między Szpice. Tu wreszcie wycie syren stało się niesłyszalne. Zagłuszył je niosący się echem szum wody. Honninscrave zdołał jednak przekrzyczeć hałas, przyciągnąć uwagę załogi dromondu. Po paru chwilach, gdy Klejnot Gwiezdnej Wędrówki zrównał się ze skałą, z pokładu rzucono liny, po czym marynarze gorączkowo wciągnęli wędrowców na statek gigantów. Nie dalej niż rzut włócznią za dromondem w cieśninę wpłynął olbrzymi pięćdziesięciowiosłowiec. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki rzucił się do ucieczki, Rire Grist dotrzymał jednak słowa. Wraz ze swymi żołnierzami zasypał dziób okrętu salwą płonących strzał, dając jasno do zrozumienia, że nie zamierza pozwolić na pościg statku gigantów. Podobnie jak w przypadku pani Alif, upadek rządów Kasreyna pozwolił mu znaleźć własną wizję honoru. Załoga okrętu nie mogła wiedzieć, co się wydarzyło, Rire Grista jednak powszechnie znano jako emisariusza kempera. Przyzwyczajeni do władzy i kaprysów tyranów marynarze pięćdziesięciowiosłowca zaczęli wściekle wiosłować do tyłu. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki ustawił żagle do wiatru i umknął bez dalszych szkód na otwarte morze, ku zachodzącemu księżycowi. 21. Córka matki Linden wreszcie poczuła ból ręki. Jej krew przerodziła się w kwas, który spływał powoli z barku, przeżerając się wzdłuż nerwów ku łokciowi. Przedramię i dłoń nadal miała ciężkie i nieczułe, jak kawał mięsa, wiedziała już jednak, że w nich również prędzej czy później odzyska czucie. W każdym kolejnym wrażliwym calu ramienia palił ją pulsujący ból. Domagał się on uwagi, świadomości, jakby był karą za grzechy. Jej dawne przygnębienie wracało raz za razem niby mgła przesłaniająca umysł i raz za razem cierpienie przeganiało je z powrotem. „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. Gdy wyglądała ze swej kajuty, wpatrując się w skrawki szarego porannego nieba, widoczne nad wzburzonym morzem, oczy zamgliły się jej i zaszły łzami, jakby oślepiła ją frustracja. Prawą dłoń trzymała na kolanach. Nie przestawała ugniatać jej gwałtownie lewą, usiłując nadać bezwładnym palcom jakieś znaczenie. Ceer! – jęczała do siebie. Na myśl o tym, co uczyniła, chwytały ją spazmy. Siedziała w kajucie od chwili, gdy Smołowiąz sprowadził ją pod pokład. Dał wyraz swemu zatroskaniu szeptami i wątpliwymi żarcikami, stanowiącymi próbę pocieszenia. Kiedy wszystko zawiodło, zostawił ją samej sobie. Niedługo po świcie – który był blady i pochmurny – wrócił z posiłkiem na tacy. Nie odezwała się do niego ani słowem. Zbyt dobrze zdawała sobie sprawę, kto jej usługuje. Smołowiąz, nie Cail. Zawisł nad nią osąd Haruchai, jakby za jej zbrodnie nie było pokuty. Rozumiała Caila. Nie umiał wybaczać. Było to sprawiedliwe. Ona również tego nie potrafiła. Pożar dotarł już do jej bicepsa. Być może powinna zdjąć i wyprać ubranie, lecz z krwią Ceera było jej do twarzy. Zasłużyła sobie na nią. Nie mogła uwolnić się od swej zbrodni, tak jak Covenant nie był w stanie wyleczyć się z trądu. Rozciągnięty na łożu tortur stworzonym z rozpaczy i poczucia winy, unikał kontaktu z nią, jakby nie zasługiwał na jej troskę, a ona zmarnowała szansę dotknięcia go. Jedno dotknięcie mogłoby wystarczyć. Wizja, jaką ujrzała, gdy otworzyła się na niego po raz pierwszy, uratowała go przed dopustem zesłanym przez Elohim, przerodziła się w wewnętrzny ból, na który nie znała lekarstwa ani balsamu – obraz tak drogi i pełen bólu jak miłość. Cail z pewnością opowiedział mu już o Ceerze. Wszystko, co mógł do niej czuć, obróciło się teraz w nienawiść. Nie była w stanie tego znieść. Nie miała jednak innego wyjścia. Zbyt wielką część własnego życia spędziła, uciekając. Odnosiła wrażenie, że jej ból się rozprzestrzenia, wypełniając całą kajutę. Nigdy nie zapomni krwi, która nieubłaganie, rytmicznie tryskała spod pięści Ceera. Wstała. Spodnie drażniły jej uda. Skórę miała już otartą do czerwoności. Odrętwiała dłoń i przedramię zwisały bezwładnie, jakby zasługiwały na amputację. Ruszyła sztywnym krokiem ku drzwiom, otworzyła je i wyszła na zewnątrz, by stawić czoło czekającej ją próbie. Wejście na pokład rufowy nie było łatwe. Już ponad dobę nic nie jadła, a do tego wyczerpały ją wydarzenia ostatniej nocy. Ponadto Klejnot Gwiezdnej Wędrówki żeglował chwiejnie. Fale były wysokie i dromond podskakiwał na nich, jakby utrata grotmasztu utrudniała mu zachowanie równowagi. Oprócz szumu wiatru i morza słyszała spierające się głosy. Konflikt przyciągnął ją do siebie, jak płomień ćmę. Gdy przekroczyła próg i wyszła na pokład rufowy, musnęły ją podmuchy wiatru. Słońce ledwie było widać zza szarej mgły, która unosiła się nad morzem, zapowiadając gdzieś deszcz. Gdzieś, ale nie tutaj, tak blisko wybrzeża Królestwa Bhrathair i Wielkiej Pustyni. Brzegu nie było już widać. Statek gigantów mknął na północny zachód po wysokich, spienionych falach. Żagle łopotały głucho, walcząc ze zmiennymi wiatrami. Rozejrzawszy się po pokładzie, Linden zauważyła, że Smołowiązowi rzeczywiście udało się naprawić burtę statku i załatać dziurę powstałą w miejscu, gdzie kiedyś była jadłoprowiantosala, dzięki czemu dromond znowu był zdolny do żeglugi. Zdołał nawet przerobić stojące jeszcze u prawej burty resztki sali w pomieszczenie, w którym urządzono kambuz. Bez względu na przygnębienie, poczuła do zdeformowanego giganta szczerą wdzięczność. Na swój sposób był uzdrowicielem. Nie był jednak w stanie nic poradzić na ociężałość, z jaką poruszał się Klejnot Gwiezdnej Wędrówki po utracie grotmasztu. To zdumiewające, że Sevinhandowi udało się wymanewrować okręty Bhrathair. Statek gigantów przypominał teraz prawą dłoń Covenanta. Był niepełny i niesprawny. Sam Niedowiarek stał zagniewany blisko środka pokładu, jakby to było jego miejsce, jakby miał do tego prawo. Po jednej stronie miał Najstarszą i Smołowiąza, po drugiej zaś Brinna i Caila. Gdy Linden wyszła na pokład, wszyscy ucichli. Zwrócili ku niej twarze i wyczytała w nich, że to o nią się spierali. Covenant nadal miał na koszuli czarne plamy krwi hustin, które Linden zostawiła na niej w westybulu Pierwszej Ślimacznicy. Za jej plecami stojący na pokładzie sternika Honninscrave podnosił od czasu do czasu głos, wydając rozkazy załodze. Ponieważ jadłoprowiantosala nie przesłaniała już widoku na dziób, kobieta zauważyła, że Findail wrócił na swe stałe miejsce. Vain jednak znieruchomiał tam, gdzie jego stopy dotknęły pokładu w chwili, gdy wszedł na statek. Morskiego Marzyciela nigdzie nie było widać. Linden czuła jego brak. Może on opowiedziałby się po jej stronie. Ruszyła sztywnym krokiem naprzód. Twarz zastygła jej w twardym grymasie, gdyż bała się, że zaraz wybuchnie płaczem. Wiatr targał jej dawno nie mytymi włosami, przykrywając policzki. W innej sytuacji brzydziłaby się podobnego brudu. Jak wszyscy lekarze, instynktownie lubiła czystość i zawsze była dumna z połysku swych włosów. Teraz jednak pogodziła się z faktem, że aż kapie od brudu, w tym samym duchu, w jakim eksponowała ciemne plamy na spodniach. Na to również zasługiwała. Nagle odezwał się Smołowiąz. – Wybrana – mówił, jakby dręczyła go gorączka – Covenant Przyjaciel Gigantów opisał swe spotkanie z Kasreynem od Wirów. W owej opowieści roi się od pytań, na które Wskazany mógłby odpowiedzieć, gdyby zechciał albo gdyby przekonały go wystarczająco silne argumenty. Dostrzega jakieś niepojęte niebezpieczeństwo w... Brinn przerwał gigantowi bez ceregieli. Choć jego głos był pozbawiony intonacji, władał nim sprawnie jak biczem. – A Cail opowiedział ur-lordowi o śmierci Ceera. Zdał mu sprawę z tego, jak usiłowałaś pozbawić go życia. Na twarzy Linden zapłonął mimowolny rumieniec. Jej ramię zadrżało, jakby chciała przedstawić jakąś prośbę, dłoń jednak zwisała bezwładnie na końcu martwego przedramienia. – Wybrana – rzekła Najstarsza ze ściśniętym gardłem, jakby słowa były bronią, którą mocno zaciskała w dłoni. – Nie ma potrzeby, byś była świadkiem naszej kłótni. Wszyscy dostrzegają, że dźwigasz straszliwy ciężar i jesteś wyczerpana. Czy nie zechcesz wrócić do kajuty, by spożyć posiłek i przespać się trochę? Gdy mówiła, Brinn stał nieruchomo, kiedy jednak skończyła, sprzeciwił się jej natychmiast. – Jest taka potrzeba. Ona jest dłonią Zepsucia między nami i próbowała pozbawić życia Ceera, gdy zadano mu śmiertelną ranę, którą sama powinna otrzymać. – Obojętność jego głosu cięła ostro jak sarkazm. – Niech odpowie na zarzuty, jeśli potrafi. – Phi! – prychnął Smołowiąz. Linden nigdy jeszcze nie widziała na jego groteskowej twarzy tak wielkiej złości. – Jesteś bardzo pochopny w osądach, Haruchai. Tak jak wszyscy, słyszałeś słowa Elohim, który rzekł Covenantowi: „Została uciszona, tak jak ciebie uciszono podczas Elohimfest”. Biorąc na siebie ów dopust, uratowała nas wszystkich z lochów Piaskowej Twierdzy. Jakże więc można ją winić za jej czyny? Covenant wpatrywał się w Linden, jakby był głuchy na prowadzoną przy nim rozmowę. Mięśnie w kącikach jego oczu i ust reagowały jednak na każde słowo, kurcząc się niemal niedostrzegalnie. Brodate oblicze i żarliwe spojrzenie czyniły go dziwnie podobnym do starca, który ongiś powiedział jej: „Bądź wierna”. Jego skóra miała jednak odcień jadu, a pod jej powierzchnią czaił się trąd przypominający ostateczny wyrok lub obłęd, nieodwołalny i narzucony. Tego jednego był pewien, ale niczego innego ani w sobie, ani w niej. „Czyż zło nie jest w tobie?” Ogarnięta nagłą słabością, chciała go błagać, prosić, by odwołał te straszliwe słowa, choć nie on je wypowiedział. Brinn jednak nadal ją oskarżał i nie mogła go zignorować. – Nie, gigancie – sprzeciwił się Haruchai. – To ty jesteś zbyt pochopny. Zastanów się. Gdy na ur-lorda Thomasa Covenanta spadła cisza Elohim, nie uczynił on nic. Nie okazywał żadnych oznak świadomości ani wiedzy. A czyż ona nie była zdolna do działania? Smołowiąz zaczął odpowiadać, lecz Brinn mu przerwał. – I czyż nie powtórzono nam słów, które usłyszała od Gibbona-furii? Czyż nie powiedział on: „Specjalnie wybrano cię do tej profanacji”? I czyż od owej chwili wszystkie jej uczynki nie przynosiły nam zła? – Smołowiąz raz jeszcze próbował się sprzeciwić, lecz Brinn nie dał mu dojść do słowa. – Gdy ur-lorda dopadł furia, jej wahanie... – wypowiedział to słowo ze zjadliwym naciskiem – ...naraziło na niebezpieczeństwo zarówno jego, jak i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Kiedy Elohim próbowali pozbawić go naszej ochrony, nakazała nam odejść, pozwalając, by padł ofiarą knowań owego ludu. Choć przyznali jej prawo do interwencji, nie zgodziła się zrobić użytku ze swego wzroku, by go ocalić. A potem, gigancie – Brinn kontynuował litanię oskarżeń – nie zechciała zdjąć z ur-lorda narzuconej mu ciszy. Nie pozwoliła nam zaatakować Kasreyna w obronie Hergroma, choć kemper został sam i był zdany na naszą łaskę. Skłoniła nas do powrotu do Piaskowej Twierdzy w chwili, gdy nawet Wskazany namawiał nas do ucieczki. Nie raczyła udzielić nam pomocy aż do momentu, gdy Hergrom zginął, Ceer został ranny, a my wszyscy znaleźliśmy się w lochu kempera i nie było już innego wyjścia. Wysłuchaj mnie. – Kierował teraz swe słowa prosto pod adresem Najstarszej, a były one ostre jak odpryski krzemienia. – Pośród naszego ludu starzy bardowie często opowiadają o gwardii krwi, która służyła dawnym lordom, oraz o Kevinie Niszczycielu Krainy i jego rytuale profanacji. Ów szalony uczynek oznaczał kres dawnych lordów, albowiem profanacja przyniosła im zagładę. Gwardzistów krwi powinien spotkać taki sam los. Czyż nie złożyli ślubów, nakazujących im ocalić lordów lub zginąć? Mimo to przetrwali, jako że Kevin Niszczyciel Krainy przed przystąpieniem do rytuału oddalił ich od siebie. Usłuchali go, nie wiedząc, co kryje się w jego sercu. Ów akt posłuszeństwa zrodził wśród nich wątpliwości, które z kolei otworzyły drzwi Zepsuciu. Zawiedli, albowiem nie osądzili Kevina Niszczyciela Krainy bądź też nie osądzili go prawidłowo. W ten sposób Zepsucie zatriumfowało nad dawnymi lordami i gwardią krwi. Nowi lordowie również by upadli, gdyby ur-lord nie wziął na swe barki brzemienia Krainy. Powiadam wam, że nie popełnimy drugi raz tego samego błędu. Czystość służby leży w tych, którzy służą, nie w tym, czemu służą. Nie ulegniemy Zepsuciu, ufając temu, kto jest fałszywy. Słyszysz mnie, gigancie? – zakończył beznamiętnym tonem. – Nie powstrzymamy się drugi raz przed osądem tam, gdzie jest on niezbędny. Osądziliśmy ową Linden Avery. Jest fałszywa. Fałszywa wobec ur-lorda, wobec nas i wobec Krainy. Próbowała zabić Ceera w chwili jego konania. Jest dłonią Zepsucia między nami. Domagamy się kary. Covenant wzdrygnął się wyraźnie na te słowa. Najstarsza spojrzała na Brinna spode łba. Przerażony Smołowiąz rozdziawił usta. Linden jednak skupiła się wyłącznie na Covenancie. Nie zaskoczyło jej żądanie Brinna. Gdy zeszli z Piaskowego Muru, za pozorną obojętnością, z jaką przyjął śmierć Hergroma, kryła się pasja równie gwałtowna jak jego zaangażowanie. Natomiast milczenie Covenanta wydało się jej ostatecznym odrzuceniem. Nawet na nią nie patrzył. Nie dowierzał jej od samego początku. Miała ochotę podejść do niego i okładać go pięściami, aż wreszcie zmusi go do jakiejś odpowiedzi. A więc takie masz o mnie zdanie? Nadal jednak nie mogła unieść ręki ani zgiąć jej w łokciu. Łopot żagli podkreślał milczenie, które nagle zapadło. Podmuchy wiatru ocierały koszulę Linden o ciało. Twarz Najstarszej niczego nie wyrażała. Wydawało się, że mieczarka uwierzyła w przedstawiony przez Brinna obraz. Linden poczuła, że opuszczają ją siły. Wszyscy oni popychali ją w stronę ciemności, która czaiła się na dnie jej serca niczym furia. – To ja dowodzę poszukiwaczami – odezwała się po chwili Najstarsza. – Nie będąc gigantami, nie jesteście mi winni posłuszeństwa, ale zgodziliście się podróżować w naszym towarzystwie i dlatego musicie zaakceptować moją decyzję w tej sprawie. – Jej słowa nie były groźbą, lecz stwierdzeniem faktu, ostrym jak miecz u jej boku. – Jakiej kary się domagacie? – Niech wypowie imię piaskowej gorgony – odpowiedział bez chwili wahania Brinn. Wydawało się, że powietrze zamarło na chwilę w bezruchu, jakby nawet wichry świata poczuły się przerażone tak bezkompromisowym osądem. Linden miała wrażenie, że pokład przechylił się pod jej stopami. Imię piaskowej gorgony? „A więc takie masz o mnie zdanie?” Przez jej trwogę powoli przedarły się słowa Najstarszej, której głos ochrypł od tłumionego bólu. – Wybrana, czy nie odpowiesz na te zarzuty? Linden usiłowała zapanować nad sobą. Covenant nie wyrzekł ani jednego słowa w jej obronie. Stał i czekał, aż ona coś powie, podobnie jak giganci i Haruchai. Poklepała się lekko po nodze odrętwiałą dłonią. Nadal nie odzyskała w niej czucia. – Nie – odparła zachrypniętym głosem. Najstarsza zaczęła czynić jej wymówki, a Smołowiąz skrzywił twarz, jakby chciał wybuchnąć płaczem, uciszyła jednak ich oboje. – Nie macie prawa. Brinn poruszył ustami. – Nie macie prawa – warknęła jeszcze raz tonem wyzwania. Wszystkie głosy umilkły. Giganci stojący na masztach wpatrywali się w nią, próbując coś usłyszeć poprzez szum wzburzonych fal oraz lament targanych wichrem want. Lico Brinna było dla niej nieprzeniknione. Odwróciła niespiesznie wzrok, by stawić czoło nagiemu cierpieniu, widocznemu w oczach Covenanta. – Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego Kevin Niszczyciel Krainy zdecydował się na rytuał profanacji? – Dygotała cała, mówiąc te słowa. – Musiał być wspaniałym człowiekiem, a przynajmniej dysponować wielką mocą... – to ostatnie słowo wypowiedziała tak, jakby przyprawiało ją o mdłości – ...jeśli gwardziści krwi byli skłonni wyrzec się śmierci, a nawet snu, żeby mu służyć. Cóż więc mu się przytrafiło? Wiedziała, że Covenant mógłby spróbować jej odpowiedzieć, nie pozwoliła mu jednak na to. – Powiem wam. Przytrafili mu się cholerni gwardziści krwi. Nie dosyć, że przegrywał, że nie potrafił ocalić Krainy, musiał znosić również ich. Z miną Boga Wszechmogącego służyli mu, gdy tracił wszystko, co kochał. – Jej warkliwy ton brzmiał jak sarkazm, lecz w rzeczywistości był ostatnią, błagalną obroną przed ciemnym miejscem, ku któremu ją spychano. „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. – Jezu Chryste! Nic dziwnego, że popadł w obłęd z rozpaczy. Jak mógł zachować choć strzęp szacunku do siebie, jeśli towarzyszyli mu tacy ludzie? Na pewno uznał, że nie ma innego wyboru, jak zniszczyć wszystko, co nie jest ich godne. Na twarzy Covenanta pojawił się szok, na licu Brinna zaś zaprzeczenie. – A teraz robicie to samo – ciągnęła z drżeniem, wymierzając swe gwałtowne błaganie prosto w serce Covenanta. – Macie tyle mocy, ile tylko można, i jesteście tacy czyści. Wszystko, co robicie, jest tak pełne poświęcenia. – Poświęcenia, przy którym jej zaangażowanie wyglądało na tchórzostwo i odmowę. – Skłaniacie wszystkich wokół do nieobliczalnych zachowań. A ja nie mam mocy, która dorównywałaby waszej. To nie moja wina... Nie posunęła się jednak tak daleko. Choć cierpiała, nie była skłonna winić go o to, co zrobiła. Potraktowałby to oskarżenie poważnie, a na to nie zasługiwał. – Nie macie prawa – dokończyła tonem twardym od bolesnej goryczy wywołanej kontrastem między jej dokonaniami a osiągnięciami Niedowiarka. Covenant nie odpowiadał. Nie patrzył już na nią. Przeszukiwał wzrokiem kamień w geście wstydu lub błagania. Odezwał się Brinn. – Linden Avery. – Obojętność jego tonu była nieprzenikniona niby lico zagłady. – Czy naprawdę uważasz, że to gwardia krwi była przyczyną rozpaczy Kevina Niszczyciela Krainy? Nie odpowiedziała mu. Cała jej uwaga skupiła się na Covenancie. Nagle coś w nim pękło. Przeszył pięściami powietrze, jakby krzyczał. Pierwotna magia zmąciła ciszę łukiem srebra. Płomień zniknął niemal natychmiast, lecz Covenant nie rozluźnił zaciśniętych pięści. – Linden. – Głos zamierał mu w gardle. Był ochrypły i czuły zarazem. – Co się stało z twoją ręką? Zaskoczył ją. Giganci wbili w niego wzrok. Na czole Caila pojawił się groźny wyraz. Niemniej ów krótki rozbłysk mocy zawładnął zgromadzonymi. Natura konfliktu w jednej chwili uległa zmianie. Nie był to już spór między Haruchai a Linden, lecz między Covenantem a nią, czy może między nim a każdym, kto chciałby mu się sprzeciwić. Przekonała się, że musi mu odpowiedzieć. Nie miała już żadnej obrony przeciw jego pasji. Czuła wstręt do tego, co uczyniła, dlatego jej głos był pełen zjadliwości. – Cail mnie kopnął. Żebym nie zabiła Ceera. Na te okrutne słowa Covenant wypuścił powietrze przez zęby, jak w grymasie cierpienia. Brinn skinął głową. Jeśli nawet oskarżenie Linden go zabolało, nie okazywał tego. Niedowiarek przez chwilę usiłował zrozumieć to, co powiedziała. – W porządku. To wystarczy – wymamrotał wreszcie. Haruchai nie ustąpił. – Ur-lordzie, trzeba wymierzyć karę. – Nie – odpowiedział mu Covenant, zupełnie jakby usłyszał inne słowa. – Ona jest lekarzem. Ratuje ludziom życie. Czy nie widzisz, że i tak już cierpi? – Nic mi o tym nie wiadomo – odparował Brinn. – Wiem tylko, że próbowała odebrać Ceerowi życie. Nagle, bez ostrzeżenia, Covenant zaczął krzyczeć. – Nic mnie to nie obchodzi! – Cisnął w Brinna swą gwałtownością, jakby fizycznie wyrwał ją z własnego ciała. – Uratowała mnie! Uratowała nas wszystkich! Myślisz, że to było łatwe? Nie odwrócę się do niej plecami tylko dlatego, że zrobiła coś, czego nie rozumiem! – Ur-lordzie! – zaczął Brinn. – Nie! – Pasja Covenanta była tak przesycona śladami mocy, że pokład zatrząsł się pod stopami Linden. – Posuwasz się za daleko! – Pierś falowała mu z wysiłku, który wkładał w zapanowanie nad sobą. – W Andelain, kiedy spotkałem zmarłych, Elena wspominała o niej. Powiedziała: „Dbaj o nią, ukochany, by na koniec mogła uleczyć nas wszystkich”. Elena – powtórzył. – Wielki lord. Kochała mnie i to ją zabiło. Ale mniejsza z tym. Nie pozwolę jej tak traktować. – Głos załamywał mu się pod naciskiem mocy. – Może jej nie ufacie. – Niepełna pięść kreśliła wokół niego zapowiedzi ognia. – Może nie ufacie mnie. – Nie potrafił powstrzymać się od wrzasku. – Ale, na Boga, dacie jej spokój! Brinn nie odpowiedział. Zamrugał powiekami beznamiętnych oczu, jakby zwątpił w zdrowie zmysłów Covenanta. Z całej postaci Niedowiarka trysnęło natychmiast światło, bliskie przerodzenia się w płomień. Ślady na jego przedramieniu zalśniły jak kły. Jego krzyk był eksplozją mocy, która wstrząsnęła powietrzem. – Słyszeliście mnie? Brinn i Cail cofnęli się o krok, jakby moc Covenanta budziła w nich grozę. Potem pokłonili mu się razem, tak jak zrobiły to dziesiątki Haruchai, gdy wrócił znad Glimmermere, trzymając w rękach krill Lorica i ich wolność. – Ur-lordzie, słyszeliśmy cię – odpowiedział Brinn, uznając jego władzę. Dysząc przez zęby, Covenant stłumił ogień. W następnej chwili u jego boku pojawił się Findail. Lico Wskazanego żłobiły bruzdy lęku i irytacji. Kiedy przemówił, brzmiało to tak, jakby próbował przyciągnąć uwagę Covenanta już od pewnego czasu. – Władco pierścienia, słyszeli cię. Usłyszał cię każdy, kto mieszka na Ziemi. Tylko tobie brak uszu. Czyż nie powtarzałem ci raz za razem, że nie wolno ci przywoływać pierwotnej magii? Zagrażasz wszystkiemu, co uważasz za cenne. Covenant odwrócił się gwałtownie ku Elohim i dźgnął go palcem wskazującym, jakby chciał zaznaczyć miejsce, w które zamierza uderzyć. – Jeśli nie chcesz odpowiedzieć na moje pytania, nie odzywaj się w ogóle – warknął. – Do cholery, gdybyście mieli choć trochę skrupułów, nic z tego by się nie wydarzyło. Żółte spojrzenie Findaila napotkało na chwilę gniew w oczach Niedowiarka. – Czyż nie ocaliliśmy twej duszy? – zapytał cicho Elohim. Nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się z godnością płynącą z zadawnionego bólu i podążył na swe miejsce na dziobie. Covenant natychmiast skierował się ku Linden. Ogień w nim płonął tak samo gorąco jak przedtem, co zmusiło ją, by przyjrzała się mu uważniej. Ów żar nie miał nic wspólnego z Findailem ani Haruchai. Zaskoczona zrozumiała, że ani przez chwilę nie zamierzał pozwolić, by ją ukarano. Zżerał go żal po stracie Ceera i Hergroma, moc i jad doprowadzały go niemal do obłędu, a jej uczynek przeraził go dogłębnie. Nigdy jednak nie miał zamiaru jej karać. Nie dał jej czasu na zastanowienie. – Chodź ze mną. Jego rozkaz był równie niewzruszony jak sami Haruchai. Obrócił się gwałtownie na pięcie i ruszył w miejsce, gdzie fordek i pokład rufowy łączyły się teraz ze sobą. Wydawało się, że wybrał to miejsce po to, by nikt go nie podsłuchał. Albo nie chciał uszkodzić masztów lub żagli. Na groteskowej twarzy Smołowiąza pojawiły się ulga i lęk. Najstarsza uniosła dłoń, by zetrzeć z czoła pot niepokoju. Unikała wzrokiem Linden, jakby chciała się powstrzymać od komentowania wszelkich uczynków i pragnień Przyjaciela Gigantów. Linden bała się pójść za nim. Instynkt podpowiadał jej, że to ostatnia szansa odmowy, ostatnia możliwość zachowania odrzucenia, na którym zbudowała swe życie. Jego cierpienie dotarło jednak do niej przez szarą przestrzeń pokładu. Ruszyła sztywno ku niemu, przy każdym kroku ocierając sobie uda. Nie patrzył na nią przez chwilę. Odwrócił się do niej plecami, jakby nie mógł znieść widoku tego, kim się stała. Potem jednak napiął mięśnie barków, splótł dłonie w węzeł przypominający uścisk dusiciela, odwrócił się i spojrzał jej w twarz. – A teraz powiesz mi, dlaczego to zrobiłaś – rozkazał tryskającym wściekłością głosem. Nie chciała mu tego wyjaśniać. Odpowiedź kryła się w niej. Leżała u korzeni jej przygnębienia niczym ból w jej łokciu. Budziła w niej jednak paraliżującą trwogę. Nigdy nie przyznała się nikomu do tej zbrodni, nie dała nikomu prawa, by ją osądzał. To, co już o niej wiedział, było wystarczająco okropne. Gdyby miała władzę w prawej ręce, zasłoniłaby twarz przed ostrym, przenikliwym jasnowidzeniem jego spojrzenia. Spróbowała jakoś go zbyć. – Jestem lekarzem – rzekła, zgrzytając gwałtownie zębami. – Nie lubię patrzeć, jak ludzie umierają. Jeśli nie mogę ich uratować... – Nie. – Jego głos ochrypł od groźby pierwotnej magii. – Nie chcę słyszeć żadnych tanich wykrętów. To jest zbyt ważne. Nie chciała mu tego wyjaśniać, ale to zrobiła. Wszystkie problemy i potrzeby wczorajszej nocy sprowadzały się do tego pytania. Musiała na nie odpowiedzieć. Krew Ceera zbezcześciła jej spodnie niby zewnętrzny objaw innych plam, innych śmierci. Miała krew na dłoniach już od tak dawna, że skaza wniknęła w jej duszę. Ojciec naznaczył ją śmiercią, a ona dowiodła, że miał rację. Z początku słowa wydobywały się z jej ust powoli, potem jednak nabrały siły niby opętanie. Wkrótce zapanowały nad nią całkowicie. Wzbierały w niej jedno po drugim, aż przeszły w zdyszane westchnienia. Musiała je wypowiedzieć. Covenant cały czas wpatrywał się w nią z niesmakiem na licu, jakby wszystko, co kiedykolwiek do niej czuł, powoli obracało się we wstręt. – To była cisza – zaczęła. Jej słowa przypominały słabe, niemal bezcelowe uderzenia młotka, które w końcu kruszą granit. – Odległość. – Elohim wbili ją w Niedowiarka na sposób klina, zrywając niezbędny związek między wrażeniem a świadomością, uczynkiem a znaczeniem. – To było we mnie. Wiedziałam, co robię. Wiedziałam, co dzieje się wokół mnie. Ale to było tak, jakbym nie miała wyboru. Nie miałam nawet pojęcia, dlaczego jeszcze oddycham. Unikała jego spojrzenia. Wróciła do niej poprzednia noc. Światło dnia przygasło. Stała samotna na mrocznej pustyni, którą uczyniła z własnego życia. – Gdy uciekaliśmy z Piaskowej Twierdzy, próbowałam się wydobyć z ciszy. Musiałam zacząć od samego dna. Musiałam wszystko sobie przypomnieć. Życie w starym domu, strych, pola, blask słońca i rodziców, szukających już sposobu, który pozwoliłby im umrzeć. Potem ojciec podciął sobie żyły. Od tej chwili znikła wszelka różnica między moimi wspomnieniami a tym, co robiliśmy. Szłam po Kamiennym Murze, ale miałam wrażenie, że jestem z ojcem. A rozgoryczenie matki skaziło płynącą w jej żyłach krew. Gdy mąż opuścił ją w tak samolubny sposób, straciła wszelką odporność. Jego bankructwo – i rachunki szpitalne Linden – zmusiły ją do sprzedaży domu, co uznała za fundamentalną klęskę. Nie tylko nie straciła entuzjazmu dla swego kościoła, lecz przeniosła na niego znaczną część zależności, którą dotąd czuła wobec męża. Choć zasiłek mógłby wystarczyć na życie, wyłudziła mieszkanie od jednego z członków kongregacji, innych zaś zmuszała do zlecania jej prac domowych, a wykonując je, użalała się nad sobą koszmarnie. Na nabożeństwach, spotkaniach modlitewnych i przyjęciach domagała się wszelkiej możliwej pociechy i wsparcia. Nic jednak nie mogło już ukoić jej goryczy. W ramach procesu niemal równie cudownego jak zmartwychwstanie przeobraziła zmarłego męża w łagodnego świętego wpędzonego do grobu przez okrutną córkę, która domagała się miłości, ale nie chciała jej dawać. Pozwalało jej to przedstawiać siebie również jako świętą i uważać za cnotę emocjonalną urazę, którą okazywała własnemu dziecku. To jej jednak nie wystarczyło. Nic nie mogło jej wystarczyć. Prawie każdy zdobyty grosz wydawała najedzenie. Obżerała się tak, jakby fizyczny głód był symbolem i przejawem duchowej krzywdy. Jakby karmiła duszę. Linden często nie miałaby przyzwoitego ubrania, gdyby nie dary z kościoła, którym nauczyła się gardzić, co jeszcze bardziej tłumaczyło niechęć, jaką darzyła ją matka. Fakt, że jej córka nosiła wyłącznie odzież z darów, a mimo to nie można jej było prośbą ani groźbą skłonić do okazania choćby śladu wdzięczności, był dla niej zarówno wyrzutem, jak i usprawiedliwieniem. Podniosła własną skwaszoną nieudolność do statusu świętości. Ta historia paliła usta Linden cierpieniem, które zdawało się wypływać z samego serca. Oczy piekły ją już w przedsmaku łez. Była jednak zdeterminowana zapłacić pełną cenę. Było to sprawiedliwe. – Pewnie na to zasługiwałam. Żyć ze mną nie było łatwo. Kiedy wyszłam ze szpitala, dokonała się we mnie zmiana. Zupełnie, jakbym chciała udowodnić światu, że ojciec miał rację. Że nigdy go nie kochałam. Ani nikogo innego. Na przykład znienawidziłam ten kościół. Powtarzałam sobie, iż to dlatego, że gdyby matka nie była tak bardzo uzależniona od religii, byłaby w domu, kiedy ojciec się zabił. Mogłaby mu pomóc. Mogłaby pomóc mnie. Naprawdę jednak chodziło o to, że kościół mi ją zabrał, a ja byłam jeszcze dzieckiem i potrzebowałam jej. Dlatego zachowywałam się tak, jakby nie zależało mi na nikim, a już szczególnie na niej albo na Bogu. Zapewne byłam jej potrzebna równie mocno, jak ona mnie, ale ojciec popełnił samobójstwo w taki sposób, jakby chciał ukarać mnie osobiście, a ja w ogóle nie rozumiałam jej pragnień. Chyba się bałam, że jeśli zacznę ją kochać albo przynajmniej udawać, że ją kocham, ona również się zabije. Na pewno doprowadzałam ją do obłędu. Nikt nie powinien się dziwić, że zachorowała na raka. Linden miała ochotę opleść ramiona wokół klatki piersiowej, by ukoić przeszywający jej ciało ból wywołany wspomnieniami, nadal jednak nie odzyskała władzy w prawej ręce. Przeniknęły ją wspomnienia choroby. Starała się mówić z obojętną zasadniczością, z jaką zrelacjonowała Covenantowi śmierć ojca, wrażenie było jednak zbyt jaskrawe, by mogła je stłumić. W płucach czuła dławiący ciężar. Od Covenanta biło przeczucie trwogi. – Można ją było wyleczyć. Usunąć guz operacyjnie. Gdyby zrobiono to na czas. Ale lekarz nie potraktował jej poważnie. Była tylko narzekającą grubaską. Zespół wdowieństwa. Kiedy zmienił zdanie i skierował ją do szpitala na operację, doszło już do przerzutów. Mogła jedynie leżeć i czekać na śmierć. Linden zdyszała się mimo woli, wspomniawszy ostatni miesiąc. Matka sapała ciężko, gdyż gęsty płyn w płucach dusił ją powoli. Leżała na szpitalnym łóżku. Chwilami miało się wrażenie, że tylko oddech i głos są dowodem na to, iż jeszcze żyje. Masywne zwały tłuszczu opadały na materac, jakby odcięto je od kości. Kończyny miała bierne i bezwładne. Każdy jej oddech był morderczym, syczącym żądaniem śmierci, a głos nie cichł ani na chwilę, karcąc córkę za jej grzechy. Nigdy nie próbowała skłonić Linden do nawrócenia. Potrzebowała jej odrzucenia, zależało jej na nim. Oskarżanie córki stało się dla niej jedynym remedium na przerażenie. Bez niego nie mogła mieć pewności, że zasługuje na Bożą miłość. – Było lato. – Wspomnienie opętało Linden. Prawie nie dostrzegała statku gigantów czy zachmurzonego nieba. – Nie chodziłam do szkoły. Nie miałam co ze sobą zrobić. A ona była moją matką. – Żałoby piętnastoletniej dziewczyny nie sposób było ubrać w słowa. – Została mi tylko ona. Nocami opiekowali się mną ludzie z kościoła, ale za dnia nie miałam nic innego do roboty. Spędziłam z nią cały miesiąc. Słuchałam, jak łka i jęczy, jakby wszystko to było moją winą. Lekarzy i pielęgniarek nic to nie obchodziło. Dawali jej lekarstwa i tlen i dwa razy dziennie ją myli. Poza tym nie wiedzieli, co z nią zrobić. Nie pozwalali sobie na emocjonalne zaangażowanie. Zostałam z nią sama i wysłuchiwałam jej oskarżeń, które w rzeczywistości były błaganiem. Pielęgniarki na pewno myślały, że chcę jej pomóc. Albo same nie mogły tego znieść. Na mnie zrzuciły opiekę nad nią. Dawały mi niezliczone pudełka papierowych chusteczek i kazały ją wycierać, kiedy tylko będzie tego potrzebowała. Pot. I śluz, który sączył się z jej ust nawet wtedy, gdy nie miała sił kaszleć. Musiałam siedzieć tuż obok niej. Choć ważyła dużo, wyglądała jak szkielet. A oddech... Płyn rozkładał się w jej płucach. Chciało mi się wymiotować. – Smród przypominający odór gangreny bijący od starca, któremu uratowała życie na Haven Farm. – Pielęgniarki dawały mi jedzenie dla niej, ale wrzucałam je do toalety. „Bądź wierna”. – Nie chciała na mnie patrzeć. Nie mogłam jej do tego zmusić. Kiedy próbowałam, zaciskała powieki i błagała dalej. „Boże, proszę, pozwól mi umrzeć”. Po miesiącu dziewczyna wzięła kruche życie matki we własne ręce. Żałoba, uraza i poczucie winy oblepiły ją dokładniej niż krew Ceera. Ich plamy sięgnęły głębiej, wzbudzając pierwotny gniew. Potrzebowała mocy, by coś zrobić, znaleźć środki obrony, a ponieważ świadomemu umysłowi zabrakło sił, w jej wnętrzu pojawił się mroczny głód, który odziedziczyła po śmierci ojca. „I tak nigdy mnie nie kochałaś”. Wezbrał z podłogowych desek strychu, rzygnął niby nienawiść do całego życia z rozciągniętych w triumfalnym grymasie ust konającego. Ust, które powinny wyrażać ból lub miłość. Gdy zwróciła się ku matce, ciemność podskoczyła w niej niby lico koszmaru, pojawiła się w pełni ukształtowana, sprecyzowana i niekwestionowana, nie w umyśle, lecz raczej w dłoniach, tak że jej ciało wiedziało, co chce zrobić, podczas gdy mózg mógł jedynie przyglądać się i krzyczeć, niezdolny do sprzeciwu, kontroli, czy nawet wyboru. Łkała gwałtownie, choć bezgłośnie, nie pozwalając, by przez zęby wyrwał się choć jeden jęk, który zdradziłby ją przed pielęgniarkami. Ledwie widziała, co robi, gdy odłączyła matce tlen, wyciągając przewody z nozdrzy. Ukryta w niej ciemność zaczęła dobijać się, by się ujawnić. Śmierć była mocą. Mocą. Siłą pozwalającą wepchnąć oskarżenia w gardła tym, którzy je wysuwali. „Czyż zło nie jest w tobie?” Przelewając łzy, które miały ją prześladować całe życie bez szansy na przebaczenie, zaczęła wciskać chusteczki do ust matki, jedną po drugiej. – Wtedy w końcu na mnie spojrzała. – Covenant stał się zamazaną plamą przed jej oczyma, czuła jednak, że cierpi, jakby zdruzgotały go jej słowa. – Próbowała mnie powstrzymać. Ale nie miała siły. Nie była w stanie podźwignąć własnego ciężaru. Potem wszystko się skończyło. Nie musiałam już wdychać tego smrodu. – Przestała dygotać. Coś w jej wnętrzu pękło. – Kiedy już się upewniłam, że nie żyje, zrobiłam wszystko tak, jakbym to wcześniej zaplanowała. Wyjęłam chusteczki z jej ust i spuściłam je z wodą. Włożyłam przewody tlenowe z powrotem do nosa. A potem powiedziałam pielęgniarkom, że matka chyba przestała oddychać. Pokład przechylił się pod jej stopami i omal się nie przewróciła. Potem Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wyprostował się, a ona razem z nim. Oczy piekły ją z siłą ognia, który pojawił się w jej prawym barku, drażniąc nerwy, aż wreszcie znikał w drętwocie, jaką odczuwała za łokciem. Emanacje bijące od Covenanta były tak bolesne, że nie mogła już dłużej zamykać na nie oczu. Spoglądał na nią ze zrozumieniem, jakby dzielił ze statkiem gigantów dolę kaleki. Dostrzegała przez łzy, że nawet toczący go trąd i jad w jego żyłach są jej bliskie. Były skazami, potrzebami, dzięki którym stał się szczery i atrakcyjny. Miał ochotę wybuchnąć łzami nad nią – albo przez nią, nie była tego pewna. Jeszcze nie skończyła. – Dałam jej to, czego chciała. Sam Bóg mógł jedynie pozwolić jej cierpieć, a ja dałam jej to, czego chciała. To było zło. Próbował się sprzeciwiać, jakby współczuł jej bardziej, niż sama kiedykolwiek sobie na to pozwoliła. Nie dała mu dojść do słowa. – Dlatego właśnie nie chciałam uwierzyć w zło. Żeby nie ujrzeć siebie w tym świetle. Wolałam też nie poznawać twoich tajemnic, żebym nie musiała zdradzać ci własnych. Taka jednak jest prawda. Odebrałam jej życie. Szansę na znalezienie własnej odpowiedzi. Nadzieję na cud. Człowieczeństwo. – Nigdy się od tego nie uwolni. Za to, co uczyniła, nigdzie nie znajdzie pokuty. – Przeze mnie ostatnim, co czuła w życiu, było przerażenie. – Nie. – Covenant pragnął ją uciszyć. – Linden. Nie rób tego. Nie oskarżaj się w ten sposób. – Twarz miał wynędzniałą z trwogi. Z każdej części jego stojącej na kamiennym pokładzie postaci biło ku niej błaganie. – Byłaś tylko dzieckiem. Nie wiedziałaś, co robić. Nie jesteś wyjątkiem. Wszyscy mamy w sobie lorda Foula. – Promieniowało z niego typowe dla trędowatych współczucie dla rannych i osieroconych. – Uratowałaś mnie. Uratowałaś nas wszystkich. Potrząsnęła głową. – Sam się uratowałeś. Ja cię tylko opętałam. – Pozwoliła, by Elohim odarli go z umysłu i woli, pozostawiając mu jedynie upodloną, nieznośną litanię choroby. Wziął na siebie nawet to brzemię w imię swego poświęcenia dla Krainy, konieczności walki ze Wzgardliwym. A ona poddała się całkowicie, naraziła się na najstraszniejszą grozę ze swej przeszłości, by przywołać go z powrotem. Nie widziała w tym jednak cnoty. Sama przyczyniła się do wpędzenia go w ową niedolę. Pomogła też doprowadzić do sytuacji, która zmusiła ją do pogwałcenia jego niezależności. – Całe życie... – jej dłonie cofnęły się gwałtownie – ...panowałam nad tą ciemnością. W taki czy inny sposób. Musiałam się tego wyrzec, żeby móc wejść w ciebie. Dlatego gdy zobaczyłam Ceera, nie potrafiłam już nad sobą zapanować. Powinieneś był pozwolić, żeby Brinn mnie ukarał – dokończyła nieprzejednanym tonem. – Nie. – Jego sprzeciw był żarliwym szeptem, który przeskoczył dzielącą ich lukę niczym impuls mocy. Cofnęła nerwowo głowę. Widziała go wyraźnie. Patrzył na nią tak, jakby jej szczerość znaczyła dla niego więcej niż wszelki rozlew krwi. – Nic mnie nie obchodzi twoja matka – zapewnił tonem kogoś, kto zna ciężar samooskarżenia. – Ani to, czy mnie opętałaś. Miałaś powody. A to jeszcze nie wszystko. Uratowałaś całą drużynę. Nie znam żadnej innej kobiety, która by się mnie nie bała. – Poruszył ramionami w bolesnej próbie uścisku, przed którą powstrzymał się, może ze wstydu. – Czy nie rozumiesz, że cię kocham? Kochasz? Jej usta spróbowały ukształtować to słowo, lecz nie zdołały tego zrobić. Jego wyznanie zmieniało wszystko. W jednej chwili jej świat nabrał innych kształtów. Zbliżyła się do niego niepewnym krokiem, spojrzała mu w twarz. Pobladł z wyczerpania spowodowanego naciskiem przeznaczenia. Dziura pozostawiona przez nóż ziała pośrodku brudnej koszulki niby śmiertelny cios. Mimo to dotknął swą pasją dodatkowego wymiaru jej słuchu. Ożyła nagle i zaczęła dygotać. Wcale nie chciał jej odmawiać. Próbował się wycofać, lecz nie było to skierowane przeciw niej. To siebie starał się odrzucić. Srożyły się w nim jad i trąd, potrafiła je jednak rozpoznać i zaakceptować. Nim zdążył się odsunąć, zarzuciła mu lewą rękę na szyję, a prawą uniosła tak wysoko, jak tylko zdołała, by nie pozwolić mu odejść. Walczył ze sobą jeszcze chwilę, stojąc w jej uścisku sztywny i nieprzejednany. Potem skapitulował. Otoczył ją ramionami i dotknął wargami jej ust, jakby spadał. 22. „Na świecie jest również i miłość” Późnym porankiem następnego dnia, po długiej nocy rozświetlonej blaskiem księżyca w pełni, Linden obudziła się w swym hamaku. Było jej bardzo wygodnie. Sen ją uspokoił. Prawą rękę miała ciepłą. Czuła się bezpiecznie niczym dziecko, które nie wiedziało, co to śmierć. Kończyna uwolniła się od odrętwienia, jakby krew Linden stała się krzyżmem. Nie miała ochoty otwierać oczu. Choć widziała przez powieki, że kajuta promienieje od blasku słońca, nie chciała, by dzień się zaczął. By noc się skończyła. W całym jej ciele – wyszorowanym i wrażliwym na pieszczoty – zachowało się wspomnienie bliskości Covenanta. Udało mu się w jakiś sposób wysunąć z hamaka, nie budząc jej przy tym. Wydała z siebie senny szept sprzeciwu. Potem jednak nerwy jej policzka poczuły słabe mrowienie pierwotnej magii. Był z nią w kajucie. Uśmiechnęła się lekko do siebie, uniosła głowę i otworzyła oczy, by na niego spojrzeć. Stał boso na podłodze, skąpany w jaskrawych promieniach słońca. Ich ubrania wisiały na oparciach krzeseł. Zostawili je tam, by wyschły, po tym jak Haruchai wyprali je wczorajszego popołudnia, kierując się swym szczególnym poczuciem obowiązku. Nie próbował jednak się ubrać. Zasłonił twarz dłońmi w nieświadomej imitacji smutku. Maleńkim płomieniem pierścienia usuwał sobie zarost z policzków i szyi. Przypatrywała mu się uważnie bez słowa, nie chcąc zakłócić jego skupienia. Chciała zapamiętać go takim, jakim był, nim zda sobie sprawę z tego, że go obserwuje, i poczuje się skrępowany. Był chudy, niemal wynędzniały. Nigdy nie gasnący ogień wypalił z niego cały zbędny tłuszcz. Podobała się jej jednak jego sylwetka. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że jest zdolna zainteresować się czyimś ciałem jako kobieta, nie lekarz. Gdy zarost zniknął, Covenant przygasił ogień. Odwrócił się i zauważył, że Linden mu się przygląda. Przelotne zawstydzenie przyćmiło w jego oczach inne uczucia. Wykonał ręką niepewny gest, przypominający przeprosiny. – Ciągle mi się wydaje, że powinienem być w stanie nad nią zapanować. Nadal próbuję się tego nauczyć. – Skrzywił się z przekąsem. – Poza tym przeszkadza mi swędzenie. – Wtem jego usta zastygły w posępnym wyrazie. – Jeśli płomień jest mały i jeśli nie pozwolę sobie na gniew, potrafię sobie z nią poradzić. Ale gdy tylko spróbuję zrobić coś ważnego... Nie przestawała się uśmiechać, aż wreszcie zauważył jej minę. Zbył problem mocy wzruszeniem ramion i – również uśmiechając się półgębkiem – dotknął bladego, wygolonego podbródka. – Zgoliłem wszystko? Nie mogę nic wymacać, bo dłonie mam nieczułe. Odpowiedziała mu skinieniem głowy, jego ton zwrócił jednak jej uwagę na złożone uczucia, które wyrażał swym spojrzeniem. W oczach lśniło mu coś więcej niż wspomnienia minionej nocy. Coś go dręczyło. Nie miała ochoty rezygnować z kruchego spokoju, który tak rzadko udawało się jej osiągnąć, nie wahała się jednak ani chwili. – O co chodzi? – zapytała z łagodnością w głosie. Odwrócił wzrok, po czym, z widocznym wysiłkiem, spojrzał na nią ponownie. – O zbyt wiele spraw. – Wpatrywał się w nią, jakby nie potrafił zaakceptować jej uczuć. – O pierwotną magię. O pytania. O samolubstwo, jakim było przyjęcie twojej miłości, gdy... – Przełknął z wysiłkiem ślinę. – Gdy kocham cię tak bardzo, jestem tak straszliwie niebezpieczny i może nawet nie wyjdę z tego żywy. – Wykrzywił usta w grymasie trudnej szczerości. – Może nie uda nam się wrócić na czas, żebyś mogła coś zrobić z raną w moim sercu. Pragnę się wycofać. Nie chcę już więcej odpowiedzialności. Zbyt wielu ludzi zginęło, a wciąż jest gorzej i trudniej. Słyszała go i rozumiała. Był głodny i wreszcie skosztował pokarmu, którego łaknęła jego dusza. Niczym się od niego nie różniła. Niemniej powód jego obaw – rana od noża w piersi – nie wydawał się jej realny. Stara blizna była już ledwie widoczna. Wtopiła się w bladą skórę. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że proces gojenia mógłby się cofnąć. Była to jednak tylko część tego, co czuła. Na swój sposób cieszyła się z tego, że jest z nim na Klejnocie Gwiezdnej Wędrówki i płynie ku Jedynemu Drzewu w towarzystwie gigantów i Haruchai, Findaila i Vaina. Czuła się gotowa stawić czoło przyszłości, jaką zaplanował dla niej lord Foul. Powiedziała to Covenantowi tak dobitnie, jak tylko potrafiła. – Nic mnie to nie obchodzi. Możesz sobie być tak niebezpieczny i samolubny, jak tylko zechcesz. – Ukryta w nim groźba od samego początku wydawała się jej atrakcyjna, a jego samolubstwa nie sposób było odróżnić od miłości. – Nie boję się. Oczy zaszły mu mgłą na te słowa. Zamrugał powiekami, jakby Linden była jaśniejsza od słońca. Sądziła, że wdrapie się na składaną drabinę i wróci w jej objęcia. Pozostał na dole z twarzą pełną dziecinnego lęku. – Findail mówi, że to ja zniszczę Ziemię – powtórzył. Za gardło chwycił go nagły skurcz, który jednak natychmiast minął. Wtedy zrozumiała, że potrzebuje od niej czegoś więcej niż wyznanie. Chciał podzielić się z nią swym cierpieniem. Zbyt długo był samotny. Nie mógł otworzyć jednych wiodących do niej drzwi, nie uchylając jednocześnie pozostałych. Wygramoliła się z wygodnego hamaka i usiadła, by spojrzeć mu prosto w twarz. Findail – pomyślała. Myśl o nim wzbudziła jej irytację. Elohim próbował przeszkodzić jej w wejściu w Covenanta. Wykrzykiwał: „Czy jesteś głupia? To zagłada! Los Ziemi spoczywa na moich barkach”. – Wczoraj powiedział ci: „Czyż nie ocaliliśmy twej duszy?” Co to miało znaczyć? – zapytała z nagłą surowością w głosie. Covenant wykrzywił usta. – To jedna z przyczyn, dla których się boję. – Odwrócił od niej wzrok, skupiając uwagę na tym, co go spotkało. – Miał rację. W pewnym sensie. Rzeczywiście mnie ocalili. Kiedy byłem sam na sam z Kasreynem, nim uratował mnie Hergrom. – W jego głosie pobrzmiewały tony goryczy. – Byłem bezradny. Powinien zrobić ze mną, co tylko zechce. Ale nie potrafił przebić się przez tę ciszę. Słyszałem każde jego słowo, lecz nie mogłem nic zrobić, a on nie zdołał mnie zmusić do podjęcia próby. Gdybym nie był w takim stanie, zapewne udałoby się mu zabrać mi pierścień. Ale to nie wyjaśnia ich motywów. – Podniósł spojrzenie. Twarz miał udręczoną pytaniami, na które nie znał odpowiedzi. – Dlaczego mi to zrobili? Czemu Findail tak bardzo się mnie boi? Przyglądała mu się uważnie, próbując odgadnąć, co wie, co pamięta i czego potrzebuje. Miał wyrazistą twarz – usta surowe jak przykazanie, oczy zdolne tryskać ogniem. Nie było w nim jednak nic prostego. Pełen był sprzeczności. Pewne fragmenty jego jaźni znajdowały się poza zasięgiem jej zmysłów, być może nawet jej pojmowania. – Sam się siebie boisz – odpowiedziała mu tak stanowczo, jak tylko potrafiła. Zmarszczył na chwilę brwi, jakby miał ochotę zapytać: „Uważasz, że gdybym był arogancki, niedoświadczony albo po prostu głupi, nie byłoby powodów do obaw?” Wtem jednak opuścił ramiona. – Wiem – szepnął. – Im więcej mam mocy, tym bardziej czuję się bezradny. Zawsze jest jej za mało. Albo jest nieodpowiedniego rodzaju. Albo nie potrafię nad nią zapanować. To mnie przeraża. – Covenant. – Nie miała ochoty mówić mu nic nieprzyjemnego, zadawać bolesnych pytań. Nigdy jednak nie widziała, by unikał czegoś, co mogło się okazać nieprzyjemne lub bolesne. Chciała okazać się go godna, dowieść, że zasługuje na to, by być jego towarzyszką. – Powiedz mi, dlaczego konieczna jest wolność. Zesztywniał lekko i uniósł brwi, zaskoczony nieoczekiwanym biegiem jej myśli. Nie odmówił jednak odpowiedzi. – Mówiliśmy już o tym kiedyś – zaczął powoli. – Trudno to wytłumaczyć. Cały problem sprowadza się chyba do tego, czy jest się osobą, która ma wolną wolę, może odrobinę uporu i przynajmniej zdolność uczynienia czegoś zaskakującego, nawet jeśli brakuje jej do tego determinacji, czy też jest się tylko narzędziem. Narzędzie po prostu służy temu, kto nim włada. Może dokonać tylko tego, na co pozwalają jego umiejętności, i nie nadaje się do niczego innego. Dlatego jeśli chce się dokonać czegoś szczególnego, czego nie potrafi się zrobić samemu, nie można użyć narzędzia. Trzeba posłużyć się osobą i liczyć na to, że sprawione przez nią niespodzianki okażą się korzystne. Konieczny jest ktoś, kto jest wolny i może się stać kimś innym, niż od niego oczekiwano. Do tego wszystko się sprowadza, po obu stronach. Stwórca chce powstrzymać Foula. Foul pragnie zniszczyć Łuk Czasu. Żaden z nich nie może skorzystać z narzędzia, ponieważ narzędzie byłoby tylko przedłużeniem ich osoby, a gdyby potrafili osiągnąć cel w ten sposób, nie potrzebowaliby nikogo innego. Dlatego obaj próbują posłużyć się nami. Jedyna różnica, jaką dostrzegam, polega na tym, że Stwórca nikim nie manipuluje. Wybiera tylko kogoś i podejmuje ryzyko. Foul jest inny. Ile mamy wolności? – Nie. – Linden spojrzała mu prosto w twarz, ze wszystkich sił starając się nie wzdrygnąć. – Nie „my”. – Nie chciała sprawiać mu bólu, wiedziała jednak, że jej miłość byłaby fałszywa, gdyby próbowała go oszczędzać. – To ty masz pierścień. Ile ty masz wolności? Kiedy zgodziłeś się zająć miejsce Joan... Umilkła. Nie miała serca dokończyć tego zdania. Zrozumiał ją. Niewypowiedziane słowa były echem jego strachu. – Nie jestem pewien. Ponownie odwrócił od niej wzrok, nie po to, by uniknąć jej spojrzenia, lecz dlatego, że chciał wrócić do własnych wspomnień. Linden jednak jeszcze nie skończyła, a to, co zostało do powiedzenia, było zbyt trudne, by mogła czekać. – Po Elohimfest. Kiedy próbowałam w ciebie wejść – mówiła urywkami zdań, gdyż nie potrafiła ogarnąć całości. Drżąc na wspomnienie owego wydarzenia, podjęła próbę ubrania swych obaw w bardziej klarowne słowa. – To było tego samego dnia, w którym zjawił się Findail. Do tej pory zwlekałam w nadziei, że sam przyjdziesz do siebie, ale nie mogłam już czekać dłużej choćby dlatego, iż liczyłam na to, że może uda ci się wycisnąć z niego jakieś odpowiedzi. Zamknęła oczy, próbując odgrodzić się od jego spojrzenia. – Nie zdołałam się przedrzeć zbyt głęboko. – Dręczona mrocznym głodem mocy, próbowała nad nim zapanować i teraz wrócił do niej jadowity efekt jej poczynań. Zaczęła nieświadomie kołysać się w hamaku, chcąc znaleźć pocieszenie, wtłoczyć swe wspomnienia w słowa. – Później coś mnie z ciebie wyrzuciło. Albo sama się wyrzuciłam. Żeby uciec przed tym, co zobaczyłam. Z bólem opowiedziała mu o tym, jak ujrzała go jako ofiarę Słonecznicy, potworną i ohydną jak Marid. Natychmiast spojrzała mu w twarz, jakby ów widok był lekarstwem na trwogę. Przyglądał się jej z uwagą. W jego wzroku ścierały się ze sobą gniew i strach. – Czy możesz mnie zapewnić, że już się nie sprzedałeś? – wychrypiała z niezamierzoną brutalnością, której jednak nie potrafiła stłumić. – Że nie jesteś narzędziem Wzgardliwego? – Może nie jestem. – Bruzdy na jego twarzy nabrały nieprzejednanego charakteru, jakby przegnała go w miejsce, do którego nie potrafiła dotrzeć, zmusiła do ukrycia się w bólu i izolacji. Jego głos był zimny jak trąd. – Może Elohim tylko tak się zdaje. Może to, co zobaczyłaś, to jedynie ich wizja. – Napiął nagle mięśnie twarzy. Potrząsnął głową, próbując się do czegoś zmusić. – Nie. To tylko kolejny tani wykręt. – Grymas łagodniał powoli, jakby Covenant postanowił opuścić schronienie, odsłonić się przed nią. – Może Findail ma rację i powinienem oddać mu pierścień. Albo oddać go tobie. Nim będzie za późno. Ale niech mnie diabli wezmą, jeśli dam za wygraną. Dopóki są powody do nadziei, nie zrobię tego. Nadziei? – wypowiedziała bezgłośnie. Odpowiedział jej jednak bezzwłocznie. – Ty jesteś jednym z tych powodów. Wybrał cię starzec z Haven Farm. Powiedział ci: „Bądź wierna”. Wciąż jesteś ze mną i jesteś gotowa walczyć. To jeden powód. Drugim jest to, co powiedziałaś przed chwilą. Jeśli twoja wizja była prawdziwa, jeśli naprawdę jestem narzędziem lub ofiarą Foula, to znaczy, że nie mogę go powstrzymać, ale on również nie zdoła mnie wykorzystać, by osiągnąć to, czego pragnie. Przerwał nagle, chcąc dać jej szansę rozważenia implikacji swych słów. Zrozumienia, że w gruncie rzeczy knowania lorda Foula skupiają się wokół niej. Że ciężar ocalenia Ziemi spoczywa na jej barkach z przyczyn, o których nie ma najbledszego pojęcia. Że lord Foul manipuluje nią po to, by „doprowadziła do zniszczenia Ziemi”. Ta myśl przeszyła ją nagłym dreszczem, przywołała z powrotem strach do rozświetlonej słonecznym blaskiem kajuty. Covenant jednak zaczął mówić dalej, odpowiadając na jej lęk. – Istnieje jeszcze jeden powód. Jeszcze jedna nadzieja. – Jego głos był teraz łagodniejszy, bardziej czuły. Pobrzmiewał w nim smutek i zrozumienie. – Mówiłem ci, że byłem w Krainie już trzy razy. Właściwie to cztery. W pierwszych trzech przypadkach nie miałem żadnego wyboru. Wzywano mnie, czy tego chciałem, czy nie, a już po pierwszej wizycie przerażenie kazało mi się opierać. Najgorszy był jednak trzeci raz. Spacerowałem po lesie za farmą i natknąłem się na małą dziewczynkę, którą zaatakował grzechotnik. Próbowałem ją ratować, ale się przewróciłem. Kiedy się ocknąłem, byłem już w połowie drogi do Revelstone i Mhoram ze wszystkich sił starał się mnie tam wezwać. Odmówiłem. Dziewczynka żyła w rzeczywistym świecie, a ukąszenie węża zabiłoby ją. To było dla mnie najważniejsze, bez względu na to, co stanie się z Krainą. Kiedy opowiedziałem o niej Mhoramowi... – głos mu się załamywał – ...pozwolił mi odejść. Naprężone mięśnie jego barków i ramion zdawały się raz za razem powtarzać: „Mhoram”. Mimo to zmusił się do kontynuowania. – Kiedy wróciłem, było już za późno, żeby powstrzymać węża, ale dziewczynka leżała jeszcze na miejscu. Udało mi się wyssać trochę jadu, a potem w jakiś sposób zaniosłem ją do rodziców. Wtedy jednak zaczęło się już czwarte wezwanie, które zaakceptowałem. Udałem się do Krainy dobrowolnie. Chciałem tylko jednego. Ostatniej szansy walki z Foulem. Podniósł wzrok, spoglądając wprost w jej oczy. Chciał, by ujrzała kryjące się w nim nie rozwiązane sprzeczności i trudne, niejednoznaczne odpowiedzi, jakie udało mu się znaleźć. – Czy odmawiając Mhoramowi, sprzedałem się Foulowi? Czy może Stwórcy, gdy zaakceptowałem ostatnie wezwanie? Nie wiem. Sądzę jednak, że z żadnego człowieka nie można uczynić narzędzia wbrew jego woli. Może uda się go skłonić manipulacją do zniszczenia. Wprowadzić w błąd albo złamać. Jeśli jednak uczynię to, czego pragnie Foul, będzie to znaczyło, że w jakiś sposób zawiodłem. Źle coś zrozumiałem, poddałem się memu wewnętrznemu Wzgardliwemu, utraciłem odwagę, zakochałem się w mocy albo zniszczeniu, cokolwiek. – Każde słowo wypowiadał jak oświadczenie. – Nie jestem niczyim narzędziem. – Covenant. – Pragnęła sięgnąć ku niemu z kołyszącego się łagodnie hamaka. Zobaczyła w nim mężczyznę, którego spotkała na Haven Farm, silnego i zdeterminowanego człowieka, który skłonił ją do zaakceptowania jego niepojętego przekonania o opętaniu Joan, a potem pociągnął za sobą jak kochanek, gdy szedł dokonać odkupienia byłej żony. Wcielenie sprawiedliwości, mocy i żalu, które wdarło się do lochu Clave, by ją uratować. Kogoś, kto ze zwykłego ogniska w Boleści uczynił caamora dla dawno pomordowanych Bezdomnych. Wypowiedziała jego imię, jakby chciała poczuć w ustach jego smak. Potem zdradziła mu swą ostatnią tajemnicę, podała ostatnią informację, którą dotąd przed nim ukrywała. – Nie powtórzyłam ci wszystkiego, co rzekł mi ten starzec. Powiedział: „Bądź wierna”, ale to jeszcze nie był koniec. – Choć minęło wiele czasu, pamiętała dokładnie jego słowa, jakby wytłoczył je w jej mózgu. – Reszta brzmi: „Ach, córko moja, nie lękaj się. Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści”. – Spoglądając w oczy Covenanta, spróbowała nadać swemu spojrzeniu klarowność, której brakowało jej głosowi. – „Na świecie jest również i miłość”. Zamarł na chwilę w bezruchu, słuchając tych słów. Potem wyciągnął ku niej kaleką dłoń. Jego skóra lśniła w blasku słońca wpadającym do kajuty przez otwarty bulaj. Rozciągnięte w uśmieszku usta kontrastowały z mrocznym żarem oczu. – Czy uwierzyłabyś, że byłem impotentem? Kiedy jeszcze uważałem, że jedyną prawdą jest trąd. W odpowiedzi przetoczyła się przez brzeg hamaka i postawiła nogi na składanej drabinie. Potem ujęła go za rękę i ściągnął ją w dół, w światło. Później wyszli razem na pokład. Nie założyli własnych ubrań, lecz krótkie szaty z szarej, flokowanej wełny, które uszyła dla nich jedna z gigantów. Zostawili stare stroje, zupełnie jakby zrzucili przynajmniej jedną warstwę dawnej osobowości. Szaty były skromne, wygodne i luźne, lecz mimo to w oczach Covenanta łatwo było wyczytać świadomość kobiecości Linden. Stąpając boso po kamieniu, jakby zawarli pokój ze statkiem gigantów, opuścili kajutę i przeszli na pokład rufowy. Linden przez pewien czas czuła, że rumieni się jak mała dziewczynka. Starała się zachować obojętność, nie mogła jednak powstrzymać znaczącego rumieńca na twarzy. Wszyscy giganci, na których się natykali, zdawali się spoglądać na nich znacząco, ze śmiechem i otwartą aprobatą. Smołowiąz uśmiechnął się tak szeroko, że jego radość zdominowała groteskowy wygląd twarzy. Oczy Honninscrave’a lśniły pod brwiami, a broda najeżyła się z uznania. Zwykła dla kotwicomistrza Sevinhanda melancholia przerodziła się w uśmiech, który był przesycony żalem, lecz prawdziwy – jak uśmiech kogoś, kto utracił swą ukochaną tak dawno, że jego sympatii nie krępowała już zazdrość. Nawet flegmatyczna twarz Wichrogniewy zrobiła się pogodna na ów widok, a na licu Najstarszej pojawiła się rzadko tam widywana delikatność, dająca przedsmak jej giganciego talentu do radości. Wreszcie ich zainteresowanie stało się tak uciążliwe, że Linden zapragnęła się od nich odwrócić. Gdyby coś powiedziała, wstyd mógłby nadać jej głosowi gniewny ton. Covenant natomiast spojrzał gapiom w twarze z rękami wspartymi półdrwiąco na biodrach i warknął: – Czy każdy na tej cholernej skale wie wszystko o naszym prywatnym życiu? Smołowiąz parsknął śmiechem na te słowa. Po chwili rechotali już wszyscy giganci, którzy je usłyszeli. Covenant spróbował spojrzeć na nich spode łba, lecz bez powodzenia. Jego twarz przybrała wyraz niechcianej wesołości. Linden również zaczęła się śmiać, jakby nigdy jeszcze czegoś takiego nie robiła. Żagle nad jej głową wypełniły się odważnie wiatrem, wydymając się pod bezchmurnym niebem. Witalność kamienia i załogi działały na nią niby świerzbienie w podeszwach stóp. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął po promiennym morzu, jakby odzyskał kompletność. A może to Linden ją odzyskała. Całe popołudnie poruszali się ospale z Covenantem po pokładzie dromondu, rozmawiając z gigantami i odpoczywając razem w milczeniu na rozgrzanym słońcem pokładzie. Zauważyła kącikiem oka, że Vain nie opuścił miejsca przy relingu. Stał tam jak obsydianowa rzeźba, niepokalana i piękna. Z czernią jego postaci kontrastowały jedynie wystrzępiona tunika oraz matowe, żelazne obręcze na prawym nadgarstku i lewej kostce. Było to tak, jakby stworzono go jako dokładne przeciwieństwo Findaila, który zatrzymał się na dziobie statku. Jego kremowa szata powiewała na wietrze, jakby tkanina była tak samo płynna, jak ciało Elohim, gotowa przybrać wszelką postać lub naturę, jakiej tylko zapragnie. Wydawało się niemożliwe, by Wskazany i nasienie Demondim mieli ze sobą coś wspólnego. Linden i Covenant rozmawiali przez chwilę o ich tajemnicy, nie wpadli jednak na żaden nowy pomysł. Brinn i Cail byli nieustannie pod ręką, lecz trzymali się na dystans, jakby nie chcieli się narzucać, czy może czuli się skrępowani bliskością Linden. Swe myśli skrywali za mentorską obojętnością, Linden przekonała się jednak, że ich beznamiętność jest jak cień rzucany przez gwałtowne pasje. Wyczuwała w nich coś nie rozstrzygniętego. Covenant zażądał od nich wyrozumiałości i podporządkowali się jego woli. Najwyraźniej jednak ich zaufania nie dawało się odzyskać tak łatwo. Niepokoiły ją nieprzeniknione lica Haruchai, znajdowała jednak ukojenie w bliskości Covenanta. Od czasu do czasu przesuwała palcami po bliznach na jego przedramieniu, jakby chciała się upewnić, że naprawdę jest przy niej. Pozwoliła sobie na całkowity relaks. Kiedy wylegiwali się na potężnym zwoju liny, podszedł do nich Smołowiąz. Po krótkiej, chaotycznej rozmowie Linden stwierdziła, że nigdzie nie widzi Morskiego Marzyciela. Połączyło ją z niemym gigantem szczególne poczucie bliskości i martwiła się o niego. – Ach, Morski Marzyciel – odparł z westchnieniem Smołowiąz. – Honninscrave rozumie go lepiej ode mnie, ale i on nie pojmuje go wcale. Naprawiliśmy statek i uzupełniliśmy zapasy. Dopóki utrzymuje się ten wiatr, mkniemy do celu z szybkością strzały. Nie musimy daleko szukać powodów do nadziei ani płacić za nie wysokiej ceny. Mimo to narasta w nim ciemność, której nie potrafi nazwać. Wyspa Jedynego Drzewa jest dla niego wylęgarnią strachu. – Smołowiąz podniósł na chwilę głos. – Gdybyż tylko mógł mówić! Gigancie serce nie jest stworzone do dźwigania podobnych opowieści w samotności i milczeniu. – Potem znowu przycichł. – Cały czas siedzi w kajucie. Sądzę, że chce nam oszczędzić wizji, których nie potrafi ubrać w słowa. Albo może – pomyślała Linden – po prostu nie jest w stanie znieść, jak inni patrzą na jego cierpienia. Zasługuje na to, by zachować choć tyle godności. Ze wszystkich, którzy przebywali na pokładzie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki, ona jedna była zdolna doświadczyć czegoś zbliżonego do tego, co czuł Morski Marzyciel. Niemniej jednak jej wrażliwość nie była ziemiowidzeniem i Linden nie potrafiła pokonać dzielącej ich od siebie przepaści. Odsunęła na razie te rozmyślania, poddając się radości pozostałych gigantów. Dzień mijał powoli. Pod wieczór Honninscrave skrócił żagle, by jak najwięcej marynarzy mogło wziąć udział w ogólnym zgromadzeniu. Wkrótce po kolacji wokół fokmasztu zgromadziło się prawie czterdziestu gigantów. Nie było tylko Sevinhanda, który został za Sercomięśniem Statku, i trzech albo czterech żeglarzy, stojących na rejach. Linden i Covenant przyłączyli się do nich, jakby przyciągnęły ich śmiech, przekomarzanie się i obietnica opowieści. Na fordeku panowała ciemność, pomijając obszary oświetlone rzadko rozmieszczonymi latarniami, mrok ten był jednak pełen przyjaźni i oczekiwania oraz otuchy niesionej przez czyste spojrzenia gigantów. Wysoko nad tańczącymi ospale masztami niebiosa były rozświetlone gwiazdami. Gdy zaczęły się śpiewy, Linden, zadowolona, usiadła pod fokmasztem i pozwoliła ponieść się radości załogi. Rytm pieśni przypominał niezmienny tren morza, melodia jednak wznosiła się wyżej w łukach zapału i śmiechu, zachwytu nad wszelką radością i smutkiem, obfitością i trudami. Słowa nie zawsze były wesołe, lecz ich duch był szczęśliwy i witalny, łączył ze sobą melancholię i radość, aż obie stawały się wyrazem tej samej duszy, pełnej niepohamowanej żywotności i afirmującej życie. Wreszcie pieśń dobiegła końca. Z grupy wystąpił Honninscrave, który zwrócił się do zebranych. Opowiedział o wydarzeniach w Królestwie Bhrathair, skupił się jednak przede wszystkim na Haruchai, by wszyscy giganci dowiedzieli się, jak żył i zginął Hergrom. Był to hołd dla zmarłego i kondolencje dla żywych. Nie zaniedbał też dzielności Ceera. Jego pobratymcy skupili się wokół niego bez słowa, pełni spokoju, który Brinn i Cail zrozumieli i uszanowali. Potem przyszła kolej na inne historie. Pięknie odgrywając ponury nastrój, Krzepka Wichrogniewa opowiedziała zebranym o dwojgu gigantach, zawziętych hipochondrykach i samotnikach, którzy niechcący wpędzili się w miłość, uparcie braną przez nich za śmiertelną wrogość. Smołowiąz wykonał starą morską balladę, poświęconą pamięci Bezdomnych. Następnie podniósł się Covenant, by opowiedzieć zgromadzonym o Bereku Półrękim, starożytnym bohaterze Krainy, który odkrył moc Ziemi w przebudzeniu się Ognistych Lwów z Góry Gromu, stworzył Laskę Praw, zdolną władać ową mocą, a potem założył Radę Lordów, która miała jej służyć. Mówił cicho, jakby zwracał się przede wszystkim do siebie, starając się odzyskać poczucie celu. Giganci potrafili docenić podobne opowieści i kiedy skończył, kilku z nich pokłoniło się mu, dostrzegając mroczną, nieubłaganą więź łączącą go ze zmarłym przed wiekami zbawcą Krainy. – Szkoda, że nie wiem więcej o owej niezwykłej Krainie – odezwał się po chwili Smołowiąz. – Słuchanie o życiu takich bohaterów, jak Berek, napawa dumą. – Tak – wyszeptał Covenant. – „Świat nie jest już tak pełen chwały jak dawniej” – zacytował cicho. Nie wytłumaczył jednak swych słów ani nie zaproponował, że opowie drugą historię. Nastała chwila przerwy. Giganci czekali, aż zacznie się nowa opowieść albo pieśń. Wtem w mroku przed Covenantem i Linden utworzył się wir, w którym – niby ucieleśnienie światła lamp – zmaterializował się Findail. Jego przybycie wywołało kilka okrzyków zdumienia, lecz niemal natychmiast znowu zapadła cisza. Uwagę zebranych przyciągnęła niezwykłość Elohim. – Jeśli można, ja też opowiem wam historię – odezwał się cicho Findail, gdy uspokoiło się już wszystko poza poruszającym się delikatnie olinowaniem i wilgotnym szumem uderzającego o kamień morza. Najstarsza udzieliła mu pozwolenia sztywnym skinieniem głowy. Wydawało się, że mu nie ufa, lecz nie ma oporów przed wysłuchaniem tego, co ma do powiedzenia. Być może liczyła na to, że dowie się czegoś o naturze lub motywach jego ludu. Linden napięła się, skupiając wszystkie zmysły na Wskazanym. Siedzący obok niej Covenant wyprostował nagle plecy, jakby przygotowywał się na jakiś nieprzyjazny akt. Findail nie zaczął opowieści natychmiast. Najpierw uniósł zerodowane lico ku gwiazdom, rozpostarł ramiona, jakby chciał obnażyć serce, i wypełnił noc pieśnią. Jego śpiew nie przypominał niczego, co Linden słyszała w życiu. Swą niesamowitą melodyjnością pobudzał jej emocje. Słyszało się w nim też harmonię na więcej niż jednym poziomie, jakby wykonywało go kilku śpiewaków. Tak jak niekiedy przeradzał się w kamień, wiatr lub wodę, Findail stał się teraz pieśnią. Jego muzyka pochodziła nie od ludzkiej postaci, którą zdecydował się przybrać, lecz z samej istoty jego jaźni. Była tak niesamowita i cudowna, że Linden zdziwiła się, że potrafi się skupić na słowach. Niech się pokłonią żeglarze, Niech się wędrowcy kłaniają, Bo nie ma snu ni pokoju, Tam dokąd idą Wskazani. Niech się pokłonią żeglarze, Bo nigdy nie zobaczyli, Jak Ziemia pękać zaczyna, Jak rośnie zgroza ruiny. Straszne jest śmierci spojrzenie: Niech się wędrowcy kłaniają, Bo będą plewą na wietrze Godziny, ludziom nie znanej. Ceną tej wiedzy jest groza Wieczystej życia utraty, Bo nie ma snu ni pokoju, Gdy Ziemia w gruzy się wali. Więc którzy tego nie wiedzą, Niechaj się nisko kłaniają, Bo oszczędzono im drogi Tam, dokąd idą Wskazani. Pieśń wypływała z niego bez wysiłku, a gdy się skończyła, zostawiła po sobie wrażenie przypominające trans. Bez względu na swą instynktowną nieufność i wszelkie podstawy do gniewu, Linden pomyślała, że może jednak Elohim mówili prawdę. Nie miała prawa ich osądzać. Jak mogła zrozumieć – a co dopiero ocenić – etos ludu, który żył w komunii ze wszystkim, co go otaczało, stanowił element fundamentalnej substancji Ziemi? Oparła się jednak temu wrażeniu. Miała zbyt wiele powodów do niedowierzania. Jedna pieśń nie była wystarczającą odpowiedzią. Starając się zachować obiektywizm, czekała na opowieść Wskazanego. Zaczął cicho. Giganci wstrzymali oddech. Mówił ludzkim głosem, z celową wyrozumiałością akceptując ograniczenia śmiertelnego gardła, jakby nie chciał, by jego słuchacze zmieniali opinię o nim z niewłaściwych powodów. Albo – pomyślała Linden – jakby opowieść była dla niego zbyt bolesna i musiał zachować w stosunku do niej dystans. – Elohim nie przypominają innych mieszkańców Ziemi – rzucał słowa w blask latarń i w mrok. – Jesteśmy z niej, a ona z nas. Łączy nas z nią więź czystsza i bardziej absolutna niż wszelkie inne formy życia. Jesteśmy jej Czarwdem. Nie ma innej trafnej i dokładnej nazwy na to, by nas określić. Dlatego zostaliśmy samotnikami, odgrodziliśmy się od zewnętrznego świata i tylko z wielką ostrożnością pozwalamy jego mieszkańcom przybywać do nas. Jak moglibyśmy postępować inaczej? Nie mamy zbyt wielu powodów, by pragnąć kontaktu z życiem innym niż nasze. Jest też prawdą, że tym, którzy nas odwiedzają, często przynosi to niewiele dobra. Sprawy nie zawsze jednak tak się miały. W czasach, których nie uważamy za zamierzchłe, choć ślad po nich dawno zaginął nawet w waszych najdawniejszych wspomnieniach, nie byliśmy tak zamknięci w sobie. Opuszczaliśmy dom i ośrodek Elemesnedene, podróżując po całej szerokiej Ziemi w poszukiwaniu tego, czego obecnie nauczyliśmy się szukać we własnym wnętrzu. Nie starzejemy się na ziemski sposób, lecz w innym, właściwym nam sensie byliśmy wówczas młodsi i owa młodość kazała nam wędrować do wielu miejsc i czasów i ingerować, być może nie zawsze mądrze, w to, co tam zastaliśmy. Nie o tym jednak chcę mówić. Jest to opowieść o Wskazanych. O tych, którzy odeszli przede mną, odarci z imienia, wyboru i czasu w imię kruchej Ziemi. Los całego świata bądź też jego znacznej części zawisł od brzemienia, które dźwigali, od owocu wzroku i wiedzy. W owej pracy jednak wielką rolę odgrywała również młodość. W dawnych wiekach niekiedy podejmowaliśmy decyzje w różnych sprawach, często nie w tych najważniejszych. Dostrzegłszy potrzebę, która w jakiś sposób wpływała na nasze serca, zbieraliśmy się i wskazywaliśmy któregoś z nas, by jej zaradził. Podam jeden przykład, byście mogli pojąć, o jakich potrzebach mówię. W niemal całkowicie już zapomnianych czasach miejsce, które zwiecie Krainą, wypełniało życie nie ludzi, lecz drzew. Cały region porastał jeden bezkresny las, świadomy i pełen pasji. W każdym liściu i gałązce każdego drzewa rosnącego pośród nieprzebranego tłumu w pełnym chwały lesie biło jedno serce. I Elohim kochali owo życie. Wówczas jednak zrodziła się nienawiść, która zwróciła się przeciw puszczy, dążąc do jej zniszczenia. Było to straszne, gdyż choć drzewo może znać miłość, czuć ból i krzyczeć, niewiele ma możliwości obrony. Puszczy brakowało wiedzy. Dlatego zebraliśmy się i Wskazaliśmy jedną spośród nas, by oddała jej swe życie. Uczyniła to w ten sposób, że połączyła się z lasem, co umożliwiło mu zdobycie potrzebnej wiedzy. Knieja wykorzystała ową wiedzę, wiążąc naszą siostrę w kamieniu, by stworzyć z jej imienia i istoty zakaz stanowiący barierę dla owej nienawiści. Była stracona dla siebie i dla swego ludu, lecz zakaz utrzymał moc, dopóki istniała wola puszczy, która go podtrzymywała. – Kolos – wydyszał Covenant. – Kolos Upadku. – Tak – potwierdził Findail. – A gdy do Krainy zaczęli przybywać ludzie, którzy karczowali drzewa, jakby były tylko zawadą i źródłem surowca, las wykorzystał to, czego się nauczył, by stworzyć Panów Puszczy, którzy go bronili. Trwało to jednak bardzo długo, a ludzi było zbyt wielu, Panowie Puszczy nie sprostali więc zadaniu. Nie mogli być wszędzie jednocześnie, zatrzymywać wielu ślepych, okrutnych, czy po prostu pozbawionych skrupułów ludzi, niosących ze sobą siekiery i pożary. Mieli szczęście, że udało im się utrzymać umysł lasu przy życiu tak długo. – Tak – powtórzył Findail. – Ognie piekielne! – wychrypiał Covenant. – Dlaczego temu nie zapobiegliście? – Władco pierścienia – odparł Elohim – nie byliśmy już wówczas tak młodzi. Ponadto brzemię Wskazanych wypełnia nas odrazą, albowiem nie jesteśmy stworzeni do śmierci. Dlatego opuściła nas ochota do ingerencji w sprawy, które nas nie dotyczą. Wędrujemy teraz mniej, choć nie oznacza to, że mniej wiemy, wszystko bowiem, o czym dowie się Ziemia, dotrze i do nas, gdziekolwiek się znajdujemy. Staliśmy się tylko mniej skorzy do miłości, która prowadzi do śmierci. Niemniej – ciągnął bez chwili przerwy – nie usłyszeliście jeszcze mojej opowieści. Chcę mówić o Kastenessenie, który jako jedyny spośród tych, których Wskazano, próbował odmówić przyjęcia brzemienia. W czasach młodości Elohim był jeszcze młodszy od pozostałych, uparty i porywczy, tak jak teraz Hymn, choć zupełnie nie przypominał go temperamentem. Spośród tych, którzy podróżowali, on wyruszał w drogę najczęściej i zapuszczał się najdalej. W chwili gdy go wybrano, był nieobecny w Elemesnedene. Mieszkał w położonym na wschodzie kraju, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Elohim ani nie domyślał się ich istnienia. Tam uczynił coś, czego nigdy dotąd nie dopuścił się żaden z nas. Pokochał śmiertelną kobietę. Wśród jej pobratymców uchodził za mężczyznę z ich ludu, ale dla niej, w jej domu, przybierał postać Elohim, przekraczającą wszelkie wyobrażenia, do jakich zdolne jest śmiertelne ciało. Potępiliśmy wówczas jego uczynek, tak jak potępilibyśmy go i teraz, choć nie nazywamy go złym. Owa kobieta musiała z tego powodu zapłacić cenę, której nie była w stanie zrozumieć ani uniknąć. Pobłogosławiona, czy raczej przeklęta, całą Ziemią, miłością i wszelkimi możliwościami w postaci jednego mężczyzny, zatraciła duszę w czymś, co było raczej obłędem bądź opętaniem niż śmiertelną miłością. Kochał ją i przywiódł ją do zguby, choć o tym nie wiedział. Nie chciał o tym wiedzieć. Dlatego Wskazano go, by zaradził niebezpieczeństwu. Albowiem wówczas zawisła nad Ziemią groźba, na którą nie mogliśmy zamknąć oczu. Na najdalszej północy świata, gdzie w lodzie i mrozie ma swe korzenie zima, w fundamentach firmamentu zapłonął ogień. Nie będę mówił o przyczynach owego ognia, a tylko o wiążącym się z nim niebezpieczeństwie. Pojawił się w takim miejscu i był tak gwałtowny, że groziło to rozerwaniem skorupy świata. Gdy Elohim się zgromadzili, by ustalić, kogo powinni Wskazać, Kastenessena wśród nas nie było. Zresztą gdyby nawet był obecny i przemówił we własnej obronie, i tak by go Wskazano, gdyż przyniósł szkodę kobiecie, która nie mogła go skrzywdzić, i zwał to miłością. Siła uczucia, któremu nadał ową nazwę, była jednak tak wielka, że gdy dowiedział się o wyniku wyborów, ujął swą kochankę za rękę i umknął, pragnąc się uchylić przed przyjęciem brzemienia. Ruszyłem w pościg, wraz z innymi, którzy mi towarzyszyli. Zachowywał się jak ktoś, kto popadł w obłęd, jako że z pewnością zdawał sobie sprawę, że na całej Ziemi nie znajdzie przed nami schronienia. A gdyby nawet było możliwe, by wymknął się tam, gdzie nie możemy sięgnąć, zanurzył się w tym, z czego nie moglibyśmy go wydobyć, nie zdołałby tego uczynić w towarzystwie owej kobiety. Nie pozwalało na to jej śmiertelne ciało. Ponieważ nie chciał się z nią rozstać, doścignęliśmy go i pojmaliśmy. Kobietę otoczyliśmy wszelką możliwą opieką, jednak rany czy miłości, którą miała w sobie, nie potrafiliśmy uleczyć. Jego zaś zabraliśmy do ognia, który płonął na północy. Pozostawał dla nas Elohim i nie można go było uwolnić od jego brzemienia. On jednak uważał, że nic już go nie łączy z nami ani z Ziemią, a jedynie z kobietą, którą utracił. Stał się obłędem między nami. Nie chciał pogodzić się z tym, że go Wskazano i że potrzeby Ziemi nie można zaniedbać. Złorzeczył nam, niebiosom i Czarwdowi. Szczególnie gwałtownie przeklinał mnie, obiecując mi los, który przyćmi nawet jego rozpacz, albowiem byłem mu najbliższy pomiędzy Elohim i nie chciałem go wysłuchać. Był tak zdesperowany, że musieliśmy go przywiązać, odrzeć z imienia, wyboru i czasu, by posłużył jako zwornik, podtrzymujący zagrożone fundamenty północy. W ten sposób ogień ugaszono, Ziemia ocalała, a Kastenessen znalazł swój kres. Findail umilkł. Stał przez chwilę w bezruchu pośród podobnie nieruchomych gigantów. Wszyscy słuchacze zaniemówili, sparaliżowani grozą, jak Kastenessen w opowieści o Wskazanych. Potem jednak Elohim zwrócił się ku Linden i Covenantowi, jakby wszystko, co powiedział, miało uspokoić ich niewygasłą nieufność. Jego głos pobrzmiewał szczerością. – Gdybyśmy znali inny sposób walki z owym ogniem, nie Wskazalibyśmy Kastenessena. Nie kierowała nami zła wola czy chęć wymierzenia kary, a jedynie konieczność. – Wydawało się, że światło lamp skupia się w jego żółtych oczach, które lśniły w mroku z nadnaturalną jasnością. – Ceną tej wiedzy jest groza. Chcę, żebyście mnie zrozumieli. Wtem jego postać postrzępiła się i wypłynął spomiędzy zgromadzonych, zostawiając po sobie ciszę przypominającą nowo narodzoną, nieodwołalną samotność. Gdy Linden spojrzała w gwiazdy, nie miały już dla niej sensu. Findail równie dobrze mógłby powiedzieć: „To zagłada”. Pogoda utrzymywała się jeszcze trzy dni. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki mknął naprzód bystro i pewnie, pod niewielkim kątem do wiatru. Piątego dnia po opuszczeniu Królestwa Bhrathair powietrze zgęstniało jednak raptownie, aż po chwili sama bryza stała się ospała, jak lekko ogłuszona. Potem rozpętał się szkwał, jak gdyby niebo załamało się pod własnym ciężarem. Gwałtowne podmuchy i nagła ulewa ciskały statkiem gigantów na wszystkie strony. Od czasu do czasu wszelkie inne dźwięki zagłuszało rozbrzmiewające niespodziewanie staccato żagli i gorący szum deszczu. Ciepłe, kapryśne i nieobliczalne wichry przetaczały się od horyzontu po horyzont. Nie stanowiły zagrożenia dla dromondu, lecz znacznie opóźniały żeglugę. Statek kołysał się, halsując nieustannie. Spowalniany przez utratę grotmasztu Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wlókł się uparcie ku celowi, nie był jednak w stanie wyrwać się spod władzy sztormów. Po całym dniu nieregularnego kołysania pokładu Linden miała wrażenie, że zaraz dostanie choroby morskiej. Fale pozbawiały kamień pod jej bosymi stopami stabilności, której nauczyła się od niego oczekiwać. Czuła, jak długotrwała frustracja załogi wypełnia morowy granit swą wibracją, a dziób dromondu przecina fale pod każdym kątem oprócz prostego. Covenant wiercił się niespokojnie u jej boku. Jego nastrój przydawał tempu statku gigantów nutę niecierpliwości. Pod powierzchnią ich wzajemnej bliskości ukrywał gorączkowe pragnienie dotarcia do celu. Linden nie potrafiła zapanować nad nudnościami, dopóki Smołowiąz nie podał jej znacznie rozwodnionego diamentrunku, który wpływał kojąco na żołądek. Nocą rozłożyli sobie z Covenantem siennik na podłodze jej kajuty, żeby nie narażać się na gwałtowne kołysanie hamaka. Następnego dnia szkwały stały się nie do zniesienia. Po zachodzie słońca, gdy prześwit w pokrywie chmur pozwolił określić położenie statku za pomocą gwiazd, Honninscrave oznajmił, że od poprzedniego ranka pokonali niewiele ponad sześćdziesiąt mil. – Płyniemy tak szybko – mruknął ironicznie pod nosem – że Wyspa Jedynego Drzewa może zniknąć bez śladu w morskich odmętach, nim zdążymy do niej dotrzeć. – Czy to gigant tak mówi? – zapytał z chichotem Smołowiąz. – Kapitanie, nie wiedziałem, że jesteś zwolennikiem pośpiechu. Honninscrave nic nie odpowiedział. W oczach lśniła mu troska o Morskiego Marzyciela. Wbił wzrok w Covenanta. – Kilka stuleci po rytuale profanacji upiór jaskiniowy zwany Droolem Skalnym Robakiem znalazł Laskę Praw – odezwał się po chwili Niedowiarek. – Jednym z celów, do których ją wykorzystał, było igranie z pogodą. Linden obrzuciła go ostrym spojrzeniem. Chciała zapytać: „Uważasz, że ktoś celowo powoduje...”, Covenant mówił jednak dalej. – Miałem kiedyś pecha nadziać się na jedną z jego małych burz. Razem z Atiaran. – Wspomnienie nadało jego głosowi ochrypły ton. – Rozproszyłem ją. Choć jeszcze nawet wówczas nie wierzyłem, że istnieje coś takiego, jak pierwotna magia. Teraz już wszyscy, którzy znajdowali się w pobliżu, gapili się na niego. W ciszy zawisły niewypowiedziane pytania. – Przyjacielu Gigantów, czy chcesz podjąć próbę zmiany pogody? – zapytała z wahaniem w głosie Najstarsza. Nie odpowiadał jej przez chwilę. Linden dostrzegała w jego uniesionych barkach i podkurczonych palcach pragnienie podjęcia jakiejś akcji. Nawet podczas snu niepokój spinał jego ciało. Nie ufał sobie, a rozwiązanie tego problemu mógł znaleźć pod Jedynym Drzewem. – Nie – odpowiedział jednak. Spróbował się uśmiechnąć, lecz skrzywił tylko twarz w grymasie. – Przy moim pechu wybiłbym kolejną dziurę w statku. Nocą leżał na sienniku twarzą do podłogi niczym własna, zwrócona plecami do góry figura nagrobna. Linden musiała przez długi czas rozmasowywać mu mięśnie, nim był w stanie odwrócić się i spojrzeć na nią. Sztormy nadal nie chciały się uspokoić. Trzeciego dnia były jeszcze liczniejsze i bardziej gwałtowne. Linden większość czasu spędzała na pokładzie, wypatrując w wichrze i deszczu jakichś oznak nadchodzącej zmiany pogody. Wszystkimi zmysłami przenikało ją dręczące Covenanta napięcie. Jedyne Drzewo. Nadzieja dla niego. Dla Krainy. A dla niej? Gryzła się tym pytaniem. Mówił, że za pomocą Laski Praw będzie mógł odesłać ją do domu. Po południu, w krótkiej przerwie między szkwałami, stanęli przy relingu po prawej burcie w połowie długości fordeku, obserwując czarne jak nieszczęście chmury, które fioletowiały stopniowo, pokrywając powierzchnię morza plamami deszczu przypominającymi dryfkotwy. Wtem z fokmasztu dobiegł krzyk. Krzyk ostrzeżenia. Honninscrave odpowiedział nań z pokładu sternika. Kamień zabrzmiał odgłosami alarmu. Pokład zatrząsł się pod ciężkimi stopami. Najstarsza i Smołowiąz podbiegli truchtem ku Linden i Covenantowi. – Co... – zaczął Niedowiarek. Mieczarka chwyciła za reling, zatrzymując się obok Linden, i wskazała na morze. Spojrzenie miała bystre jak jastrząb. Smołowiąz ustawił się tuż za Covenantem. Wtem na pokładzie pojawił się również Morski Marzyciel. Przez głowę Linden przemknęła niewiarygodna myśl, że Wyspa Jedynego Drzewa jest już blisko. W spojrzeniu niemowy nie dostrzegła jednak wyrazistego lęku, którym cechowało się ziemiowidzenie. Wyglądał jak ktoś, kto widzi, że zbliża się coś cudownego i niebezpiecznego zarazem. Z biciem serca zwróciła się ku morzu. Wyciągnięta ręka Najstarszej stała się drogowskazem dla jej zmysłów. Poraził ją szok, gdy wyczuła niesamowitą moc, nadciągającą ku statkowi gigantów. Nerwy jej twarzy poczuły smak niezwykłej teurgii, nim zdążyły ją wypatrzyć oczy. Potem jednak dzielący ich od jej źródła szkwał rozproszył się nagle, jakby jego energia napotkała umiejętnie ustawiony, głodny piorunochron. Linden ujrzała plamę gładkości, posuwającą się ku nim po powierzchni morza. Jej średnica przerastała długość dromondu, a obrzeże nie było spokojne. Otaczały ją przypominające gejzery strumienie wody, które tryskały pionowo w górę, jakby wiatr nie mógł ich tknąć, sięgały na wysokość rej statku gigantów, po czym rozpryskiwały się w tęczowych bryzgach i – przyozdobione blaskiem słońca – spadały z powrotem do morza. Po kolei, nierytmicznie, to tu, to tam, sięgały ku niebu niczym celebranci, wytyczając granicę strefy ciszy swym bezimiennym gawotem. Wewnątrz kręgu tafla morza była płaska, nieruchoma i zwierciadlana, jakby serce głębin ogarnęła śpiączka. Fontanny i cisza zmierzały z powolną, promienną delikatnością ku Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki. – Co... – spróbował raz jeszcze zapytać Covenant. Ścisnęło go w gardle, a na czoło wystąpił mu pot, jakby czuł zbliżającą się moc równie wyraźnie jak Linden. – Syrenice – wyjaśniła Najstarsza sztywnym tonem. – Tancerki morza – dodał szeptem Smołowiąz. Linden chciała zapytać: „A kto to taki?”, lecz kaleka już mówił dalej. – Opowieść o nich jest powszechnie znana – wydyszał, stojąc za plecami Covenanta. – Nie sądziłem jednak, że będzie mi dane ujrzeć taki widok. Fontanny były już blisko. Linden poczuła ich moc niby bryzgi wody na policzkach, choć wrażenie owo nie miało żadnego smaku poza samą siłą, a także słabym smutkiem, który zdawał się unosić niczym tęsknota z górnych warstw wody. Honninscrave i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki nie próbowali jednak wyminąć tego, co się zbliżało. Wszyscy giganci zatopili się w transie zachwytu i lęku. – Niektórzy powiadają – ciągnął Smołowiąz – że są one kobiecą duszą morza i szukają po wszystkich oceanach męskiego serca tak twardego, by mogło stać się ich dopełnieniem. Inni twierdzą, że to zaginione małżonki rasy, która ongiś żyła w głębinach, i że szukają mężów, których pomordowano, wy wiedziono na manowce lub gdzieś ukryto. Nie wiem, jak jest naprawdę. Wszyscy jednak zgadzają się co do tego, że są niebezpieczne. Ich pieśni żaden ludzki mężczyzna nie potrafi się oprzeć. Wybrana, czy słyszysz pieśń? – Linden milczała, lecz Smołowiąz uznał jej odpowiedź za oczywistą. – Ja również jej nie słyszę. Być może syrenice nie gustują w gigantach, podobnie jak w kobietach. Nasz lud nigdy nie doznał od nich żadnej krzywdy. – Gdy pierwsze fontanny spryskały burty statku gigantów, jego głos nabrał nagle ostrzejszego tonu. – Ale inni mężczyźni! Linden wzdrygnęła się instynktownie, lecz bryzgi były jedynie słoną wodą. Syrenice nie były w stanie jej dotknąć swą siłą. Nie słyszała pieśni, choć czuła, że w pobliżu czai się jakaś namiętność, która przesyca powietrze niby odległe trzaski. Potem pierwsze fontanny minęły dromond i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki znalazł się pośrodku strefy ciszy, spoczywając nieruchomo wewnątrz obręczy tęcz, diamentów utkanych ze słonecznego blasku oraz tańca. Żagle opadły bezwładnie, pozbawione życia. Statek gigantów zaczął obracać się powoli, jakby cisza stała się ośrodkiem wiru. – Jeśli nikt im nie odpowie, odejdą – dokończył Smołowiąz, niemal krzycząc. Linden usłyszała ton wysiłku w jego głosie, zwróciła uwagę na milczenie, które nagle zapadło obok. Odwróciła gwałtownie głowę i spojrzała na Covenanta. Niedowiarek szarpał się i wierzgał w mocnym uścisku Smołowiąza, który trzymał go za barki. 23. Odejście ze służby Zew syrenic przeszył Covenanta niby ostrze szydła. Był tak ostry i jasny, że nie wiedziałby, iż to muzyka, gdyby serce nie zabiło mu mocniej w odpowiedzi. Nie czuł, że szarpie się w uścisku Smołowiąza, nie wiedział, iż wytrzeszcza oczy i dyszy głośno, jakby nie potrafił już oddychać powietrzem i rozpaczliwie pragnął wciągnąć do płuc wodę. Pieśń go ogarnęła. Jej obezwładniające piękno i pożądanie przeniknęło go aż do szpiku kości. Za relingiem ujrzał krajobrazy obiecujące wspaniałość i wyzwolenie, zupełnie jakby muzyce towarzyszyły słowa... Chodź do nas po uzdrowienie serca i ukojenie duszy, Po pochłonięcie ciała... ...a taniec wiotkich, lśniących w blasku słońca fontann był tekstem w języku, który rozumiał. Tylko dłonie Smołowiąza przeszkodziły mu w rzuceniu się do morza w odpowiedzi na zaproszenie. Ujrzał przed sobą twarz Linden, ogarniętej gwałtowną paniką. Krzyczała coś, lecz pieśń zagłuszała jej słowa. Tylko te dłonie nie pozwoliły mu odepchnąć jej na bok w drodze do morza. Serce przestało mu bić... a może to czas się zatrzymał. Tylko te dłonie! W mgnieniu oka wezbrał w nim ogień. Pierwotna magia przepaliła się przez jego kości, gotowa odtrącić Smołowiąza. Moc i jad obróciły jednak w jego umyśle muzykę syrenic we wrzask. Wypełniła go odraza. Nie potrafił określić, czy czują ją tancerki czy on sam. Nie chciały takiego mężczyzny jak on, a Smołowiąz był jego przyjacielem, on zaś nie chciał po raz kolejny skrzywdzić przyjaciela. Skrzywdził ich już tak wielu, że nie mógł tego znieść. Wyrwał się z objęć kaleki, któremu nie pomogła nawet gigancia wytrzymałość na ogień. Nie może zrobić mu krzywdy! Uwolniwszy się od pieśni, Covenant zatoczył się do przodu i zderzył z Linden. Złapała go, jakby nadal miał zamiar rzucić się do morza. Usiłował się wyszarpnąć. Zamilknięcie muzyki pozostawiło w nim żarzące się ślady zrozumienia. Syrenice nie chciały groźby, którą przedstawiał. Pożądały jednak mężczyzn, pełnych potencji i witalności, którzy dostarczyliby im pożywienia. Linden próbowała go powstrzymać, używając tych samych umiejętności, które ongiś wykorzystała przeciwko Sunderowi. Chciał krzyknąć: „Puść mnie! To nie mnie chcą!”, lecz w gardle uwięzło mu wspomnienie muzyki. „Po pochłonięcie ciała”. Wyrwał jedną rękę i wyciągnął ją jak szalony przed siebie. Za późno. Brinn i Cail biegli już ku relingowi. Wszyscy patrzyli na Covenanta. Morski Marzyciel i Najstarsza ruszyli w jego stronę, chcąc go pochwycić, gdyby Linden się to nie udało. Wszyscy też nauczyli się już polegać na odporności Haruchai. Nikt nie zdążył zareagować na czas. Brinn i Cail wskoczyli razem na reling. Na mgnienie oka zamarli w blasku słońca, przykucnęli, gotowi rzucić się na łeb na szyję ku radości. Potem skoczyli do morza, jakby stało się ono spełnieniem wszelkich ich pragnień. Przez moment nikt nawet nie drgnął, zupełnie jakby serca zamarły wszystkim z zaskoczenia. Maszty stały proste i nieruchome, jak gdyby przybito je gwoździami do zgęstniałego powietrza. Żagle zwisły na wantach niby obraz zdumienia. Dromond nie przestawał wirować. Gdy tylko cisza nabierze wystarczającej mocy, statek zostanie wessany pod powierzchnię. Po Haruchai nie został nawet plusk czy zmarszczka, które świadczyłyby o ich istnieniu. Covenant otworzył usta w rozpaczliwym krzyku. Brinn, Brinn – dyszał do siebie. Pokładał w Haruchai tak wielką wiarę, tak bardzo ich potrzebował. Czyżby ich serca były mimo wszystko śmiertelne i kruche? Bannor rozkazał mu: „Ocal mój lud”. Jego również zawiódł. Odepchnął Linden nagłym, konwulsyjnym ruchem. Zatoczyła się na bok, a z jego płuc wyrwał się krzyk płomienia. Owa erupcja wyrwała gapiów z transu. Najstarsza i Honninscrave wydali krzykiem rozkazy. Giganci poderwali się do czynu. Linden raz jeszcze spróbowała złapać Covenanta. Na jej twarzy odbijało się zatroskanie o niego. Powstrzymał ją jednak jego żar. Niedowiarek pognał do relingu niby strumień ognia. Morski Marzyciel i Smołowiąz dotarli tam przed nim. Szarpali się ze sobą jak wrogowie. Morski Marzyciel chciał skoczyć do oceanu, a Smołowiąz go powstrzymywał. – Czyż nie jesteś mężczyzną? – wydyszał kaleka podczas walki. – Jeśli zwrócą swą pieśń przeciwko tobie, jak zdołasz się im oprzeć? Covenant wypuścił z siebie płomienną rękę, która pchnęła Morskiego Marzyciela z powrotem na fordek. Potem sam znalazł się przy relingu. Ogień spływał mu z ramion, jakby przywoływał kataklizm, który chciał obrócić przeciw tancerkom. Wszyscy krzyczeli na niego: Linden, Findail, Najstarsza. Nie wiedział, co uczyni, jeśli syrenice raz jeszcze wymierzą w niego swą pieśń. Nie dbał o to. Niosła go fala gniewu spowodowanego tym, co spotkało Brinna i Caila. Haruchai służyli mu niezawodnie, gdy potrzebował pomocy tak bardzo, że nie mógł nawet o nią prosić. Wtem otrzymał cios w bark. Czyjaś dłoń obróciła go w bok. Najstarsza unosiła rękę, gotowa uderzyć po raz drugi. – Przyjacielu Gigantów, wysłuchaj mnie! – krzyknęła. – Powstrzymaj swą moc, aby nie znalazły sposobu, by obrócić ją przeciwko tobie! – To moi przyjaciele! Jego głos był fanfarą gwałtowności. – I moi też! – zawołała, odpowiadając na jego gniew żelazną stanowczością. – Jeśli można ich jeszcze uratować, ja to zrobię! Nie chciał się zatrzymać. Jad w jego żyłach płonął radośnie. Przez chwilę mało brakowało, by po prostu odepchnął ją na bok, jakby była dla jego mocy tylko drobną zawadą. Potem do Najstarszej dołączyła Linden, która błagała go swym spojrzeniem, swymi otwartymi dłońmi. Strach oblał smutkiem jej twarz. Ścisnęło go nagle za serce na ten widok. Opadające na ramiona włosy kobiety lśniły niczym tęsknota. Przypomniał sobie, kim jest – trędowatym, który ma wystarczająco wiele powodów, by obawiać się pierwotnej magii. – To moi przyjaciele – powtórzył ochrypłym głosem. Gdyby jednak znowu usłyszał pieśń tancerek, nie byłby w stanie się jej oprzeć. Żeby uratować Brinna i Caila, musiałby użyć przemocy tak potężnej, że mógłby zniszczyć cały Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Odwrócił się od relingu, uniósł twarz ku modremu bezruchowi nieba, jakby chciał cisnąć ku niemu wymówki. Nie uczynił tego jednak. Rozluźnił się, pozwolił, by ogień oddzielił się od jego kości. Miał wrażenie, że pierścień na trzecim palcu jego dłoni obrócił się w okowy. Usłyszał nerwowe westchnienie ulgi Findaila, zignorował go jednak. Spoglądał na Morskiego Marzyciela w obawie, że go zranił. Niemowa był jednak – tak jak cały jego naród – odporny na ogień. Zapanował nad sobą i spojrzał Covenantowi w oczy, jakby obaj mieli powody do zawstydzenia. Covenant skrzywił się bez słowa. Gdy Linden podeszła do niego i położyła dłonie na jego ramieniu, chcąc mu dodać otuchy, zacisnął na nich nieczułe palce i odwrócił się w stronę przygotowujących się do pośpieszenia na ratunek gigancich kobiet. Do Najstarszej dołączyła Wichrogniewa. Między nimi a najbliższym lukiem wciąż biegali marynarze. Szybkim, zdecydowanym ruchem Najstarsza odpięła miecz, po czym zrzuciła kolczugę. Wbiła wzrok w nieruchomą gładź wody, jakby skrywało się pod nią coś śmiertelnie groźnego. Po paru chwilach giganci wynieśli spod pokładu dwie długie rury z żaglowego płótna przypominające węże strażackie. Przeciągnęli ich zwoje przez fordek i cisnęli za burtę przez luk. Potem z dołu dobiegł niosący się echem krzyk i rury zaczęły wić się i syczeć niczym węże. Pompowano przez nie powietrze. Trwało to zbyt długo. Dłoń Linden zbielała w uścisku Covenanta, Niedowiarek nie był jednak w stanie rozluźnić dłoni. Nie potrafił ocenić, ile czasu upłynęło od zniknięcia Caila i Brinna. Z pewnością ginęli już z braku powietrza. Ponownie wezbrał w nim żar. Od wysiłku, który wkładał w zapanowanie nad sobą, zakręciło mu się w głowie, jakby dromond przyśpieszył nagle. – Ostrzeżcie kapitana – mruknęła Najstarsza do stojących obok gigantów. – Powiadają, że syrenice nie lubią zbytnio, gdy pozbawia się je zdobyczy. Jeśli nam się uda, potrzebne będą jego umiejętności żeglarskie. Jeden z marynarzy pognał przekazać tę wiadomość Honninscrave’owi. Spojrzała jeszcze przelotnie na Covenanta i Linden. – Miejcie nadzieję. Uda nam się – zapewniła z napięciem w głosie. Idź już – chciał na nią warknąć. – Idź! Linden odsunęła się od niego i postąpiła krok ku mieczarce. Zacisnęła usta w gwałtownym grymasie. Bruzdy na jej licu były nieprzejednane jak oskarżenia Brinna. Covenant nauczył się czytać z jej twarzy z wnikliwością, która niemal dorównywała jej wrażliwości. – Zabierz mnie ze sobą. Potrafię ci pomóc – poprosiła. Słyszał w jej głosie pragnienie samousprawiedliwienia. – Wybrana, w tej potrzebie jesteśmy szybsze i zręczniejsze od ciebie – odpowiedziała Najstarsza, nie wahając się ani chwili. Bez zwłoki złapały obie z Wichrogniewą za przewody, wdrapały się na reling i skoczyły do wody. Smołowiąz patrzył za nimi, jakby się bał. Covenant podszedł z Linden do garbatego giganta. Jego uwagę przyciągnął gwałtowny ruch węży. Najstarsza i spiżarmistrz zniknęły bez śladu pod nieruchomą taflą wody, zupełnie jak Haruchai. Przewody zanurzyły się jednak szybko, a na powierzchni pojawiły się pęcherzyki powietrza. Moc fontann nie osłabła. Wydawało się nawet, że biją jeszcze wyżej, jakby poczuły smak czegoś, co mogło zaspokoić dręczące je od dawna nienasycenie. Za ich kręgiem zmienne wichry wciąż przetaczały się we wszystkie strony. Popołudnie skłaniało się już ku wieczorowi. Pojawiające się pęcherzyki stanowiły symbol nadziei. Giganci pod pokładem trudzili się przy pompach, wtłaczając do rur powietrze. Napięcie utrudniało Covenantowi zapanowanie nad sobą, pchając go ku ogniowi. Zaciskał i rozluźniał pięści w geście bezradności. Wtem odsunął się od relingu. – Muszę coś zrobić. Zesztywniały z wysiłku ruszył ku dziobowi dromondu. Linden ciągle przy nim była, jakby nadal się obawiała, że może w każdej chwili poddać się obłędowi bądź syrenicom. Jej bliskość uspokoiła go. Kiedy dotarł na dziób, był w stanie stawić czoło Wskazanemu, nie krzycząc z desperacji. Findail przymrużył żółte oczy w przeczuciu bólu. Covenant zmierzył go wściekłym spojrzeniem. – Domagasz się zaufania – oznajmił brutalnie. – Nie, nie zaufania. Jesteś Elohim. Nie potrzebujesz czegoś tak śmiertelnego i zawodnego jak zaufanie. Chcesz, żeby cię zrozumiano. Oto twoja szansa. Pomóż moim przyjaciołom. Uczynili wszystko, co leży w mocy ludzi z krwi i kości, by ocalić moje życie. I nie tylko moje. Linden. Słoneczmistrza. To musi coś znaczyć. – Ręce zwisły mu bezwładnie u boków, a dłonie zacisnął w pięści. Spomiędzy palców wyciekał płomień, zbyt potężny i niezbędny, by mógł go ugasić. Blizny na przedramieniu bolały go od wspomnienia kłów. – Do diabła, musisz coś zrobić, żeby pomóc moim przyjaciołom. – A jeśli nie zrobię? – W tonie Findaila nie słyszało się buty. Jego głos pełen był lęku i cierpienia. – Czy mnie do tego zmusisz? Zburzysz w tym celu fundamenty Ziemi? Barki Covenanta dygotały. Nie był w stanie uspokoić ich drżenia. – Proszę cię, pomóż moim przyjaciołom – powiedział, artykułując każde słowo oddzielnie. Z jego gardła wydobywała się groźba. W oczach Findaila rozbłysło milczące zrozumienie. Nie ugiął się jednak. – To prawda, że istnieje wiele opowieści o owych syrenicach, tancerkach morza – rzekł powoli. – Jedna z nich głosi, że są one potomkiniami i spadkobierczyniami kobiety, którą pokochał Kastenessen. Że wyposażona w moc i wiedzę, które od niego otrzymała, zebrała wokół siebie córki wszystkich zdradzonych przez mężczyzn kobiet i postanowiła poszukać zemsty na tych przedstawicielach męskiego rodu, którzy porzucają domy na zew morza. Haruchai ruszyli na spotkanie zagrożenia, które wywodzi się jedynie z nieokiełznanej bezkompromisowości ich serc. Syrenice tylko śpiewały. To Haruchai im odpowiedzieli. Nie dopuszczę się kolejnej zniewagi wobec owocu obłąkanej miłości Kastenessena. Odwrócił się plecami, jakby chciał sprowokować Covenanta do ataku. Wzdłuż ramienia Niedowiarka przebiegła złakniona przemocy pasja. Findail nie chciał się zdobyć na żaden gest, który mógłby złagodzić szkody wyrządzone przez jego pobratymców. Covenant musiał zazgrzytać zębami, by stłumić protesty, które w przeciwnym razie wypisałby ogniem na pokładzie statku gigantów. Towarzyszyła mu jednak Linden. Jej chłodny dotyk koił rozpalone przedramię. – To nic by nie dało – wydusił zdławionym głosem. – Nawet gdybym wyrwał sobie serce gołymi rękami. Wierzył jednak w umiarkowanie. Żądza krwi go przerażała, u siebie bardziej niż u innych. Dlaczego w końcu pozwolił żyć lordowi Foulowi? Spojrzała na niego łagodnie, jakby chciała powiedzieć: „Jak inaczej mógłbyś walczyć?” Rozgoryczona swą bezradnością, rzekła kiedyś: „Czasem trzeba wyciąć zakażenie”. W śladach śmierci i surowości wokół jej ust wciąż widać było ból, przybrał on jednak teraz inną postać, co zaskoczyło Niedowiarka. – Kiedy Hergrom cię uratował – zaczęła z wysiłkiem. – Zabił tego gwardzistę... Zostaliśmy na chwilę sam na sam z Kasreynem. Brinn chciał go wówczas zamordować. Ja również pragnęłam, by to uczynił. Ale nie mogłam... nie mogłam mu na to pozwolić. Chociaż wiedziałam, że Hergromowi grozi coś strasznego. Nie byłam w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za kolejne zabójstwo. – Miała przed oczyma jaskrawy obraz matki. – Może Brinn ma rację. Może to znaczy, że to, co się stało, jest moją winą. Ale to nic by przecież nie zmieniło. I tak nie zdołalibyśmy go zabić. Umilkła. Nie musiała mówić nic więcej. Covenant ją rozumiał. Nie potrafił zabić lorda Foula. Złości nie można uśmiercić. W jednym się myliła: to coś by jednak zmieniło. Tak samo, jak zabójstwo matki zmieniło jej życie. Chciał jej powiedzieć, że się cieszy, iż nie pozwoliła Brinnowi zaatakować Kasreyna, lecz dręczyło go zbyt wiele innych spraw. Znieruchomiał na chwilę na znak, że ją usłyszał. Potem ruszył gwałtownie ku grupce gigantów, którzy popuszczali węże, stojąc przy burcie dromondu. Oparty o reling, wbił wzrok w pęcherzyki powietrza. Poprzeczka wpijała się w jego pierś niczym krata. Trwało to już potwornie długo. Jak Brinn i Cail mogli jeszcze żyć? Od czasu do czasu na powierzchni pojawiała się kaskada pęcherzyków, jakby obie kobiety zeszły już na głębokość, na której ciśnienie zagrażało ich płucom. Przewody pulsowały, rzężąc chrapliwie do taktu pracy pomp. Złapał się na tym, że zaczął oddychać w tym samym rytmie. Oderwał wzrok od morza. Nieobliczalny taniec fontann nie ustawał, kierując powoli Klejnot Gwiezdnej Wędrówki ku podmorskiej mogile. Skryty w pochwie miecz Najstarszej leżał na pokładzie, jak coś porzuconego, odartego z użyteczności i nazwy. Linden wodziła roztargnionym spojrzeniem po całej strefie ciszy, wyszukując jakieś tajemnicze wrażenia. Jej wargi ukształtowały nieświadomie wysoki, tryskający pianą gejzer obcego języka. Wtem węże przestały się ruszać. Zgęstniałe powietrze natychmiast przeszyło drżenie, jakby poraził je szok. Mózg Covenanta wypełnił na chwilę płonący dźwięk, przypominający pieśń syrenic, która pod wpływem jakiegoś aktu przemocy zmieniła się w oburzenie. Szkwały zawisły przed nimi niby zaciśnięte pięści gniewu, gotowe wymierzyć karę. Giganci musieli wyczuć jakiś sygnał, gdyż zaczęli ręka za ręką wciągać przewody, pracując szybko i z całej siły. Covenant chciał zwrócić się w ich stronę, lecz powstrzymał go widok Linden, która zbladła w napadzie paniki. Usta zasłaniała dłońmi, a wybałuszone oczy wpatrywały się w dal. Złapał ją za ramiona, wbijając w jej ciało nieczułe palce. Patrzyła na wskroś przez niego. – Linden! – warknął, porażony strachem i ułomnością swych zmysłów. – O co chodzi? – Szkwały – rzekła do siebie, ledwie zdając sobie sprawę, że mówi na głos. – Są częścią tańca. Syrenice za ich pomocą chwytają statki w pułapkę. Powinnam była dostrzec to wcześniej. Jej spojrzenie odzyskało ostrość w nagłym przebłysku intuicji. Zaczęła się miotać w uścisku Niedowiarka. – Szkwały! – wydyszała gwałtownie. – Muszę ostrzec Honninscrave’a! Zaraz zaatakują! Puścił ją, rozumiejąc jej słowa. Zatoczyła się do tyłu, odzyskała równowagę i pobiegła w stronę pokładu sternika. Omal za nią nie pognał. Jej szybko się poruszająca, pełna napięcia postać przyciągała go do siebie nieodparcie. Najstarszą i Wichrogniewę wyciągano już jednak na powierzchnię. Z Brinnem i Cailem? Gdyby ich nie uratowały, dlaczego tancerki miałyby atakować statek? Giganci wciągali przewody. Smołowiąz zacisnął niecierpliwie dłonie na relingu, tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Morski Marzyciel był gotów rzucić się za burtę, gdyby kobietom potrzebna była pomoc. Blizna pod jego oczyma łaknęła wszystkiego, co nie było ziemiowidzeniem. Atmosfera gęstniała, zapowiadając wybuch. Z pokładu sternika dobiegł najpierw głos Linden, a potem Honninscrave’a. Krzyki wydającego rozkazy kapitana słychać było na całym statku gigantów. Wszyscy marynarze, którzy nie byli potrzebni przy wciąganiu przewodów, pobiegli na reje. Nie zważając na zawroty głowy, Covenant wychylił się za burtę i dostrzegł unoszące się ku powierzchni niewyraźne kształty. Smołowiąz zażądał głośno przyniesienia lin: niepotrzebnie, gdyż były już pod ręką. Gdy głowy wynurzyły się z wody, liny rzucono za burtę. Najstarsza zerknęła pośpiesznie w górę i złapała sznur wolną ręką. Wichrogniewa zrobiła to samo. Natychmiast wyciągnięto je z morza. Mieczarka jedną ręką przyciskała Brinna do piersi, spiżarmistrz zaś przerzuciła sobie Caila przez ramię. Obaj Haruchai zwisali bezwładnie, pogrążeni we śnie. Smołowiąz i Morski Marzyciel wyciągnęli ręce, by pomóc nurkującym dostać się na pokład. Covenant próbował przecisnąć się między nimi, by przyjrzeć się dokładniej Brinnowi i Cailowi, nie zdążył jednak tego zrobić. Gdy mieczarka i Wichrogniewa wróciły na fordek, całe niebo zadrżało. Szkwały uderzyły ze wszystkich stron w Klejnot Gwiezdnej Wędrówki z siłą huraganów. Deszcz zabębnił o pokład, gniew przesłonił horyzont. Wirujący powoli dromond zakołysał się, uderzony wzburzonymi gwałtownie falami. Kamień zadrżał od masztów aż po stępkę. Covenant wpadł na Morskiego Marzyciela i rozpaczliwie uczepił się niemowy. Gdyby Honninscrave nie otrzymał ostrzeżenia, gwałtowne, zmienne wichry mogłyby pozbawić dromond rej, a nawet powyrywać maszty. Załoga zdążyła jednak poluzować żagle, nim rozpoczął się szał. Dromond przechylał się, podskakiwał, miotał wściekle z boku na bok. Szoty strzelały w warczącym chaosie, dmące w różnych kierunkach wiatry rozdzierały żagle. Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki nic się jednak nie stało. Potem wszystkie szkwały połączyły się w jeden i zamieszanie przeszło w podmuch przypominający wycie złamanego serca. Wicher uderzył prosto w burtę statku gigantów, przechylając go gwałtownie. Covenant mógłby wypaść na zewnątrz, gdyby nie przytrzymywał go Morski Marzyciel. Deszcz siekł go po twarzy. Ryk i szał sztormu całkowicie zagłuszyły głos kapitana. Giganci jednak wiedzieli, co trzeba zrobić. W jakiś sposób udało im się naciągnąć żagiel na fokmaszcie. Podmuch uderzył weń gwałtownie i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wyprostował się. Statek zadrżał od dziobu po rufę, szarpiąc się na smyczy swego ogromnego ciężaru. Potem rozpięto dalsze żagle i dromond pomknął z wiatrem. Covenant porzucił Morskiego Marzyciela i podszedł na chwiejnych nogach do Najstarszej. Uczepił się Brinna, rozpaczliwie pragnąc wydusić z niego jakąś oznakę życia. Haruchai jednak zwisał bezwładnie z jej ramion, z twarzą wystawioną na deszcz. Nie ruszał się, być może nie oddychał. Covenant nie potrafił tego określić. Chciał krzyknąć coś do Najstarszej, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu. Miał na sumieniu dwie kolejne ofiary – ludzi, którzy służyli mu z wiernością dorównującą wszelkim ślubom. Bez względu na całą swą moc, nie był w stanie im pomóc. O pokład załomotały potoki ulewy. – Do Sypialni Słonych Wędrowców! – warknęła Najstarsza i natychmiast ruszyła ku najbliższemu lukowi. Covenant podążył za nią, jakby nie mogło go z nią rozdzielić coś tak błahego, jak sztorm, wicher i strugi deszczu czy szalone kołysanie się pokładu pod nogami. Potop podążył za nim przez luk, próbując oderwać go od drabinki, po której schodził z wysiłkiem na dół. Potem Morski Marzyciel zamknął za nim klapę, odcinając go od ulewy. Granit natychmiast stłumił odgłosy sztormu. Zejściówka kiwała się jednak pod nim, gdy dromond przebijał się z łoskotem przed siebie. Wiszące na ścianach lampy kołysały się jak szalone. W ciasnocie podpokładzia grożące Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki niebezpieczeństwo nabierało bardziej osobistego charakteru. Wydawało się niezgłębione i nie było przed nim ucieczki. Covenant gnał za Najstarszą i Wichrogniewą, nie dopędził ich jednak, dopóki nie dotarły do wielkiej Sypialni Słonych Wędrowców. Wydawała się ona ogromna jak jaskinia. Prawie czterdziestu gigantów rozwiesiło tu hamaki, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Ze wszystkich kolumn, do których je przytwierdzono, zwisały lampy, dzięki czemu w sypialni było jasno. Sala była właściwie pusta. Załoga walczyła o życie dromondu, na masztach albo u pomp. Pośrodku pomieszczenia stał długi, wprawiony w podłogę stół. Najstarsza i spiżarmistrz podeszły do niego pośpiesznie i ostrożnie położyły Brinna oraz Caila na blacie. Covenant zbliżył się do mebla, który sięgał mu do połowy piersi. Zamrugał powiekami, by usunąć z oczu Skapującą mu z włosów wodę. Leżący twarzą w dół Haruchai nadal wyglądali na martwych. Ich brązowe kończyny nie wykazywały żadnych oznak życia. Wtem jednak zauważył, że oddychają. Ich klatki piersiowe unosiły się i opadały lekko, a nozdrza rozszerzały się odrobinę przy każdym wdechu. Poczuł w oczach napływające łzy. – Brinn – powiedział. – Cail. Dobry Boże. Leżeli bez ruchu, jak spowici w sen potępionych. Z emocjonalnej dali dobiegły go słowa Najstarszej: – Przynieście diamentrunek. Smołowiąz poszedł wykonać polecenie. – Spiżarmistrzu – ciągnęła mieczarka. – Potrafisz ich ocucić? Wichrogniewa podeszła do stołu. Przyjrzała się uważnie Haruchai, uniosła ich powieki, potarła nadgarstki. Wsłuchiwała się chwilę w oddechy, po czym oznajmiła, że nie mają wody w płucach. Za pozwoleniem Najstarszej uderzyła Caila w twarz, najpierw lekko, a potem mocniej i jeszcze mocniej, aż jego głowa przetoczyła się z boku na bok. Na licu nieprzytomnego nie pojawił się jednak żaden ślad świadomości. Obaj z Brinnem pozostawali pogrążeni w śpiączce. Wichrogniewa cofnęła się ze srogim marsem na czole. – Syrenice – mruknęła Najstarsza. – Któż mógłby uwierzyć, że towarzysze tak oddani, jak owi Haruchai, ulegną ich zewowi? Smołowiąz wrócił szybkim niezdarnym krokiem. W jednej ręce trzymał bukłak. Najstarsza przyjęła go od niego. Wichrogniewa posadziła Brinna, a mieczarka przystawiła skórzany wylot naczynia do jego ust. Powietrze wypełniła woń diamentrunku. Brinn przełknął odruchowo płyn, nie ocknął się jednak. Cail również wypił napój, który wlano mu do gardła. Nic się nie zmieniło. Covenant tłukł lekko pięściami uda, by opanować niepokój. Nie wiedział, co robić. Zbici z tropu giganci popatrzyli na siebie wilkiem. – Linden – rzekł, jakby zapytali go o zdanie. – Potrzebna nam Linden. Drzwi na końcu sali od strony rufy otworzyły się nagle, jakby w odpowiedzi na wyrażoną przez niego potrzebę. Wybrana weszła do środka, zataczając się na chwiejnym podłożu. Towarzyszył jej Mgłosplot, który zajął u jej boku miejsce Caila. Sztorm dał się jej we znaki. Przemokła, włosy miała rozczochrane, a jej szata ociekała spływającą po nogach wodą. Zmierzała jednak zdecydowanym krokiem ku Haruchai. Covenant bał się cokolwiek powiedzieć. Milczał, gdy się zbliżała, pogrążony w desperacji. Najstarsza po chwili odzyskała zdolność mówienia. – Kamień i morze, Wybrana – mruknęła ochryple. – Przybywasz w samą porę. Nie potrafimy ich ocucić. Podaliśmy im diamentrunek, ale w niczym to nie pomogło. Brak nam wiedzy pozwalającej zwalczyć podobną senność. Linden zatrzymała się i popatrzyła na Najstarszą. – Obawiamy się, że nadal pozostają w rękach syrenic – ciągnęła szorstko mieczarka. – I że grożące im niebezpieczeństwo zagraża również Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki. Niewykluczone, że nie możemy umknąć przed gniewem tancerek, dopóki nie zerwiemy więzi łączącej je z Haruchai. Jedynym sposobem odzyskania tego, czego pragną, jest rozbicie dromondu. Linden wzdrygnęła się na te słowa. W jej oczach odbijały się blaski rozkołysanych lamp. – Chcecie więc, żebym w nich weszła. – Covenant zauważył, że na jej twarzy maluje się strach. – Zerwała tę więź. Mam rację? Znowu? – pytało jej wściekłe spojrzenie. – Jak wam się zdaje, ile mogę znieść? Niedowiarek boleśnie odczuł jej sprzeciw. W przeszłości dysponował zmysłem zdrowia, takim jak ten, który był źródłem jej trwogi, choć nigdy nie był on u niego aż tak czuły. A Haruchai okazali jej wielką nieufność. Czuł się jednak jeszcze bardziej bezradny od niej. Oślepiony drętwotą swych nerwów, nie mógł używać białego ognia do żadnych celów poza niszczeniem. Brinn i Cail leżeli nieruchomo, jakby było w nich mniej życia niż w Vainie. Spojrzał w jej płonące oczy i wskazał niepewnie na Haruchai. – Proszę – rzekł ochrypłym głosem. Jeszcze przez chwilę nie ruszała się z miejsca. Smołowiąz i Najstarsza również zamarli. Wtem Linden wzruszyła z wysiłkiem ramionami, jakby ten gest sprawiał jej ból. – To nie może być gorsze od tego, co już zrobiłam. Podeszła niespiesznie do stołu. Covenant gapił się głodnym wzrokiem, jak bada Brinna i Caila dłońmi oraz oczyma. Gdy tylko zgodziła się podjąć ryzyko, zaczął się o nią bać. Każdy jej ruch był wyraźny i niebezpieczny. Poczuł już raz moc syrenic i wiedział, do czego jest zdolna. Pamiętał też, jak wyglądała Linden w lochu Piaskowej Twierdzy, gdy wydobyła go z ciszy Elohim. Za zaciśniętymi ustami i udręczoną przeszłością, za strachem i nieustępliwością skrywała zdolność do poświęceń, która budziła w nim wstyd. Gdy jednak badała Haruchai, jej napięcie stopniowo opadało, a lico łagodniało. Wydawało się, że przez dłonie przepływa ku niej cechująca ich pewność. – Przynajmniej te syrenice potrafią rozpoznać zdrowie, kiedy je widzą – mruknęła cicho do siebie. Odeszła od stołu. Nie patrzyła na towarzyszy. Ostrym, rozkazującym tonem poleciła Smołowiązowi ująć Brinna za lewą rękę i przycisnąć ją do stołu. Gigant usłuchał jej ze zdziwieniem w oczach. Najstarsza nie powiedziała nic. Wichrogniewa zmarszczyła brwi od niechcenia. Morski Marzyciel przenosił spojrzenie z Linden na Brinna i z powrotem, jakby próbował odgadnąć jej zamiary. Bez chwili wahania złapała Brinna za prawą kończynę, zdjęła ją ze stołu i wsparła się na niej całym ciężarem, jakby chciała wyrwać ją ze stawu. Stanęła pewnie na nogach, po czym zbliżyła usta do jego ucha. – A teraz złamię ci rękę – oznajmiła powoli i wyraźnie. Natychmiastowa gwałtowność reakcji Brinna zaskoczyła Smołowiąza. Haruchai wyrwał się mu i gigant nie był w stanie powstrzymać bezlitosnego łuku pięści, która zdzieliła Linden w twarz. Cios trafił ją w czoło. Zatoczyła się do tyłu i uderzyła o jedną z kolumn. Trzymając się za uszy, jakby lampy zawodziły niby banshee, osunęła się na podłogę. Życie Covenanta zatrzymało się na chwilę. Z przekleństwem na ustach Najstarsza ruszyła w stronę Linden. Brinn zeskoczył ze stołu, lądując miękko na nogach. Wichrogniewa stanęła przed nim, unosząc masywną pięść, by nie pozwolić mu zaatakować Linden. Cail usiadł na blacie, jakby zamierzał przyjść mu z pomocą. Smołowiąz i Morski Marzyciel złapali go razem za ręce. Linden przysunęła kolana do piersi i objęła głowę obiema dłońmi, kołysząc się lekko z boku na bok, jakby opadły ją wszystkie tancerki na raz. Covenant usłyszał dobiegający z wielkiej dali głos. – Niech cię diabli, Brinn! – warknął. – Jeśli coś jej się stało, sam złamię ci tę cholerną łapę! Słowa te z pewnością padły z jego ust, zignorował je jednak. Przepychał się już w stronę Linden. W jakiś sposób udało mu się odepchnąć na bok Najstarszą. Padł na podłogę obok siedzącej, wciągnął ją sobie na kolana i objął ramionami. Wiła się w jego uścisku, jakby zapadała w obłęd. W jego umyśle zrodził się krzyk, domagający się artykulacji: Puść ją! Budząca się w nim moc najwyraźniej przeniknęła w jakiś sposób do Linden, która opuściła dłonie i zwróciła twarz ku niemu. Jej wargi ukształtowały jakieś słowo, być może: „Nie!” Covenant znieruchomiał. Jej skierowane na niego oczy odzyskały wyrazistość, a mięśnie rozluźniły się jeden po drugim. Pobladła jak dręczona gorączką, a oddech rzęził jej w gardle. Zdołała jednak wydusić szept z obolałej piersi. – Chyba nic mi nie jest. Światła otaczające Covenanta pląsały na melodię szału sztormu. Zacisnął powieki, żeby nie stracić panowania nad sobą. Kiedy otworzył oczy, Najstarsza i Smołowiąz siedzieli ze skrzyżowanymi nogami po obu jego stronach, obserwując, jak Linden wraca z wysiłkiem do siebie. Brinn i Cail stali nieopodal. Za ich plecami majaczyła postać Morskiego Marzyciela, który wyglądał tak, jakby miał ochotę skręcić im obu karki. Wichrogniewa stała obok niego, gotowa udzielić mu pomocy. Haruchai ignorowali jednak gigantów. Wyglądali jak ludzie, którzy podjęli już decyzję. – Nie ma potrzeby nas potępiać – oznajmił Brinn beznamiętnym tonem. Ani on, ani Cail nie patrzyli w oczy spoglądającemu na nich wilkiem Covenantowi. – Ujrzeliśmy lico swego przeznaczenia. Prosimy jednak o przebaczenie. Nie było moim zamiarem nikogo skrzywdzić. Sprawiał wrażenie niezainteresowanego własnymi przeprosinami. – Wycofujemy oskarżenie, jakie wysunęliśmy wobec Wybranej. Trafnie nas osądziła. Być może rzeczy wiście jest dłonią Zepsucia między nami. Istnieją jednak inne formy Zepsucia, które budzą w nas jeszcze większy wstręt. Nie przemawiamy w imieniu naszych braci w górach ani tych spośród Haruchai, którzy mogą zechcieć stawić czoło łupiestwu Clave. My jednak nie będziemy ci już służyć. Covenant zdumiał się. „Nie będziemy służyć?” Niemal nie rozumiał ich słów. Trwoga ścisnęła mu gardło. Spoczywająca w jego ramionach Linden napięła mięśnie. Co ty wygadujesz? Co wam uczyniły? Wtem Najstarsza zerwała się na nogi i pochyliła się nad Haruchai ze swą surową, żelazną twarzą i ramionami skrzyżowanymi na piersiach niczym okowy. – Padliście ofiarą złudzenia. – Jej głos ciął jak ostrze miecza. – Pieśń syrenic wypełniła wasze serca obłędem. Mówicie o przeznaczeniu, lecz to, co oferują tancerki, jest jedynie śmiercią, niczym więcej. Czy jesteście ślepi na niebezpieczeństwo, przed którym was uratowano? Niewiele zabrakło, by Wichrogniewie i mnie nie udało się was ocalić, albowiem znalazłyśmy was w głębi bliskiej granicy naszych możliwości. Unosiliście się tam, jakby oszołomiło was własne szaleństwo. Nie wiem, jaką wyśnioną radość czy zachwyt odkryliście w owej pieśni, i nic mnie to nie obchodzi. Leżeliście niby zmarli i obejmowały was jedynie ramiona korali, które szczęśliwym trafem nie pozwoliły wam opaść jeszcze głębiej. Wizje wypełniające wasze niewidzące oczy wywodziły się tylko z transu i morskiej wody. Taka jest prawda. Czy jest waszym zamiarem powrócić do owych syrenic w imię złudzenia? – Napięła z gniewu mięśnie ramion. – Kamień i morze, nie pozwolę... – Nie jest to naszym zamiarem – przerwał jej Brinn, nawet na nią nie patrząc. – Nie pragniemy umrzeć. Nie odpowiemy już na pieśń tancerek. Nie będziemy też jednak więcej służyć ur-lordowi ani Wybranej. – Jego ton był nieprzejednany. Mówił tak, jakby był zmuszony nie mieć dla siebie zmiłowania. – Nie możemy. – Nie możecie? Głos Covenanta stłumił nagły niepokój. Brinn mówił dalej, jakby przemawiał tylko do Najstarszej. – Nie wątpimy w wasze słowa. Jesteście gigantami i od dawna opowiadali o was starzy bardowie Haruchai. Twierdzisz, że pieśń syrenic jest złudzeniem. Przyznajemy, że to prawda. Ale podobne złudzenie... Wtem jego głos nabrał delikatniejszego brzmienia, jakiego Covenant nigdy dotąd nie słyszał. – Ur-lordzie, czy nie podniesiesz się, by z nami porozmawiać? My przy tobie nie usiądziemy, a nie godzi się, byśmy stali, gdy ty siedzisz. Covenant popatrzył na Linden. Lico miała napięte z wysiłku, jaki wkładała w próby odzyskania panowania nad sobą. Skinęła jednak głową i wyciągnęła niepewnie ręce do Smołowiąza. Gigant uniósł ją natychmiast z ramion Covenanta, zostawiając go sam na sam z Haruchai. Niedowiarek stanął sztywno na nogach, sparaliżowany uczuciami, do których bał się przyznać. Czy miał stracić Haruchai? Haruchai, którzy od początku byli wierni jak ranyhyn? Co wam uczyniły? Wtedy jednak po raz pierwszy napotkał spojrzenie Brinna i zadrżał pod wpływem pasji ukrytej w jego beznamiętnych oczach. Klejnot Gwiezdnej Wędrówki kołysał się na gniewnym morzu, jakby jego granit w każdej chwili mógł pęknąć. Covenant zaczął wypluwać z siebie każde słowo, jakie tylko przyszło mu do głowy. Nie chciał słuchać tego, co miał mu do powiedzenia Brinn. – Złożyliście obietnicę. – Pierś falowała mu gwałtownie. Wiedział, że nie ma prawa oskarżać Haruchai. – Nie chciałem tego. Nie chciałem odpowiedzialności za służbę podobną do tej, którą uparcie ofiarował mi Bannor. Nie miałem jednak wyboru. – Utrata krwi obróciła go wówczas prawie w kalekę. Gdyby nie pomoc Brinna, mogłyby go wtedy, na wyżynnym płaskowyżu nad Revelstone, zabić wyrzuty sumienia i poczucie bezsilności. – Co ty, u licha, wygadujesz? – Ur-lordzie. – Brinn nie zamierzał zejść z drogi, którą obrał. – Czy nie słyszałeś pieśni syrenic? – A co to ma do rzeczy? – Agresywność Covenanta nie była szczera, nie potrafił jednak się jej wyrzec. Stanowiła jego jedyną obronę. – Zabrały was tylko dlatego, że nie chciały kogoś tak skażonego, czy przynajmniej niszczycielskiego, jak ja. Brinn potrząsnął głową. – Czyż nie prawdziwie powiadają – ciągnął – że Niedowiarek w chwili rozpaczy oznajmił, że Kraina jest jedynie kuszącym, fałszywym snem, któremu nie może ulec? Covenant zaniemówił. Wszystko, co mógłby powiedzieć, zakrzepło w nim. Przeczucie poraziło go mdłościami. Powiedział Linden na Wartowni Kevina: „Śnimy ten sam sen”. Było to przekonanie, którego kiedyś potrzebował, lecz później z niego wyrósł i straciło dlań znaczenie. Aż do tej chwili uważał, że nie jest już istotne. Czy o to również mnie oskarżycie? – Najstarsza mówiła, że pieśń syrenic to złudzenie – kontynuował niespiesznie Brinn. – Być może w swych sercach byliśmy tego świadomi, gdy daliśmy jej posłuch. Jesteśmy jednak Haruchai i dlatego to uczyniliśmy. Pewnie wiecie o nas zbyt mało. Życie naszego mieszkającego pośród gór ludu jest srogie i trudne, albowiem turnie i śnieg nie są przychylnym domostwem. Dlatego nasze nasienie jest płodne, byśmy mogli przetrwać z pokolenia na pokolenie. Więź łącząca mężczyznę z kobietą jest dla nas ogniem, który tli się głęboko. Czyż Bannor ci o tym nie mówił? Dla tych, którzy zostali gwardzistami krwi, utrata snu i śmierci była drobiazgiem, łatwym do zniesienia. Ale wyrzeczenie się żon... To ono sprawiło, że położyli kres ślubom, gdy Zepsucie dotknęło ich swą dłonią. Każdy może przegrać albo zginąć, jak jednak jeden z Haruchai, który porzucił żonę w imię dobrowolnie wybranej wierności, może znieść świadomość, że nawet ową wierność można mu odebrać? Lepiej byłoby, gdyby nigdy nie złożył ślubów i nie wstąpił na służbę. Ur-lordzie. – Brinn nie odwracał spojrzenia. Prawie nie mrugał. Mimo to nie sposób było nie dostrzec niezwykłych implikacji łagodności jego tonu. – W pieśni syrenic usłyszeliśmy ogień swej tęsknoty za tym, co porzuciliśmy. Niewątpliwie było to złudzenie, lecz jego smak był słodki. Nagle wyrosły wokół nas góry. Powietrze stało się rześkim oddechem zalegającego szczyty śniegu. A po stokach wędrowały kobiety, które wzywały nas w swej tęsknocie za ogniem, nasieniem i potomstwem. – Przeszedł na chwilę na tonalny język Haruchai. Wydawało się, że przeobraził on jego lico, nadając mu poetyczny wyraz. – Dlatego skoczyliśmy odpowiedzieć na zew, nie dbając o służbę i bezpieczeństwo. Kończynom naszych kobiet narodziny i słońce przydają brązowej barwy. Istnieje też jednak biel, jaskrawa niby lód krwawiący z górskich skał, która płonie jak najczystszy śnieg na najwyższej turni czy smaganej najstraszliwszym wichrem przełęczy. Dla owej bieli oddaliśmy się tancerkom morza. Covenant nie mógł już patrzeć mu w oczy. Bannor napomykał niegdyś o podobnych sprawach. Sprawach, które umożliwiały zrozumienie Haruchai. Ich sztywne, pochopne w osądach podejście do świata brało się z tego, że każdy zaczerpnięty przez nich oddech był wyrazem pożądania i utraty. Spojrzał na towarzyszy, błagając ich o pomoc, lecz żadne z nich nie potrafiło mu jej udzielić. Oczy Linden zaszły mgłą bólu czy może zrozumienia. Lico Smołowiąza wykrzywiło się współczująco. Najstarsza, która rozumiała bezkompromisowość, stanęła obok Brinna i Caila, jakby chciała okazać im aprobatę. – W ten sposób sami dowiedliśmy własnej fałszywości – ciągnął nieugiętym tonem Brinn. – Wierność, do której się zobowiązaliśmy, zdradziliśmy w imię złudzenia. Obietnicy, którą wam złożyliśmy, nie potrafiliśmy dotrzymać. Jesteśmy niegodni. Dlatego nie będziemy wam już służyć. Musimy natychmiast położyć kres swemu szaleństwu, by obietnice większe od naszych również nie stały się fałszywe. – Brinnie – sprzeciwił się Covenant, jakby się dławił. – Cailu. – Pragnął oblec swą niedolę w słowa. – Nie musicie tego robić. Nikt was nie obwinia. Mówił ochrypłym głosem, jakby chciał być brutalny. Linden sięgnęła ku niemu nieśmiało dłonią, jakby błagała go o litość. W jej oczach lśniło zrozumienie niedoli Haruchai. Zignorował ją jednak. Twarda, gwałtowna pasja nie pozwoliła mu rzec nic innego. – Bannor uczynił to samo, co wy. Staliśmy na Uskoku z Pianościgłym. Nie chciał z nami pójść, kiedy potrzebowałem... – Przełknął konwulsyjnie ślinę. – Spytałem go, czego się wstydzi. Odpowiedział: „Nie wstydzę się. Ale jestem zasmucony, że tak wiele wieków trzeba było, abyśmy pojęli granice naszego oddania. Posunęliśmy się zbyt daleko w dumie i szaleństwie. W imię żadnej służby śmiertelnicy nie powinni wyrzekać się żon, snu i śmierci. W przeciwnym razie porażka staje się zbyt odrażająca, nie do zniesienia”. To samo mówisz teraz. Czy nie rozumiesz? To nie jest takie proste. Każdy może przegrać. Gwardziści krwi jednak nie tylko przegrali, lecz również utracili wiarę. Jak myślisz, dlaczego Bannor musiał spotkać się ze mną w Andelain? Jeśli masz rację, to dlaczego nie pozwolił wam po prostu dalej płacić za waszą niedoskonałość? Covenant miał ochotę podzielić się z nim swym napięciem. Powstrzymał się jednak ze złością, próbując sprawić, by jego słowa przebiły się przez nieprzejednanie Haruchai. – Powiem ci dlaczego. Być może żadne śluby ani obietnice nie są odpowiedzią na złość, lecz rezygnacja również nią nie jest. Nic mi nie obiecał ani nie podarował. Powiedział tylko: „Ocal mój lud. Jego los to koszmar. W zamian za to będzie służył ci wiernie”. Przerwał. Nie mógł powiedzieć nic więcej. Zbyt dobrze rozumiał bezkompromisowość człowieka, którego miał przed sobą. W Sypialni Słonych Wędrowców zapadła na chwilę cisza, mącona jedynie odgłosami pracy pomp dromondu, skrzypieniem masztów oraz stłumionym gniewem morza i wiatru. Latarnie nie przestawały się kołysać, jakby lada moment miały spaść. Morski Marzyciel wbił płonące spojrzenie w Haruchai, jakby w ich nieugiętym samopotępieniu wyczuwał jakąś niezwykłą nadzieję. Wreszcie Brinn się odezwał. – Ur-lordzie, czyż nie służyliśmy ci dobrze? – rzekł niemal łagodnym głosem. Covenant wykrzywił twarz w grymasie żalu, z gwałtownym wysiłkiem zmusił się jednak do odpowiedzi. – Wiesz, że tak było. Brinn nie wzdrygnął się ani nie zawahał. – Pozwól więc, byśmy położyli kres tej służbie. Covenant zwrócił się w stronę Linden. Wyciągnął ręce, szukając z nią kontaktu, palce miał jednak nieczułe i nie znalazł w niej odpowiedzi. Później, gdy zostali we dwoje w kajucie, a statkiem gigantów nadal miotał i ciskał sztorm, rozmasował obolałe mięśnie jej szyi i pleców. Jego palce dotykały jej ciała, jakby kierowały nimi desperacja i poczucie utraty. Diamentrunek, który wypiła, by przyśpieszyć; zdrowienie, pozwolił jej stopniowo zapaść w sen, Covenant nie zaprzestał jednak masażu, dopóki jego dłonie nie opadły ze zmęczenia. Nie wiedział, jak inaczej poradzić sobie z rozpaczą. Dezercja Haruchai zdawała się zapowiadać klęskę jego wszystkich nadziei. Jeszcze później Klejnot Gwiezdnej Wędrówki uniósł żagle na spotkanie szarej jutrzenki i umknął poza zasięg żalu syrenic. Deszcz ustał niby łzy, które płynęły już zbyt długo, a wiatr przeniósł się na inne obszary morza. Honninscrave musiał tylko nieznacznie zmienić kurs, by skierować dromond prosto ku jego celowi. Haruchai jednak nie zmienili zdania. 24. Wyspa Przez dwa następne dni było jeszcze pochmurno i wietrznie. Niebo odbijało w sobie szary chaos morza, jakby było oburzone, jakby Klejnot Gwiezdnej Wędrówki był intruzem, który drażnił całą okolicę. Potem jednak wiatr wzmógł się, jak gdyby chciał ich stamtąd odesłać. Nastał czas pogodnych dni i kryształowo czystych nocy. W blasku słońca morze przechodziło w niebo bez żadnej linii czy plamy. Nocami zaś doświadczone spojrzenie z łatwością mogło odnaleźć drogę, kierując się szczególnym lśnieniem gwiazd. Niecierpliwość Srożyńca Honninscrave’a narastała z dnia na dzień, a niepokalany wiatr zdawał się zarażać zarówno Najstarszą, jak i Smołowiąza gorączką oczekiwania. Niekiedy zapominali się na chwilę i jego groteskowa postać oraz jej twarda twarz upodabniały się dziwnie do siebie, jakby podróż ku Jedynemu Drzewu wzmacniała łączącą ich intymną więź. Troje gigantów nieustannie wpatrywało się w dal, przeszukując wzrokiem horyzont w poszukiwaniu usprawiedliwienia decyzji, które kazały im opuścić Krainę wbrew jednoznacznym wskazówkom ziemiowidzenia Morskiego Marzyciela. Ich tęsknota udzielała się całemu Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki, wpływając na resztę załogi. Nawet szczera twarz Krzepkiej Wichrogniewy nabrała ostrych rysów, a zadawniony smutek Sevinhanda przeradzał się niekiedy w rozpromienioną słońcem nadzieję. Linden Avery obserwowała ich wszystkich, podobnie jak sam statek i Covenanta, próbując odnaleźć między nimi swe miejsce. Rozumiała gigantów, wiedziała, że ich niecierpliwość w znacznej mierze wywodzi się ze współczucia dla Morskiego Marzyciela, którego nieme cierpienie wszyscy wyraźnie dostrzegali. Jego towarzysze gorąco pragnęli dotrzeć wreszcie do celu i zawrócić ku Krainie, gdzie będzie mógł znaleźć ulgę w kryzysie Słonecznicy, apoteozie swej wizji. Ona jednak nie podzielała ich tęsknoty. Obawiała się, że nie dostrzegają prawdziwej natury owej wizji. Covenant swym nastrojem pogłębiał tylko jej lęk. Pożądał Jedynego Drzewa z gwałtownością bliską gorączce. Oddalił się od niej emocjonalnie, choć fizycznie zachowali bliskość. Dezercja Haruchai zepchnęła go do głębokiej obrony. Kiedy się odzywał, w jego głosie pobrzmiewał ostry ton, którego nie potrafił złagodzić, a w oczach lśniło odbicie rozlewu krwi. Wyczytała w jego twarzy, że pamięta Clave, ludzi mordowanych po to, by karmić Słonecznicowy Ogień, brak zaufania do siebie; pamięta moc i jad, nad którymi nie potrafił zapanować. Niekiedy jego spojrzenie traciło wyraz pod wpływem wspomnień o ciszy. Nawet kochał się z nią teraz dziwnie gwałtownie, jakby mimo łączących ich uścisków, był przekonany, że już ją utracił. Nie potrafiła zapomnieć, że chce ją odesłać do jej dawnego życia. Pożądał gorączkowo Jedynego Drzewa z własnych powodów, w nadziei że pozwoli mu ono walczyć z lordem Foulem za pomocą środków innych niż biały ogień i zniszczenie, lecz pragnął go również ze względu na nią. Chciał ją odesłać. Bała się tego, bała się Jedynego Drzewa. Niema, niedotykalna bojaźń Morskiego Marzyciela bolała ją jak otwarta rana. Gdy tylko gigant znajdował się w zasięgu jej zmysłów, czuła, że jego aura krwawi. Niekiedy ledwie mogła się powstrzymać przed powiedzeniem Covenantowi, Najstarszej – każdemu, kto by jej wysłuchał – że powinni zrezygnować z misji, zapomnieć o Jedynym Drzewie, wrócić do Krainy, walczyć ze Słonecznicą bronią, jaką dysponowali, i pogodzić się z wynikiem. Była przekonana, że Morski Marzyciel dokładnie wie, co zamyśla lord Foul. Nie chciała też, by ją odesłano. Pewnego dnia, późną nocą, gdy Covenant zapadł wreszcie w sen wolny od koszmarów, opuściła go i udała się na pokład, odziana w wełnianą szatę. Choć w ciągu kilku ostatnich dni ochłodziło się wyraźnie, nie chciała zakładać starego ubrania, jakby reprezentowało ono konieczności i porażki, o których wolała nie myśleć. Wyszedłszy na pokład rufowy, przekonała się, że Klejnot Gwiezdnej Wędrówki sunie gładko na wietrze, a ubywający księżyc minął już drugą kwadrę. Wkrótce dromond od ciemności będą dzieliły jedynie niejednoznaczne gwiazdy oraz kilka lamp. Tej nocy na niebie lśnił jednak jeszcze ostry sierp. Stojący na pokładzie sternika Sevinhand pozdrowił ją cichym głosem, nie podeszła jednak do niego. Za wiatrem, powolnym kołysaniem się kamiennego dromondu, snem gigantów, którzy nie pełnili akurat wachty, wyczuwała obecność Morskiego Marzyciela, która przypominała rękę bólu, stuloną na kształt miseczki na jej policzku. Skuliła się pod szatą i ruszyła przed siebie. Niemy gigant spoczywał oparty plecami o fokmaszt, spoglądając na dziób i sylwetkę Findaila. Gdy patrzył na niego – i za jego pośrednictwem na Jedyne Drzewo – drobne mięśnie okalające jego oczy napinały się, jakby błagał Wskazanego, by wyjawił to, czego on, Morski Marzyciel, nie może powiedzieć. Findail sprawiał jednak wrażenie odpornego na błagania giganta. A może podobne supliki stanowiły część brzemienia, które musiał dźwigać Wskazany. On również zwracał się ku wizji Jedynego Drzewa, jakby obawiał się oderwać od niej spojrzenie. Linden bez słowa zajęła miejsce obok Morskiego Marzyciela. Gigant siedział ze skrzyżowanymi nogami, trzymając dłonie na kolanach. Niekiedy odwracał je wewnętrzną stroną ku górze, jakby próbował otworzyć się na noc, pogodzić się ze swym losem. Raz za razem zaciskał jednak pięści i mięśnie barków, upodabniając się do symbolu sprzeciwu. – Spróbuj – wydyszała po chwili. W bladym blasku półksiężyca widać było jedynie jasną bliznę przebiegającą pod jego oczyma. Resztę lica skrywał mrok. – Musi istnieć jakiś sposób. Uniósł dłonie, uderzając się z bolesnym łoskotem w czoło, gestem tak gwałtownym, że aż się wzdrygnęła. Po chwili wciągnął jednak powietrze przez zęby i zaczął kreślić rękami jakieś kształty. Początkowo nie była w stanie śledzić jego gestów, nie potrafiła dostrzec, co chce jej przekazać. Podjął jednak kolejną próbę narysowania w powietrzu obrazu i tym razem go zrozumiała. – Jedyne Drzewo. Skinął sztywno głową. Zatoczył ramionami łuk. – Statek – wyszeptała. – Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Ponownie skinął głową. Raz jeszcze poruszył ramionami, po czym wskazał na dziób. Jego dłonie znowu nakreśliły drzewny kształt. – Statek płynie do Jedynego Drzewa. Morski Marzyciel potrząsnął głową. – Kiedy statek dotrze do Jedynego Drzewa. Tym razem potaknięcie było odrętwiałe od żalu. Stuknął się jednym palcem w pierś, wskazując na serce. Potem złączył dłonie i splótł je ze sobą w geście gwałtownym jak kres. W jego bliźnie zalśniły srebrne błyski. Nie mogąc dłużej znieść tego widoku, Linden odwróciła wzrok i zobaczyła Findaila, który stał nad nimi, przyglądając się pantomimie giganta. Elohim przesłonił księżyc prawym barkiem. Całą jego twarz i postać skrył mrok. – Pomóż mu – zażądała cicho. Pomóż mi. – Czy nie widzisz, jak on cierpi? Wskazany przez długą chwilę jej nie odpowiadał ani nie ruszał się z miejsca, później jednak podszedł do giganta, wyciągnął rękę i dotknął jego czoła, łagodząc koniuszkami palców wypisany tam los. Niemowa rozluźnił się niemal natychmiast. Napięcie wyciekło z niego, mięsień za mięśniem, jakby pochłaniał je dotyk Findaila. Podbródek giganta opadł na pierś. Morski Marzyciel zasnął. Findail wrócił bezszelestnie na wybrane przez siebie miejsce na dziobie dromondu. Ostrożnie, nie chcąc zakłócić spoczynku giganta, Linden podniosła się, wróciła niby nieme uosobienie żalu do kajuty, położyła się obok Covenanta i gapiła się w sufit, dopóki sama również nie zapadła w sen. Następnego ranka poruszyła sprawę Morskiego Marzyciela w rozmowie z Najstarszą, Smołowiązem, Honninscrave’em i Covenantem. Kapitan nie miał jej jednak nic nowego do powiedzenia, Smołowiąz zaś ponownie dał wyraz nadziei, że Morski Marzyciel znajdzie pocieszenie, gdy wędrowcy wreszcie dotrą do Jedynego Drzewa. Linden wiedziała, że tak się nie stanie. W bezlitosnych słowach opisała swe nocne spotkanie z niemym gigantem. Smołowiąz nawet nie próbował ukryć trwogi. Najstarsza wsparła pięści na biodrach i spojrzała gdzieś przed dziób, mamrocząc pod nosem długie gigancie przekleństwa. Honninscrave zacisnął mięśnie twarzy, jeżąc splątaną brodę. Covenant stał między nimi, jakby był sam, przemówił jednak w imieniu wszystkich. – Uważasz, że powinniśmy zawrócić? – wychrypiał. Błądził wzrokiem po kamieniu, nie chcąc spojrzeć na nią. Pragnęła odpowiedzieć: „Tak!”, nie mogła jednak tego uczynić. Wszystkie swe nadzieje pokładał w Jedynym Drzewie. Przez pewien czas w rozkazach, które Honninscrave wydawał załodze, pobrzmiewała niepewność, jakby w duszy kapitana odezwał się głos sprzeciwu, nakazujący mu natychmiast zawrócić dromond i możliwie szybko uciec z pechowego miejsca, do którego zmierzali. Mimo to ukrył dręczący go strach. Prujący fale statek gigantów nie zmienił kursu. Ładna, wietrzna pogoda utrzymywała się przez pięć dni. W miarę, jak statek zmierzał na północ, robiło się coraz chłodniej, stopniowo, lecz nieustannie. Przez trzy z tych pięciu dni wędrowcy mknęli po morzu bez przeszkód, nie napotykając żadnych niebezpieczeństw ani nie dostrzegając lądu. Czwartego dnia na bocianim gnieździe rozległ się jednak krzyk zdumienia i niepokoju. Kamienny pokład zaczął wibrować, jakby morze wypełniało jakieś drżenie. Honninscrave kazał skrócić żagle, by przygotować statek na spotkanie niebezpieczeństwa. Trzy mile dalej Klejnot Gwiezdnej Wędrówki wpłynął w rejon morza rojący się od nicor. Każdy z ich ogromnych kształtów wyłaniał się nad powierzchnię w kilku miejscach. Razem tworzyły niepoliczalne kłębowisko. Drażniły zmysły Linden dźwiękiem swego podwodnego języka. Obawiała się o bezpieczeństwo dromondu, pamiętając poprzednie spotkanie z jednym tylko nicor. Stwory nie zwracały jednak uwagi na Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Swą wrażliwością nie wykrywała w ich głosie groźby. Poruszały się niespiesznie, bez oznak głodu, przetaczały leniwie przez fale, jak pod wpływem letargu, nudy albo zadowolenia. Od czasu do czasu któryś z nich unosił potężny pysk, po czym zanurzał się pod wodę z szumem, który przypominał obojętne westchnienie. Honninscrave wymijał je, nie przyciągając ich uwagi. – Kamień i morze! – wydyszał cicho Smołowiąz do Linden. – Nie sądziłem, że we wszystkich morzach Ziemi kryje się aż tyle tych stworzeń. Opowieści o nich są tak nieliczne, że właściwie mógłby istnieć tylko jeden nicor. Na jakiż to ocean wpłynęliśmy z tak beztroską nieświadomością? Najstarsza stała obok niego. – Ta opowieść zachwyciłaby każde dziecko – zakończył, unosząc ku niej wzrok. Nie patrzyła mu w oczy, lecz uśmiech, który złagodził ostrość jej spojrzenia, był równie intymny, jak uczucie brzmiące w jego głosie. Ostrożność Honninscrave’a pozwalała statkowi gigantów przemykać powoli między nicor. Po południu zostawili je już za sobą i Klejnot Gwiezdnej Wędrówki ponownie pomknął na skrzydłach wiatru. Nocą gigantów ogarnęła sztuczna radość. Bawili się i śpiewali pod nieubłaganymi gwiazdami, jak rozgorączkowane dzieci, obojętni na cel misji i ból Morskiego Marzyciela. Smołowiąz był wodzirejem owego długiego pląsu wymuszonej radości, jakby był bliższy histerii niż którykolwiek z nich. Linden jednak wiedziała, co czują naprawdę. Szukali osłony przed własnym lękiem, chcieli rozładować napięcie we wspólnej swawoli. Wariackie wysiłki Smołowiąza podgrzewały nastrój, prowadząc go ku katastazie, aż wreszcie szaleństwo ustąpiło miejsca nastrojowi, który był mniej desperacki i bardziej pocieszający – ciepły, oczyszczony i nieposkromiony. Gdyby Covenant chciał się do nich przyłączyć, Linden poszłaby z nim. Nie miał jednak na to ochoty. Trzymał się na uboczu, jakby decyzja Haruchai wstrząsnęła nim dogłębnie, odebrała mu siły i uniemożliwiła znalezienie ukojenia. A może nie uczynił tego dlatego, że zapomniał, jak to jest być samotnym, jak stawić czoło przeznaczeniu bez wstrętu do własnej samotności. Poszedł z Linden do jej kajuty i zwinął się na sienniku, jakby nie potrafił znieść prostej pociechy jej ciała. Jedyne Drzewo było blisko. Uszy wypełniały jej stłumione pokrzykiwania gigantów. Mało brakowało, by powiedziała mu: „Nie rób tego. Nie odsyłaj mnie”. Sparaliżowały ją jednak głęboko zakorzenione lęki i nie podjęła tego ryzyka. Całą noc miała wrażenie, że ponownie nawiedzają ją znajome koszmary. Gdy jednak się obudziła, nic nie pamiętała. Covenant stał obok hamaka, odwrócony do niej plecami. Trzymał w rękach stare ubranie, jakby zamierzał je założyć. Przyglądała mu się z bólem w oczach, błagając go bezgłośnie, by nie wracał do tego, kim był przedtem, kim oboje byli wówczas dla siebie. Wydawało się, że wyczuł jej spojrzenie. Odwrócił się i popatrzył jej w oczy. Twarz zastygła mu w grymasie zgorzknienia, lecz nie cofnął się przed tym, co w nich zobaczył. Choć myślał o Jedynym Drzewie raczej z lękiem niż z niecierpliwością, nadal był silny, niebezpieczny tak, jak go pamiętała. Po chwili cisnął ostentacyjnie ubranie w kąt, po czym uklęknął przed nią i wziął ją w ramiona. Gdy wyszli na pokład, miał na sobie tylko wełnianą szatę, którą mu dano, jakby trąd znieczulał go na późnojesienny chłód. Jego decyzja przyniosła jej ulgę, choć sprawiał w tym stroju wrażenie dziwnie nie przygotowanego, jakby miłość do niej ograbiła go ze środków obrony, których nie potrafiła zrozumieć ani zastąpić. Cały dzień spacerowali po pokładzie. Czekali. Wszyscy czekali: Linden, Covenant i towarzyszący im giganci. Wielokrotnie widziała, jak marynarze przerywają pracę, by spojrzeć w kierunku, w którym płynął statek. Przez cały ranek nie zobaczyli jednak nic poza morzem, sięgającym aż po krańce świata. Po południowym posiłku wrócili do czekania, lecz nadal nic nie widzieli. Późnym popołudniem rozległ się jednak okrzyk – zew radości, który na napięte zmysły Linden podziałał jak lament. Giganci wspięli się na maszty, żeby sprawdzić, co zobaczył marynarz pełniący służbę na oku. Spod pokładu wynurzył się Morski Marzyciel, który wdrapał się na olinowanie z zasępioną twarzą. Covenant przywarł na chwilę piersią do relingu fordeku, jakby w ten sposób mógł zwiększyć zasięg swego wzroku. – Chodź – wymamrotał po chwili do Linden, po czym ruszył na pokład sternika, który stanowił lepszy punkt obserwacyjny. Podobnie jak on, ledwie mogła się powstrzymać od biegu. Byli tam już Najstarsza i Smołowiąz, a także Honninscrave i gigant zajmujący się Sercomięśniem Statku. Po chwili zjawili się również Sevinhand i Wichrogniewa. Towarzysze wbili wzrok w dal, próbując wypatrzyć Wyspę Jedynego Drzewa. Przez jakieś trzy mile horyzont pozostawał czysty i nie przynosił żadnej odpowiedzi. Potem Honninscrave uniósł nagle rękę, wskazując punkt leżący niemal wprost przed dziobem. Linden nie miała tak bystrego wzroku jak giganci, lecz po kolejnych trzech milach ona również dostrzegła wyspę. Majaczyła maleńka w oddali niby zapowiadający zgubę punkt leżący na linii zetknięcia nieba z morzem, oś, wokół której obraca się Ziemia. W miarę jak wiatr gnał Klejnot Gwiezdnej Wędrówki w jej stronę, wyspa stawała się coraz większa, jakby miała spełnić wszystkie oczekiwania wędrowców. Linden popatrzyła na Covenanta, który jednak nie spojrzał jej w oczy. Całą uwagę skupił na horyzoncie. W jego postawie wyczuwało się napięcie, jakby był na granicy eksplodowania ogniem. Choć się nie odzywał, proste, głębokie bruzdy, które zorały mu lico, mówiły wyraźnie jak słowa, że w tym miejscu rozstrzygnie się jego życie lub śmierć. Wyspa odsłaniała stopniowo swój wygląd przed wędrowcami. Przypominała stary, skalny kurhan usypany na powierzchni morza. Erozja złagodziła zarysy szarego, spiętrzonego rumowiska głazów, pokrywając je warstewką soli. Wskutek tego tam, gdzie dotykało ich morze, wydawały się niemal zupełnie białe, tam zaś, gdzie padał cień, prawie całkowicie czarne. Był to ostrów dnia i nocy – wyszczerbiony, oszroniony i niezaprzeczalny. Jego szczyt wznosił się wysoko nad statkiem gigantów, lecz kształt stoków sugerował, że wyspa ongiś była wulkanem albo że jest pusta w środku. Później dromond zbliżył się na tyle, że można było dostrzec, iż wyspę otacza krąg wyszczerbionych raf, które wystawały nad wodę niby zęby. Dzieliły je od siebie liczne luki, lecz żadna z nich nie była na tyle szeroka, by mógł się przez nią przedostać Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Gdy słońce skłaniało się ku zachodowi, Honninscrave zaczął okrążać kurhan, by znaleźć drogę wiodącą do środka. Jego towarzysze wypatrywali tymczasem jakichś oznak obecności Jedynego Drzewa. Linden nie spuszczała spojrzenia z wyspy. Obserwowała grę światła i mroku, od szczytu aż po brzeg, wszystkimi wymiarami swego wzroku, nie dostrzegła jednak nic. Ostrów składał się wyłącznie ze ślepego kamienia, odpornego na wszelkie formy witalności poza własną. Nawet między kamieniami, tam gdzie docierały morskie fale, nie dostrzegało się żadnych wodorostów ani innej roślinności. Skały wydawały się jej zmysłom jaskrawe, masywne i konsekwentne, jak ściśnięty granit – wypustka szkieletu samej Ziemi. Być może z tego właśnie powodu nie dały gościny żadnym szybciej przemijającym formom życia. Przyglądając się im, zauważyła, że na wyspie nie gnieżdżą się nawet ptaki. Być może w otoczonej łukiem raf wodzie nie było ryb. – Gdzie ono jest? – wymamrotał Covenant, zwracając się do wszystkich, a zarazem do nikogo. – Gdzie ono jest? – Na szczycie – odpowiedział po chwili Smołowiąz. – Czyż to nie naturalne miejsce dla tego, czego szukamy? Linden zachowała dręczące ją wątpliwości dla siebie. Gdy zachodzące słońce pokryło stoki nieczytelnym, pomarańczowozłotym światłocieniem, Klejnot Gwiezdnej Wędrówki okrążył już całą wyspę i nie zauważyła nic, co by świadczyło, że Jedyne Drzewo gdzieś tam rośnie lub w ogóle istnieje. Na skinienie głowy Najstarszej Honninscrave rozkazał zwinąć żagle i zakotwiczyć dromond za linią raf na północy. Przez kilka chwil nikt ze stojących na pokładzie sternika nie odzywał się ani słowem. Zafascynowało ich przyozdobione słonecznym blaskiem lico wyspy. W tym świetle wyraźnie widzieli, że mają przed sobą siedlisko mocy. Wreszcie słońce wycofało się, jakby żegnało się z Ziemią. Poza szeptami trudzących się gigantów, skargami lin i bloków oraz wilgotnym pluskiem uderzających o rafy fal, panowała cisza. Nie słyszało się tu krzyków pustułek, które złagodziłyby surowość obrazu wyspy. Ostrów czaił się wewnątrz ochronnego łuku zębów, jakby był tu od zawsze i nic nigdy nie miało go udobruchać. – Przyjacielu Gigantów, czy nie zechcesz zaczekać na nowy dzień, nim spróbujesz się tam dostać? – zapytała cicho Najstarsza. Przebiegło go drżenie, jakby nagle zrobiło mu się zimno. – Nie – odpowiedział szorstko. Najstarsza westchnęła, nie sprzeciwiała się jednak. Powiedziała coś Sevinhandowi, który udał się nadzorować spuszczanie na wodę długiej łodzi. Potem znowu zwróciła się do Covenanta. – Pokonaliśmy bardzo długą drogę, by dotrzeć do tej wyspy. Z uwagi na twą moc i to, co uczyniłeś w Boleści dla naszych zaginionych krewniaków, nie pytaliśmy cię, co zamierzasz. Teraz jednak pytam. – Wydawało się, że słońce umiera za długim łukiem horyzontu na zachodzie. Spojrzenie Covenanta było echem ognia. – Czy zastanawiałeś się nad tym, jak wykonać ową Laskę Praw, której pragniesz? – Po to właśnie tu jestem – odpowiedziała za niego Linden. Chciała zająć należne jej miejsce w drużynie, nie wiedząc, jak inaczej wyperswadować mu jego plany wobec niej. Obrzucił ją ostrym spojrzeniem, ona jednak patrzyła na Najstarszą. – Moje zmysły – wyjaśniła, skrępowana i zawstydzona. – To, co widzę i czuję. Zdrowie. Prawość. Uczciwość. Cóż innego mogłoby to znaczyć? Jestem wrażliwa na Prawo. Widzę, co się z nim zgadza, a co nie. Mogę posłużyć mu jako przewodniczka. Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zdała sobie sprawę, że to nie wystarczy. Jego emanacje były wyraźne. Liczył na jej pomoc. Nie zmienił jednak zdania. Patrzył na nią tak, jakby to ona wyraziła pragnienie opuszczenia go. Nadzieja i żal stały się dla niego tym samym. Nieświadoma wewnętrznych sprzeczności duszy Covenanta, Najstarsza zaakceptowała odpowiedź Linden. Zeszła z pokładu sternika razem ze Smołowiązem oraz Honninscrave’em i zbliżyła się do relingu, gdzie opuszczano łódź. Dowództwo nad Klejnotem Gwiezdnej Wędrówki przejęła Wichrogniewa. Upewniwszy się, że dromond ma dobrą opiekę, zwróciła się w stronę Covenanta i Linden. – Szczęśliwej drogi – rzekła. Niedowiarek nic nie odpowiedział. Wpatrywał się w wyspę, jakby mógł odczytać swe przeznaczenie ze wspaniałości zachodzącego słońca. Linden podeszła do niego i dotknęła ręką jego ramienia. Odwrócił się sztywno, pozwalając jej ujrzeć jego pełną sprzeczności twarz. Był rozdarty między światłem i ciemnością, zupełnie jak wyspa. Raz jeszcze spróbowała mu wytłumaczyć swe racje. – Morski Marzyciel się boi. Mam wrażenie, że on wie, co chce osiągnąć lord Foul. Przez twarz Covenanta przebiegł skurcz, który ustąpił nagle, jakby Niedowiarek chciał zesłać na nią uśmiech podobny do tego, którym ongiś obdarzył Joan. – To nie ma znaczenia. – Jego twarz powoli złagodniała. – Kiedy byłem w Andelain, Mhoram powiedział: „Unikanie jego pułapek na nic się nie zda, zawsze bowiem kryją się za nimi następne, a życie i śmierć zrosły się ze sobą zbyt ściśle, by można je było rozdzielić. Trzeba je jednak zrozumieć, by można było nad nimi zapanować”. – Znowu zesztywniał. – Chodź. Sprawdźmy, w jakie właściwie kłopoty się wpakowaliśmy. Nie chciała na to pozwolić. Miała ochotę zarzucić mu ramiona na szyję, objąć go i zatrzymać, przeszkodzić w realizacji planów. Nie mogła jednak tego zrobić. Czyż nie pokochała go właśnie dlatego, że nie cofał się przed własnym bólem? Zebrała się na odwagę i zeszła za nim na dół, jakby wiódł ją w noc. Na maszty padał jeszcze blask zachodzącego słońca, lecz pokład rufowy pogrążył się już w mroku. Linden potrzebowała chwili, by jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, nim zdołała wypatrzyć Morskiego Marzyciela, który stał przy relingu z Honninscrave’em, Najstarszą i Smołowiązem. Był tam również Vain, czarny jak nadchodząca noc. Findail również przeniósł się na rufę. Jasna plama jego szaty kontrastowała z hebanową czernią Vaina. Zjawili się też Brinn i Cail. Linden zaskoczył ich widok. Covenant zachwiał się na nogach na ich widok. Nie odezwali się jednak ani słowem, przeszedł więc obok nich obojętnie. – Czy jesteśmy gotowi? – zapytał, podszedłszy do Najstarszej. – Jeśli to tylko możliwe – odpowiedziała. – Wszak nie wiemy, co nas czeka. – No to ruszajmy – rzucił tonem przypominającym gromadzącą się wokół dromondu ciemność. – Władco pierścienia – odezwał się natychmiast Findail ostrzegawczym, błagalnym tonem – zastanów się. Wyrzeknij się tego szalonego zamiaru, dopóki jeszcze masz wybór. Powiadam ci jasno, że jesteś igraszką w rękach mocy, które cię zniszczą, a wraz z tobą unicestwią Ziemię. Nie wolno ci podejmować próby dotarcia do Jedynego Drzewa. Morski Marzyciel skinął w milczeniu głową, jakby nie miał innego wyjścia. Covenant odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na Wskazanego. – Powinienem był się domyślić, że tego właśnie się boicie – wydyszał cicho, prawie do siebie. – Jedynego Drzewa. Laski Praw. Tego, że może mi się udać. W przeciwnym razie po cóż próbowalibyście uwięzić Vaina? Dlaczego tak bardzo zależało wam na tym, byśmy nie uwierzyli we własne siły? Jeśli nam się uda, coś stracicie. Nie wiem co, ale to was przeraża. Spójrz tylko – ciągnął z zawziętością w głosie. – Vain nadal nam towarzyszy. Ma ze sobą okucia starej Laski. – Mówił tak, jakby jego nieufność wobec nasienia Demondim utraciła znaczenie. – Ja również jeszcze żyję i wciąż mam pierścień. Jest z nami i Linden. – Jego głos przeszedł nagle w szept brzmiący jak westchnienie bólu. – Do diabła, jeśli chcesz, żebym skapitulował, musisz mi przynajmniej podać jakiś powód. Wskazany zareagował na jego żądanie milczeniem. Było oczywiste, że nie zamierza mu odpowiedzieć. Po chwili Covenant zwrócił się z powrotem ku reszcie wędrowców, przeszywając ich wściekłym spojrzeniem, jakby oczekiwał, że spróbują się z nim spierać. Honninscrave zesztywniał ze współczucia. W stanowczej determinacji Najstarszej czy niecierpliwości spodziewającego się cudów Smołowiąza nie dostrzegało się śladów wahania. Morski Marzyciel również nie próbował wyperswadować Niedowiarkowi jego planów. Gnany przez demony swej osobistej rozpaczy Covenant podszedł do relingu i postawił stopy na wiodącej do łodzi drabince. Linden natychmiast podążyła za nim, nie chcąc pozwolić, by któryś z gigantów zajął jej miejsce u jego boku. Cail i Brinn szli tuż za nią. Mrok ogarnął już całą wyspę poza samym jej szczytem. Ten lśnił jeszcze w promieniach zachodzącego słońca niby sztandar, który za chwilę miała pochłonąć długa noc Ziemi. Dopóki jednak światło nie zgasło, nadawało szczytowi wygląd miejsca, w którym istotnie mogłoby rosnąć Jedyne Drzewo. Linden odwróciła się plecami do tego widoku, by ruszyć w dół po drabince. Przypomniała sobie, że dziś jest noc nowiu. Zadrżała instynktownie. Wełniana szata wydała się jej nagle niewystarczającą osłoną przed chłodem i mrokiem, które zdawały się unosić z wód niby opar. Fale spryskały burtę dromondu w tej samej chwili, gdy wyciągała nogę ku łodzi. Woda podrażniła jej nagą skórę, jakby sól miała moc kwasu. Linden stłumiła westchnienie, które mimo woli wyrwało się jej z piersi, wsiadła do łodzi i zajęła miejsce na dziobie, obok Covenanta. Skóra na nogach zmarszczyła się jej od wysychającej wody, przeszywając nerwy mrowieniem. Za Haruchai do szalupy zszedł Honninscrave. Gdy opuścił do łodzi swe ciężkie ciało, słońce zniknęło za horyzontem, porzucając szczyt wyspy, która była teraz widoczna jedynie jako cień na tle otchłani, otoczony pojawiającymi się powoli gwiazdami. Linden w ogóle nie dostrzegała zarysów raf, gdy jednak Honninscrave i Morski Marzyciel zasiedli u wioseł, w zarysie ich silnych jak dęby ramion dostrzegła, iż nie wątpią, że potrafią znaleźć drogę. Kapitan mówił coś do brata, lecz szum i łoskot fal zagłuszyły słowa. Smołowiąz i Najstarsza zeszli do długiej łodzi w milczeniu. Z nocy wyłonił się cień, który opadł na dno szalupy za Morskim Marzycielem, gdzie zestalił się i przerodził w Findaila. Vain usiadł po drugiej stronie, z Brinnem i Cailem, niedaleko rufy, gdzie ulokowali się Najstarsza i Smołowiąz. Linden wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń Covenanta. Jego palce były lodowate. Ich drętwota przerodziła się w namacalne zimno. Najstarsza pożegnała salutem gigantów, którzy zostali na pokładzie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Jeśli nawet Sevinhand czy Wichrogniewa jej odpowiedzieli, ich słowa zagłuszył chłodny chichot wód. Honninscrave zręcznie odcumował łódź i odepchnął ją wiosłem od burty dromondu. Otoczeni tylko szemrzącymi falami wędrowcy oddalili się w noc. Przez kilka chwil nikt się nie odzywał. Covenant siedział z twarzą zwróconą ku ciemności. Ściskał rękę Linden, jakby była ona jego kotwicą. Kobieta patrzyła na wyspę, która, w miarę jak świecące za nią gwiazdy stawały się coraz jaśniejsze, nabierała wyrazistości. Nadal jednak nie było widać raf. Czerń wznosząca się z wód wydawała się nieprzenikniona. Wiosła poruszały się jednak miarowo, to zanurzając się w niespokojnym morzu, to wyłaniając się z niego. Łódź mknęła naprzód, jakby coś gnało ją z wielką prędkością ku nieznanemu przeznaczeniu. Masyw wyspy majaczył na tle nocy, groźny jak wejście do piekieł. Linden ogarnął nagły, irracjonalny lęk, że łódź wpadnie na którąś z raf i zatonie. – Odrobinę na sterburt – rzuciła jednak nagle cichym głosem Najstarsza. Długa łódź zmieniła lekko kurs. Po kilku uderzeniach serca z obu stron pojawiły się wyszczerbione kształty koralu. Linden poderwała się na ten nieoczekiwany widok. Szalupa przemknęła jednak bezpiecznie między rafami i wypłynęła na spokojniejsze wody. Znajdowali się tuż nad powierzchnią morza, od horyzontu po horyzont zapadła ciemna noc, a wyspa wydawała się stąd znacznie bardziej odległa niż z pokładu Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki. Przez pewien czas wędrowcy posuwali się szybko naprzód. Morski Marzyciel poruszał z całej siły wiosłami, za każdym pociągnięciem stukając o dulki. Honninscrave utrzymywał to samo tempo, choć nie dzielił niecierpliwości brata. Wyspa stawała się stopniowo coraz większa i bardziej nieubłagana. Sięgała ku niebu, jakby była podstawą, na której wspierał się firmament ze swymi gwiazdami. Linden zaczęła podejrzewać, że nie zdołają się wspiąć na jej stoki po ciemku, a być może nawet w ogóle, zwłaszcza jeśli Covenant nie zapanuje nad zawrotami głowy. Jego dłoń była tak chłodna, jakby ziąb przeniknął mu aż do szpiku kości. Po krótkiej chwili zapomniała jednak o tych obawach, a nawet o ściskaniu palców Covenanta. Wbiła wzrok w wyspę, na której zaszła gwałtowna zmiana. Najstarsza i Smołowiąz wstali. Łódź zatrzymała się nagle na wodzie. Honninscrave i Morski Marzyciel unieśli wiosła, by spojrzeć, dokąd płyną. Stoki wyspy zaczęły spływać pióropuszami i strugami mgły, która zdawała się buchać niby para z niedostrzegalnych skalnych szczelin. Część strumieni unosiła się w górę, znikając w ciemnościach nocy, większość jednak opadała ku morzu, łącząc się i pokrywając je coraz gęstszą warstwą. Mgła świeciła. Nie wydawało się, by sama była źródłem blasku. Przypominała zwykłe opary, rozświetlone blaskiem księżyca w pełni. Noc była jednak bezksiężycowa. Ten blask wypełniał wyłącznie samą mgłę. Majestatyczne sztandary i strumyczki powietrza opadały w dół niby skondensowana poświata, która nie rozjaśniała nic poza sobą samą. Gdy nimb ogarnął brzegi ostrowiu niczym mroźny wyziew, mgła wylała się na morze, przesłaniając stopniowo całą wyspę oprócz samego szczytu. Jarzący się opar, srebrzysty i upiorny, zbliżał się ku długiej łodzi, jakby chciał sięgnąć aż do raf. Linden musiała stłumić pragnienie ucieczki. Była pewna, że nie chce dotyku owego niesamowitego, niewytłumaczalnego powietrza. Cel wędrowców leżał jednak przed nimi. Najstarsza dziwnie stanowczym i delikatnym tonem rozkazała Honninscrave’owi i Morskiemu Marzycielowi brać się za wiosła. – Mam już dość czekania – oznajmiła. – Jeśli tam leży nasza przyszłość, wyruszmy na jej spotkanie dobrowolnie. W rytm miarowego ruchu wioseł wędrowcy zbliżali się do pełznącej ku nim mgły. Gwiazdy nad ich głowami lśniły, jak na znak ostrzeżenia, długa łódź mknęła jednak w samo serce wilgotnych wyziewów. Mgła wciąż wylewała się na morze. Zgęstniała już do tego stopnia, iż nie było widać stoków ostrowiu, sięgała tak wysoko, że niemal całkowicie przesłoniła jego skalisty szczyt. W niesamowitym blasku wyglądała jak skłębiona, rozświetlona blaskiem księżyca. W jej wylewającej się na zewnątrz strudze łódź zdawała się płynąć szybciej, jakby szaleńczo pruła po mrocznej tafli wód. Wtem Najstarsza wydała szeptem rozkaz. Honninscrave i Morski Marzyciel unieśli wiosła. Bezszelestnie, z powagą i lękiem, szalupa pogrążyła się we mgle. Niebo zniknęło natychmiast. Poczuwszy na policzku dotyk wilgotnej poświaty, Linden wzdrygnęła się, spodziewając się niebezpieczeństwa lub bólu. Jej zmysły poinformowały ją jednak, że moc mgły jest zbyt ulotna, zanadto podobna do księżycowego blasku, by mogła spowodować jakieś szkody. Z tego samego powodu nie sposób było jej pojąć. Wędrowcy byli wyraźnie widoczni, lecz morze pokrył gęsty, srebrny dywan, w którym końcówki wioseł znikały jak odgryzione. Ogarnęła ją kolejna fala lęku. Zastanawiała się, jak drużyna ma znaleźć drogę. Gdy jednak Najstarsza znowu się odezwała, rozkazując Honninscrave’owi i Morskiemu Marzycielowi wracać do roboty, w jej głosie pobrzmiewała żelazna pewność. Zasugerowała drobną zmianę kursu, jakby jej zmysł kierunku był odporny na dezorientację. Gdy łódź mknęła naprzód, mgła owiewała twarz Linden. We włosach Covenanta skropliły się paciorki efemerycznego blasku przypominające perłowy pot jego potrzeby i mocy. Po kilku chwilach mgła zawirowała i rozstąpiła się, odsłaniając na moment szczyt wyspy. Nim wyrwa zniknęła, Linden zauważyła, że Najstarsza dobrze określiła kierunek. Smołowiąz zaczął mówić. Trudno mu było wydobyć z siebie głos, jakby jego uciśnięte płuca wypełniły mgła i wilgoć. Komplementował Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela za wiosłowanie, chwalił z przekąsem Vaina za jego tajemniczość, opisywał inne mgły, które widywał podczas swych podróży. Same słowa nie miały znaczenia, liczyło się tylko to, że je wypowiadał. Próbował nadać rzucanemu przez mgłę transowi swojski charakter, by pomóc towarzyszom i samemu sobie. W jego przemowie pobrzmiewało jednak osobliwe echo, jakby mgła była grotą. Wreszcie Najstarsza wyszeptała coś do niego nerwowo i uspokoił się. Łódź mknęła naprzód w ciszy mąconej jedynie pluskiem poruszanej wiosłami wody. Mgła upodobniła się stopniowo do snu, w którym długie okresy mijają z nieubłaganym pośpiechem. Niewyraźne światło budziło hipnotyczną fascynację. Z żuchwy Covenanta skapywały drobniutkie, przypominające świetliste iskierki krople, które pozostawiały na jego szacie plamki jasności. Strój Linden przyozdobiły kropelki, które wyglądały jak umierające klejnoty, lecz jej włosy zwisały w strąkach, mokre i ciemne. Gdy mgła przerzedziła się na tyle, że znowu mogli na chwilę ujrzeć wyspę, Linden z trudem zauważyła, że skały bynajmniej nie są bliżej. Honninscrave i Morski Marzyciel nie przestawali wiosłować, lecz powoli zaczynało im brakować tchu w piersiach, a ich plecy oraz ramiona były napięte z wysiłku. Ów widok uświadomił Linden upływ czasu. Sprowadzający trans opar pochłonął chyba z połowę nocy. Spróbowała wyrwać się z odrętwienia, rozetrzeć mokre, znieczulone policzki. Gdy mgła rozstąpiła się znowu, kobieta ujrzała wyspę wyraźnie. Łódź w ogóle się do niej nie zbliżyła. – Ognie piekielne – wychrypiał Covenant. – Piekło i szatani. – Teraz zaiste jestem zdumiony – zaczął Smołowiąz. – Ta atmosfera... Nie znalazł jednak potrzebnych słów. Findail stał zwrócony twarzą do wyspy. Lico i włosy miał suche, nietknięte mgłą. Skrzyżował ręce na piersi, jakby unieruchomił morze w zagięciach łokci. Oczy lśniły mu blaskiem świadomego skupienia. – Findailu... – zaczęła Linden. – Co, na Boga, z nami wyprawiasz? Wtem za plecami Wskazanego eksplodowała przemoc. Brinn spróbował przeskoczyć między Honninscrave’em i Morskim Marzycielem, lecz niemowa złapał go i powstrzymał. Padli na dno łodzi, szamocząc się ze sobą. Honninscrave wciągnął własne wiosła, po czym złapał te, które wypadły z rąk jego brata, by nie wysunęły się z dulek. Smołowiąz przeszedł natychmiast na przód łodzi i zaczął wiosłować. Honninscrave odwrócił się, by rozdzielić Brinna i Morskiego Marzyciela. Cail ruszył ku walczącym, lecz Najstarsza pochwyciła go i pociągnęła bezceremonialnie do tyłu. Wtem w jej dłoniach błysnął miecz. – Dość tego! Honninscrave zszedł jej z drogi. Morski Marzyciel zaprzestał walki. Nim Brinn zdążył umknąć, mieczarka przystawiła mu oręż do gardła. Cail spróbował pośpieszyć mu z pomocą, lecz na jego drodze stanął Honninscrave. – A teraz – rzekła Najstarsza – powiesz mi, co to wszystko ma znaczyć. Brinn jej nie odpowiedział. Zwrócił się do Covenanta. – Ur-lordzie, chciałbym z tobą porozmawiać. Morski Marzyciel natychmiast potrząsnął gwałtownie głową. Covenant zaczął coś mówić, lecz powstrzymała go Linden. – Chwileczkę. Dyszała ciężko, jakby mgła utrudniała jej oddychanie. Podeszła szybko do Morskiego Marzyciela, który skulił się na dnie łodzi, u jej drugiej burty. Spojrzał Linden w oczy błagalnym wzrokiem. – Coś widziałeś – stwierdziła. – Wiesz, co się tu dzieje. Jego lico pokrywały lśniące kropelki skondensowanej mgły. Blizna lśniła wilgotnym blaskiem, ostrym jak krzyk. – Nie chcesz, żeby Brinn rozmawiał z Covenantem. Morski Marzyciel zacisnął powieki. Nie zgadła. Podjęła kolejną próbę. – Nie chcesz, żeby uczynił to, co zamierza. Żeby przekonał Covenanta, by mu na to pozwolił. Niemy gigant skinął głową, nerwowo i gwałtownie. Nie potrafiła nadążyć za własną intuicją. Intensywność uczuć Morskiego Marzyciela świadczyła o głęboko zakorzenionej trwodze, która wykraczała poza wszelką logikę. – Jeśli Brinn zrealizuje swój zamiar, dojdzie do wszystkich straszliwych wydarzeń, które widziałeś. Nie będziemy w stanie ich powstrzymać. Ścisnęło ją w gardle na widok jego cierpienia. To dla ciebie jedyna szansa ratunku. Usiłując odzyskać panowanie nad głosem, spojrzała na Covenanta, który stał na dziobie łodzi. – Nie... – Dygotała. – Nie pozwól mu na to. Konsekwencje... Niedowiarek nie patrzył na nią. Przyglądał się Brinnowi z przerażeniem i wstrętem, które zmusiły Linden do zwrócenia się w jego stronę. Haruchai złapał jedną dłonią za miecz Najstarszej, walcząc z jej potężną siłą, by odepchnąć żelazo od swego gardła. Choć krew ściekała mu po przedramieniu, nie stracił determinacji. Jeśli Najstarsza nie ustąpi, za chwilę skończy się to dla niego utratą palców. – Brinnie! – zaprotestowała głośno Linden. Haruchai niczym nie zdradzał, że ją usłyszał. Najstarsza cofnęła miecz, przeklinając pod nosem. – Jesteś obłąkany – stwierdziła głosem ochrypłym z wrażenia. – Nie wezmę na swe barki brzemienia twego kalectwa albo śmierci. Brinn podniósł się, nawet na nią nie spoglądając, po czym ruszył ku Covenantowi. Dłoń nadal mu krwawiła, ignorował to jednak. Zacisnął palce wokół skaleczenia, pozwalając krwi płynąć. Unosił pięść, jakby chciał zaatakować Niedowiarka. Zatrzymał się jednak przed nim. – Ur-lordzie, proszę cię, byś mnie wysłuchał. Covenant wbił w niego wzrok. Skinął lekko głową. Gwałtowna pasja czyniła go kruchym. Mgła przepływała, kipiąc wokół obu rozmówców, jakby nigdy nie zamierzała wypuścić ich ze swych objęć. – Wśród Haruchai znana jest pewna opowieść – zaczął beznamiętnym tonem Brinn – legenda, którą starzy bardowie przechowują od najbardziej zamierzchłych czasów, o wieki poprzedzających spotkanie naszego ludu z Kevinem Niszczycielem Krainy i lordami. Powiadają, że na granicy Ziemi, na krańcu czasu, mieszka samotny mężczyzna, który trzyma w swych rękach sens istnienia Haruchai. Znamy go pod imieniem ak-Haru Kenaustin Ardenol. Powiadają, że posiadł on wszelkie umiejętności i męstwo, których pragniemy, całe opanowanie i spokój, dzięki czemu stał się doskonałością, uosabiającą pasję i mistrzostwo niby zrównoważona wspaniałość gór. Powiadają też, że jeśli któryś z Haruchai odnajdzie ak- Haru Kenaustin Ardenola i stanie z nim do walki, zwycięstwo lub porażka pozwolą określić naszą prawdziwą wartość. Dlatego Haruchai są ludem poszukiwaczy. W sercu każdego z nas pulsuje tęsknota za ową próbą i wiedzą, jaką dzięki niej zdobędzie. Niemniej jednak droga, która wiedzie do ak-Haru Kenaustin Ardenola nie jest i nigdy nie była znana. Powiadają, że nie trzeba jej znać, że może ją odnaleźć jedynie człowiek, który wie, nie posiadając wiedzy, i który nie przybył po to, czego szuka. – Bez względu na beznamiętny ton, w głosie Brinna słychać było narastające podniecenie. – Ja jestem tym człowiekiem. Przybyłem tu nie we własnym, lecz w twoim imieniu, po to, czego nie szukałem. Ur-lordzie, porzuciliśmy służbę. Nie chcę więcej ci służyć, władasz jednak białym pierścieniem i dzięki swej mocy możesz mi uniemożliwić spełnienie tego pragnienia. Gdybyś wziął owo brzemię na swe barki, utraciłbym je. Być może wszyscy Haruchai utraciliby je na wieki. Proszę cię o pozwolenie. Nie pojmuję ziemiowidzenia Morskiego Marzyciela. Jest dla mnie jasne, że mogę tylko wygrać albo przegrać. Jeśli przegram, zadanie przypadnie tobie. Jeśli zaś zwyciężę... – Ściszył głos, jakby w żaden inny sposób nie mógł zapanować nad siłą swej tęsknoty. – Ur-lordzie. – Uniósł pięść w błagalnym geście, zaciskając ją, jakby chciał wycisnąć krew z własnego ciała. – Nie zabraniaj mi odnaleźć sensu naszego życia. Linden nie miała pojęcia, o czym mówi Brinn. Jego przemowa wydawała się zupełnie nieuzasadniona, jak oracja wygłoszona w sennym koszmarze. Tylko Morski Marzyciel i Findail sprawiali wrażenie, że ją rozumieją. Niemowa siedział z twarzą skrytą w dłoniach, jakby nie mógł znieść tego, co słyszał, Wskazany zaś trzymał się na uboczu niczym ktoś, kto zna wszystkie odpowiedzi i czuje do nich wstręt. Covenant od niechcenia otarł z czoła pot mgły. Jego usta ukształtowały bezgłośnie kilka możliwych replik. – Co ty, do diabła, wygadujesz? – wychrypiał wreszcie. Brinn milczał, uniósł jednak rękę i wskazał na wyspę. W jego geście było tyle pewności, że wszyscy skierowali spojrzenia w tę stronę. Przed dziobem szalupy we mgle utworzyła się luka, w której ukazała się ostra, skalna półka, wystająca nieco nad powierzchnię morza. Rozświetlony nieuchwytnym, perłowym blaskiem opar utrudniał ocenę odległości, wydawało się jednak, że ciemna, mokra skała jest znacznie bliżej, niż wyspa była jeszcze przed chwilą. Niewykluczone, że w ogóle nie była jej częścią. Sprawiała wrażenie nieodłącznego elementu mgły. Ze skrzyżowanymi nogami siedział na niej starzec, odziany w bezbarwną, postrzępioną szatę. Pochylił nieco głowę w medytacyjnej pozie, oczy jednak miał otwarte. Ich mleczna barwa świadczyła o zaćmie lub ślepocie. Czubek głowy porastały mu rzadkie kosmyki włosów, a zarys zapadniętych policzków podkreślał siwy zarost. Skórę pokrywały mu bruzdy starości, kończyny zaś wychudły z głodu aż do granicy wyniszczenia. Mimo to promieniował niesamowitą, niezgłębioną siłą. Tak właśnie mogliby wyglądać Brinn lub Cail, gdyby gwałtowny żywot pozwolił im doczekać bardzo późnej starości. Mgła zamknęła się niemal natychmiast, kłębiąc się w upiornym milczeniu. – Tak – odezwał się Findail, jakby nie liczył na to, że ktoś go usłyszy. – Strażnik Jedynego Drzewa. Trzeba go ominąć. Covenant wbił wzrok we Wskazanego, ten jednak nie odwzajemnił jego spojrzenia. Niedowiarek odwrócił się nagle od niego i popatrzył na Brinna. Mgła rozświetlała mu twarz poświatą trwogi. – Czy tego właśnie chcesz? – zmącił perłową ciszę chrapliwym głosem. – Zmierzyć się ze strażnikiem? Walczyć z nim? – Elohim powiedział, że musisz go ominąć, by dotrzeć do Jedynego Drzewa – odparł cichym głosem Brinn. – Ja zaś uważam go za ak-Haru Kenaustin Ardenola. Jeśli mi się uda, obaj na tym skorzystamy. – A jeśli przegrasz? – Covenant chciał poruszyć obojętność Brinna. – Już w tej chwili uważasz, że jesteś niegodny. Jak sądzisz, ile jeszcze zdołasz wytrzymać? Fizjonomia Brinna pozostawała nieugięta. – Poznam prawdę. Istota, która nie może jej znieść, jest zaiste niegodna. Covenant skrzywił się. Zwrócił udręczone spojrzenie ku Linden, prosząc ją o pomoc. Wyraźnie dostrzegała rozdzierający go konflikt. Obawiał się podjąć ryzyko, skierować przeciw strażnikowi swą zdolność zniszczenia. Nigdy się jednak nie nauczył pozwalać na to, by inni zajmowali jego miejsce, gdy się bał. Strach zmuszał go do czynu skuteczniej niż odwaga. Nie chciał też sprzeciwiać się Morskiemu Marzycielowi. Niemy gigant nadal zasłaniał twarz dłońmi, jakby przekroczył granice wytrzymałości swej duszy. Linden zawahała się, dręczona własnymi sprzecznościami. Instynktownie ufała Morskiemu Marzycielowi, lecz poruszało ją również pragnienie, które kazało Brinnowi odepchnąć od siebie miecz Najstarszej. Rozumiała nieustępliwość Haruchai i pragnęła zawrzeć z nią pokój. Nie potrafiła jednak zapomnieć o rozdzierających serce wysiłkach Morskiego Marzyciela, który usiłował przekazać jej swą wizję. Najstarsza i Smołowiąz stali obok siebie, spoglądając na nią. Honninscrave masował palcami barki brata, lecz i on patrzył na Linden. Covenant skierował na nią krwawiące spojrzenie. Tylko Brinn nie czekał na jej odpowiedź. Całą uwagę skupił na Niedowiarku. Niezdolna powiedzieć „tak” albo „nie”, spróbowała poszukać innego wyjścia z tego dylematu. – Wiosłujemy już pół nocy... – zwróciła się do Brinna, próbując zapanować nad drżeniem głosu – ...i wcale nie zbliżamy się do celu. Jak zamierzasz dotrzeć do tego człowieka, by stanąć z nim do walki? Nagle krzyknęła, było już jednak za późno. Brinn uznał jej słowa za formę przyzwolenia. Albo postanowił dać sobie spokój z zabieganiem o aprobatę Covenanta. Zbyt szybko, by można go było zatrzymać, skoczył na dziób łodzi i rzucił się w stronę wyspy. Pochłonęła go mgła. Linden usłyszała plusk wpadającego do wody ciała, nie zobaczyła jednak, jak płynął. Pobiegła na dziób z Covenantem i Honninscrave’em, lecz Haruchai znalazł się już poza zasięgiem ich wzroku. Nawet pływać potrafił bezgłośnie. – Niech cię diabli! – krzyknął za nim Covenant. Jego głos poniósł się echem, a potem przepadł w otchłani mgły. – Nie przegraj! Przez długą, przypominającą żałobę chwilę nikt się nie odzywał. – Honninscrave – rzuciła nagle Najstarsza głosem twardym niby żelazo. – Wiosłujcie teraz tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Dotrzemy na tę wyspę, jeśli tylko leży to w możliwościach gigantów. Kapitan rzucił się z powrotem na ławkę, jego brat nie śpieszył się jednak zbytnio. Linden obawiała się, że nie wykona rozkazu, że ogarnęła go zbyt silna groza. Zebrała się w sobie, by zaprotestować przeciwko żądaniu Najstarszej. Nie doceniła jednak Morskiego Marzyciela. Niemowa opuścił dłonie, zacisnął je w pięści, poderwał się gwałtownie, wrócił na miejsce i złapał za wiosła, ściskając je tak mocno, jakby zamierzał je zmiażdżyć. Łódź szarpnęła tak gwałtownie, że Linden zachwiała się na nogach. Usiadła na ławce i zwróciła się do przodu, ku Covenantowi. Honninscrave przez chwilę nie był w stanie dorównać frenetycznemu rytmowi narzuconemu przez brata, wkrótce jednak wiosłowali już jak bliźniacy. Mgła rozstąpiła się ponownie. Za szczytem wyspy ukazały się na chwilę gwiazdy i nocne niebo. Ten widok dowiódł, że długa łódź nadal nie posuwa się naprzód. Uderzenie serca później, opary skłębiły się, znowu ukazując skalną półkę. Wydawało się, że leży ona znacznie bliżej niż wyspa. Była też pusta. Starzec zniknął. Tym razem jednak mgła nie zamknęła się natychmiast. Na jednym z końców półki pojawił się Brinn, który pokłonił się nisko pustce, jakby miał przed sobą godnego szacunku przeciwnika, po czym płynnie przyjął stylizowaną postawę bojową. Wtem zachwiał się, jakby uderzyły go pięści zbyt szybkie, by można było uniknąć ciosu. Gdy padał, mgła zawirowała i zamknęła się znowu. Linden ledwie zauważyła, że giganci przestali wiosłować. Honninscrave i Morski Marzyciel obrócili się na ławie, wpatrując się intensywnie przed siebie. Na łodzi nie było słychać nic oprócz mamrotania Smołowiąza i stłumionych przekleństw Covenanta. Po chwili mgła rozstąpiła się raz jeszcze. Tym razem odsłoniła skupisko głazów, położone wyżej niż półka. Ujrzeli Brinna, który przeskakiwał z głazu na głaz, tocząc śmiertelny bój z pustym powietrzem. Ze skaleczonej dłoni spływała mu krew, która tryskała również z rany na skroni. Ruszał się jednak tak, jakby za nic miał te obrażenia. Pięściami i stopami zadawał serie ciosów, które zdawały się uderzać powietrze. Ze skutkiem. Sam jednak również otrzymywał szybkie i gwałtowne razy, przed którymi nie potrafił się osłonić. Pod jednym okiem i w kąciku ust pojawiły się skaleczenia, a rozerwana w wielu miejscach tunika odsłaniała siniaki pokrywające tułów i uda. Gdy cofnął się pod tym naporem, znikając im z pola widzenia, mgła zgęstniała na nowo. Rozgorączkowany Covenant przykucnął na dziobie łodzi. Perełki lśnienia znaczyły jego postać niby implikacje pierwotnej magii. Moc w nim jednak nie wezbrała. Linden była tego pewna. Chłodny blask naskórze zdawał się go obezwładniać, gasić instynkt, który nakazywał mu przywoływać ogień. Kości Niedowiarka wydawały się jej zmysłom kruche i ostro zarysowane. Przestał przeklinać, jakby nawet gniew i sprzeciw były bezużyteczne. Cail przeszedł na dziób i stanął tam, wpatrując się w mgłę. Wszystkie linie jego twarzy były wyostrzone. Wilgoć perliła mu się na czole niczym pot. Linden po raz pierwszy widziała, by któryś z Haruchai dyszał ciężko. Po przeciągającej się przerwie mgła odsłoniła przed nimi kolejny obszar, który leżał wyżej niż poprzednie, lecz nie znajdował się dalej. Ogromne głazy zmiażdżyły się tam nawzajem, tworząc rumowisko złożone z odłamków i okruchów ostrych jak noże. Kaleczyły one stopy Brinna, który walcząc, przemieszczał się nieustannie, zadawał ciosy i odpierał ataki z szalonym rozmachem kogoś, kto zapomniał o całym świecie. Strzępy szaty fruwały wokół niego. Żadna część jego ciała nie była wolna od krwi czy siniaków. Teraz można też było dostrzec niewyraźną postać strażnika. Starzec przeskakiwał od ciosu do ciosu niby cień samego siebie, odbijał uderzenia i zataczał kręgi pośród skalnych odłamków, jakby nic nie mogło go tknąć. Wydawało się jednak, że Brinn często go dosięga i za każdym razem starzec stawał się bardziej materialny. Swymi ciosami Haruchai stwarzał przeciwnika z nicości. Strażnik nie sprawiał jednak wrażenia rannego, a do tego zasypywał Brinna niewyobrażalnie licznymi razami. Haruchai padł na ziemię pod kaskadą uderzeń w tej samej chwili, gdy Linden pomyślała, że z pewnością nie wytrzyma już więcej. Był zmuszony rzucić się na kamienie, rozdzierając sobie skórę na strzępy, by uniknąć ataku starca, który próbował złamać mu kark. Nie był jednak wystarczająco szybki. Strażnik runął na niego, a mgła zasłoniła widok wilgotną poświatą. – Muszę... – Covenant zabębnił nieświadomie pięściami o kamienny dziób. Rozdarł sobie skórę na knykciach, z których popłynęła krew. – Muszę mu pomóc. Poza, którą przyjął, świadczyła jednak dobitnie, że nie wie, jak mógłby to zrobić. Linden wzięła się mocno w garść, usiłując powstrzymać płynące bezwiednie łzy. Brinna czekała rychła śmierć. Już w tej chwili był tak poważnie ranny, że groziło mu wykrwawienie. Jak mógł walczyć dalej, gdy z każdą chwilą tracił coraz więcej krwi? Mgła rozstąpiła się po raz ostatni, ukazując górujące nad morzem wzniesienie. Linden musiała wyciągać szyję, by dostrzec stok opadający łagodnie ku głębokiej przepaści, za którą nie było już nic poza niepowstrzymanym upadkiem z przerażającej wysokości. Po chwili pojawił się Brinn. Przeciwnik spychał go w dół stoku, ku urwisku. Haruchai zataczał się, jakby z jego nóg wypłynęło życie. Zerwano już z niego całą szatę i jego ciała nie pokrywało nic poza plamami i strumieniami krwi. Ledwie zdołał unieść ręce, by osłonić się przed ciosami, które zmuszały go do odwrotu. Strażnik zmaterializował się już całkowicie. Jego mleczne oczy lśniły w poświacie mgły. Kopniakami i uderzeniami zaganiał Brinna ku przepaści. Wilgotna cisza jego ataku była bardziej wymowna niż łoskot obijanego ciała. Szata powiewała mu wokół kończyn, jakby jej bezbarwność była esencją jego siły. Kierował Brinna ku śmierci z niezmąconą żadnym uczuciem obojętnością. Wtem Haruchai znalazł się na brzegu przepaści. Odkrył w sobie desperację, która pozwoliła mu wznowić walkę. Kilka jego ciosów wstrząsnęło przeciwnikiem, choć nie pozostawiło widocznych śladów. Udało mu się na chwilę zmusić starca do odwrotu. Razem z materialnością strażnik zyskiwał jednak biegłość, stawał się niepowstrzymany. Niemal natychmiast powstrzymał kontratak Brinna. Serią ciosów przypominających błyskawice Z ciała i kości ponownie zepchnął Haruchai na brzeg przepaści. Upozorował sprytnie atak na brzuch Brinna, zmuszając go do opuszczenia rąk w geście obrony, po czym błyskawicznie uderzył rywala w czoło z siłą młota. Haruchai zachwiał się na nogach, zakołysał. Zaczął spadać. Krzyk Covenanta przeszył mgłę niby rozpacz: – Brinnie! W krótkiej jak mgnienie oka chwili, podczas której zatrzymał się nad przepaścią, Brinn spojrzał na przerażonych obserwatorów. Potem przesunął nogi tak, że z pewnością musiał spaść. Osuwając się w dół, wyciągnął jednak ręce i zacisnął palce na szacie starca. Poddał się przepaści, lecz zabrał strażnika ze sobą. Linden przykucnęła, wsparta o ławkę. Nie słyszała niewypowiedzianego jęku Morskiego Marzyciela, pełnego zdumienia i bólu głosu Smołowiąza, pochwalnych okrzyków Caila. Upadek Brinna był dla jej zmysłów ogniem, który oślepiał ją na wszystko inne. Zachodził w jej wnętrzu raz za razem, jak uderzenia serca. Haruchai dokonał wyboru. Wtem o burtę łodzi zazgrzytał kamień. Jej dziób wbił się z głuchym łoskotem w lukę między głazami. Woda chlusnęła w górę pod wpływem wstrząsu. Linden i Covenant wpadli na siebie, objęli się odruchowo i runęli na dno szalupy. Gdy się podnieśli, wszystko wokół się zmieniło. Mgła zniknęła, a wraz z nią większość gwiazd. Nadchodził wschód słońca i firmament szarzał już od jego rodzącego się blasku. W oddali widniał Klejnot Gwiezdnej Wędrówki, który leżał w dryfie na dryfkotwie poza barierą raf. Wyspa Jedynego Drzewa wznosiła się nad statkiem niby kopiec upamiętniający wszystkich poległych bohaterów Ziemi. Honninscrave ominął Linden i Covenanta, po czym wdrapał się na usiany głazami brzeg, by przycumować szalupę w miejscu, w którym ugrzęzła. Następnie pochylił się i zaproponował, że pomoże im wysiąść z łodzi. Twarz zamarła mu w wyrazie nieoczekiwanej utraty. Mógłby być postacią występującą we śnie. Cail podszedł radośnie do Linden, chwycił ją w talii i podsadził do Honninscrave’a. Kapitan postawił ją na kamieniu za sobą. Pokonała sztywno kilka głazów, po czym zatrzymała się i rozejrzała bezradnie wokół, jakby nagle utraciła swój wzrok. Covenant gramolił się ku niej. Szczyt wyspy lśnił w blasku jutrzenki. Brak grotmasztu dromondu rzucał się boleśnie w oczy. Morski Marzyciel wdrapywał się z wysiłkiem na kamienie, zmęczony trudami życia albo ziemiowidzeniem. Najstarsza, Smołowiąz i Honninscrave podążali za nim niby orszak. Vain i Findail zamykali pochód jak żałobnicy. Był to jednak tylko naskórek, skrywający pod powierzchnią dramatyczny moment upadku Brinna. Udręczeni tym, co zobaczyli, wędrowcy nie patrzyli na siebie. Zebrali się nieopodal długiej łodzi. Tylko Cail nie wyglądał na zmartwionego. Choć jego fizjonomia była beznamiętna jak zawsze, oczy lśniły mu, jakby cieszył się w duchu. Linden zawołałaby coś do niego, gdyby tylko mogła wydobyć z siebie głos. Nie miała jednak w sobie słów, czy może nie miała siły, by je wypowiedzieć. Brinn usłyszał krzyk Covenanta i spadł w przepaść. Słowa nie wystarczały. Siła nie wystarczała. Smołowiąz podszedł do Covenanta i delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. Najstarsza objęła Morskiego Marzyciela, jakby chciała wyrwać go z jego ciała. Vain wpatrywał się w nicość z niejednoznacznym uśmieszkiem. Findail nie okazywał po sobie nic. Spojrzenie Caila tańczyło jednak w blasku słońca, lśniąc uniesieniem. – Nie bójcie się. Nie przegrał – zapewnił po chwili. Brinn pojawił się nagle, jakby przywołały go słowa Caila. Schodził ku wędrowcom, przeskakując lekko z głazu na głaz. Kroczył swobodnie, jakby nie odniósł żadnych obrażeń, wymachiwał ramionami, jak gdyby nie czuł bólu. Dopiero gdy znalazł się tuż przed Linden, była w stanie dostrzec, że naprawdę został ciężko ranny, lecz wszystkie jego rany się zagoiły. Twarz i kończyny pokrywało mu intaglio jasnych, świeżych blizn, ale poruszające się pod skórą mięśnie sprawiały wrażenie pełnych radości. Zniszczoną szatę zastąpił bezbarwnym strojem strażnika. Linden gapiła się na niego zdumiona. Usta Covenanta raz za razem kształtowały jego imię, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Honninscrave i Najstarsza byli oszołomieni. Na twarzy Smołowiąza wykwitł powoli uśmiech, będący echem błysku w oczach Caila. Morski Marzyciel wyprostował się w blasku jutrzenki i skinął głową, jakby pozdrawiał przeznaczenie. Nikt jednak nie był w stanie nic powiedzieć. Brinn pokłonił się Covenantowi. – Ur-lordzie – rzekł stanowczo – droga do Jedynego Drzewa stoi przed tobą otworem. – Wskazał na skąpany w blasku słońca szczyt wyspy. W jego głosie pobrzmiewał ledwie słyszalny tembr triumfu. – Otworzyłem ją przed tobą. Covenant skrzywił się, jakby nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy zalać łzami. Linden to wiedziała. Jej oczy płonęły krwawym blaskiem narodzin poranka. Niemy gigant nie przestawał kiwać głową, jakby zwycięstwo Brinna zamknęło przed nim wszelkie pozostałe drogi wyjścia. Covenant miał zamiar ją odesłać. 25. Przybycie wędrowców Wpatrzony w Brinna Covenant czuł skupiającą się wokół siebie ruinę. Cała wyspa była ruiną, miejscem śmierci. Dlaczego jednak nie było tu rozkładających się trupów ani zbielałych kości? Może więc nie miejscem śmierci, ale wykorzenienia. Cała nadzieja po prostu odpłynęła ze świata. Różowy blask jutrzenki padający na twarde głazy był kłamstwem. Tracę zmysły. Nie wiedział, co począć. Wszystkie drogi wiodące do wyspy były usiane kamieniami nagrobnymi, ona sama zaś majaczyła nad drużyną jak masyw górski, stromy i wyszczerbiony. Kiedy spoglądał na głazy gęsto pokrywające zbocza, miał wrażenie, że traci równowagę. Mimo to podjął już decyzję, nie zważając na to, że nienawidził jej i bał się, iż jest błędna, obawiał się, że się o tym przekona, że po wszystkim, przez co przeszedł i przez co jeszcze miał przejść, mógł uczynić dla Krainy tylko jedno, a mianowicie umrzeć. Że nie sposób było zaprzeczyć istnieniu starej blizny po nożu, którą nosił na sercu. Własny głos wydawał mu się cichy i odległy, szaleńczo obojętny. Był tak samo obłąkany jak Haruchai. Nie sposób mówić o podobnych sprawach bez strachu. Dlaczego jednak nie czuł przerażenia? „Droga do Jedynego Drzewa stoi przed tobą otworem”. A więc drzewo jednak gdzieś tu było, na tej hałdzie śmierci. Ogromu nieba nie zakłócał swym wątłym życiem ani jeden ptak, skał nie porastały żadne zielska ani porosty. Było szaleństwem stać tu i rozmawiać sobie, jakby podobne rzeczy były czymś naturalnym. – Nie jesteś Brinnem – mówił. Ogarnął go obłęd oddalenia i obojętności. – Mam rację? To drugie imię nie chciało mu przejść przez gardło. Twarz Brinna nie zmieniła wyrazu. Być może w jego oczach widać było uśmiech, lecz w świetle wczesnego poranka trudno to było ocenić. – Jestem tym, kim jestem – odparł spokojnie. – Ak-Haru Kenaustin Ardenolem. Strażnikiem Jedynego Drzewa. Brinnem z Haruchai. Noszę też wiele innych imion. W ten sposób odnawiam się przez wieki, nim nadejdzie koniec. Vain nawet nie drgnął, lecz Findail pokłonił się Brinnowi, jakby stał się on postacią, którą nawet Elohim musieli szanować. – Nie – sprzeciwił się Covenant. Nie potrafił się powstrzymać. Brinn. – Nie. Najstarsza, Smołowiąz i Honninscrave gapili się w osłupieniu na Haruchai. Morski Marzyciel bez ustanku kiwał głową, jak marionetka ze złamanym karkiem. Zwycięstwo Brinna w jakiś sposób przypieczętowało jego los. Dlatego że otworzył drogę do Jedynego Drzewa? Brinn. W oczach Haruchai widać było wiedzę i nieodwołalność. – Nie trwóż się, ur-lordzie. – Jego głos godził pasję z opanowaniem. – Choć nie mogę już z tobą wędrować i ci służyć, nie jest to jeszcze kres mego życia i użyteczności. Gdy nadejdzie potrzeba, wyniknie z tego dobro. – Nie mów takich rzeczy! – sprzeciwił się mimo woli Covenant. Bo umrę. Albo złamiesz mi serce. – Myślisz, że mogę się pogodzić z tym, że cię utracę? – Przeżyjesz to – zapewnił go obojętny głos. – Czyż nie jesteś Thomasem Covenantem, ur-lordem i Niedowiarkiem? Dano ci taką łaskę, że potrafisz znieść wszystko, co znieść trzeba. – Lico Brinna zmieniło nieco wyraz, jakby nawet on nie był odporny na poczucie utraty. – Cail zastąpi mnie u twego boku, dopóki słowa gwardzisty krwi Bannora nie wypełnią się do końca. Potem uczyni to, co mu rozkaże serce. – Na twarzy Caila pojawił się trochę niejednoznaczny wyraz. – Ur-lordzie, nie zwlekaj – zakończył Brinn, wskazując na rozświetlony blaskiem słońca szczyt. – Droga nadziei i zagłady stoi przed tobą otworem. Covenant zaklął w myśli. Nie miał nawet sił, by uczynić to na głos. Do kości przylgnęła mu zimna, paraliżująca mgła nocy, która opierała się ciepłu słońca. Miał ochotę awanturować się i pieklić, wrzeszczeć jak obłąkaniec. To byłoby stosowne. Wyczyniał już niegdyś podobne rzeczy – zwłaszcza gdy spierał się z Bannorem. Nie potrafił się jednak teraz na to zdobyć. Lico Brinna miało wyraz spełnienia, do którego Bannor jedynie zmierzał. Covenant usiadł nagle, wsparty plecami o głaz, starając się oddzielić żałobę od wyschniętej hubki jadu. Przykucnęła przed nim jakaś postać. Przez chwilę obawiał się, że to Linden i omal nie stracił panowania nad sobą. Gdyby spróbowała go pocieszać, nie zniósłby tego. Musiał ją stracić bez względu na to, co uczyni – czy ją odeśle, czy też nie zdoła tego dokonać. Stała jednak zwrócona plecami do słońca, zasłaniając twarz, jakby nie chciała, by poranek zobaczył jej płacz. Z wysiłkiem zmusił się do spojrzenia w niespokojne oczy Smołowiąza. Kaleki gigant trzymał skórzany bukłak diamentrunku. Zaoferował go bez słowa Covenantowi. Na przypominającą nagły atak obłędu chwilę” Niedowiarek ujrzał przed sobą Pianościgłego, równie wyraźnie jak Smołowiąza. Pianościgłego, który mówił z przekąsem: „Niektórzy starzy widzący twierdzą, że wyrzeczenia uszlachetniają duszę, ale moim zdaniem czas na uszlachetnianie duszy przychodzi, gdy ciało nie ma już wyboru”. Dręczące go napięcie zelżało nieco. Wziął z ochrypłym westchnieniem naczynie i pociągnął kilka łyków uzdrawiającego trunku. Droga nadziei i zagłady – pomyślał zjadliwie. – Ognie piekielne. Diamentrunek okazał się jednak błogosławieństwem dla jego podrażnionych nerwów, napiętych i znużonych mięśni. Strome zbocza wyspy zapowiadały zawroty głowy, z nimi jednak nieraz już sobie radził. „Znieść wszystko, co znieść trzeba”. O mój Boże. Zwrócił bukłak Smołowiązowi, podniósł się i podszedł do Linden. Gdy dotknął jej ramion, wzdrygnęła się, jakby się go bała – bała się zamiaru, który z pewnością dostrzegała w nim tak wyraźnie, jakby był on wypisany na jego czole. Nie odsunęła się jednak. – Muszę... – zaczął po chwili. Chciał powiedzieć: „Muszę to zrobić. Czy tego nie rozumiesz?” Wiedział jednak, że nie rozumie. Mógł o to winić jedynie siebie. Nie zdobył się na odwagę, by jej wyjaśnić, dlaczego musi ją odesłać, dlaczego jego życie zależy od jej powrotu do ich ojczystego świata. – Muszę wejść na górę – powiedział tylko. Odwróciła się natychmiast ku niemu, jakby zamierzała zaatakować go sprzeciwami, przekleństwami i błaganiami. Oczy miała jednak roztargnione, zwrócone gdzie indziej, zupełnie jak Elena. Słowa wydostawały się z jej ust, jakby zmuszała się do litowania nad nim. – Nie jest tak źle, jak się zdaje. To wcale nie jest martwy teren. – Wskazała na wyspę gwałtownym ruchem rąk. – Nie przypomina pustkowia otaczającego Woodhelven Mocokamienia. Wyspa jest potężna, zbyt potężna, by mogło na niej żyć coś śmiertelnego. Ale nie jest martwa. To przypomina raczej sen. Ale nie do końca. Coś tak... – przerwała na chwilę, szukając odpowiedniego słowa – ...tak wiecznego nie może spać. Pewnie to tylko odpoczynek. Głęboki odpoczynek. Bez względu na to, co to właściwie jest, wątpię, by nas zauważyło. Covenant poczuł dławienie w gardle. A jednak próbowała go pocieszyć. Oferowała mu swą wrażliwość, gdyż nie miała do dania nic innego. A może nadal chciała wrócić, może jednak bardziej jej zależało na dawnym życiu niż na nim. Musiał się uporać z potężnym uczuciem smutku, nim był w stanie zwrócić się ku drużynie i powiedzieć: – Ruszajmy. Wszyscy popatrzyli na niego z wyraźnym lękiem i nadzieją. Morski Marzyciel napinał mięśnie twarzy, uwydatniając przecinającą ją bliznę. Najstarsza zachowywała spokój i powagę, lecz Smołowiąz nawet nie próbował ukrywać żalu i podniecenia. Potężne mięśnie Honninscrave’a naprężały się i rozluźniały, jakby był gotowy stanąć do walki z każdym niebezpieczeństwem, które zagrozi jego bratu. Wszyscy czekali na koniec wyprawy, osiągnięcie celu, który sprowadził ich tu z tak daleka przez morza całego świata, bądź też na klęskę. Wszyscy oprócz Vaina. Jeśli nasienie Demondim miało jakikolwiek dający się ogarnąć rozumem powód, by nosić ze sobą okucia Laski Praw, niczym tego nie zdradzało. Jego czarna fizjonomia pozostawała równie nieprzenikniona, jak umysły ur-podłych, którzy je stworzyli. Covenant odwrócił się od nich. To on był za wszystko odpowiedzialny. Pozostali przybyli tu w jego imię, narażali się na ryzyko i zdradę dlatego, że nie ufał sobie i nade wszystko potrzebował jakiejś broni, która nie unicestwiłaby tego, co kochał. Nadzieja i zagłada. Ze złością nakazał sobie ruszyć w górę. Smołowiąz i Najstarsza natychmiast wybiegli przed niego. Byli gigantami, umiejącymi sobie radzić z kamieniem, i lepiej od niego potrafili wyszukać możliwą do sforsowania ścieżkę. U jego boku pojawił się Brinn, lecz Covenant odrzucił jego nie wypowiedzianą propozycję pomocy, trzymając się o kilka kroków od niego. Cail podtrzymywał gramolącą się w górę Linden. Za nimi, ramię w ramię szli Honninscrave i Morski Marzyciel. Kolumnę zamykali Vain i Findail. Każdy z nich wyglądał jak cień tajemnicy drugiego. Szczyt oglądany pod różnymi kątami, sprawiał wrażenie niezdobytego. Na stromych stokach nie widziało się ścieżek, a ani Covenant, ani Linden nie umieli się wspinać na pionowe skalne ściany. Niedowiarek panował nad grożącymi zachwianiem równowagi zawrotami głowy w ten sposób, że skupiał całą uwagę na głazach przed sobą. Wydawało się, że Najstarsza i Smołowiąz doskonale znają wysokogórskie warunki, pięli się bowiem w górę okrężną trasą wiodącą wokół stożkowatego kurhanu, a wędrowcy podążali za nimi bez większych trudności. Covenant zaczął wkrótce dyszeć, jakby powietrze było dla niego zbyt czyste. Życie na pokładzie Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki nie przygotowało go do podobnych wysiłków. Każdy kolejny krok sprawiał mu więcej trudności od poprzedniego. Słońce prażyło złożoną z jasności i ciemności mozaikę skał, aż wreszcie każdy cień stał się wyrazisty jak ostrze noża, a wszystkie odsłonięte powierzchnie lśniły. Szata ciążyła mu coraz bardziej, jakby wyrzekając się starego ubrania, wziął na siebie brzemię, którego nie był w stanie podźwignąć. Tylko nieczułości bosych stóp zawdzięczał, że nie utykał tak, jak Linden, wskutek drobnych siniaków i skaleczeń spowodowanych przez kamienie. Być może powinien bardziej na siebie uważać, lecz nie miał już w sercu miejsca na trąd ani samoobronę. Szedł za Najstarszą i Smołowiązem, tak jak kiedyś za człowiekiem, który wezwał go do lasu za Haven Farm, ku Joan i ogniowi. Wspinaczka zajęła im połowę poranka. Drużyna posuwała się powoli krętą trasą, coraz bardziej oddalając się od czystego przestworu morza. Na północy wyraźnie było widać Klejnot Gwiezdnej Wędrówki. Na bezanmaszcie zawieszono proporzec wskazujący, że wszystko jest w porządku. Spojrzenie Covenanta przyciągały niekiedy jasne plamy odbijającego się w oceanie słonecznego blasku. Przypominały mu one biały płomień, który niósł go w górę po schodach Piaskowej Twierdzy na spotkanie z Kasreynem. Przybył tu jednak po to, by owa moc przestała być dla niego niezbędna. Wreszcie ujrzeli szczyt wyspy. Na bezchmurnym niebie żarzyło się słońce. Gdy Covenant wdrapał się na ostatni stok, po twarzy spływał mu pot, a w piersi rozbrzmiewał chrapliwy oddech. Nie zobaczył tam Jedynego Drzewa. Niedowiarek miał nadzieję, że na szczycie ostrowiu znajdzie odrobinę gleby, w której mogłoby ono rosnąć. Tak jednak nie było. Otwierała się przed nimi czarna otchłań, zajmująca środek wyspy. Covenant jęknął głośno. Linden i Cail zatrzymali się za jego plecami. Po chwili zjawili się Honninscrave i Morski Marzyciel. Wędrowcy wpatrzyli się w mroczną głębię. Była szeroka prawie na odległość rzutu kamieniem, a ściany miała strome, prawie gładkie. Opadały w dół niby ocembrowanie studni, daleko poza zasięg wzroku Covenanta. Powietrze bijące z przepaści było czarne i zimne jak wydech nocy. Jego ostry aromat drażnił nozdrza. Niedowiarek spojrzał na Linden, by się przekonać, co ona o tym sądzi. Jej oczy zaszły łzami, jakby unosząca się w powietrzu moc była tak potężna, że sprawiała jej ból. – Na dole? – wychrypiał. Musiał złapać Brinna za ramię, by opanować wywołane spoglądaniem w otchłań zawroty głowy. – Zaiste – mruknął Smołowiąz z ostrożnością w głosie. – Innego miejsca już nie ma. Obeszliśmy tę wyspę ze wszystkich stron i możemy być pewni, że Jedyne Drzewo nie rośnie za nami. – Droga wiedzie tędy – potwierdził cicho Brinn. Wspinaczka nie wywarła na nim wrażenia i zupełnie nie czuł zmęczenia po całonocnej walce. W porównaniu z nim nawet Cail wydawał się kruchy i wątły. Covenant wyszczerzył zęby. W mrocznym powietrzu, które biło z czeluści, trudno mu było oddychać. – Jak mam tam dotrzeć? Chcesz, żebym skoczył w dół? – Sprowadzę cię. Brinn wskazał na punkt położony w niewielkiej odległości na brzegu przepaści. Covenant spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył wiodącą w dół skalną półkę, która obiegała ściany czeluści niczym prymitywne schody. Na ten widok złapał go bolesny skurcz wnętrzności. – Muszę jednak powtórzyć, że nie mogę już więcej ci służyć – ciągnął Brinn. – Jestem ak- Haru Kenaustin Ardenol, Strażnik Jedynego Drzewa. Nie będę się wtrącał. – Znakomicie – warknął Covenant. Trwoga przepełniła go goryczą. Gdy tylko okazał gniew, przebiegły po nim iskierki ognia, przypominające odległą błyskawicę. Bez względu na wszystko, co go przerażało, budziło w nim żal bądź też skłaniało go do powściągliwości, jego nerwy domagały się pierwotnej magii. Miał ochotę zapytać: „W co nie będziesz się wtrącał?”, Brinn osiągnął jednak spełnienie, które nie pozwalało na żadne pytania. Covenant przeszukiwał przez chwilę wzrokiem okolicę niczym zwierzę zapędzone w pułapkę bez wyjścia. Dotknął niepewnymi dłońmi przepasującej mu szatę szarfy i – nie zważając na drętwotę palców i niekompletną dłoń – zacisnął ją tak mocno, jakby była sztormliną. Linden wpatrywała się w niego, nie mogąc mruganiem uwolnić oczu od łez. Rysy jej pobladłej z niepokoju twarzy wydawały się zbyt delikatne, by mogła jeszcze długo znosić buchające z czeluści powietrze. Ruszył gwałtownie ku półce. Złapała go za rękę, jakby zaczął spadać. – Covenant... – Zająknęła się na widok jego wściekłego spojrzenia, nie spuściła jednak wzroku. – Wyglądasz, jak na Wartowni Kevina – powiedziała z wysiłkiem, jakby te słowa nie chciały jej przejść przez gardło. – Kiedy miałeś zejść ze schodów. Miałam tylko ciebie, a ty nie pozwalałeś sobie pomóc. Wyszarpnął rękę. Jeśli teraz spróbuje go skłonić do zmiany zdania, złamie mu serce. – To tylko zawroty głowy – odparł ochrypłym tonem. – Znam na nie sposób. Potrzebna mi tylko chwila, żeby go sobie przypomnieć. Jej spojrzenie przeszyło go niby krzyk. Przez krótki, straszliwy moment bał się, że Linden zawoła: „Nie! To nie zawroty głowy. Ty po prostu bardzo boisz się czymkolwiek podzielić, pozwolić, żeby ktoś ci pomógł. Jesteś tak mocno przekonany, iż niszczysz wszystko, co kochasz, że chcesz mnie odesłać!” Skulił się, czekając na te słowa. W oczach kobiety płonęły echa jego pasji. Nie próbowała mu jednak złorzeczyć. – Beze mnie nie zrobisz Laski – stwierdziła. Jej zasadniczość sprawiała, że wydała mu się stara i pełna niepokoju. Covenant nie mógł jednak znieść nawet tego. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: „Beze mnie nie uratujesz Krainy”. Implikacje tych słów omal nie pozbawiły go resztek odwagi. Czy była to prawda? Czy rzeczywiście stał się aż tak samolubny, że zamierzał sprzedać Krainę za szansę ocalenia życia? Nie. To nie było tak. Nie chciał ocalić życia za cenę utraty Linden. Musiał jednak je ocalić, gdyż w przeciwnym razie nie będzie miał szansy stanąć do walki z lordem Foulem. Zwykła miłość jednego mężczyzny nie była za to zbyt wysoką ceną. Niemniej sam jej widok wystarczył, by twarz zastygła mu w grymasie pożądania i utraty. Musiał obrzucić się w myślach przekleństwami, by zdobyć się na odpowiedź: – Wiem. Liczę na ciebie. Potem zwrócił się do pozostałych wędrowców. – Na co czekamy? Ruszajmy w drogę. Giganci popatrzyli na siebie. Oczy Morskiego Marzyciela były czerwone jak otwarte rany. Mimo to niemowa odpowiedział na nie wypowiedziane pytanie Najstarszej skinieniem głowy. Smołowiąz nie wahał się ani chwili. Honninscrave wykonał gest wskazujący, że ma puste dłonie. Najstarsza zacisnęła gwałtownie usta. Wydobyła miecz i uniosła go przed sobą z determinacją. Linden wpatrzyła się ponuro w czeluść, jakby była ona pustką, w którą rzuciła się, by ocalić Covenanta i resztę drużyny przed Kasreynem. Brinn zbliżył się do skalnej półki, poruszając się tak pewnie, jakby spędził tu całe życie. Choć była niebezpiecznie stroma i miała poszarpane brzegi, jej szerokość wystarczała, by mógł nią iść gigant. Najstarsza poszła za Brinnem. Smołowiąz zmierzał tuż za nią. Covenant ruszył następny, trzymając się garbu kaleki. Spojrzał za siebie, od czego niemal nie stracił równowagi, i wiedział, że tuż za nim idzie Cail, który zajął miejsce między nim a Linden, by ochraniać ich oboje. Za Linden zmierzali Vain i Findail. Potem zew otchłani stał się zbyt silny, nazbyt niebezpieczny dla umysłu Niedowiarka. Wczepił się drętwymi palcami w kolczą koszulę Smołowiąza, próbując się uspokoić i odzyskać równowagę. Gdy jednak mijał pierwszy zakręt, Linden zawołała go po imieniu, przyciągając do siebie jego uwagę. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Honninscrave i Morski Marzyciel nie schodzą na dół. Stali na brzegu czeluści, spoglądając na siebie w milczeniu, jakby toczyli spór o życie i śmierć. Niemowa potrząsał głową, nie chcąc się pogodzić z tym, co wyczytał w licu brata. Po chwili kapitan zrezygnował. Usunął się na bok, pozwalając, by Morski Marzyciel ruszył na dół przed nim. W takiej kolejności drużyna schodziła powoli spiralną ścieżką wiodącą w ciemność. Okrążywszy dwukrotnie czeluść, zostawili słoneczny blask za sobą. Choć sięgał on coraz głębiej, w miarę jak słońce zmierzało ku najwyższemu punktowi swej trasy po niebie, wędrowcy schodzili w dół szybciej. Oczy Covenanta z trudem przyzwyczajały się do ciemności. Cienie dezorientowały jego wzrok. Miał ochotę spojrzeć w górę, by wreszcie zobaczyć coś wyraźnie, był jednak pewien, że jeśli to zrobi, runie w przepaść. Ciemność gromadziła się wokół niego, a potem opadała w dół, próbując pociągnąć go ze sobą. Otchłań była oszałamiająca i pewna, nieodwołalna jak zawroty głowy albo rozpacz. Zżerała mu serce niby pamięć jego grzechów. Gdzieś na dole znajdowało się oko cyklonu, nieruchomy punkt siły położony między sprzecznościami. Kiedyś udało mu się stanąć w owym miejscu i pokonać lorda Foula, teraz jednak już tam nie dotrze. Półka, po której schodził, była drogą wytyczoną przez wszystkie manipulacje Wzgardliwego. „Morski Marzyciel się boi. Mam wrażenie, że on wie, co chce osiągnąć lord Foul”. Błędnie postawiony krok przywiódł go na krawędź przepaści tak blisko, że ogarnęła go panika. Złapał garb Smołowiąza i zawisł na nim, słysząc walenie własnego serca. Nawet dla jego stępionych zmysłów cuchnęło tu mocą. Jakby jad nie wystarczał, ku zniszczeniu pchała go też inna siła. Zimne powietrze chłodziło mu skórę, a pot spływał mu boleśnie po policzkach i żebrach niby strużki pierwotnej magii. Cail wyciągnął rękę, by pomóc mu odzyskać równowagę. Smołowiąz wyszeptał coś uspokajającego, oglądając się przez ramię. Po chwili Covenant mógł już iść. Ruszyli dalej. Tylko gruba szata powstrzymywała go przed dygotaniem. Miał wrażenie, że wkracza do dziedziny, do której nigdy nie dotarło słońce, domostwa mrocznej, uśpionej mocy, tak potężnej, że nawet słoneczny blask nie jest w stanie złagodzić jej odwiecznego zimna. Być może żaden ogień nie byłby w stanie rozproszyć nocy otwierającej się pod jego stopami. Być może żaden z wędrowców poza Brinnem nie miał prawa tu przebywać. Covenant z każdym krokiem czuł się mniejszy. Mrok wpędzał go w osamotnienie. Widział Smołowiąza i Caila, lecz pozostałych przyjaciół poznawał tylko po odgłosie kroków. Słaby szmer ich stóp wypełniał studnię szeptem przypominającym szelest nietoperzowych skrzydeł. Nie był w stanie ocenić upływu czasu pośród otaczającej go nocy, nie umiał określić, ile okrążeń już zrobili. W chwili szaleństwa uniósł głowę, by spojrzeć na mały skrawek nieba. Musiał potem pozwolić, by Cail go podtrzymywał, nim miną zawroty głowy. Powietrze w czeluści stawało się coraz zimniejsze, bardziej przesycone słabymi szmerami, trudniejsze do zniesienia. Z jakiegoś powodu Covenant był przekonany, że opadając ku wnętrznościom wyspy, studnia nabiera szerokości. Choć jego zmysły były odrętwiałe, wszystkie bijące od ścian emanacje były dla niego wyraźne jak pięść. I tajemnicze jak nie oznaczony grób. Dusił się od mocy, która nie miała źródła ani postaci. Słyszał idącą za nim Linden. Jej oddech był nierytmiczny niczym zapowiedź ataku histerii, w nim zaś owo powietrze budziło wrażenie, że przeszywają go żyłki obłąkanego ognia. Jej nerwom musiało sprawiać niewypowiedzianą udrękę. Mimo to miał ochotę krzyczeć w głos, gdyż nie czuł tego, co ona, nie potrafił ocenić swej sytuacji ani konsekwencji własnych uczynków. Owa drętwota czyniła go śmiertelnie groźnym zarówno dla świata, jak i dla przyjaciół oraz Linden. A jednak nie zatrzymał się. „Unikanie jego pułapek na nic się nie zda...” Szedł naprzód, jakby zagłębiał się w czarne serce Vaina. Koniec nastąpił zupełnie bez ostrzeżenia. – Jesteśmy na miejscu – oznajmiła nagle Najstarsza. Jej głos poniósł się echem w górę niczym stadko spłoszonych ptaków. Plecy Smołowiąza zmieniły nachylenie. Następny krok Covenant postawił na płaskiej powierzchni. Zaczął dygotać gwałtownie z wrażenia i zimna, usłyszał jednak cichutkie łkanie, które zrodziło się głęboko w gardle wyciągającej ku niemu po omacku ręce Linden. Objął ją ramionami i przytulił mocno, jakby nigdy nie miał znaleźć innego sposobu, by powiedzieć „do widzenia”. Tylko stłumione oddechy towarzyszy mówiły mu, że nie są tu we dwoje. Nawet ten cichy odgłos rodził głośne echa, jakby budziło się coś strasznego. Podniósł wzrok, lecz w pierwszej chwili nie zobaczył nieba. Studnia była tak głęboka, że nie było widać jej wylotu. Po chwili w oczy zakłuł go ostry blask. Słońce wyłoniło się zza krawędzi. Jego przyjaciele pojawili się nagle, jakby wyskoczyli z ciemności, na nowo stworzeni z przenikliwego zimna czeluści. Najstarsza w obu dłoniach ściskała miecz – symbol determinacji. Smołowiąz stał u jej boku z grymasem na twarzy. Podtrzymywany przez Honninscrave’a Morski Marzyciel zaciskał zęby z rozpaczy, rozglądając się wokół zbielałymi oczyma. Vain wyglądał jak awatar wypełniającego czeluść mroku. Kremowa szata Findaila lśniła niczym pochodnia. Cail przystanął nieopodal Covenanta i Linden. Blask słońca rozświetlał mu oczy. Nigdzie jednak nie było widać Brinna. Strażnik Jedynego Drzewa opuścił jaskinię, starając się dotrzymać obietnicy, bez względu na konsekwencje. A może nie chciał patrzeć na to, co się stanie z ludźmi, którym ongiś służył. Gdy granica słonecznego blasku dotarła na dno studni, zaczęła się poruszać wolniej, niemniej jednak dostrzegalnie oddalała się od zachodniej ściany, pod którą stali wędrowcy. Covenant miał mgłę przed oczyma. Światło wahało się między zamazaniem a ostrością, nadzieją a zagładą. Nikt się nie odzywał. Panująca tu atmosfera unieruchomiła ich, zamknęła im usta. Wtem, bez ostrzeżenia, promienie słońca dotknęły czubków gałązek, które zalśniły nad głowami patrzących niby maswerki ognia. Gałązki łączyły się ze sobą, tworząc konary, które opadały powoli, z każdą chwilą stając się grubsze. Wreszcie złączyły się powoli jak strumień płonącej krwi i pień Jedynego Drzewa pomknął ku swym korzeniom na dnie czeluści. Podświetlone słonecznym blaskiem, wyraźnie rysujące się na tle cienia, ogromne drzewo stało przed drużyną niby przodek wszystkich lasów świata. Wydawało się ogromne. Studnia rzeczywiście rozszerzała się ku dołowi, tworząc wielką jaskinię, zdolną je pomieścić. Odległe ściany skrywał mrok. Cały blask skupiał się na środku groty, dzięki czemu drzewo dominowało nad jej wnętrzem każdą linią i załamaniem swych lśniących gałęzi. Było wspaniałe i starożytne, spowite grubą, sękatą korą, płaszczem godnym jego wieku, niewiarygodnie potężne. Nie miało jednak liści. Być może nigdy ich nie miało. Na nagim kamieniu nie widziało się śladów zbutwiałego listowia. Gałązki i konary były ostro zarysowane, niczym nie przyozdobione. Gdyby nie padające na nie jaskrawe światło, mogłyby się wydawać martwe. Grube korzenie wdarły się w podłoże z tytaniczną siłą, rozbijając je na wyszczerbione kawały, obejmując je z czułością kochanków. Wydawało się, że drzewo czerpie swą siłę, swą bezlistną wytrzymałość, z podziemnego źródła, które było gwałtowne jak lawa i niepodatne jak macierzysta skała. Covenant i jego towarzysze przez długi czas gapili się tylko na nie bez ruchu. Niedowiarek wątpił, by był w stanie ruszyć się z miejsca. Znalazł się zbyt blisko celu, do którego zmierzał przez bezkresne morza, gnany pożądaniem połączonym ze wstrętem. Mimo swej wytrawionej światłem realności drzewo wydawało się nierzeczywiste. Gdyby go dotknął, wyparowałoby, przerodziło się w omamy i obłęd. Słońce nie przerwało jednak swej wędrówki po niebie, a kształt studni czynił tę podróż niebezpiecznie szybką. Jedyne Drzewo było już w pełni oświetlone, a na drużynę padł cień. Wkrótce słońce dotrze do wschodniej ściany i drzewo zacznie znikać w mroku. Niewykluczone, że gdy słoneczny żar nie rozpalał już jego konarów, przestawało istnieć. Nagle ogarnął go lęk, że zabraknie mu czasu. – Teraz, Przyjacielu Gigantów – wyszeptała Najstarsza głosem ochrypłym z zachwytu. – Trzeba to uczynić teraz. Dopóki jest jasno. – Tak. – Głos uwiązł Covenantowi w gardle, sparaliżowany lękiem. Przerażało go to, co zamierzał zrobić. Od początku ciężkiej próby, jaką stała się dla niego choroba, Linden była pierwszą napotkaną przez niego kobietą, która potrafiła obdarzyć go miłością. Gdyby miał ją teraz utracić! Brinn jednak powiedział: „Nadzieja i zagłada. Znieść wszystko, co znieść trzeba”. Jeśli tego nie zrobi, umrze i z pewnością zniszczy wszystko, co kocha. Uniósł nagle prawą rękę, wskazując na drzewo. Dwie małe blizny, które miał na przedramieniu, zalśniły słabo. – Tam. – Sękaty pień przechodził w szeroką koronę rozłożystych konarów. Od jednego z najbliższych odchodziła długa, prosta gałąź grubości jego nadgarstka. Kończyła się płaskim kikutem, jakby resztę odcięto. – Wezmę tę. Zawrzało w nim napięcie. Ze swego umysłu wypuścił na zewnątrz promień mocy. Na jego pierścieniu zapłonął maleńki płomyk, który narastał, aż stał się ostry jak nóż. Covenant zatrzymał jego wzrost, chcąc za jego pomocą uciąć gałąź. Dostrzegł w półmroku uśmiech Vaina. – Zaczekaj. – Linden nie patrzyła na niego. Nie patrzyła na nic. Wyraz jej twarzy przypominał bezradność, która uczyniła ją bezbronną wobec Joan, Marida i Gibbona. Wydawała się mała i zagubiona, jakby nie miała prawa tu się znaleźć. Poruszyła dłońmi w słabych, błagalnych gestach. Potrząsnęła głową na znak sprzeciwu. – Jest tu coś jeszcze. – Linden... – zaczął Covenant. – Śpiesz się, Wybrana – zażądała Najstarsza. – Czas ucieka. Linden wbiła niewidzące spojrzenie w dal, poza drużynę, drzewo i światło. – Coś jeszcze. – Ochrypła od strachu i wysiłku, który wkładała w zapanowanie nad sobą. – Mają ze sobą coś wspólnego, ale nie są tym samym. Nie wiem, co to takiego. Jest za wielkie. Nikt nie mógłby na to spojrzeć. Paraliż lub groza nadały jej łagodnemu zazwyczaj głosowi szalone brzmienie. – Linden – powtórzył zniecierpliwiony Covenant. Spuściła wzrok z Jedynego Drzewa, dotknęła Niedowiarka i skuliła się nagle, jakby nie mogła znieść widoku tego, co zamierzał uczynić. Gdy mówiła, jej słowa zdawały się krzepnąć, przechodząc w ciszę. – To nie z powodu drzewa nie ma tu życia. To nie ono wypełnia powietrze wonią końca świata. Ono nie ma takiej mocy. Jest tu coś jeszcze. – Skierowała spojrzenie do wewnątrz, jakby, na sposób Elohim, tam szukała odpowiedzi. – Odpoczywa. Covenant zawahał się. Rozdzierało go zbyt wiele sprzecznych uczuć. Jego pierścień płonął niby jad i możliwość profanacji. Serce przeszył mu krzyk, którego nie był w stanie wydobyć z ust: Pomóż mi! Nie wiem, co robić! Podjął już jednak decyzję. „Idź naprzód. Przekonaj się, co się stanie. Co jest dla ciebie ważne. Kim jesteś”. Z pewnością Linden go zrozumie. Nie mógł się cofnąć przed przymusem zrodzonym ze strachu i poczucia utraty. Spojrzał na Najstarszą, która wskazała na drzewo. Ruszył nagle w jego stronę. Z cienia natychmiast wybiegł Morski Marzyciel. Ścigany przez cichy jęk sprzeciwu Honninscrave’a niemowa wypadł przed Covenanta, blokując mu drogę. Padające na jego twarz światło skupiło się wokół blizny. Potrząsał gwałtownie głową z boku na bok w geście sprzeciwu. Zaciśnięte pięści przycisnął do skroni, jakby mózg miał mu zaraz eksplodować. – Nie. – Covenant zgrzytnął zębami w pełnym gniewu i współczucia ostrzeżeniu. – Nie rób tego. Najstarsza znalazła się już u jego boku. – Oszalałeś? – warknęła na Morskiego Marzyciela. – Przyjaciel Gigantów musi działać teraz, dopóki droga jest otwarta. Niemowa zaczął tańczyć, odgrywając niepojętą pantomimę. Potem wziął się w garść. Oddychając spazmatycznie, zmusił się do zwolnienia ruchów, co pozwoliło pozostałym go zrozumieć. Pełnymi przejmującego bólu gestami wskazał, że Covenant nie może dotknąć drzewa. Że oznaczałoby to katastrofę. Gałąź spróbuje zerwać on, Morski Marzyciel. Niedowiarek zaczął protestować, lecz powstrzymała go Najstarsza. – Przyjacielu Gigantów, to jest ziemiowidzenie. – Smołowiąz podszedł do Najstarszej i zatrzymał się obok niej, jakby był gotów szarpać się z Covenantem w imię pragnień Morskiego Marzyciela. – A ono przez wszystkie długie wieki historii gigantów ani razu nie wywiodło nas na manowce. Z mroku dobiegł krzyk Honninscrave’a. – To mój brat! – Tłumiony płacz zatykał mu gardło. – Chcesz go wysłać na śmierć? Sztych miecza Najstarszej zachwiał się. Smołowiąz wpatrywał się w żonę z natężoną uwagą, czekając na jej decyzję. Covenant przenosił spojrzenie z Honninscrave’a na Morskiego Marzyciela i z powrotem, nie mogąc dokonać między nimi wyboru. Wtem niemowa rzucił się ku Jedynemu Drzewu. – Nie! Krzyk wyrwał się gwałtownie z piersi Covenanta. Nie po raz kolejny! Nie chcę więcej poświęceń za mnie! Ruszył za gigantem. Żyły wypełnił mu pulsujący płomień. Honninscrave minął go z rykiem i rzucił się w pościg za bratem. Morski Marzyciel poruszał się jednak z precyzją zrodzoną z desperacji, jakby to również przewidział dokładnie. Odwrócił się w trzech krokach, stanął pewnie na kamiennym podłożu i zamachnął się pięścią. Cios trafił Honninscrave’a z siłą kopnięcia rumaka Clave. Kapitan zatoczył się do tyłu, ku Covenantowi. Tylko szybka interwencja Caila uratowała Niedowiarka przed wbiciem w skalne podłoże. Haruchai odbił masywne ciało giganta w jedną stronę, Covenanta zaś pociągnął w drugą. Niedowiarek zobaczył, że Morski Marzyciel jest już blisko drzewa. Rozkaz Najstarszej i krzyk Smołowiąza pomknęły za nim jednocześnie, lecz nie zdołały go powstrzymać. Jego postać rozbłysła nagle w blasku słońca. Wskoczył na stertę głazów, otoczonych objęciami korzeni. Stamtąd z łatwością już mógł dosięgnąć gałęzi, którą wybrał Covenant. Nie dotykał jej jeszcze przez chwilę. Spojrzał na wędrowców, jakby zaraz zamierzał się złożyć w ofierze całopalnej. Pasja, której nie mógł wyrazić słowami, napełniła jego przeciętą blizną twarz wyrazem trwogi. Potem złapał gałąź u jej podstawy i spróbował ją zerwać. 26. Spełnienie Na mgnienie oka wszystko zamarło w bezruchu przed oczyma Linden. Dłonie Morskiego Marzyciela zaciskały się na gałęzi. Covenant pragnął podbiec do niemowy, jakby dostrzegał śmierć w jego oczach równie wyraźnie jak ona. Cail podtrzymywał ur-lorda. Najstarsza, Smołowiąz i Honninscrave poderwali się do biegu, który jednak wydawał się powolny i nieskuteczny. Ich ruchy krępowała zimna moc powietrza. Rysowali się ostro w jaskrawym blasku słońca, lecz zarazem sprawiali w nim wrażenie zupełnie bezsilnych. Została w cieniu zachodniej ściany sama z Vainem i Findailem, których dzięki swej wrażliwości i odbitemu światłu postrzegała z najdrobniejszymi szczegółami. Nasienie Demondim uśmiechało się niby drapieżna bestia. Z Findaila wypływały fale strachu. W grocie czaiło się widmo katastrofy, w każdej chwili gotowe uderzyć. Czuła, że wszystkie machinacje lorda Foula zmierzają na jej oczach ku spełnieniu. Atmosfera była aż gęsta od reperkusji. Linden nie mogła się jednak poruszyć. Morski Marzyciel zacisnął dłonie. W tej samej chwili wnętrznościami Ziemi targnęła przypominająca ryk gniewu eksplozja, która wstrząsnęła wędrowcami. Giganci i Covenant padli z nóg. Kamień uniósł się pod stopami Linden, uderzając ją z siłą potężnego kopniaka. Runęła na twarz. Przestała oddychać. Nie pamiętała, by uderzyła się w głowę, lecz czaszkę wypełniały jej echa wstrząsu, jakby cios spłaszczył jej mózg. Próbowała zaczerpnąć tchu, lecz powietrze wydawało się gwałtowne jak błyskawica. Spaliłoby jej płuca na popiół. Musiała oddychać, dowiedzieć się, co się dzieje. Wciągnęła konwulsyjnie powietrze i uniosła głowę. Vain i Findail stali nieopodal wyprostowani, tworząc w półmroku swe wzajemne odbicia, antytezy. Studnia była pełna gwiazd. Jaskinię i Jedyne Drzewo przesłonił skrawek firmamentu. Niestłumione słonecznym blaskiem gwiazdy płonęły z zimnym szałem. Przestrzeń między nimi była czarna jak niezgłębiona otchłań nieba. Były nie większe od dłoni Linden, nie jaśniejsze niż lśniące pyłki. Mimo to każda z nich była potężna jak słońce. Razem przerastały wszelką moc, jaką były w stanie pomieścić życie i czas. Wirowały jak ogarnięta fermentem galaktyka, przemieniając powietrze w napar całkowitego zniszczenia. Około dwudziestu tych gwiazd pomknęło ku Morskiemu Marzycielowi. Wydawało się, że uderzają w niego i eksplodują bez fizycznego kontaktu. Mimo to ich moc ogarnęła jego ciało pożogą cierpienia. Z gardła, które od chwili narodzin ziemiowidzenia nie wydało Z siebie żadnego słowa, wyrwał się krzyk. Wtem pojawiła się pierwotna magia, jakby ów wrzask uwolnił ją od wszelkich więzów. Covenant rozpostarł ramiona niby ukrzyżowany, tryskając srebrnym ogniem. Jad i obłęd rzuciły się do walki, by ocalić Morskiego Marzyciela przed śmiercią. Wystarczy, że zginął za niego Pianościgły. Jego wściekłość odbijała lub pochłaniała gwiazdy, choć każda z nich była zbyt potężna, by mogła jej dotknąć śmiertelna moc. Było już jednak za późno. Dłonie Morskiego Marzyciela opadły z gałęzi. Gigant osunął się na ziemię, wsparty o pień. Dysząc potężnie, ujął całe swe życie w dłonie i nadał mu kształt ostatniego krzyku: – Nie rób tego! W następnej chwili nadmiar mocy eksplodował w jego piersi. Zgruchotany, zwalił się z łoskotem na kamienne podłoże. Pośród gwiazd rozległ się krzyk Honninscrave’a, który jednak nic nie zmienił. Lśniące pyłki zawirowały, jakby miały zamiar pożreć całą drużynę. Emanacje bijące z Covenanta osłabły. Płomień przepływał w górę i w dół jego ciała jak bijący puls, nie buchał jednak na zewnątrz. Niedowiarek wykrzywił lico w wyrazie grozy, świadomości, czego uniknął i do czego dopuścił. W głębi serca Linden wyobraziła sobie, że biegnie do niego, lecz jej ciało nadal klęczało na kamieniu, bliskie katatonii. Nie potrafiła znaleźć klucza, który rozwiązałby dręczące ją sprzeczności. Najstarsza i Smołowiąz nadal trzymali Honninscravea za ręce, nie pozwalając mu pobiec ku Morskiemu Marzycielowi. Cail stał obok Niedowiarka, jakby zamierzał osłonić go przed gniewem gwiazd. Te nie przestawały wirować, przesłaniając kamień, powietrze i opuszczający już grotę blask słońca. Przemykały coraz bliżej głów wędrowców. Wtem Cail odepchnął Covenanta na bok, by uchronić go przed szybko przelatującym pyłkiem. Najstarsza i Smołowiąz powlekli Honninscrave’a we względnie bezpieczne miejsce pod ścianą, po czym padli razem z nim na ziemię. Jaskinię wypełnił rój zniszczenia, któremu nie mogłaby się oprzeć żadna istota z krwi i kości. Findail nastroił się na nutę, której gwiazdy nie mogły tknąć, Vain jednak nawet nie próbował uniknąć niebezpieczeństwa. Wbił wzrok w nicość. Uśmiechnął się niejednoznacznie, gdy jedna z drobin uderzyła go w prawe przedramię i tam się rozbiła. Grotą wstrząsnęła kolejna eksplozja. Z ciała nasienia Demondim buchnął hebanowy ogień, przypominający rozdzierający ból. Kiedy wygasł, ciało Vaina zmieniło postać. Od łokcia do nadgarstka skóra, mięśnie i kości zniknęły, przeobrażone w pokryte szorstką korą drewno. Pozbawiona nerwów i więzadeł dłoń zwisała bezwładnie z zakutego w żelazo nadgarstka. Gwiazdy nie przestawały wirować, spragnione zniszczenia. Moc, która drzemała u korzeni wyspy, budziła się. Wszystkie nerwy Linden krzyczały, czując smak zdolnej roztrzaskać świat potęgi. – Zginiemy! – zawołała zdesperowana Najstarsza. Nim echa jej krzyku zdążyły ucichnąć, Covenant odwrócił się chwiejnie, by popatrzeć na nią i na Linden. Przez chwilę sprawiał wrażenie obłąkanego z niezdecydowania, jakby sądził, że niebezpieczeństwo pochodzi od samego Jedynego Drzewa, że będzie musiał je zniszczyć, by uratować przyjaciół. Linden chciała zawołać do niego: „Nie! To nie to!”, wiedziała jednak, że jej nie usłyszy. Gdy zobaczył, że uklękła zrozpaczona na skale, wezbrała w nim groźba. Ogień rozbłysł na nowo. Słońce cofało się już od Jedynego Drzewa. Granica światła popełzła ku wschodniej ścianie, a potem pomknęła w górę, jakby wygnano ją przemocą. Pierwotna magia wypalała jednak wszelką ciemność. Covenant gorzał płomieniem, jakby chciał podpalić samą skałę wyspy. Lśniący srebrem blask na wpół oślepił Linden. Wirujące gwiazdy wypełniały jej oczy niby plamy oszołomienia. Potężne jak słońca, powinny przewyższyć wszelki ogień, jaki mogłoby Z siebie wykrzesać ciało Covenanta. Potęga Niedowiarka wyrosła jednak poza granice wyznaczone dla śmiertelników. Głodny i gorejący, lśnił tak jasno, jakby był w stanie wysadzić same fundamenty Ziemi. Siła owej pożogi odrzuciła od niego towarzyszy niby ręka huraganu, cisnęła pod ścianę wszystkich poza Vainem i Findailem. Oderwała Caila od jego boku. Smołowiąz i Najstarsza leżeli na Honninscravie, zdeterminowani bronić go za wszelką cenę. Linden moc cisnęła pod ścianę i unieruchomiła tam, jakby nadal skuwały ją łańcuchy w lochu Kasreyna. Jad szalał w Covenancie z wściekłością upiora. Rozpalał w nim ogień, pozbawiał wszelkich hamulców i możliwości wyboru. Niedowiarek wciągał w siebie gwiazdy, które znikały, jakby je pochłaniał. Z jego blizn, śladów kłów Marida, buchały lśniące próchniczym blaskiem płomienie, które szalały Z dziką radością pośród narastającej zagłady. Covenant próbował postąpić choć krok naprzód, zbliżyć się do Jedynego Drzewa. Całą resztkę woli i świadomości skupił na gałęzi, której dotknął Morski Marzyciel. „Zbyt niebezpieczny...” Samotny i nieposkromiony, przeciwstawiał się niebiosom, ciskał w nie pierwotną magią, ogarnięty ekstazą lub obłędem. Gwiazdy nie dały się jednak pokonać. Nowe skry mocy rodziły się na miejsce tych, które pożarła jego wściekłość. Jeśli moc wkrótce go nie opuści, dotrze do krawędzi kataklizmu. Kamienie oplatane przez korzenie drzewa zaczęły się topić. Za kilka chwil niewysłowiony wicher emitowanej przez niego mocy zdmuchnie życie jego towarzyszy. Ogień był dla niego uniesieniem i potępieniem. Covenant rzucał się wściekle na gwiazdy, jakby żądza potęgi, panowania i triumfu wyżarła całą resztę jego duszy. Stał się wyłącznie naczyniem zawierającym jad, jego uosobieniem. „Zbyt niebezpieczny, by dalej żyć”. Linden nadal nie była w stanie się poruszyć. Żadne dotychczasowe doświadczenie nie przygotowało jej na coś takiego. Gwiazdy wirowały wokół drzewa i Covenanta. Kamień wrzał, jakby miał zaraz trysnąć w górę, przybrać postać, która pozwoli mu się bronić. Pierwotna magia rozszarpywała jej kruche ciało, wypełniając je ogniem, tak jak ongiś Gibbon-furia wypełnił je złem. Nie potrafiła się poruszyć. Wtem poczuła dotyk czyichś dłoni, które potrząsnęły nią, nieustępliwe jak ból. Oderwała wzrok od Covenanta i spojrzała w rozgorączkowane, żółte oczy Findaila. – Musisz go powstrzymać! – Wargi Elohim były nieruchome. Jego głos docierał wprost do jej mózgu. – Mnie nie wysłucha! Wbiła wzrok we Wskazanego. Nie było słów, które mogłyby wyrazić jej panikę. – Czy nie rozumiesz? – zabrzmiał pogrzebowy dzwon jego głosu. – Natknął się na Czerwia Końca Świata! To jego aura broni Jedynego Drzewa! Już w tej chwili jest bliski przebudzenia! Czyżbyś w końcu oślepła? – Głos Findaila brzmiał jak dręczony straszliwym bólem kurant. – Zrób użytek ze swego wzroku! Musisz zobaczyć! Po to właśnie Wzgardliwy obrócił przeciw tobie swe zło! Po to! Czerw broni Jedynego Drzewa! Czy niczego się nie nauczyłaś? Tu Wzgardliwy zawsze wygra! Jeśli Czerw się przebudzi, Ziemia przestanie istnieć i złość wyrwie się na swobodę, by wywrzeć zemstę na całym kosmosie. A jeśli władca pierścienia spróbuje obrócić swą moc przeciw Czerwiowi, zniszczy Łuk Czasu. On nie zdoła pomieścić podobnej bitwy! Wzniesiono go na białym złocie i białe złoto obróci go w gruzy! Po to właśnie Wzgardliwy zaraził go swym jadem! – Wrzawa czyniona przez Findaila dręczyła każdą cząsteczkę jej osoby. – Chciał zwiększyć jego moc, żeby umożliwić mu zburzenie łuku! Na tym właśnie polega bezsilność mocy! Musisz go powstrzymać! Linden nadal nie reagowała, nie była w stanie się poruszyć. Jej zmysły przebudziły się jednak, jakby Findail rozdarł zasłonę i dostrzegła za nią iskierkę prawdy. Kamieni u korzeni Jedynego Drzewa nie zagotował żar Covenanta. Moc, która to spowodowała, wywodziła się z tego samego źródła co gwiazdy. Źródła ukrytego u najgłębszych korzeni Ziemi. Źródła, które jeszcze do niedawna odpoczywało. Oto była istota jej życia. Nie potrafiła się wznieść ponad siebie. Dlatego właśnie wybrał ją lord Foul. Ów paraliż był po prostu inną postacią ucieczki. Nie mogąc rozwikłać sprzeczności między pragnieniem mocy a nienawiścią do zła, pożądaniem mrocznej potęgi furiów i wstrętem do niej, zapadła w bezruch. Gibbon-furia dotknął jej, pokazał jej prawdę. „Czy zło nie jest w tobie?” Za całą swą walką i determinacją ukrywała owo oskarżenie, odrzucenie życia i miłości. Jeśli się teraz nie ruszy, na dobre wyrzeknie się człowieczeństwa. I właśnie Covenant za to zapłaci. Covenant, którego oszustwem skłoniono do zniszczenia tego, co kochał. Nie dająca możliwości wyboru doskonałość machinacji lorda Foula napełniła ją grozą. Moc uczyniła z Covenanta nie zbawcę Ziemi, lecz jej niszczyciela. Z człowieka, dla którego wyrzekła się samotności. Człowieka, który uśmiechnął się do Joan. Grożące mu niebezpieczeństwo kazało jej zapomnieć o innych sprawach. Tutaj nie było zła. Ta myśl dała jej siłę. Nie było furiów. Nie było Wzgardliwego. Czerw był niewyobrażalnie potężny, ale nie zły. Covenant popadł w obłęd od jadu i pasji, lecz on również nie był zły. Niczyja zła wola nie próbowała kierować jej reakcjami, zapanować nad poczynaniami. Z pewnością mogła sobie pozwolić na uwolnienie z więzów własnego instynktu mocy? Po to, by uratować Covenanta? Z głośnymi krzykiem odwróciła się od Findaila i ruszyła ku Niedowiarkowi, przedzierając się przez niczym niezmącone, niepowstrzymane srebro, jakby było lawą. Przy każdym nowym smagnięciu i erupcji pierwotnej magii, każdym dodatkowym obłoczku gwiazd, czuła że skóra odchodzi jej od kości, nie zatrzymywała się jednak. Huragan wypełniał wyciem jej uszy, lecz i to jej nie przeszkadzało. – Wybrana! – zawołał za nią giganci głos. Zignorowała go. Grota przerodziła się w chaos ech i przemocy, lecz Linden przebiła się przez tę kakofonię, jakby jej wola przyćmiewała wszystkie dźwięki. Bliskość tak potężnej mocy wprawiała ją w uniesienie. Instynktownie używała jej jako osłony, której uczępiła się swą wrażliwością, wskutek czego gwiazdy jej nie parzyły, a huragan nie przeszkadzał iść. Moc. Co niewiarygodne, pożoga, która groziła zniszczeniem wyspy, nie zwaliła jej z nóg. Linden stanęła między Covenantem a Jedynym Drzewem. Ogień narastał wokół niego, tworząc roziskrzone wiry. Wyglądał jak biały awatar najstraszliwszego ze wszystkich koszmarów. Mimo to zdołał ją ujrzeć. Korzenie skał zadrżały od jego wycia. Pochwycił ją pierwotną magią i wciągnął na otaczający go osłonięty obszar. Zarzuciła mu ręce na szyję i zmusiła, by spojrzał na nią. Obłąkana ekstaza zniekształciła jego twarz. Kevin z pewnością wyglądał tak samo podczas rytuału profanacji. Linden skupiła całą przenikliwość swych zmysłów, nastroiła swój niepokój, swą miłość i jaźń na częstotliwość, na której mogła do niego dotrzeć. – Musisz się powstrzymać! Stał się postacią z czystego ognia. Jego kości jaśniały blaskiem wykraczającym poza granice śmiertelności. Mimo to udało się jej przebić przez ową łunę. – Jesteś za silny! Zniszczysz Łuk Czasu! Za rykiem mocy usłyszała jego krzyk, nie wypuściła go jednak z objęć. Sięgnęła swymi zmysłami jego płomienia, nie pozwalając mu zadać ciosu. – Tego właśnie chce Foul! Jej głos, wzmocniony siłą, którą zaczerpnęła od Covenanta, dotarł do niego. Był zszokowany, gdy pojął prawdę. Dostrzegła panikę i grozę, które zrodziło na jego licu zrozumienie. Ujrzał przed sobą swe najokropniejsze koszmary. Ziściły się jego najstraszliwsze obawy. Znalazł się nad przepaścią zwycięstwa Wzgardliwego. Przez krótki, przerażający moment nadal płakał mocą, jakby w swej rozpaczy zamierzał niebiosa strącić w dół. Każda pochłonięta przez niego gwiazda była kolejnym światłem straconym dla wszechświata, kolejnym ciemnym miejscem na firmamencie. Linden zdołała jednak do niego dotrzeć. Wykrzywił twarz w wyrazie rozpaczy, jakby przed chwilą ujrzał, jak wszystko, co kocha, rozpada się w gruzy. Potem zacisnął szczęki niby pięść, gnany nowym celem. Desperacja, która w nim gorzała, wypaliła się. Linden czuła, że jego moc zmienia charakter. Wycofywał ją, kierował gdzie indziej. W pierwszej chwili nie kwestionowała jego zamiarów. Dostrzegała tylko, że odzyskał panowanie nad sobą. Usłyszał ją. Uczepiła się go rozpaczliwie. Czuła, że jego wola opiera się jadowi i katastrofie. Nie uciszył jednak swej mocy. Nadał jej inny charakter. Pierwotna magia wpłynęła w nią nagle przez jego ramiona. Linden zesztywniała z trwogi i intuicyjnego zrozumienia. Próbowała się opierać, lecz składała się jedynie z krwi, kości i uczuć, on zaś przeszedł w jednej chwili od niepohamowania jadu do uosobienia pierwotnej magii, świadomego opanowania. Zbyt słabo rozumiała jego ogień i miała za mało doświadczenia, by mogła mu się oprzeć. Porwała ją jego moc. Nie dotknęła jej fizycznie. Nie wyrwała go z jej uścisku, nie uszkodziła ciała. Mimo to przeobraziła wszystko. Przemknęła przez nią niby strumień, który uniósł ją ze sobą, jakby Linden była kupką piasku wyrzuconego na brzeg przez morze. Następnie cisnęła ją ku gwiazdom. Ze wszystkich jej stron eksplodowała noc. Niebiosa wiły się wokół niej, jakby stała się osią ich losu. Otchłanie samotności otwierały się we wszystkich kierunkach jak nieutulony żal. Bez względu na to, że nadal tuliła w ramionach Covenanta, wciąż widziała ściany studni. Wszystkie te wrażenia zanikały. Uczepiła się ich gorączkowo, lecz pierwotna magia wypaliła je w jej dłoniach na popiół, po czym uniosła ją w powietrze. Linden uleciała w niezgłębioną noc. – Ocal mi życie! – pomknął za nią głos Covenanta, pozbawiony dźwięku i nadziei. Gnała ku ogniowi, który w miarę jak się zbliżała, stawał się żółty i okrutny. Wytyczał granice nocy, okalając się ciemnością, która broniła go ze wszystkich stron. Potem żar zaczął przygasać, jakby pochłonął już większą część opału. Gdy płomienie osłabły, Linden padła na ziemię, położyła się na plecach na kamiennej powierzchni. Znajdowała się w dwóch miejscach jednocześnie. Pierwotna magia nie przestawała przez nią przepływać, łącząc ją z Covenantem i z grotą Jedynego Drzewa. W tej samej chwili przebywała też jednak gdzie indziej. Czuła w głowie pulsujący ból, jakby coś uderzyło ją mocno za uchem. Gdy spróbowała wstać, omal nie zerwała kruchych resztek owego połączenia. Niezwykle wolno odzyskiwała ostrość widzenia. Leżała na szorstkiej, płaskiej, nagiej skale obok pozostałości ogniska. Znajdowała się na dnie płytkiej, opuszczonej kotlinki. Nic nie zasłaniało nocnego nieba. Gwiazdy były odległe i niepojęte. Wokół zagłębienia dostrzegała jednak krzewy, zarośla i drzewa, które w mroku wydawały się chude jak widma. Wiedziała, gdzie się znalazła i co Covenant chce z nią zrobić. Opierając się bólowi, wstała i spojrzała na leżące obok ciało. Jego ciało. Spoczywał na kamieniu w pozycji ukrzyżowanego. Raniono go jednak nie w dłonie, w stopy czy w bok, ale w pierś. Nóż sterczał w miejscu, gdzie żebra stykają się z mostkiem. Lepka, krzepnąca kałuża jego krwi przesłoniła czerwony trójkąt, który namalowano na skale. Miała wrażenie, że upłynęło potwornie wiele czasu, choć od groty Jedynego Drzewa dzieliły ją tylko trzy uderzenia serca. Połączenie nie zostało jeszcze przerwane. Niedowiarek nadal słał ku niej pierwotną magię, próbując wypchnąć ją do jej dawnego świata. Owa więź utrzymała przy życiu jej zmysł zdrowia. Gdy spojrzała na spoczywające obok, pogwałcone zbliżaniem się śmierci ciało, zrozumiała, że Covenant jeszcze żyje. Krew sącząca się z zadanej nożem rany i krwotok wewnętrzny przywiodły go blisko śmierci, ta jednak jeszcze nie nadeszła. Nóż jakimś cudem nie trafił w serce. Iskierki życia tliły się nadal w płucach, płonęły w słabnącym mięśniu sercowym, kołatały się w mózgu. Można go było uratować. Lekarz wciąż byłby w stanie tego dokonać. Nim jednak jej serce uderzyło po raz kolejny, następne wrażenie zmieniło wszystko. Nic go nie ocali, jeśli sam nie uczyni tego, co przed chwilą zrobił jej. Jeśli nie wróci do swego umierającego ciała, które nie było w stanie zebrać sił pod nieobecność ducha, tego elementu, który pragnął żyć. Wszelka inna pomoc, nawet w postaci jej torby lekarskiej, była nieosiągalna. Mogła go uratować jedynie wola życia. A ta wola nadal płonęła w grocie Jedynego Drzewa, tracąc siły w próbie ocalenia Linden przed zgubą. Odesłał ją, tak jak kiedyś odesłał Joan, by poświęcić własne życie. Najpierw ojciec. Potem matka. A teraz Covenant. Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota, trędowaty i kochanek, który nauczył ją cenić ryzyko nieodłącznie związane z człowieczeństwem. Konał na jej oczach. Serce zabiło jej jak szalone. Połączenie się zachwiało. Nie! – spróbowała się sprzeciwić, lecz nim zdążyła wypowiedzieć to słowo, zmieniła je w coś innego. Podniosła się z wysiłkiem i pochwyciła więzy mocy łączące ją z Covenantem. Jej zmysły pomknęły z powrotem wzdłuż strumienia pierwotnej magii. Była ona wszystkim, co pozostało Linden. Musiała zrobić z niej użytek. Jeśli okaże się to konieczne, wyrwie mu ją z rąk. Zrobi wszystko, by nie pozwolić mu umrzeć. Zebrała całe swe siły i krzyknęła przez dal: – Covenant! Dźwięk zamarł pośród drzew. Nie wiedziała, co zrobić, by Niedowiarek ją usłyszał. Uczepiła się łączącego ich pomostu, lecz nie potrafiła się na nim utrzymać. Nie zdołałaby go uratować, nawet gdyby miała do dyspozycji cały sprzęt i personel nowoczesnej sali nagłych przypadków. Zbyt pewnie panował nad pierwotną magią. Wysiłek, który włożył w jej poskromienie, dodał mu sił. Rozpacz dodała mu sił. A Linden nigdy jeszcze nie władała mocą. W bezpośredniej walce o kontrolę nad pierwotną magią była pozbawiona szans. Nadal jednak miała swą wrażliwość. Znała go lepiej niż kiedykolwiek znała samą siebie. Ponad dzielącą światy otchłanią wyczuwała jego gwałtowną żałobę i desperację. Wiedziała... Wiedziała, jak do niego dotrzeć. Nie traciła czasu na szacowanie kosztów. Miała go zbyt mało. Rzuciła się jak szalona w dogasające ognisko, jakby było ono jej osobistą caamora. Żółte płomienie ogarnęły na mgnienie oka jej ciało. Wzdłuż nerwów poczuła ogień. Wtem Covenant dostrzegł grożące jej niebezpieczeństwo. Instynktownie spróbował przyciągnąć ją z powrotem. Uczepiła się natychmiast pomostu całą siłą swej pasji. Kierując się zmysłami, zaczęła się przebijać ku źródłu połączenia. Las zmienił się w mgłę, po czym rozpadł się na strzępy, gdy owładnęły nim wichry wiejące między gwiazdami. Kamień pod jej stopami wyparował, obrócił się w mrok. Leżące twarzą w dół ciało Covenanta zmieniło naturę i zniknęło. Linden runęła w bezkresną czeluść niebios, jasna jak kometa. Spadając, próbowała coś powiedzieć. Musisz wrócić ze mną! Tylko w ten sposób mogę cię uratować! Nagle jednak moc zgasła, jakby coś zdmuchnęło płomień życia Covenanta. Duchowy lot wydał się jej nagle fizycznym upadkiem z wyżyn, jakich nie mogło znieść ludzkie ciało. W sercu Linden wezbrał krzyk, ale nie było tu powietrza, nigdy go tu nie było, a jej płuca nie były w stanie oddychać eterem, przez który spadała. Runęła w przepaść przeznaczenia i żaden krzyk nie mógł już jej w niczym pomóc. Nie była w stanie się zatrzymać, runęła więc twarzą na skalne podłoże. Serce biło jej jak szalone, a pierś poruszała się z trudem. Na skórze czuła jeszcze ogień. Minęła chwila, nim zdała sobie sprawę, że nic jej się nie stało. Z pomocą przyszły jej czyjeś dłonie. Potrzebowała tego. Jej mózg ogarnął zamęt, zrodzony z transcendentnego lęku. Miała wrażenie, że skała pod nią chwieje się i drży. Dłonie postawiły ją jednak na nogi. Odczytała naturę ich siły. Były dłońmi Haruchai, dłońmi Caila. Cieszyła się z ich dotyku. Nic nie widziała. Grunt nie przestawał się kołysać. Wyspę ogarnęło drżenie, przypominające zapowiedź konwulsji. Było ciemno. Gwiazdy aury Czerwia zniknęły. Ogień Covenanta wygasł. Oszołomione mocą i rozpaczą oczy Linden nie chciały się przyzwyczaić do ciemności. Nie widziała żadnego ze swych towarzyszy. Niewykluczone, że wszyscy zginęli. Usiłowała przebić wzrokiem niespokojne emanacje Czerwia, lecz oprócz Caila wypatrzyła tylko zwłoki Morskiego Marzyciela. Leżał w objęciach Honninscrave’a nieopodal podstawy Jedynego Drzewa, jakby jego dzielne kości spłonęły na popiół. Ten widok ścisnął ją za serce. Lina Morski Marzyciel, mimowolna ofiara ziemiowidzenia i niemoty. Nie dokonał w życiu nic poza złożeniem siebie w ofierze za ludzi, których najbardziej kochał. Jego również zawiodła. Wtem jednak dostrzegła samego Honninscrave’a i zdała sobie sprawę, że pierś kapitana porusza się w głębokich, bolesnych oddechach. Żył. To spostrzeżenie zakończyło proces przejścia. Na dobre wróciła do przyjaciół. Mrok łagodniał powoli, w miarę jak jej spojrzenie odzyskiwało ostrość. – Ach, Wybrana, Wybrana – rzekł cicho Smołowiąz głosem ochrypłym od żalu. Covenant siedział z rozrzuconymi nogami na kamieniu, niedaleko od Honninscrave’a i Morskiego Marzyciela. Sprawiał wrażenie nieświadomego przemocy, która narastała u korzeni wyspy. Spoglądał na nieosiągalne drzewo, pochylając plecy, jakby miał złamany kręgosłup. Najstarsza i Smołowiąz stali obok siebie, uwięzieni między Covenantem a Honninscrave’em swą niezdolnością złagodzenia bólu żadnego z nich. Najstarsza nadal trzymała miecz, choć był on teraz bezużyteczny. Twarz jej męża skamieniała w wyrazie bezgłośnego płaczu. Vain stał kilka kroków z boku. Rozciągał usta w czarnym uśmiechu, jakby fakt, że jego prawe przedramię obróciło się w drewno, nic dla niego nie znaczył. Tylko Findaila nigdzie nie było widać. Elohim umknął przed kryzysem wywołanym ogniem Niedowiarka. Linden nie przejęłaby się, gdyby już nigdy nie wrócił. Sztywnym krokiem zaniosła swe błaganie do Covenanta. Uklękła między jego nogami i spojrzała na niego, próbując coś powiedzieć. Musisz wrócić. Nie zdołała jednak wydusić z siebie ani słowa. Było już za późno. Jego udręczone mocą spojrzenie świadczyło dobitnie, że wie już, co miała mu do przekazania. – Nie mogę. – Jego głos sypał się w ciemność niby popiół. – Nawet gdybym był w stanie to znieść. Opuścić Krainę. Dać Foulowi wolną rękę. – Jego twarz była jedynie plamą w ciemności, bladym kleksem, z którego zniknęła wszelka nadzieja. – Potrzeba na to zbyt wiele mocy. Zniszczyłbym Łuk Czasu. Och, Covenant! Nie mogła mu ofiarować nic więcej. 27. Długa żałoba Linden ledwie widziała w mroku swych towarzyszy: Honninscrave’a i martwego Morskiego Marzyciela; Najstarszą i Smołowiąza; Vaina i Caila. Stali wokół niej niby głębsze cienie we wszechogarniającej ciemności. Patrzyła jednak tylko na Covenanta. Wizja jego ciała, leżącego na krawędzi śmierci z nożem wbitym w pierś, była jaskrawa jak wytrawiona kwasem. Widziała tę twarz – o rysach napiętych z cierpienia, a skórze bladej jak wosk – wyraźniej niż wychudłe lico, które miała przed sobą. Jego zamazany kształt wyglądał tak, jakby miał połamane kości – jakby Covenant został zniszczony tak samo jak Kraina, którą zwrócił mu lord Foul. Tak samo jak Joan. Zniknęła z niego wszelka groźba. Drużyna nie mogła jednak tu zostać. Skałą wstrząsnęły jeszcze gwałtowniejsze konwulsje, jakby Czerw prawie się już obudził. Ze ścian sypały się kamyki. Ich upadek wypełnił powietrze cichym echem. Mieli mało czasu. Być może za mało. Cail zbliżył się ostrożnie do Covenanta. – Ur-lordzie, chodźmy. Wyspa tego nie wytrzyma. Jeśli chcemy ocalić życie, musimy się śpieszyć. Linden to rozumiała. Czerw układał się z powrotem do snu i owe nieznaczne ruchy w każdej chwili mogły roztrzaskać wyspę. We wszystkim innym przegrała, lecz rozwiązanie tego problemu leżało w zasięgu jej możliwości. Wstała i wyciągnęła ręce, by pomóc Covenantowi. Nie skorzystał z jej oferty. Jego lico na chwilę spowiła ciemność. Kiedy przemówił, głos tłumiło mu poczucie przegranej. – Trzeba było zerwać pomost. Nim zdążyłaś cokolwiek zobaczyć. Zabrakło mi odwagi, by pozwolić ci odejść. Nie mogę tego znieść. A jednak się poruszył. Mimo wszystko nie zapomniał o grożącym drużynie niebezpieczeństwie. Udręczony i trędowaty, wsparł się na Cailu i wreszcie stanął prosto. Grotą zachwiał kolejny wstrząs, Linden zdołała jednak utrzymać równowagę bez niczyjej pomocy. Najstarsza i Smołowiąz podeszli do Honninscrave’a i kazali mu wstać, delikatnie, lecz stanowczo. Nie chciał zostawić brata. Dźwigając Morskiego Marzyciela w ramionach, pozwolił, by poprowadzili go ku ścieżce, w ślad za Covenantem i Linden. Wędrowcy ruszyli bez słowa w górę, opuszczając grób swych marzeń. Podczas tej trudnej drogi raz za razem zagrażały im wstrząsy. Skalna półka wpadała w rezonans, jakby chciała strącić ich z powrotem w czeluść. Kamień drżał od wibracji niczym ranne zwierzę. Od czasu do czasu skalne odłamy spadały w przepaść, obijając się o ściany z ostrym trzaskiem, który niósł się echem ku górze niby płacz osieroconych dzieci. Linden już nic nie było w stanie przestraszyć. Ledwie zdawała sobie sprawę z wysiłku, który wkładała we wspinaczkę. Miała wrażenie, że potrafi policzyć ostatnie kropelki krwi wyciekające spod noża wbitego w pierś Covenanta. Gdy dotarła na szczyt, popatrzyła na wyspę, otwarte morze i słońce, lekko zaskoczona tym, że jest dopiero wczesne popołudnie. Czyżby to wszystko trwało tak krótko? Podobne katastrofy są nagłe, jak zawał serca. Gwałtowne, jak upadek starca, który zemdlał na drodze pod Haven Farm. Siła wstrząsająca skałami narastała powoli i nieubłaganie. Ruszywszy w dół zbocza, Linden zauważyła, że na stokach pojawiły się nowe blizny, pozostałości po głazach i wyniosłościach skalnych, które runęły w dół. Prastare morze bez śladu pochłonęło wszystkie gruzy. Śmiertelne drgawki wyspy wciąż nabierały mocy. Choć Linden z trudem utrzymywała się na nogach, nieustannie popędzała wędrowców. Była za nich odpowiedzialna. Covenant był tak udręczony wizją profanacji i oślepiony rozpaczą, że runąłby na twarz, gdyby nie podtrzymywał go Cail. Ona również potrzebowała pomocy, Brinn jednak ich opuścił, Najstarsza i Smołowiąz zajmowali się Honninscrave’em, a Caila obowiązki wezwały gdzie indziej. Szła więc o własnych siłach, ochrypłym głosem skłaniając towarzyszy do pośpiechu. Umykali w dół przed niepokojem Czerwia, niezgrabnie jak kalecy. Vain podążał za nimi, jakby nic się nie zmieniło, choć prawa dłoń zwisała mu z martwego kawału drewna, w który obróciło się jego przedramię. Okucie Laski Praw na nadgarstku stanowiło granicę między ciałem a korą. Wreszcie dotarli do łodzi. Jakimś cudem nie uderzył w nią żaden ze spadających głazów. Wędrowcy wskoczyli z łoskotem do szalupy, słaniając się na nogach jak rozgromiona armia. Gdy tylko Najstarsza zdążyła zepchnąć łódź do wody, cały ostrów podskoczył w górę. Wielki fragment szczytu zawalił się do wewnątrz. Stateczek tańczył na wysokich falach, które pojawiły się na morzu, lecz pokonał je bez szkody. Następnie Najstarsza i Smołowiąz złapali za wiosła i pomknęli po skąpanej w słonecznym blasku tafli morza ku Klejnotowi Gwiezdnej Wędrówki. Następny wstrząs obalił kolejną część zwieńczenia wyspy. Długie odcinki otaczającej ją rafy zniknęły pod wodą. Potem konwulsje trwały niemal bez przerwy. Z gardła wyspy buchały potężne obłoki pyłu, przypominające fontanny. Gnana wysokimi falami łódź szybko zbliżyła się do statku gigantów. Wędrowcy w mgnieniu oka wdrapali się na pokład. Wszyscy zebrali się przy relingu po lewej burcie, by patrzeć, jak zapada się kurhan Jedynego Drzewa. Po ostatnim straszliwym wstrząsie zamknęły się nad nim morskie fale. Gdy fundamenty wyspy runęły, jej odłamki skoczyły w górę niby płomienie. Potem skały pokryły nowe miejsce spoczynku Czerwia, a powstałą lukę wypełniło morze. Wody wzbiły się w górę jak potężny gejzer, rozlały we wszystkie strony, tworząc długie fale, na których dromond zakołysał się na boki. To był już koniec. Nawet rafa zniknęła. Na morzu nie został żaden ślad poza pęcherzykami powietrza, które wypłynęły na powierzchnię i zniknęły. Potem nastało lazurowe milczenie. Wędrowcy odwrócili się powoli od miejsca katastrofy. Linden spojrzała na stojącego za Vainem Covenanta i zobaczyła obok niego Findaila. Chciała się rozgniewać na Elohim. Miała wrażenie, że jakiekolwiek emocje dodałyby jej sił. Czas na takie rzeczy już jednak minął. Żadne zarzuty nie przywrócą nadziei Covenantowi. Bruzdy znaczące twarz Wskazanego były głębokie jak zawsze, teraz jednak przypominały blizny litości. – Nie potrafię ukoić twego smutku – rzekł głosem tak cichym, że Linden ledwie go słyszała. – Podjąłeś próbę, która zakończyła się fiaskiem. Oszczędzę ci jednak choć jednej obawy. Jedyne Drzewo nie zostało zniszczone. Jest ono tajemnicą Ziemi i dopóki ona istnieje, ono również trwa na swój sposób. Być może twe winy zaiste są tak liczne, jak sądzisz, lecz o to nie musisz się oskarżać. Linden zamgliło się przed oczyma od nieoczekiwanego współczucia Findaila. Boleśnie przygarbione ramiona Covenanta i jego mroczne spojrzenie świadczyły jednak, że nic go już nie pocieszy. – Mogłeś mnie ostrzec. Mało brakowało... – odparł słabym głosem. Wizja tego, czego omal nie uczynił, ścisnęła go za gardło. Przełknął ślinę, jakby miał ochotę zakląć, lecz brakowało mu już na to siły. – Mam już dość poczucia winy. Honninscrave wciąż siedział skulony nad Morskim Marzycielem. Sevinhand i Wichrogniewa spojrzeli na niego, prosząc o instrukcje, nie zareagował jednak, w ogóle ich nie zauważył. Po krótkiej przerwie, koniecznej dla okazania szacunku, Najstarsza powiedziała kotwicomistrzowi, co ma robić. Spowity w swą dawną melancholię Sevinhand skrzyknął załogę. Podniesiono kotwice, rozwinięto żagle. Po krótkiej chwili Klejnot Gwiezdnej Wędrówki oddalił się od grobu zatopionej wyspy, kierując się na północ, ku otwartemu morzu. Covenant nie został jednak na pokładzie, by na to patrzeć. Zrozpaczony poza wszelką możliwość pociechy, powlókł się w stronę kajuty. Konał z powodu wbitego w pierś noża i nie miał już niczego, co pozwoliłoby mu stanąć do walki ze Wzgardliwym. Linden go rozumiała. Nie protestowała, gdy odwrócił się do niej plecami. Tak wyglądało teraz jej życie – wierne temu, kim była i kim pragnęła się stać, w takim samym stopniu, jak egzystencja, którą zostawiła za sobą, przybywając na Haven Farm. Starzec, któremu uratowała tam życie, powiedział: „Nie przegrasz, bez względu na wszystkie jego napaści”. Decyzji, które podjęła, nie można jej było odebrać. Pamiętała też, co Covenant opowiadał jej o zmarłych z Andelain. Jego przyjaciel, wielki lord Mhoram, rzekł mu: „Nie daj się oszukać potrzebie Krainy. To, czego szukasz, nie jest tym, czym się wydaje”. To samo proroctwo odnosiło się również do niej. Podobnie jak Brinn, znalazła coś, czego nie szukała. Gdy była z Covenantem po ich ucieczce z Królestwa Bhrathair, wpuściła w mrok swego serca odrobinę światła. A w grocie Jedynego Drzewa potrafiła zrobić użytek z tego aspektu swej jaźni. Użytek, który nie był zły. Ponieważ Covenant nie był już w stanie dźwigać brzemienia nadziei, przejęła je od niego. „Nie przegrasz...” Dopóki zachowała wiarę w niego i wiedziała, jak do niego dotrzeć, nie przegra. Nie próbowała jednak powstrzymać zalewających jej oczy łez. Utracili zbyt wiele. Podeszła do Honninscrave’a, skrzyżowała ręce na sercu i pozwoliła, by długa żałoba wędrowców zapadła jej w kości. Tu kończy się JEDYNE DRZEWO, Księga druga DRUGICH KRONIK THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA. Opowieść zakończy WŁADCA BIAŁEGO ZŁOTA. Glosariusz ak-Haru: najzaszczytniejszy tytuł używany przez Haruchai aliantha: skarbojagody Alif, pani: ulubienica gaddhiego Andelain: region Krainy wolny od Słonecznicy auspicjum: tron gaddhiego Babie Lato Blaskiem Zdobna: gigant; Najstarsza Poszukiwaczka Baligoon Nieznośny: postać z opowieści gigantów Bannor: dawny gwardzista krwi Benj, pani: ulubienica gaddhiego Berek Półręki: starożytny bohater; Lord Założyciel Bezdomni: dawni giganci z Morskiej Rubieży Bhrathair: lud zamieszkały na pograniczu Wielkiej Pustyni Bhrathairain: miasto Bhrathair białe złoto: metal mocy, nie znany w Krainie Blask Poranku: jeden z Elohim Boleść: Coercri; dawna siedziba gigantów w Krainie Brinn: wódz Haruchai; opiekun Covenanta caamora: rytuał gigantów – żałoba poprzez ogień Caer-Caveral: Pan Puszczy z Andelain; dawniej Hile Troy Caerroil Leśny: dawny Pan Puszczy z Szubienicznej Głębi Cail: jeden z Haruchai; opiekun Linden caitiffin: dowódca sił zbrojnych Królestwa Bhrathair Callowwail: strumień wypływający z Elemesnedene Ceer: jeden z Haruchai clachan: domostwo Elohim Clave: władcy Krainy Coercri: Boleść; dawna siedziba gigantów w Krainie croyel: tajemnicza obdarzona mocą istota, z którą Kasreyn zawarł pakt dający mu długowieczność Czarwd Ziemi: termin używany przez Elohim na określenie własnej natury, natury Ziemi bądź też ich etycznych uwarunkowań: może znaczyć Czar, Czerw lub Prawda czatownik z Sarangrave: bagienny potwór Czerep Sękatopięstny: gigant; ojciec Najstarszej Poszukiwaczki Czerw Końca Świata: mistyczna istota, która według wierzeń Elohim stworzyła fundamenty Ziemi Daphin: jedna z Elohim diamentrunek: napój gigantów Dom: ojczyzna gigantów Dromond: statek gigantów Drool Skalny Robak: dawny jaskiniowy upiór Druga Ślimacznica: druga kondygnacja Piaskowej Twierdzy Drzewobór: zadrzewiony obszar otaczający maidan Elemesnedene During Stonedown: rodzinna miejscowość Hamako, dawna wioska, zniszczona przez grim Duszogryz: niebezpieczny ocean z legend gigantów Elemesnedene: ojczyzna Elohim Elena: dawny wielki lord; córka Leny i Covenanta Elohim: magiczny lud Elohimfest: zgromadzenie Elohim Fala Pianobryzga: gigant; matka Najstarszej Poszukiwaczki Findail: jeden z Elohim; Wskazany furie: trzej pradawni słudzy lorda Foula gaddhi: suweren Królestwa Bhrathair Gibbon: na-mhoram; przywódca Clave giganci: lud żeglarzy; mieszkańcy Ziemi Glimmermere: jezioro położone na wyżynie nad Revelstone Góra Gromu: szczyt w środkowej części Uskoku grim: niszczycielska burza, zsyłana jako klątwa przez Clave gwardia krwi: dawni słudzy Rady Lordów gwardziści: hustin; żołnierze służący gaddhiemu Gwiezdnik: jeden z Elohim Haruchai: lud mieszkających w Górach Westronu Herem: furia: znany też jako turiya Hergiom: jeden z Haruchai Hile Troy: wywodzący się pierwotnie ze świata Covenanta człowiek, który został Panem Puszczy Hollian: córka Amith; dawna eh-brand Kryształowego Stonedown Horyzontowidz: bocianie gniazdo na szczycie grotmasztu statku gigantów hustin (liczba pojedyncza husta): częściowo ludzcy żołnierze hodowani przez Kasreyna jako gwardziści gaddhiego Hymn: jeden z Elohim Iglica Kempera: najwyższe piętro Piaskowej Twierdzy Infelice: monarchini władająca Elohim jadłoprowiantosala: sala jadalna i kambuz na statku gigantów Jedyne Drzewo: mistyczne drzewo, z którego wykonano Laskę Praw jeździec: członek Clave kapitan: dowódca statku gigantów kapitan portu: najważniejszy urzędnik w porcie Królestwa Bhrathair Kasreyn od Wirów: taumaturg; kemper gaddhiego Kastenessen: Elohim, dawny Wskazany kasztelannicy: dworzanie gaddhiego kemper: główny minister gaddhiego Kenaustin Ardenol: postać z legendy Haruchai, wzór i miara wszelkich ich cnót Kevin Niszczyciel Krainy: syn Lorica; dawny lord; przeprowadził rytuał profanacji Klejnot Gwiezdnej Wędrówki: statek gigantów wiozący poszukiwaczy Kolos Upadku: starożytna kamienna figura, strzegąca ongiś Wyższej Krainy Kondygnacja Bogactw: zespół sal służących demonstracji bogactw gaddhiego; trzecia kondygnacja Piaskowej Twierdzy konni: ludzcy żołnierze gaddhiego kotwicomistrz: drugi rangą oficer na pokładzie statku gigantów Kraina: region Ziemi o kluczowym znaczeniu krill: nóż mocy ukształtowany przez Lorica Pogromcę Podłych Królestwo Bhrathair: kraj Bhrathair Krzepka Wichrogniewa: gigant; spiżarmistrz Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki Laska Praw: narzędzie mocy, wykonane przez Bereka z Jedynego Drzewa Lena: córka Atiaran; matka Eleny Lina Morski Marzyciel: gigant; jeden z poszukiwaczy; brat Honninscrave’a; obdarzony ziemiowidzeniem lord Foul: Wzgardliwy lordowie: dawni władcy Krainy Loric Pogromca Podłych: syn Damelona; dawny lord lucubrium: laboratorium taumaturga Łuk Czasu: symbol istnienia i struktury czasu maidan: otwarty teren otaczający Elemesnedene Majestat: sala tronowa gaddhiego; czwarta kondygnacja Piaskowej Twierdzy Marid: człowiek z Mithil Stonedown; ofiara Słonecznicy Mgłosplot: gigant Mhoram: dawny wielki lord mieczarz (mieczarka): gigant szkolony na wojownika Mithil Stonedown: wioska na Południowych Równinach moc Ziemi: źródło wszelkiej mocy w Krainie Mocokamień: nazwa fragmentu Złoziemnego Kamienia Morska Rubież: region Krainy dawniej zamieszkany przez gigantów Morski Motyw: zmarła żona Morskiego Marzyciela Morze Narodzin Słońca: ocean ciągnący się na wschód od Krainy Naga Wyspa: wyspa leżąca nieopodal brzegów Elemesnedene Najstarsza Poszukiwaczka: przywódczyni gigantów, którzy zmierzają za ziemiowidzeniem na-mhoram: przywódca Clave na-mhoram-wist: średnia ranga w Clave nasienie Demondim: Vain Nassic: ojciec Sundera; dziedzic misji Wyzwolonego mający przywitać Covenanta w Krainie nicor: olbrzymie morskie potwory, uważane za potomstwo Czerwia Końca Świata Niedowiarek: tytuł nadany Thomasowi Covenantowi Niepokalany: odkupiciel z legend jheherrin Niższa Kraina: ziemie na wschód od Uskoku Nom: piaskowa gorgona Obieżyświatr: Samum Wędrowców Obręcz Raw: góry otaczające Elemesnedene Ochronka Foula: dawna siedziba Wzgardliwego, zniszczona przez Covenanta Ogniste Lwy: strumień ognia spływający z Góry Gromu Pan Puszczy: opiekun lasów Krainy piaskowa gorgona: potwór z Wielkiej Pustyni Piaskowa Twierdza: zamek gaddhiego w Królestwie Bhrathair Piaskowy Mur: wielki mur broniący Królestwa Bhrathair pierwotna magia: moc białego złota; uważana za zwornik Łuku Czasu Pierwsza Ślimacznica: najniższa kondygnacja Piaskowej Twierdzy port Bhrathairain: port Bhrathair poszukiwacze: giganci poszukujący rany Ziemi Pozdrawiacz Jutrzenki: żagiel umieszczony najwyżej na fokmaszcie statku gigantów Pożeracz Życia: Wielkie Bagno; region Krainy Prawo: naturalny porządek rzeczy Przyjaciel Gigantów: tytuł nadany najpierw Damelonowi, a potem Thomasowi Covenantowi Rada Lordów: dawni władcy Krainy Rant Absolain: gaddhi ranyhyn: wielkie konie, dawniej żyjące w Krainie Raw: fiord prowadzący w głąb ojczyzny Elohim Revelstone: miasto-góra; siedziba Clave Rire Grist: caitiffin konnych gaddhiego Równina Sarangrave: część Niższej Krainy rukh: żelazny talizman, pozwalający jeźdźcowi władać mocą rumak: zwierzę wyhodowane przez Clave przy użyciu mocy Słonecznicy rytuał profanacji: akt rozpaczy, w którym Kevin zniszczył większą część Krainy Samum Wędrowców: Obieżyświatr Santonin:jeździec Sercomięsień Statku: koło sterowe statku gigantów Sevinhand: kotwicomistrz Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki; gigant Sivit: jeździec skalening: ogniste kamienie Słone Serce Pianościgły: dawny gigant słoneczmistrz: tytuł nadany Linden Avery przez Elohim; ktoś, kto potrafi wpływać na stadia Słonecznicy Słonecznica: moc wywodząca się z zepsucia natury przez lorda Foula Słonecznicowy Ogień: ogień, za pomocą którego Clave włada Słonecznicą Smołowiąz: gigant; jeden z poszukiwaczy; mąż Najstarszej Poszukiwaczki spiżarmistrz: trzeci rangą oficer na pokładzie statku gigantów Srożyniec Honninscrave: gigant; dowódca Klejnotu Gwiezdnej Wędrówki statek gigantów: kamienny żaglowiec zbudowany przez gigantów stonedownor: mieszkaniec stonedown Strażnik Jedynego Drzewa: mistyczna postać broniąca dostępu do Jedynego Drzewa; także ak-Haru Kenaustin Ardenom Stwórca: stworzyciel Ziemi Sunder: syn Nassica; dawny skalennik Mithil Stonedown sur-jheherrin: mieszkańcy Równiny Sarangrave Sypialnia Słonych Wędrowców: pomieszczenie sypialne dla załogi statku gigantów syrenice: tancerki morza Szpice: wieże strażnicze wzniesione u wejścia do portu Bhrathairain Szubieniczna Głębia: dawna puszcza w Krainie śluby: przysięga służby lordom, złożona przez gwardię krwi tancerki morza: syrenice Tancerz Fal: statek gigantów, którym dowodził Czerep Sękatopięstny Thelma Dwupięstna: postać z legendy gigantów Triock: dawny mieszkaniec Mithil Stonedown, który kochał Lenę turiya: furia: znany też jako Herem ulubienice: kurtyzany gaddhiego ur-lord: tytuł nadany Thomasowi Covenantowi ur-podli: nasienie Demondim; złe stwory obdarzone mocą; twórcy Vaina Uskok: wielkie urwisko oddzielające Wyższą i Niższą Krainę Vain: nasienie Demondim, wyhodowane w tajemniczym celu przez ur-podłych Wartownia Kevina: górska strażnica w pobliżu Mithil Stonedown Waynhim: nasienie Demondim; przeciwnicy ur-podłych Wielka Pustynia: region Ziemi, ojczyzna Bhrathair i piaskowych gorgon wielki lord: dawny przywódca Rady Lordów Wielkie Bagno: Pożeracz Życia; region Krainy wieszczba: rytuał proroctwa praktykowany przez Clave więźbokamień: rodzaj kamienia używany razem ze smołą do naprawy kamiennych konstrukcji władca pierścienia: tytuł używany przez Elohim na określenie Covenanta Woodhelven Mocokamienia: wioska na Południowych Równinach Wskazany: Elohim wybrany po to, by dźwigał określone brzemię Wybrana: tytuł nadany Linden Avery Wyspa Jedynego Drzewa: miejsce, w którym rośnie Jedyne Drzewo Wyższa Kraina: ziemie na zachód od Uskoku Wzgardliwy: lord Foul wzgórze zgromadzeń: miejsce, w którym zbierają się Elohim Zaginieni: nazwa nadana przez gigantów Bezdomnym Zepsucie: imię nadane lordowi Foulowi przez Haruchai Zęby Duszogryza: rafy na Duszogryzie Zguba Piaskowych Gorgon: burza stworzona przez Kasreyna po to, by uwięzić piaskowe gorgony ziemiowidzenie: właściwa gigantom moc dostrzegania odległych niebezpieczeństw i potrzeb Złość: zło Złoziemny Kamień: zielony kamień, źródło złej mocy