Wilbur Smith Oko tygrysa Mojej żonie, Danielle, z wyrazami miłości Był to jeden z tych sezonów, w których ryba przychodzi późno. Każdego dnia wraz z załogą mojej łodzi wypływaliśmy daleko na północ i wracaliśmy do przystani późnym wieczorem. Dopiero szóstego listopada udało nam się złowić pierwszą z tych wielkich ryb, śmigających po szkarłatnych falach Prądu Mozambickiego. Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem ryby. Moim stałym klientem był agent reklamowy z Nowego Jorku o nazwisku Chuck McGeorge, który co roku pokonywał odległość sześciu tysięcy kilometrów, aby na Wyspie Św. Marii uczestniczyć w połowie marlina. McGeorge był małym twardym człowiekiem o głowie jak strusie jajo, siwy na skroniach, z pokrytą zmarszczkami ogorzałą małpią twarzą, mający jednak mocne nogi, niezbędne przy połowach dużej ryby. Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina, był tuż pod powierzchnią wody. Ukazywał szablistą płetwę, dłuższą niż ramię mężczyzny, po której można tę rybę odróżnić od rekina czy morświ-na. Angel spostrzegł go w tej samej chwili co ja i uczepiony sztagu, wychylając się poza pokład, krzyczał z podniecenia; jego cygańskie kosmyki opadały na ciemne policzki, a zęby połyskiwały w ostrym tropikalnym słońcu. Marlin nurzał się w falach, które otwierały się i zamykały nad jego szerokim i lśniącym grzbietem. Czarny, ciężki i masywny, podobny do pnia drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą grzbietową. Odwróciłem się i spojrzałem do kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi usadowić się w specjalnym fotelu. Przypinał go pasami i nakładał rękawice. Spojrzał w górę i pochwycił mój wzrok. Zmarszczył się gniewnie i splunął ze spokojem kontrastującym z naszym podnieceniem. Ten ogromny mężczyzna, wysoki jak ja, lecz o wiele potężniejszy, należał do najbardziej konsekwentnych i zagorzałych pesymistów w branży. - Nieufna ryba - mruknął Chubby i splunął ponownie. Uśmiechnąłem się do niego. - Nie przejmuj się, Chuck! - krzyknąłem. - Stary Harry naprowadzi cię na tę rybę. - Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie uda! - odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz od słońca, którego promienie odbijały się w wodzie. Jego oczy błyszczały z emocji. - Zgoda! - zaakceptowałem zakład, na który nie było mnie stać, i całą uwagę skierowałem na rybę. Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz po mnie -jest największym znawcą w tej dziedzinie. Ryba była olbrzymia, lecz nieufna. Pięć razy zarzucałem przynętę, wkładając w to całą zręczność i wiedzę. Za każdym razem marlin robił zwrot i zanurzał się. W końcu skierowałem Tańczącą Falę na kurs tak, aby przecięła mu drogę. - Chubby, w skrzyni z lodem mamy świeżego delfina, zaczep go i spróbujemy z pojedynczą przynętą! - krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem przynętę, która spłynęła swobodnie do wody. Wyczułem moment brania. Wydało się, że ryba jakby skurczyła się w sobie. Marlin zawrócił nagle i spostrzegłem tylko błysk brzucha jak odbicie lustra pod powierzchnią wody. - Płyńmy za nim! - wrzeszczał Angelo. - Chwycił! Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął wędkę. Od tej chwili walczyłem zawzięcie. Moja praca wymagała nieskończenie więcej umiejętności niż zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie dłoni wokół ciężkiej wędki ze szklanego włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na rybę, pomimo pierwszych wściekłych ataków i oszalałych, nagłych, szybkich jak błyskawica skoków, aż do chwili, kiedy Chuck, usadowiwszy się prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie zaprzeć się na swych mocnych nogach. 8 Kilka minut po dwunastej było po walce. Ryba została pokonana. Marlin ukazał się na powierzchni już przy pierwszym okrążeniu, które Chuck zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do chwili, gdy ryba znalazła się w zasięgu dźwigu. - Hej, Harry! - krzyknął Angelo. - Mamy gościa, chłopie! - Co się stało? - Wielki Johnny przybywa. Wyczuł rybę. Zobaczyłem rekina zwabionego walką i zapachem krwi. Tępo zakończona płetwa poruszała się pewnie i spokojnie. Był to wielki rekin młot. - Idź na mostek! - zawołałem do Angela i oddałem mu ster. - Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi schrupać moją rybę, to możesz się pożegnać ze swoim tysiącem dolców! - krzyknął przerażony Chuck. Zniknąłem w głównej kabinie. Przyklęknąłem, odblokowałem rygle trzymające pokrywę luku silnika i odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu, sięgnąłem pod pokład i chwyciłem karabinek FN z ukrytego wieszaka. Kiedy wróciłem na pokład, sprawdziłem, czy broń jest naładowana, i nastawiłem na ogień ciągły. - Angelo, nakieruj łódź wzdłuż starego Johnny'ego! Wisząc na relingu, spojrzałem na rekina, w momencie gdy łódź przepływała nad nim. Był wielki, sześć metrów miedzia-nobrązowego cielska, widocznego wyraźnie w czystej wodzie. Wycelowałem spokojnie w środek spłaszczonej głowy między monstrualnie osadzone oczy i wystrzeliłem krótką serię. Karabinek FN zagrzmiał i puste mosiężne łuski posypały się w wodę, która wytrysnęła fontanną. Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule roztrzaskały chrzą-stkowatą kość i rozerwały malusieńki móżdżek. Wykręcił się brzuchem do góry i zaczął tonąć. - Dzięki, Harry - wysapał Chuck, czerwony i spocony z przejęcia. - Zawsze do usług. - Rozpromieniłem się w uśmiechu, przejmując ster z rąk Angela. Za dziesięć pierwsza Chuck podprowadził marlina do dźwigu. Wyczerpana ryba leżała na boku. Jej sierpowato wygięty ogon uderzał coraz słabiej, a długi dziób otwierał się i za- mykał spazmatycznie. Szkliste oko było wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie podrygujące ciało lśniło tysiącem odcieni srebra, złota i królewskiej purpury. - Teraz sprawnie, Chubby! - krzyknąłem. Włożyłem rękawicę i delikatnie przyciągnąłem rybę za stalowy przypon Chubby'ego. Czekał z przygotowanym hakiem zwisającym z dźwigu. Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie, mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze dzieciakiem taplającym się w rynsztokach londyńskich slumsów, kiedy on już nadziewał ryby na hak. - Poczekaj, aż się obróci - poleciłem, żeby mu trochę dokuczyć. Chubby skrzywił się, słysząc tę nieproszoną radę. Fala obróciła rybę w naszą stronę. Ukazał się szeroki brzuch, błyskający srebrem spomiędzy rozpostartych płetw. - Teraz! - rzuciłem, a Chubby wbił hak głęboko. Buchnęła jasnoczerwona krew i ryba zaczęła trzepotać się w śmiertelnym szaleństwie, zalewając nas strumieniami zimnej morskiej wody. Powiesiłem marlina na dźwigu na Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin, komendant portu, wystawił zaświadczenie stwierdzające, że całkowita waga ryby wynosi trzysta pięćdziesiąt cztery kilogramy. Żywe, opalizujące kolory marlina szybko zbladły i zastąpiła je matowa czerń, lecz ciągle robił wrażenie samym swoim ogromem. Cztery i pół metra od szczęk do końca jaskółczego ogona. - Pan Harry powiesił potwora przed Admiralicją - bosono-dzy ulicznicy roznosili nowinę po ulicach, a mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z okazji do przerwania pracy i gromadzili się na przystani w nastroju radosnej fiesty. Wieść dotarła aż do starej siedziby rządu na urwistym cyplu. Prezydencki land-rover, z chorągiewką powiewającą wesoło na masce, nadjechał krętą drogą. Utorował sobie drogę przez tłum i ważny pasażer wysiadł na przystani. Godfrey Biddle, wykształcony w Londynie rodowity mieszkaniec wyspy, był przed uzyskaniem niepodległości jedynym adwokatem na Św. Marii. - Panie Harry, co za wspaniały okaz! - krzyczał zachwycony prezydent. - Taka ryba przyniesie niewątpliwą korzyść roz- 10 wijającej się dopiero turystyce im ow. mam. - * nąć moją rękę. Jeśli chodzi o prezydentów w tej części świata, to ten był najwyższej klasy. - Dziękuję, panie prezydencie. - Nawet w filcowym kapeluszu na głowie sięgał mi do pachy. Był symfonią czerni: czarny wełniany garnitur i lakierowane pantofle, których skóra przypominała wypolerowany antracyt. Jedynie zadziwiająco białe, puszyste, kręcone włosy łamały tę nieskazitelną czerń. - Rzeczywiście, trzeba panu gratulować. - Prezydent tańczył z podniecenia i wiedziałem, że i w tym sezonie będę jadać w jego rezydencji na wieczornych przyjęciach. Dopiero po roku albo i dwóch prezydent w końcu zaakceptował mnie jako tubylca. Zostałem jednym z jego dzieci ze wszystkimi przywilejami, jakie ta pozycja zapewniała. Fred Coker przyjechał swoim karawanem, zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, i podczas gdy rozstawiał statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby nastawić antyczny aparat, my ustawiliśmy się do zdjęcia na tle olbrzymiego ciała marlina. Chuck w środku, trzymając wędkę, my dookoła niego, obejmując się nawzajem jak drużyna piłki nożnej. Ja i Angel, uśmiechnięci szeroko, Chubby przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie wspaniale się zaprezentuje w nowym folderze reklamowym - wierna załoga i nieustraszony szyper o kręconych włosach, wymykających się spod czapki i wyzierających z koszuli rozchylonej na piersiach; potęga i uśmiech - to na pewno chwyci w następnym sezonie. Zorganizowałem przeniesienie marlina do chłodni, gdzie przechowywano ananasy przeznaczone na eksport. Miałem możliwość wysłania go najbliższym chłodniowcem przez londyński oddział Rowlanda. Następnie zostawiłem Angela i Chubby'ego, którzy mieli wyszorować pokład Tańczącej, zatankować ją u Shella przy przystani naprzeciw i zacumować tam, gdzie zwykle. Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do szoferki mojego poobijanego starego forda, nachylił się do mnie i konspiracyjnym szeptem mruknął: - Harry, co do mojej premii... 11 Wiedziałem dokładnie, o co ma zamiar prosić. Powtarzało się to za każdym razem. - Pani Chubby nie musi o tym wiedzieć, o to chodzi? - zakończyłem za niego. - Tak - zgodził się ze mną i mruknął ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską czapkę na tył głowy. Następnego ranka o dziewiątej wsadziłem Chucka do samolotu i zjeżdżając w dół swoim wysłużonym fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem na dziewczęta pracujące na plantacjach ananasowych. Prostowały się i z wybuchami śmiechu machały mi spod rond szerokich słomkowych kapeluszy. Czeki podróżne American Express, otrzymane od Chucka, zmieniłem w biurze podróży Cokera, po długich targach z Fre-dem Cokerem o odpowiedni kurs wymiany. Fred prezentował się uroczyście - we fraku i czarnym krawacie. W południe miał pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na bok. Fotograf przemienił się w przedsiębiorcę pogrzebowego. Salon pogrzebowy Cokera znajdował się na tyłach agencji turystycznej i wychodził na małą uliczkę między domami. Fred wykorzystywał karawan do przewozu turystów na lotnisko, uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę reklamową pojazdu i montując fotele nad szynami do trumien. Bukowałem u niego wszystkich klientów, wobec czego odliczył sobie dziesięć procent z moich czeków podróżnych. Prowadził także agencję ubezpieczeniową, więc potrącił mi również roczną opłatę asekuracyjną za Tańczącą. Policzyłem ponownie pieniądze tak samo uważnie jak on, bo jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora szkoły - wysoki, smukły i wymuskany, z taką tylko domieszką krwi tubylczej, by nadała mu zdrową karnację - to znał wszelkie możliwe finansowe sztuczki i kilka innych, których dotychczas nikt jeszcze nie rozszyfrował. Fred, nie okazując urazy, czekał cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze. Kiedy włożyłem plik banknotów do tylnej kieszeni, odezwał się tonem kochającego ojca: - Niech pan nie zapomni, że jutro przyjeżdża następna grupa pańskich klientów, panie Harry. 12 - Oczywiście, panie Coker, niech się pan nie obawia, moja załoga będzie gotowa. - Oni są teraz w „Lordzie Nelsonie" - zauważył delikatnie. Fred zawsze trzymał rękę na pulsie, jeśli idzie o życie wyspy. - Panie Coker, mój interes to łódź, a nie towarzystwo antyalkoholowe. Niech się pan nie denerwuje - powtórzyłem. - Nikt jeszcze nie umarł od kaca - dodałem wstając. Przeciąłem ulicę Drakę'a i wszedłem do sklepu Edwarda, gdzie zostałem powitany jak bohater. Mama Eddy osobiście wyszła zza kontuaru i przycisnęła mnie mocno do swego ciepłego bujnego biustu. - Panie Harry - gruchała - zeszłam do przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan wczoraj złowił. - Następnie odwróciła się i ciągle trzymając mnie w objęciach, krzyknęła do jednej ze sprzedawczyń: - Shirley, daj panu Harry'emu zimnego piwa, słyszysz?! Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały jak wróble, a mama Eddy wywróciła oczami i jeszcze mocniej przytuliła mnie do siebie. - Ile jestem winien, pani Eddy? Od czerwca do listopada jest długi martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i mama Eddy umożliwia mi przeżycie tego ciężkiego okresu. Oparłem się o kontuar z puszką piwa w ręku, wybierając produkty, których potrzebowałem. Jednocześnie przyglądałem się nogom dziewcząt wspinających się po drabinie, aby sięgnąć po towary na górnych półkach... Stary Harry czuł się dobrze i pewnie z tą wielką kupą zielonych w tylnej kieszeni. Zszedłem następnie do basenu Towarzystwa Shella, gdzie natknąłem się na kierownika stojącego w drzwiach biura między wielkimi srebrnymi zbiornikami na ropę. - Boże, Harry, czekam na ciebie od rana. Centrala awanturuje się o twój rachunek. - Twoje czekanie się skończyło, bracie - odpowiedziałem. Tańcząca Fala, podobnie jak większość pięknych kobiet, jest 13 drogą kochanką i kiedy wsiadłem z powrotem do ciężarówki, plik w mojej kieszeni był znacznie uszczuplony. Czekali na mnie w ogródku piwnym hotelu „Lord Nelson". Mieszkańcy wyspy są bardzo dumni z powiązań z Marynarką Królewską, pomimo że wyspa nie jest już brytyjską posiadłością i szczyci się sześcioletnią niepodległością. Poprzednio jednak przez dwieście lat była bazą brytyjskiej floty. Bar zdobiły stare sztychy, wykonane przez dawno już nieżyjących artystów. Przedstawiały wielkie statki, lawirujące w kanale lub zacumowane wzdłuż Nabrzeża Admiralicji - okręty wojenne i handlowe z towarzystwa Johna zaopatrywały się tutaj w prowiant lub dokonywały niezbędnych napraw przed wyruszeniem w długi rejs na południe do Przylądka Dobrej Nadziei i na Atlantyk. Wyspa Św. Marii nigdy nie zapomniała swojego miejsca w historii ani admirałów, ani wielkich statków przybijających do jej brzegów. „Lord Nelson" stał się parodią swojej poprzedniej wielkości, lecz ja o wiele bardziej wolałem jego upadającą i podniszczoną elegancję i związki z przeszłością niż wieżę ze szkła i aluminium, którą wzniósł Hilton na cyplu nad przystanią. Chubby z żoną siedzieli na ławce przy ścianie oddalonej od wejścia, każde z nich w swoim niedzielnym ubraniu. Dopiero teraz można było ich odróżnić od siebie. Chubby miał na sobie trzyczęściowy ślubny garnitur, przy którym brakowało kilku guzików. Te, które jeszcze się uchowały, zwisały naderwane. Na głowie nosił czapkę rybacką, poplamioną skrystalizowaną solą i rybią krwią. Pani Chubby wystroiła się w długą czarną suknię z ciężkiej wełny, zzieleniałej ze starości. Spod sukni wyglądały czarne trzewiki, zapinane na guziczki. Poza tym ciemne, mahoniowe twarze małżonków były prawie identyczne, pomimo że Chubby był świeżo ogolony, a ona miała drobny, mały wąsik. - Halo, pani Chubby, jak się pani miewa? - spytałem. - Dziękuję panu, panie Harry. - Czy napije się pani czegoś? 14 - Może mały dżin pomarańczowy, panie Harry, i małe piwo, żeby lepiej się piło. Podczas gdy popijała słodki napój, odliczyłem zapłatę Chubby'ego do jej ręki. Usta kobiety poruszały się, kiedy liczyła po cichu pieniądze. Chubby obserwował to z niepokojem, a ja zastanawiałem się znów, jak udawało mu się przez te wszystkie lata oszukiwać ją na premii od ryby. Pani Chubby wypiła piwo, a pianka podkreśliła jej wąsik. - Idę już, panie Harry. - Wstała majestatycznie i pożeglowa-ła przez dziedziniec. Odczekałem, aż skręci w ulicę Frobishera, zanim pod stołem wsunąłem Chubby'emu niewielki zwitek banknotów, po czym przeszliśmy do prywatnego baru. Dwie dziewczyny siedziały po bokach Angela, a trzecia na jego kolanach. Jego czarna koszula, rozpięta aż do klamry u pasa, odsłaniała błyszczącą muskularną pierś. Obcisłe dżinsy nie pozostawiały wątpliwości co do jego męskości. Buty typu westernowego, wybijane ćwiekami, aż lśniły. Wypomadowane, przylizane włosy zaczesywał do tyłu w stylu młodego Presleya. Uśmiechnął się do mnie szeroko poprzez salę, a kiedy mu zapłaciłem, każdej dziewczynie włożył za bluzkę banknot. - Hej, Eleonoro, idź i usiądź Harry'emu na kolanach, ale ostrożnie. Harry jest dziewicą... Obchodź się z nim jak trzeba, słyszysz? - wybuchnął radosnym śmiechem i odwrócił się do Chubby'ego. - Hej, Chubby, przestań wreszcie chichotać, chłopie. To idiotyczne, wszystkie te chichoty i szczerzenia zębów. - Niezadowolenie Chubby'ego pogłębiało się. Jego zmarszczona twarz przypominała teraz buldoga. - Hej, panie barman, daj staremu Chubby'emu drinka. Być może to pohamuje jego głupie chichoty. O czwartej po południu Angelo odprawił dziewczyny i usiadł. Obok szklanki stojącej przed nim na stole leżał nóż do preparowania przynęty, naostrzony jak brzytwa, połyskujący groźnie w świetle padającym z góry. Angelo mruczał do siebie, pogrążony w alkoholowej zadu- 15 mie. Co kilka minut próbował kciukiem ostrze noża i rzucai groźne spojrzenie dookoła sali. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Chubby siedział po mojej drugiej stronie, uśmiechając się szeroko jak wielka brązowa ropucha. Ukazywał komplet wielkich, niesamowicie białych zębów z różowymi plastykowymi dziąsłami. - Harry. - Chubby zarzucił grube muskularne ramię na moją szyję. - Jesteś fajny chłop, ale, Harry, wiesz co, Harry, mam zamiar powiedzieć ci coś, czego nigdy przedtem ci nie powiedziałem. - Chubby kiwnął poważnie głową, zbierając się do wygłoszenia deklaracji, którą powtarzał w każdy dzień wypłaty. -Harry, kocham cię, chłopie. Kocham cię bardziej niż własnego brata. Uniosłem jego poplamioną czapkę i lekko pogładziłem łysą brązową czaszkę. - A ty jesteś moje ulubione blond jajo - powiedziałem. Na moment odsunął mnie na długość ręki i przyjrzawszy się mojej twarzy, zaczął ryczeć ze śmiechu. Było to tak zaraźliwe, że obaj śmialiśmy się nawet wtedy, kiedy wszedł Fred Coker i przysiadł się do nas. Poprawił swoje pince-nez i oznajmił, ściągając usta: - Panie Harry, dostałem przed chwilą specjalną wiadomość z Londynu. Pańscy klienci zrezygnowali. Przestałem się śmiać. - Co do diabła! - wykrzyknąłem. Dwa tygodnie w środku sezonu bez klientów i jedynie tych dwieście wszawych dolarów za rezerwację. - Panie Coker, musi mi pan załatwić klientów. -W kieszeni miałem tylko trzysta dolarów, które mi zostały z sumy zapłaconej przez Chucka. - Musi mi pan załatwić klientów - powtórzyłem, a Angelo chwycił swój nóż i z trzaskiem wbił go w stół. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, więc potoczył gniewnie wzrokiem po sali. - Spróbuję - rzekł Fred Coker - ale teraz jest trochę za późno. - Zatelegrafuj do klientów, którym musieliśmy odmówić. - Kto zapłaci za te telegramy?- zapytał Fred delikatnie. 16 - Do diabła z tym, ja zapłacę. - hred kiwnął głową i wyszedł. Usłyszałem ruszający karawan. - Nie przejmuj się, Harry - rzekł Chubby. - Ja ciągle cię kocham, chłopie. Nagle siedzący obok mnie Angelo zasnął. Upadł na stół, z trzaskiem uderzając czołem o blat. Odsunąłem mu głowę od kałuży rozlanego alkoholu, wsadziłem nóż do pochwy i schowałem jego pieniądze, chroniąc je przed kręcącymi się blisko dziewczynami. Chubby zamówił następną kolejkę i zaczął śpiewać w wyspiarskim patois żeglarską szantę, podczas gdy ja siedziałem i martwiłem się. Jeszcze raz zostałem narażony na finansowe katusze. Boże, jak ja nienawidziłem forsy albo raczej jej braku. Te dwa tygodnie mogły zadecydować o tym, czy Tańcząca i ja będziemy w stanie przeżyć martwy sezon, dotrzymując naszych dobrych postanowień. Wiedziałem, że nie będziemy mogli. Wiedziałem, że będziemy musieli znów wybrać się na nocny wypad. Do diabła. Jeśli musimy to zrobić, równie dobrze możemy to zrobić teraz. Wystarczy tylko słowo, że Harry jest gotów do interesu. Podjąwszy decyzję, czułem na nowo przyjemne napięcie wywołane niebezpieczeństwem. Te dwa wolne tygodnie mogłyby w końcu nie być wcale stracone. Przyłączyłem się do śpiewów Chubby'ego, nie będąc całkiem pewien, czy śpiewamy ten sam kawałek, bo wydawało mi się, że kończę każdą zwrotkę na długo przed nim. Prawdopodobnie te radosne śpiewy zwabiły stróżów porządku wyspy. Oznaczało to inspektora i czterech szeregowców, co i tak jest więcej niż rzeczywiście potrzeba. Poza wielką ilością „stosunków seksualnych wśród młodocianych" i paroma pobitymi żonami nie ma na Wyspie Św. Marii przestępstw zasługujących na to miano. Inspektor Peter Dały był młodym mężczyzną o blond wą-^ policzkach, typowo po angielsku zarumienio-Eiiebieskich oczach, osadzonych blisko jak aundur brytyjskiej policji kolonialnej, czapkę 17 ze srebrnym otokiem i daszkiem z błyszczącej skóry, drelichowe spodnie i bluzę, wykrochmalone i wyprasowane tak, że przy chodzeniu lekko szeleściły, oraz wypolerowany skórzany pas z krzyżującymi się rzemieniami na piersiach. Używał wytwornej, również obciągniętej błyszczącą skórą, laski z trzciny ma-lacca. Wyglądałby jak duma chylącego się ku upadkowi imperium, żeby nie zielono-żółte, w barwach wyspy, naramienniki. - Panie Fletcher - rzekł, stojąc nad naszym stołem i lekko uderzając wytworną laską w dłoń. - Mam nadzieję, że nie będziemy mieć dzisiejszej nocy żadnych kłopotów. - Proszę pana - poprawiłem go. Inspektor Dały i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi... Nie lubię tyranów czy też ludzi, którzy wykorzystują stanowisko do pomnażania łapówkami swojej najzupełniej wystarczającej pensji. W przeszłości wyłudził ode mnie dużą część ciężko wywalczonych pieniędzy, czego nie mogłem mu wybaczyć. Zacisnął usta pod blond wąsami i zaczerwienił się. - Proszę pana - powtórzył niechętnie. Wprawdzie zdarzało się kilka razy w odległej przeszłości, że razem z Chubbym daliśmy upust chłopięcemu entuzjazmowi, kiedy właśnie złowiliśmy wielką rybę, jednakże w niczym to nie usprawiedliwiało tonu, jakim inspektor Dały zwracał się do nas. W końcu - był tu tylko cudzoziemcem na trzyletnim kontrakcie, który, jak wiedziałem od samego prezydenta, nie miał być odnowiony. - Inspektorze, czy się nie mylę, że jest to publiczne miejsce.. . i że ani moi przyjaciele, ani ja nie popełniliśmy żadnego wykroczenia? - Rzeczywiście. - Czy także słusznie uważam, że śpiewanie w publicznym miejscu melodyjnych i przyzwoitych piosenek nie stanowi czynu przestępczego? - Tak, jest to prawda, ale... - Inspektorze, niech się pan odpieprzy - rzekłem uprzejmie. Zawahał się, patrząc na mnie i na Chubby'ego. Pamiętał liczne scysje z nami, a teraz mógł dostrzec w naszych oczach 18 bry błysk wojowniczości. Było widoczne, że chciałby mieć swoich ludzi przy sobie. - Będę mieć na was oko - powiedział i rozpaczliwie starając się zachować godność, wyszedł z baru. - Chubby, śpiewasz jak anioł - stwierdziłem. Cały się rozpromienił. - Harry, mam zamiar postawić ci drinka. - Fred Coker wszedł w odpowiednim momencie, by przyłączyć się do kompanii. Pił lageri sok z zielonej cytryny, na widok czego ściskało mnie w dołku. Jednak nowiny, które przyniósł, stanowiły na to dobre antidotum. - Panie Harry, mam dla pana klientów. - Panie Coker, kocham pana. - Ja też pana kocham - wtrącił Chubby. W głębi duszy jednakże poczułem odrobinę zawodu. Cieszyłem się na ten nocny wypad. - Kiedy przyjeżdżają? - spytałem. - Są już tutaj... czekali na mnie w biurze, kiedy wróciłem. - Bez blagi - powiedziałem. - Wiedzieli, że poprzedni pana klienci zrezygnowali, i pytali o pana po nazwisku. Musieli przylecieć tym samym samolotem co i tamta wiadomość. Gdybym nie miał trudności z myśleniem, na pewno zastanowiłoby mnie, że tak od razu jedną grupę zastąpiła inna. - Zatrzymali się w „Hiltonie". - Czy chcą, żebym ich stamtąd zabrał? - Nie, będą jutro o dziesiątej rano na Przystani Admiralicji. Byłem wdzięczny, że klienci prosili o spotkanie o tak późnej porze. Tego ranka załoga Tańczącej przypominała zjawy. Ange-lo, za każdym razem, kiedy nachylał się, by zwinąć linę lub przygotować wędkę, jęczał i bladł do odcienia jasnej czekolady, a Chubby pocił się czystym alkoholem. Jego wygląd naprawdę był przerażający. Przez całe rano nie odezwał się słowem. Ja również nie byłem zbyt radosny. Tańcząca stała zacumowana przy nabrzeżu, a ja czekałem na mostku oparty o reling. najciemniejsze okulary i jakkolwiek głowa mnie 19 swędziała pod czapką, nie odważyłem się jej zdjąć w obawie, że wraz z nią zdejmę czubek głowy. Jedyna na wyspie taksówka - citroen, rocznik 62 - nadjechała ulicą Drakę'a i zatrzymała się na końcu przystani, by wysadzić moich klientów. Wysiadło dwóch, spodziewałem się trzech. Szli obok siebie wzdłuż przystani wybrukowanej kamieniami, a ja na ich widok powoli się •prostowałem. Poczułem, jak wszystkie moje fizyczne przypadłości bledną i stają się nieistotne wobec tego znanego powolnego ściskania i skręcania w dołku i delikatnego łaskotania wzdłuż ramion i u nasady karku. Jeden z nich, wysoki i szczupły, szedł w ten charakterystyczny powolny sposób, typowy dla zawodowych sportowców. Nie miał czapki i zauważyłem, że starannie zaczesał rude włosy, by ukryć przedwczesną łysinę. Napięty - to jedyne słowo, którym można określić nagromadzoną gotowość, która z niego emanowała. Trzeba być kimś podobnym, żeby wyczuć ten typ człowieka specjalnie przygotowanego do życia wśród przemocy i gwałtu i dzięki nim. To był byczek i nie miało znaczenia, po której stronie prawa wykorzystywał swe umiejętności... egzekwowania czy łamania - nie wróżyło to nic dobrego. Łudziłem się, że już nigdy nie zobaczę tego typu barakudy na spokojnych wodach Wyspy Św. Marii. Skurcz w dołku powiedział mi, że znów mam z nią do czynienia. Szybko spojrzałem na drugiego mężczyznę. W jego przypadku nie było to tak oczywiste, krawędzie się przytępiły nieco, kontury się z czasem lekko zamazały, ale on także reprezentował ten typ. Wróżyło to jeszcze gorzej. - No ładnie, Harry - powiedziałem do siebie gorzko. -Wszystko to i jeszcze kac na dodatek! Teraz jasno zrozumiałem, że starszy mężczyzna jest szefem. Szedł pół kroku z przodu. Młodszy i wyższy w ten sposób okazywał mu szacunek. Jego szef był kilka lat starszy ode mnie; prawdopodobnie późna trzydziestka. Miał niewielki brzuszek, który uwydatniał się nad pasem ze skóry krokodyla. Włosy czesał na modłę Bond Street. Jego pozycję podkreślały: jedwabna koszula Sulka i mokasyny Gucciego. Idąc przystanią, otarł białą chustką podbródek i górną wargę. Wtedy zauważyłem na je- 20 go małym palcu dwukaratowy brylant w prostej złotej oprawie. Zegarek na ręku także był ze złota, prawdopodobnie lanvin lub piaget. - Fletcher? - zapytał, zatrzymawszy się przede mną. Jego oczy jak czarne paciorki przywodziły na myśl oczy łasicy. Przypominały oczy drapieżnika: jasne, pozbawione ciepła. Zobaczyłem, że jest starszy, niż myślałem. Włosy niewątpliwie farbował, żeby ukryć siwiznę, a nienaturalnie napięta na policzkach skóra i blizny wzdłuż granicy z włosami wskazywały na operację plastyczną. Próżny człowiek. Zachowałem to spostrzeżenie dla siebie. Miałem do czynienia ze starym żołnierzem, wyniesionym z prostego szeregowca do rangi dowódcy. To właśnie był mózg, a mężczyzna, który szedł za nim, to były mięśnie. Ktoś wysłał swoją pierwszą drużynę i w chwili nagłego olśnienia pojąłem jasno, dlaczego umówieni klienci nagle zrezygnowali. Telefon i wizyta tej pary mogły zniechęcić zwykłego człowieka do połowu marlina na całe życie. Pewnie moi niedoszli klienci wyskakiwali ze skóry, żeby czym prędzej odwołać przyjazd. - Pan Materson? Proszę na pokład. - Jedno nie ulegało wątpliwości: nie przybyli wcale na ryby. Postanowiłem, że zanim zadecyduję, co mi się opłaca, będę grał skromnego i pokornego, więc dodałem trochę spóźnione: - Proszę pana. Muskularny mężczyzna skoczył w dół na pokład, lądując miękko jak kot. Zobaczyłem, że kurtka, którą trzymał w ręku, zakołysała się. W kieszeni miał coś ciężkiego. Wysuwając do przodu szczękę, obrzucił moją załogę szybkim spojrzeniem. Twarz Angela rozbłysnęła namiastką jego słynnego uśmiechu. Dotykając brzeżka czapki, rzekł: - Witamy, proszę pana. Nachmurzona twarz Chubby'ego rozjaśniła się na moment. Mruknął coś, co brzmiało jak przekleństwo, ale prawdopodobnie oznaczało ciepłe pozdrowienie. Mężczyzna zignorował ich i odwrócił się, aby pomóc Matersonowi zejść na pokład. Materson czekał, podczas gdy goryl sprawdzał główny salon Tańczącej, po czym wszedł do środka. Podążyłem za nim. 21 Wnętrze Tańczącej było wyjątkowo luksusowe, takie jakie powinno być za sto dwadzieścia pięć tysięcy. Klimatyzacja usunęła trochę rannego skwaru. Materson westchnął z ulgą i ponownie obtarł chusteczką pot z twarzy. Zagłębił się w jednym z miękkich foteli. - To jest Mikę Guthrie. - Mówiąc to, wskazał na muskularnego, który kręcił się po kabinie, sprawdzając iluminatory i otwierając drzwi... Wyraźnie przesadzał w nadgorliwości. - Bardzo mi miło, panie Guthrie. - Uśmiechnąłem się szeroko z całym swoim chłopięcym wdziękiem. Machnął ręką, nie patrząc w moją stronę. - Drinka, panowie? - zapytałem i otworzyłem barek. Każdy z nich wziął colę, lecz ja, skacowany i zszokowany, potrzebowałem czegoś mocniejszego. Pierwszy łyk zimnego piwa z puszki przywrócił mi życie. - Tak, panowie, myślę, że będę w stanie zaofiarować wam trochę sportu. Zaledwie wczoraj złowiłem ogromną rybę i wszystkie znaki wskazują na duże branie... Mikę Guthrie stanął naprzeciw mnie i spojrzał mi w twarz. Miał oczy w brązowozielone cętki jak ręcznie tkany tweed. - Czy ja cię nie znam?-spytał. - Nie myślę, żebym kiedykolwiek miał przyjemność. - Jesteś z Londynu, prawda? - zauważył mój akcent. - Opuściłem Bilghty dawno temu, bracie - powiedziałem, uśmiechając się szeroko. Nie uśmiechnął się w odpowiedzi, tylko opadł na siedzenie naprzeciwko mnie i położył na blacie stołu dłonie, szeroko rozstawiając palce. Ciągle na mnie patrzył. Twardy dzieciak, bardzo twardy. - Niestety, dzisiaj jest już za późno - paplałem wesoło. - Jeśli mamy zamiar ograbić mozambickie wody z ryb, musimy wypłynąć z przystani o szóstej, ale możemy jutro zacząć dzień wcześnie... Materson przerwał moje gadanie: - Niech pan sprawdzi tę listę, Fletcher, i powie nam, czego panu brak. - Podał złożoną kartkę papieru. Spojrzałem na ręcznie zapisaną kolumnę. Lista dotyczyła tylko wyposażenia do nurkowania i podwodnego sprzętu ratowniczego. 22 - A więc panowie nie są zainteresowani połowem wielkich ryb? - Stary Harry był samym zdziwieniem i zaskoczeniem. - Przybyliśmy tutaj, aby wykonać małe poszukiwania, to wszystko. Wzruszając ramionami, odparłem: - Płacicie, my robimy, czego żądacie. - Macie cały ten zestaw? - Prawie wszystko. - Po sezonie prowadzę handel ekwipunkiem dla miłośników nurkowania. To pozwala pokryć moje wydatki. Posiadałem duży wybór sprzętu do nurkowania, a także sprężarkę do ładowania butli w siłowni Tańczącej. - Nie mam nadmuchiwanych pływaków oraz takiej ilości lin... - Może pan je dostać? - Oczywiście. - Mama Eddy miała niezły wybór ekwipunku morskiego, a stary Angela szył żagle. Mógł zrobić te pływaki w dwie godziny. - W takim razie w porządku, niech pan to załatwi. Skinąłem głową. - Kiedy chcecie zaczynać? - Jutro rano. Będzie z nami jeszcze jedna osoba. - Czy pan Coker powiedział panom, że opłata wynosi pięćset dolarów dziennie... i będę musiał również policzyć za to dodatkowe wyposażenie? Materson przechylił głowę i miałem wrażenie, że chce wstać. - Czy mała zaliczka nie zrobiłaby panu różnicy? - spytałem miękko, a oni zesztywnieli. Uśmiechnąłem się przymilnie. - To była długa, nędzna zima, panie Materson, a ja muszę kupić ten towar i napełnić zbiorniki. Materson wyciągnął portfel i odliczył trzysta funtów piątkami. Kiedy to zrobił, powiedział swoim miękkim, mruczącym głosem: - Nie potrzebujemy pańskiej załogi, Fletcher. My trzej pomożemy panu na łodzi. Poczułem się zaskoczony. Tego się nie spodziewałem. - Muszę dostać swoją zapłatę, nawet jeśli ich zwolnicie. Nie mogę obniżyć mojej ceny. 23 się do przodu. - Słyszałeś, co pan powiedział, Fletcher, po prostu wyrzuć czarnuchów z łodzi - oznajmił miękko. Ostrożnie złożyłem plik pięciofuntowych banknotów i wsadziłem go do kieszeni na piersiach, po czym spojrzałem na Guth-riego. Był bardzo szybki. Widziałem, że jest gotów rzucić się na mnie. Jego zimne cętkowane oczy po raz pierwszy nabrały wyrazu. Chciał mnie sprowokować. Wiedział, że mnie dotknął, i myślał, że mam zamiar się z nim zmierzyć. Chciał tego, chciał rozerwać mnie na strzępy. Opierał dłonie na stole, rozczapierzając palce. Pomyślałem, że mógłbym chwycić mały palec u każdej ręki i wyłamać je w stawach jak dwa serowe paluszki. Wiedziałem, że mógłbym to zrobić, zanim zdołałby się poruszyć, i ta świadomość sprawiła mi ogromną przyjemność, bo byłem wściekły. Mam niewielu przyjaciół, ale tych, których mam, cenię. - Czy słyszałeś, co powiedziałem, chłopcze? - zasyczał Guthrie, a ja zmusiłem się do chłopięcego uśmiechu, który idiotycznie wykrzywił mi twarz. - Tak, panie Guthrie - przytaknąłem. - Płacicie i wymagacie. Prawie się udławiłem tymi słowami. Odchylił się z powrotem do tyłu i spostrzegłem, że jest zawiedziony. Był brutalny, lubił swoją robotę. Chyba już wtedy wiedziałem, że go zabiję, i ta myśl pozwoliła mi zachować uśmiech. Materson obserwował nas swoimi błyszczącymi oczkami. Jego ciekawość była kliniczna, podobnie jak u naukowca studiującego parę laboratoryjnych okazów. Stwierdził, że niebezpieczeństwo konfrontacji zostało na razie zażegnane, i jego głos stał się znów miękki, kiedy wymruczał: - Dobrze, Fletcher. - Skierował się na pokład i dodał: -Skompletuj to wyposażenie i bądź gotów jutro o ósmej rano. Pozwoliłem im odejść. Usiadłem i dokończyłem piwo. Może to z powodu kaca, ale cała ta impreza zaczęła mi się bardzo nie podobać i doszedłem do wniosku, że pozostawienie Angela i Chubby'ego na brzegu może okazać siew końcu najlepszym rozwiązaniem. Wyszedłem, aby im to powiedzieć. 24 sekret i nie chcą was mieć na pokładzie. - Podłączyłem butle akwalungów do sprężarki, aby się ładowały, i zostawiwszy Tańczącą przy przystani, udałem się do sklepu mamy Eddy. Angelo i Chubby zabrali zrobiony przeze mnie szkic pływaków i poszli do warsztatu ojca Angela. Pływaki były gotowe o czwartej. Zabrałem je fordem na Tańczącą, gdzie włożyłem do schowka na żagle pod siedzeniami w kokpicie. Następnie przez godzinę rozbierałem i składałem zawory do akwalungów i sprawdzałem cały pozostały ekwipunek do nurkowania. O zachodzie słońca popłynąłem Tańczącą, aby ją zacumować w pobliżu mojej chaty. Właśnie miałem przedostać się do brzegu małą łódką wiosłową, kiedy przyszła mi do głowy świetna myśl. Wróciłem do kabiny i odblokowałem rygle z pokrywy luku silnika. Wyjąłem z ukrycia karabinek FN, naładowałem go, nastawiłem na ogień ciągły i zabezpieczyłem, po czym powiesiłem z powrotem na dawne miejsce. Tuż przed zmrokiem wziąłem starą sieć na ryby i popłynąłem poprzez lagunę w kierunku głównej rafy. Zobaczyłem wir i ruch pod powierzchnią wody, którą zachodzące słońce barwiło na kolor miedzi i ognia. Z szerokim rozmachem wyrzuciłem wysoko sieć. Poleciała jak spadochron i opadła szerokim kręgiem nad ławicą pręgowanych kiełbi. Kiedy zaciągnąłem linę, zamknąłem w sieci pięć dużych srebrzystych ryb, tak długich jak moje przedramię. Wiły się i rzucały w chropowatych mokrych fałdach. Upiekłem dwie z nich i zjadłem na werandzie chaty. Smakowały lepiej niż pstrągi z górskiego potoku. Następnie nalałem sobie drugą whisky i usiadłem w ciemnościach. Zwykle jest to ta pora dnia, kiedy atmosfera wyspy daje mi poczucie spokoju. Wydaje mi się wtedy, że rozumiem cały sens życia. Jednakże ta noc nie była podobna do innych. Czułem złość o to, że ci ludzie przybyli na wyspę i przywieźli ze sobą specjalny rodzaj trucizny, żeby nas nią skazić. Pięć lat temu 25 uciekłem od tego, wierząc, że znalazłem bezpieczne miejsce. Jednakże, pod pokrywką złości - byłem szczery sam ze sobą -rozpoznałem także podniecenie, przyjemne podniecenie. Znowu to coś w środku. Wiedziałem, że jeszcze raz zaryzykuję. Nie byłem jeszcze pewien, o jaką stawkę chodzi, ale domyśliłem się, że jest wysoka i że znowu siadłem do gry z nie byle jakimi graczami. Znalazłem się znów na złej drodze, drodze, którą wybrałem, mając siedemnaście kt, kiedy rozmyślnie zrezygnowałem z przyznanej mi uniwersyteckiej bursy. Uciekłem z sierocińca Św. Stefana w północnym Londynie i podając się za starszego, niż byłem, zaciągnąłem się na statek wielorybniczy płynący na Antarktydę. Tam, na granicy wielkich lodów, straciłem resztki apetytu na akademickie życie. Kiedy wyczerpały się pieniądze zarobione na Północy, wstąpiłem do batalionu służby specjalnej, gdzie nauczyłem się, jak sprawić, by przemoc i zadawanie nagłej śmierci stały się sztuką. Uprawiałem tę sztukę na Malajach i w Wietnamie, nieco później w Kongo i w Biafrze, aż nagle pewnego dnia w dżungli, w dalekiej wiosce, podczas gdy płonące słomiane chaty wysyłały słupy czarnego, smolistego dymu w puste niebo, a błyszczące niebieskie chmary much obsiadały ciała zabitych, poczułem, że mam dosyć. Zapragnąłem z tym skończyć. Na południowym Atlantyku nauczyłem się kochać morze. Marzyłem, by znaleźć miejsce gdzieś na wybrzeżu, z łodzią i spokojem w długie, ciche wieczory. Po pierwsze potrzebowałem pieniędzy, żeby to kupić. Dużo pieniędzy. Tak dużo, że jedyną drogą do zdobycia ich nadal było uprawianie mojej sztuki. Tylko ten jeden, ostatni raz, myślałem i planowałem to jak najstaranniej. Potrzebowałem pomocnika. Wybrałem człowieka, którego poznałem w Kongo. Ukradliśmy całą kolekcję złotych monet z działu numizmatycznego w British Museum na Belgrave Sąuare. Trzy tysiące rzadkich złotych monet zmieściło się w teczce średniej wielkości. Monety rzymskich i bizantyjskich cesarzy, wczesne monety Stanów Ameryki i angielskich królów: floreny i leopardy Edwarda ni, noble Henryków i andzele Edwarda IV, korony z cza- 26 sów panowania Henryka VIII i pięciofuntowe monety Jerzego IH i Wiktorii. Razem trzy tysiące monet, warte w najgorszym wypadku nie mniej niż dwa miliony dolarów. I wtedy zrobiłem jak zawodowy kryminalista pierwszy błąd. Zaufałem drugiemu kryminaliście. Kiedy zatrzymaliśmy się z moim wspornikiem w Bejrucie, w arabskim hotelu, pokłóciliśmy się, używając ostrych słów, i kiedy w końcu spytałem go, co zrobił z teczką z monetami, wyjął spod materaca berettę 38. W starciu przetrąciłem mu kark. I to był błąd. Nie miałem zamiaru zabijać tego człowieka, ale jeszcze bardziej nie chciałem, żeby to on mnie zabił. Powiesiłem na drzwiach jego pokoju wy-wieszkę: „Nie przeszkadzać" i złapałem najbliższy samolot. Dziesięć dni później policja znalazła beczkę z monetami w schowku na bagaże na dworcu Paddington. Informacja o tym ukazała się na pierwszych stronach wszystkich krajowych gazet. Spróbowałem ponownie z wystawą szlifowanych diamentów w Amsterdamie, źle jednak zbadałem elektroniczny system alarmowy. Przeciąłem promień przeoczonej przeze mnie fotokomórki. Cywilni strażnicy, wynajęci przez organizatorów wystawy, wpadli prosto na umundurowanych policjantów wbiegających głównym wejściem, podczas gdy całkowicie nie uzbrojony Harry Fletcher wymykał się w noc przy akompaniamencie głośnych krzyków i strzelaniny. Byłem w połowie drogi na lotnisko Schipol, kiedy ogłoszono zawieszenie broni. Niestety, wcześniej sierżant holenderskiej policji został bardzo poważnie ranny w pierś. Siedziałem w pokoju w hotelu „Holliday Inn" niedaleko lotniska w Zurychu. Niecierpliwie obgryzałem paznokcie i piłem niezliczone ilości piwa, obserwując w telewizji dzielnego sierżanta walczącego o życie. Nie zniósłbym kolejnej ofiary na swoim sumieniu i przysiągłem sobie solennie, że jeśli policjant umrze, zapomnę o moim domu w słońcu. Jednak holenderski sierżant szybko odzyskiwał siły i czułem olbrzymią dumę z niego, kiedy w końcu ogłoszono, że niebezpieczeństwo minęło. A kiedy został awansowany do stopnia 27 podinspektora i otrzymał premię w wysokości pięciu tysięcy guldenów, przekonałem siebie, że to ja jestem jego prawdziwym ojcem chrzestnym i że właściwie powinien być mi dozgonnie wdzięczny. Jednakże te dwa kolejne niepowodzenia wstrząsnęły mną. Podjąłem pracę instruktora w Outward Bound School na czas sześciu miesięcy, podczas których rozmyślałem o przyszłości. Pod koniec ostatniego miesiąca zdecydowałem się spróbować po raz trzeci. Tym razem przygotowałem się z ogromną starannością. Wyemigrowałem do Afryki Południowej, gdzie dzięki swoim kwalifikacjom mogłem objąć posadę agenta w firmie ochraniającej transport złota z południowoafrykańskiego banku w Pretorii do różnych miejsc. Przez rok pracowałem przy transporcie sztab złota wartości setek milionów dolarów i studiowałem system w każdym najdrobniejszym szczególe. Słaby punkt, jak odkryłem, znajdował się w Rzymie... ale znowu potrzebowałem pomocy. Tym razem udałem się do profesjonalistów. Ustaliłem jednak cenę na takim poziomie, żeby bardziej im się opłacało wypłacić mi, niż mnie zabić. Zabezpieczałem się sto razy przed zdradą. Wszystko poszło dokładnie tak, jak planowałem. Tym razem obeszło się bez ofiar. Nikt nie wyszedł z kulą czy z rozwaloną czaszką. Zabraliśmy jedynie część ładunku. Zastąpiliśmy skrzynie złota skrzyniami wypełnionymi ołowiem. Następnie dwie i pół tony złota w sztabkach przewieźliśmy ciężarówką przez granicę szwajcarską. Moją część wypłacili mi w Bazylei, gdzie siedzieliśmy w prywatnych pokojach bankiera, umeblowanych bezcennymi antykami. W dole płynął szybkim nurtem Ren, po którym majestatycznie sunęły łabędzie. Manny Resnick podpisał transfer stu pięćdziesięciu tysięcy funtów szterłingów na mój rachunek i zaśmiał się przy tym z nutką chciwości. Powiedział: - Wrócisz do tego, Harry. Spróbowałeś krwi i wrócisz. Na razie życzę ci miłych wakacji, a potem zgłoś się do mnie, kiedy wymyślisz podobny interes. Mylił się. Nigdy nie wróciłem. Pojechałem do Zurychu wy- 28 najętym samochodem i poleciałem na Orły do Paryża. W męskiej toalecie zgoliłem brodę. Ze skrytki na bagaż wyjąłem teczkę, w której znajdował się paszport na nazwisko Harold Del-ville Fletcher. Następnie PanAmem poleciałem do Sydney w Australii. Tańcząca Fala kosztowała mnie sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Załadowałem beczki z paliwem i samotnie popłynąłem przez ocean do Wyspy Św. Marii. Dwa tysiące mil - podróż, podczas której nauczyliśmy kochać się nawzajem. Na Św. Marii kupiłem dziesięć hektarów spokoju i własnymi rękami zbudowałem wśród palm nad białą plażą chatę z czterema pokojami, słomianym dachem i obszerną werandą. Od tamtej pory, z wyjątkiem okazji, kiedy byłem zmuszony do nocnych wypraw, szedłem już dobrą drogą. Było już późno, kiedy otrząsnąłem się ze wspomnień. Przypływ zabrał dużą część plaży skąpanej w świetle księżyca. Poszedłem do chaty i usnąłem jak niewinne dziecko. Następnego ranka przybyli punktualnie. Charly Materson ściśle przestrzegał porządku. Wysiedli z taksówki na przystani. Tańcząca stała przycumowana za dziób i rufę do nabrzeża, a oba silniki mruczały słodko. Obserwowałem idących, koncentrując się na trzecim członku grupy. Wyglądał inaczej, niż się spodziewałem: wysoki i smukły, z szeroką, przyjacielską twarzą i ciemnymi miękkimi włosami. W odróżnieniu od tamtych twarz i ramiona miał mocno opalone, a zęby duże i bardzo białe. Nosił dżinsowe szorty i białą koszulkę. Po jego szerokich barach i mocnych ramionach pływaka domyśliłem się od razu, który z nich ma używać sprzętu do nurkowania. Na ramieniu niósł duży zielony worek żeglarski z drelichu. Niósł go bez wysiłku, chociaż worek robił wrażenie ciężkiego. Gadał wesoło do swoich kompanów, którzy odpowiadali mu monosylabami. Szli po obu jego stronach jak para strażników. Kiedy podeszli bliżej, spojrzał na mnie. Zobaczyłem, że jest młody i pełen wigoru. Emanowało z niego jakieś podniecenie 29 i oczekiwanie. Przypomniałem sobie wyraźnie siebie samego sprzed dziesięciu lat. - Cześć. - Uśmiechnął się do mnie otwarcie i przyjacielsko. Stwierdziłem, że jest szczególnie przystojnym młodzieńcem. - Witaj - odpowiedziałem, czując do niego sympatię od pierwszego wejrzenia. Zaintrygowało mnie, w jaki sposób znalazł się wśród tych wilków. Odcumowali pod moim kierunkiem. Z tego małego ćwiczenia zorientowałem się, że on jeden umiał obchodzić się z łodzią. Kiedy minęliśmy przystań, przyszedł z Matersonem na mostek. Wystarczył tak niewielki wysiłek, a Materson poczerwieniał lekko i oddychał nierówno. Przedstawił nowo przybyłego. - To jest Jimmy - rzekł do mnie, kiedy odzyskał oddech. Uściskaliśmy sobie dłonie. Jego uścisk był mocny i pewny, a spojrzenie zielonych oczu uczciwe. Doszedłem do wniosku, że ma niewiele ponad dwadzieścia lat. - Świetna łódź, kapitanie - zwrócił się do mnie. Było to tak, jakby powiedzieć matce, że jej dziecko jest piękne. - Nie jest złą dziewczyną. - Ile ma? Dwanaście, czternaście metrów? - Czternaście - odpowiedziałem, czując, że lubię go jeszcze bardziej. - Jimmy poda panu kierunek - powiedział Materson do mnie. - Ma pan wykonywać jego rozkazy. - Dobrze - odrzekłem, a Jimmy zaczerwienił się nieco pod opalenizną. y - Nie rozkazy, panie Fletcher, ja po prostu powiem panu, dokąd chcemy płynąć. - W porządku, podrzucę was tam. - Kiedy tylko wyjdziemy za wyspę, skieruje się pan na zachód. - I jak długo masz zamiar płynąć w tym kierunku? - zapytałem. - Chcemy popłynąć wzdłuż wybrzeży Afryki - przerwał Materson. 30 - No, ładnie - powiedziałem. - Czy nikt wam nie powiedział, że tam nie witają obcych z radością? - Będziemy się trzymać z daleka od brzegu. Wahałem się przez chwilę, czy nie zawrócić do Przystani Admiralicji i nie wysadzić całego towarzystwa na brzeg. - Gdzie chcecie płynąć? Na północ czy na południe od ujścia rzeki? - Na północ - rzekł Jimmy, a to zmieniało postać rzeczy. Obszary na południe od rzeki są patrolowane z helikopterów, jako że władze są bardzo uczulone w sprawach swoich wód terytorialnych. Nie chciałbym się tam zapuszczać w ciągu dnia. Na północy brzegi kontrolowane są słabiej. W Zinballa mieli tylko jedną łódź patrolową. Kiedy jednak jej silniki były na chodzie, co zdarzało się tylko parę dni w tygodniu, wtedy załoga najczęściej spijała się do nieprzytomności piekielną palmową wódką, pędzoną na całym wybrzeżu. A kiedy załoga i silniki równocześnie działały sprawnie, mogli wyciągnąć tylko piętnaście węzłów. Tańcząca robiła dwadzieścia dwa na każde żądanie. Moim głównym atutem było to, że mogłem poprowadzić Tańczącą poprzez labirynt przybrzeżnych raf i wysepek nawet podczas nocy i wyjącego monsunu. Wiedziałem z doświadczenia, że kapitan łodzi patrolowej starannie unikał tego typu eskapad. Nawet w jasny, słoneczny dzień i w czasie flauty wolał spokój i ciszę zatoki Zinballa. Słyszałem, że cierpi okrutnie z powodu choroby morskiej, a obecne stanowisko objął tylko ze względu na dużą odległość od stolicy. Swego czasu bowiem, jako minister w rządzie, miał pewne nieprzyjemności związane ze zniknięciem znacznych sum z funduszu pomocy zagranicznej. Z mojego punktu widzenia świetnie nadawał się na kapitana łodzi patrolowej. - Doskonale - zgodziłem się, zwracając się do Matersona. -Ale obawiam się, że to, czego pan żąda, będzie pana kosztować następnych dwieście pięćdziesiąt dolarów dziennie. Dodatek za ryzyko - dodałem. - Spodziewałem się tego - powiedział miękko. 31 Zrobiłem zwrot i przeszliśmy blisko latarni na Oyster Point. Był jasny ranek z czystym niebem, na którym nieruchome chmury wskazywały pozycję poszczególnych grup wysepek. Przybierały one formę olbrzymich, miękkich, olśniewająco białych kolumn. Kontynent afrykański zatrzymywał stały napór pasatów wiejących przez ocean. Rozbijały się o niego jak o zaporę. Tutaj w kanale, blisko brzegów, napotykaliśmy odbity wiatr i jedynie przypadkowe szkwały i podmuchy barwiły na ciemno jasnozieloną toń wody, malując jej powierzchnię w białe cętki. Tańcząca lubiła ślizgać się po grzbietach drobnych fal. - Szukacie czegoś konkretnego... czy tak sobie? - zapytałem od niechcenia. Jimmy odwrócił się, żeby mi odpowiedzieć. Oczy zalśniły mu z podniecenia, kiedy otworzył usta. - Tylko tak - rzucił pospiesznie Materson z ostrzegawczą nutą w głosie i Jimmy zamknął usta. - Znam te wody, znam każdą wysepkę, każdą rafę. Mógłbym wam zaoszczędzić dużo czasu... i trochę forsy. - To bardzo miło z pana strony - podziękował ironicznie Materson. - Wydaje mi się jednak, że damy sobie radę. - Pan płaci. - Wzruszyłem ramionami, a Materson spojrzał na Jimmy'ego, skinął głową, aby ten podążył za nim, i poprowadził go do kokpitu. Stali razem przy relingu na rufie i przez dwie minuty Materson mówił do niego cicho, ale z naciskiem. Zobaczyłem, że Jimmy się zaczerwienił. Wyraz jego twarzy zmieniał się od konsternacji do chłopięcego nadąsania. Domyśliłem się, że właśnie otrzymał wykład na temat bezpieczeństwa i zachowania tajemnicy. Kiedy wrócił na mostek, kipiał ze złości. Po raz pierwszy zauważyłem twardy zarys jego szczęki. Doszedłem do wniosku, że nie jest tylko ładnym chłopcem. Niewątpliwie na rozkaz Matersona byczek Guthrie wyszedł z kabiny i tak odwrócił duży fotel z pedałami, służący do połowu ryb, aby mostek mieć przed sobą. Rozwalił się w nim. Nawet w tej pozie wyczuwało się przyczajoną brutalność jak u odpoczywającego lamparta. Pilnował nas. Jedną nogę założył 32 na oparcie fotela, a lniany żakiet z obciążoną kieszenią położył sobie na kolanach. - Szczęśliwy statek - zachichotałem i poprowadziłem Tańczącą między wysepkami, szukając dobrego przejścia w czystych zielonych wodach, gdzie rafy, podobne do wrogich potworów, rysowały się ciemnym kolorem pod powierzchnią. Wyspy lamowane koralowym piaskiem, oślepiająco białym jak śnieżne zaspy, pokryte były ciemną, gęstą roślinnością, nad którą wyrastały wdzięczne pnie palm. Ich czubki chwiały się pod delikatnymi podmuchami wiatru. To był długi dzień, kiedy tak pływaliśmy na chybił trafił. Starałem się pochwycić jakiś trop wyjaśniający cel wyprawy. Jednakże Jimmy, ciągle pamiętający reprymendę Matersona, stał się małomówny i ponury. Od czasu do czasu pokazywałem mu naszą pozycję na dokładnej wojskowej mapie, którą wyjął ze swojego worka. Chłopak prosił wtedy o zmianę kursu. Chociaż na mapie nie znalazłem żadnych dodatkowych o-znakowań, kiedy dokładnie się jej przyjrzałem, pojąłem, że interesuje nas obszar leżący piętnaście do trzydziestu mil morskich na północ od delty rzeki Rovuma i do szesnastu mil od brzegu. Obszar ten zawierał około trzystu wysepek, których wielkość waha się od kilkudziesięciu akrów do wielu kilometrów kwadratowych - wielki stóg siana, w którym trzeba odszukać igłę. Dość zadowolony siedziałem wysoko na mostku Tańczącej i płynąłem Spokojnie. Radowałem się, czując moje kochanie pod sobą i obserwując życie morskich zwierząt i ptaków. Przez cienką osłonę rzadkich włosów na głowie Mikę'a Guth-riego, który siedział w fotelu, zaczęły przeświecać neonowo czerwone plamy. „Ugotuj się, łobuzie" - pomyślałem wesoło i postanowiłem nie ostrzegać go przed tropikalnym słońcem aż do powrotu do domu o zmierzchu. Następnego dnia wyglądał strasznie z białą maścią na czerwonej łysinie. Tym razem osłonił głowę płóciennym kapeluszem z szerokim rondem. Twarz błyszczała jak czerwona latarnia pozycyjna na statku oceanicznym. W południe następnego dnia miałem już dosyć. Jimmy był marnym towarzyszem, jakkolwiek odzyskał trochę swego do- 33 brego humoru. Stał się tak ostrożny, że zastanawiał się przez trzydzieści sekund, zanim zaakceptował propozycję wypicia kawy. Kiedy za burtą zauważyłem stadko wielkich ryb atakujących dużą ławicę sardynek, bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek, niż z chęci zjedzenia ryby na obiad oddałem ster Jim-my'emu. - Trzymaj dokładnie ten kurs - poleciłem mu i skoczyłem do kokpitu. Guthrie ze spuchniętą czerwoną twarzą obserwował mnie podejrzliwie. Zajrzałem do kabiny. Materson otworzył właśnie bar i mieszał sobie dżin z tonikiem. Za siedemset pięćdziesiąt dziennie nie mogłem mu tego odmówić. Od dwóch dni nie wychylił nosa z kabiny. Z małej skrytki na sprzęt wybrałem parę pierzastych przynęt i wyrzuciłem je za burtę. Przecięliśmy szlak ławicy i wtedy wyciągnąłem rybę. Rzucała się, błyskając złotem w promieniach słońca. Zwinąłem i schowałem żyłki, następnie przeciągnąłem ciężki nóż do przynęty na osełce i rozciąłem brzuch ryby od odbytu do skrzeli. Pełną garść zakrwawionych wnętrzności wyrzuciłem za burtę. Natychmiast dwie mewy, które fruwały, kręcąc się nad nimi w powietrzu, zaskrzeczały żarłocznie i zanurkowały po resztki. Ich podniecenie udzieliło się innym i po chwili cała chmara trzepotała i wrzeszczała za rufą łodzi. Harmider, jaki robiły, nie był jednak tak wielki, żeby zagłuszyć metaliczny szczęk tuż za mną. Niewątpliwy odgłos repeto-wanego pistoletu. Zareagowałem instynktownie. Nie myśląc zmieniłem chwyt noża, żeby móc nim rzucić. Jednym ruchem odwróciłem się, padając na pokład. Jednocześnie zamachnąłem się nożem, gdy cel znalazł się przede mną. Mikę Guthrie trzymał w prawej ręce wielki pistolet. Marynarska broń starego typu, kaliber czterdzieści pięć, zdolna wybić tak wielką dziurę w piersi, że możesz przez nią przejechać londyńską taksówką. Dwie rzeczy uratowały Guthriego przed przygwożdżeniem długim, ciężkim nożem do oparcia fotela. Pierwsza to to, że czterdziestka piątka nie była wymierzona we mnie, a druga to 34 komiczne zdumienie, malujące się na czerwonej twarzy mężczyzny. Całą siłą woli powstrzymałem się przed rzutem. Patrzyliśmy na siebie. Zdawał sobie sprawę, jak mało brakowało, i uśmiech, do którego zmusił swoje spuchnięte, spalone słońcem wargi, był drżący i nieprzekonywający. Wyprostowałem się i wbiłem nóż w blat do siekania przynęty. - Jeśli chcesz jeszcze pożyć - powiedziałem cicho - nie baw się tym za moimi plecami. Zaśmiał się, znów zawadiacki i twardy. Odwrócił fotel i wymierzył daleko za rufę. Wystrzelił dwa razy. Strzały zagrzmiały głośno, wybijając się ponad dźwięk silników Tańczącej, i zapach prochu uniósł się w powietrzu. Dwie mewy zostały rozerwane na skrwawione i pierzaste strzępy, a reszta stada uciekła z wrzaskiem. Sposób, w jaki Guthrie zestrzelił ptaki, wskazywał, że naładował broń pociskami rozrywającymi; broń okrutniejsza niż dubeltówka ze skróconą lufą. Guthrie odwrócił fotel w moją stronę i dmuchnął w wylot lufy podobnie jak John Wayne. Oddał popisowy strzał z tej wie-lokalibrowej broni. - Twardy zawodnik - pochwaliłem go i odwróciłem się do drabinki prowadzącej na mostek. Materson stał w drzwiach kabiny z dżineny w ręku. Kiedy mijałem go, odezwał się cicho: - Teraz wiem, kim jesteś - powiedział tym swoim miękkim i mruczącym głosem. - To nas męczyło. Wydawało nam się, że cię znamy. Spojrzałem na niego. Zawołał do Guthriego: - Wiesz już teraz, kto to jest, prawda? - Guthrie skinął głową. Chyba jeszcze nie ufał swemu głosowi. - On miał wtedy brodę, pomyśl... fotografia z automatu. - Jezu! - krzyknął Guthrie. - Harry Bruce! Doznałem małego wstrząsu; po tylu latach usłyszeć znowu głośno wypowiedziane własne nazwisko. Miałem nadzieję, że zostało zapomniane na zawsze. - Rzym - powiedział Materson. - Złoty skarb. 35 brego humoru. Stał się tak ostrożny, że zastanawiał się przez trzydzieści sekund, zanim zaakceptował propozycję wypicia kawy. Kiedy za burtą zauważyłem stadko wielkich ryb atakujących dużą ławicę sardynek, bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek, niż z chęci zjedzenia ryby na obiad oddałem ster Jim-my'emu. - Trzymaj dokładnie ten kurs - poleciłem mu i skoczyłem do kokpitu. Guthrie ze spuchniętą czerwoną twarzą obserwował mnie podejrzliwie. Zajrzałem do kabiny. Materson otworzył właśnie bar i mieszał sobie dżin z tonikiem. Za siedemset pięćdziesiąt dziennie nie mogłem mu tego odmówić. Od dwóch dni nie wychylił nosa z kabiny. Z małej skrytki na sprzęt wybrałem parę pierzastych przynęt i wyrzuciłem je za burtę. Przecięliśmy szlak ławicy i wtedy wyciągnąłem rybę. Rzucała się, błyskając złotem w promieniach słońca. Zwinąłem i schowałem żyłki, następnie przeciągnąłem ciężki nóż do przynęty na osełce i rozciąłem brzuch ryby od odbytu do skrzeli. Pełną garść zakrwawionych wnętrzności wyrzuciłem za burtę. Natychmiast dwie mewy, które fruwały, kręcąc się nad nimi w powietrzu, zaskrzeczały żarłocznie i zanurkowały po resztki. Ich podniecenie udzieliło się innym i po chwili cała chmara trzepotała i wrzeszczała za rufą łodzi. Harmider, jaki robiły, nie był jednak tak wielki, żeby zagłuszyć metaliczny szczęk tuż za mną. Niewątpliwy odgłos repeto-wanego pistoletu. Zareagowałem instynktownie. Nie myśląc zmieniłem chwyt noża, żeby móc nim rzucić. Jednym ruchem odwróciłem się, padając na pokład. Jednocześnie zamachnąłem się nożem, gdy cel znalazł się przede mną. Mikę Guthrie trzymał w prawej ręce wielki pistolet. Marynarska broń starego typu, kaliber czterdzieści pięć, zdolna wybić tak wielką dziurę w piersi, że możesz przez nią przejechać londyńską taksówką. Dwie rzeczy uratowały Guthriego przed przygwożdżeniem długim, ciężkim nożem do oparcia fotela. Pierwsza to to, że czterdziestka piątka nie była wymierzona we mnie, a druga to 34 komiczne zdumienie, malujące się na czerwonej twarzy mężczyzny. Całą siłą woli powstrzymałem się przed rzutem. Patrzyliśmy na siebie. Zdawał sobie sprawę, jak mało brakowało, i uśmiech, do którego zmusił swoje spuchnięte, spalone słońcem wargi, był drżący i nieprzekonywający. Wyprostowałem się i wbiłem nóż w blat do siekania przynęty. - Jeśli chcesz jeszcze pożyć - powiedziałem cicho - nie baw się tym za moimi plecami. Zaśmiał się, znów zawadiacki i twardy. Odwrócił fotel i wymierzył daleko za rufę. Wystrzelił dwa razy. Strzały zagrzmiały głośno, wybijając się ponad dźwięk silników Tańczącej, i zapach prochu uniósł się w powietrzu. Dwie mewy zostały rozerwane na skrwawione i pierzaste strzępy, a reszta stada uciekła z wrzaskiem. Sposób, w jaki Guthrie zestrzelił ptaki, wskazywał, że naładował broń pociskami rozrywającymi; broń okrutniejsza niż dubeltówka ze skróconą lufą. Guthrie odwrócił fotel w moją stronę i dmuchnął w wylot lufy podobnie jak John Wayne. Oddał popisowy strzał z tej wie-lokalibrowej broni. - Twardy zawodnik - pochwaliłem go i odwróciłem się do drabinki prowadzącej na mostek. Materson stał w drzwiach kabiny z dżinen) w ręku. Kiedy mijałem go, odezwał się cicho: - Teraz wiem, kim jesteś - powiedział tym swoim miękkim i mruczącym głosem. - To nas męczyło. Wydawało nam się, że cię znamy. Spojrzałem na niego. Zawołał do Guthriego: - Wiesz już teraz, kto to jest, prawda? - Guthrie skinął głową. Chyba jeszcze nie ufał swemu głosowi. - On miał wtedy brodę, pomyśl... fotografia z automatu. - Jezu! - krzyknął Guthrie. - Harry Bruce! Doznałem małego wstrząsu; po tylu latach usłyszeć znowu głośno wypowiedziane własne nazwisko. Miałem nadzieję, że zostało zapomniane na zawsze. - Rzym - powiedział Materson. - Złoty skarb. 35 - On to zmontował. - Guthrie strzelił palcami. - Byłem pewien, że go znam. To ta broda mnie zmyliła. - Myślę, panowie, że pomyliliście adres - powiedziałem, siląc się rozpaczliwie na chłodny ton, ale nerwowo próbowałem ocenić nową sytuację. Widzieli moją fotografię... Gdzie? Kiedy? Czy byli stróżami prawa, czy ludźmi z tej drugiej strony? Potrzebowałem czasu, żeby to przemyśleć. Wspiąłem się na mostek. - Przepraszam - mruknął Jimmy, kiedy odebrałem od niego ster. - Powinienem panu powiedzieć, że on ma broń. - Aha - przyznałem - to mogłoby pomóc. - Mój mózg pracował na pełnych obrotach, ale pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, prowadziła na złą drogę. Muszą zniknąć. Zniszczyli moją ciężko wypracowaną zasłonę, wyniuchali wszystko. Pozostawał tylko jeden niezawodny sposób. Zerknąłem do kokpitu, ale zarówno Materson, jak i Guthrie poszli na dół. Wypadek. Obaj za jednym zamachem. Na pokładzie małej łodzi jest wiele możliwości, aby nowicjusz zrobił sobie krzywdę. Muszą zniknąć. Spojrzałem na Jimmy'ego, a on się do mnie uśmiechnął. - Szybki pan jest - rzekł. - Mikę prawie się posikał. Myślał, że ma pan zamiar przewiercić mu flaki tym nożem. Chłopak także? - zapytywałem siebie. Jeśli załatwiłbym tych dwóch, on także musiałby zginąć. Nagle ogarnęły mnie te same mdłości, które poznałem po raz pierwszy dawno temu w bia-frańskiej wiosce. - Czy pan się źle czuje? - zapytał Jimmy nagle. Bez trudu wyczytał to z mojej twarzy. - W porządku, Jim - powiedziałem. - Czy nie przyniósłbyś puszki piwa? Kiedy był na dole, powziąłem decyzję. Mógłbym to załatwić. Wiedziałem, że nie chcą rozgłaszać swoich spraw na cały świat. Mógłbym zahandlować... sekret za sekret. Prawdopodobnie na dole, w kabinie, oni także dochodzili do tego samego wniosku. Zablokowałem ster i przeszedłem cicho do narożnika mostku, starając się, żeby moje kroki nie były słyszane na dole. 36 Wylot wentylatora znajdował się w salonie tuż nad stołem. Odkryłem kiedyś, że kanał wentylatora może służyć świetnie jako tuba, przez którą głos dochodzi na mostek. Jednakże dobra słyszalność zależy od wielu czynników; najważniejsze to kierunek i siła wiatru oraz dokładna pozycja mówiącego w kabinie na dole. Wiatr wiał prosto w otwór wentylatora i zagłuszał fragmenty rozmowy. Jednakże Jimmy musiał stać bezpośrednio pod nim, bo kiedy nie przeszkadzał huk wiatru, głos chłopaka słyszałem wyraźnie. - Dlaczego teraz go nie zapytasz? - Odpowiedzi nie usłyszałem. Wiatr znów się zerwał, a kiedy ucichł, Jimmy mówił znowu: - Jeśli zrobisz to dzisiejszego wieczora, gdzie... - Wiatr ponownie zawył. - Żeby trafić na światło świtu, będziemy musieli... - Cała rozmowa wydawała się dotyczyć czasu i miejsca i kiedy zastanowiłem się szybko, co chcą osiągnąć poprzez wypłynięcie o świcie, dodał: - Jeśli światło świtu będzie... - Starałem się usłyszeć następne słowa, ale wiatr je zagłuszył. Po chwili dobiegło mnie: - Nie wiem, dlaczego nie możemy... -Jimmy protestował i nagle rozpoznałem ostry i twardy głos Guthriego. Musiał podejść do Jimmy'ego, prawdopodobnie groził mu. - Słuchaj, chłopcze, zostaw to nam. Twoja robota to znaleźć tę cholerną rzecz, a, jak dotąd, nie idzie ci to najlepiej. Musieli ruszyć się znowu, bo ich słowa stały się niezrozumiałe. Usłyszałem, że zasuwane drzwi od kokpitu otwierają się, wobec czego odwróciłem się szybko do steru i odblokowałem go w chwili, kiedy Jimmy wchodził po drabince na pokład. Wręczył mi piwo. Wydawał się bardziej zrelaksowany. Rezerwa znikła. Uśmiechał się do mnie przyjacielsko, pełen zaufania. - Pan Materson powiedział, że dosyć na dzisiaj. Możemy wziąć kurs na dom. Zrobiłem zwrot, przecinając kierunek prądu. Wracaliśmy, mijając ujście Zatoki Żółwiej od zachodu. Mogłem zobaczyć moją chatę stojącą wśród palm. Owładnęło mną nagle uczucie 37 zagrożenia. Los domagał się nowego rozdania. Stawki w tej grze były za wysokie, ale nie miałem już odwrotu. Stłumiłem w sobie rozpacz i zwróciłem się do Jimmy'ego. Chciałem skorzystać z jego ponownie okazywanego mi zaufania i wybadać, jakie informacje mogę od niego wyciągnąć. Gadaliśmy sobie swobodnie, płynąc kanałem do przystani. Niewątpliwie powiedzieli mu, że byłem na liście trędowatych. Dziwne, ale moja kryminalna przeszłość sprawiła, że to stado wilków chętniej mnie akceptowało. Mogli teraz przewidywać rozwój wypadków. Znaleźli sposób, żeby dać sobie ze mną radę. Miałem jednak całkowitą pewność, że nie wyjaśnili wszystkiego młodemu Jamesowi. Niewątpliwie czuł ulgę, że może się zachowywać przy mnie naturalnie. Należał do ludzi otwartych, przyjacielskich, pozbawionych przebiegłości. Dowodziło tego, że jakkolwiek jego nazwisko trzymano przede mną w tajemnicy jak jakiś wojskowy sekret, to nie zdjął z szyi srebrnego łańcuszka z plakietką informującą, że J.A.North jest uczulony na penicylinę. Zapomniał teraz o całej swojej dawnej powściągliwości i powoli wyciągałem z niego strzępy informacji, które mogłem wykorzystać w przyszłości. Doświadczenie nauczyło mnie, że tylko to, czego nie znasz, może rzeczywiście okazać się niebezpieczne. Wybrałem temat, który, tak jak przypuszczałem, sprowokował go do całkowitej szczerości. - Widzisz tę rafę w poprzek kanału, tam gdzie się ona urywa? To jest Rafa Płaszczki. Koło niej, od strony otwartego morza, rozciąga się głębia na trzydzieści sześć metrów. Żyje tu kilka prawdziwych starych olbrzymów. Ustrzeliłem jednego w zeszłym roku. Ważył ponad dwieście kilogramów. - Dwieście! - wykrzyknął. - Mój Boże, to prawie czterysta pięćdziesiąt funtów! - Racja, możesz włożyć głowę z ramionami w jego paszczę. Resztki jego rezerwy ulotniły się. Studiował historię i filozofię w Cambridge, ale za dużo czasu spędzał na morzu i musiał rzucić studia. Teraz prowadził małą firmę dostarczającą sprzęt do nurkowania i ratownictwa podwodnego, co dawało mu 38 utrzymanie i pozwalało nurkować przez większość dni w tygodniu. Pracował na własny rachunek, a rząd i marynarka zlecały mu różne zadania. Więcej niż raz wspomniał imię „Sherry", więc sondowałem ostrożnie: - Przyjaciółka czy żona? Uśmiechnął się. - Siostra. Starsza siostra, ale jest kochana. Prowadzi buchal-terię, zajmuje się sklepem i takie rzeczy... - rzekł tonem nie pozostawiającym wątpliwości co do tego, co James myślał o prowadzeniu buchalterii i usługiwaniu za kontuarem. - Ona jest zapalonym konchiologiem i wyciąga dwa tysiące na rok z tych swoich muszli. - Nie wytłumaczył jednak, jak dostał się do podejrzanej kompanii, do której teraz należał, ani co robi tutaj, w miejscu odległym od swojego sklepu o pół drogi dookoła świata. Opuściłem ich na Przystani Admiralicji i popłynąłem do basenu Shella, aby zatankować paliwo przed zmrokiem. Tego wieczoru upiekłem nad żarem złowioną rybę i dwa słodkie ziemniaki w łupinach i popijałem to wszystko piwem. Siedziałem na werandzie, wsłuchany w szum fal, kiedy zobaczyłem między palmami światła nadjeżdżającego samochodu. Taksówka zaparkowała koło mojej ciężarówki. Kierowca został przy kierownicy, podczas gdy pasażerowie weszli po schodach na werandę. Jamesa zostawili w „Hiltonie". Było ich teraz tylko dwóch - Materson i Guthrie. - Drinka? - zapytałem i wskazałem butelki i lód na bocznym stoliku. Guthrie nalał dżinu do dwóch szklanek. Materson usiadł naprzeciw mnie i obserwował, jak kończyłem jeść rybę. - Zadzwoniłem w kilka miejsc - rzekł, kiedy odsunąłem talerz. - I powiedzieli mi, że Harry Bruce zniknął w czerwcu, pięć lat temu, i nikt o nim od tamtej pory nie słyszał. Pytałem dookoła i dowiedziałem się, że Harry Fletcher przypłynął tutaj, do Wielkiej Przystani, trzy miesiące później, płynąc z Australii, z Sydney. 39 - Czy to prawda? - Wyjąłem małą ość z zęba i zapaliłem długie, czarne miejscowe cygaro. - Jeszcze jedna rzecz... ktoś, kto znał go dobrze, powiedział mi, że Harry Bruce miał bliznę po ranie od noża, na lewym ramieniu - zamruczał, a ja mimo woli spojrzałem na cienką linię blizny zdobiącej mięsień przedramienia. Z latami zmalała i spłaszczyła się, ale jeszcze wydawała się bardzo biała na tle ciemno opalonej skóry. - Do diabła, co za zbieg okoliczności - powiedziałem i zaciągnąłem się cygarem. Było mocne i aromatyczne. Smakowało morzem, słońcem i korzeniami. Nie obawiałem się już. Chcieli ubić interes. - Prawda? - Materson rozejrzał się dookoła uważnie. -Masz miłe mieszkanko tutaj, Fletcher. Przytulne, naprawdę miłe i przytulne. - Odciąga od zarabiania na życie - przyznałem. - Albo od łupania kamieni lub szycia worków pocztowych. - Chyba tak. - Jutro dzieciak zada ci kilka pytań. Bądź miły dla niego, Fletcher. Kiedy wyjedziemy, możesz zapomnieć, że kiedykolwiek nas widziałeś, a my zapomnimy powiedzieć komukolwiek o tym śmiesznym zbiegu okoliczności. - Proszę pana, mam okropną pamięć - zapewniłem go. Po rozmowie, którą podsłuchałem w kabinie Tańczącej, oczekiwałem, że poproszą, żeby następnego ranka zacząć wcześnie. Wydawało się, że świt ma znaczenie dla ich planów, jednakże żaden z nich nie wspomniał o tym i kiedy w końcu odjechali, wiedziałem, że już nie zasnę. Poszedłem więc wzdłuż plaży, łukiem zatoki do Mutton Point, żeby obserwować księżyc wschodzący między palmami, i siedziałem tam jeszcze po północy. Następnego ranka łódki nie było przy pomoście. Promowy Hambone podwiózł mnie do Tańczącej przed wschodem słońca. Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu, spostrzegłem znajomą sylwetkę kręcącą się w kokpicie i łódkę przycumowaną przy burcie. - Hej, Chubby. - Skoczyłem na pokład. - Twoja pani wykopała cię z łóżka? Pokład Tańczącej nawet w mroku błyszczał bielą i wszystkie 40 metalowe okucia były wypolerowane do połysku. Musiał przebywać w łodzi już od dwóch godzin; Chubby kochał Tańczącą prawie tak samo mocno jak ja. - Wyglądała jak publiczny wychodek, Harry - zagderał. -Miałeś niezłych brudasów na pokładzie - dodał, spluwając głośno za burtę. - Żadnego poszanowania dla łodzi, ot co. Przygotował dla mnie kawę, tak mocną i cierpką, jaką tylko on mógł zrobić. Wypiliśmy ją, rozsiadłszy się w salonie. Chubby marszczył się groźnie wpatrzony w swój kubek i dmuchał na parujący czarny płyn. Chciał mi coś powiedzieć. - Jak się ma Angelo? - spytałem. - Pociesza rawańskie wdowy - zamruczał. Wyspa nie zapewniała wystarczającego zatrudnienia dla wszystkich sprawnych, młodych mężczyzn, tak więc większość z nich wypływała na trzyletnie kontrakty do pracy w amerykańskiej stacji satelitarnej i w bazie lotniczej na wyspie Rawano. Zostawiali swoje młode żony, nazywane tu rawańskimi wdowami; i faktycznie, wyspowe dziewczęta słynęły z gorącego temperamentu. - Angelo poszedł w kurs. Nie ma go od poniedziałku, noc i dzień. Wyczułem trochę więcej niż cień zazdrości w pomruku Chubby'ego. Pani Chubby trzymała go raczej krótko... Pociągnął głośno z kubka. - Jak twoi klienci, Harry? - Liczy się ich forsa. - Nie łowisz, Harry. - Spojrzał na mnie. - Obserwowałem was z Coolie Peak, chłopie. Nie popłynąłeś kanałem... kręciliście się blisko brzegu. - To prawda, Chubby.-Zajął się kawą. - Hej, Harry. Obserwuj ich. Bądź grzeczny i ostrożny, słyszysz? To są źli ludzie, ci dwaj. Nie znam tego młodego... ale tamci są źli. - Będę ostrożny, Chubby. - Znasz tę nową dziewczynę z hotelu, Marion? Tę na sezon? Przytaknąłem. Była to ładna, szczupła, drobna dziewczyna 41 z pięknymi długimi nogami. Miała około dziewiętnastu lat, gęste czarne włosy, piegi, zuchwałe oczy i zawadiacki uśmiech. - Poprzedniej nocy poszła z tym blondynem, tym z czerwoną gębą. Wiedziałem, że Marion czasami łączy interes z przyjemnością i świadczy wybranym gościom hotelowym usługi wykraczające poza zakres jej obowiązków. Na wyspie ten rodzaj działalności nie spotykał się z publicznym potępieniem. - Tak... - zachęciłem Chubby'ego. - On ją pobił, Harry. Brzydko pobił. - Chubby pociągnął następny łyk kawy. - A potem zapłacił jej tak dużo, że nie mogła iść na policję. Teraz lubiłem Mikę'a Guthriego ciut mniej. Tylko bydlę mogło tak potraktować dziewczynę taką jak Marion. Znałem ją dobrze. Miała w sobie jakąś niewinność, dziecięcą akceptację życia, co nadawało jej procederowi dziwny urok. Pamiętam, że myślałem już o tym, że kiedyś będę musiał zabić Guthriego... i starałem się, żeby ta myśl mnie nie opuściła. - To są źli ludzie, Harry. Pomyślałem, że musisz o tym wiedzieć. - Dzięki, Chubby. - Nie pozwalaj im tak zapaprać Tańczącej - dodał oskarży-cielsko. - Salon i pokład... były jak chlew, chłopie. Pomógł mi poprowadzić Tańczącą do Przystani Admiralicji, następnie udał się, okropnie złorzecząc i mrucząc, w kierunku domu. Minął Jimmy'ego nadchodzącego z przeciwnej strony. Rzucił mu jedno miażdżące spojrzenie. Jimmy był w swoim zwykłym nastroju, beztroski i swobodny. - Cześć, kapitanie! - zawołał, zeskakując na pokład Tańczącej. Wszedłem z nim do salonu i nalałem kawy dla nas obu. - Pan Materson powiedział, że chcesz mnie o coś zapytać, czy to prawda? - spytałem. - Widzi pan, panie Fletcher, chciałbym, żeby pan wiedział, że nie chciałem pana urazić, nie odzywając się do pana poprzednio. To nie ja... ale ci dwaj. - Oczywiście - powiedziałem. - W porządku, Jimmy. - Byłoby rozsądnie poprosić pana o pomoc już dawno temu, 42 zamiast błądzić, jak to robiliśmy. W każdym razie ci dwaj teraz nagle się zgodzili. Tymi słowami powiedział mi o wiele więcej, niż mógł to sobie wyobrazić, i poprawiło to moją opinię o paniczu Jamesie. To jasne, że posiadał informację, którą nie podzielił się z innymi. W ten sposób zabezpieczył się i prawdopodobnie chciał się zobaczyć ze mną sam na sam, żeby tego zabezpieczenia nie stracić. - Kapitanie, szukamy wyspy, konkretnej wyspy. Przykro mi, ale nie mogę panu powiedzieć, dlaczego. - Nie przejmuj się tym, Jimmy, w porządku. Co cię czeka, Jamesie North, zastanowiłem się nagle. Co ta banda wilków zaplanowała dla ciebie w chwili, kiedy zaprowadzisz ich na tę swoją konkretną wyspę? Czy to coś nie okaże się jeszcze mniej przyjemne niż uczulenie na penicylinę? Spojrzałem w jego ładną młodą twarz i poczułem niezwykły przypływ sympatii do niego... prawdopodobnie z powodu jego młodości, niewinności oraz sposobu, w jaki spoglądał na ten zmęczony i nikczemny stary świat. Zazdrościłem mu i lubiłem go za to, i nie chciałem, aby wciągnięto go i wytarzano w błocie. - Jim, jak dobrze znasz swoich przyjaciół? - spytałem go cicho. Zdziwił się, a potem natychmiast stał się podejrzliwy. - Dość dobrze - odpowiedział ostrożnie. - A dlaczego? - Znasz ich krócej niż miesiąc - powiedziałem, jak gdybym to wiedział. Wyraz twarzy chłopaka potwierdził to. - A ja spotykałem ludzi tego typu przez całe życie. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy, panie Fletcher. -Usztywnił się znowu. Nie podobało mu się to, że traktuję go jak dziecko. - Słuchaj, Jim. Zapomnij o tym interesie, czymkolwiek on jest. Rzuć to i wracaj do swojego sklepu i swojej firmy ratunkowej. - To idiotyczne - prychnął. - Pan nie rozumie. - Rozumiem, Jim, naprawdę rozumiem. Podążałem tą samą drogą i znam ją dobrze. - Sam zadbam o siebie. Niech pan się o mnie nie martwi. - 43 Zaczerwienił się pod opalenizną i patrzył na mnie buntowniczo. Mierzyliśmy się wzrokiem przez kilka chwil. Zrozumiałem, że tracę czas. Kiedy byłem w jego wieku, każdego, kto mówiłby do mnie w ten sposób, uważałbym za wapniaka. - W porządku, Jim - westchnąłem. - Pasuję. Znasz tę grę. W każdym razie rozgrywaj to na zimno, bez emocji, to wszystko. - Dobrze, panie Fletcher. - Odprężał się powoli. W końcu uśmiechnął się czarująco i miło. - W każdym razie, dziękuję. - Posłuchajmy o tej wyspie - zasugerowałem, a on rozejrzał się po kabinie. - Chodźmy na mostek - zaproponował. Na mostku, ze skrzyni na mapy, wyjął ogryzek ołówka i świstek papieru. - Wydaje mi się, że wyspa leży sześć do dziesięciu mil morskich od brzegów Afryki i dziesięć do trzydziestu mil na północ od ujścia rzeki Rovuma... - To cholernie duży obszar, Jim... jak mogłeś zauważyć w ciągu ostatnich kilku dni. Co jeszcze wiesz o niej? Zawahał się trochę dłużej, zanim wysupłał coś więcej ze swoich zasobów. Chwycił ołówek i narysował horyzontalną linię w poprzek kartki. - Poziom morza - wyjaśnił, następnie powyżej nakreślił drugą linię, która biegła prosto, po czym wznosiła się stromo w formie trzech oddzielnych szczytów i kończyła nagle... -a to jest sylwetka wyspy widziana z morza. Trzy wzgórza są wulkanicznymi stożkami z bazaltu. Gładka, skąpo porośnięta skała. - To Starcy - rozpoznałem ją natychmiast. - Ale pomyliłeś się bardzo, jeśli chodzi o odległości. Jest raczej około dwudziestu mil od brzegu... - Ale widać z niej kontynent? - spytał szybko. - Musi być widać. - Oczywiście, ze szczytu wzgórz widać daleko - przytaknąłem. Podarł dokładnie kartkę papieru na drobne kawałeczki i wrzucił je do wody. - Jak daleko na północ od rzeki? - Odwrócił się do mnie. - Tak na oko, powiedziałbym, sześćdziesiąt do siedemdziesięciu mil. Jim zamyślił się. - Tak, to mogłoby być tak daleko na północ. To pasuje. To zależy, ile czasu to zajmie... - Nie skończył. Wziął do serca moją radę, aby grać na zimno. - Czy może pan nas tam zabrać, kapitanie? Skinąłem głową. - To długa droga i trzeba być przygotowanym na nocowanie na łodzi. - Pójdę po innych - powiedział, znowu chętny i podniecony. Na nabrzeżu jednak obejrzał się na mostek. - O wyspie, jak wygląda i tym podobne, niech pan z nimi nie rozmawia, dobrze? - Oczywiście, Jim. - Uśmiechnąłem się. - Leć już. Zszedłem, aby ponownie spojrzeć na mapę. Starcy stanowili najwyższy punkt bazaltowej skały podwodnej - długiej i twardej rafy, która biegła równolegle do kontynentu na długości dwustu mil. Ginęła poniżej lustra wody, by się wynurzać w pewnych odstępach, formując regularny kształt pomiędzy bezładnie rozsypanymi koralowymi i piaszczystymi wyspami i mieliznami. Oznakowano ją jako nie zamieszkaną i bezwodną. Sondowanie pokazywało liczne głębokie kanały w rafach dookoła niej. Jakkolwiek wyspa leżała o wiele bardziej na północ od obszarów odwiedzanych przeze mnie, to jednak w ubiegłym roku przebywałem w tym rejonie jako przewodnik morskiej ekspedycji biologicznej z Kalifornijskiego Uniwersytetu w Los Angeles, która badała sposób rozmnażania się zielonych żółwi, licznie tutaj występujących. Biwakowaliśmy przez trzy dni na sąsiadującej ze Starcami wyspie, gdzie bez względu na pogodę można było kotwiczyć w zamkniętej lagunie. Na wyspie, między palmami, ze studni wywierconej przez rybaków czerpaliśmy słonawą, ale nadającą się do picia wodę. Jeśli się patrzyło przed siebie z miejsca ko- 44 45 twiczenia, Starcy mieli dokładnie taki kształt, jak nakreślił to Jimmy, i dlatego natychmiast rozpoznałem tę wyspę. Pół godziny później przybyli wszyscy; na dachu taksówki znajdował się przewiązany rzemieniami wielki przedmiot, owinięty zielonym płótnem. Zatrudnili dwóch włóczących się w pobliżu mieszkańców wyspy, aby przenieśli go razem z torbami przez nabrzeże do miejsca, w którym na nich czekałem. Zostawili ten owinięty w płótno pakunek na przednim pokładzie, a ja nie zadałem żadnych pytań. Z twarzy Guthriego, teraz posmarowanej białym kremem, schodziła skóra, ukazując wilgotne czerwone mięso. Wyobraziłem go sobie poniewierającego małą Marion w pokoju w Hiltonie i uśmiechnąłem się do niego. - Wyglądasz doskonale. Czy masz zamiar wziąć udział w konkursie na Miss Universum? - zapytałem, a on spojrzał na mnie groźnie spod ronda kapelusza, sadowiąc się w fotelu do połowu ryb. W czasie rejsu pił piwo z puszek, które wykorzystywał później jako cel. Strzelał do nich ze swojego wielkiego pistoletu, a one spadały i podskakiwały w kilwaterze Tańczącej. Tuż przed południem przekazałem ster Jimmy'emu i zszedłem na dół. Materson znowu raczył się butelką dżinu z mojego baru. - Jak długo jeszcze? - zapytał, spocony i zgrzany pomimo klimatyzacji. - Około godziny - odpowiedziałem. Przyszło mi na myśl, że Materson być może ma problem alkoholowy, skoro tak pije w środku dnia. Dżin zmiękczył go trochę... więc, jak zawsze, starając się nie tracić okazji, zanim poszedłem na górę, wyciągnąłem z niego jeszcze trzysta funtów jako zaliczkę, żeby ustawić Tańczącą na kursie ostatniego odcinka trasy przez północny przesmyk, który prowadził do Starców. Potrójny szczyt pojawił się w rozedrganym od gorąca powietrzu nad przesmykiem jak szary, złowieszczy, bezcielesny duch. Jimmy badał szczyty przez lornetkę, potem odłożył ją i zwrócił się do mnie radośnie: - To wygląda na to, kapitanie. 46 Zszedł do kokpitu. Wszyscy trzej przeszli na przedni pokład, mijając zawinięty w płótno ładunek. Stanęli ramię przy ramieniu przy relingu, przyglądali się wyspie poprzez niespokojne morze. Płynąłem ostrożnie przez przesmyk. Akurat był przypływ, który pchał nas wprost do przesmyku. Chciałem to wykorzystać, by zbliżyć się do wschodniego krańca Wyspy Starców i wylądować na plaży poniżej najbliższego szczytu. Wiosną na tym wybrzeżu różnica poziomów między przypływem a odpływem wynosi pięć metrów i byłoby głupotą wchodzić na płytkie wody w czasie odpływu. Bardzo łatwo mogłeś się znaleźć na suchym gruncie, kiedy woda uciekała szybko spod kila. Jimmy pożyczył mój ręczny kompas i zapakował go do swojego chlebaka razem z mapą, termosem lodowatej wody i fiolką soli w pigułkach, wyjętą z apteczki. Kiedy podpływałem ostrożnie do plaży, Jimmy i Materson zdjęli buty i spodnie. Tańcząca wbiła delikatnie kil w twardy biały piasek plaży. - W porządku - krzyknąłem - możecie wysiadać! Z pomocą Jimmy'ego Materson zszedł po drabince, którą spuściłem z burty. Woda sięgała im po pachy i Jimmy niósł chlebak nad głową. Skierowali się ku plaży. - Dwie godziny! - zawołałem za nimi. - Jeśli się spóźnicie, będziecie spać na brzegu. Nie przypłynę po was w czasie odpływu. Jimmy pomachał mi i uśmiechnął się. Włączyłem wsteczny bieg i wycofałem się ostrożnie, podczas gdy ci dwaj, dotarłszy do plaży, podskakiwali niezgrabnie przy wkładaniu spodni i butów. Następnie weszli między palmy i zniknęli z pola widzenia. Po dziesięciu minutach kręcenia się i wpatrywania w wodę, tak czystą jak potok z pstrągami, zauważyłem na dnie ciemną plamę, której szukałem, i zarzuciłem lekko kotwicę dziobową. Guthrie obserwował mnie z zainteresowaniem. Włożyłem maskę, rękawice i wyszedłem za burtę z łyżką do opon i małą siecią na mięczaki. Pod nami było dwanaście metrów wody. Cieszyło mnie, że nadal potrafiłem wstrzymywać oddech tak długo, aby za jednym zanurzeniem się móc nabrać pełną siatkę dużych mięczaków o podwójnych muszlach. Obrałem je na przednim pokładzie i potem, mając na uwadze upomnienia 47 Chubby'ego, wyrzuciłem puste muszle za burtę i dokładnie wytarłem pokład. Następnie zaniosłem do kuchni pełen kubek obranych mięczaków. Poszły do garnka z winem, czosnkiem, solą i mielonym pieprzem oraz odrobinką chilli. Nastawiłem gaz, aby się powolutku gotowały, i przykryłem garnek pokrywką. Kiedy wróciłem na pokład, Guthrie wciąż siedział na fotelu do połowu ryb. - Coś nie w porządku, wielki strzelcu? Jesteś znudzony? -zapytałem z troską w głosie. - Nie ma małych dziewczynek do skopania? Jego oczy zwęziły się. Widać było, że zastanawia się, skąd o tym wiem. - Masz niewyparzoną gębę, Bruce. Ktoś ci ją zamknie któregoś dnia. Wymieniliśmy jeszcze trochę uprzejmości mniej więcej tego typu. Pozwalały one zabić czas. Wreszcie dwie postacie pojawiły się na plaży. Machały rękami i pokrzykiwały. Wyciągnąłem kotwicę i podpłynąłem do nich. Materson i Jimmy, kiedy znaleźli się na łodzi, natychmiast zawołali Guthriego, żeby do nich dołączył, i zebrali się na przednim pokładzie na jedną ze swoich sesji. Wszyscy byli podekscytowani, najbardziej Jimmy. Gestykulował i wskazywał w kierunku przesmyku, mówiąc coś cicho, ale z przejęciem. Przynajmniej raz wydawało mi się, że są zgodni. Kiedy skończyli rozmowę, do zachodu słońca została tylko godzina i nie zgodziłem się z Matersonem żądającym kontynuacji poszukiwań w czasie odpływu. Przepłynąłem przesmyk, aby zakotwiczyć bezpiecznie w lagunie, i kiedy słońce chowało się za płonący horyzont, Tańcząca kołysała się już spokojnie na dwóch ciężkich kotwicach, a ja siedziałem na mostku, rozkoszując się końcem dnia i pierwszą tego wieczoru whisky. W salonie trwały nie kończące się dyskusje i rozmowy. Ignorowałem je, nie kwapiąc się nawet skorzystać z wentylatora. Siedziałem tak do czasu, aż pierwsze moskity znalazły drogę przez lagunę i zaczęły latać mi koło uszu. Zszedłem do salonu i konwersacja zamarła wraz z moim wejściem. 48 Przyprawiłem sos i podałem mięczaki wraz ze słodkimi ziemniakami i sałatką z ananasa. Jedli w skupionym milczeniu. - Mój Boże, jest nawet lepsze niż to, co robi moja siostra -wysapał Jimmy w końcu. Uśmiechnąłem się do niego. Jestem raczej próżny, jeśli chodzi o moje zdolności kulinarne, a James najwidoczniej był smakoszem. Obudziłem się po północy i wyszedłem na pokład sprawdzić liny kotwiczne. Tańcząca stała bezpieczna, ja natomiast zatrzymałem się na chwilę, by nacieszyć się światłem księżyca. Wokół panowała wielka cisza, zakłócana jedynie przez miękkie chlupotanie przypływu o burty Tańczącej i odległy pomruk fali rozbijającej się o zewnętrzną rafę. Przychodziła wielka i wysoka z otwartego oceanu, rozbijając się z hukiem i pianą ponad koralową rafą Gunfire. Nazwa była dobrze wybrana, ponieważ głęboki, ściskający żołądek grzmot brzmiał dokładnie tak jak regularne saluty armatnie. Światło księżyca obmywało wody przesmyku lśniącym srebrem, a wysokie łyse, kopulaste czubki szczytów Wyspy Starców połyskiwały jak kość słoniowa. Poniżej szczytów nocne mgły wstające z laguny wirowały i skręcały się jak pokutujące dusze. Nagle wyczułem za sobą jakiś nieznaczny ruch. Odwróciłem się błyskawicznie. Guthrie szedł za mną tak cicho jak polujący lampart. Miał na sobie tylko szorty. Jego jasne muskularne ciało połyskiwało w świetle księżyca. Przy prawym udzie trzymał swobodnie wielką czarną czterdziestkę piątkę. Mierzyliśmy się wzrokiem przez chwilę, nim się odprężyłem. - Wiesz, kochany, musisz sobie już dać spokój, naprawdę nie jesteś w moim typie - powiedziałem. Poziom adrenaliny we krwi podniósł się i mój głos brzmiał chrapliwie. - Kiedy przyjdzie czas trzasnąć cię, Fletcher, zrobię z tego użytek, chłopcze. -1 uśmiechnął się. Śniadanie zjedliśmy przed wschodem słońca, a kubek z kawą zabrałem na mostek, aby wypić ją podczas przepływania przesmykiem w kierunku otwartego morza. Materson siedział 49 na dole, Guthrie rozwalił się w fotelu, a Jimmy stał obok mnie i przedstawiał swoje wymagania na ten dzień. Był napięty z emocji, podobny do młodego wyżła, który poczuł nagle w nozdrzach woń ptaka. - Chcę wziąć kilka namiarów na szczyty Starców - tłumaczył mi. - Chcę użyć twojego kompasu. - Daj mi swoje dane, Jim, a ja je naniosę na mapę i doprowadzę cię na miejsce - zaproponowałem. - Zróbmy to po mojemu, kapitanie - odpowiedział z zakłopotaniem, a ja nie mogłem powstrzymać nuty irytacji w mojej odpowiedzi. - W porządku, harcerzyku. Zaczerwienił się i podszedł do lewego relingu, aby namierzyć szczyty. Minęło około dziesięciu minut, zanim się ponownie odezwał: - Czy możemy teraz skręcić o dwa stopnie w lewo, kapitanie? - Pewnie, że możemy. - Uśmiechnąłem się do niego. - Ale to może nas wpakować na skały przy końcu rafy Gunfire i rozwalić brzuch Tańczącej. Błądziliśmy po omacku wśród raf przez dwie godziny, zanim wprowadziłem Tańczącą przesmykiem na otwarte morze, by ponownie zbliżyć się do rafy Gunfire od wschodu. Przypominało to dziecinną grę w „ciepło i zimno"; Jimmy krzyczał „gorąco" i „zimno" bez podawania współrzędnych, które pozwoliłyby mi doprowadzić Tańczącą precyzyjnie do miejsca, którego szukał. Fale, jedna po drugiej, w majestatycznej procesji nachodziły ,,tutaj w kierunku lądu, coraz wyższe i potężniejsze, w miarę jak napotykały wznoszące się dno. Tańcząca kołysała się i huśtała na nich, kiedy zbliżaliśmy się do zewnętrznej rafy. Kiedy fale napotykały barierę z rafy koralowej, ich dostojeństwo zmieniało się w nagłą furię. Gotowały się i wybuchały w olbrzymich fontannach, w dzikim szale zalewając rafę z impetem. Następnie cofały się, ukazując przerażającą czerń grani, a białe, spienione strugi kaskadami spływały ze skały, podczas 50 t 3 gdy następna fala, gotowa do kolejnego ataku, biegła już, wyginając do tyłu olbrzymi gładki grzbiet. Jimmy kierował mnie ciągle na południe. Płynęliśmy kursem zbieżnym z linią rafy i mogę powiedzieć, że trzymaliśmy się naprawdę ściśle wskazówek chłopaka. Jimmy gorliwie zezował znad kompasu najpierw na jeden, a później na drugi szczyt Starców. - Trzymaj jak dotąd, kapitanie! - krzyczał. - Dokładnie tym kursem. Na kilka sekund oderwałem wzrok od groźnej rafy i obserwowałem następną falę, która pękła na całej długości z wyjątkiem miejsca oddalonego o około czterysta pięćdziesiąt metrów. W tym punkcie zachowała swój kształt i bez przeszkód doszła do lądu. Po obu stronach załamała się na rafie i tylko w tym miejscu było przejście. Nagle przypomniałem sobie przechwałki Chubby'ego: „Miałem dziewiętnaście lat, kiedy obok dziury w Gunfire upolowałem swoją pierwszą dużą rybę. Nikt nie chciał ze mną łowić. Nie mówię, że się im dziwię. Nie popłynąłbym tam znowu. Ma się teraz trochę więcej rozumu". Przejście w rafie Gunfire - nagle zrozumiałem, że tam właśnie płyniemy. Starałem się przypomnieć sobie dokładnie, co Chubby mi o nim opowiadał. „Jeśli wchodzisz do morza ze dwie godziny przed wysoką wodą, steruj w sam środek przerwy, aż zrównasz się z wielką, starą skałą koralową po prawej burcie. Poznasz ją od razu. Przejdź koło niej jak najbliżej, a potem połóż się ostro na prawą burtę i już będziesz w dużej dziurze schowanej za główną rafą. Im będziesz bliżej za rafą, tym lepiej, chłopie". Pamiętałem to teraz dokładnie. Bar w „Lordzie Nelsonie" i Chubby w swoim nastroju do gadania, dumny z tego, że jest jednym z nielicznych ludzi, którzy przeszli przez przejście w Gunfire. „Żadna kotwica tam cię nie zatrzyma. Musisz opierać się na wiosłach, żeby utrzymać się w przejściu... Dziura w Gunfire jest głęboka, chłopie, a ryby tam są wielkie, chłopie, wielkie. Jednego dnia chwyciłem cztery, a najmniejsza miała sto czterdzieści kilogramów. Mogłem mieć więcej... ale nie było czasu. Nie możesz 51 r przebywać w przerwie Gunfire dłużej niż godzinę po wysokiej fali... ona wysysa przez przerwę, jakby łańcuch ciągnął przez całe cholerne morze. Wypływasz stamtąd jak wpłynąłeś - tą samą drogą, jedynie modlisz się goręcej przy powrocie... bo masz tonę ryb na pokładzie i o trzy metry wody mniej pod kilem. Jest inne wyjście przez kanał za rafą. Ale nie lubię nawet wspominać tego. Raz tylko próbowałem". Kierowaliśmy się teraz dokładnie na przejście. Jimmy prowadził nas w sam jego środek. - Wystarczy, Jim! - zawołałem. - Dalej nie pójdziemy. Otworzyłem przepustnicę i zmieniłem kurs na pełne morze, zanim odwróciłem się do Jimmy'ego, by stawić czoło jego oburzeniu. - Prawie byliśmy, niech pana diabli wezmą! - wybuchnął. -Moglibyśmy podejść trochę bliżej. - Masz kłopoty tam na górze, chłopcze?! - krzyknął Guthrie z kokpitu. - Nie, w porządku! - odkrzyknął Jimmy i zwrócił się wściekły w moim kierunku: - Pana obowiązuje umowa, panie Flet-cher... - Chcę ci coś pokazać, Jamesie... - Zaprowadziłem go do mapy. Przejście oznaczono tylko jedną informacją: głębokość pięćdziesiąt pięć metrów. Nie było nazwy ani żadnej instrukcji nawigacyjnej. Szybko zaznaczyłem ołówkiem położenie dwóch zewnętrznych wierzchołków Starców w stosunku do przerwy w rafie, następnie, używając kątomierza, zmierzyłem kąt, jaki się tworzył między nimi. - W porządku? - zapytałem Jima. Spojrzał na moje wyniki. - W porządku, prawda? - naciskałem. Niechętnie przytaknął. - Tak, to jest to miejsce - zgodził się, a ja zacząłem opowiadać mu szczegółowo o przejściu w Gunfire. - Ale my musimy się tam dostać - upierał się, tak jakby nie usłyszał ani jednego słowa z całej mojej przemowy. - Nie ma mowy - powiedziałem. - Jedyne miejsce, którym jestem teraz zainteresowany, to Wielka Przystań Wyspy Św. Marii. 52 Skierowałem Tańczącą w tę stronę. Jeśli chodzi o mnie, zrywałem umowę. Jimmy zniknął. Wrócił po kilku minutach z posiłkami. Ma-terson i Guthrie wyglądali na złych i oburzonych. - Powiedz słowo, a oderwę łobuzowi ramię i zatłukę go na śmierć - powiedział Mikę Guthrie, rozkoszując się tymi słowami. - Dzieciak mówi, żeś zrezygnował - chciał wiedzieć Mater-son. - Powiedz, że to nieprawda. Wytłumaczyłem im jeszcze raz, na czym polega ryzyka-przejścia Gunfire, i uspokoili się natychmiast. - Podprowadź mnie tak blisko, jak tylko możesz... resztę drogi przepłynę - poprosił Jimmy, ale ja zwróciłem się bezpośrednio do Matersona. - Stracicie go, jestem o tym przekonany. Chcecie ryzykować? - Nie odpowiedział, ale mogłem się zorientować, że Jimmy jest dla nich zbyt wiele wart, żeby mogli zaryzykować. - Pozwólcie mi spróbować - nalegał Jimmy, ale zirytowany Materson potrząsnął głową. - Jeśli nie możemy dostać się do przejścia, przynajmniej pozwólcie spróbować mi popłynąć wzdłuż rafy w saniach - ciągnął Jimmy i już teraz wiedziałem, co kryje się na przednim pokładzie pod płótnem. - Tylko dwa razy wzdłuż frontowej krawędzi rafy, za wlotem do przerwy - prosił teraz, a Materson patrzył pytająco na mnie. Nieczęsto ma się taką możliwość jak ta, podana na srebrnej tacy. Wiedziałem, że mógłbym bez ryzyka podprowadzić Tańczącą do rafy na odległość splunięcia, ale zmarszczyłem się zmartwiony. - Będę cholernie ryzykował... ale jeśli byśmy się zgodzili na małą sumkę za niebezpieczeństwo... - Postawiłem Matersona w sytuacji przymusowej i wymusiłem od niego dodatkową dniówkę: pięćset dolarów - płatne z góry. Podczas gdy dobijaliśmy targu, Guthrie pomagał Jimmy'e-mu rozpakować sanie i zanieść je do kokpitu. Schowałem plik banknotów i poszedłem na tył łodzi przygotować linę holowniczą. Sanie były przepięknie skonstruowa- 53 nym toboganem z nierdzewnej stali i z plastyku. W miejscu płóz znajdowały się płetwy sterujące, ster i płaty nośne, uruchamiane krótkim drążkiem. Na przodzie znajdował się pierścień do mocowania liny holowniczej. Jimmy mógł leżeć na brzuchu za przeźroczystą płytą, oddychając sprężonym powietrzem z dwóch zbiorników wbudowanych w podstawę sań. Na desce rozdzielczej znajdowały się wskaźniki głębokości i ciśnienia, kompas i zegar. Za pomocą dźwigni Jimmy mógł kontrolować głębokość zanurzenia i kierunek odchylenia w prawo lub w lewo od rufy Tańczącej. - Śliczne cacko - zauważyłem, a Jimmy zaczerwienił się z radości. - Dziękuję, kapitanie, sam to zbudowałem. - Ubierał się w mokry kombinezon z grubej czarnej gumy, a kiedy jego głowa zniknęła pod obcisłym kapturem, nachyliłem się i sprawdziłem plakietkę firmową, przynitowaną do obudowy sań. Zapamiętałem napis: North's Underwater World. 5, Pavilion Arcade BRIGHTON. SUSSEX. Wyprostowałem się, kiedy twarz chłopaka pojawiła się w otworze kaptura. - Pięć węzłów to dobra szybkość do holowania, kapitanie. Jeśli będzie pan trzymać się około stu metrów od rafy, będę w stanie odchylić się na tyle, żeby płynąć wzdłuż linii skały. - Dobrze, Jim. - Jeśli wyrzucę żółty znak, niech pan nie zwraca na niego uwagi, to będzie tylko znaczyć, że coś znalazłem i wrócę do tego później... ale jeśli wyrzucę czerwony, będzie znaczyło, że mam kłopoty, i niech pan wtedy spróbuje odholować mnie od rafy i wyciągnąć na łódź. Skinąłem głową. - Masz trzy godziny - ostrzegłem go. - Wtedy zacznie się odpływ i będziemy musieli się wycofać. - To powinno wystarczyć - zgodził się. Razem z Guthriem przerzuciliśmy sanie przez burtę. Zanurzyły się w wodzie. Jimmy zszedł do nich i usadowił się za de- 54 ską rozdzielczą. Sprawdził układ sterowania, poprawił maskę i założył ustnik do oddychania. Wciągnął głośno powietrze, a potem uniósł kciuk do góry. Wspiąłem się szybko na mostek i otworzyłem przepustnicę. Tańcząca zwiększyła szybkość, a kiedy sanie zostały za nami, Guthrie przerzucił grubą nylonową linę przez rufę. Sto pięćdziesiąt metrów liny już poszło, kiedy sanie szarpnęły, i zaczęliśmy je ciągnąć. Jimmy pomachał, a ja ustawiłem Tańczącą na stałą szybkość pięciu węzłów. Zrobiłem szerokie koło, następnie zbliżyłem się do rafy, mając boczną falę, która zatrważająco nami kołysała. Jimmy ponownie pomachał ręką i zobaczyłem, jak odpycha drążek steru do przodu. Woda zapieniła się biało wzdłuż płetw sterujących, przód sań skierował się w dół i skrył pod powierzchnią wody. Kąt pochylenia liny zmienił się gwałtownie, kiedy sanie szły w dół i potem popłynęły w kierunku rafy. Napięcie powodowało, że lina drgała jak strzała, która trafiła do celu, a woda tryskała z włókien. Powoli szliśmy równolegle do rafy, zbliżając się do przerwy. Obserwowałem skałę uważnie i wyobrażałem sobie Jimmy'ego płynącego cicho głęboko pod powierzchnią, oglądającego uważnie wysoką ścianę podwodnej skały koralowej. Musiało to być podniecające uczucie i zazdrościłem mu; postanowiłem, że jak tylko będę miał możliwość, sam przejadę się saniami. Podpłynęliśmy naprzeciw przerwy, minęliśmy ją i wtedy właśnie usłyszałem krzyk Guthriego. Spojrzałem szybko ponad rufą i ujrzałem wielki, żółty balon, huśtający się na wodzie za nami. - Znalazł coś! - krzyczał Guthrie. Jimmy wyrzucił obciążoną ołowiem linkę, a żółty balon automatycznię^Wypełnił się dwutlenkiem węgla. Płynąłem równo wzdłuż rafy i czterysta pięćdziesiąt metrów dalej napięcie liny holowniczej zelżało, a sanie wynurzyły się ze spienionej wody. Odpłynąłem na bezpieczną odległość od rafy i zszedłem, aby pomóc Guthriemu wyciągnąć sanie. Jimmy wciągnął się do kokpitu. Kiedy zdejmował maskę, 55 usta mu się trzęsły, a szare oczy błyszczały. Chwycił Matersona za ramię i poprowadził do kabiny, chlapiąc dookoła wodą na ukochany pokład Chubby'ego. Razem z Guthriem zwinęliśmy linę i wciągnęliśmy sanie do kokpitu. Wróciłem na mostek i zawróciłem Tańczącą z powrotem do przejścia Gunfire. Nim tam dopłynęliśmy, Materson z Jimmym przyszli na mostek. Matersonowi udzieliło się podniecenie Jimmy'ego: - Chłopak chce spróbować podnieść. Nie potrzebowałem pytać, co to oznaczało. - Jakie to duże? - zainteresowałem się i spojrzałem na zegarek. Mieliśmy jeszcze półtorej godziny, zanim zacznie się odpływ i woda będzie gwałtownie wysysana przez przerwę. - Nie takie duże - zapewnił mnie Jimmy. - Dwadzieścia kilogramów najwyżej. - Jesteś o tym przekonany, Jamesie? Nie większe? - Obawiałem się, że zaślepiony entuzjazmem pomniejsza wysiłek, jakiego to coś będzie wymagało. - Przysięgam panu. - Chcesz zastosować pływaki? - Tak, przymocuję do tego pływak i odciągnę to od rafy. Szybko skierowałem Tańczącą w kierunku żółtego balonu, który lekko kołysał się między wystającymi skałami. - Bliżej już nie podejdę! - krzyknąłem w stronę kokpitu, a Jimmy potwierdził machnięciem ręki, że usłyszał. Poczłapał w płetwach na rufę i sprawdził ekwipunek. Wziął dwa pływaki i płócienną plandekę od sań. Przywiązaliśmy go do zwoju nylonowej liny. Zobaczyłem, że wyznacza położenie żółtego balonu na kompasie, który miał na ręku. Jeszcze raz spojrzał na mnie, przerzucił się przez rufę i zniknął. Jego regularny oddech znaczyły białe bąbelki za rufą. Chłopak zaczął płynąć w kierunku rafy. Guthrie popuszczał za nim linę. Utrzymywałem pozycję Tańczącej około stu metrów od południowego krańca przerwy, ruszając na zmianę w przód i w tył. Powoli bańki powietrza spowodowane oddechem Jimmy'e- T 1 c go zbliżyły się do żółtego balonu i zatrzymały obok. Jimmy pracował na dnie i wyobrażałem sobie, jak przytwierdza za pomocą pętli puste pływaki do przedmiotu. Była to niewątpliwie ciężka praca, kiedy prąd szarpał duże worki tam i z powrotem. Jak tylko sobie poradzi z tą robotą, będzie mógł napełnić pływaki sprężonym powietrzem z butli akwalungów. Jeśli dobrze określił wielkość, nie potrzeba dużo powietrza, aby unieść tajemniczy przedmiot z dna. Wystarczy, że znajdzie się na powierzchni, a przyholujemy go w bezpieczne miejsce, po czym wciągniemy na pokład. Przez czterdzieści minut trzymałem Tańczącą nieruchomo, kiedy nagle dwa spuchnięte zielone wybrzuszenia złamały powierzchnię wody. Pływaki na powierzchni - Jimmy wyłowił swoją zdobycz. Natychmiast jego okapturzona głowa ukazała się nad wodą obok pływaków. Podniósł prawe ramię - sygnał, żeby zacząć holować. - Gotowy?! - krzyknąłem do Guthriego siedzącego w kok-picie. - Gotowy! - Przymocował linę, a ja zacząłem się oddalać od rafy wolno i uważnie, żeby nie uszkodzić pływaków i żeby nie uciekło z nich powietrze, które trzymało je na powierzchni. Pięćset metrów od rafy przerzuciłem silniki Tańczącej na luz i chciałem pomóc wyciągać nurka. - Zostań tam, gdzie jesteś - warknął do mnie Materson, kiedy zbliżyłem się do drabinki. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do steru. „Do diabła z nimi wszystkimi" - pomyślałem i zapaliłem cygaro. Nie mogłem jednak opanować dreszczu podniecenia, kiedy mordowali się, aby ustawić pływaki wzdłuż łodzi, a następnie doprowadzili je do dziobu. Pomogli Jimmy'emu wyleźć na pokład. Zdejmował ciężkie butle ze sprężonym powietrzem i ustawiał je na pokładzie. Kiedy oparłem się na relingu mostka, jego podniesiony głos dochodził do mnie wyraźnie. - Wygrana! - krzyczał. - To jest... 56 57 - Uważaj! - ostrzegł go Materson i James umilkł. Wszyscy spojrzeli na mnie. - Nie zwracajcie na mnie uwagi, chłopcy. - Uśmiechnąłem się i zamachałem wesoło cygarem. Odwrócili się i skupili razem. Jimmy wyszeptał coś, a Guthrie powiedział głośno: - Jezu Chryste! - i klepnął Matersona po plecach. Wszyscy trzej wykrzykiwali i śmiali się, kiedy stojąc przy re-lingu, zaczęli wyciągać pływaki i ładunek na pokład. Szło im to niezręcznie. Tańcząca kołysała się ciężko, a ja wychyliłem się do przodu, wprost wyłażąc ze skóry z ciekawości. Z rozczarowaniem i żalem spostrzegłem, że Jimmy przez ostrożność zawiną! swoją zdobycz w płótno od sań. Na pokładzie znalazła się w postaci bezkształtnego pakunku, nieporząd-nie obwiązanego zwojami nylonowej liny. Ze sposobu, w jaki go podnosili, wywnioskowałem, że jest ciężki. Wymiarami nie przekraczał małej walizki. Położyli go na pokładzie i, uszczęśliwieni, stali wyczekująco. Materson posłał mi uśmiech. - W porządku, Fletcher. Przyjdź zobaczyć. Wspaniale to zrobił. Grał jak wirtuoz na mojej ciekawości. Nagle poczułem nieprzepartą chęć dowiedzenia się, co też wyłowili z morza. Ścisnąłem cygaro w zębach, ześliznąłem się po drabince i pospieszyłem w ich kierunku na dziób łodzi. Byłem w połowie przedniego pokładu, na otwartej przestrzeni, kiedy Materson, uśmiechając się ciągle, powiedział cicho: - Teraz! Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że ukartowali to wcześniej, i mój umysł zaczął pracować tak szybko, że wszystko, co się stało, wydawało się jak w zwolnionym filmie. Spostrzegłem złowrogi czarny kształt czterdziestki piątki w garści Guthriego. Mierzył wolno w mój brzuch. Mikę Guthrie stał w pozycji strzelca, z prawą ręką wyciągniętą do przodu. Uśmiechał się szeroko, mrużąc cętkowane oczy. Zobaczyłem ładną młodą twarz Jimmy'ego Northa wykrzywioną przerażeniem. Rzucił się, żeby wyrwać Guthriemu pistolet z ręki, ale Materson, ciągle uśmiechając się, odtrącił chłopa- 58 ka brutalnie i Jimmy zatoczył się wraz z kolejnym przechyłem Tańczącej. Myślałem szybko i zupełnie jasno. To nie było następstwo myśli, ale zespół równoczesnych obrazów. Pomyślałem, jak czysto zastawili na mnie pułapkę... rzeczywiście, profesjonalny chwyt. Zrozumiałem, jakim nieprawdopodobnym pomysłem była próba zawarcia ugody z nimi. Tacy zawsze wolą uderzyć, niż się układać. Pomyślałem, że teraz zlikwidują Jimmy'ego, bo jest świadkiem. Od początku mieli taki zamiar. Zrobiło mi się przykro z tego powodu. Polubiłem tego chłopaka. Pomyślałem o ciężkim, miękko rozrywającym się pocisku, jaki wyrzuca czterdziestka piątka, o tym, jak rozdziera cel, uderzając energią trzystu kilogramometrów. Palec wskazujący Guthriego zaginał się na spuście. Ciągle z cygarem w zębach, rzuciłem się do relingu, ale widziałem, że jest za późno. Pistolet w ręku Guthriego skoczył wysoko do góry, a ja spostrzegłem w promieniach słońca błysk ognia z lufy. Huk strzału i ciężka ołowiana kula uderzyły mnie jednocześnie. Głowę odrzuciło mi do tyłu. Cygaro poszybowało wysoko w powietrze, pozostawiając smugę iskier. Uderzenie kuli zgięło mnie wpół. Zbiło mnie z nóg i poleciałem do tyłu, uderzając plecami o re-ling. Sparaliżowany szokiem nie czułem bólu. Dostałem w klatkę piersiową, byłem o tym przekonany. Śmiertelna rana, także i o tym byłem przekonany. Spodziewałem się, że zaraz stracę przytomność. Czekałem, aż zacznę pogrążać się w ciemności. Zamiast tego przeleciałem przez reling głową do przodu i znalazłem się w zimnych objęciach morza. To mnie otrzeźwiło. Otworzyłem oczy, żeby zobaczyć srebrną chmurę bąbelków i miękką zieleń słonecznego światła, przenikającego przez powierzchnię wody. Miałem puste płuca, pozbawione powietrza uderzeniem kuli, i instynkt nakazywał mi wypłynąć, żeby je napełnić. Wciąż jednak miałem zaskakująco jasny umysł i wiedziałem, że Mikę 59 Guthrie odstrzeliłby mi pół czaszki w tym samym momencie, w którym pojawiłbym się na powierzchni. Obróciłem się i zanurkowałem. Kopiąc niezdarnie, popłynąłem w dół pod kadłub Tańczącej. Bez powietrza - podróż się dłużyła. Gładki biały brzuch Tańczącej przesuwał się powoli nade mną, a ja rozpaczliwie parłem naprzód, dziwiąc się, że jeszcze ciągle mam siłę w nogach. Nagle otoczyła mnie ciemność; miękka ciemnoczerwona chmura. Prawie wpadłem w panikę, myśląc, że ślepnę, aż zdałem sobie sprawę, że to moja własna krew. Olbrzymia, kłębiąca się chmura mojej własnej krwi plamiła wodę. Drobne, pasiaste jak zebra rybki rzucały się dziko w tej chmurze, połykając ją zachłannie. Uderzyłem rękami, ale moje lewe ramię nie zareagowało, ciągnęło się bezwładnie przy boku. Krew buchała dookoła mnie jak dym. Miałem jeszcze siłę w prawej ręce. Przesuwałem się pod Tańczącą, minąłem kil i uniosłem się w kierunku odległej powierzchni. Kiedy podpłynąłem, spostrzegłem nylonową linę holowniczą, wleczoną z rufy. Jej koniec zwisał poniżej lustra wody. Z uczuciem wdzięczności chwyciłem się jej. Wyjrzałem pod rufą nad powierzchnię. Zaczerpnąłem boleśnie powietrza. Moje płuca były jak zgniecione i zdrętwiałe. Powietrze miało smak starej miedzi, ale łykałem je haustami. Mój umysł nadal pracował sprawnie. Oceniłem sytuację: ja pod rufą, para wilków na dziobie, karabin zaś w głównej kabinie pod pokładem. Wspiąłem się tak wysoko, jak tylko mogłem, zakręciłem nylonową linę dookoła prawego nadgarstka, uniosłem kolana i wparłem palce nóg w chropowatą powierzchnię poszycia kadłuba. Wiedziałem, że sił mi starczy tylko na jedną próbę, nie więcej. Musiało wystarczyć. Słyszałem ich głosy dochodzące z góry. Stali na dziobie. Pełni złości krzyczeli jeden na drugiego. Nie zwracałem na nich uwagi. Zmobilizowałem resztki sił. Wciągnąłem się do góry z pomocą nóg i jednej sprawnej ręki. 60 Z wysiłku zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Moja klatka piersiowa była zesztywniałą masą, ale zdołałem wychylić się ponad wodę i przerzucić przez reling na rufie. Wisiałem tam jak pusty worek na płocie z drutu kolczastego. Pozostałem w tej pozycji przez kilka sekund, podczas gdy mój wzrok nabierał wyrazistości. Poczułem ciepło krwi płynącej wzdłuż boku i brzucha. To mnie zmobilizowało. Zdałem sobie sprawę, jak mało czasu pozostało do momentu, kiedy upływ krwi doprowadzi mnie do utraty świadomości. Odepchnąłem się wściekle i zwaliłem na podłogę kokpitu, uderzając głową o fotel do połowu ryb. Jęknąłem z bólu. Leżałem na boku. Spojrzałem na moje ciało. To, co zobaczyłem, przeraziło mnie. Ociekałem wielkimi kroplami gęstej krwi, która już utworzyła kałużę na pokładzie. Poczołgałem się w kierunku kabiny. Dotarłem w pobliże wejścia. Jeszcze jednym dzikim wysiłkiem wstałem, trzymając się jedną ręką. Nogi miałem jak z waty. Wyjrzałem szybko zza rogu kabiny. Trzej mężczyźni w dalszym ciągu znajdowali się na dziobie. Jimmy North szarpał się, najwyraźniej chcąc założyć butle ze sprężonym powietrzem na plecy. Jego twarz wyrażała przerażenie i wściekłość, a głos stał się piskliwy, kiedy krzyczał do Ma-tersona: - Wy cholerni, przeklęci mordercy! Idę go znaleźć. Znajdę jego ciało... i, na Boga! postaram się, żebyście obaj wisieli... Nawet w tym moim rozpaczliwym położeniu uczułem błysk podziwu dla odwagi tego dziecka. Myślę, że nigdy mu nie przyszło do głowy, że też jest na liście. - To było morderstwo, morderstwo z zimną krwią! - krzyczał i odwrócił się do relingu, naciągając maskę na nos i oczy. Materson spojrzał na Guthriego. Jimmy stał odwrócony do nich plecami. Materson kiwnął głową. Próbowałem krzyknąć ostrzegawczo, ale krzyk zamarł mi w gardle. Guthrie zrobił krok za Jimmym. Tym razem nie popełnił błędu. Przyłożył lufę wielkiej czterdziestki piątki do potylicy Jimmy'ego. Gumowy kaptur kombinezonu do nurkowania przytłumił odgłos strzału. Czaszka Jimmy'ego została roze- 61 rwana przez kulę, która w chmurze odprysków wyszła przez szkło maski. Uderzenie cisnęło nim o burtę i ciało wpadło z pluskiem do wody. Nastąpiła cisza, w której wydawało się, że wciąż rozbrzmiewa zwielokrotniony przez wiatr i morze odgłos wystrzału. - Utonie - stwierdził cicho Materson. - Miał na sobie ciężki pas... ale lepiej spróbujmy znaleźć Fletchera. Nie chcemy chyba, żeby go wyłowiono z tą dziurą po kuli w piersiach. - Uchylił się... łobuz, uchylił... Nie trafiłem go jak należy... - tłumaczył się Guthrie. Nic więcej nie usłyszałem. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i rozłożyłem się na pokładzie kokpitu. Z przerażenia i upływu krwi zrobiło mi się słabo. Widziałem w życiu wiele przypadków nagłej śmierci, ale śmierć Jimmy'ego dotknęła mnie jak nigdy dotąd. Nagle uświadomiłem sobie, że jest jedna rzecz, którą chcę zrobić przed moją własną nagłą śmiercią. Zacząłem pełznąć w kierunku luku silnika. Biały pokład rozciągał się przede mną jak Sahara i szybko odczułem ołowiany ciężar słabości i wielkiego wyczerpania w ramionach. Usłyszałem kroki na pokładzie, a nade mną pomruk ich głosów. Wracali do kokpitu. - Dziesięć sekund... proszę, Boże - wyszeptałem... To wszystko, czego potrzebowałem, ale wiedziałem, że to daremne. Będą w kabinie na długo przedtem, nim dotrę do luku... Rozpaczliwie jednak szarpnąłem się w jego kierunku. Nagle ich kroki umilkły, ale głosy nadal słyszałem. Zatrzymali się na pokładzie, żeby porozmawiać. Odczułem ulgę. Dotarłem do luku silnika. Teraz szarpałem się z ryglami. Wydawały się jakby zablokowane. Zdałem sobie sprawę z tego, jak jestem słaby, ale wściekłość dodała mi sił. Skuliłem się i kopnąłem w rygle. Puściły. Zwalczyłem słabość i klęknąłem. Kiedy nachyliłem się nad lukiem, świeży strumień jasnej krwi spłynął na biały pokład. „Wypchaj się, Chubby" - pomyślałem bez związku. Otworzyłem luk. Przyszło to z wielkim trudem, wolno i ciężko jak 62 wszyscy diabli. Poczułem pierwsze ukłucie rwącego bólu w piersiach pod wpływem wysiłku. Pokrywa luku opadła do tyłu z ciężkim uderzeniem. Nagle głosy na pokładzie umilkły i domyśliłem się, że mordercy nadsłuchują. Upadłem na brzuch i rozpaczliwie sięgnąłem pod pokład. Moja prawa ręka zamknęła się na kolbie karabinka. - Chodź! - To był głośny okrzyk. Rozpoznałem głos Mater-sona. Natychmiast rozległ się stukot nóg biegnących po pokładzie w kierunku kokpitu. Szarpnąłem gwałtownie za karabinek. Wydawał się przymocowany na stałe i przeciwstawiał się moim wysiłkom. - Chryste! Krew na całym pokładzie! - krzyczał Materson. - To Fletcher! - wrzeszczał Guthrie. - Wdrapał się po rufie. Nagle uchwyty karabinka puściły i o mały włos nie wpadł mi do luku silnika. Udało mi się jednak utrzymać broń. Usiadłem w głębi kabiny z karabinkiem na kolanach i odbezpieczyłem go kciukiem. Spoglądałem w wejście, a pot i słona woda ściekały mi po oczach, zamazując obraz. Materson wbiegł do kabiny i zrobił jeszcze trzy kroki, zanim mnie zobaczył. Zatrzymał się, wlepiając we mnie wzrok. Twarz mu się zaczerwieniła z wysiłku i podniecenia. Kiedy podniosłem karabinek, uniósł ręce, wyciągając je obronnym ruchem przed siebie. Brylant na jego palcu mrugnął na mnie wesoło. Uniosłem broń jedną ręką i jej niesamowity ciężar poraził mnie. Kiedy lufa znalazła się na poziomie kolan Matersona, nacisnąłem spust. Seria zagrzmiała z rozdzierającym hukiem, a odrzut poderwał lufę, przeszywając Matersona kulami od kroku aż do piersi. Seria rzuciła nim o ścianę kabiny i rozcięła jak nóż, którym patroszy się rybę. Ciało groteskowo drgało w agonii. Wiedziałem, że nie powinienem wystrzelać magazynka do końca. Pozostał przecież jeszcze Mikę Guthrie, ale nie byłem w stanie puścić spustu i kule rozdzierały Matersona, a ze zgru-chotanych ścian kabiny sypały się drzazgi. Zwolniłem spust nagle. Seria urwała się i Materson upadł ciężko do przodu. 63 W kabinie rozchodził się słodki, ciężki zapach krwi i spalonego prochu. Guthrie wpadł do środka schylony, z wyciągniętą prawą ręką i strzelił. Miał dość czasu, żeby trafić, ale się pospieszył. Był w panice i wytrącony z równowagi. Huk wystrzału uderzył w bębenki moich uszu, a podmuch kuli owionął mi policzek. Odrzut kopnął pistolet wysoko i kiedy Guthrie szykował się do następnego strzału, upadłem na bok i podniosłem karabinek. Został tylko jeden nabój w magazynku, ale to był ten szczęśliwy. Nie celowałem, nacisnąłem tylko spust, kiedy lufa uniosła się. Kula trafiła Guthriego w prawy łokieć, roztrzaskując staw. Pistolet poleciał do tyłu i ślizgając się przez pokład, wpadł do luku odpływowego na rufie. Guthrie rzucił się w bok. Groteskowo skręcona ręka zwisała bezwładnie. W tej samej chwili iglica karabinka uderzyła w pustą komorę. Spojrzeliśmy na siebie, obydwaj ciężko ranni, a jednak ciągle była w nas nienawiść. Dała mi siłę, aby uklęknąć i ruszyć ku niemu. Pusty karabinek wypadł mi z rąk. Guthrie jęknął i odwrócił się, zdrową ręką podtrzymując zgruchotany łokieć. Zatoczył się w stronę czterdziestki piątki leżącej w luku. Nie miałem sposobu, aby go zatrzymać. Nie raniłem go śmiertelnie i wiedziałem, że prawdopodobnie umie równie dobrze strzelać lewą ręką. Ostatnim wysiłkiem przeczołgałem się nad ciałem Matersona do kokpitu i znalazłem się tam w tym momencie, kiedy Guthrie schylił się, aby podnieść pistolet. Wtedy przyszła mi z pomocą Tańcząca, pod uderzeniem niespodziewanej fali stając dęba jak dziki koń. Guthrie stracił równowagę, a pistolet poleciał po pokładzie. Guthrie odwrócił się, by go chwycić, ale pośliznął się na krwi, którą poplamiłem kok-pit, i runął na ziemię. Upadł ciężko, przygniatając strzaskaną rękę. Krzyknął, podniósł się na kolana i zaczął się szybko czołgać po błyszczący czarny pistolet. 64 Przy zewnętrznej ścianie kokpitu stały w stojakach, niczym kije bilardowe, oszczepy do polowania na ryby. Długie na trzy metry z wielkimi stalowymi hakami. Chubby tak wyostrzył ich końce, że były jak sztylety. Miały wejść głęboko w ciało ryby, a uderzenie nimi mogłoby odciąć głowę od tułowia. Rybę następnie wyciągało się na pokład za pomocą długiej, ciężkiej nylonowej liny, przymocowanej do haka. Guthrie prawie już dosięgną! pistoletu, kiedy silnym uderzeniem otworzyłem klamrę stojaka i wyciągnąłem jeden z oszczepów. Wyciągnął po pistolet lewą rękę i skoncentrował całą uwagę na tej czynności. Uniosłem się na kolanach i jedną ręką wyrzuciłem oszczep wysoko nad pochylone plecy Guthriego. Hak wbił się na całą długość między żebra. Uderzenie rzuciło Guthriego na pokład. Jeszcze raz wypuścił pistolet, który przechył łodzi odrzucił daleko. Krzyczał i wył w agonii z ostrzem wbitym głęboko w ciało. Pociągnąłem mocniej jedną ręką, chcąc, żeby ostrze doszło do serca i płuc, ale hak wyłamał się z drzewca. Guthrie, macając szaleńczo, potoczył się w poprzek pokładu w kierunku pistoletu. Rzuciłem drzewce i równie szaleńczo próbowałem uchwycić linę przymocowaną do haka, aby mu to uniemożliwić. Kiedyś, w klubie nocnym w dzielnicy Sankt Pauli w Hamburgu... widziałem dwie kobiety walczące w czarnym błocie. Teraz Guthrie i ja wykonywaliśmy to samo przedstawienie, tylko że walczyliśmy nie w błocie, lecz we własnej krwi. Ślizgaliśmy się i obracaliśmy po pokładzie, miotani bezlitośnie wokół, kiedy Tańcząca pląsała na falach. Guthrie w końcu osłabł. Chciał sięgnąć zdrową ręką do wielkiego haka zagłębionego w ciele, ale przy następnym przechyle łodzi zdołałem zarzucić pętlę liny dookoła jego karku i zdobyłem stałe oparcie dla nogi przy podstawie fotela do połowu ryb. Następnie resztką sił pociągnąłem i puściłem. Guthrie zwiotczał i opadł bezwładnie na pokład. Jego głowa kołysała się w przód i w tył wraz z przechyłami Tańczącej. 65 Byłem wyczerpany do nieprzytomności. Rozwarłem bezwiednie rękę, wypuszczając z niej linę. Leżałem na plecach, zamknąwszy oczy. Ciemność okryła mnie jak całun. Kiedy odzyskałem świadomość, czułem, jakbym miał twarz polaną kwasem. Wargi były spuchnięte i pragnienie paliło mnie jak ogień. Sześć godzin leżałem twarzą do góry pod tropikalnym słońcem. Spaliło mnie ono bezlitośnie. Z wolna obróciłem się na bok i krzyknąłem słabo z okropnego bólu, który przeszył pierś. Przez chwilę leżałem spokojnie, aby ból osłabł, następnie zacząłem badać ranę. Kula weszła pod kątem przez biceps lewego ramienia, mijając kość, i wyszła przez triceps, wyrywając wielką dziurę. Rozpruła jednocześnie bok klatki piersiowej... Wyszła przez mięśnie grzbietu i wyrwała poniżej łopatki dziurę wielkości filiżanki od kawy. Łkając z bólu, badałem ranę palcem. Kiedy doszedłem do żebra, poczułem, że jest złamane, a jego poszarpany koniec oraz odłamki ołowiu i kawałki kości są wbite w poszarpane brzegi rany. Upadłem na pokład, wstrząsany zrywami wymiotnymi. Moje badania wywołały ponowne krwawienie, ale w każdym razie wiedziałem, że kula nie weszła w klatkę piersiową. Miałem jeszcze szansę. Kiedy odpoczywałem, spojrzałem na siebie. Włosy i ubranie zesztywniały od zaschniętej krwi. Niemal w całym kokpicie krew utworzyła ciemne, wyschnięte plamy. Guthrie leżał na plecach z hakiem w ciele i liną dookoła karku. Gazy w jego brzuchu już zdążyły się zebrać i wyglądał, jakby był w ciąży. Zdołałem się podnieść na kolana i zacząłem się czołgać. Ciało Matersona blokowało pół wejścia do kabiny. Poszarpane przez kule przywodziło na myśl ofiarę ataku dzikiego drapieżnika. Przeczołgałem się nad nim i krzyknąłem głośno, kiedy zobaczyłem lodówkę za barem. Wypiłem trzy puszki coca-coli, zachłystując się i wylewając 66 lodowaty płyn na piersi. Jęczałem i rzęziłem za każdym łykiem. Potem położyłem się i ponownie odpoczywałem. Zamknąłem oczy i chciałem zasnąć na zawsze. Gdzie, u diabła, jestem. To pytanie przywróciło mi świadomość. Tańcząca dryfowała przy zdradzieckim wybrzeżu najeżonym rafami i skałami podwodnymi. Z trudem podźwignąłem się na nogi i dotarłem do zakrwawionego kokpitu. Wokół rozpościerała się liliowoniebieska głębia, a nad pustym horyzontem wznosiły się wysoko łańcuszki białych obłoków. Odpływ i wiatr zepchnął nas daleko na wschód. Dookoła roztaczał się ogrom oceanu. Nogi ugięły się pode mną i chyba na chwilę straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, głowa wydawała się lżejsza, ale rana straszliwie bolała. Każdy ruch był torturą. Na ręku i kolanach dowlokłem się do łazienki, gdzie znajdowała się apteczka. Zdarłem koszulę i polałem ranę stężonym płynem antyseptycz-nym. Potem przyłożyłem opatrunek i zawinąłem całość najlepiej, jak mogłem, ale wysiłek był za duży. Poczułem znowu zawrót głowy i nieprzytomny runąłem na linoleum podłogi. Obudziłem się z lekką głową, ale słaby jak nowo narodzone dziecko. Zrobienie temblaku dla rannej ręki okupiłem olbrzymim wysiłkiem, a podróż na mostek - nie kończącym się ciągiem zawrotów głowy, bólu i nudności. Silniki Tańczącej zaskoczyły za pierwszym razem. Jak zawsze była kochana. - Zabierz mnie do domu, moja kochana - wyszeptałem i włączyłem automatycznego pilota. Nadałem mu przybliżony kierunek. Tańcząca ustawiła się na kurs, a mnie ponownie ogarnęła ciemność. Zwaliłem się jak długi na pokład, witając z radością zapomnienie, które mnie ogarniało. Być może to zmiana w ruchu Tańczącej obudziła mnie. Łódź przestała się kołysać i rzucać na wielkich falach Prądu Mozambickiego i spokojnie płynęła po osłoniętym morzu. Zmierzch zapadał szybko. Niezgrabnie uniosłem się do steru. W samą porę. Na przo- 67 dzie majaczył w niewyraźnym świetle ląd. Przymknąłem gaz i włączyłem jałowy bieg. Łódź zakołysała się łagodnie na płytkiej wodzie. Rozpoznałem kształt brzegu - była to Wyspa Wielkiej Płaszczki. Minęliśmy kanał Wielkiej Przystani. Mój kurs doprowadził mnie do najbardziej na południe leżącej części małych atoli, tworzących grupę Św. Marii. Wisząc na sterze, spojrzałem na pakunek zawinięty w płótno. Ciągle leżał na przednim pokładzie... Nagle uświadomiłem sobie, że muszę się go pozbyć. Sam nie rozumiałem, dlaczego, ale mętnie zdałem sobie sprawę, że jest to mocna karta w grze, w którą zostałem wplątany. Wiedziałem, że nie odważę się wwieźć tego do Wielkiej Przystani w biały dzień. Już trzech mężczyzn zostało zabitych przez ten ładunek... a ja miałem przestrzeloną klatkę piersiową. Coś bardzo ważnego musiało być w tym kawałku drelichu. Dotarcie na przedni pokład zajęło mi piętnaście minut. Dwa razy mdlałem. Kiedy czołgałem się do pakunku, głośno łkałem przy każdym ruchu. Przez następne pół godziny próbowałem niezdarnie odwinąć sztywne płótno i rozplatać grube węzły nylonowej liny. Jedną ręką zbyt słabą, aby chwycić odpowiednio mocno, było to beznadziejne. Znów zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zląkłem się, że mógłbym dopłynąć z pakunkiem na pokładzie. Leżąc na boku, wykorzystałem ostatnie promienie zachodzącego słońca, żeby określić położenie względem Wyspy Wielkiej Płaszczki. Miałem w jednej Unii czubki palm i szczyt wysokiego w tym miejscu brzegu. Następnie otworzyłem na dziobie ruchomą część relingu, którą zwykle wciąga się dużą rybę na pokład. Wypchnąłem obiema nogami pakunek za burtę. Z ciężkim pluskiem wpadł do wody, a mała fontanna opryskała mi twarz. Wysiłek ten znowu spowodował otwarcie się rany i krew przesiąkła przez prymitywny opatrunek. Chciałem wracać przez pokład, ale nie udało mi się tego dokonać. Straciłem świadomość w momencie, kiedy dotarłem do kokpitu. Obudziły mnie poranne słońce i chrapliwy ptasi skrzek, ale 68 kiedy otworzyłem oczy, słońce wydawało się ciemne jak przy zaćmieniu. Wzrok miałem przymglony, a kiedy próbowałem się poruszyć, nie miałem na to siły. Leżałem powalony słabością i bólem. Tańcząca nachylona była pod dziwacznym kątem, prawdopodobnie osiadła wysoko na plaży. Popatrzyłem w górę. Na salingu siedziały obok siebie dwie, tak duże jak indyki, mewy o czarnych grzbietach. Przekrzywiły główki w bok i patrzyły na mnie. Ich mocne dzioby w jasnożół-tym kolorze jaskrawiły się u nasady wiśniowoczerwonym trójkątem. Ptaki obserwowały mnie błyszczącymi czarnymi oczkami i niecierpliwie skubały piórka. Próbowałem je przepłoszyć krzykiem, ale nie mogłem poruszać ustami. Byłem zupełnie bezbronny. Wiedziałem, że niedługo zaczną od moich oczu. Zawsze zaczynały od oczu. Jedna z mew nade mną wyprostowała się, rozpostarła skrzydła i sfrunęła na pokład obok mnie. Złożyła skrzydła i podskoczyła kilka kroków bliżej. Patrzyliśmy na siebie. Znów próbowałem krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust. Mewa zbliżyła się jeszcze bardziej, wyciągnęła szyję, otworzyła dziób i wydała okropny skrzek groźby. Moje zdrętwiałe i obolałe ciało skurczyło się ze strachu przed ptakiem. Nagle ton skrzeku się zmienił i powietrze wypełniło się trzepotem skrzydeł. Ptak, którego obserwowałem, zaskrzeczał ponownie, ale tym razem z niezadowoleniem. Poderwał się do lotu, a powiew wywołany ruchem skrzydeł uderzył mnie po twarzy. Nastąpiła długa cisza. Leżałem na pokładzie, nadsłuchując i walcząc z ciemnościami, które na nowo próbowały mnie ogarnąć. Nagle usłyszałem szuranie z boku łodzi. Przechyliłem głowę w tę stronę i w tym momencie ciemnoczekoladowa twarz pojawiła się ponad pokładem i spojrzała na mnie z odległości pół metra. - O Boziu! - powiedział znajomy głos. - Czy to pan, panie Harry? Dowiedziałem się później, że Henry Wallace, jeden z wyspowych poławiaczy żółwi, biwakował na wysepkach atolu i kiedy wstał ze swojego słomianego legowiska, ujrzał Tańczącą Falą 69 wbitą przez odpływ w piaszczysty brzeg laguny, z chmarą mew skrzeczących nad pokładem. Przeszedł, brodząc przez pas wody, wspiął się na burtę, by znaleźć się w rzeźni, którą stał się kokpit Tańczącej. Chciałem mu powiedzieć, jak wdzięczny byłem, widząc go, chciałem mu obiecać, że będzie miał piwo za darmo przez resztę życia... ale zamiast tego zacząłem płakać. Łzy płynęły wolno, jakby z głębi duszy. Nie miałem nawet siły szlochać. - Takie małe zadraśnięcie - zachwycał się MacNab. - Po co tyle z tym zachodu? - Zdecydowanym ruchem sondował ranę. Jęknąłem, kiedy zrobił coś przy moich plecach. Gdybym miał siły, wstałbym ze szpitalnego łóżka i wsadziłbym tę sondę w najintymniejszy otwór ciała doktora. Zamiast tego jęknąłem słabo: - Doktorze, czy w czasach, kiedy powinieneś był oblać egzamin dyplomowy, nie uczyli cię o morfinie i tym wszystkim? MacNab przeszedł dookoła łóżka, aby spojrzeć mi w oczy. Miał około pięćdziesiątki, był gruby, o czerwonej twarzy, z siwiejącymi włosami i wąsami. Jego oddech mógłby wystarczyć za narkozę. - Harry, mój chłopcze, to wszystko kosztuje... Ale właściwie, jaki ty jesteś - z ubezpieczalni czy prywatny pacjent? - Właśnie zmieniłem status... jestem prywatny. - Całkiem słusznie - zgodził się MacNab. - Człowiek z twoją pozycją w społeczeństwie. - Kiwnął do siostry. - Dobrze więc, moja kochana, daj panu Harry'emu odrobinę morfiny, zanim pójdziemy dalej. - Kiedy czekał, aż siostra przygotuje zastrzyk, usiłował dodać mi otuchy, mówiąc: - Ostatniej nocy daliśmy ci dwa i pół litra krwi. Byłeś już prawie suchy. Ciągnąłeś jak gąbka. Nie należało oczekiwać, że jakaś sława medyczna zechciałaby praktykować na Św. Marii. W tej chwili niemal uwierzyłem w wyspową plotkę, iż MacNab był w spółce z zakładem pogrzebowym Freda Cokera. - W każdym razie, jak długo ma pan zamiar trzymać mnie tutaj, doktorze? 70 - Nie dłużej niż miesiąc. - Miesiąc! - krzyknąłem i spróbowałem wstać. Dwie siostry rzuciły się, żeby mnie przytrzymać, co nie wymagało zresztą wielkiego wysiłku. Zdołałem zaledwie unieść głowę. - Nie mogę tracić miesiąca. Mój Boże, to jest środek sezonu. Moi klienci przyjeżdżają w następnym tygodniu... Podbiegła do mnie siostra ze strzykawką. - Próbujesz mnie zatrzymać? Nie mogę stracić nawet jednej tury... Siostra wbiła igłę. - Harry, stary chłopie, musisz zapomnieć o tym sezonie. Nie będziesz już łowić. - Powiedziawszy to, doktor zaczął wyjmować kawałki kości i odłamki ołowiu z mojego ciała, podczas gdy mruczałem do siebie. Morfina stłumiła ból, ale nie moją rozpacz. Gdybyśmy razem z Tańczącą opuścili pół sezonu, nie mógłbym dalej egzystować. Jeszcze raz zawisło nade mną widmo finansowych tortur. Boże, jak ja nienawidzę pieniędzy. MacNab owijał mnie czystym białym bandażem, snując przede mną świetlane perspektywy. - Stracisz możliwość pewnych ruchów w lewej ręce, chłopcze. Prawdopodobnie będzie także trochę sztywniej sza i słabsza, no i będziesz miał kilka pięknych blizn, żeby pokazywać dziewczynom. - Skończył bandażowanie i zwrócił się do siostry: - Zmieniaj opatrunek co sześć godzin, przemywaj euzo-lem i dawaj mu co cztery godziny normalną dawkę aureomycy-tyny. Trzy mogadony dzisiaj na noc. Obejrzę go jutro, w czasie obchodu. - Odwrócił się, by się do mnie uśmiechnąć, pokazując zepsute zęby pod zwichrzonymi szarymi wąsami. - Cała policja czeka przed tym pokojem. Muszę ich teraz wpuścić - powiedział. Spojrzał w stronę drzwi i znów zachichotał: - Zrobiłeś kawał cholernej roboty z tymi dwoma. Żeby tak ich rozsmaro-wać... Ładne strzelanie, mój chłopcze. Inspektor Dały miał na sobie nieskazitelny, wykrochmalony mundur khaki, a jego skórzane pasy i paski świeciły się starannie wypolerowane. - Dzień dobry, panie Fletcher, przyszedłem spisać pańskie zeznania. Mam nadzieję, że czuje się pan dostatecznie silny. 71 - Czuję się wspaniale, inspektorze. Nic tak dobrze nie robi jak kula w piersi. Dały odwrócił się do policjanta, który wszedł za nim, i wskazał mu krzesło obok łóżka. Ten, kiedy usiadł i przygotowywał kartkę papieru, powiedział do mnie miękko: - Przyko mi, że pan jest ranny, panie Harry. - Dziękuję, Wally, ale powinieneś zobaczyć tamtych. Wally, duży, silny i przystojny młodzieniec, był jednym z siostrzeńców Chubby'ego. - Widziałem ich. - Uśmiechnął się. - O rany! - Jeśli pan jest gotów, panie Fletcher - przerwał inspektor, niezadowolony z tej wymiany zdań - przejdźmy do rzeczy. - Niech pan zaczyna - powiedziałem. Miałem świetnie przygotowaną historyjkę. Jak wszystkie dobre opowiadania -była dokładna i zawierała prawdę z pewnymi przemilczeniami. Nie wspomniałem o skarbie, który wyłowił James North i który zatopiłem ponownie w pobliżu Wyspy Wielkiej Płaszczki, ani też nie powiedziałem Daly'emu, w jakim obszarze prowadziliśmy poszukiwania. Oczywiście chciał to wiedzieć. Ciągle do tego wracał. - Czego oni szukali? - Nie mam pojęcia. Bardzo uważali, żebym się nie dowiedział. - Gdzie to wszystko się działo? - nalegał. - Za rafą Herring Bonę, na południe od Rastafa Point. To około pięćdziesięciu mil od przerwy w rafie Gunfire. - Mógłby pan rozpoznać dokładnie miejsce, gdzie nurkowali? - Nie myślę, żebym był w stanie określić z dokładnością do kilku mil. Wypełniałem tylko rozkazy. Dały bezsilnie przygryzał jedwabiste wąsy. - Dobrze. Powiedział pan, że zaatakowali pana bez ostrzeżenia. - Potwierdziłem. - Dlaczego to zrobili? Dlaczego próbowali pana zabić? - Nigdy o tym nie dyskutowaliśmy. Nie miałem sposobności zapytać ich o to. - Zacząłem znowu czuć się bardzo zmęczony i słaby. Nie chciałem mówić więcej, bojąc się, że popełnię 72 błąd. - Kiedy Guthrie zaczął do mnie strzelać ze swojej armaty, nie robił wrażenia, że chciałby pogadać. - To nie są żarty, Hetcher - powiedział Dały sztywno, a ja nacisnąłem dzwonek przy łóżku. Siostra najwidoczniej czekała tuż przy drzwiach. - Siostro, naprawdę czuję się marnie. - Musi pan teraz wyjść, inspektorze - zwróciła się do policjantów jak troskliwa kwoka. Wyprowadziła ich z oddziału, a potem wróciła, aby poprawić mi poduszki. Była ładną małą istotką z wielkimi czarnymi oczami. Miała wąską kibić, ściśniętą mocno paskiem, co podkreślało duże kształtne piersi. Błyszczące orzechowe loczki wymykały się spod małego płaskiego czepka. - Jak ci na imię? - wyszeptałem chrapliwie. - May. - Siostro May, jak to się stało, że nie widziałem siostry tutaj przedtem? - spytałem, kiedy pochyliła się nade mną, żeby poprawić prześcieradła. - Myślę, że po prostu pan nie patrzył, panie Harry. - Teraz patrzę- powiedziałem. Przód jej bluzki był zaledwie kilkanaście centymetrów od mojego nosa. Wstała szybko. - Mówią, że pan jest straszny - powiedziała. - Widzę, że to nie kłamstwa. - Uśmiechała się jednak. - Teraz niech pan zaśnie. Musi pan odzyskać siły. - Tak, ale porozmawiamy jeszcze - oznajmiłem. Zaśmiała się głośno. Przez następne trzy dni miałem dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć. Nie wolno mi było przyjmować gości przed oficjalnym śledztwem. Dały postawił przy drzwiach mojego pokoju policjanta na warcie i nie miałem wątpliwości, że zostałem oskarżony o morderstwo. Mój pokój był chłodny, przewiewny, z dalekim widokiem na trawniki i wysokie bananowce o ciemnych liściach, za którymi wznosiły się masywne kamienne mury fortu z armatami na blankach. Jedzenie miałem dobre: dużo ryb i owoców, a z siostrą May staliśmy się dobrymi, jeśli nie bliskimi przyjaciółmi. Nawet przemyciła do pokoju butelkę Chivas Regala, którą trzy- 73 maliśmy w basenie pod łóżkiem. Od niej też dowiedziałem się, że cała wyspa jest poruszona towarem przywiezionym przez Tańczącą Falę do Wielkiej Przystani. May powiedziała mi, że Matersona i Guthriego pochowano na drugi dzień na starym cmentarzu. Pod tą szerokością geograficzną zwłoki szybko się psują. W ciągu tych trzech dni zdecydowałem, że pakunek, który wyrzuciłem przy Wyspie Wielkiej Płaszczki, zostawię tam. Przypuszczałem, że od tej pory znajdę się pod obserwacją mnóstwa oczu, a to uniemożliwi mi swobodę ruchów. Nie wiedziałem, kim będą obserwatorzy i nie wiedziałem też, dlaczego będą to robić. Postanowiłem nie wychylać się, dopóki nie zorientuję się, skąd przyjdzie następna kulą. Nie podobała mi się ta gra. Mogli mnie wyeliminować i dlatego postanowiłem podejmować tylko takie działania, nad którymi mógłbym panować. Równie dużo myślałem o Jimmym, ale kiedy za każdym razem, czując żal, usiłowałem przekonać siebie, że był mi obcy, że nic przecież dla mnie nie znaczył, nie udawało mi się to. To jest moja słaba strona i tego powinienem się wystrzegać. Zawsze jestem gotów wiązać się uczuciowo z innymi ludźmi. Próbuję chodzić własnymi drogami, omijając okazje, i po latach praktyki nawet osiągnąłem pewne rezultaty. Rzadko już ktoś potrafił przeniknąć mój pancerz w sposób, w jaki zrobił to Jim-my North. Trzeciego dnia poczułem się o wiele silniejszy. Już sam, bez pomocy, mogłem się unieść do pozycji siedzącej, doświadczając umiarkowanego bólu. W moim szpitalnym pokoju zorganizowano oficjalne śledztwo. W tym zamkniętym posiedzeniu uczestniczyli tylko szefowie resortu ustawodawczego, sądowniczego i wykonawczego władz Św. Marii. Sesji przewodniczył sam prezydent, jak zwykle w czarnym ubraniu, świeżej białej koszuli i ze śnieżną aureolą wełny wokół czaszki. Asystował mu sędzia Harkness, wysoki i szczupły, opalony na ciemny brąz, podczas gdy inspektor Dały reprezentował władzę wykonawczą. Prezydent przede wszystkim zainteresował się moim samopoczuciem. Byłem przecież jednym z jego chłopców. - Niech pan pamięta tylko, że nie wolno się panu zmęczyć, panie Harry. Niech pan zawsze prosi, jeśli czegokolwiek będzie pan potrzebował, słyszy pan? Przyszliśmy tu tylko po to, aby usłyszeć pana relację, ale chcę powiedzieć, że nie musi się pan niczego obawiać. Nic się panu nie stanie. Inspektor Dały patrzył z bólem, widząc, że jego więzień został uniewinniony, jeszcze zanim zaczął się proces. Tak więc opowiedziałem moją historię ponownie, a prezydent wtrącał pomocne lub pełne podziwu komentarze za każdym razem, kiedy przerywałem dla zaczerpnięcia tchu. Kiedy skończyłem, potrząsnął głową z podziwem. - Jedno mogę powiedzieć, panie Harry. Niewielu jest mężczyzn, którzy by mieli dość siły i odwagi zrobić to, co pan, prawda, panowie? Sędzia Harkness przytaknął z całego serca, ale inspektor Dały milczał. - I to byli gangsterzy - ciągnął prezydent. - Wysłaliśmy ich odciski palców do Londynu, a dzisiaj dowiedzieliśmy się, że ci panowie przyjechali tutaj pod fałszywymi nazwiskami i że obaj są notowani w Scotland Yardzie. Gangsterzy, obaj. Prezydent spojrzał na sędziego Harknessa. - Są pytania, sędzio? - spytał go. - Chyba nie, panie prezydencie. - Dobrze - rozpromienił się prezydent. - A co pan myśli, inspektorze? Dały pokazał listę pytań napisaną na maszynie. Prezydent nie uczynił najmniejszego wysiłku, aby ukryć irytację. - Pan Fletcher jest jeszcze bardzo osłabiony, inspektorze. Mam nadzieję, że pańskie pytania rzeczywiście są ważne. Inspektor Dały zawahał się, a prezydent ciągnął ostro: - Dobrze, więc wszyscy jesteśmy zgodni. Werdykt stwierdza śmierć spowodowaną nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Pan Fletcher działał w obronie własnej i jest oczyszczony z jakichkolwiek podejrzeń. Przeciwko niemu nie wnosi się żadnych oskarżeń. - Odwrócił się do protokolanta w rogu pokoju: 74 75 - Zapisałeś? Przejsz i kopię wyślij do mojego biura po podpis. - Wstał, podszedł: nu formalne zaproszenie. Chcę jeszcze raz usłyszeć tę całą hisorię. Jeżeli następnym razem stanę przed sądem, co na pewno nastąpi, mam nadzieg, że będę tak samo traktowany. Teraz oficjalnie uznany za lewinnego, mogłem już przyjmować gości. Chubby i pani (hubby przyszli razem, ubrani w swoje odświętne stroje nunor jeden. Pani Chubby, znając moją słabość, upiekła jedne ze swoich wspaniałych ciastek z bananami. Chubbym targaj/ sprzeczne uczucia: radość, że widzi mnie żywego, i wścieklść z powodu tego, co zrobiłem z Tańczącą Falą. Patrzył na noie srogo, z naburmuszoną miną, kiedy wyjaśniał, o co mu clntdzi. - Nigdy nie dorowadzę z powrotem tego pokładu do czystości. To wszystk]er zadepeszował i skreślił wszystkich twoich klientów na restę sezonu? Powiedział im, że zostałeś ciężko ranny i przekaz; i wszystkie rezerwacje panu Colemanowi. Straciłem panovsmie nad sobą i krzyknąłem: - Powiedz Freoliwi Cokerowi, żeby wziął swoją czarną dupę w troki i natychmiast tu się zjawił. Dick Coleman fcył związany z hotelem „Hilton". Sfinansowali mu kupno dw^ch wielkich łodzi do połowu wielkich ryb. Coleman zwerbovMł dwóch zagranicznych kapitanów. Żadna z jego łodzi nie złoviła jeszcze zbyt wielu ryb; po prostu kapi- 76 tanowie nie mieli wyczucia. Nic dziwnego, że Coleman miał trudności ze zdobyciem klientów, i domyślałem się, że ładnie wynagrodził Freda za przekazanie moich rezerwacji. Coker przyszedł następnego ranka. - Panie Harry, doktor MacNab powiedział mi, że nie będzie pan mógł łowić w tym sezonie. Nie mogłem zawieść moich klientów. Lecieliby dziesięć tysięcy kilometrów, żeby znaleźć pana w łóżku w szpitalu. Nie mógłbym tego zrobić... muszę dbać o swoją reputację. - Panie Coker, pańska reputacja śmierdzi jak jeden z tych truposzy, z którymi ma pan do czynienia w pańskim salonie -powiedziałem mu. Uśmiechnął się do mnie słabo zza okularów w złotej oprawce, ale oczywiście miał rację. Minie jeszcze dużo czasu, zanim zdołam wyruszyć na dużą rybę. - Teraz niech się pan nie denerwuje, panie Fletcher. Jak tylko poczuje się pan lepiej, zorganizuję panu dochodowych klientów. - Mówił znów o nocnych wyprawach. Zarobek z jednej wyprawy dochodził nawet do wysokości siedmiuset pięćdziesięciu dolarów. Nawet w moim obecnym, fatalnym stanie mógłbym sobie z tym poradzić. To się sprowadzało tylko do stania na mostku Tańczącej podczas drogi tam i z powrotem. Oczywiście, pod warunkiem, że nie wpadlibyśmy w kłopoty. - Niech pan sobie da z tym spokój, panie Coker. Mówiłem panu, że teraz już tylko łowię. - Kiwnął głową i uśmiechnął się jakby nigdy nic. - Jeden z pańskich klientów uparcie wypytywał o pana. - Ciało? Skrzynie? - zapytałem. „Ciałami" nazywaliśmy transport ludzi z Afryki lub do niej; uciekający politycy z jednej strony, a z drugiej strony politycy chcący przeniknąć do kraju i dokonać przewrotu. „Skrzynie" zwykle mieściły śmiercionośną broń i szły tylko w jedną stronę. W dawnych czasach nazywano to przemytem broni. Coker potrząsnął głową i zacytował ze starego dziecinnego wierszyka: „... pięć, sześć, kije weź". W tym kontekście „kije" oznaczały kły słoniowe. Olbrzymie, dobrze zorganizowane wyprawy kłusowników trzebiły wschodnioafrykańskie parki naro- 77 dowe z afrykańskich słoni. Wschód stanowił nie nasycony, dobrze płacący rynek zbytu kości słoniowej. Potrzebowano dobrych kapitanów i szybkich łodzi, żeby przewieźć ten cenny towar przez niebezpieczne wody wybrzeża do miejsca, gdzie w Prądzie Mozambickim czekał jeden z dużych statków oceanicznych. - Panie Coker - odparłem znużony. - Jestem pewien, że pana matka nigdy nie dowiedziała się imienia pana ojca. - Miał na imię Edward, panie Harry. - Uśmiechnął się ostrożnie. - Powiedziałem klientowi, że cena poszła w górę w związku z inflacją i ceną ropy. - Ile? - Siedem tysięcy za podróż. - Nie było to dużo, wziąwszy pod uwagę, że Coker zabierał piętnaście procent, a inspektor Dały znów musiałby przymknąć oko i ogłuchnąć. Oprócz tego Chubby i Angelo zawsze zarabiali premię za niebezpieczeństwo, obaj po pięćset za nocną wyprawę. - Niech pan o tym zapomni, panie Coker - rzekłem bez przekonania. - Niech pan załatwi po prostu klientów na ryby. -Ale on wiedział, że nie będę w stanie odmówić. - Jak tylko będzie pan miał siłę do łowienia, załatwimy i to. A tak w ogóle, to kiedy pan chce zrobić pierwszą nocną wyprawę? Mam ich umówić za dziesięć dni od dzisiaj? Będzie wysoki wiosenny przypływ i dobry księżyc. - No dobrze - zgodziłem się zrezygnowany. - Za dziesięć dni - powtórzyłem. Podjęcie wiążącej decyzji, wydawało się, przyspieszyło moją rekonwalescencję. Przed tą historią odznaczałem się świetną kondycją, co teraz owocowało. Rozległe rany ramienia i pleców zaczynały się zmniejszać w cudowny wręcz sposób. Kamień milowy w rekonwalescencji osiągnąłem na szósty dzień. Siostra May urządziła mi kąpiel w łóżku. Przy okazji był to wspaniały pokaz mojej dobrej formy. Nawet na mnie, który znałem to zjawisko, zrobiło to wrażenie, a siostra May ze zdumienia zdołała jedynie ochryple wyszeptać: - Boże! Pan na pewno odzyskał siły. 78 - Siostro May, czy powinniśmy to zmarnować? - zapytałem, a ona potrząsnęła gwałtownie głową. Od tej pory zacząłem pogodniej spoglądać na swoje położenie. Oczywiście, myślami krążyłem wokół owiniętego płótnem sekretu przy Wyspie Wielkiej Płaszczki. Poczułem, że moje rozsądne postanowienia słabną. - Tylko obejrzę - zapewniałem siebie. - Kiedy będę pewien, że wszystko już przyschło. Pozwalali mi już wstawać na parę godzin. Dręczył mnie niepokój. Jak najszybciej chciałem sięzabrać do dzieła. Nawet pełne poświęcenia wysiłki siostry May nie mogły stłumić mojej budzącej się energii. MacNab nie krył zdziwienia: - Świetnie, Harry, stary chłopie. Goi się ślicznie... jeszcze tydzień. - Tydzień, cholera! - wykrzyknąłem. Za siedem dni miałem płynąć na nocną wyprawę. Coker załatwił ją bez trudu, a ja nie miałem przy duszy grosza. Wyprawa była konieczna. Moja załoga przychodziła z wizytą każdego wieczora. Referowali mi postępy w reperacjach na Tańczącej. Jednego wieczora Angelo zawitał wcześniej niż zwykle. Przywdział swoje odświętne ubranie - buty rodeo i wszystko inne. Przyszedł dziwnie przy gaszony i nie sam... Dziewczyna, która mu towarzyszyła, była młodą przedszkolanką z rządowej szkoły w pobliżu fortu. Znałem ją na tyle dobrze, żeby wymieniać uśmiechy na ulicy. Pani Eddy kiedyś scharakteryzowała mi ją: - To dobra dziewczyna, ta Judith. Nie taka puszczalska i flir-ciara jak inne. Będzie kiedyś dobrą żoną dla jakiegoś szczęściarza. Była także ładna. Wysoka, wiotka, czysto i skromnie ubrana. Powitała mnie nieśmiało: - Dzień dobry, panie Harry. - Halo, Judith. Jak dobrze, że przyszłaś - odpowiedziałem i spojrzałem na Angela, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Nie mógł mi spojrzeć w oczy i zaczerwienił się, szukając słów. 79 - Ja i Judith planujemy się pobrać - wybuchnął w końcu. -Chciałem, żebyś o tym wiedział, szefie. - Myślisz, że uda ci się go ujarzmić, Judith? - zaśmiałem się zadowolony. - Zobaczy pan - powiedziała z błyskiem ciemnych oczu, co czyniło pytanie zbytecznym. - No, fajnie... wygłoszę mowę na waszym weselu - obiecałem. - Czy pozwolisz Angelowi być nadal w mojej załodze? -zapytałem. - Nawet bym nie próbowała nie pozwolić - zapewniła mnie. - To dobra praca. Posiedzieli godzinę, a kiedy wyszli, poczułem odrobinę zazdrości. To musi być dobrze mieć kogoś... oprócz samego siebie. Myślałem już kiedyś, że gdybym znalazł odpowiednią osobę, to mógłbym spróbować. Następnie odrzuciłem tę myśl, wracając na pozycje obronne. Było cholernie dużo kobiet... i żadnej gwarancji, że wybierzesz właściwą. MacNab wypuścił mnie dwa dni wcześniej. Ubranie dosłownie wisiało na mnie. Ubyło mi prawie dwanaście kilo, a moja opalenizna wyblakła na brudny żółty brąz. Pod oczami pojawiły mi się duże niebieskie cienie i ciągle się czułem słaby jak dziecko. Ręka była na temblaku, a rany wciąż nie zasklepione, ale mogłem sobie sam zmieniać opatrunek. Angelo przyjechał po mnie do szpitala ciężarówką i czekał, aż się pożegnam z siostrą May na stopniach. - Miło mi było pana poznać, panie Harry. - Przyjdź do chaty niedługo. Upiekę ci masę langust i napijemy się trochę wina. - Mój kontrakt kończy się w następnym tygodniu. Jadę do domu, do Londynu. - Bądź szczęśliwa, słyszysz?-powiedziałemjej. Angelo zawiózł mnie na Przystań Admiralicji i razem z Chubbym spędziliśmy godzinę, omawiając reperacje Tańczącej. Jej pokład znowu lśnił śnieżną bielą. Całą boazerię na ścianie salonu wymieniono; kawał pięknej stolarki, w której nawet ja nie mogłem znaleźć skazy. 80 Płynęliśmy kanałem aż do Mutton Point i dobrze było znowu czuć pod stopami lekką Tańczącą i słyszeć słodkie mruczenie silników. Wróciliśmy do domu o zmierzchu, żeby zacumować i usiąść na mostku w ciemności i rozmawiać, pijąc piwo z puszki. Powiedziałem im, że mamy następnej nocy wyprawę, a oni pytali, gdzie popłyniemy i jaki towar będziemy wieźć. To było wszystko - sprawa została załatwiona bez żadnych dyskusji. - Pora już iść - powiedział w końcu Angelo. - Idę zabrać Judith ze szkoły wieczorowej. - Po wiosłowaliśmy do brzegu. Obok mojej ciężarówki zaparkowanej na tyłach szop z ananasami stał policyjny land-rover. Wysiadł z niego Wally, młody policjant. Kiedy się zbliżyliśmy, przywitał się ze swoim wujem, a potem zwrócił się do mnie. - Przepraszam, że pana niepokoję, panie Harry, ale inspektor Dały chce pana widzieć w forcie. Powiedział, że to pilne. - O Boże - burknąłem. - Nie może zaczekać do jutra? - Powiedział, że nie może, panie Harry. - Wally miał tak nieszczęśliwą minę, że ze względu na niego powiedziałem: - Dobrze, pojadę za tobą ciężarówką... Najpierw musimy wyrzucić Chubby'ego i Angela. Pomyślałem, że prawdopodobnie Dały chce potargować się o swoją łapówkę. Zwykle Fred Coker to załatwiał, ale domyśliłem się, że Dały zamierza podwyższyć cenę. Prowadząc jedną ręką i podtrzymując kierownicę kolanem, kiedy zmieniałem biegi zdrową ręką, jechałem za czerwonymi tylnymi światłami land-rovera Wally'ego. Przejechaliśmy most zwodzony i zaparkowaliśmy na dziedzińcu fortu. Masywne kamienne mury zostały zbudowane przez niewolników w połowie XVIII wieku. Stało na nich długie trzy-dziestosześciofuntowe działo, które broniło kanału i wejścia do Wielkiej Przystani. Jedno skrzydło fortu wykorzystano na siedzibę policji, więzienie i skład broni, resztę fortu zajmowały biura rządowe i prezydenckie oraz państwowe apartamenty. Weszliśmy po frontowych stopniach do dyżurki. Wally po- 81 prowadził mnie przez boczne drzwi, korytarz, schody w dół, drugi korytarz i kolejne kamienne schody. Nigdy przedtem nie trafiłem tutaj. Kamienne ściany, prawdopodobnie dawnej prochowni, musiały mieć z sześć metrów grubości. Prawie że oczekiwałem pojawienia się Frankensteina zza grubych, nabijanych żelaznymi ćwiekami, dębowych drzwi, zamykających ostatnie przejście. Przeszliśmy przez nie. Nie był to Frankenstein, ale inna bestia. Inspektor Dały czekał na nas z jeszcze jednym ze swoich policjantów. Od razu spostrzegłem, że mają broń przy boku. W pomieszczeniu o nie tynkowanych ścianach i brukowanej posadzce stały cztery drewniane krzesła i stół. Drzwi na przeciwległej ścianie prowadziły do celu. Gołe stuwatowe żarówki, wiszące na czarnym kablu pod belkowanym stropem, rzucały ciężkie czarne cienie w kątach nieregularnie ukształtowanego pomieszczenia. Na stole leżał mój karabinek FN. Spojrzałem na niego, nic nie rozumiejąc. Wally zamknął za mną dębowe drzwi. - Panie Fletcher, czy to pana broń? - Przecież doskonale pan o tym wie - powiedziałem ze złością. - Co tu jest grane, do diabła, Dały? - Haroldzie Delville'u Fletcherze, aresztuję pana pod zarzutem nielegalnego posiadania broni kategorii A. Jako dowód rzeczowy -jeden nie licencjonowany automatyczny karabinek typu Fabriąue National, numer seryjny 4163215. - Postradałeś zmysły. - Zaśmiałem się. Nie podobał mu się ten śmiech. Ściągnął wąskie, małe usta pod wąsami jak nadąsane dziecko i kiwnął na policjantów. Natychmiast wyszli przez dębowe drzwi. Usłyszałem trzask zamykanych rygli. Dały i ja zostaliśmy sami. Stał w drugim końcu pomieszczenia, z daleka ode mnie... z odpiętą kaburą. - Czy jego ekscelencja wie o tym, Dały? - spytałem, ciągle się uśmiechając. - Jego ekscelencja opuściła Św. Marię dziś o czwartej po południu, żeby wziąć udział w konferencji przywódców Wspólnoty Brytyjskiej w Londynie. Wróci za dwa tygodnie. Przestałem się uśmiechać. Wiedziałem, że to prawda. 82 - Mam powody przypuszczać, że bezpieczeństwo państwa jest narażone na szwank. Teraz on się uśmiechnął. - Zanim posuniemy się dalej, chcę, żebyś był pewien, że mówię poważnie. - Wierzę ci - powiedziałem. - Mam dwa tygodnie na to, aby być z tobą tutaj sam na sam, Fletcher. Te ściany są bardzo grube. Możesz robić tyle hałasu, ile ci się podoba. - Jesteś potworny gnojek, naprawdę. - Są tylko dwa sposoby wyjścia stąd. Albo dojdziemy do porozumienia, albo poślę po Freda Cokera, żeby przyszedł i wyniósł cię w pudle. - No więc, podaj swoje warunki, ty kreaturo. - Chcę wiedzieć dokładnie, naprawdę dokładnie, gdzie twoi klienci prowadzili poszukiwania podwodne, zanim nastąpiły strzały. - Powiedziałem ci, gdzieś koło Rastafa Point. Nie mogę określić dokładnie miejsca. - Fletcher, znasz miejsce co do centymetra. Mogę się założyć o TWOJE życie. Nie mógłbyś pominąć takiej okazji jak ta. Wiesz to. Ja to wiem... i oni wiedzieli. Dlatego właśnie próbowali cię zlikwidować. - Inspektorze, odpieprz się - powiedziałem. - Co więcej, to nie było wcale obok Rastafa Point. Pracowałeś na północy. Interesowałem się tym. Mam parę raportów o twoich ruchach. - To było gdzieś przy Rastafa Point - powtórzyłem z uporem. - No, bardzo dobrze - zgodził się. - Mam nadzieję, że nie jesteś taki twardy, jakiego usiłujesz zgrywać, Fletcher, bo inaczej będzie to długa, paskudna sprawa. Ale zanim zaczniemy, nie traćmy czasu na zajmowanie się fałszywymi danymi. Mam zamiar trzymać cię tutaj, póki je sprawdzę - mam dwa tygodnie. Patrzyliśmy jeden na drugiego i zrobiło mi się słabo. Doszedłem do wniosku, że Peterowi Dały'emu musiało sprawiać to 83 przyjemność. Na jego wąskich ustach pojawił się jakiś rozkoszny wyraz, a oczy się zamgliły. - Wiesz, zdobyłem duże doświadczenie w przesłuchaniach na Malajach. Fascynująca sprawa. Tak dużo aspektów. Tak często twardzi i silni pękają pierwsi, a z małych słabeuszy nic nie można wycisnąć... To go podniecało; podniecała go perspektywa zadawania bólu. Zaczął szybko i głęboko oddychać. Jego policzki nabrały świeżego koloru. - Oczywiście, jesteś teraz fizycznie w dołku, Fletcher. Prawdopodobnie ostatnie niemiłe przygody bardzo obniżyły twoją odporność na ból. Nie sądzę, żeby to zajęło dużo czasu... Wydawało się, że jest mu z tego powodu przykro. Zebrałem się w sobie, gotowy do walki. - Nie! - warknął. - Nie rób tego, Fletcher. - Położył rękę na kaburze pistoletu. Dzieliło nas pięć metrów. Miałem tylko jedną rękę zdrową, byłem słaby, za mną znajdowały się zamknięte drzwi, a za nimi dwóch uzbrojonych policjantów... Opuściłem ramiona. - Tak lepiej - powiedział i uśmiechnął się znów. - Myślę, że teraz przypniemy cię do prętów w celi i możemy zaczynać. Kiedy będziesz miał dosyć, po prostu powiedz. Myślę, że moje urządzenie elektryczne wyda ci się proste, ale skuteczne. To zaledwie dwunasto wolto wy akumulator samochodowy, a ja przytwierdzam końcówki do interesujących części ciała. Sięgnął za siebie... i po raz pierwszy zauważyłem przycisk elektrycznego dzwonka na ścianie. Nacisnął go i zza dębowych drzwi usłyszałem słabe dzwonienie. Rygle odskoczyły i weszło dwóch policjantów. - Weźcie go do celi! - rozkazał Dały. Policjanci zawahali się. Domyśliłem się, że nie byli przyzwyczajeni do tego typu operacji. - No, dalej - warknął Dały, a oni stanęli po obu moich bokach. Wally położył lekko rękę na moim chorym ramieniu. Pozwoliłem się prowadzić do celi... i do Dały'ego. Marzyłem o okazji, żeby się z nim rozprawić, choćby tylko jeden raz. 84 - Jak ma się twoja mama, Wally? - spytałem ostrożnie. - Dobrze, panie Harry - mruknął zażenowany. - Dostała prezent, który posłałem jej na urodziny? - Tak, dostała. - Był rozkojarzony, jak tego chciałem. Doszliśmy do Dały'ego. Czekał przy wejściu do celi, uderzając laską z malakki po udach. Policjanci trzymali mnie z respektem, lekko, niepewni siebie. Zrobiłem krok w bok, popchnąłem Wally'ego tak, że stracił nieco równowagę... następnie szarpnąłem się do tyłu i wyswobodziłem się. Nikt z nich nie spodziewał się tego. Zrobiłem trzy kroki w kierunku Dały'ego. Zanim oprzytomnieli, wepchnąłem już w niego kolano z całą siłą mojego ciała. Trafiłem w krocze -wspaniałe, ciężkie uderzenie. Nieważne, jaką cenę miałbym zapłacić za tę przyjemność, i tak się opłaciło. Dały'ego ścięło z nóg. Poleciał pół metra do tyłu i osunął się po prętach. Potem zwinął się, przyciskając obie ręce do bolącej części ciała. Syczał cienko... dźwięk podobny do pary wydobywającej się z czajnika. Kiedy pochylił się do przodu, chciałem jeszcze kopnąć go w twarz, żeby wyleciały mu wszystkie zęby, ale policjanci ocknęli się i odciągnęli mnie. Stracili całą swoją poprzednią delikatność. Teraz brutalnie ściskali moje ramię. - Nie powinien pan tego robić, panie Harry! - Wally krzyczał na mnie ze złością. Wpił palce tak, że aż zacisnąłem zęby. - Sam prezydent oczyścił mnie ze wszystkiego, Wally. Wiesz o tym! - odkrzyknąłem. Daily wyprostował się z twarzą wykrzywioną z bólu, ciągle trzymając się za podbrzusze. - To jest ukartowane, to jest pułapka! - Wiedziałem, że mam tylko kilka sekund na powiedzenie wszystkiego. Dały zbliżał się do mnie, wymachując zuchwale laską, z ustami szeroko otwartymi, próbując wydobyć głos. - Jeśli będzie mnie miał w celi, to mnie zabije, Wally... -wysapałem. - Zamknij się! - ryknął Dały. - Nie odważyłby się tego uczynić, gdyby prezydent... - Zamknij się! Zamknij się! - Uderzył laską. Cięcie boczne, 85 które ugryzło jak kobra. Starał się trafiać w rany. Sprężysta laska świstała dookoła mnie jak strzały z pistoletu. Ból był nie do wytrzymania. Rzucałem się bezwiednie w uścisku policjantów. Przytrzymali mnie. - Zamknij się! - krzyczał Dały histerycznie z bólu i wściekłości. Uderzył jeszcze raz, a laska wcięła się głęboko w nie zagojone ciało. Tym razem jęknąłem. - Zabiję cię, ty draniu! - krzyknął Dały i odstąpiwszy nieco, ciągle cierpiąc z bólu, niezręcznie szarpał się z pistoletem. To, na co miałem nadzieję, stało się teraz. Wally puścił mnie i skoczył do przodu. - Nie! - krzyknął. - Nie to. Podbiegł do pochylonego Dały'ego i mocną brązową ręką uniemożliwił mu wyciągnięcie pistoletu. - Zejdź mi z drogi! To rozkaz! - krzyczał Dały, ale Wally odpiął sprzączkę od kolby pistoletu. Odstąpił do tyłu z bronią w ręku. - Zniszczę cię za to - zawarczał Dały. - To jest twój obowiązek... - Znam swoje obowiązki, inspektorze - odparł Wally prosto i z godnością. -1 nie należy do nich mordowanie więźniów. Potem zwrócił się do mnie: - Panie Harry, najlepiej będzie, jak się pan stąd wyniesie. - Uwalniasz więźnia... - sapnął Dały. - Człowieku, zniszczę cię! - Nie widziałem nakazu aresztowania. Jak tylko prezydent podpisze nakaz aresztowania, przyprowadzimy pana Harry'ego z powrotem. - Ty czarny draniu! - krzyknął Dały do Wally'ego, ale ten odwrócił się już do mnie. - Szybko! Droga do chaty dłużyła się niemiłosiernie. Każdy wybój na drodze odbijał się bólem w piersiach. Jedna rzecz, którą zrozumiałem podczas tej wieczornej zabawy, to ta, że pierwsza myśl jest zawsze słuszna. Cokolwiek zawierał pakunek przy Wyspie 86 Wielkiej Płaszczki - mógł takiemu spokojnemu dżentelmenowi jak ja przysporzyć masę kłopotów. Nie byłem tak zadufany, by wierzyć, że inspektor Dały zrobił już ostatnią próbę przesłuchiwania mnie. Jak tylko się wyliże z kopniaka, jakiego dostał w maszynerię rozpłodową, podejmie następną próbę, aby podłączyć mnie do swojego systemu oświetleniowego. Zastanawiałem się, czy Dały działa samotnie, czy ma partnerów, i doszedłem do wniosku, że jest sam i wykorzystuje tylko nadarzającą się okazję. Zaparkowałem ciężarówkę na podwórku i przeszedłem na werandę. Pani Chubby przychodziła sprzątać i robić porządki podczas mojej nieobecności. Na stole w jadami stały świeże kwiaty w słoiku po dżemie, ale najważniejsze, że w lodówce znajdowały się jajka, bekon, chleb i masło. Zdjąłem pokrwawioną koszulę i opatrunek. Laska pozostawiła grube, wypukłe pręgi na piersiach, a rany były w okropnym stanie. Wziąłem prysznic i nałożyłem nowy opatrunek. Stojąc nago nad kuchenką, usmażyłem pełną patelnię jajecznicy na bekonie. Potem nalałem sobie bardzo ciemną whisky i wypiłem ją jako lekarstwo. Zbyt zmęczony, aby wejść pod prześcieradło, padłem na łóżko i zacząłem się zastanawiać, czy zdołam odbyć nocną wyprawę według planu. Była to moja ostatnia myśl przed świtem. Potem, kiedy wziąłem prysznic i popiłem dwa proszki przeciwbólowe szklanką zimnego soku ananasowego i zjadłem na śniadanie drugą pełną patelnię jajek, pomyślałem, że odpowiedź brzmi: tak. Byłem zesztywniały i obolały, ale mogłem pracować. W południe pojechałem do miasta. Zatrzymałem się przy sklepie pani Eddy, żeby zrobić zakupy, a potem pojechałem na Przystań Admiralicji. Tańcząca stała przy nabrzeżu z Chubbym i Angelem na pokładzie. - Napełniłem dodatkowe zbiorniki, Harry - powiedział Chubby. - Wystarczy na tysiąc mil. - Czy wyjąłeś sieci na towar? - spytałem, a on przytaknął. 87 - Schowałem je w głównym schowku na żagle. - Używaliśmy zwykle sieci, aby wnieść na pokład ciężką kość słoniową. - Nie zapomnij wziąć kurtki. Zrobi się zimno przy tym wietrze, kiedy będziemy płynąć z prądem. - Nie martw się, Harry. To ty powinieneś uważać. Chłopie, wyglądasz tak źle jak dziesięć dni temu. Wyglądasz naprawdę na chorego. - Czuję się świetnie, Chubby. - Tak - mruknął. - Jak moja teściowa. - Zmienił temat i spytał: - Co stało się z twoim karabinkiem, chłopie? - Ma go policja. - Myślisz, że możemy płynąć bez czegoś do strzelania na pokładzie? - Nigdy dotąd nie potrzebowaliśmy go. - Zawsze jest ten pierwszy raz - mruknął. - Bez tego będę czuł się jak goły. Zawsze mnie bawiły poglądy Chubby'ego na temat broni. Wierzył święcie, że szybkość i gwałtowność kuli zależy od tego, jak mocno ciągnie się za cyngiel... i uważał, że jego kula leci naprawdę bardzo szybko i bardzo daleko. Dzika siła, z jaką posyłał ją w drogę, mogła zaszkodzić mniej masywnej broni niż FN. Chubby nie potrafił także opanować się i nie zamykać oka w chwili oddawania strzału. Widziałem go, jak pudłował, strzelając do tygrysiego rekina, długiego na pięć metrów, z odległości trzech metrów z dwudziestoma nabojami w magazynku. Chubby Andrews nigdy nie pojedzie strzelać do Bisley, ale oczywiście kochał broń palną i wszystko, co robi hałas. - Pójdzie nam jak po maśle. To będzie sakramentalnie miła wycieczka, Chubby, zobaczysz - zapewniałem, a on skrzyżował palce od uroku i poszedł czyścić i tak już lśniące mosiężne okucia Tańczącej. Biuro agencji turystycznej Freda Cokera było puste. Uderzyłem w dzwonek na biurku. Fred wychylił głowę z pomieszczenia na zapleczu. - Witam, panie Harry. - Był bez marynarki, rękawy u koszuli podwinął, a dookoła bioder miał przewiązany czerwony 88 gumowy fartuch. - Niech pan zamknie frontowe drzwi. Proszę tędy. Pomieszczenie na zapleczu stanowiło kontrast z frontowym biurem z jaskrawymi tapetami i jasnymi plakatami reklamującymi podróże. Przypominało długą, ponurą stodołę. Wzdłuż jednej ściany stał stos tanich sosnowych trumien. Przed podwójnymi wrotami parkował karawan. W kącie za brudną płócienną zasłoną znajdował się stół z marmurowym blatem, z wgłębieniem wzdłuż krawędzi i otworem do odprowadzania ścieków do kubła stojącego pod nim na podłodze. - Niech pan wejdzie i siada. Tam jest krzesło. Proszę mi wybaczyć, że będę pracować w czasie rozmowy. Muszę mieć to gotowe na czwartą po południu. Rzuciłem jedno spojrzenie na kruche nagie ciałko na blacie. Była to mała dziewczynka około sześciu lat, z długimi ciemnymi włosami. Jedno spojrzenie wystarczyło, więc przesunąłem krzesło za zasłonę, tak żeby widzieć tylko łysą głowę Freda Cokera. Zapaliłem cygaro. W pokoju rozchodził się ciężki zapach płynu balsamującego. Drapało mnie w gardle. - Przyzwyczai się pan do tego, panie Harry - powiedział Fred Coker, zauważywszy mój niesmak. - Załatwił pan to? - zapytałem. Nie chciałem rozmawiać o jego makabrycznym zajęciu. - Załatwione - odpowiedział. - Załatwił pan też z naszym przyjacielem z fortu? - Wszystko załatwione. - Kiedy pan go widział? - nalegałem. Chciałem wiedzieć coś o Dalym. Ciekawiło mnie, jak się czuje. - Widziałem go dziś rano, panie Harry. - Jak się miewał? - Wyglądało, że w porządku. - Coker przerwał swoją przerażającą robotę i spojrzał na mnie pytająco. - Czy stał, chodził dookoła, tańczył gigę, śpiewał i był jak szczygieł? - pytałem. - Nie, siedział i był w niezbyt dobrym nastroju. - Oczywiście. - Zaśmiałem się, a moje własne rany przestały mi tak bardzo dokuczać. - Ale forsę wziął? 89 - Tak, wziął. - Dobrze, ale nasze sprawy jeszcze nie są załatwione. - Tak jak panu powiedziałem, wszystko jest umówione. - No, niech pan mówi, panie Coker. - Załadunek przy ujściu potoku Salsa, gdzie wpływa on do południowej odnogi głównego ujścia rzeki Dura. - Skinąłem głową. Trasa do przyjęcia: dobry kanał, a obszar odpowiedni. - Umówionym znakiem rozpoznawczym będą dwie latarnie, jedna nad drugą, umieszczone na brzegu jak najbliżej u-jścia. Błyśnie pan dwa razy, powtarzając w odstępach trzydzie-stosekundowych, i kiedy dolne światło zgaśnie, zakotwiczy pan. Powtórzyć? - Nie trzeba. - Jak dotąd, wszystko było w porządku. - Ładunek przeniosą z łodzi. Zgodziłem się, a potem zapytałem: - Czy oni wiedzą, że o trzeciej jest niska woda i muszą przed nią wypłynąć z kanału? - Tak, panie Harry. Powiedziałem im, że muszą skończyć ładowanie przed drugą. - W takim razie w porządku, a co z wyładunkiem? - Wyładunek dwadzieścia pięć mil na wschód od Rastafa Point. - Dobrze. Mogłem sprawdzić moje położenie w stosunku do latarni morskiej w Rastafa. To było proste. - Będzie pan wyładowywać na jednomasztowy szkuner, duży. Sygnały rozpoznawcze te same. Dwa światła na maszcie. Błyśnie pan dwa razy co trzydzieści sekund i dolne światło zgaśnie. Wtedy może pan wyładowywać. Oni załatwią wyładunek i wyleją olej, aby mógł pan gładko podpłynąć. Myślę, że to wszystko. - Oprócz pieniędzy. - Oprócz pieniędzy, oczywiście. - Wyjął kopertę z przedniej kieszeni fartucha. Wziąłem ją ostrożnie w dwa palce i spojrzałem na jego obliczenia, zrobione długopisem na kopercie. - Na początek połowa, jak zwykle, a reszta po dostarczeniu towaru - zaznaczył. Razem trzy tysiące pięćset, od tego odchodziło dwa tysiące sto dla Cokera i łapówka Daly'ego. Zostawało tysiąc czterysta, 90 z czego musiałem wypłacić premie Chubby'emu i Angelowi -tysiąc dolarów. Skrzywiłem się. - Czekam przed pańskim biurem jutro o dziewiątej rano, panie Coker. - Przygotuję filiżankę kawy dla pana, panie Harry. - Chciałbym, żeby to nie było wszystko - powiedziałem mu, a on zaśmiał się i pochylił ponownie nad marmurowym blatem. Wyszliśmy z Wielkiej Przystani późnym popołudniem. Popłynąłem fałszywym kursem w stronę Mutton Point, dla zmylenia ewentualnego obserwatora z lornetką na wierzchołku Coo-lie Peak. Kiedy zapadły ciemności, wróciłem na właściwy kurs i popłynęliśmy przybrzeżnym kanałem między wyspami w kierunku szerokiego ujścia rzeki Duva. Na niebie nie pojawił się jeszcze księżyc. Przybrzeżne fale załamywały się, fosforyzując w poświacie zachodzącego słońca jak duchy. Prowadziłem Tańczącą szybko, uważając na charakterystyczne znaki: atol majaczący w poświacie gwiazd, zakończenie rafy, ruch i załamywanie się wody. To one prowadziły mnie przez przesmyki i ostrzegały przed skałami i płyciznami. Angelo i Chubby tkwili razem ze mną przy relingu mostku. Od czasu do czasu jeden z nich schodził na dół, aby zaparzyć nową porcję mocnej czarnej kawy. Piliśmy małymi łyczkami z parujących kubków, wypatrując jaśniejszego błysku, który nie byłby załamaniem się fali, ale kadłubem łodzi patrolowej. Jeden raz Chubby przerwał ciszę, mówiąc: - Słyszałem od Wally'ego, że wczoraj wieczorem miałeś trochę kłopotów w forcie. - Trochę - przytaknąłem. - Wally musiał go potem zabrać do szpitala. - Wally nadal ma pracę? - zapytałem. - Powiedzmy. Facet chciał go zamknąć, ale Wally jest za duży. Angelo włączył się do rozmowy. - Judith była na lotnisku w porze obiadowej. Pojechała, aby 91 odebrać szkolne książki, i widziała go, jak wsiadał do samolotu lecącego na kontynent. - Kto? - zapytałem. - Inspektor Dały odleciał samolotem w południe. - Dlaczego nie powiedzieliście mi tego wcześniej? - Nie myśleliśmy, że to ważne, Harry. - Nie wiem - zgodziłem się. - Być może nieważne. Mogło być tuzin nie związanych z moją sprawą przyczyn, dla których Dały poleciał na kontynent. Ale to spowodowało, że czułem się nieswojo... nie lubię, jeśli ten gatunek zwierzęcia grasuje gdzieś blisko w poszyciu, kiedy ja narażam się na jakieś ryzyko. - Szkoda, że nie przyniosłeś tej swojej pukawki - zauważył Chubby ponuro, a ja nic nie odpowiedziałem, chociaż zgadzałem się z nim. Fala przypływu wygładzała wzburzoną zwykle powierzchnię wody przy wejściu do południowej odnogi Duża, której wypatrywałem na ślepo w ciemnościach. Na szczęście, miejscowi rybacy po obu błotnistych brzegach zastawiali pułapki na ryby i one w końcu pomogły w znalezieniu odnogi. Kiedy byłem pewien, że jesteśmy we właściwym wejściu, zgasiłem oba silniki i dryfowaliśmy dzięki przypływowi. Skoncentrowani nadsłuchiwaliśmy głosu silników łodzi patrolowej, ale słychać było tylko krzyk nocnej czapli i chlapnięcia kiełbi na płyciźnie. Złowroga cisza. Płynęliśmy w odnodze; po obu stronach otaczała nas ciemna masa mangrowych drzew, a w ciężkim, nasyconym wilgocią powietrzu rozchodził się zapach bagien. Gwiazdy odbijały się tańczącymi punkcikami w ciemnej, drgającej powierzchni kanału. Nagle, niczym krokodyl, przemknęło koło nas wąskie kanoe wydrążone z pnia drzewa. Dwóch rybaków, którzy wracali z ujścia rzeki, zatrzymało się, aby popatrzyć na nas przez moment, po czym bez okrzyku pozdrowienia zniknęli szybko w ciemnościach. - To nie było dobre - stwierdził Angelo. - Wypijemy piwo w „Lordzie Nelsonie", zanim zdążą coś komuś powiedzieć. - Wiedziałem, że większość rybaków na 92 tym wybrzeżu ma swoje własne sekrety. Nie przejmowałem się tym, że nas widzieli. Zobaczyłem zbliżający się pierwszy zakręt. Prąd zaczął spychać Tańczącą w kierunku dalszego brzegu. Nacisnąłem starter, silniki zamruczały. Powoli skierowałem łódź z powrotem na głęboką wodę. Posuwaliśmy się krętą odnogą rzeki aż do szerszego płaskiego miejsca, gdzie nie było już drzew mangrowych, a twardy teren wznosił się łagodnie po obu stronach. O milę przed sobą zobaczyłem upragnione ujście Salsy -ciemna przerwa w brzegu, zasłonięta wysokimi pierzastymi trzcinami. Za nimi dwa światła latarni sygnalizujących błyskały żółto i miękko, jedno nad drugim. - Nie mówiłem ci, Chubby? Poszło jak z płatka. - Nie jesteśmy jeszcze w domu - odezwał się Chubby, wieczny optymista. - No dobra, Angelo, idź na dziób. Powiem ci, kiedy rzucić kotwicę. Posuwaliśmy się wolno wzdłuż odnogi i kiedy blokowałem ster i wyjmowałem latarkę ze skrzyni pod relingiem, przypomniały mi się słowa dziecinnego wierszyka: ... pięć, sześć, kije weź. ¦ ¦ Pomyślałem przez moment o setkach wielkich szarych zwierząt, które umierają z powodu swoich kłów, i zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa z poczucia winy, że jestem współuczestnikiem tych mordów. Odsunąłem nieprzyjemną myśl od siebie i skierowałem latarkę w górę rzeki w stronę palących się świateł. Trzykrotnym błyskiem przesłałem sygnał rozpoznawczy, a kiedy zrównaliśmy się ze światłami, dolne zgasło. - W porządku, Angelo, zarzucaj! - zawołałem i cicho zgasiłem silniki. Tańcząca szarpnęła i obróciła się dookoła kotwicy, stanąwszy wzdłuż odnogi rzeki. Chubby poszedł zająć się sieciami do załadowania towaru, a ja przystanąłem przy relingu, przypatrując się światłu. Panowała kompletna cisza, przerywana jedynie rechotem błotnych żab w zarośniętych brzegach Salsy. 93 W tej ciszy wyczułem raczej, niż usłyszałem dźwięk, jakby uderzenia serca olbrzyma. Odbierałem go bardziej przez stopy niż uszami... Był to niewątpliwie odgłos pracy silnika Allison. Wiedziałem, że w Zinballa wymontowano z łodzi patrolowych -stare silniki rolls-royce'a z II wojny światowej i zastąpiono je allisona-mi, a teraz właśnie wyczułem rytm allisona, pracującego na wolnych obrotach. - Angelo! - Starałem się mówić szeptem, aby zarazem przekazać mój niepokój. - Odczep kotwicę. Na rany Chrystusa! Najszybciej, jak możesz! Na taką właśnie nagłą okazję miałem łańcuch od kotwicy przymocowany za pomocą szekli i dziękowałem Bogu za to, kiedy rzuciłem się do steru. Włączyłem silniki i usłyszałem, jak Angelo dwukilogramo-wym młotem wybija zatyczkę szekli. Uderzył trzy razy i w końcu usłyszałem plusk łańcucha spadającego do wody. - Poszedł, Harry! - krzyknął Angelo, a ja otworzyłem prze-pustnice. Tańcząca wściekle zadrżała i skoczyła do przodu, zostawiając za sobą białą pianę, rozbijaną śrubami. Jakkolwiek płynęliśmy w dół rzeki, Tańcząca musiała pokonywać przeciwny prąd o szybkości pięciu węzłów i nie odskoczyła dostatecznie szybko. Ponad dźwięk naszych silników przebił się ryk allisonów pracujących z pełną mocą, a w szerokim, osłoniętym trzcinami ujściu Salsy ukazał się długi złowrogi kształt. Nawet w świetle gwiazd poznałem ją natychmiast. Szeroko rozłożony dziób, piękna dynamiczna linia, wysmukła jak chart, z tępo ściętą rufą -jedna z łodzi patrolowych Marynarki Królewskiej, które przeszły swoje najlepsze dni w służbie na kanale, a teraz dożywały końca u tych niebezpiecznych wybrzeży. Ciemność była dla niej łaskawa jak dla starej kobiety, ukrywała bowiem plamy rdzy i odpadającą farbę. Pozbawiona została wspaniałych silników rollsa i wyposażona w słabsze, ale za to oszczędniejsze allisony. W uczciwym wyścigu Tańcząca mogłaby się z nią bawić... ale to nie był uczciwy wyścig. Miała dość szybkości i mocy, której potrzebowała, żeby zablokować 94 nas w kanale, i kiedy zapaliła bojowe reflektory, niemal poczuliśmy twarde uderzenie świateł. Dwa błyszczące białe snopy, oślepiające swą intensywnością tak, że musiałem unieść rękę i zasłonić oczy. Była teraz dokładnie na wprost nas, blokując odnogę rzeki, a na jej przednim pokładzie dostrzegłem niewyraźne postacie załogi, przykucnięte dookoła trzyfuntowego działa, spoczywającego na szerokiej ruchomej podstawie. Lufa wydawała się patrzeć dokładnie w moją lewą dziurkę od nosa. Ogarnęła mnie dzika rozpacz. Wpadliśmy w starannie przygotowaną i wykonaną zasadzkę. Pomyślałem o staranowaniu. Laminowany dziób Tańczącej wytrzymałby uderzenie w prawdopodobnie bardzo spróchniałą sklejkę poszycia kadłuba. Moja łódź nie mogłaby jednak rozwinąć wystarczającej szybkości, płynąc pod prąd. Nagle zza oślepiających reflektorów zagrzmiał głos przez megafon. - Zatrzymaj się, Fletcher. W przeciwnym wypadku będę zmuszony otworzyć ogień. Wiedziałem, że mają działko szybkostrzelne. Z tej odległości mogli nas rozbić na kawałki w dziesięć sekund. Jeden pięcio-funtowy pocisk wystarczyłby. Zamknąłem przepustnice. - Mądra decyzja, panie Fletcher... a teraz zakotwiczcie tam, gdzie jesteście - skrzeczał megafon. - W porządku, Angelo! - zawołałem zrezygnowany. Czekałem, aż przygotuje i rzuci zapasową kotwicę. Znów poczułem ból ręki, o którym zapomniałem przez kilka ostatnich godzin. - Mówiłem, że powinniśmy wziąć jakąś pukawkę - mruknął Chubby obok mnie. - Tak. Chciałbym zobaczyć, jak byś strzelał do tej wielkiej, cholernej armaty, Chubby. Byłaby kupa śmiechu. Łódź patrolowa manewrowała niezręcznie z reflektorami i armatą ciągle wymierzonymi w nas. Staliśmy bezradnie w oślepiającej iluminacji bojowych reflektorów i czekaliśmy. Nie chciałem myśleć. Próbowałem nic nie czuć... ale złośliwy 95 wewnętrzny głos szydził ze mnie: „Pożegnaj się z Tańczącą, Harry. Mój stary, tu się rozstaniecie". Było więcej niż prawdopodobne, że w niedalekiej przyszłości stanę przed plutonem egzekucyjnym, ale to nie martwiło mnie tak bardzo, jak myśl o stracie łodzi. Z Tańczącą byłem „Panem Harrym", najważniejszym facetem naŚw. Marii i jednym z najlepszych łowców dużej ryby w tym całym pokręconym świecie. Bez niej stanę się tylko jeszcze jednym żebrakiem, próbującym wyskrobać kolejny posiłek. Wolałbym umrzeć. Łódź zatrzymała się przy naszej burcie, wykrzywiając reling i zdzierając metr farby, zanim udało im się do nas przycumować. - Sukinsyny - zahuczał Chubby, kiedy pół tuzina uzbrojonych mężczyzn wpadło na nasz pokład. Ten jazgotliwy, niezdyscyplinowany motłoch był umundurowany w granatowe, rozszerzane dołem spodnie, marynarskie bluzy z białymi kołnierzami, podkoszulki w biało-niebieskie pasy i białe berety z czerwonymi pomponami... ale krój mundurów był chiński. Marynarze wymachiwali długimi automatami Kałasznikowa AK-47 z wygiętymi do przodu magazynkami i drewnianymi kolbami. Walcząc między sobą o możliwość wymierzenia któremuś z nas kopniaka lub uderzenia kolbą, poprowadzili nas na dół do salonu i popchnęli na stojącą przy ścianie ławkę. Siedzieliśmy tam ramię przy ramieniu, podczas gdy dwóch strażników stało nad nami z lufami automatów, kilka centymetrów od naszych nosów, z palcami na spustach, najwyraźniej oczekując, aż będzie im dane za nie pociągnąć. - Teraz wiem, dlaczego zapłacił mi pan te pięćset dolarów, szefie. - Angelo próbował żartować, ale strażnik krzyknął na niego i uderzył go kolbą w twarz. Angelo wytarł usta, rozmazując krew na brodzie, a nam wszystkim odeszła ochota do żartów. Reszta załogi zaczęła rozszarpywać Tańczącą na sztuki. Myślę, że to miała być rewizja, ale oni wyładowywali swoją wściekłość, rozbijając szafki i gruchocząc boazerię. Jeden z nich odnalazł barek i chociaż uchowała się tam tylko 96 jedna lub dwie butelki, rozległ się ryk zachwytu. Kłócili się hałaśliwie jak mewy nad kawałkami padliny, potem przeszli radośnie do plądrowania kuchennych zapasów. Nawet kiedy czterech członków załogi pomagało oficerowi dowodzącemu przebyć pełną niebezpieczeństw przestrzeń piętnastu centymetrów, która dzieliła łódź patrolową od Tańczącej, nie ucichły wrzaski i śmiechy, trzask rozbijanego drewna i tłuczonego szkła. Kapitan sapał ciężko, idąc przez kokpit, i stanął przy wejściu do salonu. Zatrzymał się, by odzyskać oddech. Był to jeden z największych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziałem - nie mniej niż dwa metry wysokości i niemożliwie gruby; olbrzymie, spuchnięte cielsko z brzuchem jak balon zaporowy. Mosiężne guziki opiętej białej kurtki mundurowej, przepoconej pod pachami, mało nie trzasnęły. W połyskującej na piersi kolekcji gwiazd i medali rozpoznałem Amerykański Krzyż Marynarski i Gwiazdę Zwycięstwa z 1918 r. Jego głowa przypominała kształtem i kolorem wypolerowany żelazny garnek typu tradycyjnie używanego do gotowania przez misjonarzy. Spod marynarskiej czapki z grubym złotym otokiem, który oplatał ją pod dziwacznym kątem, spływały strugi błyszczącego potu. Olbrzym walczył głośno ze swoim oddechem i ocierając twarz, patrzył na mnie wyłupiastymi oczami. Powoli jego ciało zaczęło się nadymać, robiło się jeszcze szersze, podobne do wielkiej żaby. Zaniepokoiłem się nawet... że może pęknąć. Czerwonoczarne wargi, grube jak opony traktora, rozchyliły się i z różowej jamy ust wydobył się głos o nieprawdopodobnym natężeniu. - Zamknąć się! - zaryczał. Natychmiast załoga wandali zamarła w ciszy, jeden z nich z kolbą ciągle jeszcze wzniesioną do ataku na boazerię za barem. Olbrzymi oficer przetoczył się do przodu. Wydawało się, że wypełnił cały salon swoim cielskiem. Powoli zagłębił się w fotel wyłożony skórą. Jeszcze raz przetarł twarz, potem znów spojrzał na mnie i powoli jego twarz wykrzywiła się najwspanialszym, przyjacielskim uśmiechem, w którym odsłonił wiel- 97 kie i nieskazitelnie białe zęby. Jego oczy prawie znikły w czarnych fałdach uśmiechu. Przypominał teraz olbrzymie, pucołowate, sympatyczne dziecko. - Panie Fletcher, nie jestem w stanie wypowiedzieć, jaka to wielka przyjemność dla mnie. - Głos miał głęboki, miękki i przyjacielski. Akcent brytyjskich wyższych sfer prawie na pewno pochodził z bardzo dobrej szkoły. Jego angielski był lepszy niż mój. - Od wielu lat pragnę pana poznać. - Bardzo miło z pana strony, że pan tak mówi, admirale. -W takim mundurze nie mógł mieć niższej rangi. - Admirale - powtórzył z zadowoleniem. - To mi się podoba - stwierdził i roześmiał się. Śmiech zaczął się wielkim trzęsieniem brzucha, a skończył na chwytaniu z trudem powietrza. - Niestety, panie Fletcher, mój wygląd wprowadził pana w błąd - rzekł i wdzięcząc się trochę, dotknął medali i poprawił czubek czapki. - Jestem jedynie skromnym komandorem porucznikiem. - To rzeczywiście pech, komandorze. - Nie, nie, panie Fletcher, niech mi pan na próżno nie pochlebia. Mam całą władzę, jakiej mógłbym pragnąć. - Zamilkł, żeby przeprowadzić swoje ćwiczenia oddechowe i zetrzeć świeży pot. - Jestem panem życia i śmierci, niech mi pan wierzy. - Wierzę panu - powiedziałem z naciskiem. - Wolałbym, żeby nie czuł się pan zmuszony udowodnić mi tego. Znowu wybuchnął śmiechem, prawie się zadławił, odkaszl-nął, splunął na podłogę czymś wielkim i żółtym, a potem powiedział: - Podoba mi się pan, panie Fletcher, naprawdę. Myślę, że poczucie humoru jest czymś bardzo ważnym. Myślę, że pan i ja staniemy się bardzo bliskimi przyjaciółmi. - Wątpiłem w to, ale uśmiechnąłem się zachęcająco. - Na znak mojej sympatii, zgadzam się, by zwracając się do mnie, używał pan poufałej formy Ojczulek Suleiman. - Jestem bardzo za to wdzięczny, naprawdę, Ojczulku Sulei-manie. Pan może mi mówić Harry. - Harry - powtórzył. - Wypijemy po kieliszku whisky. 98 W tym momencie do salonu wszedł człowiek o szczupłej, chłopięcej figurze, ubrany tym razem nie w mundur policji kolonialnej, ale w lekki, jedwabny garnitur i koszulę w kolorze cytryny z dobrze dobranym krawatem. Na nogach miał pantofle ze skóry aligatora. Szedł ostrożnie, co wydawało się potwierdzać wyrządzoną mu krzywdę. Uśmiechnąłem się do niego. - No i jak się teraz czuje stary worek z jajami, Dały? - spytałem uprzejmie, ale on nie odpowiedział i usiadł naprzeciw porucznika Ojczulka Suleimana. Ojczulek wyciągnął wielką czarną łapę i odebrał jednemu ze swoich ludzi butelkę szkockiej whisky - część moich zapasów - i gestem nakazał innemu przynieść szklanki z rozbitego baru. Kiedy już wszyscy trzymaliśmy w rękach po pół szklanki szkockiej, Ojczulek wzniósł toast. - Za trwałą przyjaźń i obopólną pomyślność. - Wypiliśmy. Dały i ja ostrożnie, Suleiman szybko i z widoczną przyjemnością. Porucznik zamknął oczy i przechylił głowę do tyłu, a wtedy jeden z marynarzy spróbował wziąć z powrotem butelkę ze stołu. Bez odstawiania szklanki Suleiman trzasnął go otwartą ręką w bok głowy. Pod wpływem uderzenia marynarz przeleciał przez całą szerokość salonu. Osunął się po ścianie i ogłuszony usiadł na podłodze, potrząsając w oszołomieniu głową. Zdałem sobie sprawę, że Ojczulek Suleiman pomimo swojej postury jest szybkim i przerażająco silnym mężczyzną. Opróżnił szklankę, postawił ją i napełnił powtórnie. Teraz spojrzał na mnie, a jego wygląd się zmienił. Klown zniknął. Miałem naprzeciw siebie przebiegłego, niebezpiecznego i absolutnie bezwzględnego przeciwnika. - Harry, rozumiem, że tobie i inspektorowi Dały'emu przerwano ostatnią wymianę zdań - powiedział. Wzruszyłem ramionami. - Wszyscy tutaj jesteśmy rozsądnymi łudźmy, Harry, o tym jestem przekonany. - Nic nie powiedziałem, tylko z głębokim zainteresowaniem patrzyłem na whisky w szklance. - To się bardzo szczęśliwie składa... bo zastanówmy się, co mogłoby się stać z nierozsądnym człowiekiem w twojej sytuacji. - 99 Przerwał i łyknął trochę whisky. Pot uformował się w małe pęcherzyki na nosie i brodzie. Przetarł go. - Przede wszystkim nierozsądny człowiek mógłby się przypatrywać, jak członkowie jego załogi są po kolei wyprowadzani i zabijani. Tutaj używamy rękojeści kilofów. To jest męczące zadanie, a inspektor Dały zapewniał mnie, że łączą cię wyjątkowe stosunki z tymi dwoma ludźmi. - Chubby i Angelo poruszyli się niespokojnie. - Potem łódź nierozsądnego człowieka zabrano by do zatoki Zinballa, bez szansy na to, by mogła być kiedykolwiek mu zwrócona. Zostałaby oficjalnie skonfiskowana moją skromną ręką. - Zamilkł i zademonstrował mi skromne ręce. Mogłyby równie dobrze należeć do samca goryla. Obaj przyglądaliśmy się im przez moment. - Potem nierozsądny człowiek mógłby znaleźć się w więzieniu Zinballa, które, jak prawdopodobnie wiesz, jest specjalnie strzeżonym więzieniem politycznym. Jak każdy na wybrzeżu, słyszałem o więzieniu Zinballa. Tak, kto je opuszczał, był albo martwy, albo złamany na ciele i duszy. Nazywają je „Klatką Lwa". - Ojczulku Suleimanie, chcę, abyś wiedział, że jestem z natury rozsądnym człowiekiem - zapewniłem go, a on znów się zaśmiał. - Byłem tego pewien - powiedział. - Potrafię rozpoznać takiego człowieka na milę. - Znów był poważny. - Jeśli natychmiast stąd odpłyniemy, przed odpływem, możemy wyjść z odnogi rzeki przed północą. - Tak - zgodziłem się. - Możemy. - Wtedy poprowadzisz nas do miejsca, poczekasz, aż się przekonamy, że działasz w dobrej intencji, o czym nawet przez moment nie wątpię... a potem ty i twoja załoga będziecie mogli odpłynąć na twojej wspaniałej łodzi i spędzić następną noc we własnych łóżkach. - Ojczulku Suleimanie, jesteś wspaniałomyślnym i kulturalnym człowiekiem. Ja także nie mam powodu wątpić w twoją dobrą wolę... - Nie bardziej niż w wolę Matersona i Guthriego, oceniłem w duchu to stwierdzenie. -1 także mam przedziwnie mocne pragnienie, by spać jutrzejszej nocy we własnym łóżku. 100 Dały odezwał się po raz pierwszy, warcząc cicho pod wąsikiem. - Myślę, że powinieneś to wiedzieć. W noc poprzedzającą wypadek ze strzelaniem poławiacz żółwi widział twoją łódź zakotwiczoną w lagunie między Starcami a rafą Gunfire. Spodziewamy się, że nas tam zaprowadzisz. - Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy biorą łapówki, Dały... Bóg wie, że sam tak robiłem, ale gdzie się podział honor złodzieja, o którym śpiewają poeci? - Byłem bardzo niezadowolony z Dały'ego, ale on zignorował moje oskarżenie. - Nie próbuj więc swoich sztuczek - ostrzegł. - Ty naprawdę jesteś mistrzowskim gównem, Dały. Z tobą można by zdobywać nagrody. - Proszę, panowie - Suleiman uniósł rękę, aby pohamować potok moich obelg. - Bądźmy wszyscy przyjaciółmi. Jeszcze jedna szklanka whisky, a potem Harry weźmie nas wszystkich na interesującą przejażdżkę. - Ojczulek napełnił nasze szklanki. Przed wypiciem zaczął na nowo: - Myślę, że powinienem cię ostrzec, Harry... nie lubię wzburzonego morza. Nie odpowiada mi. Jeśli mnie zabierzesz na wzburzone wody, będę bardzo, bardzo się gniewał. Czy się zrozumieliśmy? - Specjalnie dla ciebie rozkażę wodom stanąć w bezruchu, Ojczulku Suleimanie - zapewniłem go, a on poważnie pokiwał głową, jakby to było minimum tego, czego oczekiwał. Świt był jak piękna kobieta wstająca z morskiego łoża; miękkie, cieliste odcienie i perłowe światło, chmura jak rozwiewające się pukle blond włosów, rozsypanych i potarganych, pozłoconych przez wczesne promienie słońca. Płynęliśmy na pomoc, trzymając się spokojniejszych wód odnogi rzeki. Płynęliśmy pierwsi. Tańcząca Fala jak źrebak pełnej krwi, gryzący wędzidło, podczas gdy pół mili za nami łódź patrolowa kołysała się i szamotała, kiedy allisony próbowały pchać ją do przodu. Zmierzaliśmy do Starców i rafy Gunfire. Sam trzymałem ster na Tańczącej, stojąc na otwartym mo- 101 stku. Za plecami miałem towarzystwo Petera Dały'ego i uzbrojonego marynarza z łodzi patrolowej. W salonie poniżej Chubby i Angelo ciągle siedzieli na ławce w asyście trzech pilnujących ich marynarzy uzbrojonych w automaty. Tańcząca została ograbiona ze wszystkich zapasów, tak że żaden z nas nie jadł śniadania, nawet filiżanki kawy. Pierwsza paraliżująca rozpacz z powodu złapania nas minęła... i teraz gorączkowo myślałem, próbując wynaleźć sposób, żeby wyjść z tego labiryntu, w którym zostałem zamknięty. Wiedziałem, że jeśli pokażę Dały'emu i Suleimanowi przejście w rafie Gunfire, to oni albo je przeszukają i nic nie znajdą, co było najprawdopodobniejsze, bo. cokolwiek tam się znajdowało, zostało zapakowane i zdeponowane przy Wyspie Wielkiej Płaszczki, albo znajdą jakieś ślady. W obu przypadkach czekają mnie nieprzyjemności. Jeśli nie znajdą nic, Dały doczeka się ogromnej przyjemności podłączenia mnie do elektrycznego systemu, próbując zmusić do mówienia. Jeśli natomiast znajdą coś konkretnego, moja obecność stanie się zbędna i tuzin chętnych marynarzy rzuci się do rywalizacji o posadę kata. Nie lubię dźwięku trzonków; to paskudna sprawa. Lecz szansa ucieczki wydawała się żadna. Chociaż łódź patrolowa płynęła pół mili za nami, armata na jej przednim pokładzie trzymała nas w szachu, a poza tym na Tańczącej mieliśmy Dały'ego i czterech członków tej bandy. Zapaliłem pierwsze tego dnia cygaro i efekt tego okazał się cudowny. Prawie natychmiast wydało mi się, że ujrzałem malutkie jak czubek szpilki światełko na końcu długiego, ciemnego tunelu. Pomyślałem o tym trochę dłużej, pykając spokojnie czarny tytoń, i zdecydowałem, że warto spróbować. Ale najpierw musiałbym pogadać z Chubbym. - Dały - rzekłem, odwracając się przez ramię. - Lepiej przyprowadź Chubby'ego tutaj, żeby wziął ster. Ja muszę iść na dół. ^ - Dlaczego? - zapytał podejrzliwie. - Co chcesz zrobić? - Powiedzmy, że cokolwiek to jest, zdarza mi się co rano 102 0 tej porze i nikt nie może tego za mnie zrobić. Jeśli każesz mi mówić więcej, zaczerwienię się. - Powinieneś być aktorem, Fletcher. Naprawdę dobijasz mnie. - Zabawne, że o tym wspomniałeś. Przychodziło mi to już do głowy. Wysłał strażnika, żeby przyprowadził z salonu Chubby'ego, któremu oddałem ster. - Zostań tu, chcę z tobą później pogadać - wymruczałem, nie otwierając ust, i zszedłem na dół do kokpitu. Angelo rozjaśnił się nieco, kiedy wszedłem do salonu, i błysnął dobrą imitacją swojego jasnego uśmiechu, ale trzej strażnicy, najwidoczniej znudzeni, entuzjastycznie skierowali broń na mnie, tak że pospiesznie podniosłem ręce do góry. - Spokojnie, chłopcy, spokojnie - rzuciłem, mijając ich, 1 zszedłem pod pokład. Jednakże dwóch poszło za mną. Kiedy doszedłem do celu, chcieli wejść za mną i dotrzymać mi towarzystwa. - Panowie - zaprotestowałem. - Jeśli w dalszym ciągu w czasie następnych kilku krytycznych chwil będziecie mieć te pukawki wycelowane we mnie, prawdopodobnie zostaniecie pionierami w znakomitym leczeniu zatwardzenia. - Spojrzeli na mnie groźnie i niepewnie, a ja mocno zamknąłem drzwi za sobą i dodałem: - Ale nie chcecie dostać Nagrody Nobla, prawda? Kiedy otworzyłem drzwi, czekali w tej samej pozycji, jakby się w ogóle nie ruszyli. Konspiracyjnym gestem kiwnąłem na nich, żeby szli za mną. Natychmiast okazali zainteresowanie, a ja zaprowadziłem ich do głównej kabiny. Spędziłem wiele godzin pod dużą, podwójną koją, budując schowek. Był wielkości trumny i miał wentylację. Mógł pomieścić leżącego nieruchomo człowieka. W czasach, gdy woziłem ludzki towar, stanowił kryjówkę w razie rewizji, teraz używałem go tylko jako skrytki na wartościowe przedmioty, nielegalny lub niebezpieczny ładunek. Zawierał pięćset magazynków z amunicją do karabinku FN, drewnianą skrzynkę ręcznych granatów i dwie skrzynki szkockiej whisky Chivas Regał. Z okrzykami zachwytu dwaj strażnicy zarzucili automaty na 103 ramiona i wyciągnęli skrzynki z whisky, zapominając o mnie. Wymknąłem się z kabiny i wróciłem na mostek. Stanąłem przy Chubbym, odwletając moment przejęcia steru. - Nie spieszyif-ś się - warknął Dały. - Nigdy sieni < spieszę, kiedy jest mi przyjemnie - wytłumaczyłem mu. Stracł zainteresowanie i odwrócił się, by spojrzeć na podążającą za aami łódź patrolową. - Chubby - vr szeptałem. - Przerwa w Gunfire. Mówiłeś mi raz, że jest przejśie przez rafę od strony lądu. - W czasie wi -(sennego wysokiego przypływu dla łodzi wie-lorybniczej i dolnego faceta ze stalowymi nerwami - zgodził się. - Przeszedłem tamtędy, gdy byłem narwanym dzieciakiem. - Za trzy godany będzie wysoki przypływ. Mógłbym przeprowadzić Tańczącą?- spytałem. Chubby zmienj się na twarzy. - Jezus! - wynzeptał i odwrócił się, żeby spojrzeć na mnie z niedowierzaniem. - Mógłbym te zrobić? - naciskałem cicho, a on cmoknął, patrząc w dal na wschód słońca i skrobiąc szczecinę na brodzie. Potem nagle spltoął za burtę. - Ty mógłbyś»Harry... ale nikt inny, kogo znam. - Podaj mi naatiary, Chubby, szybko. - To było da wio temu... - ale z grubsza opisał mi przejście przez przerwę. - Są trzy zakręty w przejściu, na lewo, na prawo, potem znów na le-vo, potem jest wąska gardziel, skała koralowa po obu stronach. Tańcząca jeszcze przejdzie, ale zostawi tam trochę swojej farty. Potem znajdziesz się w dużym basenie na tyłach głównej raJy. Jest miejsce, żeby się obrócić. I czekaj na właściwą falę, zamm rzucisz się w przejście na otwarte wody. - Dzięki, Chubby - wyszeptałem. - Teraz idź na dół. Dałem strażnikom nasze tapasy whisky. Zanim zacznę mój wyścig do przerwy Gunfire, oędą dokładnie urżnięci. Dam ci sygnał: trzy tupnięcia w pokłal i wtedy do ciebie i Angela należy odebrać im spluwy i mocr» ich związać. Słońce stało j«t wysoko, a sylwetka Starców wznosiła się kilka mil przed nani, kiedy usłyszałem z dołu pierwsze wybuchy śmiechu i trzask łamanych mebli. Dały zignorował to. Pły- 104 nęliśmy teraz po spokojnych przybrzeżnych wodach w kierunku rafy Gunfire. Widziałem już poszarpaną linię rafy, podobną do czarnych zębów starego rekina. Za nią wysokie przybrzeżne fale oceaniczne połyskiwały bielą w chwili, kiedy się załamywały. Za tym wszystkim leżało już otwarte morze. Zdążałem w kierunku rafy i otworzyłem nieco przepustnice. Rytm silników Tańczącej zmienił się, ale nie na tyle, żeby zwrócić uwagę Dały'ego. Opierał się o reling, znudzony, nie ogolony i prawdopodobnie tęskniący za śniadaniem. Słyszałem już wyraźnie uderzenia fal o rafę. Na dole zabawa trwała. Dały w końcu zwrócił na to uwagę. Zmarszczył się i posłał jednego ze strażników, żeby zobaczył, co się tam dzieje. Strażnik, także znudzony, skwapliwie zniknął w kajucie na dole i więcej się nie pojawił na mostku. Spojrzałem do tyłu. Dzięki zwiększeniu szybkości odległość między Tańczącą a łodzią patrolową stopniowo rosła. Wolno zbliżaliśmy się do rafy. Patrzyłem uważnie przed siebie, próbując uchwycić znaki, które opisał Chubby. Delikatnie dotknąłem przepustnicy, otwierając ją o jeden ząbek. Łódź patrolowa znalazła się jeszcze bardziej w tyle. Nagle ujrzałem wejście do przerwy w Gunfire, dziewięćset metrów przed nami. Znaczyły go dwa stożki starej skały koralowej. Rozróżniłem kolor czystej morskiej wofly, przelewającej się przez otwór w koralowej barierze. Na dole rozległ się następny wybuch dzikiego śmiechu i jeden ze strażników, zataczając się, pojawił się w kokpicie. Dotarł do relingu akurat w sam czas, żeby zdążyć zwymiotować na kilwater. Następnie nogi odmówiły mu posłuszeństwa i zwalił się na pokład. Dały wydał okrzyk złości i zbiegł po drabince. Wykorzystałem okazję, żeby otworzyć przepustnice o następne dwa ząbki. Koncentrowałem się przed wysiłkiem. Musiałem spróbować powiększyć jeszcze nieco odległość między Tańczącą a eskortą. Każdy centymetr mógł utrudnić zadanie jej artylerzystom. Planowałem zrównać się z przesmykiem i potem wprowadzić do niego Tańczącą pełną mocą, ryzykując raczej nadzianie 105 się na kieł skały podwodnej niż próbę celności artylerzystów z łodzi patrolowej. Od otwartego morza dzieliło nas pół mili wąskiego, krętego przesmyku. Przez większą część drogi Tańczącą kryłaby koralowa skała, a krętość przesmyku mogłaby zmniejszyć celność armaty. Miałem także nadzieję, że na fali wpływającej przez przejście Tańcząca będzie podskakiwać jak sztuczna kaczka na strzelnicy. Jedna rzecz była pewna: nieustraszony marynarz, komandor porucznik Ojczulek Suleiman nie zaryzykuje pogoni przez przesmyk i jego celowniczy będzie sobie musiał poradzić z ciągle rosnącą odległością między nami. Zignorowałem pijacką wrzawę dobiegającą z dołu i obserwowałem szybko zbliżające się wejście do przesmyku. Miałem nadzieję, że umiejętności nawigacji załogi łodzi patrolowej i jej kapitana wiernie odzwierciedlały ich umiejętności strzeleckie. Nagle Peter Dały wleciał na górę po drabince i stanął naprzeciw mnie. Jego twarz poczerwieniała ze złości, a jedwabiste wąsy próbowały stanąć jak szczecina. Ruszał przez moment ustami, zanim zdołał przemówić: - Dałeś im wódki, Fletcher. Och, ty przebiegły sukinsynu! - Ja? - spytałem oburzony. - Czy ja bym mógł zrobić coś takiego? - Są pijani jak świnie, wszyscy! - krzyczał, potem odwrócił się i spojrzał za burtę. Łódź patrolowa była już milę za nami i odległość się powiększała... - Coś kombinujesz! - wrzasnął na mnie i sięgnął do bocznej kieszeni jedwabnej marynarki. W tym momencie znaleźliśmy się przy wejściu do przesmyku. Dałem pełen gaz. Tańcząca pochyliła się i rzuciła całą mocą do przodu. Ciągle grzebiąc w kieszeni, Dały stracił równowagę. Zatoczył się do tyłu, nie przestając krzyczeć. Dokręciłem koło sterowe do oporu i Tańcząca zawróciła jak baletnica. Dały'ego rzuciło w przeciwnym kierunku na reling. W tym momencie wyrwał z kieszeni niklowany pistolet. Wyglądał jak dwudziestka piątka - mały pistolecik, który damy noszą w swoich torebkach. 106 Puściłem na chwilę ster. Schyliłem się, chwyciłem Dały'ego za kostki u nóg i szarpnąłem mocno. - A teraz opuść nas, kolego - powiedziałem. Przeleciał trzy i pół metra w dół, by potężnie uderzyć o reling dolnego pokładu, po czym bezładnie wpadł do wody. Rzuciłem się z powrotem do steru. Zdążyłem jeszcze utrzymać kurs Tańczącej i tupnąłem trzy razy w pokład. Kiedy wpływałem do przesmyku, usłyszałem wrzaski kłótni w salonie na dole i drgnąłem na odgłos serii z automatu, przypominający darcie materiału. Kule wyleciały przez poszycie pokładu za mną, pozostawiając poszarpaną dziurę, okoloną białymi drzazgami. Strzelali w dach, więc istniało małe prawdopodobieństwo, że Chubby albo Angelo zostali trafieni. Tuż przed wejściem w koralową bramę spojrzałem jeszcze raz do tyłu. Łódź patrolowa ciągle znajdowała się milę za nami. Głowa Dały'ego unosiła się w białej kipieli kilwatera. Zastanawiałem się, czy zdołają do niego dotrzeć przed rekinami. Nie miałem zresztą czasu na próżne rozmyślania. Kiedy Tańcząca weszła do przesmyku, zadanie, jakie przed nami postawiłem, przerażało mnie. Mógłbym się wychylić i dotknąć skalnych ścian po obu stronach. Widziałem złowrogie kształty skał przyczajonych przed nami pod płytką, spienioną wodą, która zakrywała i tłumiła ich dzikość. Im bardziej zagłębialiśmy się, skały stawały się bardziej złowrogie. Reakcje Tańczącej na ster stały się coraz trudniejsze do przewidzenia. Pierwszy zakręt przesmyku ukazał się przed nami. Skierowałem tam Tańczącą. Weszła weń chętnie, ocierając się lekko dnem i tylko trochę zarzucając w kierunku groźnej skały. Kiedy wyrównałem kurs, Chubby pojawił się na drabince. Uśmiechał się całą gębą. Jedynie dwie rzeczy mogły go wprawić w taki nastrój; jedną z nich była dobra rozgrywka na pięści. Miał zdartą skórę na kostkach prawej ręki. - Na dole całkowity spokój, Harry. Pilnuje ich Angelo. -Spojrzał dookoła. - Gdzie policjant? - zapytał. - Poszedł popływać. - Nie odrywałem wzroku od przesmyku. Spytałem: - Gdzie łódź patrolowa? Co oni robią, Chubby? 107 Spojrzał w dal i powiedział: - Bez zmian. Nie wydaje się, żeby się skapowali, ale poczekaj. - Jego głos się zmienił. - No właśnie. Przygotowują armatę. Płynęliśmy szybko przesmykiem. Zaryzykowałem rzut oka do tyłu. W tym momencie zauważyłem długą smugę białego dymu wylatującą z działka jak pióropusz i chwilę później rozległ się ostry świst pocisku przelatującego wysoko nad naszymi głowami i następujący po nim odgłos strzału. - Strzał jak z lewej ręki, Harry. Położyliśmy się w następny zakręt. Kolejny strzał był za krótki i trafił w jedną ze skał, pięćdziesiąt metrów za rufą, wzbijając deszcz odłamków i niebieskiego dymu. Wprowadziłem Tańczącą łatwo w zakręt i wtedy następny pocisk trafił w nasz kilwater, wznosząc wysoko ponad mostek wysmukłą kolumnę białej wody. Podmuch wiatru zniósł na nas bryzgi. Osiągnęliśmy połowę drogi. Na spotkanie nam pędziły fale prawie dwumetrowej wysokości. Ich wściekłość wywołana była przez koralowe ściany, zagradzające im drogę. Na łodzi patrolowej obsługa działa czyniła dziwaczne wysiłki. Jeden pocisk wybuchnął pięćset metrów z lewej strony, następny przeleciał z ogłuszającym świstem między mną a Chub-bym, a pęd powietrza uderzył mnie z niezwykłą siłą. - Jest gardziel! - krzyknął Chubby z niepokojem, a ja zadrżałem, kiedy zobaczyłem, jak przesmyk zwęża się i jak sięgające mostku wysokie skały zagradzają jego wylot. Wydawało się niemożliwe, aby Tańcząca mogła przejść przez taki wąski otwór. - Idziemy, Chubby, trzymaj kciuki. - Ciągle na zupełnie otwartych przepustnicach wprowadziłem Tańczącą w gardziel. Zobaczyłem, jak Chubby zaciska obie ręce na relingu i spodziewałem się, że nierdzewna stal wygnie się w tym uścisku. Byliśmy już w połowie przejścia, kiedy z rozdzierającym trzaskiem uderzyliśmy. Tańcząca pochyliła się i zadrżała. W tym samym momencie jeszcze jeden pocisk wybuchnął obok nas i zaświstał stalowymi odłamkami i skalnymi odpry- 108 skami. Prawie nie zwróciłem na to uwagi, próbując ułatwić Tańczącej przejście przez gardziel. Odsunąłem się od ściany. Od strony prawej burty dał się słyszeć rozdzierający zgrzyt. Na moment zostaliśmy zakleszczeni, ale wielka zielona fala uniosła się pod nami, uwalniając łódź z koralowych zębów. Tańcząca rzuciła się do przodu. - Zleć na dół, Chubby! - krzyknąłem. - Sprawdź, czy nie przebiliśmy kadłuba. - Z zadraśniętej odłamkiem brody kapała mu krew, ale rzucił się w dół po drabince. Mając przed sobą otwartą przestrzeń, mogłem spojrzeć do tyłu na łódź patrolową. Była prawie niewidoczna za blokiem skalnym, ale ciągle szybko i wściekle strzelała. Wydawało się, że wpływają do wejścia do przesmyku, prawdopodobnie, aby wyłowić Dały'ego, ale wiedziałem, że nie spróbują płynąć za nami. Zabrałoby to im cztery godziny naokoło przez główny kanał za Starcami. Ostatni zakręt przesmyku znajdował się przed nami i ponownie kadłub Tańczącej dotknął skały z rozdzierającym serce zgrzytem. W końcu znaleźliśmy się na tyłach głównej rafy, w głębokim basenie o średnicy prawie trzystu metrów, ograniczonym koralowymi ścianami i otwierającym się na szerokie wody Oceanu Indyjskiego tylko przez przejście w rafie Gunfire. Chubby pojawił się przy moim boku z wiadomością. - Szczelny jak diabli, Harry. Nie bierze nawet kropli - powiedział. Po cichu pochwaliłem moją ukochaną łódź. Pół mili przed rafą po raz pierwszy byliśmy w pełni widoczni dla obsługi działa. Skręt w basenie ustawił nas bokiem do nich. Wyczuli, że to jest ich ostatnia szansa, i strzelali do nas raz po raz. Pociski padały obok Tańczącej, wybuchając fontannami wody, za blisko, żebym mógł podjąć jakąkolwiek decyzję. Skręciłem znów, kierując się w wąskie przejście w kierunku rafy Gunfire. Przeszliśmy punkt, z którego nie było już powrotu. Kiedy spojrzałem na otwarte morze, poczułem, jak mój żołądek kurczy się z przerażenia. Wydawało się, że cały ocean wznosi się 109 przed nami, żeby zwalić się na słaby, mały stateczek jak jakiś oszalały potwór. - Chubby! - zawołałem przerażony. - Spójrz na to. - Harry - wyszeptał. - Pora, żeby się pomodlić. I Tańcząca ruszyła odważnie na spotkanie rozszalałego jak Goliat morza. Nadeszło. Potworne wygięte ramiona rosły wyżej i wyżej. Zielona, niczym szkło, ściana wody huczała podobnie jak ogień w suchej trawie. Jeszcze jeden strzał przeleciał nisko nad nami, ale ledwo go zauważyłem, bo Tańcząca skoczyła naprzód i zaczęła się wspinać po stromym jasnozielonym grzbiecie wodnym. Łódź brnęła w górę, jakby była zaczepiona na dźwigu. Pokład nachylał się spadzisto, a my przylgnęliśmy bezradnie do relingu. - Fiknie kozła! - wrzasnął Chubby, kiedy Tańcząca zaczęła stawać na rufie. - Wywróci się do góry dnem, chłopie! - Przepłyń ją! - krzyknąłem do Tańczącej. - Przetnij się przez zieloną! -1 jakby mnie usłyszała, wbiła swój ostry dziób w grzbiet fali, zanim ta zdążyła się zwalić i roztrzaskać kadłub. Wpadła na nas z rykiem. Ciężka zielona masa zakryła Tańczącą od dziobu po rufę dwumetrową warstwą. Łódź ugięła się jakby pod śmiertelnym ciosem. Nagle wystrzeliliśmy przez tył fali, a pod nami rozwarła się głęboka dolina, ziejąca przepaść, w którą Tańcząca zaczęła spadać, aż żołądek podszedł nam do gardła. Uderzyliśmy o wodę z okropnym trzaskiem, który wydawał się oszołomić Tańczącą, a nas rzucił na pokład. Kiedy gramoliłem się na nogi, strząsnęła z siebie tony wody i popłynęła naprzód na spotkanie następnej fali. Ta była mniejsza. Tańcząca pokonała grzbiet i przeszła przez nią. - Kochana! - krzyczałem, a ona wspięła się ponownie, biorąc następną falę jak biegacz terenowy kolejną przeszkodę. Gdzieś blisko jeszcze jeden pocisk rozerwał się w górze, ale teraz byliśmy już wolni. Płynęliśmy po szerokim oceanie i już więcej nie usłyszeliśmy strzałów. 110 Olbrzymia fala musiała zmyć z pokładu strażnika, który stracił przytomność z nadmiaru whisky, bo więcej go nie widzieliśmy. Trzech innych wysadziliśmy na małej wysepce, trzydzieści mil na północ od Św. Marii. Z pewnością odwiedzali ją rybacy z kontynentu, a poza tym, o czym doskonale wiedziałem, wysepka miała studnię ze słonawą wodą. Zdążyli już wytrzeźwieć i wszyscy mieli potężnego kaca. Kiedy odpływaliśmy na południe, wyglądali na plaży jak trzy smutne figury. Było już ciemno, gdy dopłynęliśmy do Wielkiej Przystani. Rzuciłem kotwicę. Nie zamierzałem cumować przy Nabrzeżu Admiralicji. Nie chciałem, aby otwarte rany Tańczącej stały się powodem domysłów na wyspie. Chubby i Angelo popłynęli na brzeg łódką... natomiast ja byłem zbyt zmęczony, żeby zdobyć się na ten wysiłek i bez kolacji rzuciłem się na podwójną koję w głównej kabinie. Spałem jak zabity, aż Judith obudziła mnie o dziewiątej rano. Angelo wysłał ją do mnie z talerzem rybnych kotletów i bekonem. - Chubby i Angelo poszli do pani Eddy kupić, czego potrzeba do naprawy łodzi - powiedziała. - Przyjdą tu wkrótce. Pożarłem śniadanie i poszedłem się ogolić i wziąć prysznic. Kiedy wróciłem, była jeszcze i siedziała na krańcu koi. Bez wątpienia chciała o czymś porozmawiać. Próbowałem niezręcznie opatrzyć swoją ranę, ale kazała mi usiąść i sama zabrała się do roboty. - Panie Harry, nie ma pan zamiaru sprowadzić śmierci ani więzienia na mojego Angela, prawda? - spytała. - Stanowczo, jak tak dalej pójdzie, każę mu zejść na brzeg - dodała. - A to dobre, Judith - szydziłem z jej niepokoju. - Dlaczego nie wyślesz go na trzy lata do Rawano, kiedy ty siedzisz tutaj? - To nieładnie, panie Harry. - Życie nie zawsze jest przyjemne, Judith - powiedziałem do niej delikatniej. - Angelo i ja staramy się, jak możemy. Tylko, żeby utrzymać łódź, parę razy musiałem zaryzykować. Czasem z Angelem. Powiedział mi, że zaoszczędził dosyć pieniędzy, żeby ci kupić mały domek koło kościoła. Zarabia pieniądze, pływając ze mną. Nie mówiła nic, kończyła opatrunek, a kiedy uniosła się, że- 111 by wstać, wziąłem ją za rękę i obróciłem ku sobie. Nie patrzyła na mnie, aż wziąłem ją pod brodę i uniosłem jej twarz. Była ślicznym dzieckiem z wielkimi przymglonymi oczami i delikatną, jedwabistą skórą. - Nie martw się, Judith. Angelo jest dla mnie jak młodszy brat i będę się nim opiekować. Przez długą chwilę wpatrywała się w moją twarz. - Naprawdę tak pan uważa? - spytała. - Naprawdę. - Wierzę panu - powiedziała w końcu i uśmiechnęła się. Jej zęby wydawały się bardzo białe przy złotobursztynowej skórze. - Mam do pana zaufanie. Kobiety zawsze mówiły mi: „Ufam ci". Ot, kobieca intuicja! - Daj moje imię jednemu z waszych dzieci, słyszysz. - Pierwszemu, panie Harry. - Ciemne oczy błysnęły. - Przyrzekam. - Mówią, że kiedy spadniesz z konia, powinieneś natychmiast dosiąść go znów. Tak więc niech pan nie traci nerwów, panie Harry. - Fred Coker siedział przy swoim biurku w biurze podróży. Za nim zwisał plakat z halabardnikami i Big Benem... „Anglia się bawi" - głosił napis. Właśnie omówiliśmy ze wszystkimi szczegółami nasze wspólne zmartwienie z powodu perfidnego zachowania się inspektora Daly'ego. Podejrzewałem jednak, że troska Freda Co-kera była znacznie słabsza niż moja. On zgarnął swoją zapłatę z góry, nikt mu nie wsadził głowy w pętlę ani nikt nie zniszczył jego łodzi. Teraz zastanawialiśmy się, czy nasz interes kontynuować czy nie. - Mówi się także, panie Coker, że człowiek z pośladkami wystającymi przez dziury w spodniach nie powinien kaprysić -powiedziałem, a okulary Cokera zaświeciły się z zadowolenia. Kiwnął głową. - I to, panie Harry, jest prawdopodobnie mądrzejsze powiedzonko - zgodził się. - Wezmę cokolwiek, panie Coker, „ciało", „skrzynie" albo 112 „kije". Tylko jedna rzecz, cena śmierci urosła do dziesięciu tysięcy dolarów za wyprawę... płatne z góry. - Nawet za tę cenę znajdziemy pracę dla pana - przyrzekł. Zorientowałem się, że przedtem pracowałem za tanio. - Niedługo - naciskałem. - Bardzo niedługo - zgodził się. - Ma pan szczęście. Nie sądzę, żeby inspektor Dały wrócił teraz na Św. Marię. Zaoszczędzi pan sumę, którą zwykle jemu się płaci. - Jest mi dłużny przynajmniej to - zgodziłem się. W czasie kolejnych sześciu tygodni zrobiłem trzy nocne wyprawy. Dwa „ciała" i jedną „skrzynię" - wszystkie poniżej u-jścia rzeki, na wodach portugalskich. Obydwa „ciała" były pojedyncze; cisi czarni faceci, ubrani w panterki do pracy w dżungli. Zawiozłem ich daleko na południe. Przybyli do brzegu na odległej plaży i zastanawiałem się, z jakim piekielnym zadaniem podróżują. Jak wiele bólu i śmierci może wyniknąć z tych tajemniczych lądowań. Zadanie ze „skrzyniami" polegało na przewiezieniu osiemnastu długich drewnianych skrzynek z chińskimi znakami. Podjęliśmy je z łodzi podwodnej z kanału i wyrzuciliśmy przy u-jściu rzeki, wyładowując do łódek z wydrążonego pnia, dla stabilności związanych podwójnie. Nie rozmawialiśmy z nikim i nikt nas nie prowokował. Te wyprawy poszły jak po maśle. Zgarnąłem na czysto osiemnaście tysięcy dolarów. Wystarczająco, żeby poza sezonem utrzymać mnie i moją załogę na poziomie, do którego byliśmy przyzwyczajeni. Ważniejsze, że mieliśmy wystarczające przerwy na wypoczynek, by moje rany się zagoiły. Z początku leżałem godzinami w hamaku pod palmami, czytając lub śpiąc. Potem, kiedy siły mi powróciły, pływałem, łowiłem ryby i smażyłem się na słońcu, chodziłem na ostrygi i langusty, aż stałem się twardy, szczupły i na nowo opalony. Rana pozostawiła grubą i nieregularną bliznę, hołd dla chirurgicznego kunsztu MacNaba. Blizna skręcała dookoła piersi i zachodziła na plecy jak czerwony zły smok. W jednym się nie pomylił: duży ubytek mięśni lewego ramienia spowodował sztywność i słabość ręki. Nie mogłem unieść łokcia powyżej 113 poziomu ramienia, i przegrałem mój tytuł w indiańskich zapasach z Chubbym v barze w „Lordzie Nelsonie", miałem jednak nadzieję, że pływanie i regularne ćwiczenia wzmocnią rękę. Kiedy tylko wróciły siły, powróciła także ciekawość i chęć przygód. Zacząłem marzyć o zawiniętym w płótno pakunku przy Wyspie Wielkiej Płaszczki. W jednym ze snów popłynęliśmy w dół i otworzyłem pakę; zawierała małą figurkę kobiecą z drezdeńskiej porcelany, złotą rusałkę ze śliczną twarzyczką siostry May, z piawdziwym, wspaniałym biustem i ogonem wdzięcznie, sierpowato wygiętym jak u marlina. Mała rusałka uśmiechała się nieśmiało i wyciągała do mnie rękę. Na jej dłoni leżał błyszczący srebrny szyling. „Seks, pieniądze i wielka ryba" - pomyślałem, kiedy się obudziłem. Dobry, stery, nieskomplikowany Harry, prawdziwy kąsek dla Freuda. Wiedziałem, że już wkrótce popłynę do Wyspy Wielkiej Płaszczki. Zbliżał się już koniec sezonu, kiedy wymogłem na Fredzie Cokerze, by zorganizował dla mnie normalnych klientów. Okazało się to kwaśne jak tanie wino. Dostałem dwóch grubych, sflaczałych niemieckich przemysłowców z tłustymi żonami, obwieszonymi biżuterią. Pracowałem dla nich ciężko i obu naprowadziłem na rybę. Pierwszemu trafił się dobry czarny marlin, ale klient zablokował kołowrotei, kiedy ryba była jeszcze zielona i szalała, chcąc uciec. Oderwała olbrzymi tyłek Niemca od fotela i zanim zdołałem zwolnić kołowrotek, moja wędka, kosztująca trzysta dolarów, uderzyła o burtę. Wędka z włókna szklanego pękła jak zapałka. Drugi zawodnił, straciwszy dwie znośne ryby, sapał i oblewał się potem przez trzy godziny, zanim podprowadził pod oszczep młodziutkiego niebieskiego marlina. Ledwo mogłem się zmusić, żeby wbić w niego hak, i wstydziłem się wywiesić rybę na Nabrzeżu Admiralicji. Zrobiliśmy zdjęcie na pokładzie Tańczącej, a zdobycz przeszmuglowałem na brzeg zawiniętą w brezent. Podobnie jak Fred Coker, ja także musiałem zachować dobrą opinię. Niemiecki przemysłowiec jednak był tak zadowolony ze swego męstwa, że wcisnął pięćset dolarów ekstra 114 w moją chciwą łapkę. Powiedziałem mu, że złowił naprawdę wspaniałą rybę, co było kłamstwem za tysiąc dolarów. Zawsze dostarczam dobry towar. Potem wiatr obrócił się na południe, temperatura wody w kanale spadła o cztery stopnie i ryba poszła. Przez cztery dni polowaliśmy daleko na północy, ale to był już koniec. Jeszcze jeden sezon minął. Zdemontowaliśmy i wyczyściliśmy sprzęt na dużą rybę i złożyliśmy go w gęstym żółtym smarze. Wciągnąłem Tańczącą na pochylnię w basenie, gdzie tankowaliśmy, i weszliśmy pod kadłub, aby oczyścić i porządnie naprawić uszkodzenia, które poniosła przy rafie Gunfire. Przedtem tylko zakleiłem je prowizorycznymi łatami. Potem pomalowaliśmy ją, aż błyszczała gładka i piękna. Spuściliśmy ponownie na wodę i zabraliśmy, żeby zacumować. Tam wykonywaliśmy prace w części nadwodnej, skrobiąc i szorując papierem ściernym stary lakier, lakierując na nowo, sprawdzając instalację elektryczną, lutując połączenia i zmieniając kable. Nie spieszyłem się. Miałem trzy tygodnie do przybycia moich następnych klientów - ekspedycji morskich biologów z kanadyjskiego uniwersytetu. Nastały chłodniejsze dni, a ja czułem na nowo dawny zdrowy zapał i dobre samopoczucie. Raz w tygodniu jadałem kolacje w Government House i za każdym razem musiałem opowiadać całą historię strzelaniny z Guthriem i Matersonem. Prezydent Biddle znał historię na pamięć i poprawiał mnie, kiedy opuściłem najmniejszy szczegół. Zawsze się to kończyło podekscytowanym okrzykiem prezydenta: „Niech pan im pokaże bliznę, panie Harry". A ja musiałem przy stole odpinać ukroch-malony gors koszuli. To były dobre, leniwe dni. Życie na wyspie płynęło spokojnie. Peter Dały nie wrócił na Św. Marię i pod koniec szóstego tygodnia Wally Andrews został mianowany pełniącym obowiązki inspektora w służbie czynnej i komendanta policji. Jednym z jego pierwszych czynów było zwrócenie mi mojego karabinka FN. Ten spokojny czas okraszało tajemnicze uczucie oczekiwa- 115 nia. Wiedziałem, że pewnego dnia wrócę do Wyspy Wielkiej Płaszczki i nie dokończonej sprawy, którą kryły płytkie przeźroczyste wcdy. Kiedyś w piątkowy wieczór świętowaliśmy w barze hotelu „Lord Nelson" koniec tygodnia. Była z nami Judith, która zastąpiła stadko zbierające, się dawniej dookoła Angela w piątkowe wieczory. Była dobra dla niego, on z kolei nie pił już tak jak poprzednio, na umór. Właśnie z Chubbym zaczęliśmy pierwszy duet wieczoru, utrzymując międiy sobą różnicę nie większą niż kilka taktów, kiedy na miejsce obok mnie wśliznęła się Marion. Jedną ręką obj|łem ją i przyłożyłem kufel do jej ust. Spragniona wypiła, ale to spowodowało, że wyprzedziłem Chubby'e-go znacznie bardziej niż o kilka taktów. Marion pracovała w centrali telefonicznej w hotelu „Hil-ton". Była małym ładnym stworzonkiem o zmysłowej buzi, z długimi, prostymi czarnymi włosami. To była ta, której dawno temu Mikę Guthrie użył jako worka do walenia pięściami. Kiedy razem z Chubbym skończyliśmy śpiewać, Marion powiedziała mi: - Jest pewna pani, która pytała o pana, panie Harry. - Jaka pani? - Jest gościem hotelowym. Przyleciała porannym samolotem. Zna pana imię i wszystko. Chce się z panem zobaczyć. Powiedziałam jej, że zobaczę pana dziś wieczór i przekażę wiadomość. - Jak ona wygląda? - zapytałem zaciekawiony. - Jest piękna, panie Harry, i do tego dama. - Wygląda na mój typ - zgodziłem siei zamówiłem piwo dla Marion. - Nie pójdzie pan teraz się z nią zobaczyć? - Kiedy jesteś przy moim boku, Marion, wszystkie piękne panie na świecie mogą poczekać do jutra. - Och, panie Harry, naprawdę diabeł z pana - zachichotała i przysunęła się trochę bliżej. - Harry - odezwał się Chubby siedzący po mojej drugiej stronie. - Mam Łamiar powiedzieć ci teraz coś, czego nigdy ci 116 przedtem nie mówiłem. - Pociągnął długi łyk z kufla i mówił dalej z oczami zachodzącymi łzami i sentymentalną mgłą: -Harry, kocham cię. Kocham cię bardziej niż mego rodzonego brata. Poszedłem do ,,Hiltona" kilka minut przed południem. Marion wyszła mi na spotkanie ze swojej kabiny za blatem recepcyjnym. Ciągle miała słuchawki na szyi. - Czeka na pana na tarasie. - Wskazała na szeroki hol recepcyjny z jego sztuczną hawajską dekoracją. - Blondynka w żółtym bikini- dodała. Czytała żurnal, leżąc na brzuchu na jednym z łóżek do opalania. Miała głowę zwróconą do mnie tyłem i pierwsze, co zobaczyłem, to masę jasnych włosów, gęstych i błyszczących, zaczesanych do góry jak lwia grzywa i opadających gładką złotą kaskadą na ramiona. Usłyszała moje kroki. Spojrzała dookoła, przesunęła okulary przeciwsłoneczne nad czoło i wstała, aby mnie powitać. Stwierdziłem, że jest malusieńka; mogła mi sięgać najwyżej do piersi. Skromne bikini minimalnie zasłaniało płaski, gładki brzuch z głębokim pępkiem i drobne piersi. Miała mocne, lekko opalone ramiona, szczupłą talię i śliczne nogi. Paznokcie u stóp wsuniętych w lekkie sandałki były pociągnięte jasnoczerwonym lakierem. Kiedy podniosła smukłe, kształtne dłonie, by poprawić włosy, zauważyłem ten sam lakier na długich paznokciach. Mocny makijaż nadawał jej cerze miękki, perłowy odcień. Subtelna gra kolorów na policzkach i ustach dowodziła wysokiej umiejętności w sztuce malowania się. Długie sztuczne rzęsy i kreski na powiekach podkreślały orientalny krój jej oczu. Uważaj, Harry! Coś głęboko we mnie krzyczało ostrzegawczo, i prawie usłuchałem. Znałem ten typ dobrze. Spotkałem już podobne do niej, małe i kocie... na dowód miałem blizny, zarówno fizyczne, jak i duchowe. Ale jednej rzeczy nikt o starym Harrym nie może powiedzieć: że chowa się, kiedy majtki idą w dół. Odważnie postąpiłem naprzód, mrużąc oczy i wykrzywiając 117 usta w uśmiech małego niegrzecznego chłopca. Zawsze to na nie działało. - Halo - powiedziałem. - Jestem Harry Fletcher. Zlustrowała całe sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry mego ciała. Zaczęła błądzić uważnym spojrzeniem po mojej twarzy, w zamyśleniu odymając usta. - Halo - odpowiedziała. Jej głos był matowy, zdyszany i nieco sztuczny. - Jestem Sherry North, siostra Jimmy'ego Northa. Wieczór spędzaliśmy na werandzie mojej chaty. Ochłodziło się już, a zachodzące słońce zapalało i gasiło ognie nad palmami. Przypominało to pokaz pirotechniczny. Sherry piła pimms z owocami i lodem, mój uwodzicielski specjał. Miała na sobie kaftan z lekkiego, lejącego materiału, przez który, gdy stała przy balustradzie, oświetlona od tyłu przez zachodzące słońce, widziałem zarys jej ciała. Nie byłem pewien, czy miała coś pod spodem. Ta niepewność i grzechotanie lodu w jej szklance odrywało moją uwagę od czytanego właśnie listu. Pokazała mi go jako część jej „listów uwierzytelniających". Był to list od Jimmy'ego, pisany kilka dni przed śmiercią. Rozpoznałem pismo i sposób budowania zdań, charakterystyczny dla tego żywego i pełnego zapału chłopaka. Kiedy czytałem, przywołana przeszłość przyćmiła obecność siostry. To był długi list, pisany jak do ukochanej przyjaciółki, z zawo-alowanymi wzmiankami na temat wyprawy i jej pomyślnych wyników, pełen nadziei na przyszłość, w której będzie i bogactwo, i śmiech, i wszystko, co dobre. Poczułem ukłucie żalu i osobistej straty. Jego marzenia odpłynęły wraz z nim jak gnijące wodorosty. Nagle na kartce pojawiło się moje własne imię: „... nie można go nie polubić, Sherry. Typowy twardziel, cały pokryty bliznami i śladami po razach jak stary kocur, który stacza bójki uliczne co noc. Ale pod tą skórą, przysięgam, jest naprawdę miękki. Mam wrażenie, że poczuł do mnie sympatię. Dawał mi nawet ojcowskie rady!" Było jeszcze więcej tego typu pisaniny wprawiającej mnie 118 w zakłopotanie. Coś chwyciło mnie za gardło. Wychyliłem duży haust whisky, od której łzy stanęły mi w oczach, a pismo zamazało się. Kiedy skończyłem czytać, złożyłem list. Podałem go Sherry i odszedłem na koniec werandy. Stałem tam przez chwilę, patrząc na zatokę. Słońce zniknęło już za horyzontem i nagle zrobiło się ciemno i chłodno. Zapaliłem lampę, ustawiając ją tak, by światło nie padało w oczy. Sherry przyglądała mi się bez słowa. Nalałem następną szkocką i usiadłem w trzcinowym fotelu. - No dobrze - powiedziałem. - Jesteś siostrą Jimmy'ego. Przyleciałaś na Św. Marię zobaczyć się ze mną. Dlaczego? - Lubiłeś go, prawda? - odeszła od balustrady i siadła przy mnie. - Lubię wielu ludzi. To moja słabość. - Czy on umarł... to znaczy, czy umarł tak, jak pisali o tym w gazetach? - Tak - potwierdziłem. - Tak właśnie było. - Czy kiedykolwiek powiedział ci, co tutaj robili? Potrząsnąłem głową. - Byli bardzo tajemniczy, a ja nie zadawałem pytań. Przez chwilę nic nie mówiła, próbując chwycić długimi, szpiczastymi palcami plasterek ananasa ze szklanki. Gryzła delikatnie owoc małymi białymi ząbkami, ukazując różowy, ostry jak u kota, koniuszek języka. - Ponieważ Jimmy lubił cię i ufał ci i ponieważ myślę, że wiesz więcej, niż powiedziałeś komukolwiek, i ponieważ potrzebuję twojej pomocy, opowiem ci pewną historię... dobrze? - Uwielbiam wszelkie historie - odparłem. - Słyszałeś o „pogo stick"? - zapytała. - Oczywiście, to dziecinna zabawka. - To także kryptonim amerykańskiego, eksperymentalnego, bojowego samolotu, przystosowanego do działań w każdych warunkach atmosferycznych. - O tak, pamiętam. Widziałem artykuł w „Time Magazine". Pytania w Senacie. Nie pamiętam szczegółów. - Nie zgadzano się na przyznanie pięćdziesięciomilionowe-go funduszu na rozwój. 119 - Tak, pamiętam. - Dwa lata temu, żeby być precyzyjną, szesnastego sierpnia, prototyp „pogo stick" wystartował z bazy lotniczej w Rowano nad Ocean Indyjski. Miał cztery pociski typu „miecznik" - „po-wietrze-ziemia", każdy z nich wyposażony w taktyczne głowice nuklearne... - To musiała być mordercza paczuszka. Kiwnęła głową. „Miecznik" zaprojektowano według całkowicie nowej koncepcji w dziedzinie pocisków. To jest urządzenie, które potrafi znaleźć i wytropić okręty nawodne i podwodne. Może trafić w lotniskowiec albo zmienić żywioł - powietrze na wodę... i pójść do dwóch kilometrów w dół, żeby niszczyć nieprzyjacielskie okręty podwodne. - O rany! - Łyknąłem nieco więcej whisky. Rozmawialiśmy teraz o bardzo mądrych sprawach. - Czy pamiętasz dzień szesnasty sierpnia tamtego roku? Byłeś tutaj? - Byłem tutaj, ale to już dawno. Przypomnij mi. - Cyklon Cynthia - powiedziała. - Boże! Oczywiście. - Pamiętałem tamten wiatr, który wyjąc przeleciał przez wyspę z szybkością dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę. Zerwał dach chaty i prawie zatopił Tańczącą przycumowaną przy Wielkiej Przystani. Takie cyklony nie należały do rzadkości w tym rejonie. - „Pogo stick" wystartował z Rawano kilka minut przed uderzeniem tajfunu. Dwanaście minut później pilot katapulto-wał się, a samolot wleciał do morza z czterema nuklearnymi pociskami i czarną skrzynką na pokładzie. Radar na Rawano został zniszczony przez tajfun. Nie rejestrowali lotu. W końcu to zaczynało mieć jakiś sens. - Jak Jimmy na to wpadł? Wykonała niecierpliwy gest. - Poczekaj - powiedziała i ciągnęła dalej. - Czy wyobrażasz sobie, jaką wartość na wolnym rynku może mieć ten towar? - Myślę, że można to sobie wyobrazić. - Parę milionów do- 120 larów. Stary Harry zaczął uważać. Ostatnie ćwiczenia zrobiły go silniejszym. Sherry przytaknęła. - Pilotem testowym „pogo stick" był komandor U.S.Navy o nazwisku William Bryce. Samolot miał defekt na wysokości piętnastu tysięcy metrów, akurat tuż przed wyjściem z cyklonu. Pilot walczył całą drogę w dół, był sumiennym oficerem, ale na wysokości stu pięćdziesięciu metrów wiedział już, że mu się nie uda. Katapultował się i obserwował, jak samolot wpada do morza. Mówiła ostrożnie. Jej zasób słów nieco dziwił - zbyt techniczny dla kobiety. Nauczyła się tego wszystkiego, bez wątpienia. Od Jimmy'ego czy od kogoś innego? „Słuchaj i ucz się, Harry" - powiedziałem do siebie. - Billy Bryce spędził trzy dni na gumowej tratwie na oceanie, zanim helikopter ratowniczy z Rawano go odnalazł. Miał czas przemyśleć to sobie. Jedną z rzeczy, o której pomyślał, była wartość tego towaru... i porównał ją z zarobkami komandora. W swoich zeznaniach w sądzie pominął fakt, że „pogo stick" zatonął niedaleko lądu i że on, Bryce, był w stanie ustalić jego pozycję według rozpoznawalnych cech wybrzeża, zanim został porwany przez tajfun na morze. Nie mogłem się dopatrzyć żadnego słabego punktu w jej historii, wszystko wyglądało wiarygodnie - i bardzo interesująco. - Sąd wydał wyrok: błąd pilota. Bryce podał się do dymisji. Jego kariera była skończona. Postanowił zarobić na dożywotnią rentę, a także naprawić swoją reputację. Miał zamiar zmusić U.S. Navy do odszukania pocisków i przejęcia dowodów zarejestrowanych w czarnej skrzynce. Chciałem zadać pytanie, ale znów Sherry powstrzymała mnie gestem. Nie chciała, abym przerywał opowiadanie. - Jimmy wykonywał pewne prace dla U.S. Navy, między innymi sprawdzanie kadłuba jednego z ich lotniskowców, i wtedy poznał Bryce'a. Stali się przyjaciółmi i teraz naturalnie Bryce zwrócił się do Jimmy'ego. Nie mieli wystarczających środków na ekspedycję, którą musieli podjąć, wobec czego planowali znaleźć sponsorów. To nie jest rodzaj sprawy, którą możesz 121 ogłosić w „Timesie". Kiedy właśnie pracowali nad tym, Billy Bryce zabił się na autostradzie M4 niedaleko zjazdu do Heath-row. - Wygląda na to, że wisi nad tym jakaś klątwa - powiedziałem. - Jesteś przesądny, Harry? - zapytała, patrząc na mnie swoimi skośnymi, tygrysimi oczami. - Niewykluczone - przyznałem, a ona skinęła głową i wydawało się, że stara się zapamiętać tę informację. - Kiedy Billy zginął, Jimmy kontynuował zadanie. Znalazł sponsorów. Nie chciał mi powiedzieć, kogo, ale domyślałam się, że byli niesympatyczni. Przyjechał z nimi tutaj. Resztę znasz. - Resztę znam - zgodziłem się i instynktownie pogładziłem grubą bliznę przez jedwab koszuli. - Z wyjątkiem miejsca katastrofy. Patrzyliśmy na siebie. - Powiedział ci? - zapytałem, a ona potrząsnęła głową. - Tak, to interesująca historia. - Uśmiechnąłem się do niej. - Szkoda, że nie możemy sprawdzić, ile w niej prawdy. Wstała gwałtownie i podeszła do balustrady. Zacisnęła dłonie i była tak wściekła, że gdyby miała ogon, waliłaby nim jak lwica. Czekałem, kiedy się uspokoi, a kiedy to nastąpiło, opuściła ramiona i odwróciła się do mnie. Uśmiechnęła się lekko. - No, dobra! Myślałam, że mam prawo do pewnej nagrody. Jimmy był moim bratem... i przebyłam długą drogę, żeby ciebie odnaleźć, tylko dlatego, że lubił cię i ufał. Pomyślałam, że moglibyśmy pracować razem, ale tylko wtedy, kiedy chciałbyś, boja wiele zrobić nie mogę. Potrząsnęła włosami. Rozsypały się i lśniły w świetle lampy. Wstałem. - Odprowadzę cię teraz do domu - powiedziałem i dotknąłem jej ramienia. - Do domu tak daleko - wyszeptała i wspiąwszy się na palce, przyciągnęła moją głowę ku swojej twarzy. Jej usta były bardzo miękkie i wilgotne, a język natrętny 122 i niespokojny. Po chwili odchyliła się do tyłu i uśmiechnęła do mnie. Jej oczy zamgliły się, a oddech stał się krótki i szybki. - Mimo wszystko może to nie była daremna podróż? Wziąłem ją na ręce. Była lekka jak dziecko. Kiedy ją niosłem do chaty, obejmowała mnie za szyję, przyciskając swój policzek do mojego. Na szczęście, już dawno nauczyłem się solidnie jeść przy każdej nadarzającej się okazji, bo nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka chwyci głód. Miękkie światło świtu okazało się dla niej okrutne, kiedy tak z rozmazanym makijażem leżała na wznak pod moskitierą w dużym, podwójnym łóżku. Spała z otwartymi ustami. Grzywa jasnych włosów przypominała splątany busz i brzydko kontrastowała z trójkątem grubych, ciemnych loczków u zbiegu ud. Tego ranka poczułem do niej wstręt, bo w nocy zrozumiałem, że panna Sherry jest zwariowaną sadystką. Wyśliznąłem się z łóżka i przez kilka chwil stałem nad dziewczyną, badając jej twarz i daremnie starając się odnaleźć podobieństwo do Jimmy'ego Northa. Zostawiłem ją i, ciągle nagi, poszedłem na plażę. Był właśnie przypływ. Zanurzyłem się w chłodną wodę i popłynąłem do wejścia do zatoki. Płynąłem szybko australijskim kraulem. Blizny na plecach piekły od słonej wody. To był jeden z moich szczęśliwych poranków. Starzy przyjaciele czekali na mnie za rafą. Stado wielkich morświnów o butelkowatych nosach przypłynęło natychmiast, aby spotkać się ze mną. Ich wysokie płetwy cięły ciemną powierzchnię wody, kiedy przeskakiwały nad falami. Otoczyły mnie, gwiżdżąc i prychając. Nozdrza na szczycie głów łykały powietrze jak małe pyszczki, a ich prawdziwe wielkie pyski miały wyraz idiotycznego zadowolenia. Przez dziesięć minut zachęcały mnie do zabawy, a potem jeden z wielkich samców pozwolił mi uchwycić się płetwy grzbietowej i zaczął mnie wozić. To była pasjonująca i wymagająca zręczności przejażdżka. Ciągnął mnie około pół mili od brzegu, zanim opór wody oderwał mnie od jego grzbietu. Długą drogę powrotu odbyłem w towarzystwie delfina. O-pływał mnie dookoła i od czasu do czasu dawał mi przyjaciel- 123 skiego szturchańca w tyłek, zachęcając do jeszcze jednej przejażdżki. Przy rafie delfiny zagwizdały na pożegnanie i wdzięcznie się oddaliły. Dopływałem do brzegu absolutnie szczęśliwy. Ramię mnie trochę bolało, ale ten zdrowy ból oznaczał gojenie się ran i powrót sił. Łóżko było puste, a drzwi do łazienki zamknięte. „Pewnie goli się pod pachami moją maszynką" - pomyślałem. Poczułem dreszcz irytacji. Taki stary wyga jak ja nie lubi, gdy ktoś burzy mu porządek dnia. Skorzystałem z prysznica dla gości, żeby zmyć słoną wodę, i moje niezadowolenie zniknęło pod gorącym strumieniem. Potem świeży, choć nie ogolony, głodny jak pyton, poszedłem do kuchni. Smażyłem szynkę z ananasami i smarowałem grube kawałki tostów, kiedy Sherry weszła do kuchni. Wyglądała olśniewająco. Włosy zdążyła starannie uczesać i polakierować. Chyba w tej swojej torbie od Gucciego przywiozła cały komplet kosmetyków. - Dzień dobry, kochanie - powiedziała ze zniewalającym uśmiechem i podeszła, aby pocałować mnie namiętnie. Poranna kąpiel dobrze nastawiła mnie do świata i wszystkich stworzeń. Nie odczuwałem już odrazy do tej pięknej kobiety. Moja wesołość musiała być zaraźliwa, bo śmialiśmy się dużo przy jedzeniu. Potem zaniosłem dzbanek z kawą na werandę. - Kiedy popłyniemy odnaleźć „pogo stick"? - zapytała nagle. Nie odpowiadając nalałem następny kubek mocnej czarnej kawy. Sherry North najwidoczniej sądziła, że noc w jej towarzystwie zrobiła ze mnie jej niewolnika na całe życie. Być może nie jestem znawcą kobiet, ale z drugiej strony, mam jakieś doświadczenie. Tak więc stwierdziłem, że urok Sherry North nie jest wart tyle, co cztery pociski typu „miecznik" i czarna skrzynka tajemniczego samolotu. - Tak szybko, jak tylko wskażesz mi drogę - odpowiedziałem ostrożnie. To jest stary kobiecy sposób postępowania; jeśli mężczyzna sprawia im przyjemność swymi umiejętnościami i pewnością siebie, to potem musi za to płacić. Od dawna uważałem, że powinno być odwrotnie. 124 Zbliżyła się do mnie i chwyciła za nadgarstek. Tygrysie oczy stały się nagle wielkie i rozmarzone. - Po ostatniej nocy - wyszeptała namiętnie - wiem, że wiele jest przed nami, Harry. Ty i ja razem. W nocy długo leżałem nie śpiąc i doszedłem do wniosku, że cokolwiek kryje się w pakunku, to na pewno nie cały samolot, ale prawdopodobnie mała jego część, coś, co wyraźnie go identyfikuje. Z całą pewnością nie jest to ani czarna skrzynka, ani jeden z pocisków. Jimmy North nie miałby czasu, żeby wyjąć skrzynkę z kadłuba samolotu, nawet gdyby wiedział, gdzie jest umieszczona i gdyby miał odpowiednie narzędzia. Z drugiej strony kształt i wymiary pakunku nie wskazywały na to, żeby zawierał pocisk. Jedno nie ulegało wątpliwości - pakunek zawierał jakiś dziwny przedmiot. Gdybym zabrał Sherry North ze sobą, żeby go wydostać, zagrałbym słabą kartą. Nie, nie wydam ani miejsca katastrofy przy rafie Gunfire, ani żadnego z wartościowych przedmiotów z tym związanych. Z drugiej strony - byłoby bardzo pouczające widzieć, jak panna North udaje, że zna miejsce katastrofy. - Harry - wyszeptała ponownie - proszę - i pochyliła się bliżej. - Musisz mi wierzyć. Nigdy przedtem nie czułam tego, co teraz. Od pierwszej chwili, jak tylko cię zobaczyłam, już wiedziałam. .. Oderwałem się od swoich myśli i pochyliłem się nad nią, starając się wyglądać jak uosobienie pochłaniającej namiętności i pożądania. - Kochanie - zacząłem, ale głos uwiązł mi w gardle, kiedy poczułem, jak w moim niedźwiedzim uścisku kobieta sztywnieje z irytacji; rozmazałem jej szminkę i potargałem misternie ułożone włosy. Mogłem wyczuć, z jakim wysiłkiem stara się odpowiedzieć mi z równą namiętnością. - Czy czujesz to samo? - spytała z głębi moich objęć. Z przyjemnością obserwowałem, jak odgrywa rolę, którą sobie wyznaczyła. Znów wziąłem ją na ręce i zaniosłem do rozgrzebanego łóżka. - Pokażę ci, co czuję do ciebie - mruczałem chrapliwie. 125 - Kochanie - zaprotestowała rozpaczliwie. - Nie teraz. - Dlaczego? - Mamy tak dużo do zrobienia. Będzie czas później... mamy czas, całą wieczność. - Z demonstracyjnym ociąganiem się posadziłem ją, chociaż, prawdę powiedziawszy, ulżyło mi, bo wiedziałem, że po olbrzymim śniadaniu z szynką i trzema filiżankami kawy mógłbym dostać zgagi. Kilka minut po dwunastej wypłynąłem z Wielkiej Przystani i skierowałem się na południowy wschód. Dałem mojej załodze dzień wolnego - nie miałem zamiaru łowić. Chubby spojrzał z nachmurzoną miną na Sherry North rozłożoną w bikini na podłodze kokpitu i nic nie powiedział, ale An-gelo, przewracając oczami, zapytał znacząco: - Przyjemnościowa przejażdżka? - Masz brudne myśli - zbeształem go, a on zaśmiał się z zadowoleniem, jakbym mu powiedział najlepszy komplement. Obaj odeszli. Tańcząca swawoliła między atolami i wysepkami do trzeciej po południu, kiedy to wpłynąłem do przejścia z głęboką wodą między Wyspami Małej i Wielkiej Płaszczki i skręciłem w kierunku płytkiej otwartej zatoki między wschodnim brzegiem Wielkiej Płaszczki i niebieskimi wodami Mozambiku. Wiała lekka bryza, która dawała przyjemny chłód i marszczyła powierzchnię morza w białe cętki. Manewrowałem ostrożnie, posuwając się w kierunku Wielkiej Płaszczki, aż naprowadziłem Tańczącą na miejsce. Kiedy ustaliłem pozycję, pozwoliłem łodzi spłynąć lekko z wiatrem do tyłu. Potem zgasiłem silniki i pospieszyłem na dół, na przedni pokład, żeby zarzucić kotwicę. Tańcząca obróciła się dookoła i spoczęła jak dobrze wychowana dama. - To jest to miejsce? - Sherry obserwowała wszystko, co robiłem, niespokojnym kocim spojrzeniem. - To jest to - zaryzykowałem. Przesadzając nieco w odgrywaniu roli zauroczonego kochanka, objaśniłem: - Widzisz, 126 ustawiłem się w jednej linii z tymi dwiema nachylonymi palmami i tą samotną, która wznosi się po prawej stronie na tle nieba. Kiwnęła głową. Znów pochwyciłem to spojrzenie, które wskazywało, że informacja została przyjęta ostrożnie i zapamiętana. - A co teraz będziemy robić? - zapytała. - To tutaj Jimmy nurkował - wyjaśniłem. - Kiedy wrócił na pokład, był bardzo podekscytowany. Tajemniczo rozmawiał z Matersonem i Guthriem - i miałem wrażenie, że im także udzieliło się podniecenie. Jimmy znów zszedł z liną i plandeką. Był tam przez długi czas... a kiedy znów wypłynął, zaczęła się strzelanina. - Tak - przytaknęła nerwowo. Wspomnienie śmierci brata nie wydawało się jej poruszać. - Powinniśmy teraz odpłynąć, zanim nas ktoś tutaj zobaczy - powiedziała. - Odpłynąć? - zapytałem, patrząc na nią. - Myślałem, że mamy zamiar popatrzyć? Zrozumiała, że popełniła błąd. - Powinniśmy to dobrze zorganizować, wrócić, kiedy będziemy przygotowani, kiedy przygotujemy wszystko, żeby zabrać i przetransportować... - Kochana. - Uśmiechnąłem się. - Nie po to płynąłem taki kawał drogi, żeby teraz choć raz nie popatrzeć. - Myślę, że nie powinieneś, Harry! - zawołała za mną, aleja już otwierałem luk silnika. - Wrócimy tutaj innym razem - nalegała, ale ja już zszedłem po drabince do stojaków z butlami ze sprężonym powietrzem i wziąłem podwójny zestaw Draegera. Umocowałem zawór i sprawdziłem uszczelkę, zasysając powietrze przez gumowy ustnik. Spojrzałem szybko do góry, chcąc się upewnić, że Sherry nie obserwuje mnie, po czym sięgnąwszy przez luk, przełączyłem ukryty wyłącznik układu elektrycznego. Teraz nikt nie mógłby zapalić silników Tańczącej, kiedy byłem za burtą. Wyrzuciłem drabinkę przez rufę i ubrałem się w kokpicie. Włożyłem gumowy kombinezon z krótkimi rękawami i kapturem, pas obciągający, nóż, maskę na twarz i płetwy. 127 Założyłem butle na plecy, chwyciłem koniec lekkiej nylonowej linki i przywiązałem ją do pasa. - Co będzie, jeśli nie wrócisz? - zapytała Sherry, po raz pierwszy okazując lęk. - To znaczy, co stanie się ze mną? - Wyschniesz na śmierć - odparłem i przeszedłem przez burtę, schodząc po drabince, co było bardziej odpowiednie do mojego wieku i godności niż popisowy skok przez burtę. Woda była tak przeźroczysta jak górskie powietrze i kiedy opuszczałem się głową w dół, widziałem każdy szczegół dna piętnaście metrów poniżej. To był cudownie kolorowy pejzaż, oświetlony cętkami światła. Rzeźbione formy koralowych skał niknęły i rozmazywały się wśród wodnej roślinności i migocących jak klejnoty ławic tropikalnych ryb. Pomiędzy głębokimi wąwozami i sterczącymi wieżami koralowymi rozpościerały się pola wężowych traw i połacie świecącego koralowego białego piasku. Moje namiary okazały się bardzo dokładne, biorąc pod uwagę fakt, że byłem wtedy ledwie przytomny z upływu krwi. Zarzuciłem kotwicę dokładnie nad pakunkiem zawiniętym w płótno. Leżał na jednej połaci koralowego piasku i wyglądał jak jakiś przerażający morski potwór, zielony i przykucnięty, z końcami lin powiewającymi jak macki. Ukucnąłem obok niego, a ławica malutkich ryb, pasiastych jak zebry w złote i czarne paski, zebrała się dookoła mnie w takiej ilości, że musiałem zacząć wypuszczać bańki powietrza, by je spłoszyć, zanim mogłem zabrać się do roboty. Odczepiłem nylonową linkę od pasa i mocno przywiązałem ją do pakunku. Następnie zacząłem płynąć ku powierzchni, wolno popuszczając linę. Wydostałem się dziesięć metrów za Tańczącą. Podpłynąłem do drabinki i wspiąłem się do kokpitu. Przywiązałem szybko koniec linki do poręczy fotela do połowu ryb. - Co znalazłeś? - spytała Sherry niespokojnie. - Jeszcze nie wiem - powiedziałem jej. Z trudem opanowałem chęć otworzenia pakunku na dnie. Miałem nadzieję, że warto było się poświęcić, aby ujrzeć wyraz jej twarzy w momencie odwijania paczki. 128 Zdjąłem sprzęt do nurkowania i zanim wszystko schowałem z powrotem, przemyłem go świeżą wodą. Chciałem, aby napięcie w niej narastało trochę dłużej. - Cholera! Harry. Wydostań to! - wybuchnęła w końcu. Pamiętałem, że pakunek był ciężki jak diabli, ale wtedy byłem prawie bez sił. Przechyliłem się przez burtę i zacząłem wybierać linę. Było to ciężkie, ale nie na tyle, żebym nie mógł wyciągnąć. Zwijałem linę starym sposobem rybaków łowiących tuńczyki. Zielone płótno pojawiło się na powierzchni. Pakunek ociekał wodą. Wychyliłem się do przodu, chwyciłem za węzły i jednym pociągnięciem przerzuciłem przez burtę. Stuknął ciężko o pokład kokpitu. Metal o drzewo. - Otwórz to - zażądała Sherry niecierpliwie. - W tej chwili, proszę pani - powiedziałem i wyciągnąłem nóż z pochwy u pasa. Był ostry jak brzytwa i przeciąłem nim liny, każdą jednym cięciem. Sherry nachyliła się nerwowo, kiedy odrzuciłem sztywne, mokre fałdy płótna. Obserwowałem jej twarz. Chciwość i oczekiwanie przerodziły się nagle w triumf, kiedy rozpoznała przedmiot. Rozpoznała go wcześniej niż ja i natychmiast na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności. To było dobrze zrobione, była dobrą aktorką. Gdybym dokładnie nie obserwował, nie zauważyłbym szybkiej gry twarzy. Spojrzałem na niepozorny przedmiot, dla którego już tak wielu ludzi zabito lub zraniono, i byłem zaskoczony, zaintrygowany.. . i zawiedziony. Oczekiwałem czegoś zupełnie innego. Miałem przed sobą dzwon okrętowy odlany z brązu. Dolna połowa wyglądała na mocno zniszczoną przez piasek - stara i głęboko poryta. Górną, kopulastą część pokrywała warstwa zielonkawego grynszpanu. Uchwyt szekli, choć skorodowany, zachował siew całości i zauważyłem wyraźny ornament: heraldyczny pióropusz i fragmenty liter w antycznym stylu. Dzwon ważył chyba z pięćdziesiąt kilogramów. Obróciłem go z ciekawością. Serce miał porządnie skorodowane; skorupiaki i ryby musiały nadwerężyć wnętrze. Intrygował mnie rodzaj zniszczenia i korozja po zewnętrznej stronie. 129 Nagle przyszło mi do głowy rozwiązanie. Widziałem już metalowe przedmioty podobnie znaczone długim przebywaniem w wodzie. Dzwon leżał na wpół zakopany w piasku. Ruchy wody w przejściu Gunfire sprawiały, że malutkie cząstki koralowego piasku zdarły wierzchnią warstwę metalu na głębokość pół centymetra z części odsłoniętej. Jednakże dolna połowa, ukryta w piasku, została zabezpieczona i teraz dokładnie badałem zachowane litery: WNL Podwójne „V" lub „W"; za nią bezpośrednio świetnie zachowane „N"... potem luka i całe „L"; dalsze litery były zniszczone. Herb odrobiony w metalu po drugiej stronie dzwonu przedstawiał niewyraźny rysunek, prawdopodobnie dwa heraldyczne lwy podtrzymujące tarczę i głowę w hełmie. Wydało mi się to jakby znajome i zastanawiałem się, gdzie to już przedtem widziałem. Wstałem i spojrzałem na Sherry North. Nie potrafiła spojrzeć mi w oczy. - Śmieszna rzecz - zadumałem się. - Odrzutowiec z cholernie wielkim brązowym dzwonem, wiszącym na dziobie. - Nie rozumiem tego - powiedziała. - Ja tym bardziej nie. - Wstałem i poszedłem do salonu po cygaro. Zapaliłem je i usiadłem w fotelu do połowu ryb. - No, posłuchajmy twojej teorii - powiedziałem. - Nie wiem, Harry, naprawdę nie wiem. - Spróbujmy pozgadywać - zasugerowałem. - Ja zaczynam. Odwróciła się do relingu. - Odrzutowiec zmienił się w dynię - spróbowałem. - Jak ci się podoba? Odwróciła się z powrotem do mnie. - Harry, jest mi niedobrze. - Co mam robić w takim razie? - Wracajmy. - Myślałem o ponownym zanurkowaniu, żeby się jeszcze rozejrzeć. - Nie - rzuciła szybko. - Proszę, nie teraz. Nie dam rady. Płyńmy. Wrócimy, jeśli będziemy musieli. 130 Studiowałem jej twarz, chcąc dostrzec objawy złego samopoczucia. Wyglądała jak reklama zdrowej żywności. - No dobrze - zgodziłem się; rzeczywiście nie było powodu, żeby drugi raz nurkować, ale to tylko ja wiedziałem. - Płyńmy do domu i próbujmy coś wymyślić. Wstałem i zacząłem zawijać na nowo brązowy dzwon. - Co masz zamiar z tym zrobić?- zapytała zaniepokojona. - Zatopić z powrotem - powiedziałem. - Z pewnością nie mam zamiaru zawozić tego na Św. Marię i wystawiać na rynku. Jak powiedziałaś, zawsze możemy wrócić. - Tak - zgodziła się natychmiast. - Masz rację, oczywiście. Wyrzuciłem pakunek za burtę jeszcze raz i zacząłem wyciągać kotwicę. W drodze powrotnej do domu obecność Sherry North na mostku irytowała mnie. Musiałem dużo spraw przemyśleć. Wysłałem ją na dół, żeby zrobiła kawę. - Mocną - rzekłem - i z czterema łyżeczkami cukru. To będzie dobre na twoją chorobę morską. Pojawiła się na mostku po dwóch minutach. - Gaz nie chce się zapalić - poskarżyła się. - Musisz najpierw odkręcić butlę z gazem. - Wytłumaczyłem jej, gdzie znajdują się kurki. -1 nie zapomnij zamknąć jej, kiedy skończysz. Inaczej zmienisz łódź w bombę. Robiła obrzydliwą kawę. Późnym wieczorem zakotwiczyłem przy Wielkiej Przystani. Kiedy wysadziłem Sherry przed wejściem do hotelu, nie zaprosiła mnie nawet na drinka, ale pocałowała w policzek i poprosiła: - Kochanie, zostaw mnie samą na tę noc. Jestem zmęczona. Zaraz idę do łóżka. Pozwól mi pomyśleć o tym wszystkim i kiedy poczuję się lepiej, zaplanujemy coś dokładnie. - Zabiorę cię stąd... o której? - Nie - powiedziała. - Spotkamy się na łodzi. Wcześnie. O ósmej. Czekaj tam na mnie... będziemy mogli porozmawiać spokojnie. Tylko nas dwoje, nikt więcej, dobrze? - Podprowadzę Tańczącą do przystani o ósmej - obiecałem. 131 To był trudny dzień. W drodze do domu wpadłem do hotelu „Lord Nelson". Angelo i Judith siedzieli w towarzystwie hałaśliwej grupy swoich rówieśników. Zawołali mnie i zrobili miejsce między dwiema dziewczynami. Postawiłem wszystkim po kuflu piwa, a Angelo pochylił się do mnie konfidencjonalnie. - Hej, kapitanie, czy będziesz używał ciężarówki dziś wieczór? - Tak, żeby dostać się do domu. - Oczywiście rozumiałem, o co mu chodzi. Angelo zachowywał się, jakby miał jakieś prawa do tego pojazdu. - Dziś wieczorem jest wielkie przyjęcie w South Point, szefie. - Nagle nie żałował mi „szefa" i „kapitana". - Pomyślałem sobie, że jeśli zawiozę cię do Zatoki Żółwiej, to pozwolisz nam wziąć ciężarówkę. Przyjadę po ciebie wcześnie rano, obiecuję. Łyknąłem ze swego kufla, a oni wszyscy obserwowali mnie z twarzami pełnymi nadziei. - To duże przyjęcie, panie Harry - wtrąciła Judith - proszę. - Przyjedziesz po mnie punktualnie o siódmej, Angelo, słyszysz? - Moje słowa wywołały spontaniczny wybuch wesołości i wszyscy złożyli się na następny kufel piwa dla mnie. Miałem męczącą noc wypełnioną niespokojnym snem przerywanym okresami bezsenności. Znów śniło mi się, że nurkuję po pakunek. Znowu zawierał on maleńką figurkę z drezdeńskiej porcelany, ale tym razem rozpoznałem twarz Sherry North. Kobieta ofiarowywała mi model bojowego samolotu. Wyciągnąłem po niego rękę, a on zmienił się w złotą dynię oznaczoną literami: WNL- Po pomocy padał deszcz. Strugi wody lały się z okapów, a sylwetki palm ukazywały się na tle nocnego nieba rozdzieranego błyskawicami. Kiedy zszedłem na plażę, ciągle padało, a ciężkie krople jak malusieńkie bombki eksplodowały na moim nagim ciele. Lało aż po horyzont. W słabym brzasku morze było czarne. Popłynąłem daleko za rafę, ale kiedy wróciłem na plażę, stwierdziłem, że wycieczka nie podniosła mnie, jak zazwyczaj, na duchu. 132 Byłem siny i trząsłem się z zimna. Nie opuszczało mnie przygnębienie i przeczucie kłopotów. Skończyłem śniadanie, kiedy drogą pomiędzy palmami, rozpryskując kałuże, nadjechała ciężarówka z ciągle palącymi się reflektorami. Na podwórku Angelo trąbił klaksonem i krzyczał: - Jesteś gotów, Harry? Wybiegłem z kurtką trzymaną nad głową. Angelo pachniał piwem, był gadatliwy i miał trochę mętne oczy. - Ja poprowadzę - powiedziałem. Kiedy jechaliśmy przez wyspę, przedstawił mi szczegółową relację z wielkiego przyjęcia, po którym, jak powiedział, za dziewięć miesięcy wybuchnie epidemia narodzin na Św. Marii. Słuchałem go tylko jednym uchem, bo kiedy zbliżyliśmy się do miasta, mój niepokój się wzmógł. - Hej, Harry, dzieciaki kazały podziękować ci za pożyczenie ciężarówki. - W porządku, Angelo. - Wysłałem Judith na łódź... zrobi tam porządek, Harry, i zaparzy ci kawy. - Nie powinna sobie zawracać głowy - powiedziałem. - Chciała to zrobić, rodzaj podziękowania, wiesz. - Dobra z niej dziewczyna. - No pewnie, Harry. Kocham tę dziewczynę. -1 Angelo zaczął śpiewać „Szaloną kobietę" w stylu Micka Jaggera. Kiedy zaczęliśmy zjeżdżać w dolinę, pod wpływem nagłego impulsu, zamiast jechać prosto ulicą Forbishera do przystani, skręciłem nagle w lewo na obwodnicę nad fortem i szpitalem i pojechałem aleją wysadzaną figowcami do hotelu „Hilton". Zaparkowałem ciężarówkę pod daszkiem i wszedłem do rece- ji- O tak wczesnej porze w recepcji nie było nikogo, ale pochyliłem się przez kontuar i zajrzałem do kabiny Marion. Siedziała przy centralce i kiedy mnie zobaczyła, jej twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Zdjęła słuchawki. - Dzień dobry, panie Harry. 133 - Dzień dobry, Marion, kochanie - odwzajemniłem uśmiech. - Czy panna North jest w swoim pokoju? Zmieniła się na twarzy. - Och, nie - zaprzeczyła. - Wyjechała godzinę temu. - Wyjechała? - Tak. Pojechała na lotnisko autobusem hotelowym. Chciała złapać samolot o siódmej trzydzieści. - Marion spojrzała na swój tani japoński zegarek. - Planowo powinni wystartować dziesięć minut temu. To była ostatnia rzecz, jakiej mogłem się spodziewać. Na kilka sekund znieruchomiałem zupełnie wytrącony z równowagi i nie mogłem się połapać... Nagle z przerażeniem zrozumiałem. - O Jezu Chryste! - krzyknąłem. - Judith! - Rzuciłem się w kierunku ciężarówki. Angelo zobaczył moją twarz. Wyprostował się i przestał śpiewać. - Wskoczyłem za kierownicę, zapaliłem silnik i na pełnym gazie, z piskiem opon, zawróciłem. - Co się stało, Harry? - pytał Angelo. - Judith? - zapytałem ponuro. - Wysłałeś ją na łódź. Kiedy? - Kiedy wyjechałem, aby cię zabrać. - Czy poszła tam od razu? - Nie. Miała się wykąpać i ubrać. - Mówił to po prostu, nie ukrywając faktu, że spali razem. Wyczuł, że coś jest nie tak. -Potem musiała zejść z farmy w dolinę. - Angelo mieszkał przy chłopskiej rodzinie, blisko źródła, trzy mile za miastem. - Boże, żebyśmy zdążyli - wyszeptałem. Ciężarówka z rykiem pędziła wzdłuż alei. Zmieniłem bieg jak na wyścigach. Przy wyjeździe z bramy z piskiem opon wcisnąłem gaz do deski, wyprowadzając samochód z poślizgu całą mocą silnika. - Co, do diabła, się dzieje, Harry? - zapytał Angelo ponownie. - Musimy ją zatrzymać, żeby nie weszła na Tańczącą - powiedziałem ponuro, kiedy dudniąc pędziliśmy w dół obwodnicą ponad miastem. Za fortem otwierał się widok na Wielką Przystań. Angelo nie tracił czasu na zbędne pytania. Pracowaliśmy razem wystarczająco długo, żeby uwierzył od razu w to, co mówię. 134 Tańcząca kotwiczyła między innymi wyspowymi łodziami. W pół drogi od nabrzeża dostrzegliśmy Judith w łódce. Nawet z tej odległości widziałem jej małą kobiecą figurkę, siedzącą na ławce, i mogłem rozpoznać krótkie, skuteczne uderzenia wioseł. Była dziewczyną z wyspy i wiosłowała jak mężczyzna. - Nie zdążymy - stwierdził Angelo. - Dopłynie tam, zanim dojedziemy do Admiralicji. Na początku ulicy Frobishera położyłem lewą rękę na klaksonie i trąbiłem przeciągle, aby utorować sobie drogę, ale w sobotni ranek, dzień targowy, ulice się zapełniały. Ludzie ze wsi przyjeżdżali do miasta starymi samochodami i wozami ciągniętymi przez woły. Zrozpaczony trąbiłem i przepychałem się między nimi. Przejazd ośmiuset metrów od ulicy do Nabrzeża Admiralicji zajął nam trzy minuty. - Och, Boże - powiedziałem, pochylając się do przodu, kiedy przelatywaliśmy przez bramę i przecinaliśmy tory. Łódka była już przycumowana przy burcie Tańczącej Fali, a Judith wspinała się na burtę. Miała na sobie szmaragdowozieloną koszulę i krótkie dżinsowe szorty. Z piskiem opon zatrzymałem ciężarówkę przy składzie z ananasami i obaj ruszyliśmy biegiem po nabrzeżu. - Judith! - wrzeszczałem, ale mój głos nie docierał do niej. Nie odwracając się Judith zniknęła w salonie. R^azem z Angelo dobiegliśmy do końca kei. Krzyczeliśmy dziko, ale wiatr wiał w naszą stronę, a Tańczącą dzieliło od nas czterysta pięćdziesiąt metrów. - Jest łódka! - Angelo chwycił mnie za rękę. Była to stara, zbudowana „na nakładkę" łódka na makrele. Czekała przywiązana łańcuchem do koła w kamiennym nabrzeżu. Skoczyliśmy do niej, dwa i pół metra w dół, lądując jeden na drugim w poprzek ławki. Rzuciłem się do łańcucha. Miał sze-ściomilimetrowej grubości stalowe ogniwa. Ciężka mosiężna kłódka mocowała go do łódki. Zakręciłem dwa razy łańcuch dookoła nadgarstka, zaparłem się nogą o nabrzeże i pociągnąłem. Kłódka puściła, a ja upadłem do tyłu na dno łodzi. 135 Angelo już zdążył wsadzić wiosła w dulki. - Wiosłuj! - krzyknąłem do niego. - Wiosłuj jak wściekły! Wołałem do Judith z rękami złożonymi przy ustach, aby przekrzyczeć wiatr. Angelo wiosłował jak szalony, obracając pióra wioseł i napierając na nie całym ciałem, kiedy zanurzały się w wodę. Każdemu uderzeniu wioseł towarzyszył chrapliwy oddech chłopaka. W połowie drogi zakryły nas kolejne strugi deszczu, zasłaniając całą Wielką Przystań płachtą szarej wody. Deszcz uderzył mnie w twarz tak, że musiałem zacisnąć oczy. Kształty Tańczącej rozmazywały się w szarych strugach, ale byliśmy już blisko. Zacząłem się łudzić, że Judith mogła sprzątać i porządkować kabinę, nim zechce zapalić gaz. Zacząłem także mieć nadzieję, że pomyliłem się, sądząc, że Sherry North pozostawiła mi pożegnalny prezent. Jeszcze ciągle słyszałem własny głos, mówiący do Sherry North poprzedniego dnia: „Musisz najpierw otworzyć butlę z gazem i nie zapomnij jej zamknąć, jak skończysz, inaczej zamienisz łódź w bombę". Dopłynęliśmy jeszcze bliżej Tańczącej. Wydawała się wisieć na wąsach deszczu, biała jak duch i niematerialna w ruchomej mgle. - Judith! - krzyczałem. Teraz powinna mnie usłyszeć... byliśmy już tak blisko. Na pokładzie znajdowały się dwie dwu-dziestokilogramowe butle z butanem. Dość, by zniszczyć duży murowany dom. Gaz, cięższy od powietrza, wypuszczony snułby się na dole, wypełniając kadłub Tańczącej morderczą, piorunującą mieszaniną gazu i powietrza. Wystarczyłaby tylko jedna iskra z baterii lub zapałki. Modliłem się, żebym się mylił, i znów zawołałem. Wtedy nagle Tańcząca wyleciała w powietrze. To był piekielny wybuch, przerażające niebieskie światło, które wystrzeliło w górę. Kadłub rozłupał się jak pod potężnym uderzeniem młota, a nadbudówka wyleciała w górę jak pokrywka. Tańcząca wzniosła się w śmiertelnym podmuchu, a prąd powietrza uderzył w nas jak sztormowy wicher. Natychmiast 136 ogarnął mnie cierpki odór wyładowania elektrycznego, taki jak przy uderzeniu pioruna o żelazistą skałę. Tańcząca umarła na moich oczach. Straszna, brutalna śmierć, a potem jej rozdarty i pozbawiony życia kadłub zapadł się i zimna szara woda wdarła się do środka. Ciężkie silniki pociągnęły ją szybko w dół i pogrążyła się w szare wody Wielkiej Przystani. Zamarliśmy z przerażenia. Przykucnięci w gwałtownie kołyszącej się łódce wpatrywaliśmy się w poruszoną wodę, po której pływały części kadłuba - wszystko, co zostało z pięknej łodzi i młodej, ślicznej dziewczyny. Poczułem olbrzymią wewnętrzną pustkę. Chciałem krzyczeć na głos z rozpaczy, ale byłem jak sparaliżowany. Angelo poruszył się pierwszy. Skoczył z rykiem jak raniona bestia. Próbował się rzucić za burtę, ale zatrzymałem go. - Zostaw mnie! - krzyczał. - Muszę iść do niej! - Nie. - Walczyłem z nim dziko na rozhuśtanej łódce. - To na nic, Angelo! Nawet jeśliby dotarł na głębokość dwunastu metrów, na której leżał teraz rozdarty kadłub Tańczącej, to to, co mógłby tam znaleźć, doprowadziłoby go do obłędu. Judith znajdowała się w samym centrum potężnego wybuchu i cała straszliwa siła skupiła się na niej. - Zostaw mnie, do cholery! - Angelo zdołał uwolnić jedną rękę i zamachnął się, chcąc uderzyć mnie w twarz, ale zauważyłem to i uchyliłem głowę. Zdarł mi jednak skórę z policzka. Musiałem go uspokoić. Łódka niebezpiecznie się przechylała. Angelo, chociaż był dwadzieścia kilo lżejszy ode mnie, walczył z szaleńczą siłą. Wołał imię dziewczyny. - Judith, Judith! - zanosił się histerycznie. Zwolniłem uścisk prawej ręki na jego ramieniu i odsunąłem go nieco od siebie. Starannie wymierzyłem cios. Moja pięść wystrzeliła nie dalej niż na dziesięć centymetrów. Trafiła dokładnie poniżej lewego ucha. Chłopak upadł natychmiast nieprzytomny. Ułożyłem go wygodnie na podłodze łodzi. Wiosłowałem do nabrzeża nie oglądając się. Czułem się kompletnie odrętwiały i wyczerpany. 137 Zaniosłem Angela na przystań. Prawie nie czułem jego ciężaru w ramionach. Zawiozłem go do szpitala, gdzie MacNab miał dyżur. - Daj mu coś na sen i przytrzymaj go w łóżku przez następne dwadzieścia cztery godziny - poleciłem MacNabowi, a on zaczął protestować. - Słuchaj, zasmarkany pijaczyno - powiedziałem cicho -z przyjemnością rozwaliłbym ci łeb. Zbladł tak, że wyraźnie wystąpiły na nosie i policzkach popękane naczyńka krwionośne. - Harry, stary, posłuchaj... - zaczął. Postąpiłem krok w jego kierunku, a on wysłał dyżurną siostrę do szafki z lekarstwami. Znalazłem Chubby'ego przy śniadaniu i w minutę wytłumaczyłem mu, co się stało. Pojechaliśmy ciężarówką do fortu. Wally Andrews zareagował szybko. Zaniechał spisywania zeznań i innych policyjnych formalności i zamiast tego załadowaliśmy na ciężarówkę sprzęt do nurkowania. Kiedy dojechaliśmy do przystani, połowa ludności Św. Marii zebrała się cichym, zaniepokojonym tłumem przy nabrzeżu. Niektórzy widzieli, a wszyscy z nich słyszeli wybuch. Jakiś przypadkowy głos wykrzykiwał mi kondolencje, kiedy przenosiliśmy ekwipunek do łodzi. - Niech ktoś znajdzie Freda Cokera - rozkazałem. - Powiedzcie mu, żeby przyszedł tutaj z workiem i koszem. Rozległ się szum komentarzy. - Hej, panie Harry, był ktoś na pokładzie? - Idźcie po Freda Cokera - powtórzyłem i powiosłowaliśmy do miejsca cumowania Tańczącej. Kiedy Wally utrzymywał łódkę nad nami, ja i Chubby zanurkowaliśmy w ciemne wody portu. Tańcząca leżała na głębokości czternastu metrów kilem do góry. Musiała się obrócić w czasie tonięcia, ale nie mieliśmy problemu z dostaniem się do wnętrza. Kadłub był rozerwany wzdłuż kila. Nie istniała żadna szansa, by unieść łódź na powierzchnię. Chubby czekał przy dziurze w kadłubie, a ja wszedłem do środka. 138 To, co zostało z kuchni, wypełniała ławica podnieconych ryb. Szalały z żarłoczności. Omal nie zadławiłem się ustnikiem akwalungu, kiedy zobaczyłem, czym się karmią. To była Judith, a rozpoznałem ją jedynie po kawałku zielonego materiału, przyczepionego do fragmentu ciała. Wyciągnęliśmy ją, a właściwie trzy oddzielne części jej ciała, i umieściliśmy w płóciennym worku, który przyniósł Fred Coker. Natychmiast ponownie zanurkowałem i poprzez rozerwany kadłub dostałem się do pomieszczenia poniżej kuchni, gdzie ciągle jeszcze znajdowały się na swoim miejscu dwie długie żelazne butle z gazem. Oba kurki były całkiem odkręcone. Ktoś odłączył rury, żeby gaz mógł szybciej wylecieć. Nigdy jeszcze nie czułem tak intensywnej wściekłości. Tańcząca przepadła... a stanowiła treść mojego życia. Zamknąłem kurki i przyłączyłem rurę. To była prywatna sprawa, chciałem załatwić ją osobiście. Kiedy szedłem nabrzeżem do ciężarówki, jedynie świadomość, że ubezpieczyłem Tańczącą, przynosiła mi trochę ulgi. Będzie druga łódź, nie tak piękna i nie tak ukochana jak Tańcząca, ale w każdym razie łódź. W tłumie zauważyłem błyszczącą czarną twarz promowego Hambone'a Williamsa. Od czterdziestu lat przeprawiał ludzi za trzy pensy tam i z powrotem. - Hambone! - krzyknąłem do niego. - Czy ostatniej nocy nie przywiozłeś nikogo na Tańczącą? - Nie, panie Harry. - Nikogo, na pewno? - Jedynie pana klientkę. Zostawiła zegarek w kabinie. Zawiozłem ją, żeby go zabrała. - Panią? - Tak, panią z jasnymi włosami. - O której godzinie, Hambone? - Około dziesiątej... Czy coś źle zrobiłem, panie Harry? - Nie, w porządku. Nie martw się. Pochowaliśmy Judith następnego dnia przed południem. Załatwiłem miejsce przy jej matce i ojcu. Angelo tak zdecydował. 139 Powiedział, że nie chciałby, żeby leżała tam, na wzgórzu, samotna. Był ciągle na wpół oszołomiony, ale spokojny. Nieprzytomnie patrzył na grób. Następnego ranka wszyscy trzej zaczęliśmy pracę nad odzyskaniem tego, co dało się uratować z Tańczącej. Pracowaliśmy ciężko przez dziesięć dni i kompletnie ogołociliśmy ją z przedmiotów, które miały jakąkolwiek wartość - od kołowrotu do polowania na ryby i karabinka FN do dwóch brązowych śrub. Kadłub i nadbudówka zostały tak fatalnie zniszczone, że nie przedstawiały żadnej wartości. Miałem w życiu wiele kobiet i dziś piosenka czy zapach perfum przywodzą na pamięć tamte miłe chwile. Tańcząca Fala stawała się teraz takim właśnie wspomnieniem. Dziesiątego dnia poszedłem odwiedzić Freda Cokera... i w momencie, kiedy wszedłem do jego biura, domyśliłem się, że coś jest bardzo nie w porządku. Siedział spocony ze zdenerwowania. Błyszczące okulary kryły rozbiegane oczka, a dłonie chodziły niespokojnie po stole jak przerażone myszy. To chwytały suszkę na biurku, to poprawiały krawat, to przygładzały kosmyk włosów na błyszczącej czaszce. Wiedział, że mam zamiar rozmawiać o ubezpieczeniu. - Proszę, żeby pan się nie denerwował, panie Harry - poradził mi. Kiedy ludzie mi to mówią, staję się naprawdę bardzo zdenerwowany. - Co się dzieje, Coker? Mów! Mów! - Trzasnąłem pięścią w stół, a Fred skoczył na krześle, aż złote okulary zsunęły mu się z nosa. - Panie Harry... to o odszkodowaniu za Tańczącą. - Popatrzyłem na niego. - Widzi pan... nigdy pan nie zgłaszał przedtem szkód... wydawało się, że to marnowanie... Znalazłem słowa: - Przywłaszczyłeś sobie opłatę - wyszeptałem. Głos zawiódł mnie nagle. - Nie wpłaciłeś ich Towarzystwu. - Pan rozumie. - Fred Coker skinął głową. - Wiedziałem, że pan zrozumie. Spróbowałem chwycić go przez biurko, żeby zyskać na cza- 140 sie, ale potknąłem się i upadłem. Fred Coker zerwał się z krzesła, wymykając się pomiędzy moimi wyciągniętymi palcami. Uciekł tylnymi drzwiami, zatrzaskując je za sobą. Wybiegłem, wyrywając zamek i zostawiając drzwi wiszące na wyłamanych zawiasach. Fred Coker pędził, jakby go goniły wszystkie diabły. Dopadłem go przy dużych drzwiach wychodzących na zaułek od tyłu i złapałem za gardło. Trzymałem jedną ręką i przyciskałem palcami do sterty tanich sosnowych trumien. Zgubił okulary i płakał z przerażenia. Wielkie łzy kapały z jego oczu krótkowidza. - Wiesz, że zabiję cię - wyszeptałem, a on jęknął. Jego stopy podrygiwały piętnaście centymetrów nad podłogą. Zamierzyłem się prawą pięścią i oparłem solidnie na nogach. To mogłoby mu odwalić głowę. Nie mogłem tego zrobić, ale musiałem w coś uderzyć. Skierowałem pięść na trumnę za prawym uchem Cokera. Deski rozleciały się na całej długości. Fred Coker wrzasnął jak rozhisteryzowana dziewczyna na koncercie muzyki rockowej. Upuściłem go. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się na cementową podłogę. Zostawiłem go tam jęczącego i beczącego z przerażenia i wyszedłem na ulicę. Byłem tak bliski bankructwa jak przez ostatnie dziesięć lat. Pan Harry za jednym zamachem przeobraził się we Fletche-ra, w szczura nadbrzeżnego i włóczęgę. To był klasyczny przypadek zmiany typu osobowości. Zanim doszedłem do „Lorda Nelsona", myślałem już w ten sam sposób jak dziesięć lat temu. Już teraz kalkulowałem, poszukując jeszcze raz wielkiej szansy. O tej porze Chubby i Angelo byli jedynymi klientami w barze. Powiedziałem im o wszystkim. Nie odezwali się ani słowem. Nie było nic do powiedzenia. Wypiliśmy pierwsze piwo w milczeniu, potem spytałem Chubby'ego: - Co będziesz teraz robić? Wzruszył ramionami. - Ciągle mam tę łódź wielorybniczą... - Miała sześć metrów długości z otwartym pokładem, ale na morzu spisywała się do- 141 brze. - Popłynę znów na langusty. - Mrożone szyjki dawały niezły dochód. Właśnie w taki sposób Chubby zarabiał na chleb, zanim Tańcząca i ja przybyliśmy na Św. Marię. - Będą ci potrzebne nowe silniki. Te stare sea gullsy są zużyte. - Piliśmy następne piwo. Policzyłem swoje oszczędności. Do diabła, dwa tysiące dolarów nie zrobi mi wielkiej różnicy. - Kupię dwa nowe dwudziestokonne evinrudy do twojej łodzi, Chubby - zaofiarowałem się. - Nie pozwolę ci tego zrobić, Harry. - Zmarszczył się oburzony i potrząsnął głową. - Zaoszczędziłem wystarczająco dużo, pracując u ciebie. - Pozostał nieugięty. - A ty, Angelo? - spytałem. - Chyba zaprzedam swą duszę na kontrakt w Rawano. - Nie. - Chubby zachmurzył się na tę myśl. - Potrzebuję załogi do tej łodzi. Byli więc ustawieni. Ulżyło mi, gdyż czułem się odpowiedzialny za obu. Szczególnie ucieszyło mnie to, że Chubby zaopiekuje się Angelem. Chłopiec bardzo źle zniósł śmierć Judith. Był cichy i załamany, nic nie pozostało z dawnego olśniewającego Romea. Zmusiłem go do ciężkiej pracy przy ratowaniu rzeczy z Tańczącej. Tylko to mogło mu pomóc, aby wrócił do równowagi. Teraz zaczął dużo pić, popijając tanią brandy kuflami gorzkiego piwa. Ze znanych mi sposobów picia alkoholu ten był najbardziej szkodliwy. Prawie tak jak picie metanolu. Razem z Chubbym piliśmy wolno i z przyjemnością, pochyleni nad kuflami. Jednakże pod pokrywką naszej wesołości tkwiła świadomość, że dotarliśmy do skrzyżowania dróg i od jutra już nie będziemy podróżować razem. Nadało to wieczorowi cierpki posmak zbliżającego się rozstania. Przy nabrzeżu stał południowoafrykański trawler, który przypłynął tej nocy, żeby załadować węgiel i dokonać niezbędnych napraw. Kiedy w końcu Angelo się urżnął, zaczęliśmy z Chubbym śpiewać. Sześciu silnych członków załogi trawlera wyrażało krzykiem swoje niezadowolenie w najbardziej oszczerczych słowach. Nie mogliśmy zignorować tego typu wy- 142 zwisk. Wszyscy wyszliśmy na podwórko, żeby przedyskutować sprawę. To była wspaniała dyskusja i kiedy Wally Andrews przybył na czele oddziału do tłumienia rozruchów, zaaresztował nas wszystkich. Nawet tych, którzy padli na placu boju. - Krew z mojej krwi... - powtarzał Chubby, kiedy zdążaliśmy ramię przy ramieniu do celi. - Przeciwko mnie. Mój rodzony siostrzeniec. Wally okazał się na tyle ludzki, że wysłał jednego ze swoich policjantów do „Lorda Nelsona" po coś, co uprzyjemniłoby nam pobyt w celi. Zaprzyjaźniliśmy się z załogą trawlera z sąsiedniej celi, puszczając butelkę w ruch tam i z powrotem między kratami. Następnego ranka zostaliśmy wypuszczeni. Wally Andrews zaniechał wniesienia oskarżenia. Pojechałem nad Zatokę Żółwią do swojej chaty. Sprawdziłem, czy naczynia są czyste, wrzuciłem kilka garści kulek antymolowych do szafy i nie zawracałem sobie głowy zamknięciem drzwi. Włamania nie są znane na Św. Marii. Po raz ostatni popłynąłem za rafę i przez pół godziny miałem nadzieję, że przypłyną delfiny. Nie pojawiły się jednak. Zawróciłem do brzegu. Wziąłem prysznic, przebrałem się, chwyciłem z łóżka starą płócienno-skórzaną torbę wojskową i wyszedłem do ciężarówki zaparkowanej na dziedzińcu. Nie obejrzałem się, kiedy jechałem przez plantację palm, ale przyrzekłem sobie, że kiedyś tu wrócę. Zaparkowałem przed frontem hotelu i zapaliłem cygaro. Kiedy Marion skończyła swoją zmianę w południe, wynurzyła się z głównego wejścia i poszła wzdłuż podjazdu, kręcąc tyłeczkiem obciśniętym minispódniczką. Zagwizdałem i spostrzegła mnie. Wśliznęła się na siedzenie obok. - Panie Harry, tak mi przykro z powodu pańskiej łodzi... Rozmawialiśmy przez kilka minut. Potem zapytałem: - Czy panna North, kiedy mieszkała w hotelu, wysyłała jakieś telegramy lub dzwoniła gdzieś? 143 - Nie pamiętam, panie Harry, ale mogłabym to sprawdzić dla pana. - Teraz? - Oczywiście - zgodziła się. - Jeszcze jedna sprawa. Mogłabyś sprawdzić także, czy Dic-ky nie zrobił jej zdjęcia? - Dicky był hotelowym fotografem i istniała szansa, że miał odbitkę z Sherry North w swoich papierach. Marion zniknęła na prawie kwadrans, ale wróciła z triumfującą miną. - Wysłała telegram ostatniego wieczora przed wyjazdem. -Wręczyła mi lichą kopię. - Może pan zatrzymać tę kopię - powiedziała, kiedy czytałem wiadomość. Odczytałem adres: MANSON FLAT 5 CURZON STREET 97 LONDON W.I. Wiadomość brzmiała: „Kontrakt podpisany, wracam Heathrow, lot BOAC 316, sobota". Nie było podpisu. - Dicky musiał przeszukać wszystkie swoje szpargały... i znalazł jedno zdjęcie. - Wręczyła mi lśniącą odbitkę sześć na cztery. Zdjęcie ukazywało Sherry North wyciągniętą na leżaku na tarasie hotelowym. Miała na sobie bikini i okulary przeciwsłoneczne. - Dzięki, Marion. - Dałem jej banknot pięciofuntowy. - Ojej, panie Harry. - Uśmiechnęła się do mnie, kiedy wsuwała sobie pieniądze za stanik. - Za tę cenę może pan mieć, czego pan zapragnie. - Muszę złapać samolot, kochanie. - Pocałowałem ją w mały zadarty nosek, a kiedy wysiadała z ciężarówki, klepnąłem w tyłeczek. Chubby z Angelem przyszli na lotnisko. Chubby miał sprawować opiekę nad ciężarówką. Byliśmy przygnębieni i niezgrabnie ściskaliśmy sobie ręce przy wyjściu do samolotu. Nie było o czym mówić. Powiedzieliśmy sobie wszystko poprzedniego wieczora. Kiedy samolot wystartował w kierunku kontynentu, widziałem ich ciągle stojących razem przy ogrodzeniu. Wylądowałem w Nairobi, gdzie czekałem przeszło trzy godziny, żeby złapać lot BOAC do Londynu. Nie spałem w czasie 144 długiej nocnej podróży. Minęło wiele lat i teraz wracałem na rodzinny ląd. Wracałem teraz, żeby się zemścić. Bardzo chciałem porozmawiać z Sherry North. Kiedy jesteś kompletnym bankrutem, wtedy jest właściwy czas, by kupić sobie nowy samochód i garnitur za sto gwinei. Wyglądaj uczciwie i dostatnio, a ludzie uwierzą, że taki jesteś. Na lotnisku ogoliłem się i przebrałem. Zamiast hillmana wynająłem chryslera u Hertza na Heathrow. Wrzuciłem torbę do bagażnika i pojechałem do najbliższego pubu „Courage". Zjadłem podwójną porcję jajecznicy z szynką w cieście i popijając kuflem piwa, studiowałem mapę samochodową. Minęło tyle czasu, że nie byłem pewien, czy trafię gdziekolwiek. Soczysta zieleń pól uprawnych angielskiej wsi wydawała się zbyt zielona i monotonna po Malajach i Afryce, a jesienne słońce - bladozłote, a nie jaskrawe i ogniste, do jakiego się przyzwyczaiłem. Ale przejażdżka poprzez wzgórza do Brighton była przyjemna. Zaparkowałem chryslera na promenadzie naprzeciwko „Grand Hotelu" i zanurzyłem się w tłum na Lanes. Turystów nie brakowało, chociaż sezon już się kończył. Pavilion Arcade to adres, który widziałem tak dawno temu na podwodnych saniach Jimmy'ego Northa. Odnalezienie ulicy zabrało mi prawie godzinę. Sklep był wciśnięty w kąt brukowanego podwórka. Większość zamkniętych drzwi i okien zasłonięte żaluzjami. Od frontu, od strony małej uliczki, „North Underwater World" miał trzy metry szerokości. Drzwi były zamknięte, a pojedyncze okno zasłonięte zasłonami. Próbowałem, bez rezultatu, spojrzeć przez szparę w zasłonie. We wnętrzu panowała ciemność, więc zamierzałem odejść, kiedy zauważyłem kwadratowy kawałek tektury, który, kiedyś przymocowany u dołu okna, teraz leżał wewnątrz na podłodze. Przekrzywiając głowę, zdołałem przeczytać napisaną ręcznie wiadomość:, Jnformacja w: Seaview, Downers Lane, Falmer, Sussex". Wróciłem do samochodu i wyjąłem mapę samochodową. 145 Zaczęło padać, kiedy przeciskałem się chryslerem przez wąskie dróżki. Wycieraczki zmywały krople deszczu. Spoglądałem w mrok wczesnego wieczoru. Dwa razy zgubiłem drogę, ale w końcu zatrzymałem się przy przerwie w grubym żywopłocie. Tablica przybita do bramy głosiła: NORTH SEAVIEW. Pomyślałem, że rzeczywiście można by w jasny dzień zobaczyć stąd Atlantyk. Wjechałem w bramę i zatrzymałem się na brukowanym dziedzińcu starego piętrowego domu z czerwonej cegły, z dębowymi belkami wmurowanymi w ściany, z zielonym mchem pokrywającym gontowy dach. Na dole paliło się światło. Zaparkowałem chryslera i przeszedłem dziedzińcem do kuchennych drzwi, stawiając kołnierz przed wiatrem i deszczem. Zapukałem i usłyszałem w środku ruch. Zasuwy zostały odsunięte i górna połowa drzwi uchyliła się na długość łańcucha. Ujrzałem dziewczynę. Nie zrobiła na mnie wrażenia. Nosiła luźny, rybacki sweter w niebieskim kolorze, była wysoka, o szerokich ramionach pływaczki. Pomyślałem, że jest taka po prostu zwyczajna. Czoło miała blade i szerokie, nos duży, ale nie kościsty i haczykowaty, a usta wydatne i przyjacielskie. Czarne włosy, ciasno zebrane na karku i splecione w długi warkocz, błyszczały w świetle lampy. Czarne brwi rysowały się śmiałym łukiem nad oczami, które wydawały się również czarne, dopóki nie padło na nie światło. Stwierdziłem, że mają ten sam głęboki niebieski odcień jak Prąd Mozambicki w samo południe, kiedy słońce pada prostopadle w wodę. Przy tym zdecydowanym kolorze oczu i włosów dziwiła wyjątkowo delikatna karnacja. Cera dziewczyny wydawała się rozświetlona, tak że kiedy przyglądałem się uważnie, miałem wrażenie, że widzę pod skórą pulsowanie krwi. Delikatny makijaż nie tuszował drobnych piegów na nosie i policzkach. Dziewczyna dotknęła pasma jedwabistych ciemnych włosów, które wysunęło się z warkocza i lekko opadało na skroń. Zrobiła to ruchem pełnym wdzięku, który uzewnętrzniał jej nerwowość i zadawał kłam spokojnemu spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu. 146 Nagle zdałem sobie sprawę, że jest nadzwyczajnie atrakcyjna. Chociaż miała dopiero dwadzieścia kilka lat, wiedziałem, że nie jest już dziewczyną, ale w pełni kobietą. Miała w sobie siłę i dojrzałość, głębokie poczucie spokoju, które wydawały mi się intrygujące. Zwykle kobiety, które wybierałem, należały do ekspansywnych; nie lubiłem za bardzo wydatkować energii na ich zdobywanie. W niej dostrzegłem coś, czego nie znałem, i po raz pierwszy od lat poczułem się niepewnie. Patrzyliśmy na siebie przez wiele sekund, bez słowa i bez ruchu. - Pan jest Harrym Fletcherem - odezwała się wreszcie. Jej głos był niski i łagodnie modulowany. Wpatrywałem się w nią. - Skąd, u diabła, pani to wie? - spytałem. - Niech pan wejdzie. - Odpięła łańcuch i otworzyła drzwi. Wszedłem. Ciepłą i przytulną kuchnię wypełniał zapach dobrego jedzenia. - Skąd pani zna moje nazwisko? - zapytałem ponownie. - Widziałam w gazetach pana zdjęcie z Jimmym - wyjaśniła. Znów zamilkliśmy, ponownie obserwując się nawzajem. Była wyższa niż wydawało mi się na początku. Sięgała mi do ramion. Miała długie nogi. Ubrana była w ciemnoniebieskie spodnie wpuszczone w czarne wysokie buty ze skóry. Teraz mogłem ujrzeć wąską kibić i niewyraźny zarys kształtnych piersi pod grubym swetrem. W pierwszej chwili myślałem, że jest zwyczajna, dziesięć sekund później uznałem, że jest atrakcyjna, teraz miałem wątpliwości, czy widziałem kiedykolwiek piękniejszą kobietę. - Stawia mnie pani w niekorzystnej sytuacji - powiedziałem w końcu. - Nie wiem, jak się pani nazywa. - Jestem Sherry North - odparła, a ja patrzyłem na nią przez moment, zanim otrząsnąłem się z szoku. Była zupełnie inną osobą niż ta Sherry North, którą znałem. - Czy pani wie, że jest was cały tłum? - zapytałem po chwili. - Nie rozumiem - zmarszczyła czoło. Jej oczy były czarująco niebieskie pod obniżonymi brwiami. 147 - To długa historia. - Przepraszam. - Po raz pierwszy wydawała się zaniepokojona tym, że stoimy naprzeciw siebie na środku kuchni. - Niech pan usiądzie. Napije się pan piwa? Sherry wyjęła z szafy dwie puszki piwa Carlsberg i usiadła naprzeciw mnie po drugiej stronie stołu. - Miał mi pan opowiedzieć długą historię. - Otworzyła puszki i jedną przesunęła w moim kierunku, a potem spojrzała wyczekująco. Zacząłem opowiadać starannie spreparowaną wersję moich przygód od dnia, w którym Jimmy North przybył na Św. Marię. Słuchała uważnie jak stary, naprawdę zainteresowany przyjaciel. Nagle zapragnąłem opowiedzieć jej wszystko, całą nie sfałszowaną prawdę. Czułem, że to ważne, żeby od samego początku wszystko było bez reszty prawdziwe. Mimo że zupełnie obca, zdobyła moje zaufanie, jak jeszcze żadna osoba, którą kiedykolwiek znałem. Powiedziałem jej wszystko. Dokładnie tak, jak było. Kiedy zapadł zmrok, poczęstowała mnie smakowitą potrawką, przyrządzoną w glinianym garnku, którą jedliśmy z domowym chlebem i wiejskim masłem. Ciągle opowiadałem, ale już nie o ostatnich wydarzeniach na Św. Marii, a Sherry słuchała bez słowa. W końcu znalazłem drugą ludzką istotę, z którą mogłem mówić bez żadnych oporów. Opowiedziałem jej całe moje życie jak na spowiedzi. Opowiedziałem jej o wczesnych dniach, nawet o wątpliwym sposobie zarabiania pieniędzy, żeby kupić Tańczącą Falę, i jak do tej pory nie całkiem mogłem wytrwać w moich dobrych intencjach. Minęła już północ, kiedy w końcu powiedziała: - Ledwie mogę uwierzyć w to wszystko, co mi powiedziałeś. Nie wyglądasz na takiego... wyglądasz na... - Wydawało się, że szuka słowa. - Na prawego. - Ale czułem, że nie tego słowa chciała użyć. - Pracowałem ciężko, żeby takim być, ale czasami moja au- 148 reola spada mi na oczy. Widzisz, wygląd jest mylący - stwierdziłem, a ona przytaknęła. - Tak, to prawda. - W sposobie, w jaki to powiedziała, kryło się jakieś znaczenie. Może ostrzeżenie... - Dlaczego mi to wszystko opowiedziałeś? Wiesz, to nie było zbyt mądre. - Myślę, że nadszedł czas, żeby ktoś o mnie wszystko wiedział. Przepraszam, że wybrałem ciebie. - Możesz spać dzisiaj w pokoju Jimmy'ego. - Uśmiechnęła się. - Nie mogę ryzykować, że uciekniesz i opowiesz wszystko komuś innemu. Nie spałem poprzedniej nocy i nagle ogarnęło mnie zmęczenie. Poczułem tak silne osłabienie, że nie miałem siły wejść po schodach do łazienki, ale zadałem jeszcze jedno pytanie. - Dlaczego Jimmy poleciał na Św. Marię? Czego on tam szukał? Czy wiesz, z kim pracował, kim oni byli? - Nie wiem. - Potrząsnęła głową i wiedziałem, że powiedziała prawdę. Nie mogłaby kłamać teraz, kiedy tak jej zaufałem. - Czy pomożesz mi się dowiedzieć? Czy pomożesz mi ich znaleźć? - Tak, pomogę ci - obiecała, wstając od stołu. - Porozmawiamy znów rano. Pokój Jimmy'ego znajdował się na poddaszu. Pokrycie dachu nadawało mu nieregularny kształt. Na ścianach znajdowały się fotografie, półki zastawione książkami, srebrne trofea sportowe i skarby z dzieciństwa. Łóżko było wysokie, a materac miękki. Podczas gdy Sherry słała mi łóżko, poszedłem wyjąć torbę z chryslera. Potem pokazała łazienkę i zostawiła mnie samego. Położyłem się i zanim zasnąłem, tylko przez kilka minut słuchałem kropli deszczu uderzających o dach. Obudziłem się w nocy i usłyszałem gdzieś, w ciszy domu, miękki szept głosu Sherry. Na bosaka, tylko w slipach, otworzyłem drzwi od sypialni i przesunąłem się cicho wzdłuż korytarza w kierunku schodów. Spojrzałem w dół na oświetlony hol. Sherry North stała przy telefonie umieszczonym przy ścianie. Mówiła tak cicho, zakry- 149 wając słuchawkę ręką, że nie mogłem pochwycić ani słowa. Jej ciało było widoczne przez cienki materiał koszuli nocnej, jakby była naga. Zdałem sobie sprawę, że ją podglądam. Światło lampy opromieniało jej skórę o odcieniu kości słoniowej, a pod przezroczystą tkaniną tworzyły się sekretne, intrygujące cienie i zagłębienia. Z wysiłkiem oderwałem od niej oczy i wróciłem do łóżka. Myślałem o telefonie Sherry i poczułem lekki niepokój, ale wkrótce znowu ogarnął mnie sen. Rano przestało padać, ale kiedy wyszedłem, żeby odetchnąć zimnym porannym powietrzem, ziemia była grząska, a trawa ciężka i mokra. Sądziłem, że poczuję zażenowanie po poprzednich nocnych intymnych wynurzeniach, ale przy śniadaniu rozmawialiśmy swobodnie. Potem powiedziała: - Obiecałam ci pomóc. Co mogę zrobić? - Odpowiedz mi na kilka pytań. - Oczywiście, pytaj. Jimmy North był bardzo tajemniczy. Nie wiedziała, że poleciał na Św. Marię. Powiedział jej, że dostał kontrakt, żeby zainstalować jakieś elektroniczne urządzenie przy tamie w Cabora-Bassa w portugalskim Mozambiku. Odwiozła go na lotnisko z całym jego ekwipunkiem. O ile dobrze wiedziała, podróżował samotnie. Policja przyszła do sklepu w Brighton, żeby poinformować ją o morderstwie. Czytała raporty w gazetach i to było wszystko. - Żadnego listu od Jimmy'ego? - Nie, nic. Pokiwałem głową. Banda wilków najwidoczniej przechwyciła jego pocztę. List, który pokazała mi oszustka podająca się za Sherry, to z pewnością oryginał. - Nic nie rozumiem. Czy jestem głupia? - Nie. - Wyjąłem cygaro i prawie już je zapaliłem, ale się powstrzymałem i spytałem: - Nie masz nic przeciwko temu, że zapalę jedno? 150 - To mi nie przeszkadza - odparła, co przyjąłem z ulgą, bo inaczej musiałbym zrezygnować z palenia z piekielnym trudem. Zaciągnąłem się aromatycznym dymem. - Wygląda na to, że Jimmy potknął się o coś dużego. Potrzebował wsparcia, ale udał się do niewłaściwych ludzi. Jak tylko stwierdzili, że wiedzą, gdzie to się znajduje, zabili go i próbowali zabić także mnie. Nie udało się, więc wysłali kogoś podającego się za ciebie. Kiedy pomyślała, że zna już lokalizację tego przedmiotu, zastawiła na mnie zasadzkę i poleciała do domu. Ich następnym krokiem będzie przybycie do obszaru wyspy Wielkiej Płaszczki, gdzie czeka ich kolejne rozczarowanie. Sherry napełniła znów filiżanki kawą. Zauważyłem, że tego ranka zrobiła makijaż, ale tak lekki, że piegi były nadal widoczne. Zastanawiałem się nad moimi wczorajszymi wrażeniami i potwierdziłem swój sąd: była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Nawet biorąc pod uwagę ten wczesny ranek. W zamyśleniu zmarszczyła czoło, patrząc w swoją kawę. Zapragnąłem dotknąć jej szczupłej i silnej dłoni, leżącej na obrusie blisko mojej. - Czego oni szukają, Harry? Kim są ci ludzie, którzy zabili Jimmy'ego? - zapytała w końcu. - Dwa doskonałe pytania. Mam pewne wskazówki co do obu, ale zajmiemy się nimi w kolejności, w jakiej je zadałaś. Po pierwsze, czego Jimmy szukał? Kiedy się tego dowiemy, pójdziemy śladem morderców. - W ogóle nie mam pojęcia, co to wszystko mogłoby znaczyć. - Spojrzała na mnie. Jej oczy przybrały teraz odcień błękitu, jaśniejszego niż ostatniej nocy. Miały kolor dobrego szafiru. - Jakie masz wskazówki? - zapytała. - Dzwon ze statku. Rysunek na nim. - Co on oznacza? - Nie wiem, ale chyba bez większego trudu dowiemy się tego. Nie mogłem dłużej opierać się pragnieniu. Położyłem dłoń na jej dłoni. Była twarda i silna, taka, na jaką wyglądała. I była ciepła. - Ale po pierwsze chciałbym sprawdzić sklep w Brighton i pokój Jimmy'ego tutaj. Tam może być coś, co nam się przyda. 151 Nie cofnęła ręki. - Dobrze, pojedziemy najpierw do sklepu. Policja już przeszukała wszystko, ale mogli coś przeoczyć. - Świetnie. Zaproszę cię na obiad. - Ścisnąłem jej rękę. Odwróciła ją w moim uścisku i odpowiedziała tym samym. - Trzymam cię za słowo - odparła, ale mnie tak zaskoczyła własna reakcja na jej uścisk, że nie potrafiłem nic wykrztusić. Czułem suchość w gardle, a puls walił mi tak, jakbym przebiegł milę. Oswobodziła delikatnie rękę i wstała. - Pozmywajmy po śniadaniu. Gdyby dziewczyny ze Św. Marii mogły widzieć pana Har-ry'ego wycierającego naczynia, moja reputacja ległaby w gruzach. Weszliśmy do sklepu od tyłu, przez małe zamknięte podwórko, które było prawie całe zastawione niezwykłymi przedmiotami związanymi z nurkowaniem i światem podwodnym: stare butle na sprężone powietrze i przenośne sprężarki, mosiężne iluminatory i inne części statków, nawet kość szczękowa rekina wielorybiego ze wszystkimi nienaruszonymi zębami. - Nie byłam tutaj od bardzo dawna - wyjaśniła przepraszająco, otwierając tylne drzwi sklepu. - Bez Jimmy'ego... -Wzdrygnęła się i weszła do środka. - Muszę się zebrać wreszcie posprzątać ten cały bałagan i zamknąć sklep. Przypuszczam, że mogłabym odsprzedać dzierżawę. - Rozejrzę się, dobrze? - Dobrze, nastawię wodę na herbatę. Zacząłem od podwórka, badając szybko, ale uważnie stosy rupieci. O ile mogłem się zorientować, nie było tam nic, co mogłoby mieć jakieś znaczenie. Wszedłem do sklepu i grzebałem w muszlach i zębach rekinów na półkach i w wystawowej skrzyni. W końcu zobaczyłem w narożniku biurko i zacząłem przeglądać szuflady. Sherry przyniosła mi filiżankę herbaty. Siedziała na rogu biurka, podczas gdy ja przeglądałem stare rachunki, przewiązane gumowymi opaskami lub spięte spinaczami. Czytałem każ- 152 dy skrawek papieru i nawet przebrnąłem przez gotowy kosztorys. - Nic? - spytała Sherry. - Nic - potwierdziłem i spojrzałem na zegarek. - Czas na obiad - zdecydowałem. Zamknęła sklep. Potem szczęśliwie natknęliśmy się na angielską restaurację. Dali nam osobny stolik w tylnej sali. Zamówiłem butelkę Poully Fuise, która świetnie pasuje do homara. Podczas obiadu, kiedy ochłonąłem z szoku wywołanego cenami, śmialiśmy się dużo i to nie tylko z powodu wina. Atmosfera między nami stawała się coraz lepsza. Po obiedzie pojechaliśmy z powrotem do Seaview i poszliśmy do pokoju Jimmy'ego. - To jest nasza największa szansa - oznajmiłem. - Jeśliby miał jakąś tajemnicę, to kryłaby się tutaj. - Ale wiedziałem, że czeka mnie długa praca. Były setki książek i stosy magazynów, głównie „American Argosy", „Trident", „The Diver" i inne publikacje poświęcone nurkowaniu. Znajdowała się tam także cała półka skoroszytów i oprawne czasopisma, leżące przy nodze od łóżka. - Zostawię cię z tym - powiedziała Sherry i wyszła. Wyrzuciłem całą zawartość półki i usiadłem przy biurku, przeglądając publikacje. Natychmiast stwierdziłem, że było to trudniejsze zadanie, niż myślałem. Jimmy należał do tych osób, które czytają z ołówkiem w ręku. Zauważyłem notatki na marginesach, komentarze, znaki zapytania i wykrzykniki, a wszystko, co go interesowało, podkreślił. Czytałem wytrwale, szukając czegoś, co choćby w przybliżeniu łączyło się ze Św. Marią. Około ósmej zacząłem przeglądać półkę ze skoroszytami. Pierwsze dwa zawierały wycinki z gazet dotyczące wraków statków i innych morskich wydarzeń. Trzeci miał oprawę z imitacji czarnej skóry bez żadnego tytułu. Zawierał cienkie arkusze papieru. Od razu zorientowałem się, że nie są zwyczajne. Było to szesnaście listów z kopertami i znaczkami, które jeszcze dobrze trzymały się kopert. Zaadresowano je do panów Parkera i Wiltona na Fenchurch Street. 153 Każdy list został napisany inną ręką, ale wszystkie eleganckim charakterem pisma z poprzedniego wieku. Koperty wysłano z różnych części Starego Imperium - z Kanady, Południowej Afryki, Indii - same dziewiętnastowieczne znaczki pocztowe musiały już przedstawiać znaczną wartość. Po przeczytaniu pierwszych dwóch listów zorientowałem się, że panowie Parker i Wilton byli agentami i że działali dla licznej rzeszy wybitnych klientów w służbie królowej Wiktorii. Listy zawierały instrukcje w sprawach majątkowych, pieniężnych i zabezpieczeń. Wszystkie pochodziły z okresu od sierpnia 1857 roku do lipca 1858 roku i prawdopodobnie zaoferowano je na aukcji antyków jako całość. Przejrzałem je szybko, ale zawartość ich była naprawdę bardzo nudna. Nagle coś na jednej ze stron dziesiątego listu przykuło moją uwagę. Poczułem, jak moje nerwy drgnęły. Dwa słowa podkreślono ołówkiem, a na marginesie widniała notatka napisana ręką Jimmy'ego. „B.Mus.E.6914/8/" Ale moją uwagę zwróciły dwa słowa: Światło Świtu. Słyszałem już je kiedyś. Nie pamiętałem, gdzie, ale z pewnością miały znaczenie. Szybko zacząłem od początku strony. Adres nadawcy brzmiał lakonicznie - Bombaj, a list nosił datę szesnastego września 1857 roku. Drogi Wiltonie. Proszę cię, żebyś z jak największą skrupulatnością i uwagą zaopiekował się bagażem złożonym z pięciu skrzyń, nadanych w moim imieniu na twój londyński adres na pokładzie statku Światło Świtu, należącym do Dostojnego Towarzystwa. Ma wypłynąć z tego portu przed dwudziestym piątym i zdąża do przystani Towarzystwa w porcie londyńskim. Proszę, potwierdź bezpieczny odbiór całej przesyłki. Pozostaję z szacunkiem pułkownik sir Roger Goodchild, dowódca Dziesiątego Regimentu Indyjskich Strzelców Królowej. 154 Wysłane dzięki uprzejmości kapitana dowodzącego fregatą Jej Królewskiej Mości - „Panterą." Papier zaszeleścił, a ja zorientowałem się, że ręce mi się trzęsą z przejęcia. Wiedziałem teraz, że jestem na tropie. Znalazłem klucz. Ostrożnie położyłem list na blacie biurka i przycisnąłem go srebrnym nożem do papieru. Zacząłem czytać ponownie, tym razem v <\o, ale coś mi przeszkodziło. Usłyszałem odgłos silnika sai chodu, dochodzący od bramy. W oknach błysnęły światła, a następnie okrążyły narożnik domu. Usiadłem prosto nadsłuchując. Głos silniki) dmarł, trzasnęły drzwiczki samochodu. Nastąpiła długa cisza, potem usłyszałem pomruk głosów -męskich głosów. Wstałem od stołu. Wtedy Sherry krzyknęła. W starym domu głos rozległ się wyraźnie i ciął mój mózg jak lancą. Tak zadziałał na mój instynkt obronny, że zbiegłem ze schodów i wpadłem do holu, zanim zorientowałem się, że się poruszyłem. Zatrzymałem się w otwartych drzwiach kuchni. Obok Sherry ujrzałem dwóch mężczyzn. Potężniejszy i starszy z nich ubrany był w beżowe palto z wielbłądziej wełny i tweedową czapkę. Miał szarawą, ciężką pobrużdżoną twarz i głęboko osadzone oczy. Zaciskał pozbawione koloru wąskie usta. Wykręcając do tyłu lewą rękę dziewczyny, przyciskał Sherry do ściany obok piecyka gazowego. Drugi mężczyzna, młodszy, szczupły i blady, z gołą głową, z jasnymi jak słoma długimi włosami, opadającymi na ramiona skórzanej kurtki, uśmiechał się radośnie i powoli przyciągał drugą rękę Sherry nad niebieski płomień gazu. Walczyła desperacko, ale trzymali ją mocno. Jej włosy rozsypały się podczas szamotaniny. - Powoli, chłopcze - powiedział człowiek w czapce grubym, zachrypniętym głosem. - Daj jej czas, żeby mogła o tym pomyśleć. Sherry ponownie krzyknęła, kiedy mężczyzna bezlitośnie kierował jej palce ku syczącym niebieskim płomieniom. 155 I, - No dalej, kochana, krzycz sobie do woli - zaśmiał się blondyn. - Nie ma tu nikogo, kto mógłby cię usłyszeć. - Jedynie ja - powiedziałem, a oni odwrócili się gwałtownie w moją stronę z wyrazem komicznego zaskoczenia. - Kto... ? - zapytał blondyn, puszczając rękę Sherry i sięgając szybko do tylnej kieszeni. Uderzyłem go dwa razy, lewą w korpus, a prawą w głowę. Żaden z ciosów nie zadowolił mnie; uderzenia nie miały dostatecznej siły. Mężczyzna, waląc się ciężko przez krzesło, uderzył o szafę i upadł. Nie miałem czasu, żeby się nim więcej zajmować i skierowałem się ku temu w czapce. Ciągle trzymał Sherry, a kiedy ruszyłem w jego kierunku, popchnął ją na mnie. Straciłem równowagę i musiałem ją złapać, żeby uchronić nas oboje od upadku. Mężczyzna zawrócił i wypadł przez drzwi. Zajęło mi kilka sekund, nim uwolniłem się od dziewczyny i pobiegłem przez kuchnię. Kiedy wypadłem na podwórko, był już w połowie drogi do starego sportowego triumpha. Spojrzał przez ramię. Widziałem, jak kalkuluje. Nie zdołałby dobiec do samochodu i zawrócić nim, zanimbym go dopadł. Rzucił się w lewo na czarną dróżkę. Popędziłem za nim. Ciężko mu było się poruszać po grząskiej, błotnistej drodze. Pośliznął się i prawie upadł, a kiedy się odwrócił, znalazłem się tuż za nim. Usłyszałem trzask i zobaczyłem błysk ostrza. Przykucnął z wyciągniętym nożem. Biegłem prosto na niego. Nie spodziewał się tego. Błysk stali zatrzymuje większość ludzi. Starał się trafić mnie w brzuch uderzeniem pod ręką, od dołu, ale był roztrzęsiony, bez tchu i zabrakło mu siły. Chwyciłem go za przegub i jednocześnie uderzyłem w przedramię. Nóż wypadł mu z ręki. Przerzuciłem faceta przez biodro. Upadł ciężko na plecy, chociaż błoto osłabiło uderzenie. Wpakowałem mu kolano w brzuch. Uderzenie poparte dziewięćdziesięcioma pięcioma kilogramami mojego ciała z głośnym świstem wycisnęło powietrze z jego płuc. Zwinął się wpół, starając się chwycić powietrze, a ja trzasnąłem go w twarz. Czapka spadła mu z głowy. Chwyciłem garścią gęste ciemne włosy, przetykane pasmami siwizny, usiadłem na ramionach mężczyzny i wbiłem mu twarz głęboko w żółte błoto. - Nie lubię małych chłopców, którzy biją dziewczynki - powiedziałem. Gdzieś za mną zawarczały silniki triumpha. Światła samochodu zabłysły i zatoczyły szeroki łuk, aż oświetliły wąską ścieżkę. Wiedziałem, że nie załatwiłem blondyna jak trzeba. Spartaczyłem robotę. Zostawiłem mężczyznę w błocie i pobiegłem ścieżką. Koła triumpha zabuksowały po bruku podwórka. Oślepiły mnie światła, a samochód skoczył do przodu, ślizgając się i zarzucając, kiedy zjeżdżał z bruku na błotnistą ścieżkę. Kierowca wyszedł z poślizgu i jechał prosto na mnie. Upadłem płasko i przetoczyłem się do otwartego wąskiego kanału, wypełnionego zimnym szlamem. Odprowadzał wodę przez wysoki żywopłot. Triumph uderzył bokiem. Żywopłot wytrącił go z toru jazdy. Koła po mojej stronie zabuksowały wściekle na krawędzi kamiennej obudowy kanału, parę centymetrów od mojej twarzy. Spadły na mnie błoto i deszcz gałązek. Samochód minął mnie. Zatrzymał się przy mężczyźnie w zabłoconym płaszczu z wielbłądziej wełny, klęczącym na skraju drogi. Wciągał się właśnie na siedzenie obok kierowcy. Kiedy się wygramoliłem z kanału i pobiegłem za samochodem, ruszył, wyrzucając błoto spod tylnych kół. Puściłem się za nim w pościg, ale nabrał szybkości i odjechał. Dałem spokój i zawróciłem ścieżką, szukając kluczyków od chryslera w kieszeniach przemoczonych spodni, i nagle zdałem sobie sprawę, że zostawiłem je na stole w pokoju Jimmy'ego. Sherry stała w otwartych drzwiach kuchni. Trzymała oparzoną rękę przy piersiach; jej włosy były w strasznym nieładzie. Podarty rękaw zwisał z ramienia. - Nie mogłam go zatrzymać, Harry - wysapała ciężko. -Próbowałam. - Co z ręką? - spytałem, porzucając wszelką myśl o pogoni za sportowym samochodem, zobaczywszy, w jakim stanie jest Sherry. - Lekko przypieczona. 156 157 - Zawiozę cię do doktora. - Nie, nie potrzeba. - Ale jej uśmiech był przepełniony bólem. Poszedłem do pokoju Jimmy'ego i z mojej podróżnej apteczki wyjąłem doloxene przeciw bólowi i mogadon, żeby mogła spać. - Nie potrzebuję tego - zaprotestowała. - Czy mam ścisnąć ci nos i kazać ci połknąć pastylki? - Wykąp się lepiej - odparła. - Cały jesteś zabłocony. - Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem przemoczony i zmarznięty. Kiedy wróciłem do kuchni, odświeżony po kąpieli, była trochę otumaniona po pigułkach, ale zrobiła kawę i wzmocniła ją odrobiną whisky. Piliśmy, siedząc naprzeciw siebie. - Czego oni chcieli? - zapytałem. - Co mówili? - Myśleli, że wiem, dlaczego Jimmy pojechał na Św. Marię. Chcieli wiedzieć. Zastanowiłem się nad tym. Było w tym coś bezsensownego, co mnie zaniepokoiło. - Myślę... - zaczęła Sherry niepewnym głosem i zachwiała się lekko, kiedy próbowała wstać. - Och? Co ty mi dałeś? Wziąłem ją na ręce. Protestowała słabo, ale zaniosłem ją do jej pokoju. Z tapetami w różyczki, był taki słodki i dziewczęcy. Położyłem ją na łóżku, zdjąłem pantofle i przykryłem kocem. Westchnęła i zamknęła oczy. - Myślę, że zatrzymam cię - wyszeptała. - Jesteś bardzo przydatny. Ośmielony, usiadłem na brzegu łóżka i robiłem wszystko, żeby zasnęła. Gładziłem jej włosy na skroniach i szerokie czoło; jej skóra przypominała ciepły aksamit. Po minucie zasnęła. Zgasiłem światło i chciałem już wyjść, ale zmieniłem zdanie. Zsunąłem buty i wśliznąłem się pod koc. We śnie obróciła się całkiem naturalnie w moje ramiona. Przytuliłem ją. To było miłe uczucie i wkrótce także zasnąłem. Obudziłem się o świcie. Jej twarz była przyciśnięta do mojej szyi, jedna noga i ręka leżały na mnie, a jej miękkie włosy łaskotały mnie w policzek. Nie budząc jej, uwolniłem się delikatnie, pocałowałem ją w czoło, wziąłem buty i wróciłem do swojego pokoju. Po raz 158 pierwszy spędziłem całą noc z piękną kobietą w ramionach i tylko spałem. Moja cnota napawała mnie dumą. List leżał na biurku w pokoju Jimmy'ego, tam gdzie go zostawiłem, i zanim poszedłem do łazienki, przeczytałem go jeszcze raz. Notatka napisana na marginesie „B.Mus.E.6914/8/" intrygowała mnie i trapiła. Deszcz przestał padać, a chmury rozchodziły się, kiedy wyszedłem na podwórze, żeby popatrzeć na scenę wczorajszej nocnej walki. Nóż leżał w błocie. Podniosłem go i obtarłem o żywopłot. Poszedłem do kuchni, przytupując i pocierając ręce z zimna. Sherry zaczęła przygotowywać śniadanie. - Jak ręka? - Piecze. - Znajdziemy doktora w drodze do Londynu. - A co skłoniło cię do myślenia, że pojadę do Londynu? -spytała ostrożnie, smarując tosty. - Dwie rzeczy. Nie możesz tu zostać. Banda wilków wróci. - Spojrzała na mnie szybko, ale nic nie powiedziała. - A druga sprawa to to, że obiecałaś mi pomóc... a ślad prowadzi do Londynu. Nie przekonałem jej, więc kiedy jedliśmy, pokazałem list znaleziony w papierach Jimmy'ego. - Nie widzę żadnego związku - przyznała w końcu. - To nie jest jasne, nawet dla mnie - potwierdziłem szczerze. Zapaliłem moje pierwsze tego dnia cygaro i odczułem prawie magiczny efekt. - Ale gdy tylko zobaczyłem słowa „Światło Świtu", coś mnie uderzyło... - Przerwałem. - Mój Boże! - wykrzyknąłem. - To jest to! Światło Świtu! - Przypomniałem sobie strzępy rozmowy dochodzącej na mostku Tańczącej Fali przez wentylator z kabiny na dole. „Żeby trafić na światło świtu, będziemy musieli..." Głos Jimmy'ego -jasny i wysoki z podniecenia. ,Jeśli światło świtu będzie, gdzie..." Już wtedy intrygowały mnie te powtórzone słowa. Wbiły się w moją pamięć jak ćwieki. Zacząłem wyjaśniać Sherry, ale byłem tak podniecony, że 159 zmieniło się to w chaotyczny potok słów. Zaśmiała się, udzieliło się jej moje podniecenie, ale nic nie rozumiała z wyjaśnień. - Ojej! - zaprotestowała. - Nie ma w tym zupełnie sensu. Zacząłem od początku, ale w połowie zatrzymałem się i spojrzałem na nią w milczeniu. - No, co się stało? - spytała na wpół rozbawiona, na wpół rozgniewana. - Mnie także to doprowadza do obłędu. Chwyciłem widelec. - Dzwon. Pamiętasz dzwon, o którym ci mówiłem? Ten, który Jimmy wyciągnął przy rafie Gunfire? - Tak, oczywiście. - Mówiłem ci, że były na nim litery. Połowa z nich starta przez piasek. - Tak, mów dalej. Widelcem wyryłem na maśle: „... W N L..." - Takie były - powiedziałem. - Wtedy nic nie znaczyły... ale teraz... - Szybko skompletowałem litery w: DAWN LIGHT - „Światło Świtu." Patrzyła na nie, kiwając głową i rozumiejąc teraz wreszcie ich sens. - Musimy dowiedzieć się czegoś o statku Dawn Light. - Jak? - To powinno być łatwe. Wiemy, że to statek z Indii... muszą być dane... u Lloyda... w Ministerstwie Handlu? Wzięła z mojej ręki list i przeczytała go ponownie. - Bagaż wytwornego pułkownika prawdopodobnie zawierał brudne skarpetki i stare koszule. - Skrzywiła się i wręczyła mi list z powrotem. - Mam za mało skarpetek - powiedziałem. Sherry spakowała walizkę. Z ulgą stwierdziłem, że posiada rzadką umiejętność podróżowania z małym bagażem. Pakowałem torby do chryslera, a ona poszła porozmawiać z dzierżawcą. Miał się opiekować domem w czasie jej nieobecności. Kiedy wróciła, po prostu zamknęła drzwi kuchni na klucz i wsiadła do samochodu obok mnie. 160 - Śmieszne - powiedziała. - Pachnie mi to długą podróżą. - Mam swoje plany - ostrzegłem i z ukosa spojrzałem na nią. - Wpierw uważałam, że wyglądasz porządnie - przypomniała ze smutkiem. - Ale kiedy robisz to... - To wyglądam seksownie, prawda? - zgodziłem się i wyprowadziłem chryslera na drogę. Doktora znalazłem w Haywards Heath. Rękę Sherry pokrywały teraz bąble. Duże białe worki z płynem zwisały z jej palców jak zgniłe winogrona. Lekarz przekłuł je i zabandażował rękę na nowo. - Teraz jest gorzej - mruczała, kiedy jechaliśmy na północ. Zbladła i milczała z powodu bólu. Nie przerywałem milczenia, aż wjechaliśmy na przedmieścia. - Lepiej znajdźmy jakieś miejsce, żeby się zatrzymać -zasugerowałem. - Coś wygodnego i w centrum. Spojrzała na mnie żartobliwie i kpiąco. - Byłoby o wiele wygodniej i taniej, gdybyśmy znaleźli gdzieś podwójny pokój, prawda? Coś ciepłego i podniecającego poruszyło się we mnie. - Śmieszne, że to ty powiedziałaś, bo miałem właśnie zamiar zaproponować to samo. - Wiem, że miałeś. - Roześmiała się po raz pierwszy od dwóch godzin. - Oszczędziłam ci kłopotu. - Potrząsnęła głową, ciągle się śmiejąc. - Zatrzymam sięu mego wuja. Ma wolny pokój w swoim apartamencie w Pimlico. Obok, za rogiem, jest mały pub. Jest tam przyjemnie i czysto, mógłbyś trafić gorzej. - Twoje poczucie humoru doprowadza mnie do szału - zamruczałem. Zatelefonowała do wuja z budki telefonicznej. Czekałem w samochodzie. - Załatwione - oznajmiła. Wsiadła na swoje miejsce. - Jest w domu. Był to parterowy apartament w cichej uliczce blisko rzeki. Niosłem za Sherry jej torbę. Zadzwoniła. Otworzył nam mały i delikatnie zbudowany mężczyzna o gładkiej, czerstwej cerze. Miał około sześćdziesięciu lat. 161 Ubrany był w szary sweter wytarty na łokciach. Na nogach miał ranne pantofle. Domowe ubranie dziwnie kontrastowało z jego stalowoszarymi włosami, starannie uczesanymi, tak samo jak krótkie, sztywne wąsy. Drapieżny błysk w oczach i wojskowa postawa ostrzegły mnie. Ten człowiek miał się na baczności. - Mój wuj, Dan Wheeler. - Sherry stanęła z boku, aby mnie przedstawić. - Wuju Danie, to jest Harry Fletcher. - Ten młody człowiek, o którym mi mówiłaś. - Kiwnął głową. Jego ręka była koścista i sucha, a wzrok parzył jak pokrzywa... -Wejdźcie, wejdźcie oboje. - Nie chciałbym przeszkadzać, proszę pana... - Zwróciłem się w ten sposób całkiem naturalnie. Echo mojego wojskowego wychowania z tak odległych czasów. - Zamierzam znaleźć mieszkanie dla siebie. Wuj Dan i Sherry wymienili spojrzenia i wydało mi się, że prawie niezauważalnie kiwnęła głową. Popatrzyłem w głąb mieszkania. Surowe, typowo męskie i oszczędne w umeblowaniu i ozdobach. W jakiś sposób pokój ten potwierdzał moje pierwsze wrażenie o człowieku. Chciałem mieć z nim jak najmniej do czynienia, a jednocześnie widywać Sherry tak często, jak to tylko możliwe. - Za godzinę zabiorę cię na obiad, Sherry. Zgodziła się, a ja wyszedłem i wróciłem do chryslera. Pub, który Sherry mi poleciła, nazywał się „Windsor Arms". Kiedy wymieniłem nazwisko jej wuja, jak sugerowała, dali mi cichy pokój z pięknym widokiem na niebo i telewizyjne anteny. Leżałem na łóżku ubrany i zastanawiałem się nad rodziną North i ich krewnymi, czekając, aż minie godzina. Byłem pewien jednej rzeczy: Sherry North II nie minie mnie cicho pośród nocy. Miałem zamiar być blisko niej, co nie zmieniało faktu, że wiele rzeczy w tej dziewczynie stanowiło dla mnie zagadkę. Podejrzewałem, że jest bardziej skomplikowaną osobą, niż wskazywałaby na to spokojna i urocza twarz. Ciekawe będzie odkrywanie tego. Odsunąłem tę myśl na bok, usiadłem i sięgnąłem po telefon. Zatelefonowałem w trzy miejsca w ciągu dwudziestu minut. Jeden telefon do Rejestru Statków Lloyda na Fenchurch Street, drugi do Narodowego Muzeum Morskiego w Green- 162 wich i ostatni do Biblioteki Instytutu Indii na Blackfriars Road. Zostawiłem chryslera na prywatnym parkingu za pubem. Samochód w Londynie sprawia więcej kłopotu, niż daje wygody. Wróciłem do mieszkania wuja. Otworzyła mi drzwi sama Sherry. Czekała już gotowa do wyjścia. Lubiłem u niej to, że była punktualna. - Nie podoba ci się wuj Dan, prawda? - zagadnęła mnie podczas obiadu, a ja uchyliłem się od odpowiedzi. - Zadzwoniłem w parę miejsc. To, czego szukaliśmy, jest przy Blackfriars Road. To jest w Westminster. Biblioteka Instytutu Indii. Pójdziemy tam, jak zjemy. - Naprawdę jest bardzo miły, kiedy się go pozna. - Dziewczyno, to jest twój wuj. Miej go sobie. - Ale dlaczego, Harry? To mnie interesuje. - Z czego on żyje? Wojsko, marynarka? Spojrzała na mnie. - Skąd to wiesz? - Umiem ich odróżnić w tłumie. - Jest wojskowym, ale na emeryturze... Dlaczego to miałoby mieć znaczenie? - Czego spróbujesz? - Wręczyłem jej menu. - Jeśli weźmiesz pieczoną wołowinę, ja poproszę o kaczkę. - Zaakceptowała wybór i zajęła się jedzeniem. Archiwa Instytutu Indii mieściły się w jednym z tych nowoczesnych bloków z zielonkawego szkła i niebieskich stalowych płyt. Po otrzymaniu przepustek wpisaliśmy się do książki. Udaliśmy się najpierw do pokoju z katalogami, a potem do działu marynistycznego. Kierowała nim schludnie ubrana pani o surowej twarzy z siwiejącymi włosami i w okularach w stalowej oprawce. Wręczyłem jej zamówienie na akta, które mogły zawierać dane na temat statku Dawn Lighł, należącego do Dostojnego Towarzystwa. Zniknęła pomiędzy rzędami stalowych półek, załadowanych pod sufit. Wróciła po dwudziestu minutach i położyła na ladzie olbrzymią tekę. - Musi się pan tutaj podpisać. - Wskazała kolumnę na 163 sztywnym kartoniku. - Dziwne! - zauważyła. - Jest pan drugą osobą w ciągu niespełna roku, która prosi o te akta. Spojrzałem na podpis w ostatniej rubryce: „J.M.North". „Podążamy dokładnie śladami Jimmy'ego" - pomyślałem, kiedy podpisałem się „Richard Smith" poniżej jego nazwiska. - Możecie skorzystać z biurek tam, kochani. Proszę zachować porządek w aktach, dobrze? Usiedliśmy przy biurku ramię przy ramieniu; rozwiązałem taśmę, którą przewiązano akta. Dawn Light należał do typu znanego jako fregata Blackwall, budowanego w stoczniach w Blackwall na początku dziewiętnastego wieku. Typ ten był bardzo podobny do fregat marynarki wojennej tego okresu. Statek został zbudowany w Sunderland dla Czcigodnego Angielskiego Towarzystwa Wschodnioindyjskiego i miał tysiąc trzysta trzydzieści ton wyporności. Na linii wodnej jego wymiary wynosiły sześćdziesiąt metrów długości i osiem metrów szerokości. Tak mała szerokość czyniła statek bardzo szybkim, ale przy ostrym wietrze niezbyt statecznym. Został zwodowany w 1832 roku, akurat rok po tym, jak Towarzystwo straciło swój monopol w Chinach. Wydawało się, że to pechowe wydarzenie zaciążyło na całej karierze statku. W aktach znajdowała się również cała seria raportów z obrad różnych komisji śledczych. Pierwszy kapitan statku o nazwisku Hogge wsławił się tym, że podczas dziewiczego rejsu wpakował Dawn Ligth na brzeg Diamentowej Przystani w Hooghly River. Śledztwo wykazało, że kapitan był w tym czasie pod wpływem alkoholu, wobec czego został pozbawiony dowództwa. - Zrobił z siebie świnię- powiedziałem do Sherry, a ona jęknęła cicho i wzniosła oczy do nieba na taki dowcip. Seria nieszczęść ciągnęła się dalej. W 1840 roku przy przejściu południowego Atlantyku stary marynarz, który miał psią wachtę, doprowadził do tego, że statek stracił maszty. Dryfujący bezradnie, ciągnąc za sobą fragmenty górnego takielunku, został znaleziony przez Holendrów. Zniszczone części ożaglowania zostały odcięte, a statek przyholowany do Table Bay. Sąd 164 ubezpieczeniowy przyznał odszkodowanie w wysokości dwunastu tysięcy funtów. W 1846 roku połowa załogi, przebywająca na dzikim wybrzeżu Nowej Gwinei, została napadnięta przez kanibali i wyrżnięta do nogi. Sześćdziesięciu trzech marynarzy straciło życie. Potem dwudziestego trzeciego września 1857 roku Dawn Light płynął w kierunku Św. Marii. Dalsza podróż miała przebiegać przez Przylądek Dobrej Nadziei, Św. Helenę i zakończyć się w Londynie. - To ta data - wskazałem palcem. - To jest ta podróż, o której Goodchild mówi w swoim liście. Sherry przytaknęła bez słowa. Zorientowałem się w ciągu kilku ostatnich minut, że czyta szybciej ode mnie. Musiałem ją powstrzymywać, żeby nie odwracała każdej strony, kiedy ja byłem dopiero w trzech czwartych. Teraz jej oczy przebiegały każdą linijkę. Na blade policzki wystąpił łagodny rumieniec; przygryzła dolną wargę. - Szybciej! - ponaglała mnie. - Pospiesz się! - Aż musiałem chwycić ją za rękę. Dawn Light nigdy nie przybił na Św. Marię - zniknął. Trzy miesiące później został uznany za stracony w morzu, co pozwoliło Lloydowi polecić wypłaty wszystkich odszkodowań właścicielom i klientom statku. Lista towarów, które wiózł, była imponująca jak na tak mały statek, bo wiózł z Chin i Indii ładunek, na który składały się: 364 skrzynie herbaty, 72 tony firmy Dunbar i Green 494 półskrzynie herbaty 101 skrzyń herbaty, 65 ton firmy Simpson, Wyllie i Living-stone 618 pólskrzyń herbaty 577 bel jedwabiu, 82 tony firmy Elder i spółka 5 skrzyń towarów, 4 tony, pułkownika Rogera Goodchilda 16 skrzyń towarów, 6 ton, majora Johna Cottona 10 skrzyń towarów, 2 tony, łorda Eltona 26 skrzynek różnych przypraw, 2 tony, firmy Paulsona i spółka Bez słowa położyłem palec na czwartej pozycji spisu. Sherry 165 kiwnęła głową z oczami błyszczącymi jak szafiry. Odszkodowanie zostało przyznane i sprawa wydawała się zamknięta aż do momentu, kiedy cztery miesiące później w kwietniu 1858 roku wschodnioindyjski statek Zamek Walmer przybył do Anglii, przywożąc na pokładzie rozbitków z Dawn Light. Było ich sześciu. Pierwszy oficer, Andrew Barlow, bosman i trzech marynarzy. Była także młoda pasażerka, dwudziesto-dwuletnia kobieta - Joanna Charlotte Cotton. Wracała do domu wraz z ojcem, majorem Czterdziestego Pułku Piechoty. Oficer Andrew Barlow złożył w śledztwie zeznania. Na tle suchej narracji, ważnych pytań i ostrożnych odpowiedzi jawiła się podniecająca i romantyczna historia morska o katastrofie okrętowej i jej przeżyciu. W miarę czytania krótkich fragmentów wyłaniał się nam wyraźny ciąg zdarzeń. Czternastego dnia po wypłynięciu z Bombaju Dawn Light został zaskoczony przez gwałtowny sztorm z południowego wschodu. Przez siedem dni dziki sztorm szalał bez przerwy, pchając statek przed sobą. Mogłem to sobie łatwo wyobrazić; jeden z tych cyklonów, który zmiótł dach z mojej chaty w Zatoce Żółwiej. Jeszcze raz Dawn Light został pozbawiony masztów. Pozostała tylko dolna część przedniego masztu, dolna część bezan-masztu i bukszprytu. Reszta została porwana przez burzę i nie było możliwości ustawienia zapasowego głównego masztu czy umocowania rei. Więc kiedy od strony zawietrznej burty ukazał się ląd, statek nie miał szans, by uniknąć swego przeznaczenia. Zmowa wiatru i prądu rzuciła statek w gardło rafy o lejowatym kształcie, na której fale przybrzeżne rozbijały się jak grzmoty niebios. Statek uderzył w rafę i stanął. Andrew Barlow przy pomocy dwunastu członków załogi zdołał spuścić jedną z szalup. Czterech pasażerów, w tym panna Cotton, opuściło rozbity statek. Nieprawdopodobna kombinacja szczęścia i żeglarskiego kunsztu pozwoliła Barlowowi znaleźć przejście przez rozszalałe morze i mordercze rafy na spokojniejsze wody przybrzeżnego kanału. 166 W końcu doprowadzili łódź do brzegu jakiejś wyspy. Tutaj, na plaży, rozbitkowie koczowali przez cztery dni, podczas gdy cyklon wyszalał się do końca. Barlow wspiął się samotnie na położony najbardziej na południu jeden z trzech wierzchołków wyspy. Opis nie pozostawiał żadnych wątpliwości. To byli Starcy i rafa Gunfire. Oto w jaki sposób Jimmy North dowiedział się o tym, czego szukał: 0 wyspie o trzech wierzchołkach, odgrodzonej barierą z rafy koralowej. Barlow wziął namiary na zniszczony przez morze kadłub. Dawn Light leżał na szczycie rafy, a każda kolejna fala spychała go. Na drugi dzień kadłub statku zaczął się łamać. Właśnie wtedy, kiedy Barlow obserwował okolicę ze szczytu, przednia część kadłuba została uniesiona ponad rafę, by zniknąć w ciemnej przerwie w skale, rufa natomiast wpadła tyłem do morza 1 została strzaskana na drzazgi. Kiedy w końcu niebo się rozjaśniło, a wiatr ucichł, Andrew Barlow odkrył, że ta mała grupka ludzi to jedyni, którzy przeżyli spośród stu czterdziestu dziewięciu osób przebywających na statku. Inni zginęli w rozszalałym morzu. Na zachodzie zauważył niski brzeg. Miał nadzieję, że to kontynent afrykański. Załadował grupkę ludzi jeszcze raz do szalupy i przepłynęli przybrzeżny kanał. Jego nadzieje się spełniły. Była to Afryka, ale jak zwykle wroga i okrutna. Siedemnaście zagubionych osób zaczęło długą i niebezpieczną podróż na południe. Trzy miesiące później jedynie Barlow, czterech marynarzy i panna Charlotte Cotton osiągnęli port na wyspie Zanzibar. Gorączka, dzikie zwierzęta, dzicy ludzie i różne nieszczęścia wyniszczyły ludzi... Nawet ci, którzy przeżyli, byli wychudzeni do samych kości, zżółkli od gorączki i cierpiący na dyzenterię z powodu cuchnącej wody. Andrew Barlow otrzymał pochwałę od komisji dochodzeniowej, a Towarzystwo wypłaciło mu nagrodę w wysokości pięciuset funtów za chwalebną służbę. Kiedy skończyłem czytać, spojrzałem na Sherry. Obserwowała mnie. 167 - O rany! - w*-srzyknęła. Mnie także poruszyły rozmiary dawnej tragedii. - Wszystko p*-,ije, Sherry - powiedziałem. - Wszystko jest na miejscu. - Tak - potwielziła. - Musimy zob-azyć, czy mają tutaj rysunki. Oddział druków rysunków znajdował się na trzecim piętrze. W wyniku szybki«o. poszukiwań sumiennej bibliotekarki Dawn Light wkrótce ukaiał się nam w całej okazałości. Był to wysmukj, pełen gracji trójmasztowiec, na bezanma-szcie nie nosił stearagla ani sterbramsla, lecz zamiast tego miał duży bezanżagiel cały zestaw sztaksli. Długa rufa pozwalała na urządzenie kiLla kabin pasażerskich, a na szczycie tylnej nadbudówki znajdwały się szalupy. Statek był dobrra- uzbrojony, z trzynastoma na czarno pomalowanymi otworami działowymi po każdej stronie. Osiem-nastofuntowe arnmcy stanowiły wystarczającą obronę na tych nieprzyjaznych w dach na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei, przez który jzepływał w drodze do Chin i Indii. - Muszę się na_jć - stwierdziłem i wziąłem rysunek Dawn Light. - Każę zrobs; dla nas kopie. - Po co? - Cheiła wiedzieć Sherry. Bibliotekarka vwchynęła ze swojej kryjówki pośród stosów starych druków i wciągnęła policzki, kiedy poprosiłem o zrobienie kopii. - To kosztuje sddemdziesiąt pięć pensów - próbowała mnie zniechęcić. - To suma przyzwoita - odparłem. - I będzie goto»Te dopiero w następnym tygodniu - dodała nieubłaganie. - Ojej! - Posłailm jej mój specjalny uśmiech. - Potrzebuję je na jutro po połu silne i co nie zacznie, jak inne tego rodzaju sprawy, słabnąć z wiływem czasu, ale przeciwnie, mogłoby stawać się coraz mocniejsze. Nagle usłyszałem za sobą: - Harry! - To tuł obcy męski głos. Instynktownie odwróciłem się w jego kiemiku. Kiedy to zrobiłem, zdałem sobie sprawę, że popełniłem, ląd. Mówiący siedzib na tylnym siedzeniu jednego z zaparkowanych samochodó\wBył to czarny rover. Twarz mężczyzny stanowiła zaledwie bUdą plamę w ciemności wnętrza. Rozpaczliwie pabowałem wyrwać ręce z kieszeni i odwróciłem twarz w kierunku, skąd spodziewałem się ataku. Jednocześnie schyliłem sę i skręciłem w bok. Coś śmignęło mi koło uszu i uderzyło w mnie paraliżującym ciosem. Uderzyłem do *łu obydwoma łokciami, które natrafiły na twardy opór, i usryaałem okrzyk bólu. Miałem już wolne ręce i poruszałem się sabko, uchylając się, bo wiedziałem, że znowu użyją pałki. Byli zaledwie ciniami, groźnymi i wielkimi. Wydawało się, że jest ich legion, se było ich tylko czterech... i piąty w samochodzie. Wszyscy wysoc, w ciemnych ubraniach, a jeden znowu wznosił pałkę do cisu. Uderzyłem go otwartą dłonią w podbródek i pomyślałem ,że złamałem mu kark, bo napastnik upadł 176 ciężko na chodnik. Jakieś kolano zmierzało ku mojej pachwinie, ale zrobiłem skręt i trafiło w udo, a ja wykorzystałem zamach obrotu do wyprowadzenia ciosu. Miał taką siłę, że wstrząsnął całym moim ciałem, a trafiony w pierś człowiek poleciał do tyłu, ale natychmiast inny chwycił mnie za rękę i jakaś pięść trafiła mnie w policzek pod okiem. Poczułem, jak pęka mi skóra. Inny napastnik zaatakował od tyłu, oplótł mi ramieniem gardło i dusił. Nie dawałem się. Spleceni w ciasny węzeł zataczaliśmy się po chodniku. - Trzymaj go nieruchomo! - wołał jakiś głos, niski i naglący. - Daj mi go stuknąć. - Myślisz, że co, do cholery, próbujemy robić? - wysapał drugi. Upadliśmy na bok rovera. Byłem przyciśnięty do samochodu i zobaczyłem tego z pałką znów na nogach. Uderzył nią. Próbowałem odchylić głowę, ale trafił mnie w skroń. Cios nie pozbawił mnie całkowicie przytomności, ale straciłem zdolność dalszej walki. Nagle stałem się słaby jak dziecko, ledwo mogłem utrzymać swój własny ciężar. - No, wreszcie, daj go do tyłu! - Posadzili mnie na środku tylnego siedzenia, a dwóch goryli wcisnęło się po obu stronach. Drzwi trzasnęły, silnik zaskoczył i ruszyliśmy szybko do przodu. Wróciła mi przytomność, ale bok głowy miałem obolały. Z przodu siedziało ich trzech. Wszyscy dyszeli ciężko, a siedzący obok kierowcy masował sobie delikatnie kark i szczękę. Typa z mojej prawej strony czuć było mocno czosnkiem, szczególnie kiedy obszukiwał mnie, czy nie mam broni. - Myślę, że powinieneś wiedzieć, że coś zdechło ci w gębie dawno temu i ciągle tam jest - powiedziałem mu. Miałem spuchnięty język, bolała mnie głowa, więc cały wysiłek włożony w mówienie nie dał żadnego efektu. Ten z prawej strony nie pokazał po sobie, że usłyszał cokolwiek, ale kontynuował swoją robotę. W końcu dał spokój, a ja poprawiłem ubranie. Przez pięć minut jechaliśmy w milczeniu wzdłuż rzeki 177 w kierunku Hammersmith, zanim wszyscy odzyskali równy oddech. Kierowca odezwał się: - Słuchaj, Manny chce z tobą pogadać, ale powiedział, że to nic ważnego. Jest po prostu ciekaw. Powiedział także, że jeśli się będziesz awanturował, to żeby nie zawracać sobie głowy, tylko cię wykończyć i wrzucić do rzeki. - Uroczy facet ten Manny - powiedziałem. - Zamknij się! - warknął kierowca. - Więc widzisz, wszystko zależy od ciebie. Zachowuj się porządnie, to pożyjesz trochę dłużej. Słyszałem, że kiedyś byłeś ostry, Harry. Spodziewaliśmy się, że się pokażesz, szczególnie, kiedy Lornie nie udało się z tobą na wyspie, ale na pewno, cholera, nie spodziewaliśmy się, że będziesz jak orkiestra dęta paradować tam i z powrotem po Curzon Street. Manny nie mógł w to uwierzyć. Powiedział: „To nie może być Harry. Musiał się zrobić miękki". To go zasmuciło. , Jak potężni upadli. Nie mów tego na ulicach Ashke-lonu" - powiedział. - To z Szekspira - wtrącił ten cuchnący czosnkiem. - Zamknij się - rzucił kierowca i ciągnął dalej: - Manny był smutny, ale nie tak, żeby aż płakać czy coś w tym rodzaju, rozumiesz. - Rozumiem - mruknąłem. - Zamknij się - powtórzył kierowca. - Manny powiedział: „Nie rób tego tutaj. Idź za nim do jakiegoś miłego, cichego miejsca i tam go zgarnij. Jeśli będzie spokojny, przywieź go, żeby ze mną porozmawiał... jeśli będzie się rzucać, ciśnij go do rzeki". - To jest podobne do mojego kumpla, Manny'ego. Zawsze był diabłem o miękkim sercu. - Zamknij się - powiedział kierowca. - Nie mogę się doczekać, żeby go znów zobaczyć. - Zachowuj się przyzwoicie i spokojnie, to możesz mieć trochę szczęścia. Zachowywałem się przyzwoicie i spokojnie przez całą podróż. Wjechaliśmy na autostradę M4 i pomknęliśmy na zachód. Dochodziła druga nad ranem, kiedy wjechaliśmy do Bristolu. 178 Minęliśmy centrum miasta i szosą A4 dojechaliśmy do Avon-mouth. W basenie jachtowym wśród innych łodzi cumował przy nabrzeżu duży motorowy jacht. Dostrzegłem spuszczony pomost. Był to oceaniczny jacht o przyjemnej linii, pomalowany na niebiesko i biało. Mandragora - odczytałem napisy na dziobie i rufie. Oszacowałem jego szybkość i wytrzymałość jako prawdopodobnie wystarczające, by dotarł w każde miejsce na świecie. Zabawka bogatego mężczyzny. Na mostku stali ludzie. Przez większość iluminatorów padało światło. Statek wydawał się gotowy do wyruszenia w morze. Otoczyli mnie, kiedy przechodziliśmy wąskim przejściem do pomostu. Rover cofnął, wykręcił i odjechał, a my weszliśmy na pokład Mandragory. Salon urządzono w zbyt dobrym guście jak na Manny'ego Resnicka. Prawdopodobnie wystrój zaprojektował poprzedni właściciel albo zawodowy dekorator. Od ściany do ściany dywany w kolorze leśnej zielem, odpowiednie aksamitne zasłony, ciemne meble tekowe z glansowaną skórą i olejne obrazy, dobrane tak, żeby pasowały do wnętrza. Prawdopodobnie Manny wynajął ten jacht, wart pół miliona funtów, na sześć miesięcy i zaokrętował własną załogę. Res-nick nigdy nie wyglądał mi na marynarza. Czekaliśmy pośrodku salonu - ponura milcząca grupa -i wyraźnie usłyszałem odgłosy wciągania pomostu i wybierania cum. Drżenie silników stało się równomierne, a światła przystani przesunęły się w iluminatorach salonu, kiedy minęliśmy wejście do portu i znaleźliśmy się na wartkich wodach rzeki Severn. Rozpoznałem latarnię na Portishead Point i zatokę Red Cliff, kiedy Mandragora zrobiła zwrot, żeby płynąć w dół rzeki, minąć Weston-super-Mare i Berry i skierować się na otwarte morze. W końcu pojawił się Manny w niebieskim jedwabnym szlafroku. Twarz miał jeszcze zapuchniętą od snu, ale loki porządnie uczesane, a uśmiech szeroki i chciwy. - Harry - powiedział. - Mówiłem ci, że wrócisz. 179 - Dzień dobry, Manny. Nie mogę powiedzieć, że to wielka przyjemność. Zaśmiał się lekko i zwrócił do kobiety, która weszła za nim do salonu. Miała staranny makijaż i każdy włosek w misternej fryzurze leżał na swoim miejscu. Ubrana była w długi biały szlafrok z koronkami pod szyją i na mankietach. - Zdaje się, że poznałeś Lornę. Lorna Page. - Następnym razem, jak będziesz chciał nasłać na mnie kogoś, spróbuj znaleźć coś lepszej klasy. Stałem się bardziej wymagający na stare lata. Jej oczy się zwęziły, ale uśmiechnęła się. - Jak twoja łódź, Harry? Twoja piękna łódź? - Stała się wszawą trumną. - Zwróciłem się do Manny'ego: - Co ma być, Manny? Obgadamy interes? Ze smutkiem pokręcił głową. - Nie sądzę, Harry. Chciałbym... naprawdę chciałbym, ze względu na stare czasy, ale nie widzę możliwości. Po pierwsze, nie masz nic do zaoferowania, a to oznacza marny interes. Po drugie, wiem, że jesteś zbyt sentymentalny. Mógłbyś spieprzyć, z czysto emocjonalnych względów, każdą sprawę, którą byśmy robili. Nie mógłbym ci ufać, Harry, cały czas myślałbyś o Jim-mym i swojej łodzi, myślałbyś o małej wyspowej dziewczynie, która wlazła w drogę, i o siostrze Jimmy'ego, której musieliśmy się pozbyć. Sprawiło mi pewną przyjemność, że Manny najwidoczniej nie słyszał, co się przydarzyło tym dwóm, których wysłał, żeby zajęli się Sherry, i że ona ciągle była jak najbardziej żywa. Starałem się, żeby mój głos był szczery, a moje zachowanie przekonywające. - Słuchaj, Manny, jestem rozbitkiem. Mogę zapomnieć o wszystkim, jeśli będę musiał. Zaśmiał się ponownie. - Gdybym cię tak dobrze nie znał, tobym ci uwierzył. -Znów potrząsnął głową. - Przykro mi, Harry, nie zrobimy interesu. - Właściwie dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, żeby mnie tu przywieźć? 180 - Dwa razy już wysyłałem kogoś, żeby cię załatwił, Harry. Za każdym razem im się wymykałeś. Tym razem chcę, żeby to zrobić na pewno. Popłyniemy nad głębiami na drodze do Kapsztadu i mam zamiar przyczepić ci do nóg naprawdę duży ciężar. - Kapsztad? - zapytałem. - To znaczy, że płyniesz osobiście po Dawn Light? Co jest takiego fascynującego w tym starym wraku? - Daj spokój, Harry. Gdybyś nie wiedział, nie robiłbyś mi tyle kłopotu. - Roześmiał się, a ja pomyślałem, że lepiej nie uświadamiać mu mojej ignorancji. - Myślisz, że uda ci się tam trafić? - spytałem blondynkę. -Morze jest duże i wiele wysp wygląda identycznie. Myślę, że powinnaś zatrzymać mnie jako asekurację - nalegałem. - Przykro mi, Harry. - Manny podszedł do baru z tekowego drzewa z mosiężnymi okuciami. - Drinka? - spytał. - Szkocką - powiedziałem. Napełnił szklankę do połowy i podał mi. - Żeby powiedzieć ci całą prawdę, częściowo to jest ze względu na Lornę. Dziewczyna jest zła na ciebie, Harry, nie wiem, dlaczego... ale specjalnie chciała być przy tym, jak będziemy sobie mówić „do widzenia". Ona uwielbia takie rzeczy, prawda, kochanie? To ją podnieca. Opróżniłem szklankę. - Ona musi się czymś podniecać, obaj dobrze o tym wiemy. Bez tego jest w łóżku do niczego - zauważyłem, a Manny uderzył mnie w usta. Whisky zaszczypała mnie w rozcięte usta. - Zamknąć go - rozkazał cicho. Wynieśli mnie z salonu w kierunku dziobu. Przyjemnie było wiedzieć, że Lorna musi teraz odpowiadać na bolesne pytania. Świecące na obu brzegach światła mijały nas jednostajnie, a rzeka była czarna i szeroka. Dotarliśmy do niskiej nadbudówki przed mostkiem na przednim pokładzie. Drabinka pod pokładem prowadziła do małego korytarzyka. To z pewnością była część jachtu przeznaczona dla załogi; świadczyły o tym drzwi do kabin i wspólnej mesy. 181 Zatrzymaliśmy się przed stalowymi drzwiami. Wymalowany na nich napis głosił: MAGAZYN PRZEDNIEGO POKŁADU. Popchnęli mnie przez przejście i zatrzasnęli ciężkie drzwi. Zamek zazgrzytał i zostałem sam w stalowym pomieszczeniu wielkości około metra osiemdziesiąt na metr dwadzieścia. Przy obu ścianach rzędem stały szafki, a powietrze było nasiąknięte wilgocią. Znaleźć jakąś broń - to mój pierwszy i najważniejszy cel. Wszystkie szafki zbite z dębowych desek grubych na dwa i pół centymetra były zamknięte. Potrzebowałbym siekiery, żeby je otworzyć, jednakże spróbowałem. Spróbowałem także wgnieść drzwi ramieniem, ale miałem zbyt mało miejsca na zamach. Hałas zwrócił uwagę. Drzwi otworzyły się i stanął w nich jeden z marynarzy z dużym i groźnym magnum 41 w ręku. - Przestań - powiedział. - Tam nic nie ma. - Wskazał na stertę starych kamizelek ratunkowych przy ścianie. - Albo będziesz siedział cicho i spokojnie, albo zawołam kilku chłopców, żeby sobie z tobą poradzili. - Zatrzasnął drzwi, a ja zapadłem się w stertę kamizelek. Było jasne, że strażnik stał przy drzwiach przez cały czas. Inni mogli zostać w każdej chwili wezwani. Nie spodziewałem się, że otworzy drzwi, i nie wykorzystałem tego. Musiałem sprowokować go, żeby zrobił to powtórnie, ale tym razem nie zmarnuję okazji. Zdawałem sobie sprawę, że szansa jest nikła. Mógłby po prostu skierować tę armatę w magazyn i pociągnąć za spust. Trudno by mu było spudłować. Potrzebowałem czegoś do rozproszenia jego uwagi, jakiejś zasłony, żebym mógł się znaleźć wystarczająco blisko. Spojrzałem znów tęsknie na szafki, a potem przejrzałem zawartość swoich kieszeni. Opróżnili mi je - zapalniczkę, cygara, kluczyki od samochodu, scyzoryk - zabrali wszystko. Zostawili tylko chustkę, trzy banknoty pięciofuntowe złożone w tylnej kieszeni spodni i zegarek. Spojrzałem na stertę kamizelek i zacząłem je odkładać na bok. Pod nimi znalazłem małą drewnianą skrzynkę po owocach, zawierającą stare materiały do czyszczenia, nylonową szczotkę do podłogi, ścierki, puszkę Brasso, pół kostki żółtego mydła 182 i butelkę po brandy wypełnioną jasną cieczą. Odkręciłem korek i powąchałem. Benzyna. Usiadłem i zastanowiłem się nad swoją sytuacją, bez większego skutku próbując znaleźć jakąś szansę. Wyłącznik światła znajdował się na zewnątrz drzwi, a lampę osłaniało grube szkło. Wstałem, wspiąłem się do połowy wysokości szafek i, zaklinowując się między nimi, odkręciłem szkło lampy i sprawdziłem żarówkę. Dało mi to trochę nadziei. Zszedłem na dół i wybrałem jedną z ciężkich płóciennych kamizelek. Klamerka od stalowego paska od zegarka posłużyła jako tępe ostrze i zrobiłem nią w płótnie dziurę na tyle dużą, żeby włożyć w nią palce. Wyciągnąłem z kamizelki pełną garść białego włókna, które ją wypełniało. Wyrzuciłem to na podłogę i rozrywając kilka kamizelek, uzbierałem pokaźną stertę. Nasączyłem podarte strzępy benzyną, a garść ich wziąłem ze sobą, kiedy wspiąłem się ponownie do lampy. Odkręciłem żarówkę i pogrążyłem się natychmiast w ciemnościach. Pracując po omacku, przytknąłem namoczone w benzynie strzępy do oprawki żarówki. Nie miałem nic, co by się nadawało na izolację, i dlatego musiałem trzymać stalową bransoletkę od zegarka gołymi rękami, kiedy zrobiłem krótkie spięcie. Syczący niebieski błysk natychmiast zapalił benzynę, a sto osiemdziesiąt wolt uderzyło mnie jak ładunek grubego śrutu i zrzuciło na podłogę. Upadłem jak kłoda, trzymając w garści płonący pęk włókna. Na zewnątrz usłyszałem słabe okrzyki irytacji i złości. Spowodowałem krótkie spięcie całego systemu oświetlenia na przednim pokładzie. Szybko rzuciłem palący się kapok na przygotowany stos i wszystko gwałtownie się zapaliło. Strząsnąłem iskry z rąk, obwinąłem chustką usta i nos, chwyciłem jedną z nie zniszczonych kamizelek i stanąłem przy stalowych drzwiach. W kilka sekund benzyna zapaliła się, a bawełna zaczęła się tlić, wytwarzając gęsty, czarny, cuchnący dym, który wypełnił magazyn. Moje oczy zaczęły łzawić. Próbowałem oddychać płytko, ale dym rozrywał mi płuca i rozkaszlałem się. Przy drzwiach rozległ się krzyk: 183 - Coś się pali! Teraz przyszłej kolej na mnie. Zacząłem walić w stalowe drzwi i wrzeszczę; z całych sił: - Ogień! Stat^ się pali! - I wcale nie udawałem. Dym w moim więzienmi był gęsty, a palący się kapok wytwarzał go coraz więcej. Sierdziłem, że jeśli w ciągu następnej minuty nikt nie otworzy Irzwi, uduszę się. Moje krzjki musiały być przekonywające, strażnik otworzył drzwi. Trzymając w ręku wielki rewolwer, kierował latarkę do środka magazynu. Na statku było riągle ciemno. W mroku dostrzegłem sylwetki kręcących się ludzi; niektórzy mieli latarki. Zdążyłem zauważyć te szczegóły, liedy gęsta chmura czarnego dymu buchnęła z magazynu. Wybiegłem wnz z dymem jak walczący byk ze swojej zagrody, rozpaczliwe szukając świeżego powietrza i przerażony tym, jak bliski byłm uduszenia. To dodało mi sił. Strażnik upadt pod moim uderzeniem, a kiedy padał, wystrzelił rewolwer. Płomień z lufy, jasny jak żarówka, oświetlił całą przestrzeń, c« pozwoliło mi trafić do drabinki na pokład. Huk strzału w aamkniętej przestrzeni był tak ogłuszający, że wydawało się, iż sparaliżował ledwo widoczne postacie. Pokonałem już połowędrogi do drabinki, kiedy jeden z marynarzy rzucił się, aby imię zatrzymać. Wbiłem ramię w jego pierś i usłyszałem świsi powietrza wydobywającego się z jego płuc jak z przebitej futlolowej piłki. Wszędzie rozlegały się krzyki. Następna duża czarna postać zablokowała dojadę do drabinki. Przyspieszyłem i całą szybkość i wagę ciała, włożyłem w kopnięcie wymierzone w żołądek mężczyzny. Zfiął się wpół i opadł na kolana. Kiedy światło latarki oświetliło ra chwilę jego twarz, rozpoznałem mego przyjaciela z czosnkowym oddechem. Sprawiło mi to przyjemność i oparłem nogę na.) ego ramieniu, używając go jako trampoliny, żeby podskoczyć Jo połowy wysokości drabinki. Strząsnąłem ko-jnięciem jego ręce chwytające mnie za kostki u nóg i dotarłem d_< poziomu pokładu. Miałem tylko jedną stopę na stopniu, jedną t?ką trzymałem kurczowo kamizelkę ratunkową, a drugą uczepiłem się mosiężnej poręczy. W tym bezna- 184 dziejnym momencie przejście na pokład zagrodziła jeszcze jedna postać... a na jachcie zapaliły się światła - nagły oślepiający błysk. Mężczyzna nade mną uzbrojony był w pałkę. Zobaczyłem jego dziką radość, kiedy podnosił ją nad moją bezbronną głową. Jedynym sposobem uniknięcia ciosu było puścić poręcz i spaść z powrotem na dół, gdzie kłębili się moi prześladowcy. Spojrzałem do tyłu i już zwalniałem chwyt na poręczy, kiedy facet za mną usiadł chwiejnie i podniósł broń. Strzelił. Ciężka kula przeleciała mi koło ucha, prawie powodując pęknięcie bębenka, i trafiła człowieka z pałką w sam środek piersi. Rzuciło go do tyłu przez pokład. Z rozłożonymi rękami, podobny do stracha na wróble, zawisł w takielunku przedniego masztu, a ja rozpaczliwie skoczyłem na pokład. Wylądowałem na nogach, ciągle trzymając kamizelkę w ręku. Za mną znów huknął strzał. Ujrzałem, jak kula odłupała zwieńczenie pokrywy luku. Trzema skokami znalazłem się przy relingu. Jednym ruchem przerzuciłem się przez burtę i spadłem, uderzając płasko o czarną powierzchnię wody. Natychmiast zostałem wciągnięty głęboko przez wir śrub, który wcisnął mnie pod kadłub. Woda była oszałamiająco zimna. Wydawało się, że miażdży mi klatkę piersiową i lodowatymi igłami wbija się w szpik kości. Kamizelka ratunkowa pomogła mi w końcu wypłynąć na powierzchnię i rozejrzeć się dookoła. Światła wybrzeża wydawały się jasne i bardzo jaskrawe, mrugając biało poprzez czarną wodę. Tutaj, na drodze statku, powierzchnia wody niespokojnie falowała, co powodowało, że raz wpadałem głębiej, innym razem wynosiło mnie do góry. Mandragora sunęła jednostajnie w kierunku czarnej pustki otwartego morza. Kiedy tak odpływała ode mnie ze wszystkimi zapalonymi światłami, wyglądała uroczyście jak statek wycieczkowy. Niezdarnie uwolniłem się z butów i marynarki, a potem udało mi się włożyć ramiona w rękawy kamizelki ratunkowej. Kiedy spojrzałem ponownie, Mandragora była oddalona o milę, 185 ale nagle zaczęła zakręcać. Na powierzchni czarnego morza pojawił się tańczący snop światła reflektora ustawionego na mostku. Szybko spojrzałem znów w kierunku lądu, poszukując świateł boi wyznaczających szlak wodny przy angielskim wybrzeżu i odnosząc je do latarni na Flatholm. Przez kilka sekund wzajemne położenie tych dwóch świateł lekko się zmieniło. Był odpływ i prąd ustalił się na zachód. Zakręciłem i zacząłem płynąć z prądem. Mandragora wolno posuwała się w moją stronę. Światło reflektora zawracało i migotało, przesuwało się i przeszukiwało, zbliżając się ciągle ku mnie. Robiłem długie zamachy rąk, żeby nie przeciąć powierzchni i nie spieniać wody, powstrzymując się przed wyrzucaniem ramion do góry. Jasno oświetlony statek ciągle się zbliżał. Smuga reflektora przeszukiwała otwartą połać wody daleko w bok, kiedy Mandragora zrównała się ze mną. Prąd zepchnął mnie z jej toru, a ona szła po swojej poprzedniej trasie około stu trzydziestu metrów ode mnie. Z tej odległości mogłem rozróżnić ludzi na mostku. Niebieski jedwabny szlafrok Manny'ego Resnicka powiewał na mostku jak skrzydło motyla. Słyszałem jego głos pełen złości, ale nie mogłem zrozumieć słów. Smuga reflektora zbliżała się do mnie jak zimny, długi, biały oskarżycielski palec. Przecinała morze gęstym ściegiem tam i z powrotem, tam i z powrotem. Następny ruch powinien mnie dosięgnąć. Światło doszło do końca w swoim wahadłowym ruchu i zawróciło. Leżałem dokładnie na drodze tej smugi, ale w momencie, kiedy przechodziła nade mną, los sprawił, że przypadkowa fala ciemnej wody zasłoniła mnie. Rozproszone przez grzbiet fali światło omiotło mnie, ale nie zatrzymało się, przesunęło się dalej w uporczywym poszukiwaniu. Nie zauważyli mnie. Płynęli dalej z powrotem w stronę u-jścia rzeki Severn. Leżałem w chropowatych objęciach kamizelki ratunkowej i patrzyłem, jak się oddalają. Uczucie ulgi i reakcja na przebyte trudne chwile przyprawiły mnie o mdłości. Ale byłem wolny. Nurtowało mnie teraz tylko jedno pytanie: ile czasu trzeba, żeby zamarznąć. Zacząłem znów płynąć, obserwując światła Mandragory, które malały i ginęły wśród połyskującej zasłony brzegów. Na przednim pokładzie zostawiłem zegarek, nie wiedziałem więc, ile czasu minęło, zanim straciłem czucie w rękach i nogach. Próbowałem płynąć, ale nie byłem pewien, czy moje członki mnie słuchają. Ogarniało mnie cudowne uczucie wyzwolenia. Światła z lądu znikły i wydawało mi się, że jestem otulony ciepłą i miękką białą chmurą. Pomyślałem, że jeśli miałaby to być śmierć, to nie jest taka zła, jak wieść głosi. Zachichotałem, leżąc przemoczony i bezradny w kamizelce ratunkowej. Zaintrygowany zastanawiałem się, dlaczego straciłem wzrok. Nie słyszałem nigdy o czymś takim. Nagle stwierdziłem, że to mgła morska opadła o świcie i ona mnie oślepiła. Chociaż robiło się coraz jaśniej, widziałem tylko na odległość około pięciu metrów. Zamknąłem oczy i zapadłem w sen; moją ostatnią myślą było, że jest to prawdopodobnie moja ostatnia myśl. Ogarnęła mnie ciemność. Obudziły mnie głosy. Głosy bardzo wyraźne i bliskie we mgle. Słowa i piękny walijski akcent ożywiły mnie. Próbowałem krzyknąć, a dźwięk, który wydobył się z moich ust, podobny do skrzeku, wydawał mi się wielkim osiągnięciem. Z mgły wyłonił się niezgrabny zarys starej łodzi na homary. Dryfowała. Dwóch ludzi, zajętych pracą, wychylało się przez burtę. Zakładali przynętę. Zaskrzeczałem znów, a jeden z nich spojrzał. Zobaczyłem blade niebieskie oczy, zniszczoną i pociętą zmarszczkami czerwoną twarz, płócienną czapkę i starą wrzosową fajkę, sterczącą spomiędzy połamanych żółtych zębów. - Dzień dobry - wydobyłem z siebie. - Jezu - szepnął rybak przez ustnik fajki. Siedziałem w malutkiej sterówce, owinięty w brudny stary 186 187 koc, i piłem parującą gorzką herbatę z taniego emaliowanego kubka... trzęsąc się tak bardzo, że kubek podskakiwał w moich zaciśniętych rękach. Całe moje ciało miało piękny niebieski odcieri, a powracająca cyrkulacja krwi powodowała niesamowity ból w stawach. Moi wybawcy okazali się małomównymi mężczyznami, wspaniale szanującymi cudzą prywatność. Prawdopodobnie zostało im to zaszczepione przez dziesiątki korsarzy i przemytników. Kiedy zastawili już przynętę i zaczęli zbierać się do powrotu, było popołudnie i zdołałem już odtajać. Moje ubranie wyschło nad piecem w miniaturowej kuchence. Brzuch miałem pełen sandwiczy z czarnego chleba i wędzonej makreb'. Weszliśmy do portu Talbot. Kiedy próbowałem zapłacić im za pomoc moimi zmiętoszonymi piątkami, starszy z rybaków zwrócił zimne niebieskie oczy w moją stronę. - Za każdym razem, kiedy wyciągam człowieka z morza, otrzymuję swoją zapłatę, panie. Zatrzymaj swoje pieniądze -powiedział. Podróż powrotna do Londynu wiejskimi autobusami i nocnymi pociągami była koszmarem. Kiedy wysiadłem na dworcu Paddington o dziesiątej rano następnego dnia, domyśliłem się, dlaczego dwóch policjantów skierowało swoje dostojne kroki, żeby popatrzeć na moją twarz. Musiałem wyglądać jak uciekinier z więzienia. Taksówkarz zwrócił swoje znające świat oczy na mój dwudniowy ciemny zarost, spuchnięte usta i podbite oko. - Czyżby jej mąż wrócił wcześniej do domu, kolego? - zapytał, a ja jęknąłem cicho. Sherry North otworzyła drzwi mieszkania wuja i spojrzała na mnie wielkimi, przerażonymi niebieskimi oczami. - O mój Boże! Harry. Cóż ci się stało? Wyglądasz strasznie. - Dziękuję - powiedziałem. - To rzeczywiście podnosi mnie na duchu. Chwyciła mnie za rękę i wprowadziła do mieszkania. - Odchodziłam od zmysłów. Dwa dni. Nawet zadzwoniłam 188 na policję, do szpitali... wszędzie, co tylko mi przychodziło do głowy. Wuj krzątał się w tle, a jego obecność denerwowała mnie. Odmówiłem wykąpania się i założenia czystych rzeczy. Naciskałem, żeby Sherry poszła ze mną do „Windsor Arms". Kąpałem się i goliłem przy otwartych drzwiach do łazienki, żebyśmy mogli rozmawiać, i chociaż nie widziałem Sherry, kiedy siedziałem w wannie, pomyślałem, że nasz wzajemny stosunek nabrał już intymnego charakteru. Opowiedziałem jej z detalami o porwaniu przez wytrenowa-nych goryli Manny'ego Resnicka i o mojej ucieczce, kładąc nacisk na swoją bohaterską postawę. Słuchała w milczeniu i mogłem się tylko domyślać, że oznaczało to fascynację i uwielbienie. Wyszedłem z łazienki z ręcznikiem owiniętym dookoła bioder i usiadłem na łóżku, żeby dokończyć opowiadanie. Sherry opatrzyła moje skaleczenia i obtarcia. - Musisz teraz iść na policję, Harry - powiedziała w końcu. - Oni próbowali cię zamordować. - Sherry, moja śliczna dziewczynko, proszę, przestań mówić o policji. Denerwujesz mnie. - Ależ,Harry... - Zapomnij o policji i zamów coś do jedzenia. Nie jadłem, odkąd mogę sięgnąć pamięcią. Kuchnia hotelowa przysłała nam wspaniały smażony bekon i pomidory, smażone jajka, tosty i herbatę. Podczas gdy jadłem, gorączkowo próbowałem połączyć ostatnie zdarzenia z naszą poprzednią wiedzą oraz odpowiednio dostosować plany. - A propos, byłaś na liście do zlikwidowania. Nie zamierzali zrobić tylko barbecue z twoich palców. Manny Resnick jest przekonany, że jego chłopcy zabili cię... - Twarz Sherry przybrała na chwilę dziwny wyraz. - Najwidoczniej chcieli się pozbyć wszystkich, którzy cokolwiek wiedzą o Dawn Light. Przez chwilę żułem w milczeniu. - Przynajmniej znamy rozkład jazdy. Jacht, który wynajął Manny, nazywa się Mandragora, wygląda na mocny i szybki, 189 ale i tak przepłyń, jeie na wyspę zajmie mu tny do czterech tygodni. To daje nai czas. Nalała mi herba_% potem mleka, tak jak lubiłem. - Dziękuję, Sh^ry, jesteś jak anioł dobroci. - Pokazała mi język. Ciągnąłem «iej: - Czegokolwiek byśmy szukali, jest to coś wyjątkowego, en motorowy jacht, który Manny wynajął, wygląda jak królevaJti. Musiał wyłożyć na tę łupinę sto tysięcy funtów jak nic. Boi, jakże chciałbym wiedzieć, co było w tych pięciu skrzyniach, tóbowałem wybadać Manny'ego, ale śmiał się ze mnie. Powieział mi, że wiem, bo w przeciwnym razie nie zadawałbym saie tyle trudu... - Och, Harry. —Twarz Sherry rozjaśniła się. - Opowiedziałeś złe nowiny... teaz przygotuj się na dobie. - Chyba je znioc. - Pamiętasz nofckę Jimmy'ego na liście - „B.Mus."? Kiwnąłem głów ji zapytałem: - Bachelor of Misie? - Nie, idioto. B irish Museum. - Naprawdę? Nlmożliwe. - Rozmawiałama tym z wujem Danem. Od razu to rozpoznał. To jest numemruwentarza z biblioteki w British Museum. Ma tam kartę bibLiteczną. Opracowuje książkę i często tam przesiaduje. - Możemy się ten dostać? - Spróbujemy. Czekałem prawŁ dwie godziny pod wielką złoto-niebieską kopułą biblioteki v^3ritish Museum, a żądza wypalenia cygara ściskała mi pierś jajimadło. Nie wiedziałem, zego się spodziewać... po piostu wypełniłem rewers, podaj« numer inwentarza z notatki Jimmy'ego Northa i kiedy w kacu bibliotekarka położyła przede mną gruby tom, sięgnąłem ja niego z niecierpliwością. Było to wydani^Seckera i Warburga, pierwsza publikacja z 1963 roku. Autorem był doktor P.A.Ready, a tytuł wydrukowany złotymi literajti na grzbiecie brzmiał: Legendarne i utracone skarby świata _ 190 PochyLony nad zamkniętą książką drażniłem samego siebie, zastanawiając się, jaki ciąg przypadków przywiódł Jimmy'ego Northa do śledzenia starych zagadek. Czy wpierw pchany swoją pasją przeczytał książkę na temat wraków i morskich skarbów, a potem natknął się na plik starych listów? Nigdy się tego nie dowfem. Książła miała czterdzieści dziewięć rozdziałów, każdy poświęcony oddzielnemu tematowi. Uważnie przeczytałem spis treści. Były izteckie złote skarby, srebrne i złote naczynia stołowe z Panamy, pirackie zdobycze, zagubione kopalnie złota w górach Ameryki Północnej, doliny diamentów w Afryce Południowej statki przewożące skarby Armady, statek Lutnia, z którego został wydobyty sławny dzwon, złoty rydwan Aleksandra Wielkiego, jeszcze inne statki przewożące skarby -dawne i nowoczesne, od zdobycia Troi do II wojny światowej -skarby Mussoliniego, Prestera Johna, Dariusza, rzymskich generałów, piratów Barbary i Coromandela. Obfitość faktów i fantazji, historii i domysłów. Skarby zaginionych miast i zapomnianych cywilizacji, od Atlantydy do legendarnego Złotego Miasta na Pustyni Kalahari... Było ich tak dużo, że nie wiedziałem, gdaie szukać. Z westchnieniem wróciłem do pierwszej strony, pomijając wprowadzenie i wstęp. Zacząłem czytać. Do piątej godziny przeryłem szesnaście rozdziałów, które nie mogły się odnosić do Dawn Light, i przeczytałem pięć następnych. Zrozumiałem nagle, do jakiego stopnia Jimmym Nor-them owładnęła romantyczna pasja poszukiwacza skarbów. Mnie też to zaczęło fascynować, te historie o wielkich bogactwach, tak po prostu opuszczonych i czekających na szczęściarza, który je wywęszy. Spojrzałem na nowy japoński zegarek, którym zastąpiłem moją omegę. Przeszedłem przez masywny kamienny portal muzeum i pospieszyłem ulicą Great Russel na spotkanie z Sherry. Czekała na mnie w zatłoczonym barze w „Running Stag". ' - Przepraszam - powiedziałem. - Zapomniałem o czasie. 191 - Chodź. - Chwyciła mnie za rękę. - Umieram z pragnienia i ciekawości. Dałem jej szklankę piwa, aby ugasiła pragnienie, ale jej ciekawość mogłem tylko rozpalić jeszcze bardziej samym tytułem książki. Chciała wysłać mnie z powrotem, zanim jeszcze skończyłem kolację złożoną z szynki i indyka, podaną przez kelnera w barze. Nie dałem się jednak i udało mi się jeszcze wypalić połowę cygara, zanim wygnała mnie na zimno. Dałem jej klucz do mojego pokoju w „Windsor Arms", wsadziłem do taksówki i powiedziałem, żeby tam na mnie czekała. Następnie pospieszyłem do biblioteki. Kolejny rozdział książki nosił tytuł „Wielki Mogoł i tygrysi tron Indii". Zacząłem od historycznego wprowadzenia, opisującego jak Babar, potomek Timura i Czyngis-chana, dwóch niesławnych nękaczy starożytnego świata, przeszedł przez góry do południowych Indii i założył tam Imperium Wielkich Mogołów. Od razu rozpoznałem, że opis dotyczy terenów interesujących mnie. Dawn Light odpłynął przecież z tego starego kontynentu. Historia obejmowała okresy panowania sławnych następców Babara, mahometańskich władców, którzy doszli do wielkiej potęgi i wpływów, zbudowali potężne miasta i zostawili po sobie takie pomniki ludzkiego poczucia piękna jak Tadż Mahal. Na końcu opisano upadek dynastii i jej koniec w pierwszym roku buntu indyjskich sipajów, kiedy brytyjskie wojsko po zajęciu starej cytadeli i fortecy w Delhi rozstrzelało na miejscu książęta i wtrąciło do więzienia starego cesarza Bahadura Szacha. W tym miejscu autor nagle przerwał swoje historyczne wywody. „W 1665 roku Jean Baptiste Tavernier, francuski podróżnik i jubiler, był gościem na dworze mogolskiego cesarza Aurang-zeba. Pięć lat później opublikował w Paryżu swoje sławne Podróże po Wschodzie. Wydawało się, że musiał cieszyć się specjalnymi względami muzułmańskiego cesarza, bo pozwolono mu wejść do bajkowych skarbców cytadeli i skatalogować różne szczególnie interesujące przedmioty. Między innymi znajdował się tam diament, który został przez niego nazwany «Wiel- 192 kim Mogołem». Tavernier zważył ten kamień i określił jego ciężar na dwieście osiemdziesiąt karatów. Opisał ten diament jako posiadający niesamowity blask i kolor, tak czysty i biały jak «Wielka Północna Gwiazda na Nieboskłonie». Pan domu poinformował Taverniera, że kamień wydobyto w jednej ze słynnych kopalni Golconda około roku 1650 i że oryginalna bryła była olbrzymia - 787 karatów. Szlif kamienia miał wyraźną formę okrągłej rozety, ale niesymetrycznej, bardziej wypukłej z jednej strony. Od tej pory kamień nie był nigdzie notowany i wielu uważa, że Tavernier widział wtedy «Kohinura» albo «Orłowa». Jednakże trudno przypuszczać, żeby taki doświadczony obserwator i rzemieślnik jak Tavernier mógł się tak bardzo pomylić przy podaniu wagi kamienia i jego opisie. «Kohinur» przed przeszlifowaniem w Londynie miał zaledwie 191 karatów i na pewno nie był szlifowany w formie rozety. «Orłow», jakkolwiek o szlifie rozetowym, jest nadal symetrycznym klejnotem i waży 199 karatów. Opisy po prostu nie mogą odpowiadać opisom Taverniera i wszystko wskazuje na to, że olbrzymi biały diament naprawdę istniał, zaginął i przestał być znany w świecie. W 1739 roku Nadir Szach z Persji wszedł do Indii i zagarnął Delhi, ale nie podjął starań, aby utrwalić swój podbój, natomiast zadowolił się ogromnym łupem, do którego zaliczał się diament «Kohinur» i pawi tron Szachdżehana. Wydaje się prawdopodobne, że diament «Wielki Mogoł» został przeoczony przez zachłannych, drapieżnych Persów i po ich odejściu Mohammed Szach, pozbawiony swojego tronu, rozkazał zbudować tron zastępczy. Jednakże istnienie tego nowego skarbu utrzymywano w tajemnicy, chociaż wzmiankę o nim można znaleźć w jednej notatce europejskiego pochodzenia. Dziennik angielskiego ambasadora urzędującego w 1747 roku przy dworze w Delhi, pana Thomasa Jenninga, opisuje audiencję u cesarza, na której cesarz «ubrany w szlachetne jedwabie i przystrojony w kwiaty i klejnoty, siedział na wielkim tronie ze złota. Tron miał kształt srogiego tygrysa z rozwartym pyskiem i z jednym błyszczącym cyklopim okiem. Ciało tygrysa było wysadzane wszelkiego rodzaju szlachetnymi kamienia- 193 mi. Jego Królewska Mość w swej łaskawości pozwolił mi zbliżyć się do tronu i popatrzeć na oko tygrysa, które, jak zapewniał mnie, jest wielkim diamentem pochodzącym z okresu panowania jego przodka Aurangzeba». Czy to był «Wielki Mogoł» Ta-verniera, teraz wprawiony w tygrysi tron Indii? Jeśliby tak było, musimy uwierzyć w dziwny splot okoliczności, co powinno położyć kres naszym studiom nad tym utraconym skarbem. Szesnastego września 1857 roku wybuchły w Delhi tragiczne walki uliczne, które wypełniły ulice stosami zabitych i rannych. W końcu brytyjskie wojsko i miejscowe oddziały oczyściły miasto z buntowniczych sipajów i zdobyły starożytną fortecę, która dominowała nad miastem. Podczas trwania walk lokalnym oddziałom hinduskim z Dziesiątego Regimentu, pozostającym pod dowództwem dwóch europejskich oficerów, rozkazano przekroczyć rzekę i otoczyć mury, żeby odciąć drogę na północ. Miało to uniemożliwić członkom mogolskiej rodziny królewskiej lub przywódcom buntu ucieczkę ze zgubionego miasta. Dwoma europejskimi oficerami byli kapitan Matthew Long i pułkownik sir Roger Goodchild. Nazwisko rzuciło mi się od razu w oczy nie tylko dlatego, że ktoś je podkreślił ołówkiem. Na marginesie rozpoznałem jeden z charakterystycznych wykrzykników Jimmy'ego. Panicz Jimmy przejawiał brak respektu dla książek nawet tak renomowanej instytucji jak British Museum. Poczułem, że znów się trzęsę, a moje policzki płoną z przejęcia. To był ostatni brakujący fragment układanki. Wszystko już pasowało. Przebiegałem strony oczami. „Nikt się nigdy nie dowie, co rozegrało się tej nocy na odludnej drodze w indyjskiej dżungli, ale sześć miesięcy później kapitan Long i indyjski dowódca kompanii sipajów, Ram Panat, zeznawali przed sądem wojennym w procesie pułkownika Good-childa. Opisywali, jak pochwycili grupę indyjskich dostojników, uciekających z palącego się miasta. Grupa składała się z trzech muzułmańskich kapłanów i dwóch książąt krwi. W obecności kapitana Longa jeden z książąt chciał kupić wolność, proponu- 194 jąc zaprowadzenie brytyjskich oficerów do wielkiego skarbu -złotego tronu w kształcie tygrysa z jednym diamentowym okiem. Oficerowie zgodzili się i książęta poprowadzili ich do lasu do ukrytego w dżungli meczetu. Na dziedzińcu meczetu znajdowało się sześć wozów zaprzęgniętych w woły. Woźnice uciekli, a kiedy oficerowie sprawdzili zawartość wozów, rzeczywiście znajdował się tam złoty tron w kształcie ciała tygrysa. Tron był pocięty na cztery oddzielne części, żeby ułatwić transport: część tylną, tułów, część przednią i głowę. W świetle latarni fragmenty umieszczone w słomianych opakowaniach błyszczały złotem i mieniły się szlachetnymi i półszlachetnymi kamieniami. Wtedy pułkownik Roger Goodchild wydał rozkaz rozstrzelania na miejscu książąt i kapłanów. Ustawiono ich pod zewnętrzną ścianą meczetu i zabito z muszkietu. Pułkownik osobiście przeszedł między leżącymi dostojnikami, rozdzielając «strzały łaski» ze swojego służbowego rewolweru. Ciała zostały potem wrzucone do studni za murami meczetu. Dwóch oficerów rozdzieliło się teraz. Kapitan Long z większością żołnierzy z tubylczych oddziałów wrócił na wartę na murach miasta, a pułkownik i Ram Panat z piętnastoma sipaja-mi pojechali z wozami. Indyjski dowódca sipajów opisał podczas procesu przewóz drogocennego ładunku na zachód. Dzięki osobie pułkownika bez przeszkód przekraczali brytyjskie linie. Przez trzy dni biwakowali w małej tubylczej wiosce. Tutaj lokalny stolarz i jego dwaj synowie zbudowali pod kierunkiem pułkownika cztery mocne drewniane skrzynie, które pomieściły cztery części tronu. Tymczasem pułkownik wyjął z figury wszystkie kamienie i klejnoty osadzone w metalu. Pozycję każdego z nich skrupulatnie naniósł na osobiście wykonany szkic. Ponumerowane kamienie zapakowano do żelaznej szkatułki podobnej do tych, jakich używali skarbnicy w wojsku, żeby w warunkach polowych bezpiecznie przewozić pieniądze. Podróż do Allahabad, gdzie przebiegała linia kolejowa, pod- 195 jęto, kiedy tylko tron i kamienie zostały zapakowane do skrzyń i szkatułki i załadowane na wozy. Stolarz i jego synowie pod przymusem dołączyli do konwoju. Dowódca sipajcw przypomniał sobie, że kiedy droga weszła w gęsty las, pułkovnik zsiadł z konia i poprowadził trzech rzemieślników między drzewa. Rozległo się sześć wystrzałów pistoletowych i pułkownik powrócił sam". Przerwałem na chwilę czytanie, aby zastanowić się nad charakterem szlachetnsgo pułkownika. Chciałbym go przedstawić Manny'emu Resnickowi; znaleźliby wspólny język. Uśmiechnąłem się do tej mjśli i czytałem dalej. „Konwój dotarł do Allahabad szóstego dnia i pułkownik zażądał wojskowego pierwszeństwa, aby umieścić pięć skrzyń w wojskowym pociągu, wracającym do Bombaju. Zrobiwszy to, on i jego mały oddział dołączyli do regimentu w Delhi. Sześć miesięcy później kapitan Long, wspomagany przez indyjskiego podoficera Rama Panata, wniósł oskarżenie przeciwko oficerowi dowodzącemu. Możemy sądzić, że złodzieje pokłócili się, bo pułkownik Goodchild prawdopodobnie doszedł do wniosku, że cafe zdobycz jest lepsza niż jej trzecia część. Jakkolwiek się stało, wszelki ślad po skarbie zaginął. Proces przeprowadzony w Bombaju był pokazowy i został szeroko omówiony w Indiach i w Anglii. Niemożność okazania dowodu rzeczowego oraz fakt, że umarli nie składają zeznań, stanowiły słabą stronę oskarżenia. Pułkownik zostaj uznany za niewinnego. Jednakże pod presją skandalu nie miał wyboru i musiał podać się do dymisji i wrócić do Londynu. Nawet jeśli udało mu się zabrać ze sobą diament «Wielki Mogoł» i «Złoty Tygrysi Tron», dalsze jego życie nie wskazywało na posiadanie wielkich bogactw. Na spółkę ze znaną damą wątpliwej konduity otworzył dom gry przy Bayswater Road, który wkrótce wyrobił sobie nie najlepszą reputację. Pułkownik sir Roger Goodchild umarł w roku 1871, prawdopodobnie na syfilis, którym zaraził się podczas swojej wspaniałej kariery w Indiach. Jego śmierć spowodowała, że historia o cudownym tronie znów odżyła, ale wkrótce ucichła 196 z braku niepodważalnych dowodów i odeszła wraz z tym znakomitym dżentelmenem w zapomnienie. Być może powinniśmy temu rozdziałowi nadać tytuł: Skarb, którego nigdy nie było". „Nie ma mowy - pomyślałem wesoło. - Był... i jest". I znowu zacząłem czytać całą historię od początku, ale tym razem robiłem dokładne notatki dla Sherry. Czekała na mnie w hotelu, wyglądając przez okno, i podbiegła, kiedy wszedłem. - Gdzie byłeś? - zapytała. - Siedziałam cały wieczór, płonąc z ciekawości. - Nie uwierzysz - powiedziałem i pomyślałem, że zrobi mi krzywdę. - Harry Fletcher, masz dziesięć sekund, żeby przerwać wstępne mowy i powiedzieć mi to, co ważne. Jeśli nie, wydra-pię ci oczy. Rozmawialiśmy długo. Klęczeliśmy oparci na łokciach na podłodze zasłanej papierami. Była tam morska mapa archipelagu Św. Marii, kopie rysunków Dawn Light, notatki z marynarskiego opisu wraku i te, które zrobiłem w bibliotece British Museum. Wyjąłem moją srebrną podróżną butelkę i piliśmy chivas regał z plastykowych szklanek do mycia zębów. Kłóciliśmy się i planowaliśmy... próbując zgadnąć, w jakiej części Dawn Light złożono pięć skrzyń, zastanawiając się również, w jaki sposób kadłub przełamał się na rafie, która część została zatopiona za rafą, a która upadła od strony otwartego morza. Zrobiłem szkice różnych wariantów i sporządziłem spis niezbędnego ekwipunku; dodawałem do niego różne rzeczy, które przychodziły mi do głowy lub te, które podsuwała rozsądna Sherry. Zapomniałem, że jest przecież pierwszej klasy płetwonurkiem, ale przypomniałem to sobie podczas rozmowy. Uświadomiłem sobie teraz, że nie będzie tylko pasażerem podczas tej ekspedycji. Mój stosunek do niej zabarwił się respektem należ- 197 nym profesjonaliście, a nastrój radości połączonej z koleżeństwem wzrastał aż do fizycznego napięcia. Blade gładkie policzki Sherry zaróżowiły się z podniecenia, kiedy klęczeliśmy na dywanie ramię przy ramieniu. Odwróciła się, żeby coś powiedzieć, zachichotała, a niebieskie światełka w jej oczach tuż przy mojej twarzy stały się drażniące i zapraszające. Nagle okazało się, że wszystkie złote trony i legendarne diamenty świata muszą poczekać. Oboje jednocześnie wyczuliśmy moment i zwróciliśmy się do siebie z nie ukrywanym pożądaniem. Byliśmy tak rozgorączkowani, że staliśmy się kochankami, nie wstając z podłogi, na rysunkach Dawn Light... co prawdopodobnie było najszczęśliwszą rzeczą, jaka kiedykolwiek się przydarzyła temu pechowemu statkowi. Kiedy w końcu zaniosłem Sherry do łóżka i spletliśmy nasze ciała pod kocem, wiedziałem, że wszystkie krótkie akrobacje miłosne, które poprzedziły moje spotkanie z tą kobietą, nie miały żadnego znaczenia. To, czego teraz doświadczyłem, przeniknęło moje ciało i dotarło do najgłębszych zakątków duszy, i wiedziałem, że jeśli to nie jest miłość, to nic bliższego miłości nigdy mi się nie przydarzy. Mój głos był wysoki i urywany ze zdziwienia, kiedy próbowałem jej to wytłumaczyć. Leżała cicho, oparta na mojej piersi, słuchając słów, których nigdy nie mówiłem innej kobiecie. Kiedy przerwałem, ścisnęła mnie, czym wyraźnie rozkazała, bym kontynuował. Myślę, że nadal jeszcze mówiłem, kiedy oboje zapadaliśmy w sen. Z lotu ptaka Św. Maria ma kształt jednej z tych dziwnych ryb, które żyją w przepastnych głębinach. Pękaty, bezkształtny tułów z krótkimi, grubymi płetwami i ogonem w niezwykłym miejscu, z olbrzymim pyskiem o kilka numerów za dużym w stosunku do reszty. Pyskiem jest Wielka Przystań. Miasto usadowiło się u nasady szczęk. Blaszane dachy błyszczały jak zajączki puszczane lusterkiem w ciemnej zieleni roślinności. Samolot okrążył wyspę, obdarzając pasażerów widokiem szerokich śnieżnobiałych plaż 198 i wody tak przejrzystej, że każdy szczegół raf i głębi ukrywał się pod powierzchnią jak jakiś surrealistyczny obraz. Kiedy samolot zniżał się nad polami ananasowymi, gdzie kobiety przestawały pracować, aby popatrzeć na nas, Sherry przycisnęła twarz do okrągłego okna i wykrzykiwała z zachwytu. Wylądowaliśmy i kołowaliśmy do pojedynczego małego samotnego budynku lotniska, na którym tablica głosiła: „Wyspa Św. Marii - Perła Oceanu Indyjskiego", pod napisem zaś stały dwie inne, drogocenne perły. Przed odlotem zatelefonowałem do Chubby'ego, który przyprowadził ze sobą Angela, żeby nas powitać. Angelo rzucił się do barierki, aby mnie objąć, i porwał mój bagaż, a ja przedstawiłem go Sherry. W tym momencie zachowanie Angela zmieniło się. Mieszkańcy wyspy stawiają na pierwszym miejscu jedną oznakę piękności. Dziewczyna może mieć krzywe zęby i zeza, ale jeśli posiada „czystą" cerę, to może być pewna legionu konkurentów wokół siebie. „Czysta" cera wcale nie oznacza braku pryszczy, ¦ raczej jest to określenie koloru skóry. A Sherry miała jedną z najbardziej „czystych" cer, jakie kiedykolwiek wylądowały na wyspie. Angelo wpatrywał się w nią w na wpół katatonicznym stanie, potrząsając jej ręką. Po czym przyszedł do siebie, oddał mi mój bagaż, a zamiast tego wziął bagaż Sherry. Szedł za nią jak wierny pies, wpatrując się z nabożnym zachwytem i tylko rozbłyskując uśmiechem za każdym razem, kiedy spojrzała w jego kierunku. Od pierwszego momentu został jej niewolnikiem. Chubby przytoczył się, by przywitać nas z większą godnością, wielki i ponadczasowy jak skała z ciemnego granitu. Twarz zmarszczył jeszcze srożej niż zwykle, kiedy chwycił moją dłoń w olbrzymią zrogowaciałą garść i wymamrotał coś, co miało oznaczać, że mój powrót sprawia mu przyjemność. Spojrzał na Sherry, a ona lekko zadrżała pod srogością jego wzroku, ale potem stało się coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. Chubby z niesłychaną galanterią zdjął z głowy usma-rowaną starą czapkę, eksponując błyszczącą, wypolerowaną czaszkę, i uśmiechnął się tak szeroko, że mogliśmy zobaczyć 199 różowe plastykowe dziąsła jego sztucznego uzębienia. Kiedy torby Sherry zostały wyładowane, odepchnął Angela na bok, chwycił każdą w jedną rękę i poprowadził Sherry do ciężarówki. Angelo poszedł za dziewczyną z oddaniem, a ja zostałem daleko w tyle, uginając się pod ciężarem własnego bagażu. Było oczywiste, że na razie załoga zaaprobowała mój wybór. Usiedliśmy w kuchni w domu Chubby'ego, a pani Chubby karmiła nas ciastem bananowym. Przy kawie omówiłem z Chubbym sprawy. Za ciężko wytargowaną cenę zgodził się wynająć swoją łódź z dwoma silnymi, nowymi silnikami Evin-rude na czas nieokreślony. On i Angelo mogliby na starych warunkach stanowić jej załogę i dostaliby dużą „premię za rybę" przy końcu wynajmu, jeśliby się to udało. Nie wchodziłem w żadne detale, jeśli chodziło o cel ekspedycji, tylko podałem im do wiadomości, że będziemy obozować na zewnętrznych wysepkach archipelagu i że ja i Sherry będziemy pracować pod wodą. Kiedy wszystko uzgodniliśmy klaśnięciem w dłonie, tradycyjnym zwyczajem na wyspie, potwierdziliśmy dobicie targu. Zrobiło się południe i zaczęła mnie już brać wyspowa choroba. Wyspowa choroba zapobiega zrobieniu dzisiaj czegoś, co może być rozsądnie odłożone do jutra. Opuściliśmy więc Chubby'ego i Angela, żeby zaczęli się przygotowywać, a sami, z krótką przerwą na zakupy u pani Ed-dy, prowadziliśmy ciężarówkę przez garb i w dół między palmami do Zatoki Żółwiej. - Jak z bajki - zamruczała Sherry, kiedy stanęła na szerokiej werandzie chaty. - To nie do wiary. - Potrząsnęła głową, patrząc na kołyszące się palmy i biały aż do bólu piasek. Stanąłem za dziewczyną z tyłu, objąłem ją wpół i przyciągnąłem do siebie. Oparła się o mnie i ścisnęła moje ręce. - Och, Harry, nie myślałam, że to tak będzie. - Zaszła w niej zmiana. Mogłem to wyraźnie odczuć. Była jak zimowa roślina za długo pozbawiona słońca, ale tkwiły w niej jakieś zahamowania, których nie potrafiłem zgłębić i to mnie niepokoiło. Nie była osobą łatwą do zrozumienia. Były w niej jakieś bariery, konflikty, które ukazywały się jak ciemne cienie w głębi jej nie- 200 bieskich jak ocean oczu. Cienie podobne do tych, które tworzą rekiny mordercy, płynąc w głębinie. Kilkakrotnie już, kiedy myślała, że jej nie obserwuję, łapałem jej spojrzenie, w którym kryły się jednocześnie wyrachowanie i wrogość... jak gdyby mnie nienawidziła. Tak było, zanim przybyliśmy na wyspę, i teraz wydawało się, że podobnie jak zimowa roślina rozkwita w słońcu, mogła odrzucić zahamowania, krępujące ją dotychczas. Zdjęła pantofle i na bosaka odwróciła się w moich ramionach, aby stanąć na palcach i pocałować mnie. - Dziękuję ci, Harry. Dzięki za przywiezienie mnie tutaj. Pani Chubby zmiotła podłogę i wytrzepała pościel, powkładała kwiaty w słoiki i napełniła lodówkę. Spacerowaliśmy po chacie, trzymając się za ręce... i chociaż Sherry wymrukiwała pochwały pod adresem użytkowego wystroju i solidnego, męskiego wyposażenia, to jednak wydawało mi się, że wykryłem w jej oczach błysk, który ma każda kobieta, zanim zacznie przesuwać meble i wyrzucać zbierane z miłością, ale do niczego nieprzydatne skarby męskiego życia. Kiedy przerwała poprawianie miski z kwiatami, które pani Chubby postawiła na blacie stołu z drzewa kamforowego, wiedziałem, że w Zatoce Żółwiej nastąpią zmiany, ale ta myśl dziwnie mnie nie zaniepokoiła. Stwierdziłem nagle, że mam już śmiertelnie dość bycia swoim własnym kucharzem i służącym. W głównej łazience przebraliśmy się w kostiumy kąpielowe* - w bardzo krótkim czasie, odkąd zostaliśmy kochankami, odkryłem, że Sherry cierpi na przerost wstydliwości, i wiedziałem, że zajmie trochę czasu, zanim przyzwyczaję ją do swobodnego, normalnego w Zatoce Żółwiej stylu zażywania kąpieli. Jednakże pewnym zadośćuczynieniem za dotychczasowy nadmiar ubrania okazał się widok Sherry North w bikini. Po raz pierwszy miałem naprawdę okazję popatrzeć na dziewczynę. Najbardziej zachwycała jej skóra - połyskliwa, przyjemna w dotyku. Można by się czepiać, że Sherry jest nieco za szeroka w ramionach, a w biodrach za wąska, ale talię miała szczupłą i brzuch płaski, z małym, delikatnie wykrojonym pępkiem. Zawsze twierdziłem, że Turcy słusznie uważają pępek za 201 wysoce erotyczny szczegół kobiecej anatomii. Pępek Sherry potwierdzał to w pełni. Nie podobało jej się, że patrzę na niego. - Och, babciu, jakie masz wielkie oczy... - powiedziała i zawinęła ręcznik wokół bioder jak sarong. Poszła na bosaka po piasku, nieświadomie kręcąc biodrami, a ja obserwowałem ją z niepohamowaną przyjemnością. Zostawiliśmy ręczniki przed linią, do której dochodziły fale, i pobiegliśmy po twardym, mokrym piasku do czystego, ciepłego morza. Płynęła pozornie wolnymi i spokojnymi ruchami, które pchały ją jednak po wodzie tak szybko, że musiałem się nieźle wysilić i ciężko napracować, zanim ją dogoniłem i chwyciłem. Za rafą zatrzymaliśmy się. Sherry trochę sapała. - Brak treningu - stwierdziła. Kiedy odpoczywaliśmy, rozejrzałem się po morzu. W tym momencie szereg czarnych płetw złamał powierzchnię wody. Zmierzały szybko w naszym kierunku i nie mogłem opanować radości. - Jesteś gościem honorowym - powiedziałem. - Oto specjalne powitanie. Delfiny otoczyły nas jak stado podekscytowanych szczeniaków, skaczących i piszczących. Oglądały Sherry uważnie. Wiedziałem, że zazwyczaj uciekały przed obcymi i rzadko pozwalały się dotykać za pierwszym razem, a i to tylko po usilnych zabiegach. Jednakże Sherry była miłością od pierwszego wejrzenia, prawie tego samego kalibru, jaką zademonstrowali Chubby i Angelo. Przez piętnaście minut ciągały Sherry po wodzie, piszczącą z zachwytu. W momencie, kiedy spadała z jednego grzbietu, znajdował się drugi delfin, który trącając ją nosem, zwracał gwałtownie na siebie uwagę. Kiedy w końcu zmęczyły nas, popłynęliśmy do plaży. Jeden z wielkich samców udał się za Sherry tak daleko, że płytka woda sięgała jej do pasa, wtedy dopiero wykręcił się na grzbiet i uśmiechał tym idiotycznym uśmiechem delfina, gdy dziewczyna szorowała mu brzuch garściami ostrego białego piasku. 202 Kiedy było już ciemno i siedzieliśmy na werandzie, popijając whisky, mogliśmy wciąż słyszeć poświsty wielkiego samca i chlapanie wody, którą poruszał ogonem - wysiłki, aby zachęcić Sherry do ponownej kąpieli. Następnego ranka dzielnie zwalczyłem świeży wybuch wyspowej choroby i pokusę pozostania w łóżku, szczególnie silną, kiedy Sherry obudziła się obok mnie, zaróżowiona jak mała dziewczynka. Jej oczy były czyste, oddech słodki, a usta rozmarzone. Musieliśmy sprawdzić ekwipunek uratowany z Tańczącej Fali. Potrzebowaliśmy silnik, by uruchomić sprężarkę. Chubby został wysłany z garścią banknotów i powrócił z motorem, który wymagał mnóstwa poświęcenia i starannych zabiegów. To zajęło mi resztę dnia, więc wysłałem Sherry do sklepu pani Ed-dy po sprzęt kampingowy i prowiant. Ustaliliśmy nieprzekraczalny termin wyjazdu za trzy dni, co oznaczało bardzo napięty rozkład zajęć. Było jeszcze ciemno, kiedy zajęliśmy swoje miejsca w łodzi. Chubby i Angelo przy silnikach na rufie, Sherry i ja usadowieni jak wróble na szczycie ładunku. Świt był ognistą wspaniałością złota i czerwieni, co zapowiadało jeszcze jeden upalny dzień. Chubby prowadził nas na północ, kursem możliwym tylko dla małej łodzi i dobrego kapitana. Płynęliśmy tuż przy wyspie i rafie, czasami mając tylko pół metra wody między kilem a ostrym grzbietem koralowej skały. Wszystkich ogarnął nastrój oczekiwania. Nie sądziłem, że to perspektywa wielkich bogactw ekscytowała mnie wtedy, wszystko, czego tak naprawdę potrzebowałem w życiu, to dobra nowa łódź podobna do Tańczącej Fali - wtedy to była raczej myśl o wspaniałym skarbie i szansie wydarcia go morzu. Jeśli to, czego szukaliśmy, okazałoby się tylko złotem w sztabach lub monetach, myślę, że nawet w połowie nie byłbym tak podekscytowany. Morze było przeciwnikiem i jeszcze raz stanęliśmy oko w oko. Słońce wyszło znad horyzontu i świetliste kolory świtu przerodziły się w twardy, gorący błękit nieba. Sherry North stanęła 203 na dziobie, żeby zdjąć dżinsową kurtkę i spodnie. Pod nimi miała bikini. Ubranie wsadziła do płóciennej turystycznej torby, a wyjęła z niej tubę z kremem do opalania, którym zaczęła namaszczać swoje piękne jasne ciało. Chubby i Angelo zareagowali z nie ukrywanym przerażeniem. Po krótkiej, ale burzliwej rozmowie Angelo został wysłany, żeby zbudować z prześcieradła osłonę przed słońcem. Następnie pomiędzy Angelem a Sherry doszło do gorącej wymiany zdań: - Pani sobie zniszczy skórę, panno Sherry - zaprotestował Angelo, ale ona odesłała go zawiedzionego z powrotem na rufę. Chubby i Angelo siedzieli jak żałobnicy nad umarłym. Twarz Chubby'ego wyglądała jak wielka, ciemna chmura gradowa, Angelo zaś otwarcie załamywał ręce z rozpaczy. W końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać, po jeszcze jednej szeptanej dyskusji, Angelo został ponownie wysłany jako emisariusz. Przeczołga-wszy się na przód, przez ładunek, szukał mojego wsparcia. - Nie powinieneś jej na to pozwolić, Harry - prosił. - Stanie się CIEMNA. - Myślę, że o to chodzi, Angelo - powiedziałem. Jednakże ostrzegłem Sherry, żeby uważała w południe na słońce. Kiedy przybiliśmy do brzegu do piaszczystej plaży, żeby zjeść nasz popołudniowy posiłek, posłusznie się przykryła. Było już dobrze po południu, kiedy zbliżyliśmy się do potrójnego wierzchołka Starców. Sherry wykrzyknęła: - Zupełnie taka, jak opisał ją stary marynarz! Podpłynęliśmy do wyspy od strony morza przez wąski przesmyk spokojnej wody między wyspą a rafą. Kiedy przeszliśmy przejście do przesmyku, którym przeprowadziłem Tańczącą Falę, żeby uciec patrolowej łodzi z Zinballa, uśmiechnęliśmy się z Chubbym do siebie na to wspomnienie. Następnie zwróciłem się do Sherry, żeby jej to pokazać. - Proponuję urządzić nasz główny obóz na wyspie, skąd będziemy mogli dostać się do wraku przez przerwę w rafie. - Wygląda to cokolwiek ryzykownie. - Sceptycznie oglądała wąski przesmyk. - Zaoszczędzi to nam codziennie około dwudziestu mil... 204 a to nie jest takie straszne, jak wygląda. Pewnego razu przeprowadziłem tędy mój piętnastometrowy krążownik na pełnym gazie. - Jesteś wariatem. - Zdjęła ciemne okulary i przesunęła je na czubek głowy, żeby na mnie popatrzeć. - Powinnaś mieć już jasny pogląd na te sprawy. - Wymieniliśmy uśmiechy. - Jestem już ekspertem - pochwaliła się. Słońce przyciemniło jej piegi na nosie i policzkach i nadało skórze ciepły odcień. Miała jeden z tych rzadkich gatunków skóry, która nie czerwienieje pod wpływem słońca. Przeciwnie, jej skóra szybko nabierała koloru złotomiodowego brązu. Okrążyliśmy północny cypel wyspy, żeby wpłynąć do bezpiecznej zatoczki przy wysokim przypływie. Chubby podpłynął łodzią do brzegu na dwadzieścia metrów od pierwszej linii palm. Wyładowaliśmy bagaż, przenosząc go między palmami do miejsca położonego powyżej najwyższego punktu, do którego dochodziła woda w czasie przypływu, i jeszcze raz przykryliśmy ładunek brezentem, aby uchronić sprzęt przed wszędobylską solą morską. Kiedy skończyliśmy, słońce już tak nie przypiekało, a długie cienie palm kładły się na ziemi. Teraz przemierzaliśmy wyspę, niosąc tylko osobisty bagaż i pięciolitrowy pojemnik ze świeżą wodą. W tylnym, stromym zboczu najbardziej na północ wysuniętego wierzchołka pokolenia przypływających tu rybaków wyżłobiły szereg płytkich jaskiń. Wybrałem dużą jaskinię na magazyn naszego ekwipunku i drugą, mniejszą, na mieszkanie dla mnie i Sherry. Chubby i Angelo wybrali trzecią dla siebie, około stu metrów dalej wzdłuż zbocza i zasłoniętą od naszej strony kępą zarośli. Zostawiłem Sherry, żeby miotłą z liści palmowych posprzątała nasze nowe mieszkanie i rozłożyła śpiwory na dmuchanych materacach, a sam wziąłem sieć i wróciłem nad zatoczkę. Było już ciemno, kiedy powróciłem z tuzinem nanizanych na sznurek pasiastych kiełbi. Angelo rozpalił już ogień i woda buzowała w czajniku. Zjedliśmy w milczeniu, a potem Sherry i ja 205 leżeliśmy razem w naszej jaskini i słuchaliśmy, jak kraby szurają i drapią wśród palm. - Jest jak w czasach pierwotnych - wyszeptała Sherry. -Jakbyśmy byli pierwszym mężczyzną i pierwszą kobietą na świecie. - Ja Tarzan, a ty Jane - zgodziłem się. Zachichotała i przytuliła się do mnie mocniej. O świcie Chubby wyruszył w długą podróż na Św. Marię. Miał wrócić następnego dnia z ładunkiem benzyny i świeżej wody w bańkach. Miało to nam wystarczyć na blisko dwa tygodnie. W trakcie oczekiwania na jego powrót ja i Angelo podjęliśmy nużące zadanie przeniesienia całego ekwipunku i zapasów do jaskini. Zainstalowałem sprężarkę i naładowałem puste butle, sprawdziłem sprzęt do nurkowania, a Sherry przygotowała miejsce do powieszenia naszych ubrań i tak urządziła nasze „mieszkanie", żeby było wygodne. Następnego dnia zwiedzaliśmy wyspę, wspinając się na wierzchołki i badając wąwozy i plaże między nimi. Miałem nadzieję, że znajdę wodę, źródło lub studnię przeoczoną przez innych gości na wyspie, ale naturalnie nic nie znalazłem. Sprytni starzy rybacy niczego nie przeoczyli. Południowy kraniec wyspy, położony najdalej od naszego obozu, ze słonymi bagnami pomiędzy szczytem a morzem był nie do przebycia. Przeszliśmy skrajem tego obszaru, cuchnącego strasznie i pokrytego gęstą bagienną trawą. Powietrze przesiąkło ciężką wonią gnijącej roślinności i zdechłych ryb. W błotnych połaciach utworzyły swe norki kolonie czerwonych i fioletowych krabów. Kiedy przechodziliśmy, wysuwały z nich oczy umieszczone na słupkach. W drzewach mangro-wych nad wielkimi słomianymi gniazdami stały czaple na długich nogach. Raz nawet usłyszałem pluśnięcie i zobaczyłem wir w wodzie wypełniającej mokradła. Mógł to być tylko krokodyl. Opuściliśmy to okropne miejsce i przeszliśmy na wyżej 206 położony teren, a następnie przez gęste krzaki skierowaliśmy się w stronę wierzchołka położonego najbardziej na południe. Sherry zdecydowała, że tam też musimy się wspiąć. Próbowałem jej to wyperswadować, bo szczyt był najwyższy i najbardziej stromy. Mój protest został całkowicie zignorowany i nawet kiedy droga prowadziła wzdłuż krawędzi pod południową skałą, Sherry przecisnęła się tamtędy z uporem i parła dalej naprzód. - Jeśli marynarz z Dawn Light znalazł drogę na szczyt... to ja też to zrobię - zakomunikowała. - Będziesz miała stamtąd taki sam widok jak i z innych wierzchołków - odpowiedziałem. - To nie ma znaczenia. - Co w takim razie ma znaczenie? - zapytałem, a ona tylko spojrzała na mnie z politowaniem wzrokiem, jakim zwykle obdarza się małe dzieci i półgłówków, i nie zniżając się do odpowiedzi, nadal przesuwała się ostrożnie bokiem wzdłuż krawędzi. W końcu pod nami otworzyła się przepaść głęboka na sześćdziesiąt metrów. Jeśli moja natura wyposażona we wspaniały arsenał talentów i zalet kryje jakąś słabość, to jest to lęk wysokości. Wolałbym jednak raczej balansować na jednej nodze na szczycie kopuły katedry Św. Pawła, niż przyznać się pannie North do swojej słabości, więc choć z wielką niechęcią, to jednak podążałem za nią. Szczęśliwie zostało już tylko parę kroków. Wydała okrzyk triumfu i skręciła z krawędzi w wąską pionową szczelinę, która rozdzielała powierzchnię. Pęknięcie skały uformowało prowadzący na szczyt komin, którego ściany tworzyły stopnie. Po nich z łatwością mogłem podążać za Sherry. Prawie natychmiast wydała ponowny okrzyk. - Och, Boże drogi, Harry, patrz! - Wskazała na zasłonięty fragment skały w tylnej partii szczerby. Dawno temu ktoś wyskrobał na płaskiej powierzchni inskrypcję: A. BARLOW ROZBIŁ SIĘ W TYM MIEJSCU 14 PAŹDZIERNIKA 1858 207 Kiedy patrzyliśmy na napis, poczułem uspokajający uścisk jej dłoni. Nie była to już ta odważna alpinistka. Kiedy studiowała napis, sprawiała wrażenie przestraszonej. - Przerażające - wyszeptała. - To wygląda tak, jakby zostało napisane wczoraj... a nie tyle lat temu. Rzeczywiście, litery zupełnie nie były zniszczone przez erozję i wyglądały jak świeżo wyryte. Rozejrzałem się, mając wrażenie, że obserwuje nas stary marynarz. Kiedy w końcu wspięliśmy się kominem na szczyt, pozostaliśmy ciągle pod wrażeniem informacji z odległej przeszłości. Siedzieliśmy prawie dwie godziny, obserwując długie białe linie fal łamiących się nad rafą Gunfire. Z naszego punktu obserwacyjnego wyraźnie widzieliśmy przerwę w rafie i wielką ciemną połać wody w basenie w przejściu. Mogliśmy wyśledzić linię wąskiego przesmyku przez rafę. Stąd właśnie Arthur Barlow obserwował agonięDawn Light, patrząc, jak został przełamany przez wysoką falę. - Czas działa teraz przeciwko nam, Sherry - powiedziałem. Świąteczny nastrój ostatnich dni uleciał. - To już czterdzieści dni, jak Manny Resnick żegluje na Mandragorze. Jest już teraz niedaleko Kapsztadu. Dowiemy się, kiedy tam dotrze. - Jak? - Mam starego przyjaciela, który tam mieszka. Jest członkiem jachtklubu... Będzie obserwować i zatelegrafuje w momencie, kiedy Mandragora zacumuje. Spojrzałem w dół i po raz pierwszy zauważyłem niebieski słup dymu z ogniska rozpalonego między palmami przez Angela - Byłem trochę kopnięty podczas tej wyprawy - wymruczałem. - Zachowujemy się jak grupa uczniaków na pikniku. Od tej pory trzeba zachowywać większą ostrożność... Tuż za kanałem jest mój stary przyjaciel, Ojczulek Suleiman, a Mandragora pojawi się na tych wodach wcześniej, niżbym sobie życzył. Musimy od tej pory się kryć. - Ile czasu potrzebujemy, jak myślisz? - zapytała Sherry. - Nie wiem, moja słodka... ale bądź pewna, że więcej, niż to możliwe. Jesteśmy skrępowani koniecznością przywożenia wody i benzyny ze Św. Marii... będziemy mogli pracować 208 w głębinach jedynie przez kilka godzin w czasie każdego przypływu, kiedy warunki i wysokość wody na to pozwolą. Któż to wie, co znajdziemy, a przecież istnieje możliwość, że paczki pułkownika złożono w tylnym luku Dawn Light, a ta część statku została zniesiona na pełne morze. Jeśli tak było, możemy się ze wszystkim pożegnać. - Rozmawialiśmy już o tym przedtem, ty wstrętny, stary pesymisto - robiła mi wyrzuty Sherry. - Myśl o przyjemnych rzeczach. Więc myśleliśmy o przyjemnych rzeczach i robiliśmy przyjemne rzeczy dotąd, aż w końcu zauważyłem malutki i ciemny jak robaczek punkcik na brązowej powierzchni morza. To Chubby wracał ze Św. Marii. Zeszliśmy pośpiesznie, żeby go powitać. Kiedy przyszliśmy na plażę, właśnie wpływał do zatoczki. Łódź pod ciężkim ładunkiem benzyny i wody pitnej była głęboko zanurzona. Chubby stał na rufie, olbrzymi i ciężki, i tak niewzruszony jak wielka skała. Kiedy machaliśmy i krzyczeliśmy, pochylił poważnie głowę. Pani Chubby przysłała bananowe ciasto dla mnie, a dla Sherry wielki kapelusz pleciony z palmowego włókna Najwyraźniej Chubby opowiedział o zachowaniu Sherry, a wyraz jego twarzy stał się jeszcze bardziej żałobny niż normalnie, kiedy zobaczył, że szkoda już się stała. Sherry była przypieczona jak na wpół krwisty befsztyk. Już po zmierzchu zanieśliśmy do jaskini ostatni z pięćdziesięciu zbiorników. Potem zebraliśmy się przy ogniu, gdzie An-gelo przyrządził potrawę z mięczaków zebranych po południu w lagunie. Nastał czas, żeby powiedzieć mojej załodze o prawdziwym celu ekspedycji. Do Chubby'ego miałem zaufanie, że nic nie powie, nawet na torturach... ale z powiedzeniem Ange-lowi czekałem, aż zostanie odizolowany od wyspy. Słynął z tego, że potrafił popełnić największą niedyskrecję... zwykle, żeby zaimponować jednej z młodych panienek. Słuchali moich wyjaśnień w milczeniu i nie odezwali się, nawet gdy skończyłem. Angelo czekał, aż Chubby zacznie... ale ten dżentelmen nie był skory do podejmowania dyskusji. Sie- 209 dział i patrzył gniewnie w ogień, a jego twarz przypominała jedną z tych miedzianych masek z azteckiej świątyni. Kiedy wytworzył odpowiednią atmosferę teatralnego napięcia, sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął portmonetkę tak starą i zużytą, że skóra prawie darła się na strzępy. - Kiedy byłem chłopcem i łowiłem ryby w basenie przy przejściu przez Gunfire, chwyciłem wielkiego samca groupe-ra*. Kiedy otworzyłem mu brzuch, znalazłem w nim to. - Wyjął z portmonetki okrągły krążek. - Trzymam to od tej pory na szczęście. Nie sprzedałem nawet wtedy, kiedy pewien oficer z jednego z moich statków dawał mi dziesięć funtów. Podał krążek, abym mógł go obejrzeć w świetle ogniska. Była to złota moneta wielkości szylinga. Rewers pokrywały wschodnie litery, których nie mogłem odczytać, ale na awersie zobaczyłem herb z dwoma heraldycznymi lwami, podtrzymującymi tarczę i głowę w hełmie. Ten sam rysunek, który ostatnio widziałem na brązowym dzwonie, zatopionym przy Wyspie Wielkiej Płaszczki. Poniżej tarczy biegł napis: AUS: REGIS & SENAT: ANGLIA, a na obrzeżu: ENGLISH EAST INDIA COMPANY - Angielskie Towarzystwo Wschodnio-indyjskie. - Zawsze sobie przyrzekałem, że wrócę do przejścia w Gunfire.. . wygląda na to, że to teraz - ciągnął Chubby, podczas gdy ja badałem dokładnie monetę. Nie było na niej żadnej daty, ale nie wątpiłem, że to złoty mohur Towarzystwa. Czytałem o tej monecie, ale nigdy takiej nie widziałem. - Wyjąłeś ją z wnętrzności ryby, Chubby? - zapytałem. Potwierdził. - Myślę, że stary grouper zobaczył błysk i połknął ją. Musiała tkwić w jego brzuchu aż do czasu, kiedy go wyłowiłem. Oddałem mu monetę. - A więc, Chubby, to wskazuje, że w mojej historii kryje się jakaś prawda. - Wydaje się, że tak, Harry - odparł. Poszedłem do jaskini, aby zabrać rysunki Dawn Light i gazo- * grouper - ryba z gatunku strzępielowatych, występująca w wodach tropikalnych. 210 wą latarnię. Nachyliliśmy się nad rysunkami. Dziadek Chub-by'ego pływał jako marynarz na statku Towarzystwa Wscho-dnioindyjskiego, co pozwoliło Chubby'emu występować w charakterze kogoś w rodzaju eksperta. Uważał, że cały pasażerski bagaż i inne małe sztuki ładowano do przedniego luku na pokładzie dziobowym... Nie miałem zamiaru się z nim spierać. Nigdy się nie czaruj, jak Chubby często mnie ostrzegał. Kiedy wyciągnąłem tablicę pływów i zacząłem obliczać różnicę czasu dla naszej szerokości geograficznej, Chubby naprawdę się uśmiechnął, chociaż trudno to było rozpoznać. Wyglądało to raczej na szyderstwo, bo Chubby nie miał zaufania do rzędów drukowanych cyfr. Wolał określać czas przypływów według morskiego zegara we własnej głowie. Wiedziałem, że potrafi dokładnie przewidzieć przypływy na tydzień bez sięgania do jakiegokolwiek innego źródła. - Obliczyłem, że przypływ zacznie się o pierwszej czterdzieści, jutro - zaanonsowałem. - Człowieku, chociaż raz ci się udało - potwierdził moje obliczenia. Bez olbrzymiego ładunku, do którego zmuszono ją ostatnio, łódź płynęła, a przynajmniej takie mieliśmy wrażenie, z wielką lekkością i energią. Dwa silniki Evinrude pchały ją tak, że przemknęła przez wąski przesmyk w rafie jak fretka do króliczej nory. Angelo stał na dziobie i dając znaki rękami, wskazywał Chubby'emu stojącemu na rufie podwodne przeszkody. Trafiliśmy na dobrą wodę, żeby przepłynąć, i Chubby pewnie stawiał czoło falom. Mała łódź podrzucała dziobem i wierzgała rufą na falach, obryzgując nas wodą. Przejście było bardziej podniecające niż niebezpieczne. Sherry wydawała okrzyki i śmiała się z emocji. Chubby prowadził nas przez wąską gardziel między skałami koralowymi, mając z każdej strony nie więcej niż trzydzieści centymetrów wolnej przestrzeni. Potem przemykaliśmy wzdłuż wężowych skrętów przesmyku, żeby w końcu wyskoczyć na otwartą przestrzeń basenu. 211 - Nie ma co próbować kotwiczyć - mruknął Chubby. - Głęboko tutaj. Rafa schodzi pionowo. Mamy trzydzieści pięć metrów pod sobą, a dno jest parszywe. - Jak masz zamiar się utrzymać? - zapytałem. - Ktoś musi usiąść i trzymać łódź na silnikach. - Będzie zżerać paliwo, Chubby. - Czy ja o tym nie wiem - warknął. Kiedy przypływ jest w połowie, fala od czasu do czasu przechodzi przez rafę. Z niezbyt dużą siłą, jedynie z rozpyloną pianą, dostawała się do basenu, zmieniając powierzchnię w imbirowe piwo z bąbelkami. Jednakże kiedy przypływ wzrastał, fala przelewała się silniej. Wkrótce mogło być niebezpiecznie i musielibyśmy uciekać. Mieliśmy około dwóch godzin, żeby popracować przy odpowiednim stanie wody. Było jej na zmianę za dużo lub za mało. Przy odpływie fala była za niska, żeby pokonać kanał wejściowy, natomiast przy przypływie, przelewając się ponad rafą, mogłaby przewrócić otwartą łódź. Każdy nasz ruch musiał być dokładnie obliczony. Teraz każda minuta była droga. Oboje z Sherry włożyliśmy już kombinezony i maski i wystarczyło, żeby Angelo założył nam na plecy akwalung i zaciągnął taśmy uprzęży. - Jesteś gotowa, Sherry? - zapytałem, a ona skinęła głową. W jej ustach tkwił już ustnik. - Schodźmy. Przerzuciliśmy się przez burtę, żeby zanurzyć się razem pod cygarowaty kadłub łodzi. Powierzchnia ponad nami zdawała się ruchomą płaszczyzną rtęci, a przelewanie się wody przez rafę napełniało górną warstwę wody masą bąbelków. Obserwowałem Sherry. Była w swoim żywiole. Oddychała w wolnym rytmie doświadczonego płetwonurka, który oszczędza powietrze i jednocześnie skutecznie natlenia organizm. Uśmiechnęła się do mnie. Jej usta były wykrzywione przez ustnik, a oczy powiększone przez szklaną maskę. Uniosła oba kciuki. Popłynąłem szybko głową w dół, poruszając energicznie płetwami. Nie chciałem tracić powietrza na wolne zejście. Basen otwierał się ciemną dziurą poniżej nas. Otaczające ściany skalne pochłaniały dużo światła i nadawały mu złowiesz- czy wygląd. Woda była zimna i ciemna. Poczułem dreszcz prawie zabobonnego strachu. Coś złowrogiego czaiło się w tym miejscu, jakby w tych ponurych głębiach przebywały złośliwe, złe moce. Skrzyżowałem palce na szczęście i popłynąłem w dół wzdłuż pionowej koralowej ściany. Skała była podziurawiona ciemnymi grotami z występami, które sterczały ponad ścianami poniżej. Skały koralowe w różnych gatunkach odsłaniały swe niesamowite, dziwaczne i piękne kształty, ubarwione wszystkimi kolorami tęczy. Wodorosty i podwodne porosty falowały i wiły się wraz z ruchem wody, podobne do wyciągniętych rąk błagających żebraków albo do ciemnych grzyw dzikich koni. Obejrzałem się na Sherry. Była tuż za mną i znów się uśmiechała. Najwidoczniej nie podzielała mojego strachu. Schodziliśmy coraz niżej. Z sekretnej kryjówki wychyliły się długie żółte wąsy olbrzymiej langusty, poruszające się delikatnie i wyczuwające naszą obecność poprzez ruch wody. Chmary różnokolorowych ryb koralowych unosiły się na tle powierzchni skały; świeciły jak drogie kamienie w bladym świetle, przenikającym w głąb basenu. Sherry dotknęła mojego ramienia i zatrzymaliśmy się, żeby zajrzeć do czarnej groty. Para wielkich sowich oczu spojrzała na nas. Kiedy moje oczy przywykły do światła, poznałem olbrzymią głowę groupera. Był nakrapiany jak jajko siewki; brązowe i czarne plamki na beżowoszarym tle. Paszcza wyglądała jak szerokie przecięcie między grubymi gumowymi wargami. Kiedy obserwowaliśmy wielką rybę, przybrała ona postawę obronną. Nadęła się, powiększając już i tak imponujące rozmiary, rozwinęła pokrywy skrzelowe, powiększyła głowę i na koniec otworzyła paszczę mogącą z powodzeniem pomieścić całego człowieka - olbrzymia przepaść obramowana ostrymi zębami. Sherry ścisnęła moją rękę. Wypłynęliśmy z groty, a ryba uspokoiła się. Za każdym razem, kiedy chcę zobaczyć światowego rekordzistę groupera, to wiem, gdzie mam go szukać. Nawet uwzględniając powiększający efekt wody, uznałem, że ryba ważyła blisko pół tony. 212 213 Popłynęliśmy w dół wzdłuż koralowej ściany. Dookoła nas roztaczał się wspaniały i piękny podwodny świat, tętniący życiem, ale także pełen niebezpieczeństw. Przepiękne różnokolorowe ryby gnieździły się w jadowitych ramionach olbrzymich morskich anemonów, niewrażliwe na śmiertelną truciznę. Wzdłuż koralowej ściany wiła się jak długi czarny wojenny proporzec murena, a wśliznąwszy się do swojej kryjówki, odwróciła się, aby pokazać nam przerażające rzędy zębów i błyskające jak u węża oczy. Płynęliśmy ciągle w dół, poruszając płetwami, aż w końcu spostrzegłem dno. Była to ciemna dżungla utworzona z wodnych porostów i roślin. Spośród gęstwiny wodnego listowia wystawały gęsto rosnące pnie morskich bambusów i skamieniałych koralowych drzew, podczas gdy pagórki i wzgórza koralowe przybierały kształty, które pobudzały wyobraźnię, przykrywając nieznane. Zatrzymaliśmy się nad tą nieprzeniknioną dżunglą. Sprawdziłem na zegarku czas oraz głębokość. Miałem trzydzieści dziewięć metrów, a minęło pięć minut i czterdzieści sekund. Dałem Sherry ręką sygnał, aby została tam, gdzie była, a sam zagłębiłem się w podwodną dżunglę, ostrożnie rozgarniając zimne i śliskie wodorosty. Przebiłem sobie drogę pomiędzy nimi i dostałem się na względnie otwartą przestrzeń poniżej. Był to mroczny obszar, którego dach stanowiły morskie bambusy, a zamieszkiwały go dziwne, nieznane ryby i morskie zwierzęta. Od razu wiedziałem, że zbadanie dna basenu nie będzie łatwym zadaniem. Widoczność wynosiła tutaj trzy metry lub nawet mniej, a cały obszar, który musieliśmy zbadać, miał około hektara. Zdecydowałem wziąć Sherry ze sobą i początkowo zbadać teren przy podstawie rafy. Mieliśmy płynąć ramię przy ramieniu i tak, by nie stracić siebie z oczu. Wziąłem oddech, napełniając płuca powietrzem, aby odbić się od dna i przepłynąć przez gruby pas wodorostów. Początkowo nie dostrzegłem Sherry i poczułem ukłucie niepokoju. Następnie ujrzałem srebrny strumień jej bąbelków, unoszący się wzdłuż czarnej skały koralowej. Odpłynęła dalej, ignorując moje instrukcje. Byłem zirytowany. Popłynąłem w jej kierunku i nagle zobaczyłem, co robiła. Moja irytacja zmieniła się natychmiast w przerażenie. Długa seria wypadków i nieszczęść, które miały nas nawiedzić w przejściu Gunfire, zaczęła się. Z koralowej rafy wyrastała przepiękna roślina podobna do paproci, wdzięcznie rozrastająca się w liczne rozgałęzienia i pędy w kolorze od jasnoróżowego do ciemnego szkarłatu. Sherry ułamała dużą gałąź. Trzymała ją gołymi rękami, a kiedy spieszyłem do niej, zobaczyłem, że jej nogi otarły się lekko o czerwone ramiona przerażającego ognistego korala. Ścisnąłem nadgarstki dziewczyny, chcąc ją zmusić do wypuszczenia pięknej i okrutnej rośliny. Wbiłem kciuki w jej ręce, potrząsając gwałtownie, żeby pozbyła się przerażającej zdobyczy. Byłem oszalały, wiedziałem bowiem, że z komórek w gałęziach koralu tysiące maleńkich polipów wstrzeliwuje w jej ciało haczykowate zatrute strzałki. Patrzyła na mnie wielkimi oczami, zaniepokojona, że coś złego się stało, ale niepewna, co to było. Chwyciłem ją i zacząłem natychmiast się unosić. Pomimo grozy sytuacji przestrzegałem elementarnych zasad wynurzania się - nigdy nie wyprzedzać własnych bąbelków, ale unosić się równo z nimi. Spojrzałem na zegarek. Minęło osiem minut i trzydzieści sekund, co oznaczało, że spędziliśmy trzy minuty na głębokości czterdziestu metrów. Szybko obliczyłem przystanki, ale byłem jak w pułapce, pomiędzy piekłem zbyt szybkiej dekompresji a zbliżającą się agonią Sherry. Zaczęło się, kiedy byliśmy w połowie drogi na powierzchnię. Twarz Sherry wykrzywiła się, a oddech stał się tak płytki i nierówny, że aż się zaniepokoiłem, że zawór butli zostanie zablokowany i nie będzie jej dłużej podawać powietrza. Zaczęła wyrywać się z mojego uścisku, dłonie jej mocno się zaczerwieniły, a na udach wystąpiły jaskrawoczerwone pręgi jak od uderzenia biczem. Dziękowałem Bogu, że kombinezon ochraniał tułów. Kiedy powstrzymywałem ją dla dekompresji pięć metrów poniżej powierzchni, dziko ze mną walczyła, kopiąc i wykręca- 214 215 jąc się w moich objęciach. Skróciłem postój, jak to tylko było możliwe, i wyniosłem ją na powierzchnię. W momencie, kiedy nasze głowy wynurzyły się, wyplułem ustnik i wrzasnąłem: - Chubby! Szybko! Łódź znajdowała się w odległości pięćdziesięciu metrów, ale silniki warczały. W chwili gdy skierowała się na nas, Chubby oddał ster Ange-lowi i skoczył na dziób. Pochylił się nad nami, jak wielki brązowy olbrzym. - To ognisty koral, Chubby! - krzyknąłem. - Ciężko poparzona. Wynieś ją! Chubby wychylił się i chwycił pasy na karku Sherry. Uniósł ją z wody. Zwisała w jego brązowych rękach jak utopiony ko-ciak. Zostawiłem moje butle w wodzie, by wyłowił je Angelo, i wdrapałem się na burtę. Chubby położył już Sherry na podłodze łodzi i pochylał się nad nią, trzymając ją w ramionach, aby uspokoić szamotania i jęki cierpienia. Pod stosem ekwipunku na dziobie znalazłem apteczkę. Słyszałem za sobą łkanie Sherry. Niezdarnymi palcami otworzyłem ampułkę z morfiną i napełniłem strzykawkę jasnym płynem. Teraz byłem wściekły i pełen niepokoju. - Ty cholerna idiotko - zawarczałem. - Co ci przyszło do głowy, żeby zrobić taką kretyńską rzecz? Nie mogła mi odpowiedzieć. Jej zsiniałe pokryte śliną usta drżały. Uszczypałem jej udo i wbiłem igłę, wyciskając zawartość strzykawki. Mówiłem ciągle w złości: - Ognisty koral... mój Boże, czy przypadkiem nie jesteś za-kichanym konchologiem? Nawet dziecko na wyspie nie jest takie głupie. - Nie pomyślałam, Harry - wysapała, chwytając powietrze. - Nie pomyślałaś - powtórzyłem. Jej ból wywołał nową porcję złości. - Po co ci rozum, ty głupi, mały ptasi móżdżku. Wyjąłem igłę i przetrząsnąłem apteczkę w poszukiwaniu środka przeciwbólowego. - Powinienem cię przerzucić przez kolano, ty... 216 Chubby spojrzał na mnie. - Harry, mówisz do panny Sherry. Jeszcze jedno takie słowo i... bracie, będę musiał złamać ci kark, słyszysz? Zdawałem sobie sprawę, że mówi poważnie. Widziałem już, jak łamał karki, i wiedziałem, że to jest coś, czego trzeba uniknąć, więc powiedziałem: - Zamiast wygłaszać mowy... może byś nas, do cholery, zabrał i zawiózł na wyspę. - Albo będziesz ją traktował łagodnie, chłopie, albo przypiekę ci tyłek tak, że wolałbyś zamiast tego usiąść na pęczku ognistego korala, słyszysz? Zignorowałem ten buntowniczy wybuch i spryskałem brzydkie czerwone pręgi na udach Sherry preparatem, który tworzył na skórze łagodzącą i leczącą błonkę. Następnie wziąłem Sherry w ramiona i tak trzymałem w czasie, kiedy morfina łagodziła szok, spowodowany poparzeniem. Chubby wiózł nas z powrotem na wyspę. Kiedy niosłem Sherry do groty, była już na wpół odurzona narkotykiem. Całą noc zostałem u jej boku, starając się ulżyć jej w dreszczach i potach, wywołanych gorączką spowodowaną przez jadowitą truciznę. Raz jęknęła i wyszeptała, półprzytomna: - Tak mi przykro, Harry. Nie wiedziałam. Po raz pierwszy nurkowałam w wodach z koralami. Nie rozpoznałam tego. Chubby i Angelo także nie spali. Słyszałem pomruk ich głosów przy ognisku. Co godzina jeden z nich, chrząkając, stawał u wejścia do groty i pytał niespokojny: - Jak ona się ma, Harry? Nad ranem najgorsze skutki zatrucia minęły. Ukłucia zmieniły się w brzydkie pęcherze, musiało jednakże minąć jeszcze trzydzieści sześć godzin, zanim któreś z nas mogło w sobie wzniecić entuzjazm do ponownego zanurzenia się. Ale wtedy stan morza był niedobry. Musieliśmy czekać jeszcze jeden dzień. Cenne godziny wymykały się. Mogłem sobie wyobrazić drogę Mandragory. Sprawiała wrażenie szybkiego i mocnego statku i z każdym dniem nasza przewaga czasowa zmniejszała się. 217 Trzeciego dnia wyruszyliśmy znów do basenu. Było wczesne popołudnie. Odważyliśmy się na przejście, nie czekając na wyższą wodę. Ostre skały koralowe dzieliły zaledwie centymetry od kadłuba łodzi. Sherry miała jeszcze obandażowane ręce, została więc w łodzi, aby dotrzymać towarzystwa Angelowi. Chubby i ja zanurkowaliśmy razem, płynąc w dół szybko i zatrzymując się nad kołyszącymi się wierzchołkami morskich bambusów tylko po to, aby zostawić pierwszą boję do oznakowania miejsca. Zdecydowałem, że konieczne jest systematyczne zbadanie dna. Podzieliłem cały obszar na kwadraty, zakotwiczając ponad podwodnym lasem boje na cienkich nylonowych linkach. Pracowaliśmy przez godzinę i nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na resztki wraka, jakkolwiek znajdowały się tam skupiska korali, pokryte morską roślinnością, które wymagały bliższych obserwacji. Zaznaczyłem je na tabliczce przytwierdzonej do uda. Po blisko godzinie nasza rezerwa powietrza w podwójnych butlach, dwa i pół metra sześciennego każda, niebezpiecznie zmalała. Chubby zużył więcej powietrza niż ja, bo był o wiele większym mężczyzną, o mniej doskonałej technice oddychania niż moja. Regularnie sprawdzałem jego manometr. Gdy płynęliśmy do góry, szczególnie uważnie pilnowałem okresów dekompresji, chociaż Chubby, jak zwykle, okazywał swoją niecierpliwość. Nigdy, w odróżnieniu ode mnie, nie widział nurka wychodzącego na powierzchnię zbyt szybko, w którego żyłach krew zaczynała się burzyć jak szampan. Wynikły z tego powodu szok może okaleczyć człowieka, a bąbelki powietrza, dostawszy się do mózgu, mogą spowodować nieodwracalne uszkodzenia. - Znaleźliście coś?! - zawołała Sherry, gdy tylko pojawiliśmy się na powierzchni. Kiedy płynęliśmy do łodzi, pokazałem jej kciuk skierowany do dołu. Wypiliśmy po filiżance kawy z termosu, wypaliłem wyspowe cygaro, odpoczywaliśmy i gadaliśmy. Myślę, że byliśmy trochę rozczarowani, że sukces nie nastąpił natychmiast. 218 Podtrzymywałem ich jednak na duchu przypomnieniem pierwszego odkrycia. Chubby i ja przełożyliśmy zawory redukcyjne na świeżo naładowane butle i zeszliśmy ponownie. Tym razem mogłem sobie pozwolić tylko na czterdzieści pięć minut pracy na głębokości czterdziestu metrów, ponieważ efekty przenikania gazu do krwi kumulują się. Kilkakrotne nurkowanie na dużą głębokość znacznie zwiększa niebezpieczeństwo. Ostrożnie przeciskaliśmy się przez gąszcz podwodnych bambusów i ponad zwaliskiem bloków koralowych, badając żleby i jary między nimi, zatrzymując się co kilka minut, aby zrobić szkice interesującego nas terenu, i pływając tam i z powrotem po wyznaczonym obszarze między bojami. Kiedy minęły czterdzieści trzy minuty, spojrzałem w kierunku Chubby'ego. Żaden z naszych kombinezonów nie pasował na niego, więc nurkował tylko w starym, czarnym wełnianym kostiumie kąpielowym. Przypominał jednego z moich zaprzyjaźnionych delfinów, tyle że brakowało mu wdzięku, kiedy torował sobie drogę przez gąszcze. Uśmiechnąłem się do swej myśli i chciałem się odwrócić, kiedy przypadkowy promień światła przeniknął przez przestrzeń powyżej nas i błysnął na czymś białym, leżącym na dnie poniżej Chubby'ego. Podpłynąłem szybko i zbadałem biały przedmiot. Początkowo wydawało mi się, że to odłamek muszli jakiegoś mięczaka, ale było to za grube i o zbyt regularnym kształcie. Zanurkowałem, żeby zbadać przedmiot osadzony w zniszczonej bryle korala. Sięgnąłem po łom przytroczony do parcianego pasa i odłupałem grudę korala zawierającą biały przedmiot. Ważyła ponad dwa kilogramy. Włożyłem ją do torby. Chubby obserwował mnie. Dałem sygnał do wynurzenia. - Jest coś?! - krzyknęła Sherry natychmiast, jak tylko ukazaliśmy się na powierzchni. Uwięzienie na łodzi niewątpliwie grało jej cholernie na nerwach. Była poirytowana i niecierpliwa... ale nie zamierzałem pozwolić jej na nurkowanie, dopóki brzydkie, ropiejące rany na rękach i udach nie zagoją się. Wiedziałem, jak łatwo w tych warunkach wtórna infekcja może za- 219 atakować otwarte rany. Dawałem jej antybiotyki i starałem się, by zachowywała spokój. - Nie wiem - odpowiedziałem, kiedy dopłynęliśmy do łodzi, i wręczyłem jej siatkową torbę. Chwyciła ją chciwie. Podczas gdy wdrapywaliśmy się na pokład i zdejmowaliśmy ekwipunek, Sherry obracała w rękach bułę kamienia i oglądała ją dokładnie. Fala już waliła ciężko w rafę, burząc wodę w basenie, a łódź podskakiwała i kręciła się na niespokojnej powierzchni. Angelo miał trudności z utrzymaniem jej w miejscu... nadeszła pora odpłynięcia. Spędziliśmy tyle czasu pod wodą, ile uważałem za bezpieczne w ciągu jednego dnia. Wkrótce ciężka oceaniczna fala zacznie przewalać się przez koralową barierę i przelewać się przez basen. - Płyniemy do domu, Chubby! - zawołałem, a on podszedł do silników. Całą uwagę skierowaliśmy na dziką przeprawę przez kanał. Wraz z przypływem fale wypiętrzały się pod naszą rufą, podrywając nas do góry, i przechodziły pod kadłubem tak szybko, że łódź traciła sterowność i groziła obróceniem się i roztrzaskaniem burty o koralowe ściany kanału. Jednakże umiejętności żeglarskie Chubby'ego nigdy nie zawodziły i w końcu wyskoczyliśmy na bezpieczne wody za rafą i skręciliśmy ku wyspie. Teraz mogłem skierować uwagę na przedmiot wydobyty z dna. Umieściłem bryłę martwego koralu na ławce łodzi, nie zwracając uwagi na Sherry, dającą mi szereg poleceń zachowania ostrożności. Jednym uderzeniem łomu elegancko rozbiłem bryłę na trzy części. Naszym oczom ukazały się liczne przedmioty, które zostały wchłonięte i zachowane przez żyjące koralowe polipy. Znajdowały się tu trzy okrągłe szare kulki wielkości tych szklanych, którymi zwykle bawią się dzieci. Wyjąłem jedną z koralowego łożyska i zważyłem na ręce. Była ciężka. Podałem ją Sherry. - Zgadujesz? - zapytałem. - Kula od muszkietu - powiedziała bez wahania. - Oczywiście - zgodziłem się. Powinienem był to rozpo- 220 znać. Postanowiłem się zrehabilitować przy następnej identyfikacji. - Mały mosiężny kluczyk. - Geniusz! - wykrzyknęła z ironią, ale ja zignorowałem uwagę. Manipulowałem delikatnie, chcąc wyjąć biały przedmiot, który pierwszy zwrócił moją uwagę. Udało mi się w końcu i odwróciłem go, żeby zbadać niebieski wzór wykonany po jednej stronie. Był to kawałek biało glazurowanej porcelany, odłamek brzegu talerza ozdobionego herbem. Połowy rysunku brakowało, ale natychmiast rozpoznałem heraldycznego lwa i słowa: SENAT. ANGLIA. To znów była dewiza Towarzystwa, zachowana na części talerza używanego na statku. Podałem go Sherry i nagle zrozumiałem, jak to musiało być. Opowiedziałem jej moją wizję, a ona słuchała w milczeniu, bawiąc się kawałkiem porcelany. - Kiedy w końcu fala przełamała kadłub Dawn Light na połowę, poszedł na dno częścią środkową, a cały ciężki ładunek wyposażenia przesunął się, rozdzierając wewnętrzną przegrodę. Wszystko z niego wyleciało: armaty i kule, talerze i srebro stołowe, karafki i filiżanki, monety i pistolety... wszystko zaśmieciło dno basenu obfitym zasiewem ludzkich wyrobów, a koral wessał je i pochłonął. - A skrzynie ze skarbem? - zapytała Sherry. - Czy one mogły wypaść z kadłuba? - Nie wiem - odpowiedziałem, a Chubby, który uważnie przysłuchiwał się, splunął przez burtę i zamruczał: - Przednia ładownia miała zawsze podwójne ściany z trzy-calowych dębowych desek, żeby unieruchomić ładunek w czasie sztormu. Cokolwiek tam było wtedy, jest i teraz. - A taka opinia kosztowałaby cię dziesięć gwinei na Harley Street - mówiąc to, mrugnąłem do Sherry. Zaśmiała się i zwróciła do Chubby'ego. - Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili, drogi Chubby. -Chubby zaś spojrzał z morderczym wyrazem twarzy i nagle znalazł coś niesłychanie interesującego gdzieś daleko na hory- zoncie. 221 Wieczorem popływaliśmy z Sherry przy jednej z zacisznych plaż, później przebraliśmy się w świeże ubrania i siedząc przy ognisku, piliśmy chivas regał i jedliśmy krewetki złowione w lagunie. Wtedy podniecenie naszymi pierwszymi małymi znaleziskami już minęło. Zacząłem rzeczowo rozpatrywać implikacje złamania się kadłuba Dawn Light i jego rozrzucenia po obszarze podwodnego ogrodu. Jeśli Chubby się mylił, ciężkie skrzynie ze złotym skarbem wyleciały z ładowni i swobodnie opadły na dno. W tej sytuacji poszukiwania byłyby beznadziejnym zadaniem. W czasie pobytu na dnie widziałem dwieście bloków i wzgórków koralu... i każdy z nich mógł zawierać część tygrysiego tronu Indii. Jeśli Chubby się nie mylił, skarb pozostał w ładowni, a koralowe polipy rozprzestrzeniły się nad całą przednią partią statku, leżącą na dnie, pokrywając drewniany kadłub warstwa po warstwie zwapniałym kamieniem, aż stał się pancernym grobowcem skarbu, zamaskowanego przez gąszcz podwodnych roślin. Przedyskutowaliśmy zagadnienie szczegółowo. Każdy z nas zaczął zdawać sobie sprawę z ogromu zadania, którego się podjęliśmy. Doszliśmy do wniosku, że składa się ono z dwóch oddzielnych części. Po pierwsze, musieliśmy zlokalizować i zidentyfikować skrzynie ze skarbem, a po drugie musieliśmy wyrwać je z nieustępliwych objęć korala. - Wiesz, co będzie nam potrzebne, prawda, Chubby? - zapytałem, a on przytaknął. - Masz ciągle te dwie skrzynki? -Wstydziłem się wspomnieć w obecności Sherry o ładunku wybuchowym. Przypomniał mi się pomysł, dla którego uznaliśmy z Chub-bym za konieczne zgromadzić duży zapas silnych materiałów wybuchowych. To było trzy lata temu, podczas chudego sezonu, kiedy rozpaczliwie potrzebowałem żywej gotówki, żeby utrzymać siebie i Tańczącą Falę na powierzchni. Nawet najbardziej naciągając prawo, nie można byłoby naszego pomysłu uznać za legalny i wolałbym raczej zamknąć ten rozdział i zapomnieć o nim... ale teraz potrzebowaliśmy materiału wybuchowego. Chubby potrząsnął głową. 222 - Chłopie, to zaczęła być cholernie śmierdząca sprawa. Jeślibyś czknął piętnaście metrów od tego, to gotowe było rozwalić całą wyspę. - Co z tym zrobiłeś? - Razem z Angelem wywieźliśmy to do Kanału Mozambickiego i wrzuciliśmy do wody. - Potrzebne nam będą przynajmniej dwie skrzynki, żeby rozwalić te wielkie kupy tam na dole. - Porozmawiam z panem Cokerem jeszcze raz... powinien to załatwić. - Zrób to, Chubby. Kiedy następnym razem popłyniesz na Św. Marię, powiedz Fredowi Cokerowi, żeby dał nam trzy skrzynki. - A co z ananasami, które uratowaliśmy z Tańczącej Fali! -zapytał Chubby. - Do niczego - odpowiedziałem. Nie chciałem, aby mój nekrolog brzmiał: „Mężczyzna, który próbował zdetonować ręczny granat MK VII w wodzie na głębokości czterdziestu metrów". Następnego dnia rano obudziła mnie nienaturalna cisza i nieruchome od upału powietrze. Leżałem rozbudzony nadsłuchując, ale nawet kraby były cicho. Nie słyszałem też nieustannego skrzypu liści palmowych. Jedynym odgłosem był spokojny i delikatny oddech kobiety leżącej obok mnie. Pocałowałem ją delikatnie w policzek i próbowałem wyciągnąć spod jej głowy zdrętwiałe ramię, nie budząc jej. Sherry przechwalała się zawsze, że nigdy nie używa poduszki. „To jest niedobre dla kręgosłupa" - powiedziała mi pouczającym tonem, ale nie przeszkadzało to jej wykorzystywać każdej odpowiedniej partii mojego ciała jako substytutu. Wyszedłem z jaskini, masując ręce i nogi, aby przywrócić krążenie krwi. W czasie gdy dostarczałem wilgoci swojej ulubionej palmie, badałem-niebo. To był niezdrowy świt, pomazany ciemną mgiełką, która przyciemniła gwiazdy. Rozgrzane powietrze leżało nisko nad 223 ziemią, ciężkie i omdlałe, bez żadnej bryzy, która mogłaby je poruszyć, a mrowie przenikało skórę w naładowanej atmosferze. Chubby dorzucił właśnie gałązek do ogniska i rozdmuchał ogień. Spojrzał na mnie i potwierdził moje przewidywania. - Pogoda się popsuje. - Co idzie, Chubby? Wzruszył ramionami. - Barometr spadł do 716, ale zobaczymy w południe. - Odwrócił się, aby podmuchać w ogień. Pogoda wpłynęła także na Sherry. Włosy na skroniach miała mokre od potu i rzuciła się na mnie wściekle, kiedy zmieniałem jej opatrunek. Chwilę potem jednak podeszła do mnie, kiedy się ubierałem, i przytuliła policzek do moich nagich pleców. - Przepraszam, Harry, jest tak lepko i duszno - powiedziała i przesunęła ustami po moich plecach, dotykając językiem grubych brzegów blizny po kuli. - Przebaczysz? - zapytała. Chubby i ja zanurkowaliśmy o jedenastej. Przebywaliśmy na dole trzydzieści osiem minut, nie odkrywając nic specjalnego, kiedy usłyszałem cichutkie klink, klink, klink, rozchodzące się w wodzie. Zatrzymałem się, żeby posłuchać, spostrzegłszy, że Chubby także się zatrzymał. Zabrzmiało znowu, powtórzone trzy razy. Na powierzchni Angelo zanurzył w wodzie połowę metrowej stalowej sztaby i dawał nam sygnały, uderzając w nią młotkiem. Pokazałem Chubby'emu otwartą dłonią znak „zmywać się" i zaczęliśmy natychmiast płynąć do góry. Kiedy wgramoliliśmy się do łodzi, zapytałem zniecierpliwiony: - Co jest, Angelo? W odpowiedzi wskazał coś nad postrzępioną i nieregularną ścianą rafy w stronę otwartego morza. Zdjąłem maskę i zamrugałem oczami, żeby je przystosować do patrzenia na odległość po ograniczonym polu widzenia w podwodnym świecie. To coś, niskie i czarne, leżało na powierzchni morza jak cienka ciemna smuga, którą swawolny bożek wymalował węglem przez horyzont, ale nawet przez ten czas, kiedy patrzyłem, wy- 224 dawała mi się rosnąć i rozszerzając się coraz bardziej na tle bladoniebieskiego nieba, wyrastała z morza coraz ciemniejsza. Chubby gwizdnął cicho i potrząsnął głową. - Przybywa pani C, chłopie, spieszy się bardzo. Szybkość tego niskiego, ciemnego frontu była niesamowita. Podnosił się, rysując żałobny wir na niebie. Kiedy Chubby zapalał silnik i ruszył do kanału, pierwsze pędzące smugi chmur zasłoniły słońce. Sherry usiadła przy mnie na ławce i pomagała mi ściągnąć gumowy kombinezon. - Co to jest, Harry? - zapytała. - Pani C. - odpowiedziałem. - To jest cyklon, ten sam, który zatopił Dawn Light. - Jest znowu na polowaniu. Angelo wyciągnął pasy ratunkowe i wręczał każdemu z nas. Zapięliśmy je i siedząc blisko siebie, obserwowaliśmy, jak front rośnie, obejmuje słońce, zmienia niebo z bardzo niebieskiego w ciemnoszary dach, utworzony przez paskudną pędzoną wiatrem chmurę. Płynęliśmy szybko, aby przed nią uciec. Wyszliśmy z kanału i gnaliśmy przez przybrzeżne wody, szukając schronienia w zatoczce. Wszystkie twarze były zwrócone w kierunku strasznej chmury. Serca drżały z poczucia własnej kruchości wobec takiej siły i potęgi. Front chmury przeszedł nad naszymi głowami, kiedy wpłynęliśmy do zatoczki, i natychmiast dostaliśmy się w świat mroku, pełen furii, która miała nadejść. Chmura wlokła pod sobą masy zimnego, mokrego powietrza. Gdy przeszła nad nami, zadrżeliśmy od nagłego spadku temperatury. Z wyciem nadciągnął wiatr, zmieniając powietrze w mieszaninę piasku i pędzonego deszczu. - Silniki! - krzyknął Chubby, kiedy łódź dotknęła plaży. Te dwa nowe evinrudy stanowiły połowę jego życiowych oszczędności, więc doskonale rozumiałem jego troskę. - Weźmiemy ze sobą. - A łódź?-nalegał Chubby. - Zatop ją. Tutaj jest twarde piaszczyste dno, na którym może spocząć. 225 Kiedy wyjmowaliśmy z Chubbym silniki, Angelo i Sherry naciągali brezent nad otwartym pokładem, aby zabezpieczyć ekwipunek, a następnie, używając nylonowych lin do nurkowania, przywiązali bezcenne akwalungi i wodoodporne skrzynie, które zawierały narzędzia i apteczkę. Ja i Chubby nieśliśmy dwa ciężkie evinrudy, a Angelo pozwolił wiatrowi zepchnąć łódź na zatoczkę, tam wyciągnął za-tyczki z dna, po czym łódź natychmiast napełniła się wodą. Wzburzone przez wiatr morze przelało się przez burtę. Poszła szybko na dno, by spocząć na głębokości sześciu metrów. Angelo wrócił na plażę, płynąc silnymi ruchami ramion, a fale załamywały się nad jego głową. Przez ten czas ja i Sherry dotarliśmy prawie do linii palm. Zgięty pod ciężarem, spojrzałem za siebie. Chubby stąpał za nami ciężko. Był obciążony podobnie jak ja, drugim silnikiem. Zgiął się wpół pod ciężarem metalu i brodził po pas w strumieniu pędzonego białego piasku. Angelo wyszedł z wody i podążał za nim. Byli tuż za nami, gdy z Sherry wbiegliśmy między drzewa. Licząc, że znajdziemy tu schronienie, byłem głupcem. Nagle zmieniliśmy dotkliwą niewygodę w realne, śmiertelne niebezpieczeństwo. Potężny wicher cyklonu młócił palmami w dzikim szaleństwie. Łomot był ogłuszający. Długie, wysmukłe pnie palm gięły się wściekle, a wiatr wyrywał liście i niósł je z mgłą piachu i deszczu jak olbrzymie, przerażające ptaki. Biegliśmy gęsiego ledwo widoczną ścieżką. Prowadziła nas Sherry, osłaniając głowę obiema rękami. Po raz pierwszy czułem wdzięczność za znikomą ochronę, jaką dawał mi wielki biały silnik na moim ramieniu. Wszyscy byliśmy narażeni na podwójne niebezpieczeństwo. Szarpanie palm wysokich na piętnaście metrów powodowało spadanie z ich czubków kiści orzechów twardych jak żelazo. Wielkie jak kule armatnie i prawie tak samo niebezpieczne pociski te bombardowały nas, kiedy biegliśmy. Jeden z nich uderzył w silnik, który niosłem, że aż się zatoczyłem. Inny upadł przy ścieżce, odbił się i uderzył Sherry w nogę. Chociaż wytracił impet, zdołał zwalić dziewczynę z nóg. Kiedy wstała, kulała 226 ciężko, ale pobiegła dalej pod śmiercionośnym gradem orzechów kokosowych. Dotarliśmy do grzbietu wzgórza, akurat gdy wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Usłyszałem huk wiatru o nutę groźniejszy; szedł ponad wierzchołkami drzew, wyjąc jak dzika bestia. Wionął w nas nową zasłoną piachu. Kiedy spojrzałem do przodu, zobaczyłem pierwszą palmę, która padła. Ujrzałem, jak pochyliła się znużona, wyczerpana wysiłkiem przeciwstawiania się wiatrowi. Ziemia dookoła jej pnia uniosła się, a korzenie zostały wyrwane z piaszczystej gleby. W miarę jak palma padała, nabierała szybkości, zakreślając przerażający łuk i zbliżała się jak topór kata w naszym kierunku. Sherry była piętnaście kroków przede mną; właśnie zaczynała schodzić ze wzgórza. Ręce trzymała ciągle nad opuszczoną głową i obserwowała własne stopy. Biegła prosto pod padające drzewo. Wydawała się tak mała i delikatna w porównaniu z olbrzymim pniem. Mógł zgnieść ją jednym potężnym uderzeniem. Wrzasnąłem do niej, ale chociaż była tak blisko, nie mogła mnie usłyszeć. Wycie wichru wydawało się przytępiać wszystkie nasze zmysły. Wysmukły, długi pień palmy leciał w dół, a Sherry wbiegła na jego drogę. Rzuciłem silnik i pobiegłem do przodu. Wiedziałem, że nie zdążę dosięgnąć jej na czas. Rzuciłem się więc na brzuch, a wyciągniętą ręką podciąłem jej nogi. Sherry upadła na płask, twarzą w piasek. Kiedy leżeliśmy rozciągnięci, palma trzasnęła o ziemię. Rozległ się łoskot górujący nad rykiem wichru, a wstrząs szarpnął moim ciałem tak, że zaszczekały mi zęby. Natychmiast zerwałem się na nogi, podnosząc Sherry. Drzewo ominęło ją o niecałe pół metra. Była oszołomiona i przerażona. Przytuliłem ją na moment, próbując uspokoić i dodać sił. Następnie przeniosłem ją przez blokujący ścieżkę pień palmy i popchnąłem w kierunku grzbietu wzgórza. - Biegnij! - krzyknąłem, a ona ruszyła do przodu. Angelo pomógł mi podnieść silnik i zarzucić na ramię. Przeleźliśmy przez drzewo i wspinaliśmy się po stoku za biegnącą Sherry. Wszędzie dookoła słyszałem huk i trzask padających drzew. 227 Próbowałem biec tak, by zawczasu spostrzec grożące niebezpieczeństwo, ale kolejny lecący kokos uderzył mnie w skroń, na moment przyćmiewając wzrok. Słaniałem się na nogach, otumaniony, pod groźbą palm padających wokół mnie jak potworne gilotyny. Dotarłem do krawędzi grzbietu, nie zdając sobie z tego sprawy. Nie byłem przygotowany na pełną, nie hamowaną niczym siłę wiatru w plecy. Pchnął mnie do przodu, grunt usunął mi się spod nóg i zostałem rzucony przez grzbiet wzgórza. Razem z silnikiem sturlałem się w dół po spadzistym stoku. Spadając, dogoniłem Sherry i uderzyłem ją w nogi. Upadła i przyłączyła się do silnika i do mnie w naszym pospiesznym zjeździe. W jednym momencie ja byłem na górze, a w następnym panna North siedziała między moimi łopatkami, potem znowu silnik był na nas obojgu. Kiedy osiągnęliśmy dół najbardziej stromej ścieżki, leżeliśmy jedno na drugim, sponiewierani i zmęczeni. Byliśmy osłonięci przez grzbiet przed bezpośrednią furią wiatru. Miałem możliwość usłyszeć, co Sherry mówiła. Było najzupełniej oczywiste, że gorzko odczuła to, co poczytała za nie sprowokowaną napaść i na głos wyrażała wątpliwości na temat mojego pochodzenia, charakteru i wychowania. Nawet w moim rozpaczliwym stanie jej złość wydawała mi się nagle niesamowicie komiczna i zacząłem się śmiać. Zobaczyłem, że próbowała znaleźć tyle siły, by mnie uderzyć, więc postanowiłem odwrócić jej uwagę i ochryple wyrecytowałem dwuznaczny wierszyk, który nasze chwilowe położenie przywiodło mi na pamięć. Patrzyła na mnie przez moment jak na coś bardzo dziwnego, potem zaczęła się także śmiać, ale jej śmiech miał w sobie nutę dzikiej histerii. - Och, ty świnio! - wyłkała śmiejąc się. Łzy płynęły jej po policzkach, a mokre, oblepione piaskiem włosy kręciły się dookoła twarzy jak grube ciemne węże. Angelo, kiedy tylko dotarł do nas, był przekonany, że Sherry płacze. Postawił ją delikatnie na nogi i pomógł zejść ostatnich kilkaset metrów do groty, zostawiając mnie, żebym sam jeszcze raz uniósł silnik na moje obolałe ramię i podążył za nimi. 228 Nasza grota mogła przetrwać wiatry cyklonu. Prawdopodobnie zresztą wybrana została w tym celu przez starych rybaków. Odczepiłem kawałek płótna, zawiniętego dookoła pnia palmy, i użyłem go, by zasłonić wejście, przyciskając dolny koniec kamieniami. W ten sposób powstał mroczny raj, do którego wczołgaliśmy się jak dwa zranione zwierzęta. Zostawiłem silnik w grocie Chubby'ego. Był w fatalnym stanie, ale wiedziałem, że Chubby potraktuje go z całym miłosnym oddaniem jak matka swoje chore dziecko i że kiedy cyklon przejdzie, silnik jeszcze raz gotowy będzie do wyjścia w morze. Po zainstalowaniu zasłony Sherry i ja mogliśmy rozebrać się i oczyścić z soli i piasku. Zużyliśmy pełną miednicę drogocennej świeżej wody. Po kolei stawaliśmy w miednicy i zmywaliśmy się gąbką na zmianę. Miałem masę zadrapań i ranek w wyniku mojej długiej walki z silnikiem. Chociaż apteczka spoczywała w łodzi na dnie zatoki, znalazłem w torbie butelkę czerwonego płynu antyseptycz-nego. Sherry przekonywająco odegrała rolę Florence Nightin-gale, przemywając płynem moje rany i mrucząc wyrazy współczucia i ubolewania. Podobała mi się ta cała krzątanina wokół mnie. Stałem jakby na wpół uśpiony, podnosząc rękę lub poruszając nogą, jak mi kazano. Nagle uświadomiłem sobie, że panna North nie traktuje moich skaleczeń z prawdziwą powagą, na jakie zasługiwały. Nagle wydała gwizd radości i zrobiła na moim najbardziej delikatnym koniuszku czerwoną plamę. - Rudolf, czerwononosy renifer - zarechotała, a ja ocknąłem się, żeby zaprotestować z goryczą. - Hej, to się nie zmywa! - Fajnie! - krzyknęła. - Będę cię mogła znaleźć, gdybyś się zgubił w tłumie. Poruszył mnie taki niewyobrażalny brak powagi. Przywołałem całą moją godność i poszedłem szukać suchych spodni. Sherry wyciągnęła się na materacu i obserwowała mnie, kiedy grzebałem w torbie. - Jak długo to potrwa? - zapytała. 229 - Pięć dni - odpowiedziałem i zamilkłem, nadsłuchując uporczywego wycia wichru. - Skąd to wiesz? - To zwykle trwa pięć dni - wytłumaczyłem, wciągając szorty. - Pozwoli to nam na wzajemne poznanie się. Uwięzieni przez cyklon, tkwiliśmy zamknięci razem w ciasnej grocie o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Było to dziwne doświadczenie. Każde wyjście z groty, do którego zmuszały nas naturalne potrzeby lub chęć zobaczenia, co się dzieje z Chubbym i Ange-lem, groziło niebezpieczeństwem. Chociaż drzewa zostały ogołocone z owoców w czasie pierwszych dwudziestu godzin, a słabsze drzewa padły w tym samym czasie, ciągle jeszcze jakieś pojedyncze drzewo padało z trzaskiem, a liście latały na wietrze jak strzały z siłą, która mogła oślepić albo spowodować inne urazy. Chubby i Angelo pracowali w milczeniu nad silnikami, rozkładając je na części i czyszcząc z morskiej soli. Mieli coś, co zapewniało im zajęcie. W naszej grocie, kiedy nowa sytuacja przestała nas już bawić, zaistniał pewien kryzys woli i decyzji, którego nie bardzo rozumiałem, ale który wydawał się istotny. Dotąd udawałem przed sobą, że dobrze rozumiem Sherry North, istniało jednak za dużo pytań bez odpowiedzi, zbyt dużo rezerwy i barier prywatności, których nie wolno mi było przekroczyć. Nie uczyniła do tej pory żadnej deklaracji uczuć, nie było nigdy żadnej rozmowy na temat przyszłości. To mnie dziwiło, bo każda kobieta, którą znałem, oczekiwała, powiem więcej, żądała wyznania namiętnej miłości. Wyczuwałem nawet, że ten brak decyzji dla niej jest równie trudny jak dla mnie. Została uwikłana w coś, z czym walczyła, i ta walka urażała jej uczucia. Nie było jednakże z Sherry żadnej rozmowy na ten temat, ponieważ zaakceptowałem niepisaną umowę i nie rozmawialiśmy o naszych wzajemnych uczuciach. Odczułem to ograni- czenie, bo należę do kochanków o kwiecistej wymowie. Jeśli dotąd jeszcze nigdy nie udało mi się namówić ptaka, żeby sfrunął z drzewa, to prawdopodobnie dlatego, że nigdy poważnie się do tego nie przykładałem. Mogłem się z tym pogodzić bez zbytniego bólu, chociaż brak wzmianki o przyszłości denerwował mnie. Wydawało się, że Sherry nie oczekuje, aby nasz związek trwał dłużej niż do zachodu słońca, chociaż wiedziałem, że nie może tak czuć, bo w przeplatających się z chwilami smutku i przygnębienia momentach serdeczności i ciepła nie pozostawiała co do tego wątpliwości. Kiedyś zacząłem mówić o swoich planach, kiedy już wydobędziemy skarb - że mógłbym mieć inną łódź, zbudowaną według moich rysunków, łódź, która by posiadała wszystkie najlepsze cechy Tańczącej Fali... że mógłbym zbudować nowy dom nad Zatoką Żółwią, który już by nie zasługiwał na miano chaty... jak bym go urządził i zaludnił... - ale nie włączyła się do rozmowy. Kiedy już brakło mi słów, odwróciła się ode mnie na materacu i udawała, że śpi. Kiedy indziej zauważyłem, że obserwuje mnie z wrogim i nienawistnym wyrazem, a w godzinę później jej szalona namiętność stanowiła całkowite tego przeciwieństwo. Posortowała i poreperowała moje ubrania, siedząc po turec-ku na materacu i wykonując czyste i precyzyjne ściegi. Kiedy podziękowałem jej, stała się złośliwa i drwiąca, aż skończyło się to gwałtowną awanturą, po której wyskoczyła w szalejącą wichurę i pobiegła do groty Chubby'ego. Wróciła dopiero po zmroku. Chubby odprowadził ją, trzymając latarnię, by oświetlić jej drogę. Spojrzał na mnie takim wzrokiem, że słabszy człowiek mógłby pod nim stopnieć, i lodowatym tonem odmówił mojego zaproszenia na whisky, co oznaczało, że albo jest bardzo chory, albo bardzo niezadowolony. Następnie zniknął w huczącej burzy. Czwartego dnia byłem kłębkiem nerwów. Rozważałem dziwne zachowanie Sherry pod każdym względem i doszedłem do pewnych wniosków. 230 231 Zamknięta razem ze mną w tej ciasnej jaskini, została zmuszona w końcu do zdania sobie sprawy z uczuć, jakie żywiła do mnie. Zakochiwała się, prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, a jej niezależność buntowała się przeciw temu. Muszę szczerze przyznać, że też nie byłem tym zachwycony, ani nie sprawiały mi przyjemności krótkie okresy skruchy i miłości pomiędzy każdym nowym napadem złego humoru... ale czekałem cierpliwie na moment, kiedy pogodzi się z nieuniknionym i ulegnie całkowicie. O świcie piątego dnia obudziłem się wciąż w tym nastroju oczekiwania na szczęście. Wyspa trwała w bezruchu, co sprawiało, że wsłuchiwałem się w ciszę, nie otwierając oczu, ale kiedy poczułem ruch tuż przy mnie, odwróciłem głowę i spojrzałem w twarz Sherry. - Burza przeszła - powiedziała miękko i wstała z legowiska. Wyszliśmy razem w słoneczne światło wczesnego poranka, migoczące dookoła nas i oświetlające jak fotografia z pól bitewnych z pierwszej wojny światowej. Palmy zostały odarte z liści; nagie pnie sterczały żałośnie w niebo, a ziemia pod nimi usłana była grubo liśćmi i orzechami kokosowymi. Nad tym wszystkim wisiał bezruch, bez tchnienia wiaterku, a niebo koloru młecznoniebieskiego ciągle jeszcze wypełniała mgiełka utworzona z piasku i wody morskiej. Chubby i Angelo wychynęli ze swojej groty jak niedźwiedzica z małym pod koniec zimy. Oni także stanęli i rozglądali się niepewnie dookoła. Nagle Angelo wydał okrzyk Komańcza i wyskoczył prawie na półtora metra w górę. Po pięciu dniach przymusowego zamknięcia jego zwierzęca energia nie mogła być dłużej tłumiona. Popędził między palmy jak chart. - Kto ostatni w wodzie, ten dupek! - krzyknął, a Sherry pierwsza przyjęła wyzwanie. Była dziesięć kroków za nim, kiedy dotarli do plaży, ale zanurkowali w lagunie równocześnie, nie zrzucając ubrania, i natychmiast zaczęli okładać się garściami mokrego piasku. Chubby i ja poszliśmy za nimi statecznym krokiem, mając na uwadze nasze lata. Chubby, nadal w piżamie w jaskrawe pasy, pogrążył się w morzu. 232 - Muszę ci powiedzieć, że to dobre - zauważył uroczyście. Zaciągnąłem się głęboko cygarem, usiadłem obok niego w wodzie do pasa i podałem mu niedopałek. - Straciliśmy pięć dni, Chubby - powiedziałem. Natychmiast się nachmurzył. - Zabierajmy się do roboty - mruknął, siedząc w lagunie w piżamie w fioletowo-żółte pasy, z cygarem w ustach, jak olbrzymia brązowa żaba. Ze szczytu patrzyliśmy na płytkie wody laguny i chociaż były one jeszcze ciągle mroczne od pyłu wodnego i naniesionego piasku, to łódź widzieliśmy wyraźnie. Zdryfowała w bok w zatoczce i leżała na dnie, na głębokości sześciu metrów, z pokładem nadal przykrytym żółtym brezentem. Podnieśliśmy ją, używając powietrznych pływaków, a kiedy jej burty pojawiły się na powierzchni, wybraliśmy z niej wodę i powiosłowaliśmy do plaży. Resztę dnia poświęciliśmy na wyładowanie z łodzi przemoczonego ładunku, oczyszczenie i wysuszenie go, napompowanie butli, zamocowanie silników i przygotowania do następnej wizyty przy rafie Gunfire. Zacząłem się poważnie martwić z powodu czasu straconego na siedzenie na wyspie dzień za dniem, podczas gdy Manny Resnick i jego weseli chłopcy odbierali nam przewagę, którą mieliśmy na starcie. Wieczorem rozmawialiśmy o tym przy ognisku i zgodziliśmy się, że w ciągu dziesięciu dni nie udało nam się osiągnąć nic oprócz upewnienia się, iż część kadłuba Dawn Light wpadła do basenu. Przypływ umożliwiał wyruszenie wcześnie rano, więc Chubby przeprowadził nas przez przesmyk przy świetle ledwo pozwalającym zauważyć rafy koralowe. Kiedy dotarliśmy do naszego miejsca, na tyłach rafy nad horyzontem dopiero się ukazywał błyszczący rąbek słońca. W czasie pięciu dni, kiedy leżeliśmy w grocie, ręce Sherry prawie całkowicie się wygoiły i chociaż zasugerowałem taktycznie, że powinna pozwolić Chubby'emu towarzyszyć mi przez następnych kilka dni, takt i troska poszły na marne. Przywdzia- 233 ła już kombinezon i płetwy, a Chubby siedział na rufie przy silnikach, utrzymując pozycję łodzi. Popłynęliśmy szybko w dół i weszliśmy w las morskich bambusów, znajdując pozycję za pomocą oznaczeń, które zostawiliśmy z Chubbym w czasie naszego ostatniego nurkowania. Zaczęliśmy blisko podstawy rafy koralowej. Wyznaczyłem Sherry wewnętrzną pozycję, gdzie łatwiej jej było utrzymać tor poszukiwań. Zaledwie znaleźliśmy się w wyznaczonym obszarze, po pokonaniu piętnastu metrów od ostatniej boi, kiedy Sherry zastukała niecierpliwie w butlę, aby zwrócić moją uwagę. Przecisnąłem się do niej przez bambusy. Tkwiła przy ścianie koralowej, głową w dół jak nietoperz, i dokładnie badała odłamki i gruz koralowy, który spadł na dno basenu. Wisiała w głębokim cieniu, pod załomem ciemnej skały tak, że dopiero gdy znalazłem się u jej boku, spostrzegłem, co zwróciło jej uwagę. O skałę wspierał się cylindryczny przedmiot, gęsto porośnięty roślinami morskimi i już częściowo zniszczony przez żywy koral. Podłużna część spoczywała w pagórku gruzu i wodorostów. Jednak wielkość i regularny kształt wskazywały na to, że został zrobiony przez człowieka. Miał około trzech metrów długości i pół metra średnicy, doskonale okrągły i lekko stożkowaty. Sherry badała go z zainteresowaniem, a kiedy przypłynąłem, odwróciła się do mnie i na migi wyraziła niepewność. Natychmiast rozpoznałem przedmiot i poczułem przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz podniecenia. Kciuk i palec wskazujący ułożyłem na kształt pistoletu i udałem, że strzelam, ale Sherry nie zrozumiała i potrząsnęła głową, więc na podwodnej tabliczce szybko napisałem: ARMATA. Przytaknęła energicznie głową i uniosła oczy. Wypuściła bąbelki powietrza na znak triumfu, a potem odwróciła się z powrotem do armaty. Potężne rozmiary armaty wskazywały na to, że mogła być jednym z długich dziesięciofuntowych dział, które stanowiły część uzbrojenia Dawn Light. Nie było jednak możliwości odczytania na niej jakiegoś napisu, gdyż powierzchnia została cał- 234 kowicie zniszczona przez morskie rośliny i korozję. W przeciwieństwie do brązowego dzwonu, wydobytego przez Jim-my'ego, armaty nie chronił przed zniszczeniem piasek. Popłynąłem w dół, wzdłuż potężnej lufy, przypatrując się jej dokładnie, i prawie natychmiast w głębszej ciemności bliżej skały odkryłem następną armatę. Jednakże trzy czwarte działa wrosło w skałę utworzoną przez żyjące polipy koralowe. Podpłynąłem bliżej, nurkując pod pierwszą lufą, i wszedłem w galimatias gruzu i zwalonych bloków skalnych. Na pół metra od bezkształtnej masy zaparło mi dech i zrobiło mi się gorąco, kiedy zdałem sobie sprawę, na co patrzę. W podnieceniu szybko przepłynąłem nad wzgórzem odłamków, znajdując granicę między nim a koralową skałą, i przecisnąłem się w górę przez morskie bambusy, chcąc określić wielkość wzgórza odłamków. Zatrzymałem się, by zbadać każdy załom i otwór. Wzgórze odłamków miało wielkość dwóch pulmanowskich wagonów. Dopiero gdy odsunąłem większą pływającą kępę wodorostów i spojrzałem w kwadratowy otwór działowy, przez który jeszcze wystawała lufa i którego kształt nie uległ jeszcze całkowitemu zniszczeniu przez wdzierające się korale, upewniłem się, że to, co odkryłem, jest całą przednią częścią fregaty Dawn Light, odłamaną tuż za głównym masztem. Rozejrzałem się gwałtownie za Sherry i zobaczyłem jej nogi w płetwach, wystające z innej części wraku. Wyciągnąłem ją, wyjąłem jej ustnik, pocałowałem namiętnie i włożyłem ustnik w jej usta z powrotem. Śmiała się podniecona, a kiedy zasygnalizowałem jej, że się wynurzamy, potrząsnęła silnie głową i odskoczyła ode mnie, żeby kontynuować poszukiwania. Minęło piętnaście minut, zanim zdołałem ją odciągnąć i zabrać na górę do łodzi. Zaczęliśmy oboje mówić natychmiast, gdy tylko wyjęliśmy gumowe ustniki. Mam silniejszy głos, ale ona jest bardziej uparta. Dopiero po kilku minutach udało mi się odzyskać prawa szefa ekspedycji, tak że mogłem zacząć opisywać to Chubby' emu. - To jest na pewno Dawn Light. Ciężar uzbrojenia i ładunku ściągnął go natychmiast, jak tylko zsunął się z rafy. Poszedł na 235 dno jak kamień i opiera się o podstawę skały. Kilka armat wypadło z kadłuba i leży rozrzuconych bezładnie wokoło... - Z początku nie rozpoznaliśmy go - wtrąciła się znowu Sherry. - To jest jak wysypisko śmieci. Po prostu olbrzymia kupa. - Myślę, że musiał się złamać tuż za głównym masztem, ale był porządnie zgruchotany prawie na całej długości. Armaty musiały rozpruć pokład działowy i tylko dwa otwory działowe najbliżej dziobu pozostały nienaruszone. - Jak leży? - zapytał Chubby, przechodząc od razu do sedna. - Do góry dnem - odparłem. - Musiał się odwrócić, kiedy tonął. - To trudna sprawa. Chyba że dostaniesz się przez otwór działowy albo pod spodem - zamruczał Chubby. - Dokładnie obejrzałem - powiedziałem - ale nie mogłem znaleźć miejsca, przez które moglibyśmy się dostać do środka. Nawet otwory działowe zarosły na amen. Chubby potrząsnął głową ponuro. - Chłopie, wygląda na to, że to miejsce jest przeklęte. -Wszyscy troje natychmiast skrzyżowaliśmy palce od uroku. - Nie powinieneś tego mówić - powiedział Angelo przez zaciśnięte usta. - Nie wywołuj wilka z lasu. - Ale Chubby potrząsnął znów głową, a jego twarz zmarszczyła się w grymasie wyrażającym pesymizm. Klepnąłem go w plecy i zapytałem: - Czy to prawda, że siusiasz na zimno... nawet w upał? -Moja próba dowcipkowania spowodowała, że wyglądał tak radośnie jak bezrobotny przedsiębiorca zakładu pogrzebowego. Sherry przyszła mu z pomocą. - Och, zostaw Chubby'ego w spokoju. Zejdź jeszcze raz i spróbuj znaleźć wyrwę w kadłubie. - Odpoczniemy pół godziny - zdecydowałem. - Na papierosa i kubek kawy... a potem pójdziemy jeszcze raz rzucić okiem. Byliśmy na dole tak długo podczas drugiego zanurzenia, że Chubby musiał dać nam potrójny sygnał do powrotu... Kiedy wynurzyliśmy się na powierzchnię, woda w basenie już się burzyła. Cyklon pozostawił spuściznę w postaci wysokiej fali. Przy rosnącym przypływie fala przewalała się ciężko przez rafę 236 i przechodziła przez wyrwę wyższa, niż kiedykolwiek widzieliśmy. Trzymaliśmy się kurczowo ławek w milczeniu, kiedy Chubby odbywał wariacką jazdę do domu, i dopiero kiedy wpłynęliśmy na spokojniejsze wody laguny, mogliśmy kontynuować rozmowę. - Jest zamknięty jak państwowy skarbiec chatwoodowskim zamkiem - oznajmiłem. - Jeden otwór działowy jest zablokowany przez armatę, a do drugiego wszedłem na trochę ponad metr i natknąłem się na ścianę grodzi, która musiała się złamać. To jest kryjówka wielkiej starej mureny, wyglądającej jak pyton. .. Ma zęby buldoga. Wcale się ze mną nie zaprzyjaźniła. - A jak od spodu? - zapytał Chubby. - Nic z tego - westchnąłem. - Jest mocno osadzony i zamknięty przez koral. Chubby zrobił minę, która oznaczała „a nie mówiłem". Chciałem go zdzielić po głowie kluczem, tak był z siebie zadowolony.. . Pokazałem im kawałek drewna, który odłupałem łomem z kadłuba. - Koral wszystko całkowicie pokrył. To jak stary skamieniały las. Down Light jest kamiennym statkiem w zbroi z koralu. Istnieje tylko jeden sposób, aby się dostać do środka... wysadzić go. - To jest jedyny sposób - przytaknął Chubby, a Sherry spytała: - Jeżeli użyjesz materiału wybuchowego, to nie rozwalisz wszystkiego na kawałki? - Nie użyjemy przecież bomby atomowej - powiedziałem. -Zacznę od połowy laski w przednim otworze działowym. Akurat tyle, aby odwalić koralowy pancerz. - Zwróciłem się ponownie do Chubby'ego. - Potrzebujemy zaraz tej nitrogliceryny. Chubby, teraz każda godzina jest drogocenna. Będzie dobry księżyc. Czy możesz nas zabrać dzisiejszej nocy na Św. Marię? - A Chubby nawet nie starał się odpowiedzieć na to niepotrzebne pytanie; kryło w sobie obelgę dla jego umiejętności żeglarskich. Na niebo upstrzone odległymi jasnymi gwiazdami wypłynął 237 rogaty księżyc w aureoli. W powietrzu jeszcze się czuło kurz po wielkim wietrze. Oceaniczny plankton, przywiany do kanału przez cyklon, sprawiał, że woda przy każdym poruszeniu przeistaczała się w fosforyzującą masę. Nasz kilwater połyskiwał zielono i długo zostawał za nami jak ogon pawia, a ryby poruszające się pod powierzchnią świeciły jak meteory. Sherry zanurzyła rękę w wodzie i aż krzyknęła z zachwytu, kiedy wyciągnęła ją błyszczącą tajemniczym płynnym ogniem. Później, kiedy leżeliśmy przytuleni do siebie pod płótnem, które rozpostarłem dla ochrony przed wilgocią, słuchaliśmy, jak na otwartym morzu olbrzymie płaszczki wyskakują wysoko i uderzają całym ogromnym ciężarem płaskich brzuchów o wodę. Dobrze po północy zobaczyliśmy światła Św. Marii, podobne do diamentowego naszyjnika dookoła szyi wyspy. Do domu Chubby'ego szliśmy już całkowicie opustoszałymi ulicami. Otworzyła nam pani Chubby w szlafroku, przy którym piżama Chubby'ego wyglądała elegancko. Włosy miała nawinięte na plastykowe papiloty. Nigdy przedtem jej nie widziałem bez kapelusza i zdziwiło mnie, że nie jest łysa jak jej małżonek. Pod każdym innym względem wyglądali podobnie. Następnie Sherry i ja wgramoliliśmy się do ciężarówki, wypiliśmy kawę, i pojechaliśmy do Zatoki Żółwiej. Wilgotne prześcieradła wymagały przewietrzenia, ale żadne z nas nie narzekało. Wcześnie rano zatrzymałem się przy poczcie. Moja skrytka była do połowy zapełniona, głównie katalogami sprzętu rybackiego i pocztą bez znaczenia. Dostałem także kilka listów od starych klientów, zamawiających sobie kolejkę, co spowodowało ukłucie w serce... i jeden telegram, który otworzyłem ostatni. Telegramy zawsze przynosiły złe wiadomości. Zawsze, kiedy widziałem jedną z tych kopert z moim nazwiskiem, wystającą ze skrytki jak więzień skazany na długi wyrok, czułem dziwny skurcz w żołądku. Wiadomość brzmiała: MANDRAGORA WYPŁYNĘŁA KAPSZTAD KIERUNEK ZANZIBAR 12.00 PIĄTEK 16. STEVE. Moje złe przeczucia sprawdziły się. Mandragora wypłynęła 238 z Kapsztadu sześć dni temu. Przebyła tę odległość szybciej, niż wyobrażałem sobie, że to możliwe. Miałem ochotę popędzić na szczyt Coolie, żeby spojrzeć na horyzont. Zamiast tego podałem telegram Sherry i pojechałem na ulicę Forbishera. Kiedy parkowałem przed sklepem pani Eddy, Fred Coker właśnie otwierał frontowe drzwi swojego biura podróży. Posłałem Sherry z listą zakupów do sklepu i poszedłem do biura Co-kera. Fred Coker nie widział mnie od momentu, kiedy zostawiłem go jęczącego na podłodze jego własnej kostnicy. Teraz siedział przy biurku w białym ubraniu ze skóry rekina i w krawacie z rysunkiem dziewczyny z wyspy Hula na plaży okolonej palmami i podpisem: „Witajcie na Św. Marii - perle Oceanu Indyjskiego!" Uniósł wzrok z uśmiechem dobranym do krawata, ale w momencie, kiedy mnie poznał, uśmiech zmienił się w całkowite przerażenie. Coker wydał głos jak osierocone jagnię i skoczył z krzesła w stronę tylnego pokoju. Zablokowałem mu drogę ucieczki, a on cofał się przede mną. Złote okulary błyszczały tak samo jak strużki potu, spływające mu po całej twarzy. Wreszcie natrafił na krzesło i opadł na nie. Wtedy dopiero uśmiechnąłem się do niego przyjacielsko. Odprężył się tak, że pomyślałem - zaraz zemdleje. - Jak pan się miewa, panie Coker? - Próbował odpowiedzieć, ale głos go zawiódł. Pokiwał tylko głową tak gwałtownie, że zrozumiałem, iż czuje się bardzo dobrze. - Chciałbym, aby wyświadczył mi pan przysługę. - Wszystko - wybełkotał, nagle odzyskując mowę. - Czegokolwiek pan zażąda, panie Harry. Pomimo tych zapewnień potrzebował tylko kilku minut, żeby odzyskać odwagę i spryt. Wysłuchał mojej bardzo umiarkowanej prośby o trzy skrzynki materiału wybuchowego i zaczął odgrywać pantomimę, która miała mnie przekonać o całkowitej niemożliwości spełnienia tej prośby. Przewracał oczami, wsysał policzki i cmokał językiem. - Potrzebuję tego jutro w południe, najpóźniej. Coker z rozpaczą chwycił się za głowę. 239 - I jeśli nie będzie tego dokładnie o godzinie dwunastej, podyskutujemy sobie dalej na temat składek asekuracyjnych... Opuścił ręce, usiadł prosto i znowu przybrał wyraz zrozumienia i chęci wyjścia naprzeciw mojej prośbie. - To zbyteczne, panie Harry. Mogę dostać to, o co pan prosi... ale to będzie kosztować kupę forsy. Trzysta dolarów za skrzynkę. - Zapisz na kredyt - powiedziałem. - Panie Harry! - krzyknął. - Pan wie, że nie mogę dawać kredytów. Nie odezwałem się, ale przymrużyłem oczy, zacisnąłem szczęki i zacząłem głęboko oddychać. - Już dobrze - rzucił z pośpiechem. - W takim razie, do końca miesiąca. - Bardzo miło z pana strony, panie Coker. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie Harry - zapewnił mnie. - Bardzo wielka przyjemność. - Jest jeszcze jedna sprawa, panie Coker. - Zobaczyłem, że zadrżał, ale szybko wziął się w garść jak bohater. - W najbliższej przyszłości chciałbym wysłać małą przesyłkę do Zurychu w Szwajcarii. - Przysunął się do przodu na krześle. - Nie chciałbym być niepokojony formalnościami celnymi... pan rozumie? - Rozumiem, panie Harry. - Czy wysyłał pan kiedykolwiek ciało jednego z klientów do jego bliskich i nieutulonych w żalu? - Przepraszam? - Wyglądał na zmieszanego. - No, jeśli jakiś turysta zszedłby na wyspie, powiedzmy, na atak serca, to byłby pan proszony w takim wypadku o zabalsamowanie jego ciała dla potomnych i odesłanie go w trumnie. Czy dobrze myślę? - Miałem już takie przypadki - zgodził się. - Trzy razy. - Dobrze, a więc jest pan obznajmiony z tą procedurą? - Tak, panie Harry. - Panie Coker, niech pan przygotuje trumnę i ma w pogotowiu plik wymaganych formularzy. Będę wkrótce coś wysyłać. - Czy mogę zapytać, co pan ma zamiar wysłać... w miejsce zwłok? - delikatnie wymówił pytanie. 240 - Może pan sobie pytać, panie Coker. Pojechałem do fortu i porozmawiałem z sekretarzem prezydenta. Prezydent miał spotkanie, ale mógł się ze mną widzieć o pierwszej, jeślibym zechciał zjeść z nim obiad w biurze. Przyjąłem zaproszenie i żeby wykorzystać czas do obiadu, pojechałem do Coolie - tak daleko, jak tylko ciężarówka mogła się wspiąć. Tam zaparkowałem i przeszedłem do ruin starego posterunku obserwacyjnego i stacji sygnalizacyjnej. Usiadłem na parapecie i paląc cygaro, patrzyłem na przestwór oceanu i zielone wysepki. Dopracowałem w myśli ostatnie fragmenty starannie przygotowanego planu, będąc wdzięczny za okazję do upewnienia się co do swoich zamiarów przed wcieleniem ich w życie. Myślałem o tym, czego chcę od życia, i uznałem, że są to trzy rzeczy: Zatoka Żółwia, Tańcząca Fala II i Sherry North. Niekoniecznie akurat w takiej kolejności. Żeby mieszkać w Zatoce Żółwiej, musiałbym mieć czyste ręce na Św. Marii. Żeby mieć Tańczącą Falę II, potrzebowałem gotówki, i to dużo, a Sherry North... tak, to wymagało intensywnego myślenia... i w końcu cygaro zdążyło się wypalić, więc zgasiłem niedopałek o kant parapetu. Odetchnąłem głęboko i przeciągnąłem się. - Odwagi, Harry, mój chłopcze - powiedziałem do siebie, a następnie pojechałem do fortu. Prezydent był zachwycony, że mnie widzi. Wyszedł do pokoju recepcyjnego, aby mnie powitać, i wspinając się na czubki palców, objął mnie ramieniem i poprowadził do swojego gabinetu. Był to pokój jak wielkopańska sala, z beczkowym sklepieniem, o ścianach wykładanych boazerią, z angielskimi pejzażami w masywnych ozdobnych ramach i ciemnymi, jakby przydymionymi obrazami olejnymi. Okna z kryształowego szkła wznosiły się od podłogi do sufitu i wychodziły na przystań. Podłogę wyściełały wschodnie dywany. Na dębowym stole konferencyjnym pod oknem podano obiad: wędzona ryba, sery i owoce z butelką Chateau Lafite, rocznik 62, z której korek był już wyciągnięty. 241 Prezydent napełnił szlachetnym winem dwa kryształowe kieliszki. Jeden podał mnie, a sobie wrzucił kostki lodu. Uśmiechnął się figlarnie, kiedy zobaczył moją reakcję. - Świętokradztwo, prawda? - Podniósł kieliszek. - Ale, Harry, wiem, co lubię. To, co jest wymagane na Rue Royale, jest niekoniecznie odpowiednie na Św. Marii. - Ależ, oczywiście, panie prezydencie! - Uśmiechnąłem się do niego i wypiliśmy. - Teraz, mój chłopcze, o czym chciałeś ze mną porozmawiać? Po powrocie do chaty znalazłem wiadomość, że Sherry poszła odwiedzić panią Chubby. Wyszedłem więc z zimnym piwem na werandę i rozmyślałem o rozmowie z prezydentem Bidde'em. Przypominając sobie słowo po słowie, poczułem się zadowolony. Pomyślałem, że wypełniłem wszystkie luki... z wyjątkiem tych, których mógłbym potrzebować do ucieczki. Trzy drewniane skrzynki oznakowane: „Ryby w puszkach. Produkt norweski" dostarczono z kontynentu samolotem o dziesiątej na adres biura podróży Cokera. „Udław się, Alfredzie Noblu" - pomyślałem, kiedy zobaczyłem napis, gdy Fred Coker wyładowywał je z karawanu. Umieściłem skrzynie w tyle ciężarówki pod plandeką. - Zatem do końca miesiąca, panie Harry - powiedział Fred Coker jak czołowy bohater z szekspirowskiej tragedii. - Może pan na to liczyć, panie Coker - zapewniłem go. Sherry skończyła pakować zapasy. Wyglądała zupełnie inaczej niż wczorajsza nimfa. Ubrała się w jedną z moich starych koszul, która wisiała na niej jak worek, i wypłowiałe dżinsy z postrzępionymi nogawkami, uciętymi poniżej kolan. Włosy odgarnęła do tyłu. Pomogłem jej wnieść skrzynki do ciężarówki, po czym wgramoliliśmy się do szoferki. - Kiedy wrócimy tutaj następnym razem, będziemy bogaci - oświadczyłem i uruchomiłem silnik. Zapomniałem zrobić znak na odpędzenie uroków. 242 Przejechaliśmy między palmami, trafiliśmy na drogę poniżej pól ananasowych i zaczęliśmy wspinać się pod górę. Dostaliśmy się na grzbiet ponad miastem i przystanią. - Szlag by trafił! - wykrzyknąłem ze złością i kopnąłem w hamulce, skręcając z drogi na pobocze tak gwałtownie, że jadąca za nami ciężarówka z ananasami musiała zjechać w bok, aby na nas nie wpaść. Kierowca, wychylając się z okna, obrzucił nas obelgami. - Co się stało? - Sherry zbierała się z deski rozdzielczej, na którą rzucił ją mój manewr. - Zwariowałeś? W ten jasny, bezchmurny dzień każdy detal pięknego biało-niebieskiego statku widoczny był jak na rysunku. Stał na redzie w przejściu do Wielkiej Przystani, w miejscu przeznaczonym zwykle dla turystycznych lub pocztowych statków. Mogłem dojrzeć załogę w białych tropikalnych mundurach, stojącą wzdłuż relingu i zwróconą ku brzegowi. Właśnie spieszyła mu naprzeciw łódź z komendantem portu, celnikami i doktorem MacNabem. - Mandragora? - zapytała Sherry. - Mandragora i Manny Resnick - potwierdziłem i zawróciłem ciężarówkę w przeciwnym kierunku. - Co masz zamiar zrobić? - zapytała. - Jednej rzeczy nie chcę zrobić, a mianowicie pokazywać się na Św. Marii, kiedy Manny i jego zbiry są na brzegu. Poznałem większość z nich już przedtem w okolicznościach, które musiały spowodować, że moje wspaniałe rysy wżarły się w ich szczątkowe móżdżki. W dole przy pierwszym przystanku autobusowym, tuż za zakrętem do Zatoki Żółwiej, znajdował się mały sklep, w którym zaopatrywałem się w jajka, mleko, masło i inne łatwo psujące się produkty. Właściciel ucieszył się na mój widok i wyciągnął zaległy rachunek. Powiewał nim jak wygranym losem na loterii. Zapłaciłem mu, po czym zamknąwszy drzwi od biura na tyłach sklepu, skorzystałem z telefonu. Chubby nie miał telefonu, więc zadzwoniłem do jego sąsiada i poprosiłem Chubby'ego. - Chubby - powiedziałem mu - ten biały turkoczący burdel 243 na redzie statków pocztowych zdecydowanie nie jest naszym przyjacielem. - Co chcesz, żebym zrobił, Harry? - Ruszaj się szybko. Przypłyń do zatoki. Załadujemy się z plaży i popłyniemy do rafy Gunfire, gdy tylko zrobi się ciemno. - Będę w zatoce za dwie godziny - powiedział i odłożył słuchawkę. Zjawił się o pierwszej czterdzieści pięć. Jednym z powodów, dla których lubiłem z nim pracować, było to, że zawsze można było wierzyć w jego obietnice. Wymknęliśmy się z Zatoki Żółwiej, gdy tylko słońce zaszło i widoczność zmniejszyła się do stu metrów, a kiedy wzeszedł księżyc, wyspę zostawiliśmy daleko za sobą. Przycupnięci pod plandeką, siedząc na skrzynce z materiałem wybuchowym, rozmawialiśmy z Sherry o przybyciu Mandragory do Wielkiej Przystani. - Pierwszą rzeczą, jaką Manny uczyni, będzie wysłanie facetów z pełnymi kieszeniami, żeby zadali kilka pytań w sklepach i barach. „Czy ktoś nie widział Harry'ego Fletchera?", a oni będą ustawiać się w kolejce, aby mu wszystko powiedzieć. Jak pan Harry wynajął łódź Chubby'ego Andrewsa i jak razem nurkowali i szukali muszli. Jeśli będzie miał szczęście, ktoś wskaże mu wielmożnego Fredericka Cokera... i Fred załamie się i zacznie mówić wszystko, pod warunkiem że cena będzie odpowiednia. - A potem, co zrobi, Harry? - Krew go zaleje, kiedy usłyszy, że nie zatonąłem w Severn. Kiedy oprzytomnieje, wyśle grupę, żeby splądrowała i przeszukała chatę. Nic mu z tego nie przyjdzie. Potem śliczna panna Lorna Page poprowadzi ich wszystkich do domniemanego miejsca z wrakiem przy Wyspie Wielkiej Płaszczki. To im, szczęśliwym i zapracowanym, zajmie dwa lub trzy dni... aż znajdą tylko dzwon pokładowy. - Potem? - Potem Manny się wścieknie. Myślę, że Lorna będzie miała trochę nieprzyjemności... ale potem już nie wiem, co się stanie. Wszystko, co możemy zrobić, to trzymać się z daleka, aby nas 244 nie zobaczyli, i pracować jak stado bobrów, żeby wyciągnąć z wraku cudeńka pułkownika. Następnego dnia poziom przypływu był taki, że mogliśmy przepłynąć przesmyk wcześnie rano. Dało nam to czas, żeby poczynić przygotowania. Otworzyłem jedną ze skrzynek z materiałem wybuchowym i wyjąłem dziesięć żółtych woskowanych lasek. Zamknąłem ponownie skrzynkę i zakopałem ją z pozostałymi dwiema w piasku pod palmą, daleko od obozu. Następnie razem z Chubbym zebraliśmy i sprawdziliśmy wyposażenie do odpalania. Było to urządzenie domowej roboty, ale jego skuteczność została już sprawdzona. Składało się z dwóch dziesięciowoltowych baterii i prostej skrzynki z wyłącznikiem. Mieliśmy cztery szpule cienkiego izolowanego drutu miedzianego i pudełko od cygar detonatorów. Każda z morderczych srebrnych tubek była starannie owinięta watą. W pudełku znajdowały się również, podobne do ołówków, detonatory z opóźnionym działaniem. Przy zapalnikach pracowaliśmy z Chubbym osobno, łącząc własnej roboty elektryczne wyłączniki do odpalania z końcówkami, które zlutowałem w tym celu. Użycie materiałów wybuchowych jest proste w teorii, ale szarpiące nerwy w praktyce. Nawet idiota potrafi połączyć je i nacisnąć guzik, ale zrobić to w sposób wyrafinowany - to już sztuka. Widziałem kiedyś, jak średniej wielkości drzewo straciło jedynie liście i trochę kory wskutek wybuchu połowy skrzynki dynamitu... Ja potrafię tylko połową laski powalić takie samo drzewo dokładnie tak, aby zablokować drogę. I nie tracąc ani jednego listka. Uważałem siebie za artystę i nauczyłem Chubby'ego wszystkiego, co sam umiałem. Był dobry, chociaż nigdy nie zasłużył na miano.artysty... Uczestniczył w takich zabawach z dziecinną uciechą. Chubby z samej swojej natury kochał wysadzać coś w powietrze. Mruczał radośnie do siebie, kiedy pracował nad detonatorami. Zajęliśmy pozycję w basenie kilka minut przed południem. Opuściłem się na dno sam, uzbrojony jedynie w pneumatyczną kuszę Nemroda z zaostrzoną krzyżowo końcówką, którą sam zaprojektowałem i wykonałem. Ostre jak igła ostrze miało na 245 długości piętnastu centymetrów od czubka dwadzieścia cztery ostre małe zadziory, podobne do tych, jakich używali członkowie plemienia Batonka, polując na zębacze w Zambezi. Za zadziorami znajdował się krzyżyk - dziesięciocentymetrowa poprzeczka, zapobiegająca zsunięciu się ofiary wzdłuż trzonka, co mogłoby jej umożliwić zaatakowanie mnie, kiedy trzymałem za rękojeść. Pod łożem kuszy zwieszała się sześciometrowej długości pętla z dwustukilogramowej niebieskiej żyłki nylonowej. Popłynąłem w dół do zarośniętego wraku i usadowiłem się wygodnie przy otworze działowym. Zamknąłem oczy na kilka sekund, aby przyzwyczaiły się do mroku, następnie zajrzałem ostrożnie do ciemnego kwadratowego otworu, trzymając kuszę przed sobą. Ciemne śliskie ciało mureny poruszyło się i rozwinęło, kiedy wyczuła moją obecność. Cofnęła się ostrzegawczo, pokazując nieregularne żółte kły. W mroku jej czarne oczy błyszczały, skupiając światło jak oczy kota. Był to stary olbrzym, gruby jak moje udo i dłuższy niż moje rozpostarte ręce. Wyprostował gniewnie powiewającą grzywę płetwy grzbietowej, próbując mnie odstraszyć. Ustawiłem się odpowiednio i czekałem, aż odwróci głowę. To było kilka przerażających chwil. Miałem tylko jeden strzał i jeślibym nie trafił we właściwe miejsce, murena rzuciłaby się na mnie. Widziałem już, jak złapana murena miażdżyła szczękami kawały burty drewnianej łodzi. Takie zęby mogły z łatwością przebić gumowy kombinezon i ciało aż do kości. Skręcając się wolno jak kobra, obserwowała mnie z odległości na granicy dokładnego strzału. Czekałem na odpowiedni moment, aż w końcu murena przeszła do następnego stadium agresji. Nadęła gardło i odwróciła się trochę, ukazując profil. „Mój Boże - pomyślałem. - Kiedyś robiłem to dla zabawy". Przycisnąłem spust. Z gwałtownym sykiem gazu tłok wyrzucił harpun, który pociągnął za sobą śmigającą żyłkę. Celowałem w tył głowy, ale trafiłem prawie cztery centymetry za wysoko i pięć centymetrów za bardzo w prawo. Murena zmieniła się w kłębowisko zwojów, które wydawały się wypełniać cały otwór działowy. Puściłem kuszę, jednym uderzeniem 246 płetwy rzuciłem się do przodu i chwyciłem rękojeść harpuna. Szarpał się w moich rękach, uniemożliwiając utrzymanie go, kiedy murena zakręcała swoje grube ciało dookoła trzonka. Wyciągnąłem ją z kryjówki zahaczoną za gruby fałd skóry i gumowaty mięsień. Jej pysk był otwarty w niemej furii. Rozkręciła swe ciało, które unosiło się, trzepocząc jak proporzec na wietrze. Ogon uderzył mnie w twarz, przekrzywiając maskę. Woda dostała mi się do nosa i oczu i musiałem ją wydmuchiwać przed wydostaniem się na powierzchnię. Teraz murena wykręciła głowę pod nieprawdopodobnym kątem i zamknęła przerażające szczęki na metalowym trzonku harpuna. Słyszałem, jak zęby zgrzytają po metalu, zostawiając na nim srebrne rysy. Wychynąłem na powierzchnię, trzymając zdobycz. Usłyszałem krzyk Sherry przerażonej widokiem wijącego się jak wąż potwora, a potem Chubby wymruczał: - Chodź do tatusia, moja śliczna. -1 pochylił się, aby chwycić ode mnie harpun i wciągnąć murenę na pokład. Pokazał swoje plastykowe dziąsła w promiennym uśmiechu - murena była ulubionym daniem Chubby'ego. Przycisnął jej kark do burty i jednym umiejętnym ruchem noża odciął olbrzymi łeb, pozwalając mu spaść do wody. - Panno Sherry - powiedział - będzie panience bardzo smakować. - Nigdy! - wrzasnęła Sherry i rzuciła się jak najdalej od krwawiącego i wijącego się cielska. - W porządku, dzieci. Angelo miał już dla mnie przygotowaną sieć, a Sherry przerzuciła się przez burtę, gotowa do nurkowania. Delikatnie rozwijała szpulkę izolowanego przewodu podczas schodzenia. Jeszcze raz popłynąłem do wolnego już teraz otworu działowego i wsunąłem się do środka. Zamek armaty siedział solidnie w masie gruzu. Wybrałem dwa miejsca na umieszczenie ładunków. Chciałem, aby wybuch odrzucił armatę w bok, żeby posłużyła jako ogromna dźwignia do oderwania skamieniałej warstwy pokry- 247 wającej wrak. Drugi ładunek, wybuchając równocześnie, miał wyrzucić ścianę gruzu blokującą wejście na pokład działowy. Umocowałem ładunki na swoich miejscach. Sherry podała mi przewód, a ja odizolowałem jego końce i połączyłem je z zaciskami. Po skończeniu roboty sprawdziłem wszystko i wycofałem się z otworu. Sherry siedziała na wzgórzu ze skrzyżowanymi nogami ze szpulką drutu na kolanach. Uśmiechnąłem się do niej przez ustnik i uniosłem kciuk, przedtem zabierając kuszę z miejsca, w którym ją upuściłem. Kiedy wdrapaliśmy się na burtę łodzi, Chubby trzymał wyłącznik bateryjny obok siebie na ławce. Wszystko było już gotowe. Chubby rzucał groźne spojrzenia dookoła siebie, kiedy pochylał się zachłannie nad urządzeniem do odpalania. Musiałbym użyć siły, aby go pozbawić przyjemności przykręcenia przycisku. - Gotowe do strzału, kapitanie - zamruczał. - Strzelaj więc, Chubby. - Zabawiał się pudełkiem dłużej, przeciągając przyjemność, następnie przekręcił wyłącznik. Powierzchnia basenu wybrzuszyła się i zadrżała, a my poczuliśmy uderzenie w dno łodzi. Wiele sekund później pojawiła się fala i piana z bąbelków, jakby ktoś wrzucał tonę alka seltzer do basenu. Powoli woda stawała się znowu przezroczysta. - Chcę, abyś nałożyła spodnie od kombinezonu, kochanie -powiedziałem do Sherry, a ona, jak było do przewidzenia, przyjęła rozkaz jako zaproszenie do dyskusji nad jego słusznością. - Dlaczego? Woda jest ciepła. - Rękawiczki i botki także - dodałem, kiedy zacząłem wciągać swój jednoczęściowy kombinezon. - Jeśli kadłub został otwarty, tym razem będziemy mogli go spenetrować. Będziesz potrzebowała ochrony przed skaleczeniem. Zbierając pozostały ekwipunek, którego potrzebowaliśmy do tego zejścia, pomyślałem, że mam jeszcze masę do zrobienia, zanim Sherry stanie się odpowiednio wytrenowana. Wziąłem wodoszczelną podwodną latarkę, łom i zwój lekkiej linki nylonowej i czekałem, aż Sherry skończy najważniej- 248 sze zadanie wsadzania swego tyłka w obcisłe gumowe spodnie, z pomocą wiernego Angela. Kiedy wreszcie uporała się z tym i zapięła pasek w kroku, byliśmy gotowi. W połowie drogi w dół natknęliśmy się na pierwszą martwą rybę, pływającą do góry brzuchem w mglistym błękicie głębi. Były ich setki. Zabiła je lub ogłuszyła eksplozja. Od małych łososi do wielkich pasiastych snapperów i rafowych okoni, długich jak moja ręka. Uczułem wyrzuty sumienia z powodu masakry, jakiej się dopuściłem, ale pocieszyłem się myślą, że zabiłem mniej niż błękitny tuńczyk w ciągu jednego dnia. Schodziliśmy przez to pole śmierci, a światło padało na wirujące i dryfujące ciała ryb tak, że błyskały i świeciły jak umierające gwiazdy w zamglonym lazurze nieba. Dno basenu było usiane ziarnkami piasku i innymi odłamkami, poruszonymi przez wybuch. Przeszliśmy przez dziurę ziejącą w zasłonie morskiego bambusa. Zorientowałem się od razu, że osiągnąłem zamierzony cel. Eksplozja wyrwała masywną armatę z kadłuba jak zepsuty ząb z czarnej i starej czeluści otworu działowego. Armata upadła na dno basenu otoczona odłamkami, które zabrała ze sobą. Górna krawędź otworu została rozbita, powiększając wejście tak, że człowiek mógł w nim stanąć prawie wyprostowany. Kiedy zaświeciłem latarką w ciemność za otworem, zobaczyłem, że wewnątrz unosi się gęsta mgła zawiesiny z pyłu i drobnych szczątków, które potrzebowały czasu, żeby opaść. Jednak moja niecierpliwość nie pozwalała na czekanie. Kiedy weszliśmy do kadłuba, sprawdziłem czas i zapas powietrza. Szybko obliczyłem nasz czas pracy, biorąc pod uwagę moje dwa poprzednie zejścia, z których powodu konieczna była dodatkowa dekompresja. Stwierdziłem, że bezpiecznie możemy przebywać na dole przez siedemnaście minut, i przed wejściem do kadłuba ustawiłem obrotowy pierścień na zegarku. Wykorzystałem wyrzuconą armatę jako dogodny punkt do zakotwiczenia nylonowej linki i znów dotarłem do otworu, popuszczając linkę, w miarę jak się oddalałem. Musiałem wyciągnąć Sherry z otworu działowego. W kilka sekund, kiedy byłem zajęty linką, prawie mi znikła w czelu- 249 ściach kadłuba. Ze złością pokazałem jej na migi, żeby się odsunęła, a ona odpowiedziała, nie licującym z manierami damy gestem dwóch palców. Udałem, że nic nie zauważyłem. Ostrożnie wszedłem do otworu działowego i stwierdziłem, że widoczność wynosi tylko około metra. Wybuchy jedynie częściowo usunęły zwalisko za miejscem, gdzie leżała armata. Wyglądało na to, że jest tam dziura, ale wymagała poszerzenia, bym mógł przez nią przejść. Użyłem łomu, by zrobić przejście, i odkryłem, że to laweta armaty stanowiła największą przeszkodę. Penetrowanie świeżego rumowiska jest delikatną sprawą. Nigdy nie wiadomo, czy najmniejsze poruszenie nie spowoduje, że cała masa zsunie się i przywali natręta, grzebiąc go pod sobą. Pracowałem wolno, przemyślnymi ruchami, ignorując uderzenia w plecy, którymi Sherry sygnalizowała swoją niecierpliwość. Raz, kiedy wyłoniłem się z kawałkiem rozbitej kamiennej powłoki, chwyciła moją tabliczkę i napisała na niej, Jestem mniejsza!!" i dwukrotnie podkreśliła słowo „mniejsza" na wypadek, gdybym nie zauważył dwóch wykrzykników na tabliczce, i podetkała mi ją na pięć centymetrów pod nos. W odpowiedzi pokazałem jej churchillowskie pozdrowienie i wróciłem do myszkowania. Wyczyściłem teraz przedpole wystarczająco, żeby zobaczyć, że jedyną przeszkodą jest ciężka drewniana laweta, wisząca pod dziwacznym kątem w poprzek wejścia na pokład działowy. Łom był zupełnie nie wystarczający i mogłem albo zaniechać wysiłków i wrócić z następnym ładunkiem wybuchowym jutro, albo zaryzykować. Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że byłem zajęty przez dwadzieścia minut. Doszedłem do wniosku, że z pewnością podczas moich ostatnich wysiłków, używałem powietrza bardziej rozrzutnie niż zwykle, niemniej postanowiłem spróbować. Oddałem Sherry latarkę i łom i ostrożnie wróciłem do otworu. Podparłem ramieniem górny koniec lawety i przebierając nogami, szukałem mocnego oparcia. Kiedy zdołałem się solidnie ustawić, zrobiłem głęboki wdech i zacząłem pchać w górę. 250 Stopniowo zwiększając wysiłek, parłem w górę z całą siłą nóg i pleców. Waliło mi w skroniach, oczy wychodziły z orbit. Nic się nie ruszyło, wziąłem więc następny łyk powietrza i spróbowałem raz jeszcze, ale tym razem rzuciłem jednym szybkim ruchem cały swój ciężar na drewnianą belkę. Ustąpiła, a ja poczułem się jak Samson, który zawalił całą świątynię na własną głowę. Straciłem równowagę i w burzy padających odłamków upadłem do tyłu. Kiedy zapadła cisza, znalazłem się w całkowitej ciemności; gęsta grochówka ze zmieszanych śmieci i brudu, które pochłaniały światło. Spróbowałem się poruszyć, ale okazało się, że uwięzła mi noga. Panika przeniknęła mnie lodowatą falą. Zacząłem rozpaczliwie walczyć, chcąc się uwolnić. Dopiero po sześciu kopnięciach zdałem sobie sprawę, że miałem ogromne szczęście. Laweta ominęła moją stopę o pół centymetra i upadła w poprzek gumowej płetwy. Wyjąłem stopę z buta, zostawiając go, i znalazłem drogę w otwartą przestrzeń. Sherry czekała niecierpliwie na wiadomości. Wyjąłem tabliczkę i napisałem „Otwarte!!", podkreślając słowo dwukrotnie. Wskazała na otwór działowy, prosząc o pozwolenie wejścia. Sprawdziłem upływający czas. Mieliśmy dwie minuty. Zgodziłem się i wprowadziłem ją. Świecąc latarką przed siebie, widziałem na niecałe pół metra, wystarczająco, aby znaleźć otwór, który zrobiłem. Był on dostatecznie duży, żebym mógł się przecisnąć bez zahaczenia butlami i gumowym wężem. Popuszczałem linkę za sobą, podobnie jak Tezeusz w labiryncie Minotaura, żeby nie zgubić kierunku w gmatwaninie pokładów i korytarzy Dawn Light. Sherry posuwała się za mną wzdłuż linki. Czułem, jak ręką dotyka mojej stopy lub ociera się o moją nogę, szukając po omacku drogi. Za rumowiskiem woda była trochę czyściej sza. Znaleźliśmy się w obszernym niskim pomieszczeniu pokładu działowego, mglistym i tajemniczym, z dziwnymi kształtami sterczącymi bezładnie dookoła. Spostrzegłem następną lawetę, kule armatnie porozrzucane dookoła lub poukładane w kątach w stosy 251 i inne urządzenia, tak zniszczone przez długie przebywanie w wodzie, że stały się trudne do rozpoznania. Poruszaliśmy się wolno do przodu. Nasze płetwy powodowały nowe zawirowania brudu i mułu. Tutaj także unosiły się wokół nas martwe ryby, ale zauważyłem kilka czerwonych lan-gust, uciekających w głąb statku jak olbrzymie pająki. Przynajmniej one przeżyły wybuch w swoich pancernych skorupach. Skierowałem światło latarki na pokład nad naszymi głowami, szukając wejścia na niższe pokłady i do ładowni. Ponieważ statek leżał do góry dnem, musiałem ciągle próbować odnosić aktualny rozkład wraku do rysunku, który przestudiowałem. Około czterech i pół metra od otworu, przez który weszliśmy, odkryłem przednie zejście -jeszcze jeden czarny kwadratowy otwór nad moją głową. Uniosłem się w jego kierunku. Srebrny strumień moich bąbelków uleciał poprzez przegrody i pokłady jak rtęć. Drabinka była tak przegniła, że przy pierwszym dotknięciu rozleciała się na kawałki, które unosiły się w wodzie wokół mojej głowy, kiedy wszedłem na dolny pokład. Było to wąskie przejście, prawdopodobnie prowadzące do kabin pasażerskich i mesy oficerskiej. Klaustrofobiczna atmosfera uprzytomniła mi, w jakich warunkach musiała żyć załoga fregaty. Zapuściłem się ostrożnie w ten korytarz, zaintrygowany wejściami po każdej stronie, obiecującymi wszelkiego rodzaju fascynujące odkrycia. Oparłem się pokusie i popłynąłem wzdłuż drugiego pokładu. Nagle kończył się on ciężką drewnianą przegrodą - prawdopodobnie zewnętrzną ścianą szybu przedniej ładowni, która przebijała pokład i szła w dół do brzucha statku. Usatysfakcjonowany tym, czego dokonaliśmy, skierowałem światło latarki na zegarek i stwierdziłem z poczuciem winy, że przekroczyliśmy czas o cztery minuty. Każda sekunda przybliżała nas do przeraźliwego niebezpieczeństwa: pozbawienia powietrza i za krótkich przystanków dekompresyjnych. Chwyciłem Sherry za rękę, robiąc ruch podrzynania gardła, i popukałem w zegarek. Zrozumiała natychmiast. Potulnie podążyła za mną w powolną, długą drogę przez kadłub wzdłuż 252 prowadzącej linki. Czułem już jakby „usztywnianie" się zaworu, który podawał powietrze niechętnie, bo butle zostały prawie opróżnione. Wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Zanim spojrzałem do przodu, upewniłem się, że Sherry jest przy mnie. To, co zobaczyłem nad sobą, zaparło mi dech w piersiach, a przerażenie, które poczułem, zamieniło krew w gorący oleisty płyn. Basen przerwy Gunfire przekształcił się w krwawą arenę. Gromady głębinowych rekinów przypłynęły znęcone tonami martwych ryb. Zapach mięsa i krwi oraz nerwowe ruchy ich pobratymców, przenoszone przez wodę, doprowadziły rekiny do bezrozumnej dzikości, znanej jako szaleństwo żarcia. Szybko wepchnąłem Sherry z powrotem do otworu działowego. Ukryci tam, patrzyliśmy na szybujące nad nami kształty, wyraźnie odcinające się na tle światła przenikającego przez powierzchnię morza. Między ławicami mniejszych rekinów znajdowały się przynajmniej dwa tuziny strasznych bestii, które wyspiarze nazywają rekinami Albacore. Były to potężne ryby o beczkowatych ciałach, z zaokrąglonymi pyskami i szerokimi, uśmiechniętymi szczękami. Krążyły w basenie, tworząc groteskową karuzelę. Ich ogony ruszały się wahadłowo, a pyski otwierały mechanicznie przy połykaniu strzępów mięsa. Znałem je jako łakome, ale głupie stworzenia, łatwe do odstraszenia jakimkolwiek agresywnym zachowaniem, kiedy nie ogarniało ich szaleństwo żarcia. Teraz były w najwyższym stopniu podniecone i mogły być niebezpieczne. Mimo to podjąłbym ryzyko dekompresyjnego wypłynięcia, gdyby chodziło tylko o mnie. Co naprawdę mnie zatrwożyło, to dwa inne długie i gibkie kształty. Przemykały w basenie i zawracały jednym mocnym poruszeniem drugiego jaskółczego ogona tak, że ich ostro zakończone nosy prawie dotykały jego końca. Następnie oddalały się z całą mocą i gracją orła w locie. Kiedy któraś z tych strasznych ryb zatrzymywała się, aby się pożywić, pysk w kształcie sierpa księżyca otwierał się, ukazując kilka rzędów wystających zębów. 253 Tworzyły dobraną parę, każdy ponad trzy i pół metra długi, licząc od nosa do końca ogona, ze sterczącym ostrzem płetwy grzbietowej, długiej jak ramię mężczyzny. Miały ciemnoszaro-niebieskie grzbiety, śnieżnobiałe brzuchy i ciemne zakończenia ogonów i płetw. Mogły przeciąć człowieka na pół i połknąć każdą połowę w całości. Jedna z ryb zauważyła nas w otworze działowym. Wykręciła gwałtownie i ruszyła w dół. Była kilka stóp nad nami, kiedy ukryliśmy się w ciemności tak, że mogłem wyraźnie dostrzec podłużny szpic organów rozrodczych. Były to straszne białe rekiny, najbardziej krwiożercze ryby z ryb wszystkich mórz świata. Wiedziałem, że próba wynurzenia na otwartej przestrzeni, z wystarczającymi przystankami dla dekompresji, z ograniczonym zapasem powietrza i bez żadnej ochrony oznaczałaby pewną śmierć. Jeśli miałem wyprowadzić Sherry żywą, musiałem podjąć ryzyko, które w każdych innych okolicznościach byłoby nie do pomyślenia. Szybko napisałem na tabliczce: „ZOSTAŃ! Wypływam bez butli po powietrze i broń". Sherry przeczytała i natychmiast potrząsnęła głową, dając gwałtowne znaki, aby mnie powstrzymać. Wyjąłem już jednak zawleczkę, szybko odpiąłem klamrę od pasów i wziąłem ostatni, głęboki oddech, zanim wcisnąłem w ręce Sherry zestaw moich butli. Zrzuciłem ciężki pas, aby uzyskać wyporność, i prześliznąłem się wzdłuż boku kadłuba statku, wykorzystując go do ochrony. Płynąłem szybko, chcąc skryć się pod rafą. Zostawiłem Sherry resztę moich zapasów powietrza, którego mogło wystarczyć na pięć lub sześć minut oddychania, jeśli używałaby go oszczędnie, i teraz jedynie z powietrzem zatrzymanym w płucach musiałem pokonać odległość do rafy i wydostać się na powierzchnię. Dotarłem do rafy i zacząłem się unosić tuż przy koralowej ścianie, mając nadzieję, że mój czarny kombinezon będzie niewidoczny na ciemnym tle. Podążałem do góry, zwrócony plecami do skały, spoglądając w wody basenu, gdzie olbrzymie złowrogie kształty ciągle krążyły w opętańczym młyńcu. Sześć stóp od dna, kiedy ciśnienie wody zmniejszyło się, powietrze w moich płucach rozprężyło się gwałtownie. Nie mogłem go utrzymać dłużej, bo w przeciwnym wypadku mogło rozerwać tkankę płuc. Wypuściłem je z ust - srebrzystą strugę bąbelków, którą natychmiast zauważył jeden z białych rekinów. Wykręcił i zawrócił, rzuciwszy się siekącymi uderzeniami ogona w poprzek basenu. Spojrzałem rozpaczliwie na skałę i spostrzegłem, około dwóch metrów nad sobą, jedną z małych grot w starej skale koralowej. Zanurkowałem do niej w tym samym momencie, w którym rekin przemknął koło mnie, a kiedy zawrócił do następnego ataku, skurczyłem się w moim płytkim schronieniu. Rekin stracił zainteresowanie i pomknął, aby pochwycić i połknąć łapczywie podobnego do zwiędłego liścia martwego snappera. Zaczynało mi brakować tlenu. Czułem, że wkrótce mogę stracić świadomość. Wysunąłem się z groty i ciągle trzymając się rafy, płynąłem do góry tak szybko, jak tylko mogłem, z pomocą jednej płetwy, żałując gorzko, że druga uwięzia pod lawetą armaty. Znów w miarę wznoszenia się musiałem wypuścić rozprężone powietrze. Wiedziałem, że azot w moich żyłach także ulega zbyt szybko rozprężeniu i wkrótce może zmienić się w mojej krwi w gaz, który zacznie się pienić jak szampan. Nad sobą widziałem już mieniące się srebrzyście lustro powierzchni wody i zawieszony na niej czarny wrzecionowaty kształt łodzi. Wynurzyłem się szybko. Spojrzałem ponownie w dół. Daleko pode mną zobaczyłem stado ciągle kręcących się rekinów. Wyglądało na to, że nie zostałem przez nie zauważony. Moje płuca płonęły z braku powietrza. Krew waliła mi w skroniach. Wreszcie zdecydowałem, że nadszedł czas, abym opuścił bezpieczne schronienie przy skale i popłynął w poprzek basenu do łodzi. Kopnąłem mocno i rzuciłem się trzydzieści metrów od rafy w kierunku stojącej łodzi. Kiedy byłem w połowie drogi, zauważyłem, że jeden z białych rekinów zobaczył mnie i zaczął 254 255 ścigać. Pojawił się w niebieskiej toni z niebywałą szybkością, ale przerażenie dodało mi nowych sił. Patrzyłem w dół, obserwując płynącego rekina. Dosłownie rósł w oczach. W tych przerażających sekundach mój mózg rejestrował każdy szczegół. Zobaczyłem świński pysk z dwoma nozdrzami, złociste oczy z czarnymi źrenicami jak groty strzał, szeroki niebieski grzbiet, z którego wystawała katowska klinga płetwy grzbietowej. Wystrzeliłem na powierzchnię tak gwałtownie, że wynurzyłem się aż do pasa, wykręciłem w powietrzu i zdrową ręką chwyciłem się burty. Z całą siłą podciągnąłem ciało do góry, zginając nogi pod brodą jak scyzoryk. W tym momencie „biała śmierć" uderzyła. Kiedy rekin wyskoczył nad powierzchnię, woda dosłownie wybuchła dookoła mnie. Poczułem, jak chropowata niczym papier ścierny skóra drze nogawki kombinezonu. Natychmiast potem usłyszałem huk, kiedy napastnik uderzył w kadłub łodzi. Zobaczyłem przestraszone twarze Chubby'ego i Angela, gdy łódź zakołysała się i przechyliła gwałtownie. Mój nagły skręt wytrącił rekina z jego toru, dzięki temu ominął moje nogi i trafił w łódź. Podrzuciłem się do góry, a wtedy rekin jeszcze raz uderzył w kadłub, mijając mnie znów o centymetry. Ostatnim desperackim wysiłkiem przerzuciłem się przez burtę i upadłem na dno łodzi. Leżałem tam, pompując powietrze: wielkie słodkie hausty do moich zbolałych płuc. Czułem się otumaniony jak po mocnym winie, które przyprawia o zawrót głowy. - Gdzie jest panna Sherry?! - krzyczał do mnie Chubby. -Czy ten wielki Ogoniasty Johnny dostał pannę Sherry?! Przekręciłem się na plecy zdyszany, chwytając drogocenne powietrze. - Zapasowe butle - wykrztusiłem. - Sherry czeka we wraku, potrzebuje powietrza. Chubby skoczył na dziób i odrzucił brezent z zapasowych butli. Był typem człowieka, którego lubiłem mieć przy sobie w niebezpieczeństwie. 256 - Angelo - wymruczał. - Daj im pigułki Johnny' ego. - Była to paczka pigułek odstraszających rekiny. Pigułki zawierały octan miedzi. Zamówiłem je z amerykańskiego katalogu sprzętu sportowego. Chubby wyrażał dla nich stałą, głęboką pogardę. -Zobaczymy, czy te wynalazki rzeczywiście są tak cholernie dobre. Naoddychałem się już na tyle, że uniosłem się z podłogi i powiedziałem do Chubby'ego: - Mieliśmy problemy, basen jest pełen Johnnych, a wśród nich są dwa naprawdę paskudne ogoniaste. Ten, który mnie atakował, i jeszcze jeden. Zakładając zawory do nowych butli, Chubby popatrzył spode łba. - Wynurzyłeś się od razu, Harry? Skinąłem głową. - Zostawiłem moje butle Sherry. Czeka na dole. - Będziesz miał skurcze, Harry? - Spojrzał na mnie, a ja ujrzałem niepokój w jego oczach. - Tak - przytaknąłem i powlokłem się do mojego pudła ze sprzętem. Uniosłem pokrywę. - Muszę zejść na dół ponownie, i to szybko, zanim krew zacznie się pienić. Wyjąłem ładownicę z wybuchowymi głowicami do mojego harpuna. Było ich dwanaście. Przywiązując ładownicę do uda, żałowałem, że nie ma ich więcej. Każdy ładunek był ręcznie nakręcany na trzonek trzymetrowego harpuna z nierdzewnej stali. Każdy nabój zawierał taki ładunek wybuchowy jak dubeltówka kalibru 12; mogłem wystrzelić ten ładunek za pomocą spustu na rękojeści. Była to skuteczna broń na rekiny. Chubby umieścił jedną z butli na moich plecach i zapiął pasy, a Angelo, klęcząc przede mną, przywiązywał do moich łokci tabletki w specjalnych perforowanych pojemnikach plastykowych. - Potrzebny mi drugi pas obciążający - powiedziałem -i straciłem płetwę. Zapasowa jest... - Nie skończyłem zdania. Oślepiający, palący paroksyzm bólu przeszył łokieć mojej chorej ręki. Ból ten był tak gwałtowny, że krzyknąłem głośno, a ręka zamknęła się jak ostrze składanego noża. To była bez- 257 wiedna reakcja. Staw złożył się, kiedy ciśnienie bąbelków krwi ucisnęło nerwy i ścięgna. - Ma skurcze! - krzyknął Chubby. - Święta Mario, on ma skurcze! - Rzucił się do silników i zapalił je. - Szybko, Angelo! Musimy go spuścić z powrotem! Ból chwycił mnie ponownie, straszny skurcz prawej nogi. Kolano ugięło się pode mną. Zaszlochałem jak dziecko. Angelo zapiął mi pas obciążający dookoła bioder i wsadził płetwę na moją obolałą nogę. Chubby wyłączył silniki i dopłynęliśmy rozpędem pod osłonę rafy. Odwrócił się do mnie skulonego na ławce. Stanął nade mną, wsadził ustnik w moje usta i otworzył zawory redukcyjne od butli. - W porządku? - zapytał. Zassałem i przytaknąłem. Chubby wychylił się za burtę i spojrzał w dół do wody. - W porządku - mruknął. - Ogoniasty Johnny wyniósł się. Podniósł mnie jak dziecko, bo straciłem moc w rękach i nogach, i opuścił do wody między łodzią a rafą. Angelo przypiął mi do pasa dodatkowy zestaw do oddychania dla Sherry, następnie wręczył harpun długi na trzy metry, a ja modliłem się, bym go nie zgubił. - Idź, wydostań pannę Sherry - powiedział Chubby. Zrolowałem niezdarnym nurkiem jednonogiej kaczki i poszedłem w dół. Nawet w bólu wykręcających skurczy odruchowo szukałem wzrokiem złowrogich przemykających kształtów „białej śmierci". Zobaczyłem jednego z nich, głęboko w dole, pomiędzy stadem niezdarnych rekinów albacore. Przeciskając się do osłaniającej mnie rafy, wierzgałem i wykręcałem się w dół jak ranny żuk. Dziesięć metrów pod powierzchnią ból zaczaj ustępować. Ciśnienie wody zmniejszało wielkość bąbelków w moim krwiobiegu. Kończyny prostowały się. Mogłem ich znów używać. Poszedłem w dół szybciej. Ulga następowała prędko i błogosławiłem ją. Na nowo poczułem przypływ odwagi i otucha zajęła miejsce mojej niedawnej rozpaczy. Miałem powietrze i broń. Teraz mogłem walczyć. L58 Byłem dwadzieścia siedem metrów pod powierzchnią i wyraźnie widziałem bąbelki Sherry, unoszące się w zamglonej niebieskiej głębi. Ten widok uradował mnie. Ciągle oddychała, a ja miałem w pełni naładowany zapasowy komplet butli dla niej. Wszystko, co musiałem zrobić, to dać je jej. Jeden z grubych, wstrętnych rekinów albacore ujrzał mnie, kiedy ześlizgiwałem się wzdłuż ciemnej powierzchni skały, i ruszył w moim kierunku. Już nażarty, ale wiecznie głodny, podpłynął do mnie, szczerząc okropne zęby i rzucając szerokim ogonem. Cofnąłem się do skały. Skierowałem harpun z ładunkiem wybuchowym w jego stronę i kiedy wolno poruszałem płetwami, żeby być w gotowości, smugi jasnoniebieskiego barwnika z tabletek przeciw rekinom uniosły się wokół mnie chmurą. Rekin zbliżył się do niej, a kiedy wycelowałem, aby go trafić prosto w pysk, jego głowa i skrzela napotkały niebieską chmurę. Wykręcił do tyłu, waląc ogonem w przerażeniu. Octan miedzi palił jego nozdrza i oczy. Uciekł w pośpiechu. „Pocałuj się w nos, Chubby Andrews - pomyślałem. - To działa!" Znów zszedłem prawie do wierzchołków bambusowego lasu i z odległości dziesięciu metrów dostrzegłem Sherry ciągle przykucniętą w otworze działowym. Obserwowała mnie. Wykorzystała powietrze z własnych butli i teraz używała moich... ale mogłem stwierdzić po wielkości i skąpych strumyczkach bąbelków, że zostały jedynie sekundy do skończenia się powietrza. Wyruszyłem w jej kierunku, opuszczając rafę... i jedynie jej gwałtowne znaki zatrzymały mnie. Odwróciłem się i zobaczyłem „białą śmierć" płynącą niczym długa niebieska torpeda. Prześlizgiwał się po wierzchołkach bambusów, a z kącika jego szczęk zwisał ochłap mięsa. Otworzył szeroko pysk, aby przełknąć kąsek, a rzędy kłów błysnęły bielą jak płatki jakichś olbrzymich kwiatów. Zwróciłem się do niego, kiedy atakował, jednocześnie robiąc przewrót do tyłu, kopiąc płetwami w jego stronę i kładąc pomiędzy nami grubą zasłonę dymu z niebieskiego barwnika. 259 Ciężko uderzając, skręcił, zmienił kierunek i oddalił się. Przepłynął tak blisko, że jego ogon smagnął mnie boleśnie przez ramię, aż przekoziołkowałem kilka razy. Na sekundę straciłem poczucie swojej pozycji, a kiedy odzyskałem równowagę i spojrzałem nieprzytomnie dookoła siebie, stwierdziłem, że olbrzymi rekin nadal krąży. Pływał dookoła mnie w odległości dwunastu metrów. Wydawał się tak długi jak pancernik i tak niebieski i szeroki jak letnie niebo. Aż trudno uwierzyć, że istnieją prawie dwukrotnie większe okazy. Ten rekin był jeszcze dzieckiem... i dziękowałem losowi za to. Nagle wysmukły stalowy harpun, w którym pokładałem tak dużą nadzieję, wydał mi się mało przydatny. Rekin spoglądał na mnie zimnym żółtym okiem, mrugając sardonicznie. Rozwarł szczęki w konwulsyjnym kłapnięciu, jakby już próbował smaku mojego ciała. Ciągle pływał, zataczając szerokie kręgi. Stojąc w samym ich środku, obracałem się za nim, poruszając gwałtownie płetwami, żeby nadążyć za jego płynnymi, niewymuszonymi ruchami. Kiedy tak się kręciłem, odczepiłem zapasową butlę od pasa i zawiesiłem ją na szelkach na lewym ramieniu jak tarczę rzymskiego legionisty. Włożyłem następnie rękojeść harpuna pod pachę i trzymałem ostrze wymierzone w krążącego potwora. Całe moje ciało drżało od ciepłego strumienia adrenaliny we krwi, a moje zmysły wyostrzyły się - intensywna przyjemność silnego strachu, która może stać się nałogiem. Każdy szczegół cielska morderczej ryby wrył się w moją pamięć; od delikatnego pulsowania licznych skrzeli w tyle głowy do długich wstęg utworzonych z ryb remora, przyssanych do gładkiego białego brzucha. Gdybym wystartował do jego pyska z wybuchającym ładunkiem, tylko bardziej bym go rozwścieczył, gdyż z rybą o tych rozmiarach nie miałem szans. Musiałem trafić w mózg. Rozpoznałem moment, kiedy odraza rekina do niebieskiej mgły z tabletek została pokonana przez głód i wściekłość. Jego ogon zdawałcsię sztywnieć; wykonał serię gwałtownych uderzeń, znacznie zwiększających szybkość. 260 Spiąłem się w sobie, podnosząc aparat tlenowy jak tarczę. Rekin skręcił szybko, łamiąc szeroki łuk, i skierował się prosto na mnie. Ujrzałem otwartą paszczę, przypominającą studnię, obrzeżoną ostrymi kłami, i w momencie uderzenia wpakowałem w nią dwie stalowe butle. Rekin zacisnął szczęki na przynęcie, którą wyrwał z moich rąk, podczas gdy siła uderzenia rzuciła mnie w bok jak spadający liść. Kiedy ponownie rozejrzałem się dookoła jak oszalały, zobaczyłem, że „biała śmierć" znajduje się sześć metrów ode mnie. Poruszał się wolno, szarpiąc stalowe butle tak jak szczeniak kapcie. Trząsł głową takim samym ruchem jak przy obdzieraniu kawałów mięsa z ofiary... ale zdołał tylko zrobić rysy na pomalowanej powierzchni metalowej butli. To była moja szansa, moja jedyna szansa. Kopiąc mocno, podpłynąłem nad olbrzymi niebieski grzbiet, muskając wysoką grzbietową płetwę, i opadłem, trzymając się tego ślepego pola, podobnie jak atakujący pilot myśliwca trzyma się ogona samolotu. Wysunąłem stalowy harpun i przycisnąłem jego koniec do wypukłej niebieskiej czaszki, dokładnie pomiędzy te zimne, mordercze, żółte oczy... i nacisnąłem spust na rękojeści harpuna. Rozległ się huk, który poraził moje bębenki, a odrzut harpuna wstrząsnął moją ręką. Morderczy biały rekin stanął na ogonie jak rozszalały koń. Ponownie zostałem zrzucony na bok, ale zaraz odzyskałem siły, aby zaobserwować, jak ryba szaleje. Mięśnie pod gładką skórą zaczęły pulsować i drżeć w wyniku nie skoordynowanych impulsów ze zranionego mózgu. Rekin opadał i tonął, obracając się gwałtownie na grzbiet i uderzając najpierw o skaliste dno basenu, a potem, stanąwszy na ogonie, rzucał się parabolicznymi ruchami w jasnobłękitnej wodzie. Ciągle przyglądając się i utrzymując pełen szacunku dystans, odkręciłem wystrzelony ładunek i założyłem nowy. ,3iały morderca" nadal trzymał w swoich szczękach aparat tlenowy Sherry. Nie mogłem*go tak zostawić. Odczekałem, aż 261 jego wściekłe i nieobliczalne ruchy osłabną. Kiedy w końcu zawisł nieruchomo nosem w dół, strzeliłem do niego jeszcze raz. Przycisnąłem wybuchający ładunek do jego czaszki i trzymałem go mocno przy chrząstkowej wypukłości, tak żeby cały impet wybuchu mógł zostać przeniesiony dokładnie do małego móżdżku. Strzał odbił się boleśnie w moich własnych uszach, ale rekin zamarł w bezruchu. Nie szarpał się już więcej, tylko obrócił się wolno i zaczął opadać na dno basenu. Skoczyłem i wyrwałem ze szczęk ryby zniszczony aparat tlenowy. Natychmiast zauważyłem, że węże powietrzne były poszarpane i wyrwane, ale butle całe i jedynie mocno podrapane. Niosąc je ze sobą, przemknąłem ponad szczytami bambusów w kierunku wraku statku. Nad otworem działowym nie ukazywały się już bąbelki i kiedy przypłynąłem na tyle blisko, żeby zobaczyć Sherry, zorientowałem się, że zrzuciła już ostatnią pustą butlę. Powoli umierała. Nawet w ostatnim momencie nie zrobiła samobójczego wysiłku, aby wypłynąć na powierzchnię. Czekała na mnie, umierając wolno. Ufała mi. Kiedy znalazłem się obok niej, wyjąłem własny ustnik i podałem. Jej ruchy były wolne i nie skoordynowane. Ustnik wyśliznął się z jej chwytu i odpływając, zostawiał za sobą strumień powietrza. Chwyciłem go i umieściłem w jej ustach, a potem, trzymając go, pochyliłem się niżej i odkręciłem wylot powietrza. Zaczęła oddychać. Jej klatka piersiowa podnosiła się i opadała w długim oddechu. Prawie natychmiast zobaczyłem, jak odzyskuje siły i wolę. Zadowolony, skupiłem swoją uwagę na wyjmowaniu zaworu z jednej z odrzuconych pustych butli, żeby wymienić ten zniszczony przez rekina. Oddychałem przez pół minuty, zanim przytwierdziłem go do pleców Sherry i odebrałem własny ustnik. Mieliśmy teraz wystarczającą ilość powietrza i mogliśmy poddać się długiej dekompresji. Uklęknąłem przed Sherry w otworze działowym, a ona uśmiechnęła się do mnie krzywo 262 przez ustnik i uniosła kciuk, dając mi znak, na który odpowiedziałem tak samo. „Ty w porządku i ja w porządku" - pomyślałem. Wymieniłem zużyty nabój od harpuna na nowy, który wyjąłem z ładownicy przy udzie. Wtedy jeszcze raz wyjrzałem z bezpiecznego miejsca w otworze działowym na otwarte wody basenu. Obfitość martwych ryb zmniejszyła się i miałem wrażenie, że stada rekinów się rozproszyły. Zobaczyłem jeden lub dwa niezgrabne ciemne kształty, ciągle węszące i przeszukujące zanieczyszczone wody, ale ich szaleństwo osłabło. Pływały o wiele wolniej. Poczułem się szczęśliwszy, że dopiero teraz miałem zabrać Sherry. Sięgnąłem po jej rękę i zdziwiłem się małą i zimną w porównaniu z moją, a dziewczyna odpowiedziała na mój gest zaciśnięciem palców. Wskazałem na powierzchnię. Przytaknęła. Wyprowadziłem ją z otworu działowego, przemknęliśmy w dół kadłuba i pod osłoną bambusów przepłynęliśmy szybko pod ochronę rafy. Unosiliśmy się wolno tuż obok siebie, trzymając się za ręce, z plecami zwróconymi do skały. Oświetlenie się poprawiło. Kiedy spojrzałem do góry, zobaczyłem wysoko nad nami łódź. Na osiemnastu metrach zatrzymałem się na minutę, żeby zacząć dekompresję. Przepłynął koło nas gruby rekin albacore, plamisty i łaciaty, podobny do świni, ale nie zwrócił na nas uwagi. Opuściłem harpun, kiedy odpłynął w zamgloną dal. Powoli zbliżaliśmy się do następnego dekompresyjnego przystanku na dwunastu metrach. Przystanęliśmy na dwie minuty, pozwalając, aby azot z naszej krwi ulotnił się powoli przez płuca. Następnie w górę na sześć metrów na kolejny postój. Spojrzałem na maskę Sherry - dziewczyna w odpowiedzi przewróciła oczami. Wyraźnie odzyskiwała swoją odwagę i zuchwałość. Wszystko szło gładko. Dotarliśmy już prawie do celu. Czuliśmy się tak dobrze, jakbyśmy siedzieli w domu i pili whisky... Jeszcze dwanaście minut. Łódź była tak blisko, że wydawało się, iż mogłem jej dotknąć harpunem. Wyraźnie widziałem brązowe twarze Chubby'ego 263 i Angela zawieszone nad burtą z wyrazem niecierpliwego oczekiwania na nasze wynurzenie. Odwróciłem od nich wzrok i uważnie rozejrzałem się jeszcze raz dookoła siebie. Gdzieś daleko, gdzie mój wzrok ledwie sięgał, gdzie wodna przestrzeń ciemniała aż do granatu, zauważyłem jakiś ruch. Był to zaledwie nikły cień, który przemknął, zanim go naprawdę ujrzałem, ale poczułem powracający dreszcz strachu. Zawisłem w wodzie, raz jeszcze w pełnym pogotowiu, obserwując i czekając, a ostatnie minuty ciągnęły się wolno jak guma. Cień mignął znów, tym razem wyraźniej szy; szybki śmiertelny ruch, który nie pozostawiał wątpliwości, że to nie rekin al-bacore. Każdy myśliwy odróżni myszkującą wokół obozowego ogniska hienę od polującego lwa. Nagle poprzez zamgloną niebieską zasłonę wody ukazał się drugi biały rekin. Nadpłynął zwinnie i cicho, mijając nas w odległości piętnastu metrów. Wydało się, że zignorował nas i poszedł w dal i prawie zginął nam z oczu. Potem jednak zawrócił i przeszedł koło nas powtórnie, jak uwięzione zwierzę, które biega tam i z powrotem po klatce. Sherry przywarła do mnie i uwolniła rękę z konwulsyjnego uścisku, w którym ją trzymałem. Potrzebowałem teraz dwóch rąk. Przy następnym nawrocie rekin zmienił taktykę i zaczął zakreślać szerokie koła. Takim zachowaniem zawsze poprzedza atak. Ciągle dookoła i dookoła z tymi bladożółtymi oczami, wpatrzonymi w nas chciwie. Nagle zobaczyłem dwanaście opadających z góry jasnoniebieskich plastykowych pojemniczków ze środkiem odstraszającym rekiny. Widząc nasze rozpaczliwe położenie, Chubby musiał wyrzucić całe pudełko za burtę. Jeden z nich przeleciał tak blisko mnie, że chwyciłem go i wręczyłem Sherry. Wypłynął z niego niebieski barwnik, a ja zacząłem znowu obserwować rekina. Odsunął się trochę od niebieskiej smugi, ale krążył uparcie i uśmiechał się do nas obrzydliwie. Spojrzałem na zegarek. Trzy minuty jeszcze, żeby być bez- 264 piecznym, ale mógłbym zaryzykować i wysłać Sherry wcześniej. Nie miała tak jak ja wcześniej azotowych bąbelków we krwi, mogłaby być bezpieczna za minutę. Rekin zawężał koło, zbliżając się ciągle do nas. Blisko... tak blisko, że mogłem spojrzeć w czarne źrenice oczu i odczytać jego intencje. Spojrzałem na zegarek. Czas płynął bardzo wolno, ale zdecydowałem się wysłać Sherry. Klepnąłem ją w ramię i nakazująco pokazałem powierzchnię. Zawahała się, ale klapnąłem ją ponownie i powtórzyłem nakaz. Zaczęła się unosić wolno i prosto, ale jej nogi zwisały nęcąco. Rekin zostawił mnie i uniósł się, podążając za Sherry. Zobaczyła go i zaczęła poruszać się szybciej; rekin zbliżał się do niej powoli. Teraz znajdowałem się pod nimi. Popłynąłem szybko w bok, kiedy rekin przybrał pozycję z wyprostowanym ogonem, oznaczającą bezpośredni atak. Byłem dokładnie pod nim, kiedy skręcił, aby rozszarpać Sherry. Dosięgnąłem go i przytknąłem ostrze harpuna do miękkiej, wstrętnej gardzieli i pociągnąłem za spust. Zobaczyłem, jak uderzenie trafia w opasłe, tłuste białe mięso. Rekin rzucił się w tył, bijąc konwulsyjnie ogonem. Wystrzelił w górę, przebił powierzchnię, wyskakując ponad wodę, i spadł ciężko z powrotem w pienistej chmurze bąbli powietrza. Natychmiast zaczął rzucać się i latać w wariackich, wściekłych zakolach, jakby napastował go rój pszczół. Jego szczęki otwierały się i zamykały. Szarpany straszliwym niepokojem, obserwowałem Sherry, która zdołała utrzymać wewnętrzną dyscyplinę i unosiła się wolno w kierunku łodzi. Gdy tylko było to możliwe, Angelo chwycił ją w swoje silne ręce i wciągnął na pokład. Mogłem teraz całkowicie skupić swoją uwagę na problemie utrzymania się przy życiu przez następnych kilka minut, zanim mógłbym pójść w ślady Sherry. Wydało się, że rekin przyszedł do siebie po szoku wywołanym wybuchem i zmienił swój wariacki, bezrozum-ny ruch wirowy w znane i straszne krążenie. Zaczął po szerokim obwodzie, zacieśniając go z każdym ko- 265 łem. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że w końcu mógłbym pokonać ostatni etap wynurzenia. Wolno dryfowałem w górę. Ból wywołany skurczami miałem jeszcze świeży w pamięci, ale morderczy biały rekin naciskał bliżej i bliżej. Trzy metry pod łodzią zatrzymałem się ponownie, ale rekin był podejrzliwy; prawdopodobnie dobrze pamiętał niedawną gwałtowną eksplozję w gardle. Przestał krążyć i zatrzymał się nieruchomo, jakby zawieszony w bladej wodzie na szerokich skrzydłach spiczastych płetw piersiowych. Patrzyliśmy na siebie z odległości pięciu metrów i czułem, jak olbrzymia niebieska bestia zbiera się w sobie do ostatecznego ataku. Wyciągnąłem harpun na długość ręki i delikatnie, aby nie sprowokować olbrzyma, podpłynąłem w jego kierunku, aż ładunek wybuchowy znalazł się o trzy centymetry od jego przegrody nosowej. Pociągnąłem za spust, a kiedy rozległ się wybuch, rekina rzuciło do tyłu. Wykręcił się wściekłym, szerokim nawrotem, a ja rzuciłem harpun i wystrzeliłem na powierzchnię. Rekin, wściekły jak lew, zaatakował mnie ze zgarbionym grzbietem, wielkim jak niebieska góra, i z paszczą szeroko otwartą. Wiedziałem, że tym razem nic nie odwróci jego uwagi; nic poza śmiercią nie mogło go powstrzymać. Kiedy wyskoczyłem w stronę powierzchni, zobaczyłem dłonie Chubby'ego, czekające na mnie jak kiście brązowych bananów. Kochałem go w tym momencie. Uniosłem prawą rękę nad głowę, podając ją Chubby'emu, a kiedy rekin przeleciał ostatnie dzielące nas metry, palce Chubby'ego zacisnęły się na moich rękach. W tym momencie woda wokół mnie wybuchła. Poczułem potężne pociągnięcie za rękę. Woda zakotłowała się gwałtownie, gdy cielsko rekina rozdarło powierzchnię. Potem leżałem już na plecach na dnie łodzi, wyrwany wprost ze szczęk przerażającej ryby. - Masz kilku ładnych ulubieńców - powiedział Chubby na pozór obojętnym tonem. Rozejrzałem się szybko za Sherry. - W porządku?! - krzyknąłem, kiedy ujrzałem ją mokrą 266 i bladą na rufie. Przytaknęła; miałem wątpliwości, czy byłaby w stanie mówić. Odpiąłem szybko pasy, oswobadzając się z ciężaru aparatu tlenowego. - Chubby, przygotuj laskę dynamitu. Żeby była gotowa do odpalenia! - zawołałem, kiedy ściągnąłem maskę i płetwy i wychyliłem się za burtę łodzi. Rekin był ciągle z nami. Krążył dookoła łodzi w furii bólu i zawodu. Wypłynął, ukazując nad powierzchnią wody płetwę grzbietową. Wiedziałem, że łatwo mógłby zaatakować i przebić poszycie łodzi. - O Boże! Harry, on jest straszny! - Sherry odzyskała w końcu głos. Wiedziałem, jak się czuje. Nienawidziłem tej ohydnej ryby całą siłą mojego niedawnego przerażenia... ale musiałem odwrócić jej uwagę i odwieść od bezpośredniego ataku. - Angelo, daj mi tę murenę i nóż na przynęty! - krzyknąłem, a on wręczył mi zimne, oślizłe cielsko. Odciąłem pięciokilogra-mowy kawał martwego węgorza i wyrzuciłem do basenu. Rekin zakręcił się i rzucił na ochłap, połykając go i ocierając się o kadłub łodzi. Zakołysaliśmy się gwałtownie pod tym dotknięciem. - Spiesz się, Chubby! - krzyknąłem i cisnąłem rekinowi następny kawałek. Chwycił go jak głodny pies, przemykając pod kadłubem łodzi i znów uderzając w nią tak, że zachwiała się nieprzyjemnie. Sherry zapiszczała i chwyciła za burtę. - Gotowe - powiedział Chubby, a ja dałem mu półmetrowy kawał węgorza z pustą torbą brzuszną, wiszącą jak worek. - Włóż tam laskę i zawiąż - pouczyłem Chubby'ego, a on zaczął się uśmiechać. - Hej, Harry - zarechotał. - To mi się podoba. Kiedy karmiłem bestię kawałkami węgorza, Chubby zrobiŁ elegancki pakunek z materiału wybuchowego i kawałka mięsa mureny z izolowanym miedzianym drutem. Podał mi. - Połącz to - poleciłem i nawinąłem dwanaście pętli drutu na lewą rękę. - Gotowe do odpalenia. - Chubby uśmiechnął się, a ja wyrzuciłem pakunek mięsa z ładunkiem na drogę krążącego rekina. 267 Rekin rzucił się w jego stronę, a jego błyszczący, niebieski grzbiet pojawił się na powierzchni, kiedy złapał przynętę. Drut natychmiast zaczął się rozwijać, a ja odwijałem go ze szpuli. - Pozwól mu porządnie połknąć - powiedziałem do Chub-by'ego, a on uszczęśliwiony skinął głową. - Dobra, Chubby, rozwal drania w diabły! - wrzasnąłem, kiedy ryba pojawiła się na powierzchni, ukazując płetwę i okrążając nas jeszcze raz, z miedzianym drutem wystającym z kącika sierpowatego pyska. Chubby uderzył w wyłącznik. Rekin wybuchł wysoką różową fontanną, podobny do pękającego kawonu. Jego jasna krew połączyła się z jaśniejszym kolorem mięsa i czerwonym wnętrzem brzucha. Wyleciał na piętnaście metrów w powietrze i obryzgał basen i łódź. Poszarpane cielsko kołysało się na powierzchni jak krwawiący pień, następnie obróciło się i zaczęło tonąć. - Cześć, Ogoniasty Johnny! - wrzasnął Angelo, a Chubby uśmiechał się jak cherubin. - Płyńmy do domu - zarządziłem, bo oceaniczna fala przewalała się już przez rafę. Myślałem, że zwymiotuję. Jednakże na moją niedyspozycję cudownie podziałała whisky chivas regał. Nie przeszkadzało mi, że piłem z emaliowanego kubka. O wiele później, w grocie, Sherry powiedziała: - Przypuszczam, że zechcesz, bym podziękowała ci za uratowanie życia i za cały ten kram. Uśmiechnąłem się do niej i otworzyłem ramiona. - Nie, moja słodka, pokaż, jak jesteś wdzięczna. Myślę, że wszyscy zaczęliśmy nabierać zabobonnego lęku przed basenem w przejściu rafy Gunfire. Seria niepowodzeń, których padliśmy ofiarą, jawiła się jako rezultat jakichś przemyślnych, wrogich planów. Wydawało się, że za każdym razem, kiedy wracaliśmy do basenu, staje się on bardziej ponury i że groźna aura wokół niego narasta coraz bardziej. - Wiesz, co myślę- powiedziała Sherry, śmiejąc się, aczkolwiek z lekkim przymusem. - Myślę, że duchy znajdowały się 268 w dwóch wielkich Ogoniastych Johnnych, które wczoraj zabiliśmy. - Chubby wyglądał tak, jakby zjadł dwanaście zepsutych ostryg na śniadanie. Zbladł do barwy woskowozłotobrązowej. Zobaczyłem, jak robi prawą ręką znak od uroku. - Panno Sherry - powiedział Angelo poważnie - nigdy nie powinna pani tak mówić. - Na jego rękach pojawiła się gęsia skórka. Obaj, on i Chubby, bali się okropnie duchów. - Przestań - poparłem Angela. - Żartowałam tylko - zaprotestowała Sherry. - Dobry żart - stwierdziłem. - Naprawdę nas przeraziłaś. Nie odzywaliśmy się już do siebie w czasie przejścia przez przesmyk aż do chwili, kiedy znaleźliśmy się pod osłoną rafy. Siedziałem na dziobie i kiedy wszyscy troje patrzyli na mnie, wyczytałem z wyrazu ich twarzy, że mam do czynienia z kryzysem morale. - Zejdę sam - oświadczyłem. Dało się zauważyć, że odczuli ulgę. - Pójdę z tobą - zaofiarowała się Sherry, ale bez entuzjazmu. - Później - zgodziłem się - ale wpierw chcę sprawdzić, czy nie ma rekinów, i odnaleźć sprzęt, który wczoraj zgubiliśmy. Schodziłem ostrożnie tuż pod łodzią przez pięć minut. Badałem głębię basenu, czy nigdzie nie ma diabelskich ciemnych kształtów, następnie płynąłem spokojnie w dół. W głębszym cieniu było zimno i tajemniczo, ale zorientowałem się, że nocny odpływ oczyścił basen i porwał w morze padlinę i krew, które zwabiły rekiny poprzedniego dnia. Po olbrzymich trupach „białej śmierci" nie zostało ani śladu i jedynymi rybami, które ujrzałem, były niezliczone ławice błyszczących mieszkanek rafy koralowej. Srebrzysty błysk z dołu prowadził mnie do miejsca, gdzie leżał harpun, który porzuciłem podczas mojej szaleńczej ucieczki do łodzi. Znalazłem też puste butle i zniszczony zawór redukcyjny w otworze działowym. Kiedy oznajmiłem im, że basen jest czysty, po raz pierwszy tego dnia twarze mojej załogi rozświetliły się uśmiechem. - Wszystko w porządku - podsumowałem, aby podnieść ich na duchu. - Dzisiaj otworzymy ładownię. - Wejdziesz tam przez kadłub? - zapytał Chubby. 269 - Tak myślałem, Chubby, ale doszedłem do wniosku, że wymagałoby to podłożenia dwóch dużych ładunków wybuchowych. Zdecydowałem się wejść przez pokład pasażerski. - Naszkicowałem im to na tabliczce, a potem wyjaśniłem: - Ładunek pewnie się przesunął, być może leży tuż przy grodzi, więc kiedy dostaniemy się tędy, będziemy mogli wyciągać przedmioty, jeden po drugim, do przejścia. - Długa droga do przenoszenia stamtąd do otworu działowego - stwierdził Chubby i zdjąwszy czapkę, masował swą łysą czaszkę. - Przymocuję jeden lekki bloczek i wyciąg przy pokładzie działowym, a drugi przy otworze. - Dużo roboty. - Chubby wyglądał na niezadowolonego. - Pierwszy raz zgódź się ze mną. Zacznę się martwić, kiedy okaże się, że nie mam racji. - Nie powiedziałem, że nie masz racji - powiedział Chubby sztywno. - Powiedziałem tylko, że to dużo roboty. Przecież nie możesz pozwolić, żeby panna Sherry pracowała przy bloczkach i wyciągu, prawda? - Nie - zgodziłem się. - Potrzebujemy kogoś z miechem. -I szturchnąłem go w wystający, twardy jak kamień, brzuch. - Tak właśnie myślałem - oznajmił Chubby ponuro. -Chcesz mnie w to włączyć? - Nie - zatrzymałem go. - Sherry może ze mną zejść, żeby założyć ładunki. - Chciałem sprawdzić jej nerwy po straszliwych przygodach poprzedniego dnia. - Wybuch otworzy ładownię, a potem popłyniemy do domu. Nie będziemy znów pracować bezpośrednio po wybuchu. Pozwolimy, aby odpływ oczyścił basen z martwych ryb, zanim znowu zejdziemy na dół. Nie chcę, żeby zdarzyło się coś podobnego jak wczoraj. Wśliznęliśmy się przez otwór działowy, posuwając się wzdłuż linki założonej na pokładzie, dotarliśmy do przejścia z drabinką prowadzącą na pokład pasażerski i ciemnym, ponurym tunelem doszliśmy do grodzi przedniej ładowni. Kiedy Sherry trzymała latarkę, zacząłem wiercić dziurę świdrem, bez stałego punktu oparcia, na którym mógłbym się wesprzeć, ale pierwsze cztery centymetry poszły łatwo. Ta warstwa 270 drewna była spróchniała, o miękkiej konsystencji korka, ale za nią natrafiłem na dębowe deski, twarde jak żelazo, i musiałem przerwać. Mogłoby mi to zabrać tydzień. Nie mogąc umieścić ładunków wybuchowych w przygotowanych dziurach, musiałbym użyć większego ładunku, niż naprawdę chciałem, i liczyć na tunelowy efekt korytarza, który dałby wtórne uderzenie, mogące wepchnąć grodź do wnętrza. Użyłem sześciu połówek lasek dynamitu. Umieściłem je w narożach i w centrum grodzi i zabezpieczyłem przed wypadnięciem kołkami wbitymi młotkiem w drewno. Przygotowanie zajęło prawie pół godziny, ale potem, kiedy opuściliśmy ciasne zamknięcie starego kadłuba i unieśliśmy się przez jasną, czystą wodę do srebrnej powierzchni, rozkręcając za sobą zwoje izolowanego przewodu, nadeszło odprężenie. Chubby odpalił, kiedy zdejmowaliśmy ekwipunek. Kadłub wraku stłumił wybuch, tak że był ledwo zauważamy na powierzchni morza. Opuściliśmy basen bezpośrednio po tym i popłynęliśmy do domu, przepełnieni otuchą, mając przed sobą perspektywę nieróbstwa podczas oczekiwania na przypływ, który oczyści basen z padliny. Po południu zrobiliśmy sobie z Sherry piknik na południowym krańcu wyspy. Wzięliśmy dwulitrową butelkę portugalskiego vonos verde, oplecioną wiklinowym koszykiem, a także garść owiniętych w wodorosty dużych piaskowych mięczaków, by upiec je w piasku. Rozpaliłem nad nimi duży ogień z drzewa wyrzuconego przez morze. Kiedy prawie kończyliśmy wino, słońce zachodziło, a mięczaki były gotowe do zjedzenia. Wino, jedzenie i wspaniały zachód słońca zmiękczył Sherry North. Jej oczy stały się zamglone jak u sarny. Kiedy słońce w końcu zaszło i ustąpiło miejsca tłustemu żółtemu księżycowi kochanków, poszliśmy do domu na bosaka po wilgotnym piasku. Następnego ranka pracowaliśmy z Chubbym przez pół godziny, znosząc na dół sprzęt, którego potrzebowaliśmy, i ustawiając go na pokładzie działowym wraku, zanim mogliśmy wejść głębiej do kadłuba. 271 Ciężkie ładunki wybuchowe założone przy ładowni uczyniły spustoszenie, którego się obawiałem. Rozdarły pokład, zniszczyły ścianki kabin pasażerskich i zablokowały przejście w jednej czwartej długości. Znaleźliśmy dobry punkt oparcia dla naszego bloku i wyciągu, więc kiedy Chubby go zmontował, popłynąłem do tyłu, do najbliższej kabiny. Poświeciłem latarką po zniszczonej ścianie. Wnętrze było, jak wszystko inne, pokryte grubą warstwą morskich roślin, ale mogłem dostrzec pod nimi kształt prostych mebli. Przecisnąłem się przez otwór i ruszyłem wolno przez zniszczony pokład, zafascynowany przedmiotami, które znalazłem rozrzucone w kabinie; to porcelanowa rozbita miednica i wspaniały nocnik z różowym roślinnym ornamentem, widocznym pod warstwą osadu, także słoiczki na kosmetyki, buteleczki po pachnidłach, mniejsze, trudne do określenia metalowe przedmioty i stosy zgniłych i bezkształtnych tkanin, które mogły być ubraniami, firankami, materacami czy pościelą. Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że zbliża się czas wypłynięcia na powierzchnię i zmiany butli. Kiedy się odwróciłem, uwagę moją przyciągnął niewielki kwadratowy przedmiot. Skierowałem latarkę w jego kierunku i delikatnie oczyściłem z grubej warstwy mułu. Było to drewniane pudełko wielkości przerośniętego radia tranzystorowego. Pokrywka miała przepiękną inkrustację z masy perłowej i szylkretu. Wsadziłem zdobycz pod pachę. Chubby skończył montować bloczek i wyciąg i czekał na mnie przy drabince na pokładzie działowym. Kiedy wynurzyliśmy się przy łodzi, zanim wdrapałem się na burtę, podałem pudełko Angelowi. Sherry nalewała dla nas kawę, a Angelo zmieniał zawory w butlach. Zapaliłem cygaro i obejrzałem pudełko. Było w opłakanym stanie, dostrzegłem to od razu. Inkrusta-cja przegniła i odpadała od podłoża, palisandrowe drewno było wypaczone i zniekształcone, a zamek i zawiasy w połowie zjedzone przez korozję. 272 Sherry usiadła przy mnie na ławce i badała zdobycz razem ze mną. Rozpoznała to natychmiast. - To jest damska szkatułka na biżuterię! - wykrzyknęła. -Otwórz ją, Harry. Zobaczymy, co jest w środku! Wsunąłem pod zamek śrubokręt i przy pierwszym naciśnięciu zawiasy puściły i wieczko odpadło. - Och, Harry! - Sherry pierwsza chwyciła gruby złoty łańcuch z ciężkim, również złotym wisiorem. - To jest bardzo modne, nawet byś nie uwierzył! Każdy teraz zaglądał do pudełka. Angelo porwał parę złotych kolczyków z szafirami, którymi natychmiast zastąpił parę mosiężnych, które zwykle nosił, podczas gdy Chubby zabrał olbrzymi naszyjnik z granatów. Zawiesił go sobie na szyi i wdzięczył się jak kilkunastoletnia dziewczyna. - Dla mojej pani - wyjaśnił. Była to osobista biżuteria żony człowieka ze średniej klasy, prawdopodobnie niższego oficera czy urzędnika państwowego... Nic o wielkiej wartości, ale w całości tworzyła fascynującą kolekcję. Bezsprzecznie panna North przywłaszczyła sobie lwią część... ale mnie udało się chwycić dużą złotą ślubną obrączkę. - Po co ci to? - zapytała, nie chcąc zrezygnować nawet z jednej rzeczy. - Znajdę zastosowanie. - Posłałem jej jedno z moich głęboko znaczących spojrzeń, co okazało się zupełnie niepotrzebne, gdyż wróciła już do grzebania w szkatułce. Obrączkę wsadziłem do małej, zapinanej na suwak kieszonki w mojej płóciennej torbie. Chubby wyglądał już jak indyjska panna młoda, obwieszona biżuterią. - Mój Boże, Chubby, jesteś konkurencją dla Liz Taylor - powiedziałem, a on przyjął komplement z wdzięcznym pochyleniem głowy. Miałem przed sobą ciężkie zadanie ponownego zainteresowania go wrakiem, ale kiedy znów znaleźliśmy się na pasażerskim pokładzie, pracował jak olbrzym wśród rozrzuconego rumowiska. Wspólnymi siłami, przy użyciu bloku i wyciągu, usunęliśmy 273 przegrody i drewniane belki, które blokowały przejście, przeciągnęliśmy je na pokład działowy i złożyliśmy w zakamarkach tego ponurego korytarza. Dotarliśmy do otworu przedniej ładowni, kiedy powietrze w butlach już się kończyło. Ciężkie deskowanie zostało rozerwane przez wybuch. Przez otwór mogliśmy rozpoznać coś, co wydawało się ciemną, twardą masą. Domyślałem się, że jest to zwalisko ładunku, utworzone pod jego własnym ciężarem. Jednak dopiero następnego dnia po południu mogłem się przekonać, że miałem rację. Nie spodziewałem się, że staniemy przed tak herkulesowym zadaniem. Zawartość ładowni nasiąkała wodą morską przez ponad stulecie. Dziewięćdziesiąt procent skrzyń zgniło i rozleciało się, a ich zawartość scalona została w kruchą, ciemną masę. W tym twardym stogu morskiego kompostu metalowe przedmioty, skrzynie z mocniejszego i bardziej wytrzymałego materiału i inne niezniszczalne przedmioty, duże i małe, leżały porozrzucane jak monety - niespodzianki w puddingu bożonarodzeniowym. Będziemy zmuszeni je odkopywać. W tym momencie stanął przed nami jeszcze jeden problem. Przy najlżejszym poruszeniu zgniłej masy woda natychmiast wypełniała się burzą ruchliwych ciemnych cząsteczek, które unosiły się i zaciemniały światło latarki, pogrążając nas w całkowitej ciemności. Mogliśmy pracować tylko po omacku. Praca postępowała strasznie wolno. Jeśli w miękkim podłożu wyczuliśmy jakiś twardy przedmiot, musieliśmy go oczyścić, przenieść w dół przez przejście, opuścić na pokład działowy i tam dopiero rozpoznać. Czasami należało rozbić to, co zostało ze skrzyni, aby dostać się do jej zawartości. Jeśli przedmioty okazywały się małej wartości lub niezbyt interesujące, przenosiliśmy je w głąb pokładu, aby opróżnić teren robót. Przy końcu pierwszego dnia wydobyliśmy tylko jeden przedmiot, który, jak zdecydowaliśmy, był wart wyniesienia na powierzchnię. Była to mocna skrzynia, wielkości dużej kabiny 274 ciężarówki, z twardego drewna, pokryta czymś, co wydawało się skórą, z rogami wzmocnionymi ciężkim mosiądzem. Nie zdołaliśmy jej z Chubbym podnieść. Sama waga napawała mnie nadzieją. Wierzyłem, że może zawierać część złotego tronu. Jakkolwiek skrzynia nie wyglądała na zrobioną przez wiejskiego hinduskiego stolarza i jego synów w połowie XIX wieku, to jednak istniała szansa, że tron mógł zostać przepakowany, zanim wysłano go z Bombaju. Jeśliby się okazało, że skrzynia zawiera część tronu, wtedy nasze zadanie uprościłoby się. Wiedzielibyśmy, jakiego typu skrzyń szukać dalej. Używając bloku i wyciągu, przeciągnęliśmy skrzynię przez pokład do otworu działowego, tam wsadziliśmy w nylonową sieć do przenoszenia ładunków, aby zabezpieczyć ją przed otwarciem albo pęknięciem w czasie podnoszenia. Do oczek połączonych na obwodzie sieci przywiązaliśmy płócienne pływaki i napompowaliśmy je powietrzem z butli. Podnosiliśmy się razem ze skrzynią, kontrolując jej wypływanie przez wypuszczenie powietrza z pływaków lub przez dodawanie go z naszych butli. Gdy wypłynęliśmy przy łodzi, An-gelo podał nam pół tuzina nylonowych pętli, którymi zabezpieczyliśmy skrzynię, zanim weszliśmy na pokład. Ciężar skrzyni zmusił nas do zmiany planów. Nie mogliśmy tak po prostu podnieść jej nad burtę, gdyż łódź przechylała się niebezpiecznie, kiedy tylko próbowaliśmy to zrobić. Musieliśmy ustawić maszt i użyć go jako dźwigu, dopiero wtedy nasze połączone wysiłki dały rezultat i skrzynia wylądowała na pokładzie. Z jej spoin kapała woda. W momencie kiedy osiadła na pokładzie, Chubby rzucił się do silników i popłynął do przesmyku. Przypływ deptał nam już po piętach. Skrzynia była za ciężka, a nasza ciekawość za silna, więc nie zanieśliśmy jej do groty. Otworzyliśmy na plaży, wyważając pokrywę za pomocą pary łomów. Wymyślnemu zamkowi z mosiądzu nie zaszkodziło działanie słonej morskiej wody. Opierał się dzielnie naszym wysiłkom, ale w końcu został wyłamany, a pokrywa odskoczyła na mocno skorodowanych zawiasach. Ogromnie się rozczarowałem, gdy stało się oczywiste, że nie 275 jest to tygrysi tron. Dopiero kiedy Sherry wyjęła jedną z dużych błyszczących tarcz i obracała ją ciekawie w rękach, zaczęło mi świtać, że zdobyliśmy nie byle co. Był to talerz do przekąsek. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest ze szczerego złota. Kiedy jednak wyrwałem taki sam ze szpary chytrze zaprojektowanego stojaka i odwróciłem go, żeby zobaczyć markę, stwierdziłem, że zrobiono go z pozłacanego srebra. Złota powłoka uchroniła je przed słoną wodą tak, że świetnie się zachowały; arcydzieło sztuki złotniczej z herbem w centrum i z obrzeżem wspaniale dekorowanym w leśne sceny z jeleniami, myśliwymi i ptakami. Talerz, który trzymałem, ważył prawie kilogram. Kiedy odłożyłem go na bok i badałem resztę zastawy, uznałem, że waga skrzyni jest w pełni uzasadniona. Była to zastawa na trzydzieści sześć osób: talerze do zupy, talerze do ryby, talerze do zakąsek, miseczki deserowe, małe talerzyki i wszystkie sztućce do kompletu. Były półmiski, wspaniałe podgrzewacze, ochładzacze do wina, pokrywki i półmisek do krojenia mięsa wielkości niemal dziecinnej wanienki. Na każdej sztuce wykuto taki sam herb oraz dekoracyjne sceny z dzikimi zwierzętami i myśliwymi, a skrzynia została specjalnie przystosowana do przechowywania zastawy stołowej. - Panie i panowie - zacząłem uroczyście - jako waszemu przewodniczącemu, wypada mi was zapewnić, każdego z osobna, że nasze przedsięwzięcie zaczyna przynosić zyski. - To tylko talerze i takie tam rzeczy - powiedział Angelo, a ja skrzywiłem się teatralnie. - Mój drogi Angelo, to jest prawdopodobnie jeden z nielicznych zachowanych na świecie kompletnych zestawów georgiań-skiej, bankietowej, srebrnej zastawy stołowej... To jest bezcenne. - Ile? - zapytał Chubby z powątpiewaniem w głosie. - Boże drogi, nie wiem. To zależy, oczywiście, od marki i od tego, kto był pierwszym właścicielem... Jest to prawdopodobnie herb szlachetnego rodu. Bogaty szlachcic na służbie w Indiach - hrabia, książę, być może nawet wicekról. Chubby patrzył na mnie, jakbym mu próbował sprzedać kulawego konia. 276 - Ile? - powtórzył. - U panów Sotheby, przy dobrym dniu. - Zawahałem się. -Nie wiem, powiedzmy, sto tysięcy funtów. Chubby splunął na piasek i potrząsnął głową. Nie można nabrać Chubby'ego. - Czy ten facet, Sotheby, czy on prowadzi dom wariatów? - To prawda, Chubby - wtrąciła Sherry. - Ten towar jest wart fortunę. Być może nawet więcej. Chubby był teraz rozdarty między wrodzonym sceptycyzmem a galanterią. Nie byłby dżentelmenem, nazywając Sherry kłamczuchą. Poszedł na kompromis, unosząc czapkę, drapiąc się w głowę i spluwając jeszcze bez słowa. Teraz jednak obchodził się ze skrzynią z szacunkiem, kiedy ciągnęliśmy ją między palmami do groty. Schowaliśmy ją za stosem zbiorników, a ja poszedłem po nową butelkę whisky. - Jeśli nawet we wraku nie ma tygrysiego tronu, nie wyjdziemy na tym najgorzej - oznajmiłem. Chubby pociągnął whisky z kubka i wymruczał: - Sto tysięcy... muszą być puknięci. - Musimy dokładnie przeszukać ładownię i kabiny. Możemy zostawić fortunę tam na dole, jeśli tego nie zrobimy. - Nawet małe przedmioty, mniej efektowne niż srebrne talerze, mogą mieć olbrzymią wartość zabytkową - zgodziła się Sherry. - Kłopot z tym, że jak tylko dotkniesz czegoś tam na dole, unosi się taka mgła, że nie możesz zobaczyć końca swojego nosa - zamruczał Chubby, a ja ponownie napełniłem jego kubek. - Posłuchaj, Chubby, czy znasz tę odśrodkową pompę wodną, którą Arnie Andrews miał nad Zatoką Małpią? - zapytałem, a Chubby przytaknął. - Pożyczy nam? - Arnie był wujem Chubby'ego, posiadał mały ogród warzywny w południowej części Wyspy Św. Marii. - Mógłby - odpowiedział Chubby ostrożnie. - A po co? - Chcę spróbować zamontować pompę odsysającą - wytłumaczyłem i narysowałem im na piasku szkic. - Umieścimy pompę na łodzi i użyjemy długiego węża, aby dosięgną! wraku... o tak. - Naszkicowałem palcem. - Potem użyjemy tego 277 w ładowni jak odkurzacza. Cały muł zostanie wyssany i wypompowany na powierzchnię... - Świetnie! - wykrzyknął Angelo entuzjastycznie. - Kiedy to się będzie wylewało z pompy, przepuścimy przez sito i wyłapiemy cały drobny towar. - Oczywiście. Jedynie odpadki i lekkie rzeczy dojdą do góry. .. wszystkie większe i cięższe zostaną na dole. Rozmawialiśmy na ten temat jeszcze z godzinę, omawiając szczegóły i udoskonalenie podstawowego pomysłu. W tym czasie Chubby za wszelką cenę próbował nie okazywać entuzjazmu, ale w końcu nie wytrzymał. - To mogłoby działać - zamruczał, co w jego ustach było najwyższą oceną. - Wspaniale, ale może teraz popłyniesz i weźmiesz tę pompę? - zapytałem. - Myślę, że wypiję jeszcze jednego drinka. - Odłożył sprawę na później, a ja wręczyłem mu butelkę. - Weź to ze sobą - zasugerowałem. - To zaoszczędzi czasu. Chubby chrząknął i poszedł po płaszcz. Sherry i ja spaliśmy do późna, rozkoszując się perspektywą wolnego dnia i uczuciem, że wyspa należy całkowicie do nas. Nie spodziewaliśmy się powrotu Chubby'ego i Angela przed południem. Po śniadaniu przeszliśmy przez przełęcz między wzgórzami i wyszliśmy na plażę. Baraszkowaliśmy w płytkiej wodzie, a huk fali na rafie i nasze własne chlapania i wybuchy śmiechu tłumiły każdy inny głos. Tylko przez przypadek spojrzałem do góry i zobaczyłem mały samolot, nadlatujący od strony przesmyku. - Biegnij! - krzyknąłem do Sherry. Myślała, że żartuję. Dopiero gdy wskazałem na szybko zbliżający się samolot, zrozumiała, o co mi chodzi. - Biegnij! Żeby nas nie zobaczyli! - Tym razem zareagowała natychmiast. Wyskoczyliśmy nadzy z wody i pobiegliśmy na plażę najszybciej, jak tylko mogliśmy. Słyszałem już szum silników i spojrzałem przez ramię. Wy- 278 łonił się zza wierzchołka wyspy położonego najbardziej na południe i leciał w naszym kierunku nisko, wzdłuż długiej plaży. - Szybciej! - wrzasnąłem na Sherry, biegnącą przede mną na długich, zgrabnych nogach, z pasmami mokrych czarnych włosów, opadających na ciemne, opalone plecy. Spojrzałem do tyłu. Samolot nadlatywał prosto na nas. Jeszcze był oddalony o kilometr, ale mogłem już dostrzec, że jest dwusilnikowy. Kiedy go obserwowałem, obniżył lot nad śnieżnobiałą połacią koralowego piasku. W pełnym biegu porwaliśmy nasze porozrzucane, rzeczy i pognaliśmy kilka ostatnich metrów między palmy. Znajdował się tutaj pagórek uformowany przez zwaloną palmę i liście zerwane z drzew podczas burzy. Była to wygodna kryjówka. Chwyciłem Sherry za rękę i pociągnąłem ją w dół. Wtoczyliśmy się pod osłonę martwych liści i leżąc obok siebie, sapaliśmy ze zmęczenia. Rozpoznałem teraz dwusilnikową cessnę. Leciała wzdłuż plaży i minęła naszą kryjówkę tylko sześć metrów nad granicą wody. Na jaskrawożółtym kadłubie widniała nazwa „Africair". Poznałem ten samolot. Widziałem go przedtem na lotnisku na Św. Marii co najmniej z pół tuzina razy, zwykle podczas wyładowywania lub zabierania bogatych turystów. Wiedziałem, że „Africair" to czarterowe towarzystwo z centralą na kontynencie i że pożycza samoloty według taryfy za kilometr. Zastanawiałem się, kto płacił za wynajęcie samolotu na tę wycieczkę. Przednie siedzenia zajmowały dwie osoby: pilot i pasażer. Ich twarze były zwrócone w naszym kierunku. Byli jednakże za daleko, żeby nas zauważyć, a ja nie miałem pewności, czy znam któregoś z nich. Obaj byli białymi - to wszystko, co mogłem powiedzieć. Cessna ostro zawróciła nad laguną z jednym skrzydłem wymierzonym w kierunku kryształowej wody i wyrównała do następnego przelotu wzdłuż plaży. Tym razem przeszła tak blisko, że przez moment spojrzałem 279 w twarz pasażera, kiedy się wychylił, aby popatrzeć między palmy. Wydawało ni się, że go poznaję, ale nie byłem pewien. Cessna wykręcili, unosząc się wolno, i wzięła nowy kurs na kontynent. Było coś w jej odlocie, co wyglądało na uczucie satysfakcji z dobrze vykonanego zadania. Wyczołgaliśmy się z naszej kryjówki i wstaliśmy, aby otrzepać piasek z wilgotiych ciał. - Myślisz, że zobaczyli nas? - spytała nieśmiało Sherry. - Z twoim tyłłdem świecącym jak lustro w świetle słońca trudno, żeby nas nic zauważyli. - Mogli nas wziąć za parę tubylczych rybaków. Spojrzałem na nją, ale nie na twarz, i uśmiechnąłem się. - Rybaków? Z tymi wielkimi, pięknymi cyckami? - Harry Fletchej, jesteś wstrętną małpą - powiedziała. - Ale poważnie, Harry, c« się teraz stanie? - Chciałbym wiedziecygeje złotko, chciałbym wiedzieć -odpowiedziałem. 1 zadowoleniem pomyślałem o tym, że Chubby zabrał skrzynię ze srebrną zastawą na Św. Marię. Przez ten czas prawdopcdobnie już ją zakopał za chatą w Zatoce Żółwiej. Ciągle rrieliśmy zysk... nawet gdybyśmy musieli wkrótce uciekać. Wizyta samolotu na nowo wywołała w nas poczucie zagrożenia. Musieliśmy się pośpieszyć. Wiedzieliśmy teraz, że nasz czas jest dokładnie wyliczony, a Chubby, kiedy powrócił, przywiózł również niepokojące wiadomości. - Mandragora pływała pięć dni między południowymi wyspami. Ludzie widaieli prawie każdego dnia z Collie Peak, jak kręciła się w kółko jakby załoga nie wiedziała, co robić - raportował Chubby. — Potem w poniedziałek zacumowali ponownie w Wielkiej Przjstani. Wally mówił, że właściciel i jego żona poszli na obiad do hotelu, a potem po południu wzięli taksówkę i pojechaJi na ulicę Forbishera. Spędzili godzinę z Fredem Cokererc w jego biurze, a potem odjechali do Nabrzeża Admiralicji j weszli z powrotem na pokład Mandragory. Jacht odcumował i prawie natychmiast odpłynął. - Czy to wszystlo? 280 - Tak - potwierdził Chubby. - Fred Coker poszedł potem prosto do banku i wpłacił tysiąc pięćset dolarów na swój rachunek. - Skąd to wiesz? - Trzecia córka mojej siostry pracuje w banku. Próbowałem zachować wesoły wyraz twarzy, chociaż poczułem w żołądku małe robaczki. - Dobrze - powiedziałem. - Nie pogrążajmy się w czarnych myślach. Spróbujmy zmontować pompę, zanim jutro złapiemy przypływ. Potem, kiedy zanieśliśmy pompę wodną do groty, Chubby poszedł sam do łodzi i wrócił z długim pakunkiem, zawiniętym w płótno. - Co tu masz, Chubby? - zapytałem. Nieśmiało odwinął płótno. To był mój karabinek FN i dwanaście zapasowych magazynków z amunicją, zapakowanych do małego chlebaka. - Pomyślałem, że może się przydać - zamruczał. Zabrał broń między palmy i zakopał ją w płytkiej jamie obok skrzynek z materiałem wybuchowym. Jej bliskość dodawała mi otuchy, kiedy wróciłem do montowania pompy. Pracowaliśmy nad tym przy świetle latarni do późna i już po północy zanieśliśmy pompę i silnik do łodzi i przymocowaliśmy ją do naprędce skleconej oprawy z grubych desek, umieszczonej pośrodku łodzi. Rano, kiedy wypłynęliśmy w kierunku rafy, jeszcze kończyliśmy montowanie. Pół godziny wcześniej, zanim wszystko było skończone i gotowe do wypróbowania, znaleźliśmy się na miejscu. Do wraku opuściliśmy się we trójkę: Chubby, Sherry i ja. Przeciągnęliśmy sztywną, czarną gumową rurę przez otwór działowy, następnie do góry przez otwór w grodzi ładowni. Kiedy skończyliśmy, poklepałem Chubby'ego po ramieniu i wskazałem na powierzchnię. W odpowiedzi uniósł kciuk i odpłynął, zostawiając Sherry i mnie na pokładzie pasażerskim. Zaplanowaliśmy tę część operacji dokładnie i czekaliśmy niecierpliwie, kiedy Chubby wypływał, zatrzymując się po dro- 281 dze dla dekompresji. Wygramolił się na łódź, żeby zalać pompę i zapalić silnik. Odgadliśmy, kiedy to zrobił, po dochodzącym do nas przez rurę warkocie i lekkiej wibracji. Rzuciłem się do otworu ładowni i chwyciłem koniec węża obiema rękami. Sherry nakierowała światło latarki na ciemny wierzchołek ładunku, a ja przyłożyłem otwarty koniec rury do jego powierzchni. Natychmiast zorientowałem się, że to działa. Małe kawałki śmieci znikały w rurze w cudowny sposób. Powodowało to drobny wir, kiedy wciągała pływające okruchy nieczystości. Na tej głębokości, przy obrotach silnika benzynowego, pompa mogła wypompować sto trzydzieści sześć metrów sześciennych wody na godzinę, co było znaczną ilością. W ciągu kilku sekund oczyściłem potrzebną mi powierzchnię. Wreszcie mieliśmy dobrą widoczność. Mogłem zacząć poruszać gruzowisko za pomocą łomu, odłamując większe części i przesuwając je do tyłu przez przejście za nami. Raz albo dwa musiałem uciec się do użycia bloku i wyciągu, aby przenieść jakąś dużą skrzynię czy przedmiot, ale w większości wystarczał mi tylko wąż i łom. Przeszukałem prawie pięć metrów kwadratowych ładowni, zanim nadszedł czas, aby wynurzyć się i zmienić butle. Zostawiliśmy koniec węża mocno zamocowany na pokładzie pasażerskim, a sami wypłynęliśmy. Powitano nas jak bohaterów. Angelo był zachwycony, a Chubby nawet się uśmiechał. Wodę dookoła łodzi pokrywała gruba warstwa śmieci, które wypompowaliśmy z ładowni. Angelo uzbierał prawie pełen kubeł małych przedmiotów, które wyleciały z pompy i wpadły do sita - była to kolekcja guzików, gwoździ, małe ozdoby kobiecych sukni, mosiężne odznaczenia wojskowe, kilka małych miedzianych i srebrnych monet z tamtego okresu i olbrzymia ilość metalowych, szklanych i kościanych odłamków. Nawet ja niecierpliwiłem się, aby jak najszybciej wrócić do roboty, a Sherry była tak natarczywa, że musiałem oddać połowę nie wypalonego cygara Chubby'emu, by znów pójść na dół. Pracowaliśmy już z piętnaście minut, kiedy doszedłem do 282 postawionej na sztorc skrzyni, podobnej do tych, które już oczyściliśmy. Jakkolwiek drewno było miękkie jak korek, kanty zostały wzmocnione pasami kutego żelaza i żelaznymi gwoździami, przez co walczyłem ze skrzynią dłuższy czas, zanim odwaliłem deskę i wysunąłem ją do tyłu. Następna deska poszła już łatwo. Zawartość wyglądała na materiał ze zniszczonego włókna roślinnego. Odgarnąłem dużą jego partię, tak że prawie zatkała otwór węża, ale w końcu zniknęła w drodze na powierzchnię. Straciłem zainteresowanie tym pudłem i zacząłem pracę w innym miejscu, ale Sherry zaczęła dawać mi znaki niezadowolenia. Potrząsała głową, uderzała mnie w ramię i odmówiła świecenia latarką gdzie indziej. Interesowała ją tylko odbierająca apetyt bezładna masa tego roślinnego włókna. Później pytałem ją, dlaczego tak nalegała, a ona zatrzepotała rzęsami i odparła przemądrzale: - Kobieca intuicja. Nie zrozumiesz tego. Na jej nalegania jeszcze raz zaatakowałem otwór skrzyni, ale odrywałem mniejsze kawałki włókna, aby nie zatkać węża. Odrzuciłem już około piętnastu centymetrów tego materiału, kiedy spostrzegłem błysk metalu w głębi wygrzebanego otworu. Wtedy poczułem w żołądku pierwszy głęboki dreszcz podniecenia. Z zachłanną niecierpliwością oderwałem jeszcze jedną deskę. To poszerzyło otwór tak, że mogłem pracować z większą łatwością. Powoli wybierałem warstwy ubitych włókien, które, jak stwierdziłem, musiały być trawą użytą w swoim czasie jako opakowanie. Odsłoniło się to jak twarz ukazująca się we śnie. Pierwszy mały błysk urósł do złocistego blasku precyzyjnie obrobionego metalu. Poczułem, jak Sherry zaciska rękę na moim ramieniu, pochylając się blisko mnie. To był pysk o wargach uniesionych w dzikim warczeniu, obnażających wielkie złote kły i wykręcony język. Oglądaliśmy płaskie czoło szerokości moich ramion, uszy przylegające blisko do wypolerowanej czaszki, a także jeden oczodół, umieszczony między szerokimi brwiami. Brak oka nadawał zwierzę- 283 ciu tragiczny wyraz jak u niektórych okaleczonych bogów z mitologii. Poczułem prawie religijną bojaźń, kiedy patrzyłem na tę wielką, wspaniale ukształtowaną tygrysią głowę, którą właśnie odsłoniliśmy. Coś zimnego i przerażającego przeszło mi po kręgosłupie. Bezwiednie rozejrzałem się dookoła siebie w ciemnym i ponurym kącie ładowni, tak jakbym się spodziewał, że mogą się tu ukrywać duchy strażników księcia mogolskiego. Sherry znów ścisnęła moje ramię. Oderwałem się od złotego bożka, ale uczucie lęku było tak silne, że musiałem przemóc się, żeby dalej usuwać z rzeźby opakowanie. Pracowałem bardzo ostrożnie, bo zdawałem sobie w pełni sprawę, że najmniejsze zadrapanie albo uszkodzenie może znacznie zmniejszyć wartość rzeźby. Kiedy minął czas, cofnęliśmy się i spojrzeliśmy na odsłoniętą głowę i barki. Światło latarki odbijało się od połyskliwej powierzchni złotymi strzałami, które oświetlały ładownię jak jakiś święty przybytek. Został w ciszy i ciemności, podczas gdy my unosiliśmy się do słonecznego światła. Chubby zorientował się natychmiast, że stało się coś ważnego, ale nie mówił nic, dopóki nie wyszliśmy na pokład i w milczeniu nie zrzuciliśmy ekwipunku. Zapaliłem cygaro i zaciągnąłem się nim głęboko, nie przejmując się, że krople morskiej wody spływają mi z włosów na policzki. Chubby obserwował mnie. Sherry była jakby nieobecna, otoczona sekretnymi myślami, skupiona w sobie. - Znalazłeś to? - zapytał w końcu, a ja potwierdziłem. - Tak, Chubby, jest tam. - Byłem zdumiony, słysząc, że mój głos jest zachrypnięty i niepewny. Angelo, który nie wyczuł nastroju, otworzył usta, aby coś powiedzieć, i zamknął je z powrotem, kiedy zdał sobie sprawę z napiętej atmosfery. Milczeliśmy. Wrażenie odebrało nam mowę. Nie spodziewaliśmy się, że to tak będzie. Spojrzałem na Sherry. W końcu spotkała mój wzrok, a w jej ciemnych oczach czaił się strach. - Płyńmy do domu, Harry - poprosiła, a ja dałem znak Chubby'emu. Przymocował bójkę do rury i wyrzucił ją za bur- 284 tę, aby była gotowa na następny dzień. Potem dodał gazu i nakierował łódź na przesmyk. Sherry przeszła przez łódź i usiadła przy mnie na ławce. Objąłem ją ramieniem, ale żadne z nas nie odezwało się ani słowem, aż łódź cicho wsunęła się na białą plażę wyspy. O zachodzie słońca wspięliśmy się z Sherry na wierzchołek nad obozem i usiedliśmy. Obserwowaliśmy gasnące w morzu światło, które pogrążało basen i rafę Gunfire w głębszej ciemności. - Czuję się jakoś winna - wyszeptała Sherry. - Tak, jakbym popełniła jakieś okropne świętokradztwo. - Tak - zgodziłem się. - Wiem, co czujesz. - Ta rzecz... wydaje się, jakby miała własne życie. To dziwne, że odkryliśmy najpierw jego głowę. Tak nagle. Taka głowa wpatrująca się w ciebie... - Wzdrygnęła się i nie odzywała przez kilka chwil. - A mimo to poczułam głęboką satysfakcję, dobre, spokojne uczucie. Nie wiem, czy umiem to dokładnie wytłumaczyć... bo te dwa uczucia są tak przeciwstawne, a zarazem zmieszane. - Rozumiem. Czułem tak samo. - Co zrobimy z tym, Harry? Co zrobimy z tym fantastycznym zwierzęciem? Jakoś w tamtym momencie nie chciałem rozmawiać o pieniądzach i sprzedaży. Świadczyło to chyba o tym, jak głęboko byłem przejęty sprawą złotego bożka. - Zejdźmy na dół - zasugerowałem zamiast odpowiedzi. -Angelo czeka na nas z kolacją. Siedząc przy ognisku, po dobrym posiłku, który wypełnił i zagrzał zimne i puste miejsce w moim żołądku, poczułem się w końcu zdolny opowiedzieć o wszystkim. Wytłumaczyłem, jak natknęliśmy się na tygrysa, i opisałem przerażającą złotą głowę. Słuchali nie odzywając się. - Odsłoniliśmy głowę do ramion. Myślę, że w tym miejscu się kończy. W tym miejscu jest występ służący prawdopodobnie do połączenia z następną częścią. Jutro powinniśmy być w stanie go unieść, ale to delikatna robota. Nie możemy po pro- 285 stu podnieść go na bloku i dźwigu. Trzeba go zabezpieczyć, zanim ruszymy. Chubby zaproponował pewien sposób i przez jakiś czas dyskutowaliśmy szczegółowo, jak obchodzić się z głową, aby zminimalizować ryzyko jej uszkodzenia. - Możemy się spodziewać, że wszystkie skrzynie zawierające skarb załadowano razem. Mam nadzieję znaleźć je w tej samej części ładowni. - Oprócz kamieni - przerwała Sherry. - W czasie procesu Sibahar, dowódca sipajów, zeznał, że zostały zapakowane do skrzynki płatnika. - Tak, oczywiście. - Jak ona może wyglądać? - zapytała Sherry. Widziałem kiedyś jedną na wystawie w arsenale w Kopenhadze. Ta, można przypuszczać, jest bardzo podobna. To jest jak mały stalowy sejf... wielkości dużego pudełka na herbatniki. Określiłem wielkość, pokazując rękami jak rybak chełpiący się swoją zdobyczą. - Wzmacniają ją żelazne taśmy, ma pręt do zamykania i kłódki na każdym narożniku. - Brzmi to wspaniale. - Po stu latach w basenie będzie prawdopodobnie tak miękka jak kreda... nawet jeśli jest ciągle w jednym kawałku. - Dowiemy się jutro - oświadczyła Sherry z przekonaniem. Rano zeszliśmy na plażę w strugach deszczu, który bębniąc po naszych pelerynach, spadał z nich kaskadami. Chmury nisko okrywały góry. Ciemne oleiste kłęby, które toczyły się znad morza, aby wyrzucić ładunek wilgoci na wyspę. Siła deszczu unosiła drobne perliste rozbryzgi z morza, a przesuwające się szare zasłony ograniczały widoczność do paruset metrów, tak że kiedy odpłynęliśmy w kierunku rafy, wyspa rozmyła się w szarej mgle. Wszystko na łodzi było zimne, lepkie i ociekające. Angelo musiał regularnie wylewać wodę, my siedzieliśmy nieruchomo, okryci pelerynami, a Chubby, prowadząc łódź przez przesmyk, stał na rufie i wpatrywał się w skośnie siekący deszcz. 286 Świecąca fluorescencyjnie boja ciągle pływała blisko rafy. Wciągnęliśmy do łodzi koniec węża i przyłączyliśmy go do pompy. Posłużył jako lina kotwiczna, więc Chubby mógł zgasić silniki. Opuszczenie łodzi przyniosło ulgę. Schroniliśmy się przed zimnymi, ostrymi igłami deszczu w spokojnej niebieskiej toni basenu. Ulegając silnym naciskom moim i Chubby'ego, a także za-woalowanym groźbom i jawnemu przekupstwu, Angelo ustąpił w końcu i poświęcił swój płócienny materac, wypełniony włóknem kokosowym. Kiedy materac porządnie już nasiąkł wodą morską, łatwo dał się zatopić, wtedy zabrałem go na dół, zwinięty i obwiązany liną. Dopiero kiedy przecisnąłem pakunek przez otwór działowy wzdłuż pokładu działowego aż na pokład pasażerski, przeciąłem linę i rozwinąłem go. Następnie razem z Sherry wróciliśmy do ładowni, gdzie w świetle latarki ciągle lśniła głowa tygrysa. Dziesięć minut pracy wystarczyło, aby uwolnić ją z opakowania. Jak podejrzewałem, ta część tronu kończyła się na wysokości barków, a w miejscu połączenia miała dokładnie wykonany występ - najwidoczniej głowa pasowała do partii tułowia, a występ wchodził w odpowiednie gniazdo, tworząc prawie niewidoczne mocne połączenie. Kiedy odwróciłem głowę tygrysa na bok, zrobiłem następne odkrycie. Założyłem od początku, że bożek został zrobiony z masywnego złota, ale teraz okazało się, że odlew jest pusty w środku. Grubość metalu wynosiła około dwóch i pół centymetra, a wnętrze było chropowate i nierówne pod palcami. Od razu zdałem sobie sprawę, że rzeźba z masywnego złota ważyłaby setki ton i że koszt jej konstrukcji przewyższałby możliwości nawet cesarza, który mógł ponieść koszty budowy świątyni tak olbrzymiej jak Tadż Mahal. Cienkość metalowej powłoki osłabiła odlew i zobaczyłem od razu, kiedy przekręciłem rzeźbę, że głowa uległa już uszkodzeniu. Brzeg otworu szyi został spłaszczony i zgnieciony, prawdopodobnie w czasie tajemniczej podróży przez indyjskie lasy na 287 nie resorowanym wozie albo w czasie śmiertelnej walki Dawn Light z cyklonem. Zaparłszy się w wejściu do ładowni, pochyliłem się, aby zbadać wagę rzeźby. Ująłem głowę tygrysa w ramiona jak dziecko. Nie zdziwiło mnie, że udało mi sieją podnieść, ale nie zawiodłem się. Była, oczywiście, bardzo ciężka. Choć wymagało to wszystkich moich sił przy starannie wybranym miejscu oparcia, ale mogłem ją podnieść. Pomyślałem, że waży około stu czterdziestu kilogramów. Ostrożnie odwróciłem się pod wielkim ciężarem świecącego złota i położyłem go na kokosowym materacu, który Sherry w tym celu przygotowała. Potem wyprostowałem się, żeby odpocząć i pomasować miejsca, w których ostre krawędzie metalu wpiły mi się w ciało. Robiąc to, spróbowałem trochę policzyć w pamięci. Sto czterdzieści kilogramów oznacza sto czterdzieści tysięcy gramów po około pięć i pół dolara za gram, dając trzy czwarte miliona dolarów. Tyle była faktycznie warta sama głowa. Były jeszcze trzy inne części tronu, każda przypuszczalnie cięższa i większa, a do tego jeszcze dochodziła wartość kamieni. Astronomiczna liczba, którą można jeszcze podwoić lub potroić, jeśli brać pod uwagę artystyczną i zabytkową wartość skarbu. Przerwałem obliczenia; w tym momencie były bez znaczenia. Pomogłem Sherry zawinąć materac wokół głowy tygrysa i zawiązać liną w bezpieczny pakunek. Teraz mogłem użyć bloku i dźwigu, żeby przesunąć go do drabinki i spuścić na pokład działowy. Ostrożnie przesunęliśmy paczkę do otworu działowego. Namęczyliśmy się sporo, aby przepchnąć ją przez ciasny otwór, ale w końcu udało się nam to zrobić i mogliśmy założyć na nią nylonową sieć ładunkową i przymocować worki z powietrzem. Znów musieliśmy postawić maszt, aby unieść ciężar ponad burtę. Nie widziałem powodu, żeby głowa musiała pozostać zakryta, kiedy znalazła się już bezpiecznie w łodzi. W tropikalnej ulewie, uroczyście i dostojnie, odsłoniłem głowę tygrysa, żeby Chubby i Angelo mogli ją zobaczyć. Okazali się wdzięczną publicznością. Z podniecenia nie zwracali uwagi na okropną, deszczową pogodę. Przepychali się dookoła głowy, dotykali 288 i podziwiali, wykrzykując komentarze i śmiejąc się wesoło. Była to szczera radość, której nie okazywaliśmy, kiedy zobaczyliśmy skarb po raz pierwszy. Byłem na tyle przewidujący, że wsunąłem do torby moją srebrną podróżną butelkę i teraz uhonorowałem dymiące kubki czarnej kawy hojnymi porcjami szkockiej whisky. Przepijaliśmy gorącym płynem, śmiejąc się do siebie nawzajem i do złotego tygrysa, a deszcz lał strumieniami i głośno odbijał się od wspaniałego skarbu u naszych stóp. W końcu wypłukałem mój kubek za burtą i spojrzałem na zegarek. - Jeszcze raz zanurkujemy - zdecydowałem. - Możesz włączyć pompę, Chubby. Teraz już wiedzieliśmy, gdzie szukać dalej po uporządkowaniu resztek skrzyni, w której znajdowała się głowa. Zobaczyłem poprzez otwór bok podobnej skrzyni i przybliżyłem wąż pompy do tego miejsca, aby je oczyścić. Moje poszukiwania musiały naruszyć równowagę ładunku; teraz wystarczyło ssanie pompy, aby została całkowicie zachwiana. Z hukiem i trzaskiem stos zawalił się wokół nas i natychmiast uniosła się chmura brudu, którego pompa nie była w stanie od razu wessać. Znów zostaliśmy pogrążeni w ciemnościach. Po ciemku zacząłem szukać Sherry, a i ona musiała robić to samo, gdyż nasze ręce spotkały się i zwarły. Uściskiem dała mi znać, że nie została uderzona przez obsuwający się ładunek, a ja mogłem zacząć oczyszczać wzburzoną wodę. Po pięciu minutach potrafiłem już rozróżnić przez brud żółty strumień światła latarki Sherry, a potem jej sylwetkę i niewyraźny zarys odsłoniętego ładunku. Z Sherry przy boku ruszyłem z powrotem do ładowni. Obsunięcie się ładunku przykryło drewnianą skrzynię, przy której pracowałem, ale w zamian zostało odsłonięte coś, co rozpoznałem natychmiast, pomimo że było w fatalnym stanie. Było to prawie dokładnie to, co opisywałem Sherry poprzedniego wieczoru, nawet z takimi detalami jak pręt przechodzący przez zamek i podwójne kłódki. Skrzynka płatnika wojskowego. Zżarta 289 prawie zupełnie przez rdzę, tak że kiedy jej dotknąłem, moja ręka zafarbowała się na czerwono tlenkiem żelazu. Po obu stronach skrzynki znajdowały się ciężkie żelazne uchwyty, prawdopodobnie kiedyś ruchome, a teraz na stałe przyrdzewiały do metalowego boku, ale mimo to pozwalały na pewny chwyt, dzięki czemu mogłem delikatnie wyciągnąć skrzynkę z jej błotnistego podłoża. Oswobodziłem ją, wzniecając małe zawirowania śmieci, i bez trudu uniosłem. Przypuszczałem, że jej waga nie przekracza siedemdziesięciu kilogramów, i czułem, że większa część tego ciężaru to masywna żelazna konstrukcja. Po wysiłku włożonym w wyniesienie ciężkiego i nieporęcznego pakunku z głową wydobycie skrzynki było sprawą prostą. Wystarczyła jedna powietrzna poduszka, aby unieść ją ponad otwór działowy. Zaczynał się przypływ i fale zalewały basen. Łódź podskakiwała niecierpliwie, kiedy ładowaliśmy skrzynkę na pokład i kładliśmy ją na dziobie na przykrytym płótnem stosie butli z powietrzem. Wtedy wreszcie Chubby mógł włączyć silniki i wyprowadzić nas przez przesmyk. Byliśmy ciągle podekscytowani, a srebrna buteleczka przechodziła z rąk do rąk. - Jak to jest, jak się jest bogatym, Chubby?! - krzyknąłem, a on, mrużąc oczy, pociągnął z flaszki i zakasłał, zanim się do mnie uśmiechnął. - Tak jak poprzednio, chłopie. Żadnych zmian. - Co zamierzasz zrobić ze swoim udziałem? - naciskała Sherry. - Trochę to za późno, panno Sherry... Gdybym miał te dwadzieścia lat mniej, to wiedziałbym, co z tym zrobić... a tak? -Pociągnął z flaszki jeszcze raz. - W tym problem... nigdy nie masz tego, kiedy jesteś młody, a kiedy jesteś stary, to jest już, cholera, za późno. - A ty, Angelo? - Sherry zwróciła się do Angela, który sadowił się właśnie na zardzewiałej skrzynce. Jego cygańskie loki, ciężkie od deszczu, osłaniały policzki, a krople drgały na długich rzęsach. - Ty ciągle jesteś młody. Co ty zrobisz? 290 - Panno Sherry. Siedziałem tutaj i myślałem o tym... i już mam listę długą jak stąd na Św. Marię i z powrotem. Potrzeba było dwóch wypraw z plaży do obozu, aby przenieść głowę tygrysa i skrzynkę do groty, w której zrobiliśmy magazyn. Chubby zapalił dwie gazowe lampy, bo z powodu niskich chmur mrok zapadł szybciej niż zwykle. Zebraliśmy się dookoła skrzynki. Głowa tygrysa spoglądała na nas ze swego honorowego miejsca, wykopanego w ziemi w tylnej ścianie groty. Piłą i łomem zaczęliśmy z Chubbym otwierać zamek i natychmiast zorientowaliśmy się, że materiał wcale nie jest zniszczony. Z pewnością był to specjalny hartowany stop. Złamaliśmy trzy piły w ciągu pierwszej półgodziny, a Sherry oświadczyła, że jest zszokowana moim słownictwem. Wysłałem ją, by przyniosła z naszej groty butelkę chivas regał, żeby utrzymać pracujących w dobrym nastroju. Chubby i ja urządziliśmy sobie szkocki ekwiwalent przerwy na herbatę. Ze zdwojonym zapałem wzięliśmy się znów za skrzynkę, ale minęło jeszcze dwadzieścia minut, zanim przepiłowaliśmy pręt. Przez ten czas na zewnątrz zrobiło się ciemno. Deszcz ciągle jednostajnie padał, ale miękki grzechot liści palmowych zapowiadał zachodni wiatr, który nad ranem powinien przegnać chmury. Przepiłowawszy pręt, zaczęliśmy młotkiem wybijać go z kółek. Przy każdym uderzeniu z powierzchni metalu odłupywał się kawałek rdzy. Uwolnienie pręta ze szponów korozji wymagało wielu uderzeń. Ale nawet wtedy, gdy się to wreszcie udało, pokrywa nie dawała się podnieść. Pomimo że uderzaliśmy ją młotkiem z dwunastu różnych kierunków, a ja obrzucałem ją dalszymi przekleństwami, nie chciała nawet drgnąć. Zarządziłem drugą przerwę na whisky, aby przedyskutować problem. - A co sądzisz o laseczce dynamitu? - zapytał Chubby z błyskiem w oku, ale musiałem go powstrzymać. - Potrzebujemy palnika - oświadczył Angelo. - Wyśmienicie - pochwaliłem ironicznie. Szybko traciłem 291 cierpliwość. - Najbliższa spawarka znajduje się pięćdziesiąt mil stąd... a ty robisz tego typu uwagi. To Sherry odkryła drugi zamek, tajemniczą zatyczkę w pokrywie, która zaczepiała się o wycięcie w korpusie skrzynki. Oczywiście potrzebny był klucz, aby ją zwolnić, ale wybrałem dwunastomilimetrowy wybij ak, wsadziłem go w dziurkę, szczęśliwie uchwyciłem zaczep i szarpnąłem. Chubby spróbował podnieść pokrywę, która tym razem uniosła się sztywno na zardzewiałych zawiasach. Zawartość skrzynki wydzielała dziwny zapach rdzy, a otwierając się pokrywa oddarła od mokrej, twardej i zbitej masy wypełniającej skrzynkę, strzęp starej zbrązowiałej tkaniny. Domyśliłem się, że jest to tania tubylcza suknia albo sztuka materiału użyta do pakowania. Już chciałem sięgnąć ręką, ale nagle znalazłem się w drugim rzędzie i mogłem tylko zaglądać przez ramię Sherry North. - Raczej ja to zrobię. Mógłbyś coś popsuć. - Daj spokój - zaprotestowałem. - Dlaczego nie zrobisz sobie jeszcze jednego drinka - zasugerowała i sama zaczęła podnosić warstwy wilgotnej tkaniny. „Propozycja nie pozbawiona była sensu" - pomyślałem i napełniłem swój kubek, obserwując jednocześnie, jak Sherry odsłania warstwę paczuszek zawiniętych w tkaninę. Każda była przewiązana sznurkiem, który rozpadał się pod najlżejszym dotknięciem. Pierwsza paczuszka także się rozpadła przy pierwszej próbie wyjęcia jej. Sherry nabrała garść rozsypującej się masy i wysypała ją na plandekę złożoną obok skrzynki. Paczuszka zawierała dziesiątki małych owalnych przedmiotów, różniących się wielkością; od trochę większych niż główka zapałki do takich jak dojrzałe winogrono. Każdy był zawinięty w kawałek papieru, który, podobnie jak bawełna, zupełnie przegnił. Sherry chwyciła jeden z tych kluskowatych przedmiotów i oczyściła go z resztek papieru, trąc między kciukiem a palcem wskazującym. Ukazał się duży, błyszczący niebieski kamień, przystrojony w kwadrat i wypolerowany po jednej stronie. 292 - Szafir? - zapytała. Wziąłem go do ręki i zbadałem szybko w świetle lampy. Był nieprzezroczysty. - Nie, przypuszczam, że to lapis lazuli. Strzęp papieru, ciągle przylepiony do kamienia, był lekko zabarwiony na niebiesko. - Najprawdopodobniej to atrament. - Zgniotłem papier w palcach. - Pułkownik zadał sobie trud i oznakował każdy kamień. Prawdopodobnie zawinął każdą sztukę w kawałek papieru z numerem, który odpowiadał numerowi na głównym szkicu tronu, tak aby umożliwić ponowne osadzenie kamieni. - Teraz nie ma na to nadziei - powiedziała Sherry. - Nie wiem - odrzekłem. - Byłaby to cholerna praca, ale chyba można by je wszystkie wprawić z powrotem. Między naszymi rzeczami znajdowała się rolka plastykowych torebek. Posłałem po nie Angela. Po odwinięciu każdego zawiniątka ze zniszczonej materii oczyszczaliśmy trochę kamienie i wsadzaliśmy je według rodzaju do oddzielnej plastykowej torebki. Zabrało to nam trochę czasu, mimo że pracowaliśmy wszyscy. Po prawie dwóch godzinach mieliśmy tuziny torebek z tysiącami półszlachetnych kamieni: lapis lazuli, beryli, tygrysich oczu, granatów, ametystów i z pół tuzina innych rodzajów, których nie potrafiłem dokładnie określić. Każdy kamień był wspaniale rżnięty i starannie wypolerowany, aby pasował do swojej oprawy w złotym tronie. Kiedy wypakowaliśmy skrzynkę do ostatniej warstwy, okazało się, że doszliśmy do kamieni o większej wartości. Stary pułkownik najwidoczniej te wyjął najpierw i polecił umieścić najniżej. Podsunąłem pod lampę przezroczystą plastykową torebkę ze szmaragdami, a one zaświeciły niczym błyszcząca zielona gwiazda. Wszyscy wpatrywaliśmy się w nią jak zahipnotyzowani, a ja obracałem torebkę wolno, aby chwytać białe światło. Odłożyłem szmaragdy na bok, a Sherry raz jeszcze zajrzała do skrzynki i po chwili wahania wyciągnęła najmniejszą paczuszkę. Odrzuciła wilgotną, zniszczoną materię, która pokrywała grubą warstwą jeden tylko kamień. 293 Uniosła go na dłoni do góry. Był to brylant „Wielkiego Mo-goła". Wielkości kurzego jajka, rżnięty w kształcie poduszki z fasetami, dokładnie taki, jak setki lat temu opisał go Jean Bap-tiste Tavernier. Migocący blask wcześniej wyjętego skarbu w żadnej mierze nie oddawał wspaniałości tego kamienia, tak jak wszystkie gwiazdy na firmamencie nie mogą przyćmić wschodzącego słońca. W porównaniu z jasnością i przezroczystością wielkiego diamentu bladły i traciły barwy. Sherry wolno wyciągnęła rękę w stronę Angela, dając mu kamień do potrzymania i obejrzenia, ale on cofnął swe ręce i założył je do tyłu, ciągle wpatrując się w klejnot z zabobonnym lękiem. Sherry odwróciła się i podała go Chubby'emu, ale i on z poważną miną odmówił. - Niech pani to da panu Harry'emu. Uważam, że zasługuje na to. Wziąłem go od niej i zdziwiłem się, że tak nieziemski ogień może być tak zimny przy dotknięciu. Zaniosłem kamień tam, gdzie w nieruchomym świetle lampy stała złota tygrysia głowa z wyszczerzonymi zębami. Wcisnąłem brylant do pustego oczodołu. Pasował idealnie. Nożem przygiąłem uchwyty, żeby ciasno przytrzymały kamień; uchwyty, które stary pułkownik prawdopodobnie odgiął bagnetem. Cofnąłem się i usłyszałem sapania zachwytu. Z okiem na swoim miejscu złota bestia ożyła. Wydawało się, że obserwuje nas z władczą miną, tak że niemal oczekiwaliśmy, iż w grocie rozlegnie się głębokie, złowrogie i gniewne warczenie. Wróciłem na miejsce przy zniszczonej skrzynce. Wszyscy wpatrywaliśmy się w złotą tygrysią głowę. Czuliśmy się jak uczestnicy jakiegoś starożytnego, pogańskiego rytuału, skuleni w bojaźni przed przerażającym posągiem bożka. - Chubby, mój kochany i zaufany bracie, zasłużysz na umieszczenie twojego imienia na stronie tytułowej księgi miłosierdzia, jeśli podasz mi tę butelkę - powiedziałem i to przełamało nastrój. Wszyscy odzyskali głos, próbując mówić jeden przez 294 drugiego... a było to na długo przedtem, zanim wysłałem Sherry po następną butelkę, żeby przepłukać wyschnięte gardła. Tej nocy wszyscy, nawet Sherry North, wypiliśmy więcej niż małego drinka. Wspierała się o mnie, kiedy w końcu hałaśliwie pokonywaliśmy drogę w deszczu do naszej groty. - Ty naprawdę mnie demoralizujesz, Fletcher. - Sherry pośliznęła się w kałuży i prawie mnie przewróciła. - Pierwszy raz w życiu jestem urżnięta. - Bądź dobrej myśli, moja kochana, następna lekcja demoralizacji nastąpi. Kiedy się obudziłem, było jeszcze ciemno. Wstałem z naszego legowiska ostrożnie, żeby nie obudzić Sherry, która oddychała lekko i równo. Ze względu na chłód włożyłem szorty i wełniany sweter. Pogoda się poprawiła, a zachodni wiatr rozgonił chmury. Przestało padać. Gwiazdy świeciły na bezchmurnym niebie wystarczająco jasno, abym zobaczył tarczę zegarka. Było tuż po trzeciej. Kiedy odszukałem moją ulubioną palmę, spostrzegłem, że zostawiliśmy zapaloną lampę w grocie służącej za magazyn. Skończyłem to, co miałem do zrobienia, i wszedłem w oświetlone przejście. Otwarta skrzynka stała tam, gdzieśmy ją zostawili. Także bezcenna złota głowa z błyszczącym okiem znajdowała się na swoim miejscu... Nagle poraził mnie strach, jaki czuje skąpiec, bojąc się utracić swoje skarby. W ogóle nie zabezpieczyliśmy naszych skarbów przed złodziejami, a przecież nie można powiedzieć, że ich nie ma w najbliższej okolicy. Musiałem wszystko zabezpieczyć, bo jutro mogłoby być za późno. Pomimo bólu głowy i smaku zestarzałej whisky w gardle musiałem zaraz to zrobić... ale potrzebowałem pomocy. Chubby ukazał się w wejściu do groty na moje pierwsze ciche zawołanie. Stał w świetle gwiazd, błyszczący w swojej pasiastej piżamie i tak przytomny, jakby nie pił nic bardziej szkodliwego od mleka matki. Zwierzyłem się ze swego niepokoju i złych przeczuć. Chub- 295 by zamruczał zgadzając się i poszedł ze mną do magazynu. Plastykowe torebki z kamieniami wrzuciliśmy z powrotem do żelaznej skrzynki i zawiązaliśmy ją nylonową liną. Złotą głowę zawinęliśmy dokładnie w zielone płótno i obie rzeczy zanieśliśmy między palmy. Potem wróciliśmy po łopaty i gazową latarnię. Przy nikłym świetle pracowaliśmy ramię przy ramieniu, kopiąc w piaszczystej ziemi dwa płytkie doły kilka metrów od miejsca, gdzie leżały już zapakowane materiały wybuchowe i karabinek FN z zapasową amunicją. Włożyliśmy skrzynkę i złotą głowę do dołów i zasypaliśmy je piaskiem. Powierzchnię zamiotłem liściem palmowym, aby zatrzeć wszelkie ślady naszej pracy. - Jesteś już zadowolony, Harry? - zapytał w końcu Chubby. - Tak, jestem spokojniejszy. Idź i prześpij się jeszcze, słyszysz? - odpowiedziałem. Odszedł, niosąc lampę i nie oglądając się. Wiedziałem, że już nie zasnę, bo wysiłek fizyczny wybił mnie ze snu. Byłoby bez sensu wracać do groty i do rana leżeć spokojnie przy Sherry. Chciałem znaleźć jakieś ciche i ukryte miejsce, gdzie mógłbym przemyśleć następne ruchy w tej ryzykownej grze, w którą się wplątałem. Wybrałem ścieżkę prowadzącą w zagłębienie między niższymi wierzchołkami i kiedy wspiąłem się, ostatnie chmury odpłynęły, a blady żółty księżyc w kwadrze ukazał się na niebie. Jego światło oświetliło mi drogę na najbliższy wierzchołek. Zszedłem z dróżki i zacząłem wspinać się na szczyt. Znalazłem miejsce osłonięte od wiatru i usadowiłem się wygodnie. Żałowałem, że nie mam cygara. Zawsze mi się lepiej myślało z cygarem w ustach, no i bez kaca... Ale nic nie mogłem poradzić ani na jedno, ani na drugie. Po półgodzinie stwierdziłem, że musimy zabezpieczyć to, co zdobyliśmy do tej pory. Lęk skąpca, który wcześniej mnie ogarnął, ciągle we mnie tkwił i coś ostrzegało mnie, że stado wilków już wyruszyło na polowanie. Jak tylko zrobi się jasno, powinniśmy wywieźć to, co wydobyliśmy - głowę i skrzynkę. Powinienem popłynąć na Św. Marię i zdeponować je w sposób, który już tak starannie zaplanowałem. Później będzie czas wrócić do 296 rafy Gunfire i odnaleźć to, co pozostało w głębi basenu. Kiedy podjąłem decyzję, poczułem się lepiej. Znów we mnie wstąpiła otucha i zabrałem się do rozwiązywania innych zasadniczych zagadek, które gnębiły mnie od tak dawna. Już niedługo poproszę Sherry North o rękę i będę mógł zajrzeć w karty, które tak starannie chowa przede mną. Chciałem wiedzieć, co wywołuje cienie w błękitnej głębi jej oczu, i poznać wiele innych tajemnic, które ją otaczają. Wkrótce tak się stanie. W końcu niebo pojaśniało, a pierwsze perłowe światło świtu pojawiło się na wschodzie i zmiękczyło twardą i ciemną powierzchnię oceanu. Uniosłem się sztywno z mego miejsca między skałami i wybrałem okrężną drogę, narażając się na zachodni wiatr. Stałem na odsłoniętym stoku nad obozem, a wiatr targał mi włosy i wywoływał gęsią skórkę na rękach. Spojrzałem na opiekuńcze laguny, gdzie w słabym, migocącym świetle poranka ciemny statek, posuwający się miarowo w kierunku zatoczki, wyglądał jak jakaś blada zjawa. Kiedy się tak w niego wpatrywałem, przy dziobie zobaczyłem wytrysk wody, spowodowany spadającą kotwicą. Statek odwrócił się właśnie, tak że nie miałem wątpliwości: to Mandragora. Zanim oprzytomniałem, z jachtu spuszczono łódkę, która płynęła szybko w kierunku plaży. Zacząłem biec. Upadłem na ścieżce, ale spadzisty stok spowodował, że po jednym koziołku znów byłem na nogach, ciągle w biegu. Dyszałem dziko, kiedy wpadłem do groty Chubby'ego, wrzeszcząc: - Ruszajcie się, chłopcy! Wstawajcie! Oni są już na plaży! Wyskoczyli obaj ze śpiworów: Angelo rozczochrany i nieprzytomny, ale Chubby zwarty i gotowy. - Chubby - wycharczałem - idź i wykop pukawkę. Biegiem, chłopie. Pojawią się tutaj za kilka minut. - Kiedy mówiłem, już wkładał koszulę i zapinał dżinsowe spodnie. Wymruczał potwierdzenie. - Biegnę za tobą za chwilę! - krzyknąłem, kiedy wyskoczył w nikłe światło poranka. 297 - Angelo, rozbudź się! - Chwyciłem go za ramię i potrząsnąłem. - Chcę, abyś zaopiekował się panną Sherry, słyszysz? Był już ubrany. Osowiały, skinął głową. - Chodź! - Prawie ciągnąłem go, kiedy biegliśmy do mojej groty. Wyciągnąłem z posłania Sherry. Kiedy się ubierała, powiedziałem: - Angelo z tobą pójdzie. Chcę, żebyście wzięli bańkę z pitną wodą i wynieśli się oboje do południowej części wyspy. Przejdźcie najpierw przełęcz, żeby was nie było widać. Macie się wspiąć na szczyt i ukryć w kominie, tam, gdzie znaleźliśmy napis. Wiesz, o czym mówię? - Tak, Harry. - Kiwnęła głową. - Zostańcie tam. Nigdzie nie idźcie ani nie pokazujcie się pod żadnym pozorem. Zrozumiałaś? Przytaknęła i wsunęła koszulę w spodnie. - Pamiętaj, ci ludzie to mordercy. Koniec zabawy. Teraz mamy do czynienia ze stadem wilków. - Tak, Harry, wiem. - No to dobrze. - Objąłem ją i szybko pocałowałem. - Lećcie już. - Wybiegli z groty. Angelo trzymał dwudziestolitrowy pojemnik pitnej wody. Biegli kłusem między palmami. Szybko wrzuciłem kilka rzeczy do małego chlebaka: pudełko cygar, zapałki, lornetkę, manierkę na wodę i gruby sweter, puszkę czekolady i jedzenie, latarkę... i zapiąłem pas z ciężkim nożem w pochwie. Zarzucając chlebak na ramię, ja także wybiegłem z groty i podążyłem za Chubbym przez gaj palmowy na plażę. Przebiegłem może pięćdziesiąt metrów, kiedy rozległ się huk z broni ręcznej, potem krzyk i następna seria strzałów. Było to dokładnie przede mną i bardzo blisko. Zatrzymałem się, ukryłem za pniem drzewa i spojrzałem na cień przesuwający się między palmami. Zobaczyłem postać biegnącą w moim kierunku, wysunąłem nóż z pochwy i czekałem, aż będę pewny, zanim cicho krzyknąłem: - Chubby! Biegnący zboczył w moją stronę. Niósł karabinek FN i płó- 298 cienną ładownicę z zapasowymi magazynkami. Oddychał szybko, ale lekko. - Zauważyli mnie - zamruczał. - Są ich setki, sukinsynów. W tym momencie znowu coś się poruszyło pomiędzy drzewami. - Idą - powiedziałem. - Uciekajmy. Chciałem zapewnić Sherry bezpieczną drogę ucieczki, więc nie pobiegłem dróżką przez przełęcz, ale zawróciłem prosto na południe, odciągając pogoń. Skierowaliśmy się ku bagnom na południowym krańcu wyspy. Zobaczyli nas, kiedy biegliśmy na skos, przed nimi. Usłyszałem strzał, natychmiast rozległy się inne, a potem nastąpiło pięć kolejnych i ujrzałem błyski wybuchów, rozkwitające pomiędzy ciemnymi drzewami. Kule uderzały wysoko ponad naszymi głowami w pień palmy, ale biegliśmy szybko i po kilku minutach krzyki pogoni zaczęły słabnąć. Dotarliśmy do krawędzi słonych mokradeł i zawróciliśmy w głąb lądu, aby ominąć śmierdzące błota. Na pierwszym łagodnym wzniesieniu wzgórza zatrzymałem się, aby złapać oddech. Szybko robiło się coraz jaśniej. Za chwilę miał nastąpić wschód słońca; chciałem jeszcze przed nim znaleźć jakąś osłonę. Nagle w oddali od strony mokradeł rozległy się okrzyki przerażenia. Domyśliłem się, że pogoń dostała się w kleiste błota. „To na pewno ich zniechęci" - pomyślałem i uśmiechnąłem się. - W porządku, Chubby, chodźmy dalej - wyszeptałem, a kiedy tak staliśmy, z innej strony doszedł nas nowy odgłos. Dźwięk ten, choć przytłumiony przez wzgórze, rozpoznałem od razu: to seria broni maszynowej. Zamarliśmy nadsłuchując. Odgłos się powtórzył, długi i rozdzierający. Potem nastąpiła cisza, chociaż nadsłuchiwaliśmy trzy, cztery minuty. - Chodź - powiedziałem spokojnie. Nie mogliśmy dłużej zwlekać. Wbiegliśmy na zbocze w kierunku wierzchołka wysuniętego najbardziej na południe. Wspinaliśmy się szybko w coraz jaśniejszym świetle poranka. Byłem zbyt pochłonięty podchodzeniem po wąskiej krawędzi, aby odczuwać jakikolwiek niepokój. Wreszcie dotarliśmy 299 do głębokiego skalnego zagłębienia, gdzie miałem się spotkać z Sherry. Kryjówka była cicha i pusta. Zawołałem bez większej nadziei: - Sherry, jesteś tutaj, kochanie? Nie było odpowiedzi. Zwróciłem się do Chubby'ego. - Sporo nas wyprzedzili. Powinni tutaj już być. - I wtedy dopiero ogień z automatu, który wcześniej słyszeliśmy, nabrał innego znaczenia. Wyjąłem z chlebaka lornetkę. - Wpadli w tarapaty, Chubby - powiedziałem. - Chodźmy, zobaczmy, co się stało. Pobiegliśmy przez zwalisko skał w kierunku morza. Pomimo silnego niepokoju o Sherry poruszaliśmy się ostrożnie i uważaliśmy, żeby nie pokazać się obserwatorom, którzy znajdowali się pomiędzy drzewami lub na plaży poniżej nas. Kiedy przekroczyliśmy grzbiet, nowy widok roztoczył się przed nami: zakręt plaży i postrzępiony łuk rafy Gunfire. Zatrzymałem się gwałtownie i kucnąłem pod osłoną skały, pociągając Chubby'ego za sobą. Zwrócona dziobem do wejścia w przesmyku rafy Gunfire, stała uzbrojona łódź patrolowa z zatoki Zinballa, flagowy okręt mojego starego przyjaciela, Ojczulka Suleimana. Od strony plaży wracała motorówka wypełniona małymi postaciami. - Niech to diabli! - zamruczałem. - To wszystko było precyzyjnie zaplanowane! Manny Resnick skumał się z Ojczulkiem Suleimanem. To ich zatrzymało. Kiedy Manny wylądował na plaży, Suleiman osłaniał przesmyk, żebyśmy nie mogli uciec tak jak poprzednio. - I ma ludzi na plaży... to ten ogień z automatów. Manny Resnick popłynął Mandragorą do zatoki, żeby nas wykurzyć, a Suleiman pilnował tylnych drzwi. - Co jest z panną Sherry i Angelem? Czy sądzisz, że uciekli? Czy ludzie Suleimana złapali ich, kiedy przechodzili przez grzbiet? - O Boże! - wykrzyknąłem wściekły, że zostawiłem ją sa- 300 mą. Wstałem i skierowałem lornetkę na motorówkę płynącą przez czystą wodę zewnętrznej laguny do zacumowanej łodzi patrolowej. - Nie widzę ich. - Nawet przez lornetkę ludzie w motorówce stanowili ciemną, jednolitą masę, bo poranne słońce wschodziło za nami, a połysk wody oślepiał mnie. Nie mogłem odróżnić poszczególnych postaci, nie mówiąc już o rozpoznaniu osób. - Mogą mieć ich na łodzi... ale nie widzę. - W zdenerwowaniu wyszedłem poza osłonę skał, szukając dogodniejszego punktu obserwacyjnego i ukazując się na tle nieba. Na otwartej przestrzeni musiałem być dobrze oświetlony przez te same promienie słońca, które mnie oślepiły. Ujrzałem znajomy błysk. To z szybkostrzelnego działka zamontowanego na dziobie łodzi patrolowej wytrysnął długi biały pióropusz dymu. Usłyszałem pociski nadlatujące ze świstem, jaki wydają skrzydła orła. - Padnij! - krzyknąłem do Chubby'ego i rzuciłem się na płask pomiędzy skały. Pocisk eksplodował bardzo blisko, z jasnym, gorącym błyskiem jak krótkie otwarcie drzwiczek paleniska. Odłamki skały latały dookoła nas. Zerwałem się na nogi. - Biegiem! - wrzasnąłem do Chubby'ego. Skoczyliśmy poza krawędź wzgórza akurat w momencie, kiedy następny pocisk przeleciał wyżej, zmuszając nas do pochylenia głów pod potężnym podmuchem. Kiedy przykucnęliśmy za krawędzią wzgórza, Chubby ocierał z ręki krew. - W porządku? - zapytałem. - Tylko zadraśnięcie, to wszystko. Odprysk skały - zamruczał. - Chubby, chcę zejść na dół, żeby sprawdzić, co się z nimi stało. Nie ma sensu, żebyśmy obaj ryzykowali. Czekaj tutaj. - Tracisz czas, Harry. Pójdę z tobą. Chodźmy. - Wziął karabinek i zaczął schodzić. Pomyślałem, że należałoby zabrać mu karabinek FN. Przy zwyczaju Chubby'ego zamykania oczu w czasie strzelania karabinek nie był groźniejszy od procy. Zrezygnowałem jednak, bo broń zdecydowanie poprawiała mu samopoczucie. 301 Poruszaliśmy się powoli i ostrożnie, wykorzystując każdą kryjówkę. Wyspa jednak była cicha, tylko zachodni wiatr klekotał liśćmi palm. Kiedy zbliżyliśmy się do wybrzeża, nie zobaczyliśmy nikogo. Przeciąłem ślady Angela i Sherry, które zostawili, przechodząc przez przełęcz powyżej obozu. Ich biegnące stopy odcisnęły się wyraźnie w miękkiej ziemi. Małe, wydłużone ślady stóp Sherry były przykryte przez szerokie bose stopy Angela. Poszliśmy za nimi w dół zbocza. Nagle zeszli ze ścieżki. Zostawili pojemnik z wodą, a potem gwałtownie skręcili, lekko się rozdzielili i pięćdziesiąt metrów biegli równolegle. Tutaj znaleźliśmy Angela. Nie miał już się nacieszyć swoim udziałem w łupie. Został trafiony trzema pociskami ciężkiego kalibru. Przeszły przez cienki materiał koszuli i otworzyły wielką ciemną ranę w plecach i piersi. Musiał obficie krwawić, ale piaszczysta ziemia wchłonęła większość krwi, a to, co zostało, zdążyło już zaschnąć, tworząc grubą ciemną skorupę. Muchy zebrały się, chodziły po ranie i roiły się na długich ciemnych rzęsach szeroko otwartych i zdumionych oczu chłopaka. Badając ślady, domyśliłem się, że Sherry odbiegła ze dwadzieścia kroków, a potem, mała idiotka, zawróciła i uklękła przy Angelu. Kląłem ją za to. Mogłaby uciec, gdyby nie zrobiła tego bezużytecznego i niepotrzebnego gestu. Złapali ją, kiedy klęczała przy ciele, i pociągnęli na plażę. Mogłem zobaczyć długie, wyżłobione ślady na piasku, gdzie wbijała swoje stopy i próbowała się opierać. Nie wychodząc spod osłony drzew, patrzyłem w dół na gładki biały piasek, śledząc ich trop. Prowadził do widocznego śladu, jaki na granicy wody pozostawił kil motorówki. Zabrali ją na łódź patrolową. Przykucnąłem za stertą naniesionych przez morze wyschniętych liści palmowych i drewna, żeby popatrzeć na zgrabny mały statek. W czasie kiedy obserwowałem, podniósł kotwicę i nabierając szybkości, przepłynął wzdłuż wyspy do wejścia do laguny, gdzie wciąż stała Mandragora na kotwicy. Wyprostowałem się i wśliznąłem między drzewa, żeby wró- 302 cić do Chubby'ego. Odłożył karabinek na bok i siedział z ciałem Angela w objęciach, oparłszy jego głowę na swoim ramieniu. Chubby szlochał. Grube, błyszczące łzy leciały w dół po mokrych brązowych policzkach i spadając moczyły ciemne loki Angela. Chwyciłem karabinek i stanąłem na straży nad nimi, podczas gdy Chubby płakał za nas obu. Zazdrościłem mu tych łez, wybuchu bólu, który może przynieść ulgę. Mój żal był tak samo silny jak Chubby'ego, bo kochałem Angela równie mocno, ale był ukryty głęboko w środku, gdzie ranił jeszcze dotkliwiej. - Dosyć, Chubby - powiedziałem w końcu. - Chodź, chłopie. Wstał z chłopcem w ramionach. Zawróciliśmy wzdłuż grzbietu. Złożyliśmy Angela w płytkim grobie, który wygrzebaliśmy własnymi rękami w żlebie obrośniętym bujną roślinnością. Zanim zasypaliśmy grób ziemią, ciało Angela przykryliśmy warstwą gałęzi i liści, które wyciąłem nożem. Nie mogłem się przemóc, aby sypać piasek na jego odkrytą twarz. Liście tworzyły pewną osłonę. Chubby otarł łzy otwartą dłonią i wstał. - Oni mają Sherry - powiedziałem do niego cicho. - Jest na pokładzie łodzi patrolowej. - Czy jest ranna? - zapytał. - Myślę, że nie. Jeszcze nie. - Co chcesz zrobić, Harry? - zapytał, a odpowiedź była jasna. Gdzieś daleko, od strony obozu, usłyszeliśmy przenikliwy gwizd. Ruszyliśmy pod górę na miejsce, skąd mogliśmy spojrzeć na lagunę i dalszą część wyspy. Mandragora stała tam, gdzie ją ostatni raz widziałem, a łódź patrolowa z Zinballa zacumowała sto metrów bliżej brzegu. Zabrali naszą łódź i użyli jej do przewiezienia ludzi na plażę. Wszyscy byli uzbrojeni i umundurowani. Weszli natychmiast między palmy, a łódź zawróciła do Mandragory. Skierowałem lornetkę na jacht i zauważyłem, że i tam nastąpiły zmiany. Rozpoznałem Manny'ego Resnicka w rozpiętej pod szyją białej koszuli i niebieskich spodniach, ładującego się do łodzi. Za nim schodziła Lorna Page. Na nosie miała ciemne okulary, żółtą opaskę przewiązaną wokół blond włosów i szma- 303 ragdowozieloną luźną suknię. Poczułem dreszcz nienawiści na widok tych dwojga. Teraz stało się coś, co mnie zastanowiło. Bagaż, który na moich oczach ładowano do rollsa przy ulicy Curzona, został teraz wyciągnięty na pokład przez dwóch opryszków Manny'ego i spuszczony do łodzi. Umundurowany marynarz z załogi Mandragory salutował z pokładu, a Manny pomachał mu niedbale ręką. Łódź odbiła od burty i skierowała się ku łodzi patrolowej. Kiedy Manny, jego przyjaciółka, strażnicy i bagaż zostali wyładowani na pokład łodzi patrolowej, na jachcie podniesiono kotwicę. Statek zawrócił do ujścia zatoczki i zdecydowanie wszedł na głębokie wody kanału. - Odpływa - zamruczał Chubby. - Dlaczego? - Tak, odpływa - potwierdziłem. - Manny Resnick skończył z nim. Ma teraz nowego sprzymierzeńca i nie potrzebuje własnego statku. Prawdopodobnie kosztował go tysiąc dolarów dziennie, a Manny zawsze był oszczędnym facetem. Skierowałem znów lornetkę na łódź patrolową i zobaczyłem Manny'ego i jego świtę wchodzących do kabiny. - Prawdopodobnie jest jeszcze inna przyczyna- zamruczałem. - Co takiego, Harry? - Manny Resnick i Ojczulek Suleiman będą chcieli mieć jak najmniej świadków tego, co zamierzają teraz zrobić. - Aha, wiem, co masz na myśli - wymruczał Chubby. - Myślę, przyjacielu, że wkrótce potraktują nas w tak nieprzyjemny sposób, że to, co zrobili Angelowi, wyda się nam zwyczajną pieszczotą. - Musimy wydostać pannę Sherry z tej łodzi, Harry. - Chubby otrząsnął się już z przygnębienia, spowodowanego śmiercią Angela. - Musimy coś zrobić, Harry. - To dobra myśl, Chubby - zgodziłem się - ale nie pomożemy jej wiele, jeśli damy się zabić. Uważam, że będzie bezpieczna do momentu, w którym położą swoje łapy na skarbie. Jego olbrzymia brązowa twarz zmarszczyła się jak u złego buldoga. - Co zrobimy, Harry? 304 - Teraz znów pobiegniemy. - Co to znaczy? - Słuchaj - powiedziałem, a on przechylił głowę. Znów rozległ się donośny gwizd, a potem usłyszeliśmy niewyraźne głosy, niesione do nas przez wiatr. - Wygląda na to, że najpierw spróbują siłą. Wylądował duży oddział, ma przeczesać całą wyspę i ustrzelić nas jak parę bażantów. - Chodźmy na nich - zawarczał Chubby i zarepetował FN. - Mam dla nich wiadomość od Angela. - Nie bądź wariat, Chubby - rzuciłem się na niego wściekle. - Posłuchaj mnie. Chcę policzyć, ilu mają ludzi. Potem, jeśli będziemy mieli szczęście, chcę spróbować dostać jednego z nich i zabrać broń. Szukaj sposobności, Chubby, ale jeszcze nie idź. Bądź bardzo ostrożny, słyszysz? - Nie chciałem zrobić mu przykrości, wspominając o jego umiejętnościach strzeleckich. - Dobra - przytaknął. - Zostań po tej stronie grzbietu. Policz, ilu z nich pójdzie tą stroną wyspy. Ja przejdę się i zrobię to samo po drugiej stronie. - Znowu przytaknął. - Spotkam się z tobą za dwie godziny, tam, gdzie łódź patrolowa do nas strzelała. - A ty, Harry? - Zrobił gest, jakby chciał wręczyć mi FN... ale ja nie miałem serca pozbawiać go broni. - Poradzę sobie - powstrzymałem go. - Idź już, chłopie. Nie było trudno trzymać się w pobliżu tropiących, gdyż krzyczeli do siebie głośno, dodając sobie w ten sposób otuchy, i nie starali się ukrywać, ale poruszali się wolno i ostrożnie w rozciągniętej linii. Po mojej stronie grzbietu doliczyłem się dziewięciu. Siedmiu z nich byli to czarni w mundurach marynarki, uzbrojeni w automaty AK 47, a dwóch to ludzie Manny'ego Resnicka. Byli ubrani w luźne tropikalne ubrania i uzbrojeni w pistolety. Jednego z nich rozpoznałem jako kierowcę rovera wtedy w nocy, i pasażera samolotu, który wyśledził nas z Sherry na plaży. Pobiegłem do zakola słonych mokradeł. Wiedziałem, że kie- 305 dy linia tropiących dojdzie do tej przeszkody, straci swoją ciągłość i najprawdopodobniej kilku oddzieli się od reszty. Znalazłem miejsce, gdzie bagno sięgało dalej wąskim pasmem w głąb suchego terenu z pniami młodych drzew mangro-wych i gęstą bagienną trawą w głębokim cieniu zieleni. Poszedłem brzegiem i natrafiłem na zwaloną palmę, leżącą w poprzek tego pasa bagna jak most... umożliwiającą ucieczkę w dwóch kierunkach. Nagromadziły się tam przyniesione przez wiatr liście palmowe i bagienna trawa. Tworzyły gęstą zasłonę, stanowiąc idealne warunki do zasadzki. Leżałem w tylnej części tego zarośniętego pagórka suchej roślinności, i w prawej ręce trzymając ciężki nóż, gotowy do rzutu. Linia tropiących zbliżała się ciągle do mokradeł. Ich głosy stawały się coraz wyraźniej sze. Wkrótce usłyszałem trzask łamanych gałęzi, kiedy jeden z nich podchodził dokładnie do miejsca, gdzie leżałem. Z odległości około sześciu metrów ode mnie nagle stanął i zawołał, a ja przycisnąłem twarz do wilgotnej ziemi i wyjrzałem spod stosu suchych liści. Znajdował się tutaj otwór, przez który zobaczyłem łydki mężczyzny. Miał na sobie spodnie z grubego niebieskiego drelichu i brudne białe tenisówki, wsunięte na stopy bez skarpetek. Dostrzegłem jego bardzo czarną, afrykańską skórę. Był to jeden z marynarzy z łodzi patrolowej, co mnie ucieszyło. Mógł mieć przy sobie automat. Wolałem to od pistoletów chłopców Manny'ego. Powoli przekręciłem się na bok, żeby zapewnić sobie swobodę ruchu ręki, w której trzymałem nóż. Marynarz zawołał znów tak blisko i głośno, że wzdrygnąłem się i poczułem mrowiący strumień adrenaliny we krwi. Na jego wołanie odpowiedziano z oddali, a marynarz zaczął ponownie zbliżać się do mnie. Słyszałem jego miękkie kroki na piasku. Nagle, kiedy obchodził kępę gałęzi, zobaczyłem go całego. Stał dziesięć kroków ode mnie. W marynarskim mundurze, w niebieskiej czapce z wesołym czerwonym pomponem na czubku dźwigał na biodrze niebezpieczny i groźnie wyglądający automat. Był wysokim, szczu- 306 płym młodzieńcem około dwudziestu lat, o gładkiej twarzy, tak spoconej, że skóra połyskiwała szkarłatem i czernią, a oczy wydawały się bardzo białe. Ujrzał mnie i próbował skierować automat w moją stronę, ale broń znajdowała się na jego prawym biodrze i obracając ją, zaplątał się niezdarnie. Wymierzyłem w wycięcie munduru pod szyją, gdzie spotykają się obojczyki. Rzuciłem znad ręki, zginając ją w nadgarstku w momencie zwolnienia chwytu tak, że nóż poleciał srebrną smugą i trafił precyzyjnie w miejsce, które wybrałem. Ostrze zagłębiło się całkowicie i jedynie ciemna rękojeść z drewna orzecha wystawała z gardła marynarza. Próbował krzyknąć, ale nie wydał żadnego dźwięku. Wolno osunął się przede mną na kolana, w modlitewnej pozycji, z rękami opuszczonymi po bokach i automatem wiszącym na pasie. Patrzyliśmy na siebie przez moment, który wydawał się trwać wiecznie. Wzdrygnął się gwałtownie, a z jego ust i nosa wypłynął gruby strumień pienistej krwi. Upadł twarzą do ziemi. Pochyliwszy się w dół, odwróciłem go na plecy, wyrwałem nóż mocno tkwiący w krtani i obtarłem ostrze o jego rękaw. Szybko zabrałem mu broń i zapasowe magazynki z ładownicy przy parcianym pasie, potem, ciągle przykucnięty, przeciągnąłem go za nogi do grząskiego błota i skacząc mu na piersi, wepchnąłem go pod powierzchnię. Błoto wolno zakryło mu twarz grubą warstwą jak rozpuszczoną czekoladą. Kiedy był całkowicie zanurzony, przypiąłem parciany pas dookoła bioder, chwyciłem automat i wycofałem się cicho przez wyłom, który zrobiłem w Unii tropiących. Kiedy biegłem pochylony, wykorzystując każdą możliwą osłonę, sprawdziłem, czy AK 47 jest naładowany. Znałem dobrze tę broń; używałem jej w Biafrze. Zanim zarzuciłem pas przez prawe ramię, sprawdziłem, czy magazynek jest pełen, a automat zarepetowany. Trzymałem broń na biodrze, gotową do strzału. Kiedy wycofałem się na około pięćset metrów, zatrzymałem się i schowawszy za pniem palmy, nasłuchiwałem. Wydawało się, że tropiący za mną wpadli w kłopoty na bagnach i próbowali się pozbierać. Słyszałem krzyki i gwizd. Pomyślałem, że to 307 brzmi jak odgłosy finałowego meczu piłkarskiego, i gorzko się uśmiechnąłem. Miałem wciąż przed oczyma człowieka, którego zabiłem. Teraz, kiedy przedarłem się przez linię tropiących, skręciłem i pobiegłem na spotkanie z Chubbym. Kiedy tylko wyszedłem z gaju palmowego na stok, roślinność stała się gęściejsza. Pod lepszą osłoną poruszałem się szybciej. W połowie drogi do szczytu zaskoczył mnie odgłos nowych strzałów. Tym razem był to łatwy do odróżnienia odgłos wystrzału karabinka FN, ostrzejszy i wolniejszy niż huk automatu AK 47, który mu odpowiedział. Po czasie trwania strzelaniny wywnioskowałem, że wszyscy strzelający opróżnili magazynki ogniem ciągłym. Zapadła głęboka cisza. Chubby poszedł na nich mimo moich wszystkich ostrzeżeń. Chociaż byłem wściekły, czułem także głęboki niepokój z powodu tarapatów, w jakie wpadł. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: w cokolwiek Chubby celował - nie trafił. Z truchtu przeszedłem w bieg. Podążałem pod kątem w kierunku szczytu, chcąc dotrzeć do obszaru, z którego rozległy się strzały. Wyskoczyłem na wąską ścieżkę, prowadzącą tam, dokąd zmierzałem, skręciłem w nią i zacząłem biec jak najszybciej. Osiągnąłem szczyt i prawie wpadłem w ramiona jednego z umundurowanych marynarzy, nadbiegającego z przeciwnej strony. Za nim w indiańskim szyku, jeden za drugim, biegło jeszcze sześciu. Jakieś dwadzieścia pięć metrów z tyłu pędził jeszcze jeden, bez broni i w mundurze poplamionym świeżą krwią. Na twarzach wszystkich malował się wyraz okropnego przerażenia. Biegli z obłędem w oku, jakby gonił ich legion diabłów. Domyśliłem się natychmiast, że ta hałastra to ci. którzy pozostali przy życiu po spotkaniu z Chubbym, i że to było za dużo na ich nerwy. Uciekali na oślep. Umiejętności strzeleckie Chubby'e-go musiały się niebywale poprawić. Przeprosiłem go w duchu. Marynarze byli tak przejęci goniącym ich diabłem, że wydawało się, iż w pierwszym momencie nie zauważyli mnie. Zdą- 308 żyłem odbezpieczyć broń i przyjąłem pozycję strzelecką. Strzelałem, przesuwając lufę skierowaną w ich kolana krótkimi, wahadłowymi ruchami. Przy szybkostrzelności takiej, jaką ma AK 47, trzeba celować w nogi i liczyć na trzy lub cztery trafienia w korpus, kiedy ludzie zaczną padać w strumieniu ognia. To także wyklucza możliwość przeniesienia strzału w wyniku podrzutu krótkiej lufy. Padli skłębioną masą, rzucani w tył jeden na drugiego uderzeniami miękkich wielokalibrowych pocisków. Trzymałem spust przez cały czas potrzebny do odliczenia do czterech, a potem odwróciłem się i uskoczyłem ze ścieżki w gęstą ścianę krzaków. Zakryły mnie natychmiast, a ja dałem nura pod gałęzie. Za mną rozległa się seria z automatu. Pociski darły grubą warstwę listowia, ale żaden nie przeleciał blisko mnie. Szybkim truchtem puściłem się z powrotem. Domyślałem się, że mój nagły, niespodziewany atak mógł załatwić na zawsze najwyżej dwóch lub trzech marynarzy i ranić jednego lub dwóch. Ale pognębi to ich z pewnością, szczególnie po tak niedawnym ataku Chubby'ego. Domyśliłem się, że przeciwnik, gdy tylko znajdzie się już bezpieczny z powrotem na łodzi patrolowej, długo będzie zastanawiał się, zanim znowu postawi nogę na wyspie. Wygraliśmy tę rundę zdecydowanie, ale oni ciągle jeszcze mieli Sherry North. To główny atut w ich rękach. Jak długo będą ją trzymać, tak długo będą mogli dyktować warunki gry. Chubby czekał na mnie między skałami w siodle szczytu. Ten facet był niezniszczalny. - O Jezu, Harry, gdzie ty, do diabła, byłeś? - wymruczał. -Czekam tutaj całe rano. Zobaczyłem, że zabrał mój plecak z zagłębienia w skale. Leżał teraz u jego stóp razem z dwoma zdobycznymi automatami AK 47 i ładownicami z amunicją. Wręczył mi butelkę wody. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo chce mi się pić. Mocno chlorowana woda smakowała jak veuve clicąuot, ale uraczyłem się trzema haustami. - Muszę cię przeprosić, Harry. Musiałem strzelić. Nie mogłem wytrzymać, chłopie. Stali w grupie na otwartej przestrzeni 309 jak na pikniku szkółki niedzielnej. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie dać im nauczki. Kropnąłem dwóch z nich, a inni uciekli jak kury, strzelając w biegu prosto w niebo. - Hm - kiwnąłem głową. - Spotkałem ich, kiedy przechodzili przez grzbiet. - Słyszałem strzały. Właśnie miałem pójść cię szukać. Usiadłem na skale przy nim i wyjąłem z chlebaka cygara. Paliliśmy przez chwilę w przyjemnej ciszy, którą w końcu przerwał Chubby. - Dobrze, podłożyliśmy im ogień pod ogony, myślę, że nie przyjdą po więcej. Ale oni ciągle mają Sherry, chłopie. Tak długo, jak ją mają, to są wygrani. - Ilu ich było, Chubby? - Dziesięciu. - Wypluł kawałek tytoniu z cygara i obejrzał żarzący się koniec. - Ale zlikwidowałem dwóch... i myślę, że zraniłem jeszcze jednego. - Tak - przytaknąłem. - Ja spotkałem siedmiu na grzbiecie i też do nich wygarnąłem. Zostało nie więcej jak czterech... i jest jeszcze ośmiu poza moją grupą. Mniej więcej tuzin plus ci na pokładzie - powiedzmy, sześciu lub siedmiu. Około dwudziestu chłopa przeciw nam, Chubby. - Nieźle, Harry. - Trzeba będzie się za nich zabrać, Chubby. - Zróbmy to, Harry. Wybrałem najnowszy i najmniej używany z trzech automatów i pięć pełnych magazynków. Niepotrzebne automaty Wsadziłem pod płytę skalną. Naładowałem i sprawdziłem ten wybrany. Łyknęliśmy wody z butelki, a potem poprowadziłem ostrożnie wzdłuż grzbietu, uważając, żeby nie było nas widać na tle nieba, i skierowałem się z powrotem do opuszczonego obozu. Z miejsca, z którego zauważyłem po raz pierwszy zbliżającą się Mandragorę, obejrzeliśmy cały północny kraniec wyspy. Tak jak przypuszczaliśmy, Manny i Suleiman ściągnęli wszystkich swoich ludzi z lądu. Obie łodzie i mniejsza motorówka cumowały przy łodzi patrolowej. Na pokładzie odbywał się jakiś niezrozumiały, bezładny ruch. Kiedy obserwowałem 310 biegające postacie, wyobraziłem sobie straszne sceny, jakie musiały się rozgrywać w głównej kabinie. Ojczulek Suleiman i jego nowy protegowany na pewno wyżywali się na swoich, już i tak pobitych i zdezorientowanych, oddziałach. - Chcę zejść do obozu, Chubby, zobaczyć, co nam zostawili - powiedziałem w końcu i wręczyłem mu lornetkę. - Obserwuj mnie. Trzy szybkie strzały jako sygnał ostrzegawczy. - Dobrze, Harry - zgodził się, ale kiedy wstałem, na pokładzie łodzi patrolowej zaczął się ponownie wzmożony ruch. Odebrałem Chubby'emu lornetkę i obserwowałem, jak Suleiman wynurza się z kabiny i z trudem wspina na mostek. W białym mundurze, przystrojonym połyskującymi w słońcu medalami, otoczony tłumem pomagających, przypominał mi grubą, białą królową termitów, wynoszoną z królewskiej komnaty przez tłoczące się wokół niej robotnice. Przeniesienie zostało w końcu dokonane. Zobaczyłem przez lornetkę, że Suleimanowi wręczono elektroniczny megafon. Przez mocne soczewki ujrzałem, jak odwraca się w stronę brzegu, unosi mikrofon do ust i porusza ustami. Parę sekund później dotarł do nas dźwięk wzmocniony przez urządzenie i niesiony wiatrem. - Harry Fletcher. Spodziewam się, że mnie słyszysz. - Głęboki, dobrze modulowany głos został zniekształcony przez wzmacniacz. - Planuję urządzić dzisiejszego wieczoru przedstawienie, które przekona cię o konieczności współpracy ze mną. Proszę, żebyś zajął taką pozycję, abyś mógł je obejrzeć. Zobaczysz, że będzie fascynujące. O dziewiątej wieczorem na tylnym pokładzie tego statku. Nie przeocz tego. Wręczył megafon jednemu ze swoich oficerów i zszedł. - Mają zamiar zrobić coś z Sherry - mruknął Chubby i zrozpaczony zaczął manipulować przy karabinie na kolanach. - Przekonamy się o dziewiątej - powiedziałem. Obserwowałem oficera z megafonem, schodzącego z pokładu do motorówki. Wolno opłynęli wyspę, stając co pół mili i wykrzykując zaproszenie Suleimana na cichym, zarośniętym drzewami brzegu. Bardzo mu zależało, abym wziął w tym udział. 311 - W porządku, Chubby. - Spojrzałem na zegarek. - Mamy jeszcze wiele godzin. Idę do obozu. Uważaj na mnie. Obóz został przetrząśnięty i splądrowany. Większość wartościowych rzeczy zniknęła. Sprzęt i zapasy były porozbijane i rozrzucone po grotach, ale niektóre rzeczy zostały przeoczone. Znalazłem pięć baniek z paliwem i schowałem je wraz z innymi przedmiotami, które uznałem, że mogą się jeszcze przydać. Potem przeczołgałem się ostrożnie do gaju palmowego i odetchnąłem z ulgą, kiedy spostrzegłem, że kryjówka, w której znajdowała się skrzynka, złota tygrysia głowa i inne przedmioty, została nietknięta. Taszcząc dwudziestolitrowy pojemnik z wodą do picia i trzy puszki mielonki z jarzynami, wspiąłem się znów na wierzchołek, gdzie czekał na mnie Chubby. Kiedy zjedliśmy i napiliśmy się, powiedziałem: - Pośpij sobie, jeśli możesz. Zapowiada się długa i ciężka noc. Zamruczał i zwinął się w trawie jak wielki brązowy niedźwiedź. Wkrótce zaczął chrapać miękko i regularnie. Wypaliłem powoli trzy cygara, ale dopiero tuż przed zachodem wpadłem na pierwszy naprawdę genialny pomysł. Był tak jasny, prosty i tak łatwy do zrealizowania, że w pierwszej chwili aż wzbudził moje podejrzenie i ponownie przemyślałem go dokładnie. Wiatr ustał i zrobiło się już zupełnie ciemno, kiedy uznałem swój pomysł za doskonały. Usiadłem i na myśl o nim kiwałem z zadowoleniem głową. Łódź patrolowa była jasno oświetlona. Wszystkie bulaje błyszczały, a para reflektorów oświetlała białym światłem pokład tak, że wyglądał jak pusta scena. Obudziłem Chubby'ego i ponownie się posililiśmy. - Zejdźmy na plażę. Stamtąd będziemy mieć lepszy widok -powiedziałem. - To może być zasadzka - ostrzegł mnie Chubby z ponurą miną. - Myślę, że nie. Wszyscy są na pokładzie i grają z pozycji 312 siły. Ciągle mają Sherry. Nie muszą próbować żadnych sztuczek. - Chłopie, jeśli spróbują zrobić coś tej dziewczynie... -urwał i wstał. - No dobrze, chodźmy. Przez gaj palmowy szliśmy cicho i ostrożnie z gotowymi do strzału automatami, z palcami na spustach, ale w pustym gaju panowała cisza. Zatrzymaliśmy się pomiędzy drzewami na skraju plaży. Łódź patrolowa znajdowała się w odległości tylko dwustu metrów. Oparłem się ramieniem o pień i skierowałem na nią lornetkę. Była tak blisko i tak wyraźnie widoczna, że mogłem odczytać napisy na paczce, z której jeden z wartowników wyjął właśnie papierosa. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie na przedstawieniu, które Ojczulek Suleiman zaplanował. Lęk i przeczucie zbliżającego się horroru spowodowały, że poczułem na skórze zimne dreszcze. Opuściłem lornetkę i wyszeptałem cicho do Chubby'ego: - Zamieńmy się pukawkami. - Podał mi FN z długą lufą i wziął AK 47. Potrzebowałem broni takiej, by dokładnie mierzyć w pokład łodzi patrolowej. Oczywiście i tak nic nie mogłem zrobić, dopóki Sherry pozostawała w ich rękach, ale gdyby coś jej zrobili, to na pewno bym sprawił, że nie cierpiałaby sama. Przycupnąłem przy palmie, poprawiając celownik karabinka, i wymierzyłem dokładnie w głowę strażnika pokładowego. Wiedziałem, że ze swojego miejsca mógłbym posłać kulę w jego skroń, i zadowolony położyłem karabinek na kolanach. Nastawiłem się na czekanie. Moskity znad mokradeł krążyły koło uszu, ale ani ja, ani Chubby nie zwracaliśmy na nie uwagi i siedzieliśmy spokojnie. Marzyłem o cygarze, aby uspokoić napięte nerwy, ale musiałem odmówić sobie tej przyjemności. Czas upływał bardzo powoli i zaczęły mnie dręczyć nowe obawy. Czekanie wydawało się dłuższe, niż było naprawdę... W końcu, kilka minut przed obiecaną godziną, na pokładzie łodzi zaczaj się ponownie ruch i zamieszanie. Jeszcze raz Ojczulek Suleiman z pomocą swoich ludzi został wprowadzony po 313 drabince. Zajął miejsce przy relingu mostka, by patrzeć na tylny pokład. Wyraźnie widziałem na jego białym mundurze duże plamy potu pod pachami i na karku. Odgadłem, że umilał sobie długi okres czekania częstym zaglądaniem do butelki whisky, prawdopodobnie tej z moich zapasów zabranych z groty. Śmiał się i żartował, a olbrzymi brzuch trząsł mu się z uciechy. Jego ludzie niewolniczo odpowiadali śmiechem. Ich rechot dochodził przez wodę na plażę. Za Suleimanem podążył Manny Resnick i jego blond przyjaciółka. Manny, jak zawsze wypielęgnowany, wyglądał świeżo w drogim sportowym ubraniu. Stał trochę z boku, z rezerwą i bez zainteresowania. Przypominał mi dorosłego, który znalazł się na dziecinnej zabawie, wypełniając nudny i nieco nieprzyjemny obowiązek. W przeciwieństwie do Manny'ego Lorna Page była podniecona. Jej oczy świeciły się jak u dziewczyny podczas pierwszej randki. Śmiała się razem z Ojczulkiem Suleimanem i pochylała wyczekująco przez reling nad pustym pokładem. Przez mocne szkła mogłem zobaczyć wypieki na jej policzkach nie pokrytych różem. Byłem zajęty nią, kiedy usłyszałem alarmujący pomruk Chubby'ego. Skierowałem natychmiast szkła na pokład. Między dwoma umundurowanymi marynarzami stała tam Sherry. Trzymali jej ręce. Sprawiała wrażenie małej i kruchej. Miała na sobie ciągle te same rzeczy, które w takim pośpiechu narzuciła rankiem. Włosy jej były w nieładzie, a wychudzona twarz miała napięty wyraz... Ale dopiero kiedy przyjrzałem jej się dokładnie, zobaczyłem, że wyglądające jak od niewyspania cienie pod oczami są efektem bicia. Z chłodnym dreszczem wściekłości stwierdziłem, że jej wargi są spuchnięte i obrzmiałe, jakby pokłute przez pszczoły. Jeden z podrapanych policzków także spuchł. Niewątpliwie pobili ją i sponiewierali okropnie. Na niebieskiej koszuli zauważyłem ciemne plamy zaschniętej krwi, a kiedy jeden ze strażników brutalnie pociągnął dziewczynę, aby odwróciła się twarzą w stronę brzegu, zobaczyłem, że ma 314 niedbale zabandażowaną rękę i że albo krew, albo środek dezynfekujący poplamiły bandaż. Wyglądała na wyczerpaną, chorą i goniącą resztkami sił. Wściekłość zagłuszyła mi rozum. Chciałem wziąć odwet na tych, którzy tak ją potraktowali. Zanim zdołałem się powstrzymać, zacząłem już unosić karabinek trzęsącymi się z nienawiści rękami. Zamknąłem oczy i wziąłem długi, głęboki wdech, żeby się uspokoić. Przyjdzie na to czas... Jeszcze nie teraz. Kiedy ponownie otworzyłem oczy i nastawiłem lornetkę, Su-leiman trzymał przy ustach megafon. - Dobry wieczór, Harry, mój drogi przyjacielu. Jestem pewien, że rozpoznajesz tę młodą damę. - Szerokim gestem wskazał Sherry, a ona spojrzała na niego z wyrazem krańcowego wyczerpania. - Po dokładnym przepytaniu jej, procedurze, która, niestety, była dla niej nieco nieprzyjemna, przekonałem się w końcu, że nie wie, gdzie znajdują się dobra, którymi ja i moi przyjaciele jesteśmy zainteresowani. Mówi, że ty je ukryłeś. -Przerwał i wytarł spoconą twarz ręcznikiem, który wręczył mu jeden z ludzi. Po czym ciągnął dalej: - Ona mnie już nie interesuje.. . może tylko jako obiekt wymiany. Na jego znak Sherry została sprowadzona pod pokład. Coś zimnego i śliskiego poruszyło mi się w żołądku, kiedy zniknęła. Wątpiłem, czy zobaczę ją znowu... żywą. Na pustym pokładzie pojawiło się czterech ludzi Suleimana. Każdy z nich był nagi do pasa. Światło reflektorów igrało na ich gładkich, ciemnych i muskularnych ciałach. Wszyscy czterej trzymali trzonki od kilofów z hikorowego drewna i w ciszy ustawili się w narożnikach otwartego pokładu. Następnie dwóch wyprowadziło na środek jakiegoś człowieka ze związanymi z tyłu rękoma. Strażnicy stali po obu stronach i wolno zmuszali go, aby obrócił się naokoło i pokazał. Głos Suleimana znowu zahuczał przez megafon. - Ciekaw jestem, czy go rozpoznajesz? - Wpatrzyłem się w człowieka w więziennym drelichu, wiszącym na jego wychudzonym ciele. Jego skóra była woskowo blada, oczy zapadnięte, długie, pokręcone blond włosy opadały tłustymi wężami 315 po bokach twarzy, zarost rzadki i wiotki. Stracił zęby, prawdopodobnie od uderzenia pięścią. - Tak, Harry ? - Suleiman zaśmiał się głośno. - Pobyt w więzieniu Zinballa robi cuda z człowiekiem, a regulaminowy ubiór nie jest tak elegancki jak mundur inspektora policji, prawda? Dopiero teraz rozpoznałem eks-inspektora Petera Dały'ego, człowieka, którego zrzuciłem z pokładu Tańczącej Fali podczas ucieczki przed Suleimanem po przepłynięciu przez przesmyk w rafie Gunfire. - Inspektor Peter Dały - potwierdził Suleiman z chichotem. - Człowiek, który sprawił mi wielki zawód. Nie lubię ludzi, którzy sprawiają mi zawód, Harry. Naprawdę, bardzo mnie to dotyka. Przyprowadziłem go tutaj na wszelki wypadek. To było mądre posunięcie, bo wierzę, że pokaz jest o wiele bardziej przekonywający niż tylko słowa. Jeszcze raz przerwał, żeby przetrzeć twarz i napić się ze szklanki podanej przez jednego z jego ludzi. Dały upadł na kolana i spojrzał na człowieka na mostku. Był straszliwie przerażony. Kiedy błagał o łaskę, na jego ustach pojawiła się ślina. - Bardzo dobrze, możemy zaczynać, jeśli jesteś gotowy, Harry - zagrzmiał Suleiman, a jeden z jego ludzi wyciągnął duży czarny worek z płótna, i założył na głowę Petera Dały'ego. Przewiązał worek sznurkiem wokół szyi więźnia. Następnie strażnicy brutalnie postawili go z powrotem na nogi. - To jest nasza własna odmiana zabawy w ciuciubabkę. Przez lornetkę ujrzałem wielką mokrą plamę na spodniach Petera Daly'ego. W dzikim strachu bezwiednie opróżnił pęcherz. Z pewnością widział już tę zabawę przedtem, podczas pobytu w więzieniu Zinballa. - Harry, chciałbym, abyś pobudził swoją wyobraźnię. Nie patrz na tę zasmarkaną, lękliwą kreaturę... ale wyobraź sobie na jej miejscu swoją piękną, młodą przyjaciółkę. Oddychał ciężko, ale kiedy człowiek stojący obok podał mu jeszcze raz ręcznik, Suleiman beznamiętnie uderzył go wierzchem dłoni, tak że tamten poleciał przez mostek, a Suleiman ciągnął dalej: - Wyobraź sobie jej śliczne, młode ciało, wyobraź sobie jej 316 wspaniały strach, kiedy stoi w ciemności, nie wiedząc, co ją czeka. Dwóch strażników zaczęło okręcać Dały'ego tak, jak to się robi w dziecinnej zabawie, dookoła i dookoła. Teraz usłyszałem jego stłumiony skowyt i krzyk lęku. Nagle dwaj strażnicy odstąpili od niego i wyszli z kręgu półnagich mężczyzn z trzonkami. Jeden z nich końcem trzonka pchnął w plecy Dały'ego, który na chwiejnych nogach zatoczył się przez środek koła. Po drugiej stronie czekał następny oprawca, żeby wbić swoje stylisko w brzuch Daly'ego. Dały zataczał się tam i z powrotem pod kolejnymi pchnięciami kijów. Powoli ataki jego oprawców stawały się coraz brutalniej sze, aż wreszcie jeden z nich uniósł swój trzonek i uderzył nim jak siekierą w drzewo. Trafił w żebra. To był sygnał do ukończenia zabawy. Kiedy Peter Dały upadł na pokład, otoczyli go. Kije podnosiły się i opadały w zatrważającym rytmie, a uderzenia dochodziły wyraźnie przez lagunę do miejsca, z którego z przerażeniem i odrazą obserwowaliśmy tę scenę. Kiedy się zmęczyli, jeden za drugim odeszli na bok, żeby odpocząć po swojej ponurej pracy, a skurczone i połamane ciało Dały'ego leżało na środku pokładu. - Okrutne, powiesz, Harry... ale nie zaprzeczysz, że skuteczne. Było mi niedobrze z powodu tego barbarzyńskiego okrucieństwa. - To potwór... - wymruczał Chubby - nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Masz czas do jutra w południe, Harry. Przyjdź do mnie bez broni i bądź rozsądny. Porozmawiamy, zgodzimy się co do pewnych spraw, wymienimy nasze aktywa i rozstaniemy się jak przyjaciele. Przestał mówić, żeby popatrzeć, jak jeden z jego ludzi przywiązuje linę do łokcia Dały'ego, po czym ciągnie go na główny maszt łodzi patrolowej. Ofiara zadyndała groteskowo jak jakiś okropny proporzec. Lorna Page przyglądała mu się z zadartą głową. - Jeśli nie będziesz rozsądny, Harry, wtedy jutro w południe 317 będę zmuszony popłynąć dookoła tej wyspy z twoją przyjaciółką wiszącą jak to... - Wskazał na ciało. Głowa Daly'ego kiwała się wolno do tyłu i w przód kilka stóp nad pokładem. - Na maszcie. Pomyśl o tym Harry. Nie spiesz się. Pomyśl o tym dobrze. Nagle światła reflektorów zgasły, a Ojczulek Suleiman rozpoczął swoją niełatwą podróż do kabiny. Manny Resnick i Lor-na Page poszli za nim. Manny był lekko zmarszczony, widać musiał w tym uczestniczyć z obowiązku, ale jak mogłem spostrzec, Lorna bawiła się świetnie. - Chyba puszczę pawia - zamruczał Chubby. - No to już - powiedziałem. - Bo mamy mnóstwo roboty. Wstałem i cicho wycofałem się między drzewa. Kopaliśmy na zmianę; jeden z nas pełnił wartę. Pracowaliśmy w ciemnościach, żeby nie zauważyli nas z łodzi patrolowej. Może nawet przesadzaliśmy z ostrożnością, starając się zachować ciszę i pilnując, żeby metal nie stuknął o metal. Wyciągnęliśmy pozostałe skrzynki z materiałem wybuchowym i sprzętem i to samo zrobiliśmy z zardzewiałą skrzynką płatnika. Przenieśliśmy wszystko do starannie wybranego miejsca poniżej stromego stoku wierzchołka. Pięćdziesiąt metrów w górę stoku znajdowało się zagłębienie doskonale osłonięte krzakami i trawą. Wykopaliśmy drugi dół, dokopując się aż do wody. Potem przepakowaliśmy skrzynkę z drogimi kamieniami i zakopaliśmy ją ponownie. Chubby wspiął się do niewidzialnego zagłębienia nad nami i przygotował wszystko zgodnie z planami. Tymczasem naładowałem ponownie automat i zawinąłem go razem z pięcioma pełnymi magazynkami w jedną z moich starych koszul. Przykryłem to wszystko trzycentymetrową warstwą piasku tuż przy pniu najbliższej palmy, gdzie ostatni deszcz wypłukał płytką rynnę biegnącą ze stoku. Rynna i drzewo znajdowały się czterdzieści kroków od miejsca, gdzie zakopaliśmy skrzynkę z drogimi kamieniami. Miałem nadzieję, że to wystarczy. Rynna była głęboka na trochę ponad sześćdziesiąt centymetrów i stanowiła skąpą osłonę. Księżyc wzeszedł po północy. W jego świetle mogliśmy jesz- 318 cze raz dokładnie sprawdzić to, co zrobiliśmy. Chubby upewnił się, że kiedy stanąłem przy płytkiej rynnie, byłem doskonale widoczny z jego kryjówki na zboczu. Potem wspiąłem się do niego i dwukrotnie sprawdziłem, co zrobił. Zapaliliśmy po cygarze, osłaniając zapałkę i gorejące końce cygar rękami, po czym jeszcze raz omówiłem nasz plan. Chodziło zwłaszcza o to, żebyśmy się dobrze zrozumieli w sprawie sygnałów i zgrania w czasie. Zmusiłem Chubby'ego do dwukrotnego powtórzenia wszystkiego. Zrobił to z cierpiętniczą miną, ale w końcu byłem zadowolony. Zgasiliśmy niedopałki i przysypaliśmy je piaskiem, a schodząc ze stoku, zacieraliśmy wiechciami liści wszystkie ślady naszej działalności. Pierwsza część mojego planu została wykonana. Wróciliśmy do miejsca, gdzie ukryliśmy złotego tygrysa i resztę materiału wybuchowego. Odkopaliśmy tygrysa, a potem przygotowałem całą skrzynkę dynamitu. Materiał wybuchowy był sporo przedawkowany, wystarczyłoby na dziesięć razy, ale nigdy nie należałem do ludzi, którzy mając środki, nie pofolgowaliby sobie. Nie mogłem zastosować elektrycznego zapalnika i izolowanego drutu, musiałem więc polegać na jednym z detonatorów 0 opóźnionym działaniu. Bardzo nie lubię tych chimerycznych, małych zabawek. Działają one na zasadzie kwasu przeżerającego cienki drut, przytrzymujący iglicę nad spłonką. Kiedy kwas przeżerał drut do końca, zwolniona iglica spadała na spłonkę 1 następował wybuch, a opóźnienie wybuchu zależało od stężenia kwasu i grubości drutu. Istniał duży margines błędu, jeśli chodzi o czas. Już raz naraziłem się na prawie fatalne następstwa. W tym przypadku nie miałem wyboru... i wybrałem detonator z sześciogodzinnym opóźnieniem i przygotowałem go do użycia. Wśród rzeczy przeoczonych przez plądrujących obóz znajdował się mój stary zestaw tlenowy do oddychania pod wodą. Ten zestaw jest prawie tak niebezpieczny w użyciu, jak detonator o opóźnionym działaniu. W przeciwieństwie do akwalungu, w którym stosuje się sprężone powietrze, w tym zestawie używa się czystego tlenu, który jest filtrowany i oczyszczany 319 z dwutlenku węgla po każdym oddechu i wprowadzany z powrotem do obiegu. Tlen wdychany pod ciśnieniem powyżej dwóch atmosfer staje się tak trujący jak tlenek węgla. Innymi słowy, czysty tlen zabija, jeśli się nim oddycha na głębokości dziesięciu metrów. Ten sprzęt ma jednak jedną olbrzymią zaletę: nie wypuszcza na powierzchnię bąbelków, które mogą zaalarmować strażnika i zdradzić twoją pozycję. Kiedy wracaliśmy na plażę, Chubby dźwigał przygotowaną skrzynkę z dynamitem i karabinek. Było po trzeciej. Przymierzyłem i wypróbowałem zestaw tlenowy, a potem zaniosłem dynamit nad wodę i stwierdziłem, że potrzeba kilku ołowianych ciężarków, żeby skrzynka utrzymywała się całkowicie zanurzona. Ułatwiało to poruszanie się z nią pod wodą. Doszliśmy do wody z plaży od strony zakotwiczonej łodzi patrolowej. Piaszczysty cypel i palmy dały nam schronienie podczas naszych przygotowań! Miałem do przepłynięcia długi i męczący odcinek. Musiałem okrążyć cypel i wejść do zatoki - odległość prawie mili - a musiałem jeszcze holować skrzynkę z dynamitem. Ciążyła bardzo, toteż minęła prawie godzina, zanim ujrzałem światła łodzi patrolowej, mrugające nade mną poprzez czystą wodę. Trzymając się dna, wolno posuwałem się naprzód. Bałem się bardzo, żeby światło księżyca nie ujawniło mojej sylwetki na tle białego piasku dna laguny, ponieważ woda była czysta jak dżin i tylko na siedem metrów głęboka. To była ulga znaleźć się w cieniu rzucanym przez kadłub łodzi patrolowej i wiedzieć, że jest się bezpiecznym. Odpoczywałem kilka minut, a potem rozkręciłem nylonowe zwoje liny przy pasie i przywiązałem ją do skrzynki z dynamitem. Teraz sprawdziłem czas. Świecące wskazówki pokazywały dziesięć po czwartej. Zgniotłem szklaną ampułkę czasowego zapalnika, uwalniając kwas, aby zaczął wolno przeżerać drucik, i wsadziłem go do przygotowanego otworu w skrzynce. Mniej więcej za sześć godzin wszystko wyleci w powietrze z siłą stukilogramowej bom- 320 by lotniczej. Teraz opuściłem dno laguny i uniosłem się do kadłuba łodzi patrolowej. Był obrośnięty śliską brodą wodorostów i grubą warstwą skorupiaków i małży. Poruszałem się wolno wzdłuż kila, szukając łańcucha kotwicznego, ale nie znalazłem go i w końcu zostałem zmuszony wykorzystać jarzmo steru. Przywiązałem skrzynkę, zużywając całą linę, jaką miałem. Kiedy skończyłem, miałem pewność, że nawet przy największej szybkości łodzi wytrzyma napór wody. Zadowolony z siebie zanurkowałem znów na dno laguny i wolno płynąłem z powrotem. Teraz, bez ciężaru skrzynki, poruszałem się o wiele szybciej. Chubby czekał na mnie na plaży. - Załatwione? - zapytał cicho, kiedy pomagał mi zdjąć zestaw tlenowy. - Tak, jeśli tylko ten zapalnik zadziała. Byłem tak zmęczony, że droga powrotna przez gaj wydawała się wiecznością i z trudem wyciągałem stopy z sypkiego piasku. Mało spałem ostatniej nocy. Tym razem Chubby czuwał nad moim snem. Obudził mnie po siódmej, kiedy robiło się coraz jaśniej. Śniadanie zakończyłem pełną garścią tabletek wysokoenergetycznej glukozy. Popiłem je kubkiem chlorowanej wody. Wyjąłem nóż z pochwy przy pasie i rzuciłem w pień najbliższej palmy. Drzewo zadrżało od siły uderzenia. - Popisujesz się - mruknął Chubby, a ja uśmiechnąłem się do niego. Usiłowałem sprawiać wrażenie wypoczętego i w dobrym nastroju. - Patrz, tak jak facet powiedział, bez broni. - Rozłożyłem ręce. - Jesteś gotów? - zapytał. Wstaliśmy, przyglądając się sobie z zakłopotaniem. Chubby nigdy by mi nie życzył szczęścia. Była to najgorsza klątwa, którą można rzucić na kogoś. - Do zobaczenia - powiedział. - Dobra, Chubby. - Wyciągnąłem rękę. Chwycił ją i ścisnął mocno, potem obrócił się, podniósł karabinek FN i poszedł między drzewa. Obserwowałem, jak znikał. Nie obejrzał się ani razu. Odwróciłem się i bezbronny poszedłem na skraj plaży. Patrzyłem 321 przez wąski pas wody na łódź patrolową. Z ulgą stwierdziłem, że ciało Dały'ego zostało zdjęte z masztu. Przez wiele sekund żaden ze strażników na pokładzie nie zauważył mnie, więc uniosłem ręce nad głową i krzyknąłem głośno: - Halo! Natychmiast zaczął się na pokładzie ruch i słychać było głośne rozkazy. Manny Resnick i Lorna pojawili się przy relingu i patrzyli na mnie, podczas gdy pół tuzina uzbrojonych marynarzy rzuciło się do łodzi i skierowało ku plaży. Kiedy łódka dotknęła brzegu, wyskoczyli na piasek i otoczyli mnie, przyciskając mocno do moich pleców i brzucha lufy automatów AK 47. Trzymałem ręce uniesione i próbowałem zachować obojętny wyraz twarzy, kiedy podoficer obszukał mnie sumiennie. W końcu zadowolony położył rękę na moich łopatkach i popchnął mocno do łódki. Jeden z jego bardziej gorliwych ludzi wziął to jako przyzwolenie i próbował uszkodzić mi nerki kolbą swojego AK 47, ale trafił piętnaście centymetrów za wysoko. Szedłem szybko do łodzi, aby uniknąć dalszych wojowniczych gestów, a oni otaczali mnie, boleśnie przyciskając lufy załadowanych automatów do różnych części mojego ciała. Manny Resnick obserwował, jak przechodzę przez burtę łodzi patrolowej. - Witaj znów, Harry. - Uśmiechał się radośnie. - Cała przyjemność po twojej stronie, Manny - odpowiedziałem ze śmiertelną powagą na twarzy. Kolejne uderzenie między łopatki rzuciło mnie przez pokład. Zacisnąłem zęby, aby powstrzymać wściekłość. Pomyślałem o Sherry North. To pomogło. Komandor Ojczulek Suleiman spoczywał na niskiej kanapie pokrytej płóciennymi poduszkami. Mundurowa kurtka, ze wszystkimi medalami i odznaczeniami, wisiała na haku na ścianie za nim. Miał na sobie tylko szarą, przepoconą kamizelkę bez rękawów. Mimo wczesnej pory już trzymał w prawej ręce szklankę z jasnobrązowym płynem. 322 - A, Harry Fletcher... a może Harry Bruce? - Uśmiechnął się do mnie jak olbrzymie czarne jak węgiel dziecko. - Wybierz sobie, co chcesz, Suleiman - odpowiedziałem, ale nie miałem ochoty prowadzić z nim pojedynku na słowa. Nie miałem złudzeń co do tego, w jak niebezpiecznym położeniu znaleźliśmy się z Sherry. Moje nerwy były boleśnie napięte i żołądek skręcał mi się ze strachu. - Dowiedziałem się o wiele więcej o tobie od moich dobrych przyjaciół. - Wskazał na Manny'ego i Lornę, którzy przyszli za mną do głównej kabiny. - Fascynujące, Harry. Nigdy nie sądziłem, że jesteś człowiekiem o tak różnorakich talentach i że masz tak wspaniałe osiągnięcia. - Dziękuję, Suleimanie, naprawdę jesteś człowiekiem, na którym można polegać, ale nie dajmy się zwieść komplementom. Mamy ważny interes... czy nie? - Prawda, Harry, oczywiście. - Wyłowiłeś tygrysi tron, Harry, wiemy o tym - przerwał Manny, aleja potrząsnąłem głową. - Tylko jedną część. Reszta przepadła... Wydobyliśmy, co było. - W porządku, kupię to - zgodził się Manny. - Tylko powiedz nam, co to jest. - Jest to głowa tygrysia; około stu czterdziestu kilogramów złota... - Suleiman i Manny spojrzeli na siebie. - To wszystko? - zapytał Manny, a ja odczułem instynktownie, że w czasie bicia, jakie jej sprawili, Sherry powiedziała im wszystko, co wiedziała. Nie mogłem jej mieć tego za złe. Spodziewałem się tego. - Jest także skrzynka z klejnotami. Kamienie wyjęte z tronu schowano w żelaznej skrzynce płatnika. - Brylant... „Wielki Mogoł?" - zapytał Manny. - Mamy go - potwierdziłem, a oni zamruczeli, uśmiechnęli się i pokiwali do siebie. - Ale tylko ja wiem, gdzie to jest... -dodałem miękko, a oni natychmiast stali się znów napięci i milczący. - Tym razem mam czym handlować, Manny. Czy cię to interesuje? - Jesteśmy zainteresowani, Harry, bardzo zainteresowani. - 323 Ojczulek Suleiman odpowiedział za Manny'ego. Byłem świadom napięcia, które teraz, kiedy łup prawie trafił w ich ręce, narastało pomiędzy moimi dwoma wrogami. - Chcę Sherry North - powiedziałem. - Sherry North? - Manny patrzył na mnie przez moment, a potem kaszlnął rozbawiony. - Jesteś większym durniem, niż myślałem, Harry. - Dziewczyna już nas nie interesuje. - Suleiman wypił łyk ze szklanki. W rosnącym gorącu kabiny czułem zapach jego potu.- Możesz ją mieć. - Chcę też mojej łodzi, paliwa i wody, żeby się wydostać z wyspy. - Rozsądnie, Harry, bardzo rozsądnie. - Manny uśmiechnął się znowu. - I chcę głowy tygrysa. - Manny i Suleiman wybuchnęli głośnym śmiechem. - Harry, Harry... - Suleiman strofował mnie, ciągle się śmiejąc. - Chciwy Harry. - Manny przestał się śmiać. - Możesz dostać diament i około dwudziestu kilogramów innych kamieni... - Z całą siłą przekonywania, na jaką mogłem się zdobyć, próbowałem przeforsować ten pomysł. To zrozumiałe, że musiałem tak robić w mojej sytuacji. - W porównaniu z tym - głowa to nic. Diament jest wart milion... Głowa zaledwie pokryje moje wydatki. - Twardy jesteś, Harry. - Suleiman zachichotał. - Za twardy. - Więc? Co za to dostanę? - zapytałem. - Życie. I bądź za to wdzięczny - powiedział miękko Manny. Spojrzałem na niego. W jego oczach, podobnych do oczu gada, dojrzałem chłód i wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, jakie ma zamiary względem mnie, kiedy tylko doprowadzę ich do skarbu. - Jak mogę wam wierzyć? - Starałem się ciągnąć pertraktacje. Manny wzruszył obojętnie ramionami. - Harry, jak możesz nie mieć do nas zaufania? - wtrącił Suleiman. 324 - Co byśmy zyskali, gdybyśmy zabili ciebie i twoją młodą panią? „A co byście stracili?" - pomyślałem, ale kiwnąłem głową i powiedziałem: - Dobrze, nie mam dużego wyboru. Odprężyli się znów, uśmiechając się do siebie, a Suleiman uniósł szklankę w milczącym toaście. - Drinka, Harry? - zapytał. - Dla mnie trochę za wcześnie, Suleimanie - odmówiłem. -Ale chciałbym mieć przy sobie dziewczynę już teraz. Suleiman kazał jednemu ze swoich ludzi przyprowadzić Sherry. - Chcę łodzi załadowanej paliwem i wodą i chcę, żeby była zostawiona na plaży - ciągnąłem uparcie, a Suleiman wydawał rozkazy. - Dziewczyna pójdzie ze mną, a kiedy będziemy już na brzegu, pokażę wam skrzynkę i głowę tygrysa. Weźmiecie je i odpłyniecie. Zostawicie nas na wyspie całych i zdrowych, zgadzacie się? - Oczywiście, Harry. - Suleiman rozłożył ręce rozbrajającym gestem. - Zgadzamy się wszyscy. - Obawiałem się, że zobaczą wyraz niedowierzania na mojej twarzy... więc z ulgą odwróciłem się do Sherry, kiedy tylko została wprowadzona do kabiny. Uczucie ulgi szybko zniknęło, kiedy na nią spojrzałem. - Harry - wyszeptała opuchniętymi, sinymi ustami. - Przyszedłeś, Boże, przyszedłeś. - Postąpiła chwiejnie ku mnie. Jej policzek był posiniaczony i okropnie spuchnięty. Widząc to obrzmienie, doszedłem do wniosku, że kość została złamana. Cienie pod oczami powodowały, że wyglądała na ciężko chorą i wyniszczoną, a pod nosem krew zaschła w ciemny strup. Nie chciałem patrzeć na jej obrażenia. Wziąłem ją w ramiona i trzymałem przy piersi. Obserwowali nas z rozbawieniem i zainteresowaniem. Czułem ich wzrok, ale nie chciałem stanąć naprzeciw nich, bojąc się, że zobaczą w moich oczach śmiertelną nienawiść. - W porządku - powiedziałem. - Skończmy z tym. - Kiedy w końcu obróciłem się, miałem nadzieję, że zdołam już zapanować nad swoimi uczuciami. 325 - Na nieszczęście nie mogę popłynąć z wami. - Suleiman nie uczynił wysiłku, aby unieść się z kanapy. - Wchodzenie i wychodzenie z łodzi, długi spacer w słońcu i po piasku nie należą do moich ulubionych rozrywek. Muszę tutaj was pożegnać, Harry. Moi przyjaciele - znów zwrócił się do Manny'ego i Lor-ny - popłyniecie z nim jako moi przedstawiciele. Oczywiście będzie wam towarzyszyło dwunastu moich ludzi... wszyscy uzbrojeni i działający według moich instrukcji. - Pomyślałem, że to ostrzeżenie odnosi się nie tylko do mnie. - Do widzenia, Suleimanie. Prawdopodobnie jeszcze się spotkamy. - Wątpię, Harry - zarechotał. - Ale szczęść Boże i masz moje błogosławieństwo. - Zafundował mi wielką łapę, a drugą uniósł szklankę i wychylił resztę płynu. W motorówce Sherry usiadła obok mnie. Oparła się o mnie, a jej ciało jakby się skurczyło od bólu, który przeszła. Objąłem ją ramieniem, a ona wyszeptała ostrzegawczo: - Oni chcą nas zabić, wiesz o tym, prawda? Zignorowałem pytanie i zapytałem miękko: - Co ci się stało w rękę? - Nadal była niechlujnie zabandażowana. Sherry spojrzała na blondynkę u boku Manny'ego Resnicka i zadrżała. - Ona to zrobiła, Harry. - Lorna Page mówiła właśnie coś z ożywieniem do Manny'ego. Jej starannie polakierowana fryzura oparła się morskiej bryzie, a twarz była dokładnie zrobiona: usta pociągnięte tłustą i błyszczącą szminką, a kocie oczy w oprawie przyczernionych rzęs i srebrzystozielonych cieni na powiekach. - Trzymali mnie... a ona wyrywała mi paznokcie. -Wzdrygnęła się znów. W tej chwili Lorna Page zaśmiała się lekko. Manny zasłonił ręką płomień, przypalając jej papierosa. - Pytali mnie wciąż, gdzie jest skarb... i za każdym razem, kiedy nie umiałam odpowiedzieć, wyrywała mi szczypcami paznokieć. Kiedy to robiła, wydawały dźwięk jakby darcia. -Sherry zamilkła i przycisnęła zranioną rękę w obronnym geście. Wiedziałem, jak bliska jest kompletnego załamania. Przy- 326 tuliłem ją mocniej, chcąc poprzez fizyczny kontakt przelać jej trochę moich sił. - Cicho, dziecino, cicho teraz - wyszeptałem, a ona przytuliła się do mnie mocniej. Gładziłem jej włosy i znowu próbowałem opanować ogarniającą mnie wściekłość, zanim przyćmi mi rozum. Motorówka dotarła do brzegu i wbiła się w plażę. Stanęliśmy na białym piasku. Strażnicy otoczyli nas z uniesioną bronią. - Dobrze, Harry - powiedział Manny. - Tutaj jest twoja łódź. - Łódź czekała na plaży. - Zbiorniki pełne. Jak już pokażesz nam towar, możesz odpłynąć. Mówił to swobodnie, ale dziewczyna obok niego patrzyła na nas gorączkowym wzrokiem drapieżnika... jak mangusta na kurczaka. Zastanawiałem się, co dla nas wybrała. Domyślałem się, że Manny obiecał oddać jej nas, by mogła sobie sprawić przyjemność bez żadnych ograniczeń. - Mam nadzieję, że nie będziemy się bawić w jakieś gierki, Harry. Mam nadzieję, że okażesz się rozsądny... i nie zechcesz marnować naszego czasu. Zauważyłem, że Manny'ego otoczyli jego ludzie uzbrojeni w pistolety. Było ich czterech. Jednym z nich był mój dawny znajomy, ten, który prowadził samochód przy naszym pierwszym spotkaniu. Przeciwwagę stanowiło dziesięciu czarnych marynarzy pod komendą podoficera. Wyczułem, że moi przeciwnicy rozdzielili się na dwie oddzielne, coraz bardziej wrogo do siebie nastawione grupy. Manny zresztą zredukował liczbę marynarzy, nakazując dwóm z nich pozostać przy motorówce. Następnie zwrócił się do mnie: - Jeśli jesteś gotowy, Harry, możesz prowadzić. Musiałem pomagać Sherry, podtrzymując ją za łokieć, kiedy szliśmy przez gaj palmowy. Była tak słaba, że co chwila się potykała i zanim dotarliśmy do grot, jej oddech stał się nierówny i przyspieszony. Otoczeni przez tłum uzbrojonych ludzi doszliśmy do granicy zbocza. Ukradkowo spojrzałem na zegarek. Była dziewiąta. Została jeszcze godzina do wybuchu skrzynki pod kadłubem łodzi patrolowej. Ciągle mieliśmy jeszcze zapas czasu. 327 Odegrałem małe przedstawienie z dokładnym zlokalizowaniem miejsca, gdzie zakopaliśmy skrzynki. Z trudnością powstrzymywałem się przed spojrzeniem w górę stoku. - Powiedz, żeby tutaj kopali - zwróciłem się do Manny'ego i cofnąłem się. Czterech marynarzy wręczyło broń towarzyszom i chwyciło składane saperki wojskowe, które ze sobą przynieśli. Ziemia była miękka i świeżo poruszona, tak że szli w głąb z zatrważającą szybkością. Mogli wykopać skrzynkę w ciągu kilku minut. - Dziewczyna jest ranna - powiedziałem do Manny'ego. -Musi usiąść. - Spojrzał na mnie. Zobaczyłem, jak jego umysł szybko pracuje. Sherry nie mogłaby daleko uciec. Jak się domyślałem, Manny z radością zaakceptowałby sytuację, gdyby jeszcze kilku marynarzy zostało czymś zajętych... dlatego rzucił coś krótko do oficera, a ja poprowadziłem Sherry do palmy i posadziłem ją. Oparta plecami o pień odetchnęła z ulgą. Stanęło nad nami dwóch marynarzy z odbezpieczoną bronią. Spojrzałem w górę stoku, ale nie było tam nawet śladu czegoś podejrzanego, a przecież wiedziałem, że Chubby musi nas uważnie obserwować. Z wyjątkiem dwóch strażników wszyscy zgromadzili się wokół czterech ludzi, którzy już do kolan zagłębili się w świeżo wykopanym dole. Nawet naszych dwóch strażników zżerała ciekawość. Ich uwaga była rozproszona i ciągle rzucali spojrzenia w kierunku grupy oddalonej o czterdzieści metrów. Usłyszałem całkiem wyraźne uderzenie szpadla o metal skrzynki... i rozległ się okrzyk podniecenia. Zebrani wokół wykopu, przy wtórze podniesionych głosów, zaczęli się przepychać łokciami, aby spojrzeć w dół. Naszych dwóch strażników odwróciło się od nas i postąpiło krok czy dwa w tym samym kierunku. To było więcej, niż mogłem sobie wymarzyć. Manny Resnick odsunął brutalnie dwóch marynarzy i skoczył do dołu obok kopiących. Usłyszałem, jak krzyknął: - W porządku, przynieście liny i wyciągnijcie to, tylko ostrożnie, żebyście niczego nie zniszczyli! 328 Lorna Page także pochyliła się nad dołem. Było wprost idealnie. Uniosłem prawą rękę i obtarłem wolno czoło, co było sygnałem dla Chubby'ego. Kiedy opuściłem rękę, chwyciłem Sherry i potoczyłem się szybko w tył do płytkiej, wypłukanej przez deszcz rynny. Sherry nie spodziewała się tego. Zaskoczyłem ją i w moim pragnieniu znalezienia natychmiastowej osłony obszedłem się z nią brutalnie. Krzyknęła, kiedy uraziłem jej i tak już bolące zranienia. Dwóch strażników skoczyło na ten krzyk, unosząc automaty. Wiedziałem, że będą strzelać... a płytka rynna nie kryła nas dostatecznie. „Teraz, Chubby, teraz!" - modliłem się. Rzuciłem się na Sherry, aby zasłonić ją przed ogniem z automatu, i obiema rękami przycisnąłem jej uszy, żeby je uchronić. W tym momencie Chubby włączył guzik elektrycznego, ba-teryjnego zapalnika i impuls przeleciał przez drut, który tak dokładnie ukryliśmy poprzedniej nocy. Do skrzynki płatnika wcisnęliśmy pół skrzynki dynamitu... Tyle materiału wybuchowego, ile ośmieliłem się użyć, żeby nie zabić siebie i Sherry. Mogłem sobie wyobrazić uciechę Chubby'ego, kiedy skrzynka wyleciała w powietrze. Wyleciała w górę, bo ściany wykbpu tak skierowały wybuch, a ja umocniłem laski dynamitu garściami piasku i półszlachetnych kamieni, co miało działać jak prymitywny szrapnel, żeby wybuch stał się jeszcze bardziej zabójczy. Ludzie wokół wykopu koziołkowali wysoko w powietrzu jak trupa akrobatów, którzy postradali zmysły. Słup piasku i kurzu wystrzelił na trzydzieści metrów w górę. Ziemia zatrzęsła się, uderzając w nasze rozpłaszczone ciała... a potem fala uderzeniowa przewaliła się nad nami. Przewróciła dwóch strażników, którzy właśnie mieli do nas otworzyć ogień, zdzierając z nich ubrania. Myślałem, że bębenki w uszach mam popękane, byłem kompletnie głuchy, ale wiedziałem, że uchroniłem uszy Sherry. Ogłuszony i na wpół oślepiony przez pył, stoczyłem się z Sher- 329 ry i jak szalony rozgrzebałem piaszczyste dno zagłębienia. Moje palce natrafiły na zakopany w piasku automat. Chwyciłem go, odrzucając chroniące szmaty i szybko uklęknąłem. Obaj strażnicy, ci stojący najbliżej mnie, byli żywi. Jeden gramolił się na kolana, drugi siedział oszołomiony, a krew z przebitego bębenka w uchu leciała mu po policzku. Puściłem dwie krótkie serie, które rozłożyły ich na piasku. Potem spojrzałem na strzępy ludzkie dookoła wykopu. Coś się ruszało i słychać było ciche jęki. Podniosłem się niepewnie na nogi i zobaczyłem Chubby'ego stojącego na stoku. Wołał coś, ale nic nie słyszałem, bo w uszach miałem stałe, świdrujące dzwonienie. Stałem tak, chwiejąc się lekko i rozglądając głupkowato wokół. Sherry podniosła się i stanęła także. Dotknęła mojego ramienia, coś powiedziała, a ja z ulgą usłyszałem jej głos. Dzwonienie w uszach trochę ustąpiło. Spojrzałem ponownie w stronę miejsca wybuchu i ujrzałem dziwny i przerażający widok. Coś, co przypominało ludzką postać, bez ubrania i prawie obdartą ze skóry, krwawiący strzęp z jedną ręką w połowie urwaną, zwisającą z ramienia wstawało z wykopu jak straszny duch z grobu. Stałem tak przez długi moment, który był mi potrzebny, aby rozpoznać Manny'ego Resnicka. Wydawało się niemożliwe, aby mógł przeżyć ten pogrom, ale jeszcze bardziej niemożliwym wydawało się, że szedł w moim kierunku. Stawiał krok za krokiem, bliżej i bliżej, a ja stałem jak skamieniały, niezdolny do ruchu. Zobaczyłem wtedy, że został oślepiony. Piasek wypalił mu gałki oczne i zdarł skórę z twarzy. - O Boże! O Boże! - wyszeptała Sherry. To przerwało moją martwotę. Uniosłem automat, a seria pocisków, która rozpruła pierś Manny'ego, była dla niego wybawieniem. Kiedy Chubby znalazł się przy mnie, byłem nadal zszokowany, patrząc na jatkę, którą urządziliśmy. Gdy wziął mnie za rękę, usłyszałem jego głos: - W porządku, Harry? - Kiwnąłem głową, a on ciągnął: -Łódź! Musimy zobaczyć. Obróciłem się do Sherry. 330 - Idź do groty. Czekaj tam na mnie. - Odeszła posłusznie. - Upewnijmy się i sprawdźmy najpierw to - wymruczałem do Chubby'ego i skierowaliśmy się do stosu ciał wokół rozwalonej żelaznej skrzynki. Wszyscy byli martwi lub mieli być nimi wkrótce. Lorna Page leżała na plecach. Wybuch zerwał z niej ubranie. Jej szczupłe blade ciało odziane było jedynie w koronkową bieliznę. Strzępy luźnej sukienki zwisały przy nadgarstkach i wokół poszarpanych i ciągle krwawiących nóg. Fryzura Lorny oparła się nawet wybuchowi i utrzymała swoją lakierowaną elegancję, tyle tylko, że została popudrowana białym, drobnym piaskiem. Śmierć makabrycznie zażartowała z Lorny... Siła wybuchu wbiła głęboko w jej czoło bryłę niebieskiego lapis lazuli. Sterczała z kości czaszki jak oko tygrysa ze złotego tronu. Oczy miała zamknięte. Trzecie oko z drogiego kamienia błyskało na mnie oskarżycielsko. - Wszyscy zginęli - zamruczał Chubby. - Tak, wszyscy - zgodziłem się i oderwałem oczy od zmasakrowanej dziewczyny. Byłem zaskoczony, że nie odczuwam ani triumfu, ani satysfakcji z jej śmierci, ani też ze sposobu, w jaki ona nastąpiła. „Zemsta daleka od tego, żeby być słodką, jest całkowicie pozbawiona smaku" - pomyślałem, podążając za Chubbym na plażę. Całkowicie odzyskałem już słuch, ale czułem się jeszcze niepewnie i dlatego trzymałem się blisko Chubby'ego. Jak na tak dużego mężczyznę biegł lekko. Byłem dziesięć kroków za nim, kiedy wybiegliśmy spomiędzy drzew i stanęliśmy na granicy plaży. Łódź leżała tam, gdzie ją zostawiliśmy, ale dwóch strażników pozostawionych przy motorówce musiało słyszeć wybuch i zdecydowali się nie ryzykować. Pokonali już w połowie odległość od łodzi patrolowej, kiedy dostrzegli Chubby'ego i mnie. Jeden z nich strzelił w naszym kierunku. Odległość wykluczała precyzyjny strzał. Nie zatroszczyliśmy się nawet, aby się ukryć. Jednakże strzał zaalarmował załogę na pokładzie łodzi. Ujrzałem, jak trzech z marynarzy biegnie do szybkostrzelnego działka na dziobie. 331 - Będą kłopoty - zamruczałem. Pierwszy pocisk przeszedł za wysoko, uderzył w palmy za nami i wbił odłamki szrapnela w ich pnie. Ukryliśmy się szybko wśród drzew i przylgnęliśmy mocno do piaszczystego brzegu plaży. - Co teraz? - zapytał Chubby. - Sytuacja bez wyjścia - powiedziałem. Następne dwa pociski z działka uderzyły z furią w drzewa nad nami, po czym zamilkły na kilka sekund. Zobaczyłem, że załoga ustawia działo. Po chwili z płycizny przy łodzi wystrzelił wysoki słup wody. Chubby wydał ryk wściekłości jak lwica, której małe jest w niebezpieczeństwie. - Starają się załatwić łódź! - ryknął, kiedy następny pocisk rozdarł piasek plaży. - Zostaw to mnie! - krzyknąłem i odebrałem mu FN, wciskając mu krótkolufowy AK 47 i zrywając chlebak z jego ramienia. Umiejętności Chubby'ego nie wystarczały do precyzyjniejszej pracy, która teraz była konieczna. - Zostań tutaj - poleciłem i skoczyłem, aby obejść zakole zatoczki. Prawie całkowicie przyszedłem do siebie po wybuchu i kiedy dotarłem do narożnika zatoki położonego najbliżej łodzi patrolowej, upadłem na piasek i wysunąłem do przodu długą lufę FN. Załoga działa ciągle strzelała, a słupy piasku i wody wzbijały się coraz bliżej naszej łodzi. Pancerz ochraniający załogę działka na pokładzie łodzi patrolowej znajdował się skośnie w stosunku do mnie, więc plecy i boki marynarzy były odsłonięte. Przestawiłem FN na ogień pojedynczy i kilka razy głęboko odetchnąłem, aby uspokoić się po długim biegu przez miękki piasek. Strzelec manewrował pokrętłami działka i przyciskał czoło do poduszki nad wizjerem celownika. Wycelowałem w niego i oddałem pojedynczy strzał. Strzelec, wyrzucony z siedzenia, upadł na bok. Pokrętła nakierowu-jące na cel zakręciły się bezwładnie, a lufa uniosła się wolnym ruchem w niebo. Dwóch ładowniczych popatrzyło wokół ze zdziwieniem. 332 Strzeliłem do nich jeszcze dwa razy, prawie nie celując. Ich zdziwienie przerodziło się natychmiast w panikę. Opuścili swoje posterunki i popędzili wzdłuż pokładu, aby zniknąć w otwartym luku. Zmieniłem kierunek i wycelowałem w otwarty mostek łodzi patrolowej. Trzy strzały do zebranych oficerów i marynarzy wywołały chóralny jęk, a mostek w tajemniczy sposób opustoszał. Tymczasem motorówka przybiła do burty. Trzema strzałami zmusiłem dwóch marynarzy do szybkiego wspięcia się na burtę i zniknięcia pod pokładem. Nie przycumowali motorówki, która zdryfowała od burty. Zmieniłem magazynek w FN, a potem dokładnie i sumiennie władowałem po jednym strzale w każdy iluminator od mojej strony. Po każdym strzale słyszałem wyraźny dźwięk rozbijanego szkła. Tego było już za wiele dla komandora Ojczulka Suleimana. Usłyszałem klekot windy kotwicznej. Łańcuch uniósł się ociekając, a za moment kotwica przecięła lustro wody. Śruby wzburzyły wodę pod rufą i łódź ruszyła ku wyjściu z laguny. Trzymałem ją pod obstrzałem, kiedy wolno przepływała koło mojej kryjówki, żeby nie zrezygnowali z odpłynięcia. Wiedziałem, że za mostkiem osłoniętym brudnym białym prześcieradłem leży sternik. Waliłem strzał za strzałem przez płótno, próbując odgadnąć jego pozycję. Nie widząc skutków, skierowałem uwagę znów na iluminato-ry, mając nadzieję na szczęśliwy rykoszet w kadłub. Łódź zwiększyła gwałtownie szybkość, kołysząc się jak stara kobieta spiesząca na autobus. Okrążyła róg zatoki, a ja wstałem i otrzepałem się z piasku. Następnie załadowałem broń i puściłem się truchtem pomiędzy palmy. Zanim dotarłem do północnego krańca wyspy i wspiąłem się dość wysoko po zboczu, żeby spojrzeć na głęboki kanał, łódź patrolowa - mały biały kształt widoczny na tle zieleni morza i ostrego błękitu nieba - odpłynęła już o milę dalej, dążąc zdecydowanie do odległego kontynentu afrykańskiego. Wsadziłem karabinek pod pachę i znalazłem miejsce, skąd mogłem obserwować jej dalszą drogę. Zegarek wskazywał sie- 333 dem po dziesiątej. Zaczynałem się zastanawiać, czy prąd wody i ruch śrub nie oderwał paczki z dynamitem uwieszonej pod rufą. Łódź przepływała teraz pomiędzy zewnętrznymi podwodnymi rafami, wchodząc na otwarte wody przybrzeżne. Rafy kipiały, wydmuchując białą pianę przy każdej fali jak jakiś potwór leżący pod powierzchnią. Mały biały kadłub statku wydawał się nierealny na tle przestrzeni morza i nieba. Niedługo zniknie we wzburzonych przez wiatr i przeciętych prądem wodach otwartego morza. Wybuchowi, który nastąpił, brakowało gwałtowności. Wiatr zagłuszył jego odgłos. Nagły wytrysk wody okrył małą łódź. Wyglądał jak strusie pióro, miękkie i niesione przez wiatr, złamane, kiedy osiągnęło pełną wysokość, a potem, straciwszy kształt, rozleciało się w poprzek sfalowanej powierzchni. Dźwięk dotarł do mnie wiele sekund później - pojedynczy, nie przypominający wybuchu, głuchy odgłos. Odbił się w moich ciągle wrażliwych uszach i wydawało mi się, że poczułem jego podmuch jak smagnięcie wiatru na twarz. Kiedy rozprysk wody rozwiał się w nicość, kanał był pusty. Na sfalowanej przez wiatr powierzchni nie pozostał żaden ślad po małym stateczku. Wiedziałem, że wraz z przypływem, wielkie rekiny albaco-re, wyglądające jak duchy, zaczną polować w wodach przybrzeżnych. Szybko wyczuwają krew i poszarpane ciała. Wątpiłem, czy ktokolwiek, gdyby się nawet uratował z wybuchu, mógł długo nie zwrócić uwagi tych krwiożerczych morderców. „Te, które natkną się na komandora Ojczulka Suleimana, będą mieć dobrze - pomyślałem. - Póki nie rozpoznają w nim pokrewnej duszy i nie przyznają mu zawodowego pierwszeństwa". Był to mały ponury żart i słabo mnie rozbawił. Wstałem i poszedłem w stronę grot. Podczas wczorajszego plądrowania zawartość apteczki została rozrzucona, ale udało mi się zebrać dosyć środków, aby oczyścić i obandażować poranione palce Sherry. Trzy paznokcie były wyrwane. Obawiałem się, że korzenie są uszkodzone, 334 i że paznokcie nigdy nie odrosną, ale kiedy Sherry wyraziła tę samą obawę, zdecydowanie zaprzeczyłem. Kiedy opatrzyłem jej rany, zaaplikowałem dwie kodeiny na uśmierzenie bólu i wymościłem legowisko w ciemnym kącie groty. - Odpocznij - powiedziałem, przyklękając, aby ją czule pocałować. - Spróbuj zasnąć. Przyjdę po ciebie, kiedy będziemy gotowi do odpłynięcia. Chubby zajął się już niezbędnymi pracami. Sprawdził łódź i pomimo kilku dziur po szrapnelach znalazł ją w dobrym stanie. Zatkaliśmy dziury szpachlówką, którą znalazłem w skrzynce na narzędzia, i zostawiliśmy łódź na plaży. Dół, w którym była skrzynka, posłużył jako wspólny grób dla Resnicka, Lorny i ich kompanów. Ułożyliśmy ich jak sardynki i przykryliśmy piaskiem. Odkopaliśmy złotą głowę z błyszczącym okiem, ciągle tkwiącym w szerokim czole, i uginając się pod ciężarem, zanieśliśmy do łodzi, gdzie ją umieściliśmy, zabezpieczając piankowymi poduszkami. Torebki z szafirami i szmaragdami zapakowałem do chlebaka i umieściłem przy złotej głowie. Potem wróciliśmy do groty, żeby zabrać ocalałe zapasy i ekwipunek, zbiorniki z wodą i paliwem, butle na powietrze, sprężarkę. Zrobiło się już późne popołudnie, kiedy skończyliśmy pakowanie tego wszystkiego do łodzi. Byłem zmęczony. Położyłem karabinek FN na szczycie ładunku i cofnąłem się. - W porządku, Chubby? - zapytałem, kiedy zapaliliśmy cygara podczas pierwszego odpoczynku. - Myślę, że możemy ruszać. Chubby zaciągnął się cygarem i wypuścił długą smugę błękitnego dymu, zanim splunął na piasek. - Chcę jeszcze skoczyć na górę i wziąć Angela - wymruczał, a kiedy spojrzałem na niego, odpowiedział: - Nie mam zamiaru zostawiać dzieciaka. Zbyt samotnie tutaj, on chciałby być razem ze swoimi w chrześcijańskim grobie. Kiedy więc wróciłem do groty, żeby obudzić Sherry, Chubby, wziąwszy płótno, oddalał się w zapadających ciemnościach. Obudziłem Sherry i sprawdziłem, czy miała na sobie jeden 335 z moich ciepłych swetrów, potem dałem jej jeszcze dwie kodeiny i zabrałem na plażę. Było już ciemno. W jednej ręce trzymałem latarkę, a drugą podtrzymywałem Sherry. Gdy weszliśmy na plażę, zatrzymałem się niepewnie. Czułem, że coś jest nie w porządku. Oświetliłem latarką załadowaną łódź. Wtedy zorientowałem się, co jest nie w porządku. Poczułem skurcz żołądka. Karabinek FN nie leżał tam, gdzie go zostawiłem na łodzi. - Sherry - wyszeptałem nagląco. - Połóż się tutaj i czekaj, aż cię zawołam. Opadła szybko na piasek obok kadłuba, a ja rozglądałem się rozpaczliwie za bronią. Pomyślałem o kuszy podwodnej, ale była pod zbiornikami. Mój nóż nadal tkwił wbity w palmę... dopiero teraz sobie o nim przypomniałem. Klucz z pudła na narzędzia, być może... ale tylko zdążyłem o tym pomyśleć. - No dobrze, Harry, ja mam broń. - Głęboki, gardłowy głos rozległ się tuż za mną. - Nie odwracaj się ani nie rób żadnych głupstw. Musiał skryć się w cieniu palm po zabraniu karabinku i teraz cicho podszedł do mnie od tyłu. Zamarłem. - Bez obracania się... po prostu rzuć latarkę do tyłu. Przez ramię. Zrobiłem, jak rozkazał, i usłyszałem chrobot piasku pod jego stopami, kiedy schylał się po nią. - Dobrze, odwróć się teraz. Powoli! - Kiedy się odwróciłem, skierował silne światło latarki w moje oczy, oślepiając mnie. Mimo to rozpoznałem jego olbrzymią, ciężką sylwetkę, kryjącą się za strumieniem światła. - Dobrze ci się płynęło, Suleimanie? - zapytałem. Dostrzegłem, że ma na sobie tylko białe kalesony. Olbrzymi brzuch i bezkształtne nogi Ojczulka błyskały w odbitym świetle latarki. - Zaczynam mieć alergię na twoje dowcipy, Harry - powiedział znów tym swoim ślicznie modulowanym głosem, a ja uprzytomniłem sobie zbyt późno, że człowiek z olbrzymią nadwagą staje się lekki i silny w doskonale unoszącej słonej wodzie morskiej. Jednakże, nawet biorąc pod uwagę przypływ, który mu pomógł, Suleiman dokonał wspaniałego wyczynu, 336 przeżywając wybuch i płynąc z powrotem prawie dwie mile we wzburzonym morzu. Wątpiłem, aby któremuś z jego ludzi to się udało. - Myślę, że zaczniemy w brzuch - odezwał się znowu. Zobaczyłem, że trzyma łoże karabinka na lewym łokciu. Tą samą ręką skierował promień światła latarki w moją twarz. - Powiedziano mi, że to jest najboleśniejsze miejsce, kiedy się dostanie. Milczeliśmy przez kilka chwil. Ojczulek Suleiman oddychał tym swoim głębokim, astmatycznym oddechem, a ja rozpaczliwie próbowałem wymyślić sposób odwrócenia jego uwagi na tak długo, abym miał szansę pochwycić lufę FN. - Nie przypuszczam, abyś chciał klęknąć i błagać mnie o litość? - zapytał. - Odpieprz się, Suleiman - odpowiedziałem. - Nie, nie myślałem rzeczywiście, żebyś był w stanie. Szkoda, to by mnie zabawiło. Ale co z dziewczyną, Harry? Pewno ona jest warta trochę twojej dumy? Obaj usłyszeliśmy Chubby'ego. Wiedział, że nie ma sposobu, żeby nawet w ciemności mógł przebyć otwartą plażę nie zauważony. Próbował rzucić się na Suleimana, ale - byłem pewien - wiedział, że mu się to nie uda. Jedyne, co zrobił, to odwrócił uwagę Suleimana, czego tak rozpaczliwie potrzebowałem. Wybiegł szybko, bardzo cicho i tylko chrzęst piasku pod stopami go zdradził. Nawet kiedy Suleiman zwrócił karabinek w jego stronę, Chubby się nie zawahał. Rozległ się huk wystrzału i długi płomień wytrysnął z lufy, ale zanim padł strzał, byłem w połowie odległości, która dzieliła mnie od ogromnego czarnego człowieka. Kącikiem oka zauważyłem, że Chubby upadł. Wtedy Suleiman zaczaj: obracać lufę w moim kierunku. Otarłem się o nią i wbiłem ramię w jego pierś. Sądziłem, że złamię mu żebra, ale zamiast tego moje ramię ugrzęzło w grubej warstwie ciemnego ciała. To było tak, jakbym się rzucił na puchowy materac. Chociaż olbrzym zachwiał się do tyłu i wypuścił broń, utrzymał się na tych swoich 337 grubych jak kłody nogach. Zanim odzyskałem równowagę, dostałem się w niedźwiedzi uścisk Suleimana. Uniósł mnie i przycisnął do wypukłej, miękkiej piersi, uwięziwszy moje obie ręce. Nie mogłem podeprzeć się nogami, aby przeciwstawić się jego sile i wadze. Zaskoczyła mnie moc tego człowieka. Wydawała się nie mieć granic, prawie jak nieprzerwane falowanie morza. Kopiąc i bijąc łokciami i kolanami, próbowałem się wyrwać z jego uścisku, ale uderzenia nie natrafiały na nic twardego i nie robiły żadnego wrażenia na tym człowieku. Wręcz odwrotnie, obejmujący chwyt jego ramion zaczął się zacieśniać z powolną pulsującą siłą wielkiego pytona. W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że Suleiman jest zdolny do zgniecenia mnie na śmierć. Ogarnęła mnie panika. Skręcałem się rozpaczliwie w jego ramionach, ale ściskał mnie coraz silniej. Jego oddech stawał się coraz bardziej chrapliwy. Pochylał się do przodu, obniżając wielkie ramiona nade mną i wyginając moje plecy tak, że niedługo groziło to złamaniem kręgosłupa. Odchyliłem do tyłu głowę i zacisnąłem zęby na wielkim płaskim nosie. Sięgnąłem do jego nosa podobnie jak pies w walce z bykiem. Ugryzłem mocno i poczułem wyraźnie, jak moje zęby zagłębiają się w ciele. Słona, ciepła krew natychmiast wypełniła mi usta. Suleiman wydał ryk bólu i wściekłości i zwolnił miażdżący chwyt. W chwili kiedy moje ramiona zostały uwolnione, skręciłem się gwałtownie i wbiłem obie stopy w twardy, mokry piasek, dzięki czemu udało mi się przerzucić Suleimana przez biodro. Był tak zajęty próbą uwolnienia nosa z moich zębów, że nie mógł obronić się przed rzutem i przeleciał nade mną do tyłu. W moich zębach pozostał kawałek mięsa. Wyplułem straszliwy kęs, ale ciepła krew pociekła mi po brodzie i musiałem przezwyciężyć pokusę wytarcia sobie brody. Olbrzym leżał na plecach, rozłożony jak jakaś monstrualna okaleczona żaba, ale wiedziałem, że ta bezradność nie potrwa długo. Musiałem z nim teraz skończyć, a miał tylko jedno słabe miejsce. Skoczyłem wysoko nad nim i spadłem z jednym kolanem 338 wymierzonym w gardło, starając się całym ciężarem ciała trafić w krtań i zgnieść ją. Był szybki jak kobra. Wyrzucił obie ręce w górę, aby ochronić gardło i złapać mnie, kiedy spadałem na niego. Jeszcze raz zamknął mnie w grubych czarnych ramionach. Stoczyliśmy się po plaży do płytkiej, ciepłej wody laguny. W bezpośredniej walce, przy tak znacznej różnicy wagi, zostałem pokonany. Suleiman znalazł się nade mną ciągle wyjący z wściekłości. Przygwoździł mnie do dna, próbując wepchnąć mi głowę pod powierzchnię wody i naciskając moją klatkę piersiową całym swym olbrzymim ciężarem. Zacząłem tonąć. W płucach czułem ogień, a potrzeba oddechu przyćmiewała wzrok. Zdawałem sobie sprawę, że siły mnie opuszczają i tracę przytomność. Odgłos wystrzału, który się rozległ, był stłumiony i głuchy. Nie rozpoznałem, co to było, póki nie poczułem, że ciało Suleimana szarpnęło się, zesztywniało, po czym ześliznęło się ze mnie. Usiadłem, kaszląc i wciągając powietrze. Woda spływała mi z włosów i zalewała oczy. W świetle upuszczonej latarki zobaczyłem Sherry North klęczącą na piasku na granicy wody. Ciągle kurczowo trzymała w zabandażowanej ręce karabinek, a jej twarz była blada i przerażona. Obok mnie w płytkiej wodzie pływał Suleiman. Jego nagie do połowy ciało ciemno połyskiwało jak wyrzucony na brzeg morświn. Wstałem wolno. Woda spływała mi z ubrania. Sherry patrzyła na mnie przerażona tym, co zrobiła. - Och, Boże - wyszeptała. - Zabiłam go. Och, Boże. - Dziecino - wysapałem. - To jest najlepsza rzecz, jaką zrobiłaś. - Ominąłem ją i pokuśtykałem tam, gdzie leżał Chubby. Z wysiłkiem próbował usiąść. - Spokojnie, Chubby - warknąłem na niego i podniosłem latarkę. Na jego koszuli była świeża krew. Odpiąłem koszulę i odsłoniłem szeroką brązową pierś. Dostał nisko po lewej stronie, ale było to trafienie w płuco. Zobaczyłem bąbelki pieniące się w ciemnym otworze przy każdym oddechu. Widziałem już wystarczająco dużo ran postrza- 339 łowych, aby być czymś w rodzaju eksperta w tej dziedzinie, i wiedziałem, że rana jest groźna. Obserwował moją twarz. - Jak to wygląda? - zamruczał. - Nie boli. - Ślicznie - odpowiedziałem ponuro. - Za każdym razem, kiedy będziemy pić piwo, będzie wylatywać tą dziurą. Uśmiechnął się krzywo, a ja pomogłem mu usiąść. FN był naładowany twardą amunicją, toteż otwór wylotowy, mały i czysty, był tylko trochę większy od wlotowego. Kula nie rozpłaszczyła się na kości. Znalazłem w apteczce dwa polowe opatrunki i zanim pomogłem mu dojść do łodzi, przewiązałem ranę. Sherry przygotowała jeden z materacy, na którym położyliśmy Chubby'ego i przykryliśmy kocami. - Nie zapomnij o Angelu - wyszeptał. Znalazłem długi pakunek zawinięty w płótno, leżący tam, gdzie go Chubby upuścił. Z rozdartym sercem zaniosłem Angela do łodzi i położyłem na dziobie. Wypychałem łódź, aż woda sięgnęła mi po pas, wskoczyłem do środka i zapaliłem silniki. Teraz moje jedyne zmartwienie to zdobyć dobrą opiekę lekarską dla Chubby'ego, ale czekała nas długa i zimna podróż powrotna na Św. Marię. Sherry usiadła przy Chubbym, robiąc, co tylko mogła dla jego wygody, a ja stałem na rafie między silnikami, pod niebem pełnym wielkich białych gwiazd, wioząc swój ładunek złożony z rannej, umierającego i martwego. Po prawie pięciu godzinach Sherry wstała od zawiniętego w koce, leżącego na dnie łodzi Chubby'ego i podeszła do mnie. - Chce z tobą mówić - powiedziała cicho, a potem pochyliła się do przodu i dotknęła mojego policzka zimnymi palcami zdrowej ręki. - Myślę, że on umiera, Harry. - Usłyszałem rozpacz w jej głosie. Dałem jej ster. - Widzisz te dwie jasne gwiazdy? - Pokazałem jej Krzyż Południa. - Steraj dokładnie na nie. - Podszedłem do Chubby'ego. Przez chwilę wydawało mi się, że mnie nie poznaje. Uklęknąłem obok niego i nasłuchiwałem cichego oddechu. W końcu 340 się ocknął. Zobaczyłem światło gwiazd w jego oczach. Spojrzał na mnie, a ja pochyliłem się bliżej, tak że nasze twarze dzieliło tylko kilka centymetrów. - Złapaliśmy razem kilka dobrych ryb, Harry - wyszeptał. - Złapiemy jeszcze więcej - odpowiedziałem. - Za to, co mamy na pokładzie, będziemy mogli kupić naprawdę dobrą łódź. Znów wypłyniemy razem na dużą rybę w następnym sezonie.. . Na pewno. Potem milczeliśmy przez długi czas, aż w końcu poczułem jego rękę szukającą mojej. Wziąłem ją i uścisnąłem mocno. Wyczuwałem zrogowacenia i stare blizny od pracy przy ciężkich rybach. - Harry. - Jego głos był tak słaby, że ledwo go słyszałem przez warkot silników. - Harry, mam zamiar powiedzieć ci coś, czego nigdy nikomu przedtem nie mówiłem. Kocham cię, chłopie - wyszeptał. - Kocham cię bardziej niż własnego brata. - Ja także ciebie kocham, Chubby - powiedziałem i znów jego uścisk stał się silny, lecz zaraz osłabł. Usiadłem przy nim. Właśnie świt zaczął rozjaśniać niebo nad ciemnym i wzburzonym morzem, kiedy wielka szorstka dłoń ostygła w moich rękach. W ciągu następnych trzech tygodni rzadko opuszczaliśmy sanktuarium nad Zatoką Żółwią. Pojechaliśmy razem na cmentarz, gdzie staliśmy skrępowani, kiedy chowali naszych przyjaciół. Raz udałem się do fortu i spędziłem dwie godziny z prezydentem i inspektorem Wallym Andrewsem. Resztę czasu spędzaliśmy sami, żeby nasze rany się zagoiły. Ciała wyzdrowiały o wiele szybciej niż dusze. Pewnego ranka, kiedy zmieniałem Sherry opatrunek na ręku, zauważyłem odrastające perłowobiałe paznokcie. Dziękowałem za to losowi. To nie były szczęśliwe dni - ponure w żałobie po Chubbym i Angelu i pełne świeżych, bolesnych wspomnień. Oboje wiedzieliśmy, że w stosunkach między sobą przeżywamy kryzys. Domyślałem się, jakie katusze musi przeżywać Sherry w związku z koniecznością podejmowania decyzji, i wybaczałem jej nagłe napady złości, długie okresy milczenia i nagłe 341 zniknięcia z chaty, kiedy godzinami spacerowała po opuszczonej plaży lub siedziała samotnie na cyplu nad zatoką. W końcu wiedziałem, że stała się dostatecznie silna, aby stawić czoło temu, co nas oboje czekało. Pewnego wieczoru po raz pierwszy od powrotu na Św. Marię poruszyłem temat skarbu. Leżał zakopany pod wysokimi fundamentami chaty. Siedzieliśmy na werandzie w milczeniu, a Sherry piła whisky, wsłuchując się w bicie fal o plażę. - Chcę, abyś pojechała pierwsza, żeby załatwić wszystko na przyjęcie trumny. W Zurychu wynajmij samochód i pojedź do Bazylei. Zamówiłem dla ciebie pokój w hotelu „Czerwony Wół". Wybrałem ten hotel, bo mają podziemny garaż i znam tam głównego tragarza. Ma na imię Max. - Wyjawiłem jej swoje plany. - Załatwi karawan na lotnisko - ciągnąłem dalej. - Będziesz odgrywała rolę pogrążonej w smutku wdowy i zawieziesz trumnę do Bazylei. Zrobimy wymianę i załatwisz dla bankiera pancerny samochód, aby zabrać głowę tygrysa do siebie. - Wszystko już przygotowałeś, prawda? - Mam nadzieję. - Nalałem sobie następną whisky. - Mój bank to ,,Falle i Syn", a człowiek, którego należy prosić, nazywa się M. Challon. Kiedy się z nim spotkasz, podasz mu moje nazwisko i numer mojego rachunku: tysiąc sześćdziesiąt sześć. Data bitwy pod Hastings. Musisz załatwić razem z M. Challo-nem prywatny pokój, do którego będziemy zapraszać kupców, aby mogli obejrzeć głowę... - Tłumaczyłem z detalami wszystko, co załatwiłem, a ona słuchała uważnie. Od czasu do czasu zadawała pytania. W końcu wyjąłem bilet na samolot i gruby zwitek czeków podróżnych, żeby miała na swoje wydatki. - Zrobiłeś już rezerwację? - Wyglądała na zaskoczoną, a kiedy potwierdziłem, otworzyła książeczkę biletową. - Kiedy wyjeżdżam? - Jutro samolotem w południe. - A ty kiedy przylecisz? - Tym samym samolotem co trumna trzy dni później, w piątek. Przylecę lotem BOAC o pierwszej trzydzieści. Będziesz miała czas, by wszystko załatwić i czekać na mnie na lotnisku. Ta noc była tak wypełniona czułością i miłością, jak żadna 342 inna do tej pory, ale nawet i teraz wyczuwałem, że Sherry popadła w nastrój głębokiej melancholii - typowy dla rozstań i pożegnań. O brzasku przy wejściu do zatoki spotkały nas delfiny. Baraszkowaliśmy z nimi długo, a potem popłynęliśmy wolno do plaży. Odwiozłem ją na lotnisko starą ciężarówką. Przez większą część drogi nie odzywała się, a potem próbowała mi coś powiedzieć, ale była zażenowana i to, co powiedziała, nie miało sensu. Zakończyła żałośnie: - ... gdyby się nam coś stało, myślę, że nic nie trwa wiecznie, prawda... - Nie mów dalej - przerwałem. - Nie, nic takiego, tylko tyle, że będziemy musieli próbować przebaczyć sobie nawzajem... jeśli cokolwiek się stanie. - To było wszystko, co powiedziała, a na lotnisku przy barierce pocałowała mnie szybko. Potem zarzuciła mi ramiona na szyję i wspięła się, żeby mnie jeszcze raz pocałować, następnie odwróciła się i poszła szybkimi krokami do czekającego samolotu. Kiedy wchodziła po schodkach, nie zatrzymała się ani razu, żeby mi pomachać. Obserwowałem, jak samolot wzbija się w górę i kieruje się, przecinając przybrzeżny kanał, w stronę kontynentu. Potem wolno pojechałem z powrotem do zatoki. Bez niej było to samotne miejsce. Tej nocy, kiedy sam leżałem pod moskitierą na szerokim łóżku, wiedziałem, że ryzyko, które mam zamiar podjąć, jest konieczne. Niezwykle niebezpieczne, ale konieczne. Wiedziałem, że muszę ją mieć tutaj z powrotem. Bez niej nic nie miałoby sensu. Musiałem postawić wszystko na jedną kartę, aby móc odeprzeć te siły, które mają nad nią władzę. Musiałem jej pozwolić, aby sama dokonała wyboru, ale musiałem wpłynąć na jej decyzję całą swoją mocą. Rano pojechałem do miasta i kiedy po sprzeczce i targach, dawaniu i oddawaniu pieniędzy Fred Coker zgodził się otworzyć podwójne drzwi swojej stodoły, wprowadziłem ciężarówkę do środka i stanąłem przy karawanie. Załadowaliśmy na ciężarówkę jedną z jego najlepszych trumien z drzewa tekowego, 343 wyłożoną w środku czerwonym aksamitem. Przykryłem ją kawałkiem płótna i pojechałem z powrotem do Zatoki Żółwiej. Kiedy załadowałem trumnę i przyśrubowałem wieko, ważyła ponad dwieście kilogramów. Po zapadnięciu zmroku znów pojechałem do miasta i załatwiłem sprawę w hotelu ,,Lord Nelson". Zdążyłem jeszcze wypić szybkiego drinka, a następnie wróciłem do zatoki, żeby zapakować wysłużoną, starą płócienną torbę wojskową. W południe następnego dnia, dwadzieścia godzin wcześniej niż umówiłem się z Sherry North, wsiadłem do samolotu na kontynent i tego jeszcze wieczora złapałem połączenie lotem BOAC przez Nairobi. Na lotnisku w Zurychu nikt na mnie nie czekał; byłem przecież o cały dzień wcześniej. Szybko przeszedłem przez kontrolę celną i paszportową. W obszernym holu przylotów odebrałem bagaż, nim zabrałem się do porządkowania ostatnich szczegółów mojego planu. Znalazłem samolot odlatujący następnego dnia o pierwszej dwadzieścia, co doskonale pasowało do mojego rozkładu. Zarezerwowałem jedno miejsce w tym samolocie, następnie udałem się do informacji i poczekałem, aż ładna mała blondynka w mundurze Swissairu nie będzie zajęta. Następnie długo jej tłumaczyłem. Na początku była twarda, ale puściłem do niej oko i uśmiechnąłem się w taki sposób, że w końcu zainteresowała się tym wszystkim... i zachichotała wyczekująco. - Czy jest pani pewna, że będzie pani miała jutro służbę? -spytałem niespokojny. - Tak, monsieur, niech się pan nie niepokoi, będę tutaj. -Rozstaliśmy się jak przyjaciele. Zabrałem torbę i taksówką pojechałem do zuryskiego„Holli-day Inn" w pobliżu lotniska. Ten sam hotel, gdzie wiele lat temu oczekiwałem na ozdrowienie holenderskiego policjanta. Zamówiłem drinka, wykąpałem się i zasiadłem przed telewizorem. To przywołało wspomnienia. Następnego dnia tuż przed południem usiadłem w kawiarni na lotnisku, udając, że czytam „Frankfurter Allgemeine Zei-tung" i obserwowałem zza gazety hol przylotowy. 344 Oddałem bagaż i wpisałem się na listę pasażerów. Wszystko, co mi pozostało do zrobienia, to przejść do holu odlotów. Tego ranka kupiłem nowy garnitur o śmiesznym kroju i w kolorze mysiej szarości. Nikt, kto zna Harry'ego Fletchera, nie uwierzyłby, że może się on pojawić publicznie w takim stroju. Był na mnie o dwa numery za duży. Owinąłem się hotelowymi ręcznikami, aby całkowicie zmienić figurę, uczesałem włosy w stylu potarganej krótkiej fryzurki i posypałem je talkiem, aby dodać sobie piętnaście lat. Kiedy spojrzałem na swoje odbicie w lustrze męskiej toalety przez okulary w złotej oprawce, nawet sam nie mogłem siebie rozpoznać. Siedem po pierwszej Sherry North weszła przez główne drzwi terminalu. Miała na sobie kostium z szarej wełny w kratkę, długi płaszcz z czarnej skóry i czarny skórzany kapelusik z wąskim rondkiem. Ciemne okulary zasłaniały jej oczy. Kiedy szła przez tłum turystów, wyraz jej twarzy był zdecydowany. Poczułem skurcz w żołądku, stwierdziwszy, że wszystkie moje podejrzenia i lęki się potwierdziły. Gazeta zadrżała mi w rękach. Krok za Sherry szedł mały, starannie ubrany mężczyzna, którego przedstawiła mi jako wuja Dana. Miał tweedową czapkę i trzymał na ręku płaszcz. Emanowała z niego gotowość myśliwego. - Szedł pewnym krokiem. Miał ze sobą czterech ludzi. Poruszali się za nim spokojnie, dyskretnie ubrani, z kamiennymi, czujnymi twarzami. - Och, ty mała suko - wyszeptałem, ale zastanawiałem się, dlaczego tak gorzko to odczuwam. Wiedziałem przecież o tym wystarczająco długo. Dziewczyna i pięciu mężczyzn przystanęli na środku holu. Obserwowałem, jak drogi wuj Dan wydaje rozkazy. Był zawodowcem. Mogłem się o tym przekonać, widząc jak obstawiał hol. Rozstawił swoich ludzi, aby chronili bramy przylotowe i każde wyjście. Sherry North stała spokojnie, słuchając z obojętną miną. Raz wuj Dan powiedział coś do niej, a ona energicznie skinęła głową. Następnie, kiedy czterech ludzi zostało już rozmieszczonych, stanęli razem na wprost bramki przylotowej. „Uciekaj teraz, Harry - nalegał cichy ostrzegawczy głos - 345 Nie rób sztuczek. To jest ciągle stado wilków. Uciekaj, Harry, uciekaj". Wtedy z megafonu rozległa się zapowiedź odlotu, na który zrobiłem poprzedniego dnia rezerwację. Wstałem od stołu i przeszedłem do informacji. Mała blond stewardesa z początku nie rozpoznała mnie, potem otworzyła usta i wytrzeszczyła oczy. Przykryła usta ręką, a jej oczy zabłysły konspiracyjnym lśnieniem. - Kabina na końcu - wyszeptała. - Najbliżej wyjścia. Mrugnąłem do niej i oddaliłem się. W kabinie telefonicznej podniosłem słuchawkę i udałem, że rozmawiam, ale przerwałem połączenie palcem i przez szklane drzwi obserwowałem hol. Usłyszałem moją wspólniczkę wywołującą: - Panna Sherry North. Panna North proszona jest o zgłoszenie się do informacji. Przez szybę zobaczyłem, jak Sherry zbliża się do kontuaru i rozmawia ze stewardesą. Blondynka wskazała na kabinę obok mojej, a Sherry poszła prosto w tym kierunku. Została zasłonięta przed wzrokiem wuja Dana i jego wesołych chłopców przez rząd kabin telefonicznych. Skórzany płaszcz powiewał wdzięcznie dookoła jej długich nóg, błyszczące czarne włosy przy każdym kroku podskakiwały na ramionach. Spostrzegłem, że miała czarne skórzane rękawiczki, aby ukryć ranną rękę. Pomyślałem, że nigdy nie wyglądała tak pięknie jak teraz, w momencie kiedy mnie zdradza. Weszła do kabiny obok i podniosła słuchawkę. Szybko położyłem moją słuchawkę i wyszedłem z kabiny. Kiedy otworzyłem jej drzwi, spojrzała z niecierpliwą irytacją. - Dobrze, ty głupia glino... podaj mi jeden dobry powód, dla którego nie miałbym ci skręcić karku - powiedziałem. - Ty?! - Zmieniła się w oczach, a jej dłoń poleciała do ust. Patrzyliśmy na siebie. - Co się stało z prawdziwą Sherry North? - zapytałem. Wydawało się, że pytanie ją uspokoiło. - Została zabita. Znaleźliśmy jej ciało... prawie nie do rozpoznania. .. w kamieniołomach pod Ascot. - Manny Resnick przyznał się, że ją zabił... - powiedzia- 346 łem. - Nie uwierzyłem mu. On także śmiał się ze mnie, kiedy przyszedłem na łódź, aby targować się z nim i Suleimanem o twoje życie. Nazwałem cię Sherry North, a on śmiał się ze mnie i nazwał mnie idiotą. - Uśmiechnąłem się do niej nieporadnie. - On miał rację... prawda? Byłem idiotą. Nie mówiła nic, niezdolna spojrzeć mi w oczy. Ciągnąłem dalej, utwierdzając się w tym, czego się domyśliłem. - Więc kiedy Sherry North została zabita, zdecydowali się nie ujawniać jej tożsamości, ale zająć dom Northów. Mieli nadzieję, że zabójcy mogliby wrócić, aby zbadać nowo przybyłą... albo że ktoś inny mógłby się nawinąć i naprowadzić ich na ślad. Ciebie wybrali na przynętę, bo jesteś wy trenowanym policyjnym nurkiem. Zgadza się, prawda? Przytaknęła, ciągle nie patrząc na mnie. - Powinni się upewnić także, czy wiesz cokolwiek o kon-chologii. Wtedy byś nie chwyciła tego ognistego korala i zaoszczędziła mi kupy kłopotów. Minęło już pierwsze zaskoczenie wywołane moim ukazaniem się. Mogła teraz, gdyby tylko chciała, zagwizdać na wuja Dana i jego ludzi. Pozostała spokojna, z twarzą lekko odwróconą, z policzkami zaczerwienionymi pod ciemną, złocistą opalenizną. - Tej pierwszej nocy telefonowałaś, myśląc, że śpię. Raportowałaś swojemu zwierzchnikowi, że facet się zjawił. Powiedzieli ci, żebyś grała dalej. I... och! Dziecino, jak zagrałaś. Spojrzała w końcu na mnie. Ciemnobłękitne oczy patrzyły wyzywająco, wydawało się, że słowa gotują się w jej zamkniętych ustach, ale nie powiedziała nic, a ja ciągnąłem dalej: - To dlatego użyłaś tylnego wejścia do sklepu Jimmy'ego, żeby zmylić sąsiadów, którzy znali Sherry. To dlatego tych dwóch bandziorów Manny'ego przyszło, aby przypalić ci palce nad gazem. Chcieli się dowiedzieć, kim jesteś... bo na pewno, do cholery, nie byłaś Sherry North. Oni ją przecież zabili. Chciałem, żeby teraz ona mówiła. Jej milczenie grało mi na nerwach. - W jakim stopniu jest wuj Dan? Inspektor? - Nadinspektor - powiedziała. 347 - Wyczułem go, jak tylko rzuciłem na niego okiem. - Jeśli wiedziałeś o wszystkim, dlaczego poszedłeś na to? -zapytała. - Byłem na początku podejrzliwy... ale z czasem wiedziałem na pewno, że jestem idiotycznie, szaleńczo w tobie zakochany. Wzdrygnęła się, jakbym ją uderzył. Ciągnąłem bezlitośnie dalej: - Sądziłem na podstawie paru rzeczy, które robiliśmy razem, że jest ci całkiem dobrze ze mną. Według mnie, jeśli kogoś kochasz, to go nie sprzedajesz. - Jestem policjantką - rzuciła mi. - A ty mordercą. - Nigdy nie zabiłem człowieka, który by nie próbował mnie zabić pierwszy - odparowałem. - Dokładnie tak, jak ty trzepnę-łaś Ojczulka Suleimana. To wytrąciło ją z równowagi. Zająknęła się i spojrzała, jakby znalazła się w pułapce. - Jesteś złodziejem - zaatakowała znowu. - Tak - zgodziłem się. - Byłem kiedyś... ale bardzo dawno temu i od tamtej pory bardzo staram się to odrobić. Przy odrobinie pomocy udałoby się. - Tron... - ciągnęła. - Ukradłeś tron. - Nie, madame. - Uśmiechnąłem się do niej. - Co jest w takim razie w trumnie? - Sto pięćdziesiąt kilogramów piasku z plaży z Zatoki Żółwiej. Kiedy zobaczysz, przypomnij sobie, jak nam tam było. - A tron... gdzie jest? - U prawowitego właściciela, reprezentanta narodu Św. Marii, prezydenta Godfreya Biddle'a. - Oddałeś to? - Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, które gasło, kiedy coś innego zaczęło pojawiać się w jej oczach. - Dlaczego, Harry, dlaczego? - Jak powiedziałem, starałem się odpracować. - Znowu patrzyliśmy na siebie twardo, lecz nagle spostrzegłem w jej ciemnych niebieskich oczach wzbierające łzy. - I przyleciałeś tutaj... wiedząc, co muszę zrobić? - zapytała załamującym się głosem. 348 - Chciałem, żebyś dokonała wyboru - odparłem, a ona pozwoliła łzom wielkim jak krople rosy osiąść na gęstych, ciemnych rzęsach. Ciągnąłem dalej, zdecydowany: - Wyjdę teraz z tej kabiny i pójdę tym wyjściem. Jeśli nikt nie użyje gwizdka, polecę najbliższym samolotem i pojutrze wypłynę przez rafę poszukać delfinów. - Będą cię ścigać, Harry - powiedziała, a ja potrząsnąłem głową. - Prezydent Biddle właśnie zmienił swoje porozumienie dotyczące ekstradycji. Nikt nie będzie mnie mógł tknąć na Św. Marii. Mam na to jego słowo. Odwróciłem się i otworzyłem drzwi kabiny. - Będę tam, w Zatoce Żółwiej, samotny jak wszyscy diabli. Odwróciłem się do niej plecami i poszedłem wolno i zdecydowanie do wyjścia odlotowego akurat wtedy, kiedy po raz drugi ogłaszali mój samolot. To była najdłuższa i najstraszliwsza droga w moim życiu. Serce biło mi w rytm kroków. Nikt mi nie przeszkodził, a ja nie odważyłem się odwrócić. Kiedy usadowiłem się w fotelu i zapiąłem pasy, zastanawiałem się, ile czasu będzie potrzebowała na podjęcie decyzji, aby polecieć za mną na Św. Marię. I pomyślałem, że mam jej jeszcze dużo do powiedzenia. Musiałem jej powiedzieć, że zostałem wynajęty do wydobycia pozostałych części złotego tronu z przejścia Gunfire na rzecz narodu Św. Marii. W zamian prezydent Godfrey Biddle zobowiązał się kupić mi nową łódź pełnomorską, zupełnie taką jak Tańcząca Fala - w dowód wdzięczności społeczeństwa. Mógłbym zapewnić jej takie życie, do którego byłem przyzwyczajony. No i oczywiście zawsze czeka jeszcze skrzynia z georgiańskim srebrem, zakopana za chatą w Zatoce Żółwiej, na kiepski i głodny okres poza sezonem. Nie zmieniłem się aż do TEGO stopnia. Ale nie będzie już więcej nocnych wypraw. Kiedy caravelle wystartowała i wzniosła się stromo w górę nad niebieskie jeziora i zalesione góry, zorientowałem się, że nie znam nawet jej prawdziwego imienia. To będzie pierwsza rzecz tam ją na lotnisku na Wjj skiego. ją zapytam, kiedy przywi-- perle Oceanu Indyj- WILBUR SMITH BÓG NILU Wielowątkowa epopeja historyczna o legendarnym królestwie, którego dziedzictwem są piramidy. W pasjonujące opisy życia nad Nilem autor zręcznie wplótł intrygi i walkę o władzę, wielkie namiętności, śmierć, seks, dramatyczne zwroty akcji, niezwykłe przygody. Starożytny Egipt pod rządami faraona Mamose jest państwem chylącym się ku upadkowi: bezlitośni bandyci pustoszą kraj, administrację toczy korupcja, w Delcie Nilu zagnieździł się uzurpator, tymczasem arystokracja pławi się w złocie i rozrywkach. Wielki wezyr Intef, faktycznie rządzący Egiptem, ma tylko jedną ambicję — zasiąść na tronie faraonów. Aby osiągnąć ten cel, gotów jest poświęcić jedyną córkę, piękną księżniczkę Lostris. Na drodze Intefa staje jego najbardziej zaufany niewolnik Taita oraz młody oficer Tanus, syn dawnego wroga wezyra, który poprzysiągł pomścić śmierć ojca. Między Tanusem a Lostris rodzi się miłość, lecz nienawiść Intefa jest równie potężna, jak jego wpływy... SIÓDMY PAPIRUS Angielski arystokrata i poszukiwacz przygód Nicholas Quenton-Har-per i piękna archeolog Royan Al Simmu, pół Angielka, pół Egipcjanka, poszukują na terenie współczesnej Etiopii grobowca faraona Mamose sprzed czterech tysięcy lat. Kluczem do lokalizacji grobu i znajdujących się w nim skarbów jest jeden z siedmiu papirusów spisanych przez nadwornego skrybę Taitę. Royan i jej mąż odnaleźli go w grobowcu królowej Lostris. Tymczasem papirus zostaje skradziony, a mąż Royan ginie z rąk wynajętych zabójców. W dramatycznym wyścigu do skarbu przeciwnikiem Royan i Nicholasa jest bogaty i pozbawiony skrupułów niemiecki kolekcjoner antyków, gotowy zlikwidować każdego, kto stanie na jego drodze. Zanim bohaterowie odnajdą grobowiec, muszą uporać się z całą masą fałszywych śladów i śmiertelnych pułapek pozostawionych przez Taitę... PTAK SŁOŃCA Akcja książki, niezwykłej opowieści o przyjaźni i poświęceniu, miłości, zdradzie i nienawiści, rozgrywa się w dwóch płaszczyznach historycznych oddalonych czasowo o dwa tysiące lat. Lotnicze zdjęcie skrawka półpustynnego obszaru Botswany — kraju w Afryce Południowej — i śmiała naukowa hipoteza prowadzą do najbardziej sensacyjnego odkrycia archeologicznego XX wieku. Ruiny miasta Opet, założonego przez uchodźców ze zburzonej przez Rzymian Kartaginy, obok bezcennego archiwum i skarbu o niewyobrażalnej wartości, kryją także ludzkie dramaty i namiętności, niezmienne we wszystkich epokach. DRAPIEŻNE PTAKI Nowa saga historyczna, której bohaterami są przodkowie rodziny Courteneyów, znanej czytelnikom z powieści „Gdy poluje lew", „Płonący brzeg", „Prawo miecza". Jest rok 1667 — czasy, gdy prawo morskie sankcjonuje piractwo. Trwa wojna między Anglią a Holandią. Sir Fran-cis Courteney i jego syn Hal patrolują na pokładzie wojennej karaweli rejon u wybrzeży Afryki Południowej. Oczekują na pojawienie się holenderskich galeonów powracających z krajów Orientu i wyładowanych przyprawami, drewnem i złotem... ZAKRZYCZEĆ DIABŁA Flynn 0'Flynn uchodzi za najlepszego kłusownika w stanowiącej niemiecką kolonię Afryce Wschodniej. Z pomocą młodego Anglika Sebastiana Oldsmitha i córki Rosę gra w „kotka i myszkę" z sadystycznym niemieckim komisarzem południowej prowincji Hermanem Fleischerem. W 1914 roku Fleischerowi trafia się sposobność do okrutnego rewanżu, czym prowokuje bezlitosną zemstę Flynna i Sebastiana na wszystkim, co niemieckie... Na podstawie książki Michael Klinger nakręcił film z Lee Marvinem i Rogerem Moore'em w rolach głównych. JOHN DARNTON NEANDERTALCZYK W niedostępnej części gór Pamir w Tadżykistanie znika bez śladu światowej stawy paleontolog, wykładowca na Harvardzie. Istnieją podstawy, by przypuszczać, że natrafił na ślad ostatnich żyjących przedstawicieli wymarłego przed czterdziestoma tysiącami lat gatunku istot człekokształtnych zwanych neandertalczykami. Tropem naukowca wyrusza ekspedycja zorganizowana pod egidą tajemniczej agencji rządu Stanów Zjednoczonych, mającej własny cel w sfinansowaniu wyprawy. Matt Mattison i Susan Arnot, paleontolodzy kierujący poszukiwaniami, byli kiedyś kochankami, a teraz rywalizują na polu naukowym. W odciętej od świata dolinie odnajdują coś, co przerośnie wszelkie, nawet najbardziej fantastyczne hipotezy... Prawa filmowe do „Neandertalczyka", bestsellera w USA i innych krajach, przełożonego na kilkanaście języków, zakupiła wytwórnia filmowa Stevena Spielberga. A.W. MYKEL SPRZYSIĘŻENIE SALAMANDRY Michael Gladieux poszukuje zabójców ojca zamordowanego w wyjątkowo okrutny sposób. Przy ciele ofiary znaleziono medalion ze szklaną trzygłową salamandrą oraz kartkę papieru zawierającą oskarżenie 0 współpracę z Niemcami w okresie II wojny światowej. Kim naprawdę był ojciec Michaela? Dlaczego jego śmiercią interesuje się FBI, CIA 1 tajemnicza firma zatrudniająca byłych komandosów i agentów wywiadu? Co łączyło go z tajną organizacją o nazwie Salamandra założoną przez nazistówtuż przed kapitulacją Trzeciej Rzeszy? Co stało się z Salamandrą po wojnie — kim byli jej przywódcy? Rozwiązania zagadki trzeba szukać w przeszłości, tymczasem giną kolejni świadkowie i członkowie rodziny Michaela... Autor „Dziedzictwa strachu" — lepszy od Ludluma! JOSEPH FINDER GODZINA ZERO Najnowszy bestseller autora „Moscow Club" porównywany do „Dnia Szakala" Fredericka Forsytha. Filmową adaptację książki przygotowuje Jan De Bont, twórca „Speed". Agentka FBI Sarah Cahill, ekspert w sprawach antyterroryzmu, tropi nieuchwytnego charyzmatycznego terrorystę Baumanna zwanego „Księciem Ciemności", który planuje zamach w centrum Manhattanu i sparaliżowanie gospodarki Stanów Zjednoczonych. Ścigany przestępca bawi się ze swoimi tropicielami w „kotka i myszkę" przewidując każde ich posunięcie. Czy Sarah zdoła go powstrzymać przed „godziną zero"?