INSTYTUT STUDIÓW POLITYCZNYCH POLSKIEJ AKADEMII NAUK M M 9 Y OU Franciszek Ryszka NAUKA O POLITYCE A JEJ NAUCZANIE Warszawa 1991 ć Redaktor: Jacek Krawczyk Okładkę projektował Mariusz Fransowski Wydawca: Instytut Studiów Politycznych PAN, 00-901 Warszaw a, Pałac Kultury i Nauki, XVII piętro Realizacja: Oficyna Graficzi 10-Wydawnicza 'Typografika" 02-701 Warszawa. ul. Żywnego 18-90 SPIS TREŚCI Przedmowa...............................................................................................................................5 Wprowadzenie.........................................................................................................................7 I. Tradycje................................................................................................................................7 II. Historia..............................................................................................................................11 III. Programy i lektury.........................................................................................................14 A. Lektury.................................................................................................................14 B. Programy..............................................................................................................20 -3- PRZEDMOWA Wśród wielu zadań statutowych Instytutu Studiów Politycznych PAN (nowopowstałej, interdyscyplinarnej placówki naukowo-badawczej) jest zadanie określone hasłowo jako: Edukacja obywatelska w procesie demokratycznych przeobrażeń,, którego realizacja powierzona została specjalistycznej, wewnętrznej, naukowo-badawczej jednostce organizacyjnej Instytutu - Wydzielonej Pracowni Edukacji Politycznej. Podstawowym celem tak sformułowanego zadania jest wyposażenie nauczycieli różnego szczebla (szerzej: nadawców) oraz młodzieży (szerzej: odbiorców) w odpowiedni zestaw pojęć i koncepcji pomocnych w opisie oraz ocenie otaczającej ich rzeczywistości, a także ukształtowanie w społeczeństwie nowego, demokratycznego modelu kultury politycznej niezbędnego dla jego rozwoju i harmonijnego funkcjonowania. Generalnie chodzi o to, aby wszyscy obywatele nauczyli się odróżniać i odnosić siebie do tego co anglosasi nazywają dvii society (powiedzmy: zbiorowość państwowa) i civk society (społeczeństwo obywatelskie, nosiciele własnych spraw). Realizacja, a raczej próby realizacji tak sformułowanego celu, aby miały szansę powodzenia, zakładają kompleksowość i bieżącą współpracę wszystkich podmiotów edukujących, z których jednym zamierza być także Instytut Studiów Politycznych PAN. Jedną z metod mogących prowadzić do takich prób jest powrót do dobrej tradycji wydawania prac popularnonaukowych. Wychodząc temu naprzeciw oddajemy do rąk Czytelników esej jednego z twórców polskiej politologu Profesora Franciszka RYSZKI zatytułowany NAUKA O POLITYCE A JEJ NAUCZANIE. Nie jest przypadkowe, że właśnie Instytut Studiów Politycznych PAN jest wydawcą pracy, która popularyzować ma zagadnienia dydaktyczne. Wspomniana interdyscyplinarność Instytutu rozumiana jest przez nas także jako uprawianie nauki o polityce na różnych płaszczyznach, wśród których postrzeganie politologu jako dyscypliny dydaktycznej ma rację bytu na równi z innymi. Esej ten ma szereg walorów nie tylko dlatego, że został napisany przez znanego uczonego i dydaktyka - promotora z górą stu magistrów, ponad dwudziestu doktorów, do którego uczniów należą już nawet uznani w kraju i zagranicą profesorowie. Wydaje się, że właśnie w czasie kiedy poszukuje się nowych, skuteczniej trafiających do odbiorcy metod edukacyjnych, refleksje te - zawierające także szereg inspirujących, niekonwencjonalnych propozycji zmian istniejącego w tvm zakresie stanu rzeczy - mogą wzbudzić zainteresowanie nie tylko nauczyciela i studenta - ucznia (czy - ogólniej rzecz ujmując - nadawcy i odbiorcy) -bowiem: 1. Jest on jedynie z pozoru popularną refleksją nad dydaktyką politologu, bowiem odsłania również pewną historyczną już logikę tej dyscypliny. 2. Refleksje Profesora nad problemami edukacyjnymi są również po części bardzo skrótową charakterystyką rodzących się w polskiej politologu szkół i kierunków, a także związanego z tym procesu, którym rządzą określone prawa. W ten sposób refleksja nad dydaktyką nauki o polityce uzyskuje określoną narrację, nie pozbawioną przy tym swoistego wątku dramatycznego (czego dotąd nie doceniali autorzy i wydawcy, tak prac popularnonaukowych jak i typowycn pomocy naukowo-dyda-ktycznych, ze szkodą dla wyników procesu edukacyjnego). 3. Dbałość o osadzenie omawianej problematyki w konkretnych realiach sprawia, że referowane poglądy wieloletniego nauczyciela akademickiego przestają być dla Czytelnika wyłącznie wydumanymi i bezdusznie abstrakcyjnymi rozważaniami. -5- 4. Kolejną cechą ułatwiającą narracyjny sposób przedstawienia tej - na pozór niezbyt interesującej - problematyki jest nieustanne dokumentowanie przez Autora kumulatywnego charakteru samej pohtologii jak i jej nauczania - czynione przy tym ze swoistym wdziękiem (ale i umiarem) oraz nacechowane łagodną sceptyka tak charakterystyczną dla stylu bycia Profesora. W dedykowanej Profesorowi Ryszce, w sześćdziesiątą piątą rocznicę urodzin, monografii zbiorowej (J. Baszkiewicz, A. Bodnar - pjzew., St Gebethner - red.: Historia -prawo - polityka. Warszawa, PWN, 1990 [seria: Biblioteka Nauk Politycznych]) Jego zmarły przedwcześnie Przyjaciel, Profesor Artur BODNAR - wraz z Jego uczniem, Markiem Białoruskim - napisali: Każdy kto zdecydował się na lekturę prac Franciszka Ryszki, ma prawo poczuć się w pewnym momencie zaniepokojony. A byłby to ten rodzaj niepokoju, który ogarnia nas, gdy zaczynamy dostrzegać, iż rzeczywistość, w której istniejemy jest chaotyczna, amoralna, brutalna czy wręcz zła (por. Franciszka Ryszki paradygmat nauki o polityce, s. 123). Mała - tramwajowa wręcz, jak określają to studenci - objętość pracy, jej forma i styl sprawiają, że jej odbiorcą może być zarówno, z natury zaciekawiony tą problematyką, nauczyciel różnych szczebli, jak i z powodzeniem student i uczeń, a także profesjonalny humanista, który analizując eseistyczne refleksje dydaktyka-politologa pragnąłby wyciągnąć wnioski dotyczące praw rządzących dynamiką własnej subdyscyphny. Mamy nadzieję, że po esej ten sięgnie także inny Czytelnik żyjący w pośpiechu znamionującym czasy obecne nie skłaniające na ogół ku czytaniu obszernych dzieł jak te, które pozostały nam w dziedzictwie po uczonych poprzednich wieków. Lekturę tego eseju polecamy szczególnie Czytelnikowi, który twierdziłby, że nie interesuje Go polityka - bowiem, choć granice świata polityki bywały zakreślane różnorodnie, a przy tym niejednakowo - jak miał okazję stwierdzić niżej podpisany (por. Przedmiotowe i metodologiczne swoistości historii i pohtologii, s. 167) w cytowanej monografii zbiorowej dedykowanej Profesorowi Ryszce - jednak (...) jest nią cały kompleks spraw związanych ze zjawiskiem władzy i panowania(...), a których celem jest organizowanie i koordynowanie działali ludzi (op. cit.), od których uciec przecież niepodobna. Tomasz Uliński Warszawa, kwiecień 1991 r. -6- WPROWADZENIE Tekst ten dotyczy w zasadzie nauczania wiedzy o polityce na poziomie uniwersyteckim, będzie też zawierał propozycje pewnych reform. Nauczanie jakiejkolwiek dziedziny życia zbiorowego wymaga jednak nie tylko określenia zakresu nauczania - sub specie jego przydatności, ale i zinwentaryzowania, głównych przynajmniej, elementów tej wiedzy. Wszyscy ponadprzeciętnie wykształceni i aktywni społecznie ludzie wiedzą mniej więcej, co to jest polityka, chociaż zdania na ten temat są zaskakująco różne, przy tym realne konsekwencje takiego pojmowania nie są obojętne dla zachowań politycznych jednostek a także i grup ludzkich. Niemniej wśród, z grubsza biorąc, elitarnych grup społeczeństwa polskiego zdaje się występować pogląd, że polityka łączy w sobie działania na rzecz władzy z zamierzeniami i działaniami na rzecz wspólnego dobra1. Nie jest to szczególnie odkrywcza ani pogłębiona opinia, kiedy przychodzi zidentyfikować podmioty działań i rodzaje zachowań politycznych. Przecież wypada się zgodzić, że taki pogląd istnieje a przekłada się na zdroworozsądkowe pojmowanie zbiorowych wartości i interesów, wspieranych przez zmienną wprawdzie i do tego zrelatywizowaną, lecz dającą się ustalić "intuicję sprawiedliwości". Na pewno jednak nie jest to opinia wystarczająca, aby uzasadnić potrzebę akademickich studiów o polityce a tym bardziej - wyraźniej sprecyzować ich kształt i zadania. O tym także przyjdzie wspomnieć w niniejszym artykule. Sądzę, że będzie pożyteczne nakreślić choćby szkicowo kontekst czasowo-prze-strzenny, tak się bowiem dzieje, że dyscypliny akademickie zakorzeniają się w różnych systemach w trybie recepcji, a po tym żyją już własnym życiem. ŁTRADYCJE Tradycje wiedzy o polityce czy tylko społeczeństwach zorganizowanych są bardzo stare, starsze od teologii chrześcijańskiej i nauki prawa, skoro wywodzą się z filozofii greckiej - co najmniej od Arystotelesa. Żyły potem długo w kulturze europejskiej, chociaż wkład w tej dziedzinie Polaków nie był nigdy znaczący, nawet w dobie rozkwitu kultury renesansowej. Stopniowy upadek państwa zakończony rozbiorami i upadkiem państwowości nie sprzyjał oczywiście myśleniu teoretycznemu, chociaż i propozycje praktyczne nie były najwyższej próby. Inna rzecz, że nasza literatura piękna stosunkowo wcześnie zwraca się ku polityce. Osobliwie klęska polityczna w postaci utraty niepodległości i dramatyczne konsekwencje tego zjawiska upolityczniły całą kulturę a literaturę piękną w szczególności. Zresztą proces upolitycznienia rozciągnął się poza własne, polskie sprawy. Jednym z najciekawszych (co nie znaczy: najlepszych) utworów romantycznych jest dramat Krasińskiego "Nieboska komedia". Takie opinie potwierdza sondaż w grupie reprezentatywnej (N=134) parlamentarzystów i profesorów nauk społecznych z Warszawy. Sondaż został przeprowadzony w lipcu 1990 r. przez Fundacje, im. Kelles-Krauza z inicjatywy autora tego tekstu. Wyniki szczegółowe nie są istotne. -7- Jest to utwór polityczny - jakby sens dramatu podpowiedział autorowi jakiś Dono-so Cortes a co najmniej ultramontańscy pisarze francuscy. Skoro już o okresie rozbiorowym mowa, nie wolno nam zapominać, że na całym obszarze ziem polskich funkcjonowały tak naprawdę tylko dwa uniwersytety: we Lwowie i Krakowie, przy tym ich polski charakter pojawi się stosunkowo późno. Oba te uniwersytety stały się wzorem dla całego szkolnictwa wyższego w okresie międzywojennym. Polskie uniwersytety nie odbiegały od standardów europejskich, lokując się bodaj najbliżej modelu prusko-austriackiego, tzn. pozostając w gestii państwa, ale z względnie szerokim samorządem, choć w późnych latach trzydziestych uległ on faktycznemu ograniczeniu. Uniwersytety europejskie kształciły przede wszystkim prawników, lekarzy i nauczycieli. Studia prawnicze były - jak wszędzie - najpopularniejsze, stwarzały zaś - choćby pozornie - najwięcej szans do kariery. W państwie o strukturze wojskowo-urzędniczej, jakim była Polska międzywojenna, nauka prawa była mocno rozbudowana, a poziom jej wydawał się co najmniej przyzwoity. Na studiach prawniczych nie zabrakło miejsca na wiedzę polityczną, najpierw w rozbudowanych silnie dyscyplinach historycznych (filozofia prawa wykładana historyzująco), później w nauce prawa narodów - jak to się wówczas zwało - i nauce prawa państwowego, nazywanego wymiennie konstytucyjnym lub politycznym. Wyodrębnionej nauki o polityce jednak nie było. Nie tylko u nas występujące przekonanie, że politykę "robią" instytucje państwowe, wiązało ją z państwem i nadawało kształt instytucjonalny. Wszystko inne powinno być zadaniem historii i socjologii. Uczeni, zwłaszcza młodsi, próbowali jednak inicjatyw poza murami uniwersytetów. Motywy były bardziej praktyczne, metody i konwencje - akademickie. Sądzę, iż najbardziej godna przypomnienia jest inicjatywa młodych docentów z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, którzy krótko przed wojną stworzyli - nie bez dyskretnego poparcia władz państwowych - Instytut Europy Wschodniej w Wilnie. Duszą tego przedsięwzięcia był docent tegoż Uniwersytetu, specjalista prawa międzynarodowego Wiktor Sukiennicki, bodajże pierwszy "sowietolog" z prawdziwego zdarzenia, na długo nim zajęli się tym uczeni zachodni. Niebłahą rolę odegrali również: ekonomista Stanisław Swianiewicz (ten, któremu udało się uniknąć masakry w Katyniu) i historyk prawa Seweryn Wysłouch - mój mistrz uniwersytecki i wieloletni szef na Uniwersytecie Wrocławskim. Skromniej chyba liczyć trzeba osiągnięcia Instytutu Śląskiego w Katowicach (dr Roman Lutman), który zajmował się sprawami niemieckimi i społecznych placówek w Wielkopolsce (Polski Związek Zachodni). Publikacje katowickie i poznańskie pozostają po dziś dzień cennym źródłem dla historyka, lecz ich znaczenie dla nauki o polityce sensu stricto jest prawie żadne. Instytut Wileński miał zdaje się tę przewagę, iż sporządzał rzetelne ekspertyzy. Z bezpośredniego przekazu (od prof. Wysłoucha) mogłem się dowiedzieć, iż te ekspertyzy nie zawsze były po myśli władz. Obiektywizm publikowanych tekstów, które są dzisiaj prawie "białymi krukami", także budzi podziw. W tym samym czasie w Europie Zachodniej nauka o polityce, później dopiero nazwana politologią, powoli i z oporami dobijała się statusu uniwersyteckiego. Pierwszeństwo w sensie chronologicznym przypada niewątpliwie Francuzom, gdzie polityki jako takiej uczono już w "Grandes ecoles", idąc starym śladem "philosophie politique", zaczynającym się co najmniej od czasów Oświecenia. Jednakże szersze pojęcie "filozofii", do której kar-tezjańskie umysły Francuzów zaliczały różne utopie i moralizatorstwo, precyzuje się w -8- "teorię". W ten sposób periodyzował dzieje nauki "politycznej" Raymond Aron zaczynając od Monteskjusza, którego umieścił na początku rozdziału o "założycielach" (les fonda-teurs) w traktacie o "etapach myśli socjologicznej"2. Nazwy "socjologia" używał Aron sensu largo. Socjologia to tyle co "social science" w tradycji anglosaskiej (bliskiej francuskiemu autorowi) a nie wąsko pojęta dyscyplina akademicka. Zresztą Monteskjusz to "teoria polityki", ona zaś otwiera "myśl socjologiczną" ważną dla współczesności. W tradycji francuskiej mieści się nie tylko odwołanie do kartezjańskiego racjonalizmu, lecz po prostu zdrowy rozsądek bliski niemieckiemu pojęciu "praktische Vernunft". I tak we Francji zaczęło się dość wcześnie mówić o "naukach politycznych" a nie pojedynczej "nauce". Katalog nauk, jakim przyznawano "polityczność" byl stosunkowo obszerny, bowiem "polityczność" miała wymiar praktyczny. "Polityczną" tedy stała się nauka administracji, nauka o instytucjach określanych i obserwowanych poza sferą normatywną, nauka o zachowaniach ludzkich w sferze politycznej (od Saint-Simons, ale i Tocquevi!le'a począwszy) lub mających znaczenie dla polityki (Durkheim i jego szkoła a zwłaszcza Mauri-ce Halbwachs) a także - i nie na ostatnim miejscu - ekonomia "polityczna tak jak to rozumiał np. Andrć Siegfried. Jeszcze przed pierwszą wojną światową powstała w Paryżu - jako samodzielna placówka - Narodowa Fundacja Nauk Politycznych (Fondation Nationale des Sciences Politiques), bodaj z inicjatywy Emila Boutmy. Jednak dopiero po drugiej wojnie Fondation Nationale uzyskała status Wydziału gigantycznego, w latach pięćdziesiątych, uniwersytetu paryskiego, zwanego - niezupełnie prawidłowo - Sorboną. Nauczanie "polityki" odbywało się jeszcze i wówczas wedle wzorca "grandes ćcołes", to znaczy bliżej filozofii i nauki prawa niż socjologii, mimo że "wielkich mistrzów" zaliczano do tej właśnie branży. Byłem przez krótki czas uczniem Georges'a Gumtcha (socjologa prawa na Faculte des Lettres czyli na "właściwej" Sorbonie) i znam trochę zasady nauczania z autopsji. Autonomia organizacyjna wiedzy o polityce pozostawała i wówczas (1958 r.) wątpliwa. Tak czy inaczej wzory francuskie powoli i z oporami docierały do Polski. Był to czas popaździer-nikowej odwilży, ale polityka jako przedmiot nauki a tym bardziej uniwersyteckiego nauczania miała w Polsce - nie mówiąc już o innych krajach "realnego socjalizmu" bardzo zły image w sferach oficjalnych. Niewątpliwie pewien wpływ na to miał przebieg pierwszego, założycielskiego kongresu Międzynarodowego Stowarzyszenia Nauk Politycznych (IPSA) we wrześniu 1950 r. w Zurychu, kiedy wybrany wówczas przewodniczący stowarzyszenia Quincy Wright, autor pomnikowego dzieła o wojnie (A Study of War, T. 1-2, 1942) wygłosił programowe przemówienie zawierające ostrą krytykę ZSRR, co zwało się wówczas u nas "deklaracją zimnowojenną"3. Nie przesadzajmy jednak z wykładnią spiskową. Raczej konserwatyzm naszego środowiska uniwersyteckiego i niejasność w obrębie międzynarodowych wzorów powodowały pełen rezerwy dystans typu "czy to sensowne", a zatem nczy to potrzebne?" Zresztą opinie takie panują i dzisiaj, osobliwie wtedy, kiedy wiedzę pojmuje się w sposób użytkowy. R. Aron: Le ćtapes de la pensee sociologique. Montesquieu, Comte, Mant, Tocqueville, Durkheim, Pareto, Weber. Paris 1967, s. 23 i n. Q. Wright: The Significance of the International Political Science Associalion. "International Social Science Bulletin", vol. VIII, No 2, s. 278. - 9 - Nie bardzo wiadomo, co ma robić w życiu absolwent studiów filozoficznych i socjologicznych, a cóż dopiero absolwent politologii? Obce wzory przenikały do nas już w okresie międzywojennym, głównie z Francji i z Niemiec. O Francji już była mowa, ale dodajmy jeszcze, iż stosunkowo wcześnie bo "po październiku" recypowano w Polsce treści nauki o polityce, stosunkowo popularny był młody wtedy jeszcze Maurice Duverger, słusznie, choć dopiero niedawno uhonorowany doktoratem honoris causa na Uniwersytecie Warszawskim (1988 r.). Znana była jego książka o partiach politycznych, mniej jego "teoria polityki . Natomiast względem nauki niemieckiej utrzymywała się od pierwszych lat powojennych, zrozumiała skądinąd nieufność. Poszukiwano, często przesadnie, wątków prekursorskich faszyzmu, choć nie to zdawało się rozstrzygające. Prawnicy generacji przedwojennej wychowani byli przeważnie w duchu niemieckiego pozytywizmu, teorie zaś pozytywistyczne oskarżano o dogmatyzm i formalizm, przeto nie traktowano je jako użyteczne dla nauki o państwie, a tym bardziej - gwoli wyjaśnienia czegokolwiek z zakresu "polityki" jako dziedziny poznawalnej naukowo. Nie bez racji zresztą uznawano, iż z Niemiec próżno czerpać wzory. Dwaj najciekawsi bodaj w Niemczech teoretycy zjawisk politycznych, których można i trzeba zaliczać do współczesności ("klasycy"?) to Max Weber i Carl Schmitt. Pierwszy z nich, obdarzony epitetem "burżuazyjnego liberała" dopiero po dwudziestu mniej więcej latach doczekał się rzeczowej interpretacji politologicznej (w dziełach S. Kozyr-Kowalskiego i M. Orzechowskiego), a pierwsze i bodaj jedyne tłumaczenie na polski (wyłączając antologie) - "Politik als Beruf" ukazało się w "drugim obiegu" w końcu lat osiemdziesiątych, zresztą w złym tłumaczeniu i z kuriozalnym komentarzem. Carl Schmitt był i jest nadal prawie nie znany. Eksponowano raczej prawnicze wątki jego dzieła i to marginalnie5 - gwoli wykazania jego filiacji z hitleryzmem ("koronny jurysta Trzeciej Rzeszy"), podczas gdy jego niezaprzeczalny wkład w teorię polityki doczekał się tylko fragmentu tłumaczenia z "Begriff des Politischen . W dydaktyce uniwersyteckiej obaj są prawie nieobecni. Weberem zajęli się, acz nader jednostronnie, socjologowie. O Schmit-tcie uczyłem chyba tylko ja. Pozostaje jeszcze oczywiście wzór amerykański, a byłby on szczególnie ważny. Stany Zjednoczone są bowiem niewątpliwie ojczyzną nowoczesnej nauki o polityce, godnie reprezentowanej na tamtejszych uniwersytetach. W przeciwieństwie do socjologów, którzy od lat korzystają z wzorców amerykańskich (czasem wręcz przesadnie) nauki polityczne dopiero w ostatnich Jatach nawiązały kontakty międzyuniwersyteckie w USA, lecz wpływ ich na naszą dydaktykę jest wciąż nikły. M. Duverger: Imroduction a la politiąue. Paris 1964. Autor opowiada się tu raczej za konceptem "władzy" jako założeniem uprawiania nauki o polityce, przyznawał jednak, iż we francuskiej konwencji językowej politykę definiowano jako "science du gouvernement des etats" (Littre 1870) i "art et pratiąue du gouvernement des societes humaines" (Robert 1962). Mimo prawie stuletniego dystansu pogląd tak wiele się nie zmienił. Samokrytycznie przyznaję, że dotyczy to mojej własnej twórczości (Państwo stanu wyjątkowego, wyd. I,- 1964), co później w kilku artykułach starałem się skorygować. Od paru lat przygotowuję osobną monografię na temat teorii polityki Carla Schmitta, lecz prawdopodobnie tekst będzie przeznaczony dla wydawcy niemieckiego. 6 W krakowskim miesięczniku "Zdanie" 1987, nr 3, w thim. i z komentarzem W. Buchnera. - 10- W każdym TazYe U. HISTORIA Historia nauczania "polityki" w szkolnictwie wyższym jest historią krótkiego trwania, choć dostatecznie powikłaną, aby poświęcić parę zdań tej historii. Nauki polityczne jako samodzielna dyscyplina uniwersytecka, z własną kadrą nauczającą, dyplomami i tytułami powstały w niedobrej aurze końca lat sześćdziesiątych, których kulminacją był fatalny "marzec '68" - smutna data w dziejach polskiej nauki. Wprawdzie pierwszy wydział nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim zorganizował się cokolwiek wcześniej (1967 r.) - w niekoniecznie fortunnym mariażu ze studiami dziennikarskimi. O zasadach łączenia studiów dziennikarskich z politologicznymi wypadnie kiedyś porozmawiać osobno. W każdym razie związek staje się coraz bardziej instytucjonalny, jak np. socjologii z filozofią w jednym wydziale UW.Nasi koledzy na Zachodzie, a przynajmniej ich część, skłonni byli dopatrywać się w naszych "naukach politycznych" zwykłej odmiany radzieckiego czy NRD-owskiego "naukowego komunizmu" tylko pod innym szyldem. W istocie nigdy tak nie było, zadania były bowiem - i to od razu - znacznie ambitniejsze, jakkolwiek indoktrynacyjna funkcja "nauk politycznych" nie budziła wątpliwości u organizatorów i projektodawców tej inicjatywy, czyli w kręgach biurokracji ministerialnej i partyjnej, co wychodzi zresztą na jedno. Programy nie były koniecznie koncy-powane na samej górze, ale byry tam uzgadniane bardziej rygorystycznie niż względem innych nauk społecznych. Tylko nauki ekonomii i filozofii mogły cieszyć się tym wątpliwym zaszczytem. W obu wypadkach powołany został do życia Centralny Ośrodek Metodyczny, w Szkole Głównej Planowania i Statystyki dla ekonomii, w Uniwersytecie Warszawskim - dla nauk politycznych, gdzie umieszczono także sekcję historii, filozofii i socjologii. Zadania tych placówek byry wprawdzie oddzielone od normalnych studiów magisterskich, polegały bowiem na obsłudze innych wydziałów swoich uczeini w bezpośredniej funkcji dydaktycznej oraz na koncypowaniu, kontroli i zaopatrywaniu w stosowne teksty innych, mniejszych i specjalistycznych uczelni z wyjątkiem medycznych, sportowych i artystycznych, podległych innym ministerstwom. W wyższych szkołach wojskowych obowiązywały własne programy i tu rygory były ostrzejsze. I tak w Wojskowej Akademii Politycznej odpowiedni przedmiot nazywał się do niedawna "naukowym komunizmem". Życie nie zawsze godzi się z ideą. Ta banalna konstatacja sprawdziła się przynajmniej w praktyce Centralnego Ośrodka Metodycznego Studiów Nauk Politycznych, choć był on pod szczególną opieką Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego (zmieniającego coraz strukturę wewnętrzną i nazwę), a szczególnie Departamentu Studiów Uniwersyteckich, którego szefowie byli przez lata dobierani wedle rygorystycznych reguł nomenklatury. Pod wysoce liberalnym kierownictwem prof. Artura Bodnara stał się warszawski COM SNP platformą ostrych i całkowicie szczerych dyskusji, budzących niekiedy zdumienie naszych - 11 - W każdym razie tradycyjny podział amerykański na: "political theory, politics and opinion, public administration, public law and comparative goverment, international affa-irs" nie bardzo zdaje się odwzorowywać w programach i studiach uniwersyteckich, a na pewno nie daje się mówić o jakiejkolwiek tradycji związków naszej politologii z nauką w USA. II. HISTORIA Historia nauczania "polityki" w szkolnictwie wyższym jest historią krótkiego trwania, choć dostatecznie powikłaną, aby poświęcić parę zdań tej historii. Nauki polityczne jako samodzielna dyscyplina uniwersytecka, z własną kadrą nauczającą, dyplomami i tytułami powstały w niedobrej aurze końca lat sześćdziesiątych, których kulminacją był fatalny "marzec '68" - smutna data w dziejach polskiej nauki. Wprawdzie pierwszy wydział nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim zorganizował się cokolwiek wcześniej (1967 r.) - w niekoniecznie fortunnym mariażu ze studiami dziennikarskimi. O zasadach łączenia studiów dziennikarskich z politologicznymi wypadnie kiedyś porozmawiać osobno. W każdym razie związek staje się coraz bardziej instytucjonalny, jak np. socjologii z filozofią w jednym wydziale UW.Nasi koledzy na Zachodzie, a przynajmniej ich część, skłonni byli dopatrywać się w naszych "naukach politycznych" zwykłej odmiany radzieckiego czy NRD-owskiego "naukowego komunizmu" tylko pod innym szyldem. W istocie nigdy tak nie było, zadania były bowiem - i to od razu - znacznie ambitniejsze, jakkolwiek indoktrynacyjna funkcja "nauk politycznych" nie budziła wątpliwości u organizatorów i projektodawców tej inicjatywy, czyli w kręgach biurokracji ministerialnej i partyjnej, co wychodzi zresztą na jedno. Programy nie byty koniecznie koncy-powane na samej górze, ale były tam uzgadniane bardziej rygorystycznie niż względem innych nauk społecznych. Tylko nauki ekonomii i filozofii mogły cieszyć się tym wątpliwym zaszczytem. W obu wypadkach powołany został do życia Centralny Ośrodek Metodyczny, w Szkole Głównej Planowania i Statystyki dla ekonomii, w Uniwersytecie Warszawskim - dla nauk politycznych, gdzie umieszczono także sekcję historii, filozofii i socjologii. Zadania tych placówek były wprawdzie oddzielone od normalnych studiów magisterskich, polegały bowiem na obsłudze innych wydziałów swoich uczelni w bezpośredniej funkcji dydaktycznej oraz na koncypowaniu, kontroli i zaopatrywaniu w stosowne teksty innych, mniejszych i specjalistycznych uczelni z wyjątkiem medycznych, sportowych i artystycznych, podległych innym ministerstwom. W wyższych szkołach wojskowych obowiązywały własne programy i tu rygory były ostrzejsze. I tak w Wojskowej Akademii Politycznej odpowiedni przedmiot nazywał się do niedawna "naukowym komunizmem". Życie nie zawsze godzi się z ideą. Ta banalna konstatacja sprawdziła się przynajmniej w praktyce Centralnego Ośrodka Metodycznego Studiów Nauk Politycznych, choć był on pod szczególną opieką Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego (zmieniającego coraz strukturę wewnętrzną i nazwę), a szczególnie Departamentu Studiów Uniwersyteckich, którego szefowie byli przez lata dobierani wedle rygorystycznych reguł nomenklatury. Pod wysoce liberalnym kierownictwem prof. Artura Bodnara stał się warszawski COM SNP platformą ostrych i całkowicie szczerych dyskusji, budzących niekiedy zdumienie naszych - 11 - kolegów z zachodu, jak również ze wschodu, chociaż z powodów zupełnie odmiennych. Tych pierwszych zadziwiała swoboda, tych drugich (choć nie wszystkich) - gorszyła. Nie najlepszy wizerunek "nauk politycznych" w Polsce to nie była tylko kwestia daty ich instytucjonalizacji na uniwersytetach - w okolicy "marca '68" ani nawet dziedzictwa "podstaw marksizmu-leninizniu" w nauczaniu masowym, zwanych przez studentów ironicznie "religią"; to przyczynek do współczesnych programów nauczania w szkole. Poza kryterium przydatności życiowej, co jakoś nie odstraszało nigdy adeptów socjologii, działało też uzasadnione - choć tylko częściowo - przeświadczenie, iż dobór ciała nauczającego odbywa się na zasadzie selekcji negatywnej: albo drogą "nomenklatury" albo poprzez "odrzut" z innych, pokrewnych specjalności. W istocie centralna nomenklatura decydowała o obsadzie wszystkich stopni profesorskich na wszystkich uczelniach w kraju, a potrafiła działać bezwzględnie, udaremniając kariery lub co najmniej blokując przez lata zasłużone awanse i stanowiska. Nomenklatura najniższej rangi, czyli na poziomie uczelni, mieszała się do wyboru młodych ludzi na stanowiska asystentów. Praktyki te były zapewne raczej wyjątkiem niż regułą, sądzę jednak, iż w dziedzinie nauk politycznych był to wyjątek owej regule bliski. Nomenklatura nie znaczyła tego samego co przynależność do PZPR lub - w dalszej kolejności - do któregoś ze stronnictw "sprzymierzonych". Prawdą jest jednak, iż członkostwo w partii rządzącej było wśród tzw. kadry nauczającej w naukach politycznych znacznie bardziej rozpowszechnione niż w innych środowiskach nauk społecznych. Nie da się ukryć, że powiększało to wzajemny dystans, osobliwie po ogłoszeniu stanu wojennego w 1981 r. Wcześniej jednak, w fazie rekrutacji personelu nauczającego do nowopowstających wydziałów i instytutów, szczególnie z dala od centrali (im dalej tym raczej silnie) działa istotnie swoista selekcja negatywna, raz za sprawą nomenklatury samej, dwa -wskutek nacisków pokrewnych środowisk, aby wyzbywać się osób nielubianych, konfliktowych, nastawionych agresywnie na rzecz własnej kariery. Kariery nie były tak bardzo atrakcyjne, ale nie pozbawione przecież korzyści. Skądinąd wiadomo, że studia nauk politycznych stawały się niejednokrotnie refugium dla wysłużonych aparatczyków, cieszących się zaufaniem władz jako ludzie dyspozycyjni, ale już na swój sposób zgranych w "pracy politycznej". Oczywiście nie można tu przesadzać, albowiem sam udział w aparacie nie powinien być czynnikiem dyskwalifikującym, choćby dlatego, że aparat wybierał nie tylko ludzi posłusznych, ale i zdolnych a dynamicznych. Niemniej nie był to na pewno prawidłowo ustawiony kana} rekrutacji do pracy na uczelni, a taka praktyka dodatkowo antagonizowała środowisko. Dotyczy to samego środowiska nauk politycznych, w którym doskonale wyczuwano, iż są "równi i równiejsi". Przede wszystkim jednak odczuwali to studenci. Co najmniej w znacznej części orientowali się "kto jest kim" pod względem zasług i jakiego typu zasługi kwalifikują ludzi na ich preceptorów. Nie znaczy to, by nawet pośród starszej wiekiem i stażem kadry nie było ludzi uczciwie i szczerze angażujących się w dzieło nauczania. Powiedziałbym, iż nie brakowało nawet zapaleńców, skoro niemało było przypadków, iż ludzie o wyrobionej pozycji porzucali stanowiska w swoich specjalnościach, aby udać się na teren nieznany, podejmując ryzyko przebijania się przez niekorzystne układy tylko z pasji poznawczej i potrzeby przekazania swojej wiedzy. Nie trzeba ukrywać żadnych motywacji, albowiem zawsze była to sprawa ludzka. - 12- Mówić, że zapaleńcami byli ludzie, którzy organizowali - na nowo i na serio - w początku lat sześćdziesiątych Polskie Towarzystwo Nauk Politycznych7 byłoby zapewne przesadą. Nie brakowało jednak dobrej woli wyraźnie przerastającej wsparcie finansowe ze strony władz resortowych. Czynniki polityczne - ślad prowadził oczywiście do gmachu KC PZPR - latami wstrzymywały powstanie specjalistycznego instytutu w Polskiej Akademii Nauk. Nauczanie w szkołach wyższych, ale pod ścisłą kontrolą - tak, samodzielna egzystencja centralnego ośrodka naukowego - nie. Dydaktyce to na pewno nie pomagało, kiedy o treści nauczania decydowała biurokracja partyjno-ministerialna. W końcu jednak wyszło to raczej na dobre. Aktualne rozwiązania w obrębie Polskiej Akademii Nauk muszą się dopiero sprawdzić, a sprawdzian wydaje się wyjątkowo niełatwy. Nie naszą jest zresztą sprawą, by w tym miejscu wydawać sądy o stanie nauki, co byłoby np. wdzięcznym zadaniem Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Chcemy tu mówić dyskusyjnie o tym czego i jak uczyć na uniwersytetach, a rzecz od lat dojrzała do reformy. Programy nauczania, w wydzielonych studiach magisterskich były kilkakrotnie reformowane w ostatnim dwudziestoleciu, kiedy nauki polityczne weszły nieodwołalnie , zdawałoby się, do akademickiego establishmentu. Wiem coś o tym, ponieważ w dyskusjach na ten temat brałem systematycznie udział, a niech mi wolno będzie przypomnieć, że stopnie swobody debatowania były raczej większe niż w dyskusjach w studiach masowych (w pionie COMu) kiedy materiały były przygotowywane w gabinetach ministerialnych, uczestnicy zaś niewiele mogli zmienić, a tak po prawdzie ich wnioski nie bardzo były brane pod uwagę. Nie powinno się też przesadzać ze swobodą dyskusji nad programami studiów uniwersyteckich. Pierwiastek samorządowy, który przecież zachował się i do pewnego stopnia rozszerzał się w latach siedemdziesiątych, nie zawsze i niekoniecznie działał na rzecz wspólnego dobra. Ścierały się interesy personalne, przywiązanie do własnej specjalności lub - w lepszym wypadku - orientacja na dyscypliny macierzyste, przede wszystkim - na studia historyczne i prawnicze, gdyż stąd głównie rekrutowała się kadra profesorska w fazie instytucjonalizacji studiów nauk politycznych. Stosunkowo mało było ekonomistów i socjologów, stąd zaś dające się wyraźnie zaobserwować upośledzenie w programach tych dwóch specjalności. 7 PTNP powstało formalnie (według prawa o stowarzyszeniach) w 1961 r., ale już cztery lata wcześniej polscy uczeni: prof. Manfred Lachs i Stanisław Ehrlich działali aktywnie w IPSA. Udział Polaków w tej wielkiej organizacji międzynarodowej był odtąd więcej niż znaczący. W składzie władz naczelnych IPSA zajmowali miejsce kolejno: Stanisław Ehrlich (wiceprezes przez dwie kadencje), Jerzy J. Wiatr (dwie kadencje), Kazimierz Opałek (dwie kadencje), Longin Pastusiak (od 1988 r.). Udział polskich uczonych podnosi! niewątpliwie prestiż nauk politycznych w Polsce, ale nie przesądzał ich rozwoju. Właściwy przełom nastąpił w 1965 r., kiedy nowy zarząd (St. Ehrlich, JJ. Wiatr, Adam Podgórecki. Marek Sobolewski, niżej podpisany i Krzysztof Ostrowski /sekr. zarządu gl./) przeprowadził akcję rozszerzenia zasięgu na cały kraj. Na początku oddział warszawski (przew. F. Ryszka) liczący ok. 120 członków pokrywał się prawie całkowicie z całością. Odtąd jednak zaczęła rosnąć liczebność a w ślad za tym - spontaniczna aktywność na terenach uczelni i to wcześniej niż nastąpiła instytucjonalizacja nauk politycznych. - 13- III. PROGRAMY I LEKTURY Pora zająć się programami nauczania. Niezależnie lub prawie niezależnie od tego, skąd się brały, raz wprowadzone w życie sztywno regulowały tok studiów. Jak wszędzie w pionie tzw. studiów stacjonarnych (czyli normalnych, które raczej winny wystarczać) obowiązywała dyscyplina studiów czyli zasada bezwzględnego uczęszczania słuchaczy na wszystkie zajęcia. Obowiązek ten już od dawna nie był przestrzegany, osobliwie dla wykładów, które pozostawały główną formą nauczania. Zachowała się tedy jego tradycyjna struktura: wykład tzw. kursowy, obejmujący całość (syntezę) przedmiotu i uzupełniony ćwiczeniami, gwoli przeanalizowania wyłożonego materiału i skontrolowania postępów wiedzy. Na wyższych latach wprowadza się przedmioty monograficzne, na dwóch ostatnich latach - proseminarium i seminarium w mniejszych grupach, w celu przygotowania pracy magisterskiej. Seminaria można wprawdzie zacząć wcześniej, lecz motywacje wśród studentów są słabe. Trzeba powiedzieć, iż obowiązujący tok studiów nie tylko ze względu na "staroświeckość" jest mało atrakcyjny. Cały system szkolnictwa wyższego sprzyja postawom oportunistycznym, aby jak najmniej wysilić się w czasie studiów. Skala i zasady ocen (jest zbyt mała) jeszcze bardziej umacniają takie postawy. Wymogi nie są ani w teorii ani w praktyce nazbyt wygórowane. Dotychczasowy tok nauczania zakładał, przynajmniej formalnie, samodzielną pracę studenta opartą o lektury. Wykład powinien do nich wprowadzać, ćwiczenia i seminaria -wyjaśniać i kontrolować, egzamin - prawie wyłącznie ustny - sprawdzać wiedzę wyniesioną z lektur. A. Lektury Trudności zaczynają się już właśnie przy lekturach. Katalog lektur jest ubogi. Zaplecze naukowe dyscypliny, spisane w języku ojczystym jest raczej wątłe. Dość staroświeckie - odziedziczone chyba po prawnikach - przeświadczenie preferuje jako lekturę wystarczającą podręcznik, stąd postulaty i naciski, aby studentom odpowiednie podręczniki dostarczyć. Sądzę, że pewien wpływ miały zasady obowiązujące na uczelniach radzieckich, gdzie wiedza z podręcznika w nie kończący się sposób uzgadnianego i cenzurowanego była jakby rzeczą uświęconą, wykładowca zaś mógł najwyżej pewne wątki rozwijać i wyjaśniać. W zasadzie przekazywał po prostu dokładnie wszystko to, co było wydrukowane w podręczniku. W kulturze uniwersyteckiej krajów Zachodu jest to sytuacja nie znana lub mało znana w naukach społecznych. Z wyjątkiem studiów prawniczych, które trzeba wszak potraktować inaczej, studenci otrzymują wykazy lektur. Już we wczesnym stadium nauczania referują wyniki tych lektur, zarówno pisemnie jak i ustnie, przy tym forma pisemna jest wszędzie wymagana. Student politologii w uniwersytetach amerykańskich, francuskich, niemieckich czy brytyjskich winien bez przerwy poświadczać ową wiedzę w formie pisemnej. W tej formie odbywają (w dużej części) egzaminy, a przy zaliczeniach ćwiczeniowych jest to wręcz konieczne. -14- Wróćmy jednak do podręczników. W niektórych dyscyplinach, jakim można nadać status "pomocniczych", np. w nauczaniu logiki, metodologii, statystyki i innych działów ekonomii (ekonometria) bez podręczników obejść się nie sposób, czasem choćby po to, aby odświeżyć, a także rozszerzyć wiedzę ze szkoły średniej. Wiadomo nie od dziś, że nasi i nie tylko nasi adepci nauk społecznych są słabo przygotowani z matematyki. Wielu z nich wybiera właśnie nauki społeczne, gdyż to oznacza ostateczne zerwanie z wszelkim myśleniem matematycznym i z wiedzą opartą na twierdzeniach matematyki, np. rachunku prawdopodobieństwa, który od lat jest fundamentem wszelkiej prognozy. Są natomiast wystarczające powody, aby zrezygnować w ogóle z przekazywania wiedzy poprzez podręczniki na studiach nauk politycznych. Było to być może uzasadnione, kiedy nauka o polityce miała być jednym z przedmiotów obowiązkowych, acz w skróconym wymiarze na różnych uczelniach i w toku różnych form kształcenia, jeśli rzeczywiście było uzasadnione zapotrzebowanie na minimum wiedzy społecznej dla wszystkich absolwentów szkół wyższych. Wówczas jednak trzeba było z góry rezygnować z jakiejkolwiek funkcji ideologicznej (czytaj: indoktrynacyjnej) i pozostawić studentom autentyczny wybór np. między filozofią, metodologią nauk społecznych, wiedzą o kulturze, ekonomią i socjologią a także zapoznać ich z różnymi orientacjami i teoriami, które krążą po współczesnym świecie. Jeśli się jednak założyło, iż nauka o polityce powinna mieć swoje miejsce, wówczas posługiwanie się podręcznikiem (najlepiej: kilkoma do wyboru) nie byłoby rzeczą złą. Taką funkcję mogło spełniać opracowane i po raz pierwszy wydane w roku 1984 zbiorowe kompendium wiedzy, pod redakcją prof. Artura Bodnara , nieźle erudycy-jnie podbudowane i raczej "neutralne ideologicznie''. Podręcznik ma jeszcze tę zaletę, że jest komunikatywny i więcej niż przyzwoicie przygotowany edytorsko, który to składnik nie jest mocną stroną akademickich opracowań podręcznikowych, przynajmniej w dziedzinie nauk społecznych. Niemniej jego przydatność dla studiów magisterskich jest niewielka. Jako opracowanie propedeutyczne jest zbyt obszerne i szczegółowe, dla metodologii wprowadzającej a tym bardziej dla studiów teoretycznych nie wystarcza. Ponadto autorzy (cz.I, rozdz.II, III) mówią wprost lub w sposób dorozumiany, iż marksistowskiej teorii społecznej przyznaje się jakby status wyjątkowy, co można łatwo doczytać jako nadrzędny. Zważywszy na status nadany urzędowo dyscyplinie, wnioski narzucały się same: Niemniej wielki wysiłek autorów nie powinien pójść na marne. Książka może -moim zdaniem - służyć w dalszym ciągu jako materiał posiłkowy, a co najmniej jako dokumentacja dla historii nauczania o polityce, by pokazać, iż wiedza postępowała naprzód. Nie jest tedy prawdą, iż trzeba zaczynać ją od zera, o czym zresztą za chwilę. Byty i inne próby w dziale literatury podręcznikowej, do czego niektórzy zaliczają - wbrew intencji autora - moją własną książkę9. Nie mam zamiaru ani chwalić, ani bronić się, ani - tym bardziej - bić się w piersi, jako że książka powstać miała w okresie stanu g Nauka o polityce. Podręcznik akademicki (pod red. A. Bodnara). Warszawa, PWN, 1984, 456 s.(wyd. 2 - 1989). 9 F. Ryszka: Nauka o polityce. Rozważania metodologiczne. Warszawa,PWN, 1984, 536 s. -15- wojennego (w istocie powstała znacznie wcześniej10); co zaś dotyczy jej dostrzeżonych ułomności, głos oddaję recenzentom11. O nie dostrzeżonych wiem sam najlepiej. Mówiąc krótko, gdybym dzisiaj pisał podobną książkę, napisałbym ją po prostu inaczej, a wydaje mi się to zupełnie oczywiste. Każdy w swojej pracy zawodowej powinien iść do przodu i oglądać się ha dotychczasowe wyniki z należytym krytycyzmem, raczej większym niż do dorobku bliźnich. Niemniej nie ustąpiłbym na pewno i dzisiaj zarówno w kwestii ustalenia pojęć podstawowych jak i wówczas obranej metodologii. Tyle o podręcznikach. Generalne odrzucenie konwencji uczenia się z podręczników nie rozwiązuje przecież problemu wyboru lektur o takiej przydatności dydaktycznej, jakie większość z nas gotowa jest przyjąć. Zmiany i modyfikacje są oczywiście możliwe, nauka postępuje, jak się rzekło naprzód, a niekiedy zmienia kierunki wraz z hierarchią preferencji badawczych. Nie zmniejsza to, jeśli nie powiększa, istniejących i tak trudności. Słabe przygotowanie językowe naszych studentów i rażące ubóstwo naszych bibliotek, osobliwie w ośrodkach prowincjonalnych, wydaje się barierą nie do pokonania, przynajmniej w najbliższych latach, są bowiem nadzieje na zmiany: przy pomocy krajów bogatszych i środowisk uniwersyteckich bardziej doświadczonych , ale też za sprawą własnego, koniecznego przecież wysiłku. Lektury dające się określić jako klasyka - z wyłączeniem tekstów historycznych: od Arystotelesa po wielkie teorie XIX wieku - należą głównie do literatury anglosaskiej, francuskiej, niemieckiej, rzadziej - włoskiej i hiszpańskiej, by przyjąć wyłącznie kryteria językowe. Tylko rzadko i wyrywkowo (por. wyżej) są dostępne w języku polskim. Projekty tłumaczeń, do niedawna w zamierzeniach Redakcji Nauk Politycznych PWN, wydają się dziś zupełnie nierealne z powodów, których wyjaśniać chyba nie trzeba. 10 Jej pierwszy zarys powstał w 1966 r, kiedy wykładałem przedmiot pod nazwą 'Historia Doktryn i Stosunków Międzynarodowych" w Wojskowej Akademii Politycznej, wówczas jeszcze zdominowanej przez profesorów cywilnych, głównie z Uniwersytetu Warszawskiego. Po ciężkiej chorobie znalazłem się na parę miesięcy w sanatorium i tam powstał pierwszy zarys książki. Sądziłem bowiem, że jestem coś winien moim słuchaczom, którzy to zresztą chyba docenili. Później były jeszcze dwie wersje skryptowe (1978 i 1980), teraz już w otwartym obiegu. Nigdy jednak nie traktowałem tego jako obligatoryjnego podręcznika i nie w tej konwencji było to pisane. Dotyczy to również cyt książki, o czym dokładniej informuję w jej wstępie. Książka miała co najmniej kilka recenzji, nie licząc uwag nie żyjących już prof.prof. A. Bodnara i M. Sobolewskiego, którzy byli tzw. recenzentami wewnętrznymi (opiniodawcami) Wydawcy, których m.in. i za to serdecznie zachowuję w pamięci. Przyznaję jednak lojalnie, iż z rad na ogół nie skorzystałem, pozostając przy swoim zdaniu, lecz traktując koleżeńską pomoc jako akt życzliwości i to wysokiej próby. Pewną wagę przywiązuję też do recenzji R. Tokarczyka w prestiżowych "Nowych Książkach" (1985), którego uwagi krytyczne też mnie raczej nie przekonały, natomiast wielce mi pomogła głęboka refleksja filozoficzna J. Kmity na marginesie recenzji zamieszczonej we wrocławskiej "Odrze" (1986). Niemałe nadzieje można łączyć z kreowanym niedawno międzynarodowym programem TEM-PUS (Trans-European Mobility Scheme for University Studies) wprowadzonego na pięć lat w maju 1990 r. przez radę resortowych ministrów krajów EWG w Brukseli a nastawionego na pomoc dla Europy środkowej i wschodniej gwoli podniesienia poziomu szkolnictwa wyższego w tym regionie i rozbudowę współpracy międzyuniwersyteckiej w planie dydaktycznym. Politologia warszawska - głównie odpowiedni wydział UW -nawiązał w programie TEMPUS współpracę z kilkoma uniwersytetami w Niemczech (wymiana studentów i wykładowców), można zatem powiedzieć, że program wystartuje w 1991 r. -16- Warto natomiast zastanowić się nad rym, co jest "klasyką"? Dziełem "klasycznym" można nazwać takie, które wychodzi naprzeciw podstawowym wyzwaniom swego czasu i owocnie próbuje odpowiedzieć na te wyzwanie, sprowadzając odpowiedź do poziomu wysokiego uogólnienia. Nie sądzę, aby wymieniać przykłady z historii myśli politycznej, gdyż wystarczy zajrzeć do dowolnego, lecz poważnego opracowania z tej dziedziny. Myśl polityczna ma to jeszcze do siebie, że zachowuje względną trwałość. Dzieje się to dlatego, iż kategorie polityki posiadają tak wysoki szczebel abstrakcji jakby zdolne były opisywać historię przez długie stulecia . Współczesne nauki społeczne poszły daleko naprzód, rozwijają się wprawdzie nie tak lawinowo jak tzw. nauki ścisłe, ale postęp jest oczywisty. Podstawowe kategorie pozostają względnie trwałe, ale ich konfrontacja z rzeczywistością zmienia się wraz ze zmianą samej rzeczywistości. W roku 1971 harwardzki politolog Karl Wolfgang Deutsch przy udziale dwóch innych uczonych ogłosił w elitarnym czasopiśmie "Science" o postępie w naukach społecznych naszego stulecia, wyliczając dokładnie 62 pomysły i teorie, które uznał za niezbędny rynsztunek intelektualny badaczy, by mogli w ogóle pracować naukowo w jednej z tych dyscyplin, politologii oczywiście nie wyłączając . Pomysł Deutscha przypomniał w jedenaście lat później Daniel Bell, rozwijając niektóre wątki i dopisując odpowiedni komentarz15. "Sześćdziesiąt dwa przypadki postępu nauk społecznych w latach 1900-1985", w postaci opisanych pomysłów, szkół i wdrożeń, stworzyłyby dokumentację rozmiaru średniej biblioteki, podstawowa bibliografia liczyłaby chyba ponad 10 tys. tytułów. Jest to potężny ładunek dla zaawansowanego człowieka nauki a musiałby on temu poświęcić spory kawał życia. Pomijając trudność percepcji - ani jedna dziesiąta tych tekstów nie jest tłumaczona na polski - jest jeszcze parę innych powodów, że nie może to stać się "katalogiem lektur" dla naszych studentów, zważywszy nadto na trudności wyboru. W końcu studia polito-logiczne zakładają podejście interdyscyplinarne. I właśnie niewiele działów możnaby wyeliminować z góry. Trudno jeszcze zrezygnować z wiedzy, choćby typu encyklopedycznego o tym, co ważne w świecie, jeśli cechą tego świata jest lawinowy przyrost nauki, rozstrzygający przecież o pozycji krajów, społeczeństw czy chociażby grup elitarnych na listach rangowych: kto lepszy, kto gorszy. Por. I. Berlin: Does Political Still Exist? W: Concepts Categories, Philosophieal Essays (With an Introduction by Bernhard Williams). Oxford Univ. Press 1980, s. 169 i n.; por. także R. Koselleck w Przedmowie do t I Geschichtlische Grundbegriffe. Historisches Lerikon zur politisch-sozialem Sprache in Deutschland (wyd. O. Brunner, W. Conze, R. Koselleck). Stuttgart 1971, s. III i n. oraz hasło "Ideologia" w tym zbiorze (autorstwa U. Dierse), L III (1982), s. 131 i n. K.W. Deutsch przy udziale J. Platta i D. Senghassa: Conditions Favoring Major Advences in Social Science. "Science", t. 171 (1971), s. 450 i n. D. Bell: The Social Sciences Sińce the Second World War. New Bninswick-New Jersey 1982 (tłum. niem.: Die Sozialwissenschaften seit 1945. Frankfurt a.M.-New York 1986). -17- 8I9LIOTS Dyskusyjny w szczegółach zbiór Deutscha i Bella kieruje się przecież niepodważalnymi kryteriami, które Daniel Bell ustawia następująco : 1. Istnieje coś, co pozwala mierzyć osiągnięcia nauk społecznych i ustalić jednoczesne definicje, jak "przy wynalazkach i zdobyczach technicznych". 2. Wyniki te są wynikiem nielicznych badań interdyscyplinarnych. Ich uczestnicy potrafili wyraźnie wyznaczyć problem i znaleźć rozwiązanie w postaci zamkniętych teorii. 3. Osiągnięcia zyskały w zdumiewająco krótkim czasie powszechne uznanie i wywołały znaczące skutki w praktyce. Średnio wystarczył okres 10-15 lat, tj. taki okres, w jakim najważniejsze wynalazki techniczne zdołały się uwierzytelnić w praktyce. Zestawienie zaczyna się od teorii pomiaru nierówności społecznych (Vilfredo Pare-to, Corrado Gini, lata 1900-1908) a kończy na konstrukcji stochastycznych modeli procesów społecznych (James Coleman, 1965). Po środku lista długa i rzec można - barwna. Jest Max Weber (teoria biurokracji, 1900), jest - jakże by nie - Lenin! (teoria jednopartyjnej rewolucji, 1900-1917) także studia nad elitami Pareto i Gaetano Mosca (1900-1952!), Freund, Jung, Adler, ale także Pawłów i Binet, Russel i Whitead, John Dewey, Margaret Mead, William I. Thomas, Ludwig van Bertanalffy i Nicolas Rashevsky, Malinowski (jedyny Polak), Talcott Parsons, Roman Jacobson i Noam Chomsky, Anatol Rapoport, Kenneth Boulding, Marcuse, Fromm, Adorno i małżeństwo Mitscherlich (to szkoła frankfurcka z jej amerykańskim odgałęzieniem, 1950-1962) itd. Oczywiście teoria gier (Johann Neumann, Oskar Morgenstern, 1928-1944), teoria komputerów (V. Bush, S. Caldwell, D.P. Eckert, J.M. Manchly, 1943-1958) itd. Ktoś może powiedzieć, iż jest to osobliwe mixtum compositum a nie systematyczna historia nauki. Kto inny stwierdzi brak osiągnięć najnowszych (lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte) począwszy od teorii symboli i mitów na tle całej komunikacji międzyludzkiej sub specie teorii znaku (semiologia i seiriotyka: Ernst Cassirer, Mircea Eliade, Roger Caillois, Jurij Łotman, Umberto Eco, 1918 - do dziś) a jest to dziedzina, która dla polito-lcga powinna być szczególnie szeroko otwarta. Ale i tak politologia sensu stricto, jest na tej liście godnie reprezentowana. Być może nie zawsze słuszna jest preponderacja nauki anglosaskiej, ściślej - amerykańskiej - posiadającej przecież głębokie korzenie europejskie, rozrastające się zresztą wszerz w ostatnich kilku dekadach (emigracja polityczna od I wojny światowej). Na liście wymienione są odkrycia i nazwiska, dające się niewątpliwie już dzisiaj zaliczyć do klasyków politologu. Trudno jest bowiem widzieć we współczesnym kształcie bez zapomnianego opracowania Jacoba Moreno (socjometria, 1915) jak i bez "polityki kwantytatywnej" (L.F. Richardsona i Q. Wrighta a wcześniej lub prawie równocześnie Charlesa Merriama oraz "politpsychologii" H.D. LasswelTa, co poniekąd łączy się ze sobą. Dochodzi do tego kwantytatywna analiza tekstów (Lasswell, David Lerner, Ithiel de Soła Pool) prowadzona przez ludzi nazywanych trochę na wyrost "szkołą chicagowską", która wywodzi się od Merriama, Bryce'a i Pitirima Sorokina. Wymienia się oczywiście studia z zakresu kwantytatywnego analizowania poglądów i postaw (George Gallup, Had-ley Centril, Paul F. Lazarsfeld, 1936-1942), a także laboratoryjne badania małych grup z teorią skalowania (K. Lewin, L. Guttman, R. Iikert, 1932-1936, 1914-1954), studia nad społecznościami lokalnymi (małżeństwo Lynd, Clyde Kluckholn, 1929-1962, 1942), teorie osobowości, wychowania, nie mówiąc już o cybernetyce, informatyce itd. 16 D. Bell: op. cit., s. 31 i n. -18- :. .... - Nie bacząc nawet na to, co podpowiadają autorzy zestawienia, wnioski narzucają się same. Po pierwsze widać jak na dłoni, że interdyscyplinarność stała się czymś w rodzaju reguły postępowania, i - po drugie - co wynika z pierwszego - dziedziny, które można zaklasyfikować jako "nauki polityczne" nie mogłyby się rozwijać po staroświecku tj. w XIX-wiecznej konwencji zamkniętych pracowni czy też "szkół", jakże często zantagonizowanych ze sobą i zazdrośnie strzegących swego roszczenia do prawdy17. W każdym razie jest z czego wybierać, bo - jako się rzekło - nie sposób opanować nawet powierzchownie całości. Tym bardziej zasadne staje się tedy pytanie, jak to zrobić, aby nasi studenci zyskali przynajmniej minimum wiedzy o tym, co dzieje się na świecie. Trzeba wreszcie by dowiedzieli się, jakie są fundamenty współczesnej nauki o polityce, jako wiodącej wśród innych "nauk politycznych", jeśli tak jest w istocie, a to także wymaga odpowiedzi. Moje osobiste zdanie, któremu dawałem niejednokrotnie wyraz, zakładając, że jest jednoznacznie definiowalny przedmiot, przeto ów przedmiot można opisać metodami naukowymi i próbować na mocy tego opisu konstruować uogólnianie - pozostaje dla mnie nadal w mocy. Niemniej nie chciałbym go narzucać, bo nie miejsce tutaj po temu. Nie możemy przecież uciec od obowiązku poinformowania, co myślą inni, co adresują w ogóle do nauki, co zadają do myślenia bezpośrednio swoim słuchaczom. Skoro chcemy być częścią universitatis universitarum, innej drogi po prostu nie ma. Uniwersytet jest przecież po to, aby skłaniać do uogólnienia, a istnieje taki próg uogólnienia, który przekroczyć musimy. Były i są nadal w różnych krajach i w różnych językach próby tworzenia antologii lub tylko słownikowego, a rzadziej - historyczno-etymologicznego wyjaśnienia wielkich spraw ludzkości, czego znakomitym przykładem jest cytowane dzieło niemieckie "Geschi-chtliche Grundbegriffe", które toute proportion gardće - porównać można do własnej oświeceniowej Encyklopedii Francuzów. Różnica polega na tym, iż jest to dzieło "dla profesorów" tj. osób posiadających już wysoki stopień wtajemniczenia. Skromniejszy przykład to wydana ponad 10 lat temu francuska antologia "myśli współczesnej", dostępna zresztą w języku polskim w dobrym tłumaczeniu18. Jest to kompetentnie i inteligentnie zredagowany wybór, oczywiście tylko wybór, skażony przeto a priori normalnymi w takim przypadku ułomnościami. Część "polityczna", aczkolwiek wprawdzie przestarzała, nie jest nazbyt obszerna, a nadto dotyczy właściwie "wielkich" (w sensie zasięgu) idei, skoro mamy tam teksty Mussoliniego, Hitlera, Lenina, Stalina, Mao--Tse-Tunga a obok... Maurresa, Sorela, lana Mikardo, Alain'a, Lippmana i Burnhama. Czytelnik znajdzie zapewne więcej w innych rozdziałach poświęconych filozofii, psychologii, socjologii, ekonomii, historii i kulturze. 17 Wiemy, że i teraz są kierunki ostro zwalczające się nawzajem. Za przykład niech posłuży radykalne potępienie filozofii egzystencjalnej przez pozytywistów z kręgów "Wiener Kreis", odmawiających egzys-tencjalizmowi statusu "naukowości". Wiadomo, że wiek XX nie lubi moralizatorstwa, stąd zapewne brak w zestawieniu nie tylko nowinek z zakresu teologii (a nie brak było interesujących debat nb. na "skrzyżowaniu" teologii z politologią) i filozofii (której przyznano explicite status odrębny) m.in. katolickiej doktrynie społecznej, chyba że zakwestionować w ogóle jej oryginalność. 18 Panorama des idees contemporaines (wyd. Gaetan Picon). Paris, Gallimard, 1957 (ttum. polskie: Panorama myśli współczesnej. Paryż, Libella, 1986, 707 s.). -19- Wybór, jak każdy zresztą, jest na pewno i to wysoce arbitralny, ze zrozumiałą na swój sposób skłonnością ku poglądom Francuzów. Nie jest to wiele więcej niż dokumentacja wiedzy "podręcznikowej", wspominam więc o tej książce nie dlatego, by stała się sui generis podręcznikiem. Wydaje mi się natomiast, że godna zalecenia jest sprawa edytorska tego zbioru. Gdyby komuś spodobało się wydać antologię współczesnych teorii politycznych na szerokim tle rozwoju nauk społecznych (według wzoru Deutscha i Bella), mógłby skorzystać z pomysłów Gaetana Picon. Byłoby to jednak rozwiązanie, jak to się mówi, połowiczne. Odwoływanie się do oryginałów - nawet wedle stosownych wskazówek pedagogów - tego nie zastąpi. B. Programy Aktualnie obowiązujący stan prawny w szkolnictwie wyższym naszego kraju - mam na myśli nie tylko nową ustawę z 1990 r., ale i pojawiające się akty wykonawcze - rozszerza autonomię uczelni. Autonomia to przede wszystkim zasady nauczania. Ramy dla urzeczywistnienia tej zasady to programy. Umówmy się, iż są r a m y, nic więcej. Dopiero wypełnienie ich treścią stanowi o samej dydaktyce. Programy, które chciałbym przedstawić jako materiał do dyskusji (choć nie kryję, że chciałbym temu nadać charakter po-stulatywny) to programy ramowe. Jest to podstawowe założenie dla końcowej a kluczowej części tego szkicu. Powróćmy jednak jeszcze na chwilę do wątku nakreślonego wyżej. Uniwersytet Warszawski, który jest tutaj obiektem obserwacji (jako najbardziej mi znany) był na swój sposób nietypowy. Jego bliskie sąsiedztwo z centralą polityczną i administracyjną wpływało pośrednio lub bezpośrednio tak na programy (o tym wyżej) jak i na treści nauczania. Udział w dydaktyce ludzi ocierających się przynajmniej o gabinety KC PZPR, nierzadko powodował, że ich lokatorzy kształtowali tok nauczania "na obraz i podobieństwo swoje". Mówiąc prościej: zdarzało się dobierać przedmioty "polityczne" wedle wiedzy lub tylko zainteresowań tych ludzi. Z czasem zwyczaj ten wyparował. Pozostały jednak ślady już nie w obsadzie personalnej co w instrumentalnym podejściu do nauki i nauczania, a to z kolei odbija się na programach. Przejdźmy do konkretów. W roku akademickim 1990/91 na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych (stacjonarne) studia politologiczne ze specjalizacją stosunki międzynarodowe uprawia około 600 słuchaczy. Kurs obowiązkowy obejmuje 22 przedmio-a wykaz przedmiotów do wyboru - 67 pozycji. 19 Specjalizacja "stosunki międzynarodowe" następuje już po drugim semestrze i zawiera 6 pozycji obligatoryjnych więcej. Po zniesieniu studiów wojskowych - obowiązkowych dla mężczyzn i ograniczonych dla kobiet -pozostają obligatoryjne zajęcia z języków obcych i wychowania fizycznego. Te ostatnie (tj. języki, w.f.) są najdelikatniej mówiąc mało efektywne. Wiedza językowa, nawet na poziomie znajomości biernej jest wśród większości studentów przed dyplomem mniej niż nikJa. Ekwipunek sportowy (boiska, sale, baseny) jest ża-tosny, ale też nie odczuwa się silniejszych motywacji do uprawiania sportu. W porównaniu do uczelni zachodnioeuropejskich a tym bardziej amerykańskich, stan ten można określić jako zerowy. Niewiele przesadzimy, skoro przyjmiemy, że godziny przeznaczone na te zajęcia w programach można uznać za zmarnowane. -20- Zajęcia obligatoryjne (przypominam: z założonym obowiązkowym uczestnictwem) oblicza się na około 2000 godzin w toku studiów i ok. 3000 godzin zajęć fakultatywnych,-spośród katalogu dobranych dowolnie tematów, w tej liczbie 13 pozycji "preferowanych". Przedmioty fakultatywne zaliczane są na zasadzie grantów - jest to zatem jakby pierwszy krok do modeli zachodnioeuropejskich, nie mówiąc o amerykańskich, gdzie są one raczej zasadą. W obu jednak wypadkach przedmiotów obligatoryjnych i fakultatywnych, wymagane są egzaminy. Program nie przewiduje w jakiej mają odbywać się formie, w każdym razie egzaminy pisemne (preferowane np. we Francji) są prawie nieznane. Kultura pisarska jest prawie nieobecna. Właściwie dopiero praca magisterska ma się stać sprawdzianem umiejętności utrwalenia swoich myśli na piśmie. Tyle o obowiązującym programie, w jego wersji przyjętej na studiach połkologicz-nych w Uniwersytecie Warszawskim. Jest on zresztą niedawno zreformowany i na pewno lepszy od poprzednich. Raczej explicite niż implicite jest to program otwarty. Umożliwia on w ramach przedmiotów fakultatywnych udział specjalistów z innych, pokrewnych dyscyplin, którzy to specjaliści nauczają w środowiskach bliskich politologu - tu w znaczeniu naukowej interpretacji zjawisk zbiorowych lub co najmniej - ich komentowania. W pierwszej kolejności dotyczy to prawników i socjologów, przy tym ci ostatni -mam na myśli socjologów z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN oraz z Instytutu Socjologii naszego Uniwersytetu, mocno angażują się w treści, objęte niewątpliwie programem nauk politycznych. Piszą wiele z pożytkiem na ten temat. Niech mi wolno będzie złożyć deklarację nie tylko osobistą. W programie badawczym, poświęconym kulturze politycznej, który to program miał status programu "centralnego" z punktu widzenia zasad finansowania nauki (oznaczało, że był ważniejszy od innych), a którym przyszło mi kierować przez ponad siedem lat - środowisko socjologów warszawskich a po części także krakowskich udzieliło ogromnej pomocy. Bez ich udziału program nie zyskałby takich rezultatów, jakimi może się pochwalić. Co prawda finansowaliśmy szereg indywidualnych i zbiorowych pozycji luźniej związanych z celem programu. Była to jednak możliwie niska cena za twórczą i owocną współpracę. Ale amicus Plato... Są prace firmowane przez znaczące nazwiska i zawierające ważne a mocno uargumentowane tezy, choć poszczególne twierdzenia pozostają dyskusyjne. Pryncypialna polemika musiałaby wychodzić z założenia, że istnieje obszar nauk politycznych (np. w historii idei, historii instytucji, a nawet semantyki), gdzie dotychczasowy dorobek politologii mógłby być wzorem (w znaczeniu "pattera") dla socjologii politycznej, a przynajmniej powinien być jej dobrze znany. Nie chcę się wdawać w szczegółową polemikę, bo nie miejsce ku temu. Nie wycofuję się z tego i jestem w każdej chwili gotów przystąpić do takiej polemiki, licząc na pomoc moich kolegów-politologów. Niech mi wolno będzie jednak wskazać na dwa typowe (najbardziej rozpowszechnione) przypadki, a wybieram je dlatego, iż odnoszą się do tekstów, które w moim przedmiocie są dla studentów lekturą zaleconą. W najciekawszym i doskonale opracowanym edytorsko zbiorze, choć w nędznej szacie graficznej (to sprawa czasu wydania i panujących wówczas warunków) na temat legitymacji mieszczą się zdania wskazujące na ewidentny niedostatek metodologiczny i teoretyczny. Dotyczy to różnych tekstów tego zbioru - przeto nie byłbym w stanie tego od ręki wyliczyć. Jednej rzeczy wszelako pominąć nie sposób. Legitymacja jest w pierwszej kolejności pojęciem prawnym, zaczyna się tedy od języka nauki prawa. W -21 - języku polskim legitymacja tłumaczy się jako "prawowitość" a nie "prawomocność", jak uporczywie powtarza to większość autorów tej książki. Dla prawnika jest to błąd zupełnie podstawowy, "prawomocność" bowiem - termin prawa procesowego - oznacza ostateczne zakończenie procedury. Prawomocny akt prawny (wyrok sądowy, decyzja administracyjna) staje się niezaczepialny, albowiem nieodwołalnie ustalono jego zgodność z prawem. Wydać się tć> może sporem o sprawy drugorzędne, że zaważyła tu po prostu nieznajomość, czym jest właściwie legitymacja, utożsamiana przeważnie z politycznym kon-śensem (nie "consensusem"! To z kolei grzech przeciw intuicji językowej!). Legitymacja polega na tym, że prawo ma status ontyczny. Najpierw prawo jest, musi ono tedy posiadać byt samoistny, drugorzędne zaś znaczenie ma jego geneza wynikająca z pewnego historycznego porządku myślenia: czy jest prawem naturalnym, czy aktem woli boskiej, czy produktem umowy społecznej, czy tylko kelsenowską "Grundnorm", które to orzeczenie wydaje się mi najbardziej metodologicznie "czyste". c Przykład drugi: w równie interesującej książce o nierównościach i upośledzeniach w świadomości społecznej 22, opisującej poczucie nierówności wśród mieszkańców Polski w połowie lat osiemdziesiątych mamy do czynienia z obserwacjami, które jakby proszą się, aby odwołać się do konstatacji politologicznych, wychodząc z "prawd starych jak świat" zawartych w długim ciągu literatury klasycznej. Oczywiście obserwacja poglądów i postaw na poziomie małych grup o nie kwestionowanym reprezentatywnym charakterze -do autorów możemy mieć wszak pełne zaufanie - to niebłahe osiągnięcie socjologii, która od lat gromadzi ich bardzo dużo. Wolno nam jednak zapytać, co przynosi nam stwierdzenie, iż dwie reprezentatywne grupy wykazują głębokie podziały "w życiu osobistym i towarzyskim" wskutek "wydarzeń w kraju" (czytaj: różnic politycznych) . Ktoś powie, że to oczywisty banał, lecz byłby to zarzut przesadny, bo sama dokumentacja wydaje się pożyteczna, jakkolwiek dla politologa, obserwującego ten sam proces w makroskali, twierdzenie będzie - najdelikatniej mówiąc - nazbyt odkrywcze. Ten z pozoru drobny przypadek wskazuje na potrzebę kooperacji między socjologiem a politologiem, chociaż gwoli porównywania metod (stosowania kategorii analitycznych). W pierwszym przypadku chodzi natomiast o wyeliminowanie niejasności terminologicznych, w konsekwencji zaś - metodologicznych. Kooperacja jest na pewno potrzebna, nie tylko nam politologom, patrząc na to z perspektywy uniwersyteckiego nauczania. Wróćmy do programu po tej przydługiej, acz zdaniem moim, potrzebnej dygresji. Propozycja, jaką przedstawiam poniżej (przypominam: o charakterze ramowym) wspiera się po części na własnych doświadczeniach wyniesionych z uniwersytetów zachodnich (studiów nauk politycznych), po części z kwerendy z publikowanych corocznie programów i planów studiów, osobliwie z uniwersytetów, które z nami rozpoczęły współpracę lub już współpracują w ramach programu TEMPUS. Nie są one oczywiście identyczne, wszystkie jednak łączą duży stopień swobody wyboru zajęć, ale z obciążeniem studentów przeważnie wyższym od polskich. 21 PTS 22 Legitymacja. Klasyczne teorie i polskie doświadczenia (pod red. A. Rycharda i A. Sułka). Warszawa, PTS i UW, 1988. Nierówności i upośledzenia w świadomości społecznej (pod red. E. Wnuka-Lipińskiego). Warszawa, IFiS PAN, 1987. 23 Ibidem, s. 232 i n. (rozdz. VI pióra J. Koralewicz i E. Wnuka-Lipińskiego). -22- Najlepszym wzorem wydał mi się program obowiązujący w semestrze zimowym (październik-hity) bieżącego roku w Wolnym Uniwersytecie Berlińskim (Freie Universitat Berlin), największym skądinąd ośrodku nauk politycznych w Europie (około ? tys. studentów i 100 profesorów) i jednym z największych zapewne na świecie. Należy tu dodać, że studiujący nauki społeczne w Niemczech wybierają z reguły dwa a nawet trzy fakultety, aby polepszyć swoje szansę zawodowe, osobliwie teraz, gdy dla absolwentów tych studiów nie jest łatwo o pracę. Liczba podana wyżej odnosi się do studentów, którzy studiują poli-tologię "als erstes Fach" (jako pierwszą specjalność). Gdyby doliczyć tych, co traktują te studia jako uzupełniające, okazałoby się, że na wydział politologiczny (Fachbereich Politi-sche Wissenschaften) uczęszcza około 12 tys. studentów. Nie muszę dodawać, iż są kolosalne przeciążenia, np. grupy seminaryjne liczą ponad 80 osób, co oczywiście ogromnie utrudnia osobiste kontakty uczących się z nauczającymi. Głównie dlatego utrzymuje się na uniwersytecie berlińskim znacznie bardziej niż na innych uniwersytetach niemieckich i nie tylko niemieckich (np. angielskich) dość staroświecka forma wykładu, nie wykluczająca jednak wystąpień studentów z uwagami dyskusyjnymi, wobec których wykładowca powinien ustosunkować się pod koniec każdego z zajęć. Bywa tak - a wiem to z własnego doświadczenia - iż zajęcia przedłużają się. Przy takim natłoku łamie się tradycyjny ład i organizacja, z czego tak dumni byli Niemcy. Nie ma tam jednak tego, co my nazywamy wykładami kursowymi lub - mówiąc prościej a ogólniej - takimi, które mają ambicję syntetycznego przekazania całej wiedzy, wybranej sub specie programu. Szczegółowe zajęcia, zwłaszcza typu wykładowego, zawierają za to każdorazowo spis podstawowych lektur (ein-fuhrende Literatur). Lektury szczegółowe podaje dodatkowo wykładowca. Zajęcia w małych grupach, gdzie nie stosuje się metody dyskursywnej: ćwiczenia (Ubungen) na niższych semestrach, seminaria (Seminare) i seminaria wyższe (Oberseminare) wymagają prac pisemnych. Na seminariach wyższych zadania są trudniejsze. Znam opracowania, z innych wprawdzie od berlińskiego uniwersytetów niemieckich, gdzie sam prowadziłem "Oberseminare", które mogłyby z powodzeniem być u nas kwalifikowane jako prace magisterskie. W każdym razie prace pisemne są podstawą do zaliczeń tzw. "Scheine" (nb. druku ścisłego zarachowania) z obowiązkową notą 24. Student musi zebrać odpowiednią ilość "Scheine", aby móc przystąpić do egzaminów. Sprawdza się przy tym noty i poprawność wyboru. "Kurs podstawowy" (Grundkurs) znaczy co innego niż nasz wykład kursowy. Jest to po prostu blok tematyczny, który ogniskuje zajęcia z tej samej dziedziny. Studia zaczynają się od "Grundkurse" podzielonych na cztery semestry (2 lata studiów) po 20 tygodni zajęć w każdym semestrze. Skala jest następująca: 1 - bardzo dobrze (sehr gut), 2 - dobrze (gut), 3 - zadowalająco (befrie-digend). 4 - dostatecznie (genugcnd), 5 - niedostatecznie (ungenugend) - czyli porządek liczbowy odwrotny niż w Polsce. Jest to stara niemiecka tradycja, lecz wszyscy sobie zdają sprawę, a skala jest niewystarczająca. W Niemczech nie istnieje egzamin wstępny na uczelnie wyższe, decyduje natomiast wynik z matury w szkole ogólnokształcącej, dziś wszędzie prawie - 13-letniej. Zważywszy, ze na pewne specjalności w niektórych uczelniach dostać się bardzo trudno, wartość noty dzieli się na dziesięć, rozstrzygają tedy dziesiąte części stopnia; im wyższa wartość tym gorzej. Nie trzeba dodawać, iż system jest skomplikowany, przeto dane z całych Niemiec (dotąd - tylko RFN) rejestruje komputerowo centralny ośrodek w Dusseldorfie, stamtąd więc trzeba uzyskać odpowiednie zaświadczenie. -23- Druga połowa studiów, złożona również z czterech semestrów (Haupstudium; rozkład tygodni zajęć: 20 - 22 - 20 - 18), kończy się egzaminem dyplomowym nota bene przed komisją powołaną przez rząd krajowy (w tym wypadku Senat Berlina) a nie przez uniwersytet. Warunkiem dopuszczenia są kolejne "Scheine" oraz złożone z "półdyplomu" czyli po dwóch latach, tzn. czterech semestrach. Wykłady, ćwiczenia, seminaria wszystkich szczebli oraz konwersatoria (zwane w Niemczech "Colloquium", inaczej zatem niż u nas) dotyczą przeróżnych, odległych pozornie od siebie tematów. Jednak kiedy się przyjrzeć temu dokładniej i zasięgnąć na miejscu opinii ciał nauczających, okaże się, iż rządzi tu pewien porządek, dający się uzasadnić dość łatwo. Otóż nie tylko w "bloku" pod nazwą "polityka wewnętrzna" albo "polityka międzynarodowa" łączą się w miarę harmonijnie aktualne sprawy polityczne swego społeczeństwa i społeczności międzynarodowej (acz z koniecznym dystansem historycznym) z problemami teoretycznymi. Parę przykładów: W bloku poświęconym socjologii politycznej wykłada się m.in. o nierównościach społecznych (soziale Disparitaten), zaczynając od teorii nierówności, po to, aby w drugiej części przejść do artykulacji wynikających stąd a sprzecznych interesów właśnie w Republice Federalnej Niemiec. W bloku "teoria polityczna" jest więcej historii niż u nas, nie ma bowiem wydzielonego kompleksu, zwanego w Polsce "historią doktryn politycznych". Referuje się za to poglądy teoretyczne, które zdaniem autorów są szczególnie reprezentatywne dla współczesnego świata. Program "ekonomia a polityka" nie jest może tematycznie bogaty, ale treściowo rozległy, obejmuje bowiem podstawowe zagadnienia teoretyczne (np. teoria rynku) i historię gospodarczą RFN. Statystyka, która stanowi osobny blok (4 godz. zajęć tygodniowo!) obejmuje podstawowe umiejętności (metody, techniki), aby każdy słuchacz potrafił samodzielnie przeprowadzić operacje statystyczne, a także mógł krytycznie osądzać wyniki badań empirycznych od strony zastosowanych metod. Podaję tylko kilka przykładów, nie chodzi nam przecież o to, aby kopiować obcy system w całości, zwłaszcza że oryginalne dokumenty są dostępne bez większego trudu. Sądzę natomiast, że podstawowe struktury i zasady nauczania mogłyby być recypowane u nas, oczywiście in modo recipiendi. Nie wymagałoby to wcale ani wstrząsowych przekształceń programowych ani przesadnego odstępowania od własnych doświadczeń, gdzie przecież pozytywów nie brak. Chodzi tylko o to, aby ograniczyć do niezbędnego minimum własne upodobania specjalistyczne, nadmierne przywiązanie do własnej dyscypliny lub zgoła osobistą fantazję, o czym świadczy po trosze zbiór ponad 60 tematów zgłoszonych w bieżącym roku w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Zanim przejdę do zaproponowanej struktury, pozwolę sobie zgłosić parę propozycji ogólnych. Oto one: 1. Program powinien być w założeniu pluralistyczny, lecz nie w znaczeniu obiegowym, co by oznaczało, iż można wyrażać różne orientacje polityczne. Wydaje się to oczywiste pod warunkiem, by nie szkodziło to rygorom nauki. Na uniwersytetach, które funkcjonują w krajach demokratycznych - a jest to przecież miarą wolności akademickiej - nie pyta się kto do jakiej partii należy, na jaką partię głosuje, w co wierzy lub nie wie- -24- rzy, byle tylko postępował zgodnie z ustawami swego państwa i przestrzegał postanowień statutu swojej uczelni. Jeśli zacznie angażować się politycznie wbrew tym rygorom (nie mówiąc już o rygorach nauki) powinien być wyeliminowany przez samo środowisko. Dotyczy to, moim zdaniem, również przyzwoitości w stosunkach międzyludzkich, a z tym na pewnych uniwersytetach jest chyba znacznie gorzej niż w innych krajach, a myślę nie tylko o zachodnich, gdzie zasady eliminacji są ostre. Uczeni zwalczają się też ostro ze sobą, lecz granic przyzwoitości przekroczyć nie wolno. Pluralizm, żeby spointować ten punkt, to po prostu wielość założeń teoretycznych, które trzeba wszakże ciągle weryfikować w procesie nauczania. 2. Jedną z wiodących zasad naszej właśnie dyscypliny powinna być zasada, że język nauki o polityce nie jest tożsamy z językiem uprawiania polityki. Pozwolę sobie przypomnieć przy okazji - a większość z nas zgadza się z takim poglądem, że środkiem, jaki powinien zajmować naczelne miejsce w działaniach politycznych jest perswazja a nie walka i gra polityczna. Nie chodzi tylko o to, aby trzymać się przynajmniej poprawności językowej w kontakcie ze studentami, osobliwie w czasie gdy polszczyzna przechodzi chyba jeden z najcięższych kryzysów w swojej, sięgającej Renesansu, historii. Nie chodzi nawet o to, by eliminować wyrażenia zawierające "contradictio in adiecto" lub w rodzaju "waluta niewymienialna", "eksport wewnętrzny" czy "rynek producenta" (to w ekonomii), ale też "pogłębianie demokracji" czy "polityka walki i porozumienia" jak również bliższe nam "spółka jednoosobowa" (to z ekonomii) "przyspieszenie" (to z polityki). Określenia te miały w języku "klasy politycznej" coś opisywać, powiedzmy - rzeczywistość pożądaną w części a zatem - niby-rzeczywistość. Po prostu są to nazwy puste. Gra polityczna wymaga niekiedy stosowania wyrażeń niejasnych, wieloznacznych, nieczytelnych. To wszystko temat poznawczy dla nauki, lecz nie może być kodem porozumienia w nauce samej i środkiem komunikacji w procesie nauczania. Studia nad językiem polityki są u nas w powijakach, czyli trzeba je po prostu zintensyfikować. Kontakt ze studentami pokazuje, jak trudno im czasem wyartykułować stosunkowo proste twierdzenia. Trzeba, jak sądzę, wprowadzać więcej erystyki a może i retoryki, pielęgnowanych jeszcze za moich czasów studenckich na studiach prawa. 3. Reforma studiów winna polegać na jakościowej poprawie wymiany poglądów ze studentami, bez jakichkolwiek postaw autorytarnych, ale też bez schlebiania młodzieży, które jest modą, przebrzmiałą już na zachodzie, ale na swój sposób obecną u nas, zwłaszcza na płaszczyźnie wspólnych orientacji politycznych. Zbudowaliśmy - trafnie powiedział to kiedyś prof. Antoni Kukliński, geograf z naszego uniwersytetu - "uniwersytet nadopie-kuńczy". Wyraża się to w bezzasadnych działaniach, aby ułatwić maksymalnie życie studentom. Oznaczało to i oznacza nadal obniżenie rygorów w konkretnych sytuacjach (np. przy egzaminach) a zatem obniżenie rygorów dydaktycznych, by studiujący musiał włożyć jak najmniej wysiłku intelektualnego. Konwencja podręcznikowa to jeden z przykładów. 4. Studia politologiczne powinny przyjąć inne założenie względem sprawności językowych studentów w dziedzinie języków obcych, wedle następującej kolejności (preferencji): język angielski, niemiecki, rosyjski i francuski. Ideałem byłoby, aby student już na początku studiów opanował przynajmniej biernie dwa języki obce i do tego trzeba zmierzać. Pomocnym może być wspomniany już program TEMPUS, lecz zakłada on już teraz znajomość języka obcego, aby zarówno kontakty osobiste między studentami jak i możność uczęszczania na zajęcia zagranicznych profesorów stały się naprawdę owocne. Mamy w tej chwili na naszym wydziale nawiązane dość liczne kontakty z siecią TEMPUS, przy -25- czym inne uniwersytety zachodnie wyprzedzają na razie Niemcy. Uniwersytet Berliński, o którym była mowa, proponuje kooperację w układzie: Berlin - Wiedeń - Praga - Warszawa plus dwa uniwersytety angielskie w Exeter i Surrey. Ponadto mamy wiążące propozycje z Uniwersytetu w Konstancy i Erlangen, a współpraca zaczyna się już bieżącym roku akademickim z Uniwersytetem Bielefeld (politologia i pedagogika). Wbrew dość pesymistycznym uwagom w pierwszej części niniejszego tekstu, jesteśmy w stanie wydzielić dwie lub trzy grupy obcojęzyczne (20-to, 30-to osobowe), przygotowane do zajęć w języku angielskim, a sądzę, że na innych uniwersytetach nie musi być gorzej. Dotyczy to wciąż mniejszości, a tu trzeba podnieść sprawność językową wszystkich, by (nawet wobec luk w naszych bibliotekach) móc zalecać literaturę obcą. Propozycją do rozważenia byłoby podniesienie rygorów językowych przy egzaminach wstępnych, okazjonalne sprawdzanie znajomości języka w toku samego nauczania i wreszcie intensyfikacja tzw. lektoratów przez zwiększenie poświęconego temu czasu, np. zamiast zajęć z w.f., co i tak można uznać za godziny zmarnowane. Sportu się nie uprawia pod przymusem. Aktywność fizyczną lepiej podnieść za pomocą silniejszych motywacji i stworzenia autentycznych warunków. 5. Wreszcie - sprawa egzaminów. Sądzę, że one także odbywają się w konwencji nader staroświeckiej, niekiedy prawie na wzór quizów telewizyjnych czy radiowych, dalej, iż trzeba otworzyć tamę dla egzaminów pisemnych, zwłaszcza na latach wyższych, skoro nasi studenci od wypracowania na egzaminie wstępnym do pracy magisterskiej nie są zobowiązani artykułować swoich myśli na piśmie. Nie muszę dodawać, że jest to technika intelektualnie dyscyplinująca, osobliwie wtedy, gdy zakłada się z góry, że tekst ma być możliwie krótki, np, zakreślając limit ilości słów (jak w USA). Chodzi mi jednak nie tylko o to. Egzaminy przeprowadzane dotychczasowo są tylko kontrolą, co konieczne. lecz wydaje się to zbyt mało. Egzamin taki przypomina jakby piłkę, którą egzaminowany odrzuca w ręce egzaminatora. Nic więcej nie "przyrasta" z obu stron, nikt się tu nie wzbogaca umysłowo. Wydaje mi się, że egzamin może być częścią procesu dydaktycznego. Egzaminator zwraca uwagę egzaminowanemu na błędy w rozumowaniu, może zaś przy tej okazji sam się uczyć i zrewidować np. dotychczas stosowane metody. Egzamin powinien stać się prawdziwym colloquium, zgodnie z łacińskim zamierzeniem tego terminu. Tyle uwag wstępnych. Teraz pozwolę sobie nakreślić projekt pewnego uporządkowania struktur czy - jak kto woli - rozpisania na tok studiów zaproponowanego materiału. Nie będzie tu mowy o szczegółach ani propozycji nazbyt kategorycznych. Po prostu chcę zaproponować, wraz z pluralizmem wyborów tematycznych, swoistą integrację wewnątrz procesu dydaktycznego, nie przesądzając potrzeby zmiany czy też zachowania istniejących struktur instytucjonalnych. Podobnie, choć nie analogicznie, do Berlina proponowałbym wydzielenie sześciu bloków czyli kompleksów tematycznych, przekazywanych słuchaczom przez cztery względnie cztery i pół roku studiów z zachowaniem ostatniego semestru na pisanie pracy magisterskiej, czyli tak jak to jest obecnie. Na początek całego studium, podobnie, ale niezupełnie tak jak obecnie, proponowałbym przedmiot propedeutyczny o nazwie, jaką trzeba by ustalić. Nazwałbym ów przedmiot np. "Wstęp do nauk politycznych" i potraktowałbym go podobnie jak za moich czasów "Wstęp do nauk prawnych" na studiach prawniczych. Włączyłbym jednak do tego -26- lub przyłączył nauczanie logiki i metodologii z elementami semantyki politycznej. Nie wydaje mi się, aby wystarczył na to jeden semestr. W następnej kolejności następowałoby nauczanie w owych sześciu blokach, jak następuje: v I. Polityka i historia W tym bloku tematycznym byłoby najpierw miejsce na wykład historyczny, ale przy założeniu, że historia jest tworzywem i sprawdzianem wiarygodności metodologicznej dla wielkiej rodziny nauk społecznych. Prymat winno mieć nauczanie historii idei ("doktryn politycznych"), historii religii i historii kultury (zwłaszcza politycznej) w związku z dziejami ruchów społecznych oraz współczesnych instytucji politycznych - przede wszystkim państwa i jego urządzeń. Wystrzegałbym się natomiast historii "zdarzeniowef (histoire evene-mentielle - jak to nazywają Francuzi), w rodzaju "historii najnowszej Polski", którą wykłada się teraz. Podobnie jak w innych blokach dobrze byłoby przeznaczyć sporo miejsca na wykłady monograficzne, z wyraźnym odesłaniem do lektur. Jeden semestr można by poświęcić na zagadnienia ogólne, nauczane metodą syntezy, drugi - tylko na zajęcia monograficzne; czyli tak jak to robią Niemcy. II. Ekonomia a polityka Niedostatek wykształcenia ekonomicznego dla politologów jest ewidentny. Nie umiem wprawdzie określić tutaj, co by należało do syntezy lub co należałoby szczególnie wyeksponować. Byłbym wszakże zdania, iż nadawałby się teoretyczny kurs ekonomii, jaki obowiązywał na studiach prawniczych, zanim marksizm nie zajął monopolistycznej pozycji. Proponowałbym np. zajęcie się teorią rynku, choćby dlatego, że informacja i komentarz na ten temat przekazywane przez środki masowego przekazu, pełne są - najdelikatniej mówiąc - niejasności i niedokładności. Na pewno winna być wprowadzona i to na serio nauka statystyki. Jej brak na studiach politologicznych zakrawa wręcz na skandal. W dotychczasowych zmianach programowych ciągle się o tym mówi. Na niektórych uczelniach były takie wykłady, lecz, o ile mi wiadomo, zostały skasowane, że akurat w tym punkcie można posłużyć się wzorami z Berlina. UL Prawo a polityka Wzajemnych zależności nie trzeba chyba uzasadniać. Żyliśmy w systemie, gdzie przez całe lata istniało zachwianie między porządkiem normatywnym a porządkiem decy-zjonistycznym, przy tym ten ostatni wyraźnie dominował nad pierwszym, a co gorsza, takie skłonności dają się zaobserwować i teraz. Wydaje się oczywiste, że student politologu powinien uzyskać w czasie studiów podstawowe wiadomości o prawie konstytucyjnym, wyborczym, administracyjnym, finansowym. Nie powinno się przy tej okazji powtarzać kursu prawniczego. Studia prawnicze mogłyby być w pewnym stopniu powiązane z politolo-gicznymi, wtedy nie byłoby źle, gdyby wybijający się studenci politologii mogli - przy złagodzonych rygorach - uzyskiwać dyplomy prawnicze. Precedensy takie istnieją. Byłoby to -27- przecież wyjątkiem, nie regułą. Reguła powinna polegać na wskazywaniu na zależności i różnice. Dla realizatorów zadanie niełatwe, lecz uciec od tego nie można. IV. Socjologia a polityka W tej materii daje się odczuć największe chyba pomieszanie. Wielu socjologów uważa, iż nauka o polityce sensu stricto to właściwie obserwacja zachowań politycznych i wynikające stąd wnioski. Ale nawet uczeni, których można uważać za zwolenników takiego myślenia, jak np. Paul Lazarsfeld, nigdy nie poszli tak daleko. Socjologia podobnie jak historia powinna być z naszej strony traktowana jako tworzywo (być może najcenniejsze) i tylko tworzywo. Nie przesądza to własnych konceptów i własnych metod, także empirycznych. W tym dziale bardziej niż gdzie indziej należałoby wyeksponować dyscypliny mało popularne: psychologię polityki, antropologię polityczną, naukę o kulturze. Szczególne miejsce należałoby poświęcić opinii publicznej. Socjologowie opisują i mierzą jej objawy. Mniej natomiast zastanawiają się nad znaczeniem opinii dla każdego typu działań politycznych w każdym systemie, gdzie osiągnięty został pewien szczebel cywilizacji. V. Stosunki międzynarodowe Nie wdając się w rozważania czy specjalizacja pod nazwą "stosunki międzynarodowe" jest sensowna czy też nie, szeroko pojmowany zakres wiedzy o stosunkach międzynarodowych - ale w sferze polityki - powinien obowiązywać wszystkich studentów politolo-gii. Wydaje mi się, że w badaniach naukowych w tejże dyscyplinie najwięcej miejsca poświęcano sprawom pokoju i środkom uzyskiwania gwarancji pokojowych (rozbrojenie). Tymczasem zbyt mało mówiło się o problemie wojny i - w związku z tym - zupełnie prawie znikły z programów teorie konfliktu. Myślę, że w wykładach monograficznych nie byłoby źle zająć się wydzielonymi "studiami przypadku" (case studies). Wreszcie warto się zastanowić, aby nie wyodrębnić przedmiotu pod nazwą "polityka zagraniczna", bowiem tu student mógłby poszukiwać rozwiązań, jakie dostarcza mu historia, socjologia, nauka o państwie i prawie oraz teoria polityki. VI. Teoria polityki Teoria polityki to blok tematyczny, który powinien znaleźć się przy końcu studiów. Co byśmy nie powiedzieli teoria prowadzi do uogólnień wszelkiej wiedzy jaką student zdobył lub zdobyć powinien do tej pory. Broniłbym się przed sugestią, jakoby student miał zakończyć studia wyposażony w jedną ("jedynie słuszną") teorię polityki. Odwrotnie: w tym bloku miałby okazję zapoznawać się z najważniejszymi koncepcjami i sposobami pojmowania polityki, jakie krążą po współczesnym świecie. W tym bloku umieściłbym nauczanie filozofii, na podobnej zasadzie tzn. przy większym udziale zajęć monograficznych. Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią są to tylko ramy - pomyślane jako propozycje do dyskusji. Świadomie unikam rozplanowania zajęć w czasie, wedle nakreślonych wyżej propozycji tematycznych. Zdaję sobie sprawę z trudności pogodzenia ze sobą metody tra- -28- dycyjnej (synteza przedmiotu) z nauczanymi osobno tematami monograficznymi. Nie trzeba chyba ostrzegać przed gorączką reformatorską tzn. zmiensać dla samej zmiany. Tradycje są bardzo silne. Nie jest łatwo po prostu je zwalczać, osobliwie w sytuacji, kiedy nasz status naukowy jest niepewny, przez co rozumiem raczej kłopoty w samookreślaniu się a nie zagrożenia instytucjonalne pochodzące z zewnątrz. Bałbym się jednocześnie poszukiwania na siłę jakiegoś nowego "paradygmatu nauki o polityce", jeśli za takowy można było uznać marksistowską naukę o społeczeństwie ludzkim, nawet gdy jej pojedyncze elementy, pochodzące zwłaszcza z matertalistycznej wykładni dziejów - godne są poważnego potraktowania. Ale to już na później. W tym tekście nakreślona została sytuacja w politologu polskiej jako dyscyplinie stanowiącej przedmiot akademickiego nauczania, ze wskazaniem na potrzebę i możliwości zmiany tej sytuacji. Znamy ją przecież nie od dziś. Wemaowa. -29- Notatki