Don Wollheim - proponuje 1989 - David Brin - Plaga Hojności - Steven Gould - Brzoskwinie dla szalonej Molly - John Shirley - Szaman - George Alec Effinger - Kociątko Schrodingera - Ian Watson - Muchy Pamięci - Joanna Russ - Nadchodzą nowe czasy - Tanith Lee - Madonna Maszyny - Frederik Pohl - Czekając na olimpijczyków - B. W. Clough - Hound Dog - Jack L. Chalker - Wśród Duchów - Geoffrey A. Landis - Fale na Morzu Diraca David Brin Plaga Hojności Myślisz, że mnie dostaniesz, co? No to pomyśl jeszcze raz, bo jestem przygotowany. Dlatego właśnie mam w portfelu fałszywy żeton z grupą krwi: AB Rh(-), a także kartę ostrzegającą, że jestem uczulony na penicylinę, aspirynę i fenyloalaninę. Inna karta głosi, że jestem praktykującym, gorliwym świadkiem Jehowy. Wszystkie te wybiegi powinny przy- sporzyć ci trochę kłopotów, gdy nadejdzie czas. A z pewnością nadejdzie, i to niedługo. Nawet jeśli to będzie sprawa życia i śmierci, nie pozwolę sobie wetknąć w rękę igły do transfuzji. Nigdy. Nie w takiej sytuacji, w jakiej znajdują się banki krwi. I tak zresztą mam przeciwciała. Trzymaj się więc z dala ode mnie, ALAS. Nie mam zamiaru być twoją ofiarą, ani twoim nosicielem. Widzisz, znam twoje słabe strony. Słabowity z ciebie drań, choć perfidny. Inaczej niż TARP, jesteś wrażliwy na powietrze, ciepło, chłód, kwasy i zasady. Krew do krwi - to twoja jedyna droga. I po co ci jeszcze inna? Myślisz, że opanowałeś tę technikę do perfekcji, nie? Jak to cię nazwał Leslie Adgeson? "Największy mistrz"? "Perła wśród wirusów"? Pamiętam, jak dawno temu HIV, wirus AIDS, tak wszystkim imponował swoją subtelnością i skutecznością budowy. Jednak w porów- naniu z tobą HIV to brutalny rzeźnik, czyż nie tak? To maniakalny morderca z piłą łańcuchową, prymityw, co zabija swych nosicieli, a do przenoszenia się wykorzystuje ludzkie nawyki. Przy pewnym wysiłku można się jednak z nim uporać. Owszem, stary HIV miał swoje chwyty, ale w porównaniu z tobą? Amator! Wirusy kataru i grypy też są sprytne. Rozmnażają się błyskawicznie, ciągle w nowych mutacjach. Dawno temu nauczyły się, jak spra- wiać, by ich nosiciele kichali, smarkali i kasłali, w ten sposób rozprzestrzeniając je we wszystkich kierunkach. Wirusy grypy są też o wiele mądrzejsze niż AIDS, bo zazwyczaj nie zabijają swych nosicieli; po prostu przysparzają im niewygody, a same szaleją, infekując kolejne osoby. Och, Les Adgeson zawsze obwiniał mnie o antropomorfizację naszych obiektów. Kiedy tylko wchodził do mojej części laboratorium i słyszał, jak przeklinam któregoś cholernego upartego leukofaga, reagował zawsze tak samo. Widzę go teraz, jak unosząc jedną brew, su- cho wypowiada się z nienagannym winchesterskim akcentem. - Wirus cię nie słyszy, Forry. Nie jest inteligentny; nie jest nawet, mówiąc precyzyjnie, żywy. To w końcu tylko paczka genów w zasob- niku-proteinowym. - Owszem, Les - odpowiedziałbym mu na to. - Ale są to s a m o 1 u b n e geny! Gdyby im tylko dać szansę, wdarłyby się do ludzkiej komórki, wytworzyłyby wewnątrz armie nowych wirusów, po cnym ruszyłyby na zewnątrz, by atakować następne komórki. Może one nie myślą; może całe to ich zachowanie jest wynikiem ślepego przypadku. Ale czy to nie w y d a j e s i ę zaplanowane? Tak jakby tymi małymi potworkami ktoś k i e r o w a ł, by nam uprzykrzyć życie... By nas wygubić. - A, tam; daj spokój,. Fony - uśmiechnąłby się z politowaniem nad moją amerykańską prostodusznością. - Nie pracowałbyś w tej spe- cjalności, gdybyś nie uważał, że fagi są piękne na swój sposób. Dobry, stary, zadufany, świętoszkowaty Les. Nigdy nie pojął, że wirusy fascynują mnie z zupełnie innego powodu. W ich gwałtownym nienasyceniu dostrzegałem czystą, prostą esencję ambicji, która przewyższała nawet moją własną. I niewiele tu pomagało, że owa ambi- cja była nieświadoma. Zawsze uważałem, że opinie o wartości ludzkich mózgów są przesadzone. Spotkaliśmy się po raz pierwszy kilka lat temu, gdy Les korzystał z urlopu naukowego i odwiedził wówczas Austin. Już wówczas ota- czała go sława cudownego dziecka; oczywiście postanowiłem się z nim zaprzyjaźnić. Zaprosił mnie do Oxfordu, bym z nim pracował, a więc wkrótce się tam znalazłem i toczyłem z nim regularne spory na temat znaczenia zjawisk chorobowych, podczas gdy angielski deszcz siąpił na rosnące na dworze rododendrony. Les Adgeson. To on, wraz ze swymi filozoficznymi pretensjami, wśród pretensjonalnych przyjaciół, potrafił godzinami rozprawiać o elegancji i pięknie naszych paskudnych przedmiotów badań. Ale nie zwiódł mnie. Wiedziałem, że jest tak samo napalony na Nobla jak wszyscy z nas. Opętany obsesją gonitwy, szukania owego fragmentu Układanki Życia, tego elementu, który dałby więcej funduszy, wię- cej laboratoriów, większy personel, więcej prestiżu... a w dalszej perspektywie więcej pieniędzy, wyższy status i może, w konsekwencji, Sztokholm. Twierdził, że go to nie interesuje. Ale Les to cwaniak: jak to się stało, że kiedy Thatcher masakrowała brytyjską naukę, jego laborato- rium rozwijało się cały czas? A mimo to starał się zachowywać pozory. - Wirusy mają swoją dobrą stronę - stale utrzymywał. Jasne, z początku zabijają: Wszystkie nowe patogeny tak się najpierw zachowują. Ale później zachodzi jedno z dwóch zjawisk. Albo ludzkość opracowywuje metody zapobiegania, albo... Och, Les uwielbiał takie dramatyczne pauzy. - Albo? - ponagliłem go, jak należało. - Albo dochodzi do przystosowania, kompromisu... może nawet przymierza. Les zawsze o tym mówił. S y m b i o z a. Uwielbiał cytować Margulisa i Thomasa, a nawet Lovelocka, u licha! Jego respekt wobec na- wet tak złośliwych, chytrych morderców jak HIV był zaiste przerażający. - Zauważcie, jak on w istocie wciela się w DNA ofiar - rozważał na głos. - Następnie czeka, aż ofiarę zaatakuje jakiś i n n y patogen cho- roby. Wówczas komórki obronne przygotowują się do zwiększenia swej liczby w celu odparcia najeźdźcy, tyle że teraz w mechani- zmach chemicznych niektórych komórek znajduje się nowy DNA i w wyniku podziału powstają nie dwie komórki obronne, ale masa nowych wirusów AIDS. - I co? - odparłem. - Pomijając fakt, że HIV to retrowirus, jego działanie nie różni się od zachowania innych wirusów. - Tak, ale popatrz dalej, Forry. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy w końcu wirus AIDS dostanie się do organizmu kogoś, kogo układ ge- netyczny sprawia, że jest on odporny! - Masz na myśli osobnika, którego reakcje antyciał są wystarczająco szybkie, by przeciwdziałać AIDS? Albo może leukocyty odeprą atak? Och, Les tak często przybierał pozę wyższości, gdy się do czegoś zapalił. - Nie, nie, pomyśl! - zawołał. - Mówię o kimś odpornym p o infekcji. P o t y m, jak geny wirusa zostaną włączone w jego chromosomy. Tylko u tego osobnika pewne inne geny przeciwdziałają te- mu, by nowy DNA zapoczątkował syntezę wirusów. Nie powstają nowe wirusy. Komórki nie ulegają zniszczeniu. Dany osobnik j e s t odporny. I teraz ma już ten nowy DNA... - Tylko w kilku komórkach... - Owszem. Ale przypuśćmy, że jedna z nich to gameta. I przypuśćmy dalej, że spłodzi nią dziecko. Wówczas k a ż d a komórka tego dziecka może zawierać zarówno cechę odporności, jak i nowe geny wirusowe. Pomyśl o tym, Forry. Staje przed tobą nowy typ istoty ludzkiej. AIDS nie może jej zabić. A jednak ma ona w sobie wszystkie geny AIDS, może wytwarzać te wszystkie niezwykłe, cudowne proteiny... Och, w większości będą one ukryte lub bezużyteczne, nie ma wątpliwości. Lecz teraz genom tego dziecka i jego potomków obejmuje większą różnorodność... Kiedy go tak ponosiło, zawsze zastanawiałem się, czy naprawdę uważa, że słyszę to od niego po raz pierwszy? Brytyjczycy szanują amerykańską naukę, ale zawsze uważają, że lekceważymy aspekt filozoficzny. Jednak ja już wiele tygodni temu widziałem, dokąd zmie- rzają jego zainteresowania, i skrycie sobie to i owo przeczytałem. - Chodzi ci o coś jakby te geny, które są odpowiedzialne za niektóre typy dziedzicznego raka? - zapytałem ironicznie. Istnieją dowody, że niektóre onkogeny zostały pierwotnie wprowadzone do genomu ludzkiego jako wirusy, tak jak ty sugerujesz. Ci, którzy dziedziczą skłonność do artretyzmu, mogli również w ten sposób dostać swoje geny. - Właśnie. Same wirusy mogą już nie istnieć, ale ich DNA żyje w naszych genach! - Słusznie. Mój Boże, ależ na tym ludzkość skorzystała! . Och, jak ja nienawidziłem tej wyrazu wyższości, jaka pojawiała się na jego twarzy. (W końcu jednak wydarzenia sprawiły, że owa wyższość zniknęła, prawda?) Les wziął kawałek kredy i narysował na tablicy: NIESZKODLIWY-ZABÓJCA-CHOROBA ULECZALNA-DOLEGLIWOŚĆ-NIESZKODLIWY - Oto klasyczny sposób analizowania, w jaki sposób gatunek nosiciela reaguje na nowy patogen, szczególnie typu wirusowego. Każda strzałka przedstawia oczywiście kolejny etap. mutacji i selekcji adaptacyjnej. a Na początku jakaś nowa postać uprzednio nieszkodliwe- go mikroorganizmu przenosi się z poprzedniego typu nosiciela, powiedzmy człowieka: Oczywiście początkowo nie mamy odpowied- niego mechanizmu obronnego. Mikroorganizm dziesiątkuje i nas tak jak na przykład syfilis w Europie w szesnastym wieku, zabijając w przeciągu dni, a nie lat... w szaleństwie pożerania komórek, co w zasadzie nie jest najlepszym modus vivendi dla patogenu. Tylko zbyt żarłoczny pasożyt tak szybko zabija swego nosiciela. Później więc następuje trudny okres zarówno dla nosiciela, jak i dla pasożytu, kiedy to obaj usiłują się przystosować do siebie nawza- jem. Można to porównać do działań wojennych. Z drugiej strony można też uważać to za swoisty okres przeciągających się negocjacji. Parsknąłem z obrzydzeniem. - Mistyczne bzdury, Les. Zgodzę się na twój diagram; ale analogia do wojny bardziej mnie przekonuje. Z tego właśnie powodu tworzy się laboratoria takie jak nasze. Aby opracowywały lepszą broń dla naszych wojsk. - Hmm, może. Ale czasem ów proces przebiega inaczej, Forry. - Obrócił się i narysował inny diagram: NIESZKODLIWY | ZABÓJCA! | CHOROBA ULECZALNA | DOLEGLIWOŚĆ || PASOŻYT DOBROTLIWYPRYMITYWNE WŁĄCZENIE || SYMBIOZAKORZYSTNE WŁĄCZENIE - Jak widzisz, ten diagram jest identyczny z poprzednim, do momentu, gdy pierwotna choroba zanika. - Albo znajduje sobie kryjówkę. - Z pewnością. Tak jak E. coli znalazły sobie kryjówkę w naszych wnętrznościach. Bez wątpienia bardzo dawno temu bakterie - przod- kowie E. coli zabiły znaczną liczbę naszych przodków, nim stały się pożytecznymi symbiontami, jakimi są teraz, pomagając trawić nam pożywienie. To samo odnosi się do wirusów, jak zakładam. Dziedziczny rak i reumatyzm są obecnie czasowymi dolegliwościami. Później zaś te ge- ny zostaną korzystnie włączone; staną się elementem różnorodności genetycznej, jaka przygotuje nas na przyszłe komplikacje losowe. Założyłbym się, że znaczna część naszych obecnych genów pojawiła się w taki sam sposób: wtargnęła do naszych komórek w postaci najeźdźców.. Szurnięty sukinsyn. Szczęśliwie nie starał się skierować badań naszego laboratorium zanadto na prawą stronę swego magicznego dia- gramu. Nasze cudowne dziecko nieźle kapowało, jak się mają sprawy z instytucjami dostarczającymi funduszy na badania. Wiedział, że nie płacą nam za dowodzenie, iż wszyscy po części pochodzimy od wirusów. Instytucje te chciały, wręcz żądały postępu w studiach nad sposobami zwalczania infekcji wirusowych. Les więc skupił swe badania na drogach przenoszenia. Tak, oczywiście, wy wirusy potrzebujecie nosicieli, nie? To znaczy, jak zabijecie kogoś, musicie znaleźć sobie tratwę ratunkową, na któ- rej możecie porzucić zatopiony przez was statek, by przenieść się do wnętrza innej nieszczęsnej ofiary. To samo występuje, gdy facet jest twardy, walczy i skutecznie się wam przeciwstawia - trzeba się wynosić. Zawsze w ruchu. Cholera, gdybyście nawet zawarły pokój z ludzkim ciałem, tak jak sugerował Les, nadal chciałybyście się rozprzestrzeniać, nie? Koloni- zatorzy całą gębą, wy małe sukinsyny. Och, wiem. To po prostu selekcja naturalna. Te wirusy, które przypadkowo znajdą dobry sposób przenoszenia, rozprzestrzeniają się: Te, które nie znajdą - nie. Ale to takie niesamowite. Czasem mam wrażenie, że jest w tym jakaś celowość... A więc grypa sprawia, że kichamy. Tyfus powoduje biegunkę. Przy ospie powstają strupy, które wysychają, odpadają i ulatują z wia- trem, by je wchłonęli najbliżsi pacjenta. Zawsze jest to sposób opuszczenia statku. Kolonizacji. Kto wie? Może jakiś dawny wirus spowodował nabrzmienie warg, które sprawiło, że zachciało się nam pocałunków? Ha! Może jest to przykład "korzystnego włączenia" z diagramu Lesa... zachowujemy skłonność długo po tym, jak przyczynowy patogen dawno wymarł! Cóż za pomysł. Tak więc nasze laboratorium dostało znaczną sumę pieniędzy na studia nad drogami przenoszenia. I tak Les znalazł ciebie, ALAS. Zro- bił wielki wykres obejmujący wszelkie możliwe drogi, którymi infekcja może przenieść się z jednej osoby na drugą, i kazał nam badać je wszystkie, jedną po drugiej. Sobie zostawił bezpośrednie zakażenie, z krwi do krwi. Miał po temu powody. Po pierwsze, Les był altruistą. Niepokoił się paniką i nieuzasadnionymi pogłoskami, jakie się szerzyły na temat brytyjskich banków krwi. Zdarzały się przypadki rezygnacji pacjentów z niezbędnych operacji chirurgicznych. Mówiło się nawet o tym, by zacząć tu to sa- mo, co robili już niektórzy co zamożniejsi w Stanach: gromadzenie własnej krwi (przy olbrzymich kosztach), by w razie konieczności unikać szpitalnych zapasów. Wszystko to niepokoiło Lesa. Gorsza jednak sprawa była z potencjalnymi dawcami, którzy wstrzymywali się z oddawaniem krwi, bo słyszeli jakieś głupie plotki, że w ten sposób można się zarazić. Cholera jasna, nikt nigdy się niczym nie zaraził przy o ddawaniu krwi... nikomu w ogóle nic nie było poza może lekkim zawrotem głowy i przejedzeniem tymi wszystkimi czekoladkami i herbatnikami, jakie ci potem dawali. Co się zaś tyczy możliwości wszczepienia HIV przy transfuzji krwi, to nowe testy na przeciwciała wkrótce poradziły sobie z tym problemem. Głupie plotki jednak się szerzyły. Ludzie muszą mieć zaufanie do swych banków krwi. Les chciał położyć kres tym wszystkim niemądrym obawom raz i na zawsze, za pomocą jednego, decydującego programu badań. Ale nie był to jedyny powód, dla którego zarezerwował sobie infekcje z krwi do krwi. - Jasne, tej drogi używają niektóre paskudne wirusy, jak AIDS. Ale na niej również mogę znaleźć starsze - wyjaśniał podniecony. - Wi- rusy, które n i e m a 1 zakończyły proces Stawania się łagodnymi. Te, które zostały tak ładnie dobrane, iż zachowują się bardzo spokoj- nie, prawie nie dokuczając swoim nosicielom. Może nawet znajdę jakiś współdziałający. Taki, który faktycznie w s p o m a g a ciało ludzkie. - Nie odkryty pasożyt człowieka - parsknąłem z powątpiewaniem. - A dlaczego nie? Jeśli nie powoduje oznak choroby, nikt nie zwraca na niego uwagi! To może być zupełnie nowe pole badań, Forry! Mimowolnie poczułem doń szacunek. Właśnie w ten sposób zyskało sobie opinię cudownego dziecka - dzięki przebłyskom intuicji. Nie wygasły one u niego podczas studiów. Podejrzewam nawet, że to dlatego ja się uczepiłem jego i jego laboratorium, mocno się starzejąc, by moje nazwisko znalazło się obok niego na opracowaniach naukowych. Przyglądałem się więc jego pracy. Wyglądała ona tak wątpliwie, tak cholernie głupio. I wiedziałem, że w końcu może jednak przynieść owoce. Dlatego też gdy Les zaprosił mnie, bym mu towarzyszył na konferencję w Bloomsbury, byłem przygotowany. Samo kolokwium okazało się niezbyt ciekawe, ale widziałem, że Les aż tryska chęcią podzielenia się nowinami. Po referatach poszliśmy ulicą Charing Cross do pizzerii, która była wystarczająco odległa od uniwersytetu, by mieć pewność, że w zasięgu słuchu nie znajdzie się żaden inny uczestnik, że w lokalu będą tylko normalni widzowie teatralni czekający na rozpoczęcie spektakli przy Leicester Square. Les resztkami tchu kazał mi przysiąc milczenie. Jak widać, potrzebował powiernika, a ja chętnie przystałem na tę rolę. - Ostatnio rozmawiałem z wieloma dawcami krwi - zaczął, gdy kelnerka przyjęła już zamówienie. - Wygląda, że choć wiele osób zrezy- gnowało z krwiodawstwa, spowodowane tym straty zostały niemal w całości wyrównane przez zwiększone oddawanie przez stałych dawców: - Brzmi to nieźle - przyznałem, całkiem szczerze. Nie miałem nic przeciwko wystarczającym zasobom krwi. Jeszcze w Austin z przy- jemnością patrzyłem, jak inni udają się do ambulansu Czerwonego Krzyża - byle tylko mnie nie kazano oddawać. Nie miałem na to ani czasu, ani ochoty, więc wykręciłem się malarią. - Znalazłem ciekawego gościa, Forry. Wygląda na to, że zaczął oddawać w wieku dwudziestu pięciu lat, a do tej pory przekazał już ze sto pięćdziesiąt litrów. Zrobiłem w myśli szybkie obliczenia. - Chwileczkę, on musiał już przekroczyć granicę wieku. - No właśnie! Przyznał mi się do tego, gdy obiecałem mu, że nic nie powiem. Wygląda, że nie chciał zaprzestać krwiodawstwa, gdy skończył sześćdziesiąt pięć lat. To twardy staruszek... parę lat temu przeszedł drobny zabieg chirurgiczny, ale w sumie trzyma się bardzo dobrze. Toteż gdy jego miejscowy Klub Krwiodawców zrobił mu wielkie przyjęcie pożegnalne, facet zmienił miejsce zamieszkania i za- rejestrował się w nowej stacji, pod fałszywym nazwiskiem i podając znacznie niższy wiek: - Facet wydaje się cokolwiek szurnięty, ale chyba nieszkodliwie. Myślę, że po prostu chce być potrzebny. Założę się, że podrywa pielę- gniarki i smakuje mu darmowe jedzenie... traktuje to jako wyżerkę co dwa miesiące, na którą zawsze może, liczyć, w towarzystwie przyjaznych, wdzięcznych osób. Dobrze, powiedzmy, że jestem egoistycznym sukinsynem, ale to nie znaczy, że nie umiem zrozumieć motywów altruistycznych. Tak jak większość typów wyzyskiwaczy, mam dobrego nosa do tego rodzaju motywacji, jakie kierują frajerami. Tacy jak ja muszą wiedzieć po- dobne rzeczy. - Na początku ja też tak myślałem - powiedział Les, kiwając głową. - Znalazłem jeszcze paru podobnych i postanowiłem nazwać ich "nałogowcami". Zrazu nie skojarzyłem ich z inną grupą; tymi, których nazwałem "neofitami". - Neofitami? - Tak jest. Chodzi o tych, co nagle zostali krwiodawcami, rozumiesz - bardzo szybko po tym, jak sami mieli poważne zabiegi chirur- giczne! - Może w ten sposób spłacają część rachunku za szpital? - Nie, nie o to chodzi. Mamy przecież powszechne ubezpieczenie społeczne, pamiętasz? A nawet w przypadku lecznictwa prywatnego, mogło to się odnosić tylko do pierwszych oddań. - Może więc wdzięczność? - Uczucie mi obce, ale jego zasadę potrafiłem zrozumieć. - Możliwe. Niektórym osobom zapewne po tak bliskim otarciu się o śmierć mogła wzrosnąć wrażliwość i postanowili stać się lepszymi obywatelami. W końcu pół godziny w stacji krwiodawstwa, parę razy w roku, to niewielka ofiara w zamian za... Obłudny wariat. Oczywiście, on sam był krwiodawcą. Les rozgadał się o obowiązkach wobec społeczeństwa i podobnych, aż w końcu przyszła kelnerka i przyniosła pizzę oraz dwa następne piwa. To go zamknęło na chwilę. Gdy jednak kelnerka odeszła, Les pochylił się naprzód; oczy mu błyszczały. - Ale nie, Forry. To nie spłacanie rachunku, ani nawet wdzięczność. Przynajmniej nie u wszystkich. Z tymi ludźmi zdarzyło się więcej niż tylko to, że stali się lepsi. To istni neofici, Forry. Zapisywali się do Klubów Krwiodawców - i to jeszcze nie wszystko! Wygląda na to, że w każdym przypadku nastąpiła zmiana osobowości. - Co masz na myśli? - Mam na myśli to, że w znacznej części te osoby, które przeszły operacje w ciągu ostatnich pięciu lat, całkowicie, jak się wydaje, zmie- niły swoją postawę wobec społeczeństwa! Stawszy się krwiodawcami, jednocześnie zwiększyły datki na cele dobroczynne, wstępowały do komitetów rodzicielskich i rad opiekuńczych harcerstwa, uaktywniały się w ruchach ekologicznych i antyaborcyjnych... - Do rzeczy, Les. O co ci konkretnie chodzi? - O co mi chodzi? - Potrząsnął głową. - Prawdę mówiąc, niektóre z tych osób zachowują się jak nałogowcy... jak nałogowcy nawróceni na altruizm. I właśnie mi przyszło do głowy: to może być nasz nowy typ nosicielstwa. Powiedział to tak po prostu. Oczywiście spojrzałem na niego, nic nie rozumiejąc. - Nowy typ nosicielstwa! - wyszeptał z przejęciem. - Zapomnij o tyfusie, ospie czy grypie. To amatorszczyzna! Prymityw, co zdradza swoje działanie przez kichanie; łuszczenie się i sraczkę. Jasne, AIDS używa krwi i seksu, ale jest tak cholernie w tym ordynarny, że zmusił nas, byśmy sobie go uświadomili, opracowali testy, rozpoczęli długi, powolny proces izolacji. Lecz ALAS... - Alas? - A-L-A-S. - Uśmiechnął się. - Tak właśnie nazwałem ów nowy wyizolowany przeze mnie wirus. Jest to skrót od "Acquired Lavish Al- truism Syndrome".(Nabyty Zespół Hojnego Altruizmu) Jak ci się to podoba? - Wcale. Czy chcesz mi wmówić, że istnieje wirus, co wpływa na działanie umysłu ludzkiego? I w taki skomplikowany sposób? - Nie chciałem wierzyć, a jednocześnie byłem straszliwie przerażony. Wirusy i nosicielstwo napawały mnie zawsze przesądnym strachem. Les faktycznie dał mi teraz popalić. - Nie, oczywiście, że nie - zaśmiał się. - Ale wyobraź sobie prostszą możliwość. Co będzie, jeśli jakiś wirus pewnego dnia wpadnie na pomysł, jak sprawić, by ludzie p o 1 u b i 1 i krwiodawstwo? Myślę, że wówczas tylko mrugałem oczami, niezdolny do jakiejkolwiek innej reakcji. - P o m y ś 1, Forry! Pomyśl o tym staruszku, o którym mówiłem wcześniej. Powiedział mi, że gdzieś co dwa miesiące, bezpośrednio przed dozwolonym terminem kolejnego oddawania, czuje się "cały pełny w środku". To przykre uczucie mija, gdy znowu odda krew! Znowu zamrugałem. - I powiadasz, że za każdym razem, gdy ten facet odda krew, faktycznie działa na rzecz swego pasożyta, dostarcza- jąc mu nowych nosicieli... - A są to ci, którzy przeżywają operacje, bo szpital daje im świeżą krew, a wszystko dlatego, że nasz staruszek był tak hojny, jasne! I biorcy zostają zainfekowani. Tylko jest to tym razem subtelny wirus, nie żarłoczny sukinsyn, jak AIDS czy nawet grypa. Siedzi cicho. Kto wie, może nawet osiągnął poziom współżycia ze swymi nosicielami - atakuje ich wrogów albo... Zobaczył wyraz mojej twarzy i zamachał rękami. - Dobrze wiem, że to fantastyczne. Ale pomyśl nad tym! Ponieważ nie ma żadnych ob- jawów chorobowych, nikt do tej pory nie pomyślał szukaniu tego wirusa. O n - g o w y i z o 1 o w a ł, zdałem sobie nagle sprawę. I momentalnie rozumiejąc, co to może oznaczać dla mojej kariery, zacząłem szybko główkować, zastanawiając się, jak umieścić swoje nazwisko na jego artykule, gdy go opublikuje. Tak byłem tym zaabsorbowa- ny, że na moment straciłem wątek jego monologu. - ...I teraz dochodzimy do najciekawszej sprawy. Jak sądzisz, co normalny, egoistyczny zwolennik partii konserwatywnej pomyśli sobie, kiedy nagle stwierdzi, że odczuwa potrzebę wizyt w stacji krwiodawstwa tak często, jak mu wolno? - Mmm. - Potrząsnąłem głową. - Że został opętany? Zahipnotyzowany? - Nonsens! - parsknął Les. - Nie tak działa psychika człowieka. Nie, my robimy wiele rzeczy, nie znając powodów. Potrzebne są nam jednak preteksty, abyśmy mogli u z a s a d n i ć swoje postępowanie! Jeśli nie ma racjonalnego wyjaśnienia naszego zachowania, wymy- ślamy inne, najchętniej takie, co pozwolą nam mieć o sobie wyższe mniemanie. Ego to potężna motywacja, przyjacielu. Hej, pomyślałem, nie ucz ojca dzieci robić. - Altruizm - powiedziałem na głos. - Stwierdzają; że regularnie biegają do stacji krwiodawstwa, uzasadniają więc, że to dlatego, iż są d o b r y m i ludźmi... Są z tego dumni, chwalą się tym... - No i skapowałeś - orzekł Les. - A ponieważ są dumni, nawet chełpią się swoją świeżo otrzymaną hojnością, będą się starali ją rozpo- wszechnić, przenieść na inne aspekty swego życia! - Wirus altruizmu! - wyszeptałem z przerażeniem. - Jezu, Les, gdy my to ogłosimy... Zamilkłem, gdy spostrzegłem jego nagłe zmarszczenie brwi i od razu pomyślałem, że to z powodu tego "my". Oczywiście myliłem się; Les zawsze chętnie dzielił się zasługami. Nie, jego zastrzeżenia miały znacznie poważniejsze podłoże. - Jeszcze nie, Forry. Na razie nie możemy tego opublikować. Potrząsnąłem głową. - Dlaczego nie? To wielka sprawa, Les! Dowód na to, co zawsze twierdziłeś, o symbiozie i w ogóle. Z tego nawet może być Nobel! Zachowałem się nietaktownie: na głos wymieniłem Najwyższy Cel. On jednak zdawał się tego nie dostrzegać. Cholera. Że też Les nie jest taki jak inni biolodzy, których bardziej niż wszystko inne pociąga magia Sztokholmu. Ale nie. Widzicie, Les był urodzonym, auten- tycznym altruistą. To oczywiście jego wina. Jego i jego cholernych cnót; to one doprowadziły mnie do tego, co postanowiłem zrobić. - Nie rozumiesz, Forry? Jeśli opublikujemy, oni opracują test na wykrywanie wirusa ALAS. Dawcy nosiciele zostaną odsunięci od stacji krwiodawstwa, tak jak ci, co mają AIDS, syflisa czy żółtaczkę zakaźną. A to byłaby niezwykle okrutna męczarnia dla tych biednych na- łogowców i nosicieli. - W dupie mam nosicieli! - prawie wrzasnąłem. Paru bywalców pizzerii spojrzało w moją stronę. Desperackim wysiłkiem ściszyłem głos. - Słuchaj, Les, nosiciele zostaną uznani za chorych, nie? I znajdą się pod opieką lekarską. A jeśli wystarczy tylko puścić im krew, by poprawić ich samopoczucie, to da się im parę garści pijawek! Les uśmiechnął się. - Sprytne. Ale to nie jedyny, a nawet nie główny motyw mojego wahania, Forry. Nie, nie mam zamiaru na razie pu- blikować i to moja ostateczna decyzja. Po prostu nie mogę pozwolić, by ktoś zwalczył tę chorobę. Ona musi się rozprzestrzeniać, stać się epidemią. Nawet zarazą. Patrzyłem na niego i widząc wyraz jego oczu pojąłem, że Les jest czymś więcej niż altruistą. Zaraził się tą szczególnie złośliwą z wszystkich ludzkich dolegliwości, kompleksem Mesjasza. Les chciał zbawić świat. - Nie widzisz? - pytał natarczywie, z gorliwością neofity. Samolubność i chciwość niszczą naszą planetę, Forry! Ale natura zawsze znaj- duje sposób, i tym razem owa symbioza może być :naszą ostatnią szansą, jedyną okazją, by stać się lepszymi ludźmi, nauczyć się współ- pracy, nim będzie za późno! To, z czego jesteśmy najbardziej dumni, nasze płaty czołowe, owe kawałki szarej materii nad oczami, co sprawiają, że jesteśmy o tyle mądrzejsi od zwierząt - co nam dobrego przyniosły, Forry? Niewiele. M y ś 1 e n i e m nie wypracujemy sobie drogi wyjścia z kryzysów XX wieku. Albo nie samym myśleniem. Potrzeba nam czegoś jeszcze. I słuchaj, Forry, mam pewność, że ALAS to coś jeszcze. Musimy utrzymać to w tajemnicy, przynajmniej dopóki on się tak nie zakorze- ni, że nie będzie drogi odwrotu! Przełknąłem ślinę. - Jak długo? Ile jeszcze chcesz czekać? Aż płynie to na rozkład głosów w wyborach? Aż będzie już po głosowaniu? Wzruszył ramionami. - Och, co najmniej tak długo. Pięć lat. loże siedem. Widzisz, wirus trafia z zasady do organizmów tych ludzi, co niedawno przeszli operację, a są to przeważnie ludzie starsi. Szczęśliwie, mają często znaczne wpływy. Tak jak ci, co obecnie głosują na konserwatystów... Les mówił dalej. I jeszcze dalej. Ja chwytałem co drugie słowo, ale już zaczynałem dochodzić do owego brzemiennego w skutki wnio- sku. Siedem lat czekania na zasrane współautorstwo sprawi, to odkrycie będzie prawie bezużyteczne w mojej karierze, dla mych ambicji. Oczywiście, że mogłem zdradzić sekret Lesa, skoro go znałem. Ale to by tylko go rozdrażniło, a łatwo mógłby sobie przypisać Wyłącz- ność odkrycia. Ludzie zwykle pamiętają wynalazców, nie Zapłaciliśmy rachunek i poszliśmy do stacji metra Charing Cross, skąd mogliśmy przejechać do dworca Paddington, a stamtąd do Oxfordu. Po drodze, uciekając przed nagłą ulewą, wpadliśmy do lodziarni. Kupiłem lody dla nas obu. Dobrze pamiętam, że Les wziął truskawkowe; ja miałem malinowe. Gdy Les z roztargnieniem opowiadał o swych planach badawczych, z kącika ust spłynęła mu mała, różowa smużka. Udawałem, że słu- cham, ale moje myśli podążały już w nowym kierunku, ku rodzącym się planom i dokładnemu scenariuszowi zbrodni, jaką miałem po- pełnić. Byłaby to oczywiście zbrodnia doskonała. Detektywi z filmów gadają zawsze o "motywach, środkach i okazji". No więc motyw miałem wystarczający, ale tak fantastyczny, tak ukryty, że nikomu by nie przyszedł do głowy. Środki? Psiakrew, pracowałem w specjalności, w której środków było aż nadto. Cała galeria trucizn i patogenów. Jesteśmy ostrożnymi pracownikami, ale... wypadki się zdarzają. To samo tyczy się okazji. Był, oczywiście, pewien problem. Sława naszego cudownego dziecka była tak olbrzymia, że nawet gdyby mi się udało go załatwić, nie odważyłbym się natychmiast wystąpić z odkryciem. Niech go diabli, wszyscy od razu by przyjęli, że to i tak jest jego dzieło albo że co najmniej pod jego "kierownictwem" w laboratorium dokonano odkrycia ALAS. Poza tym zbyt wielka sława dla mnie zaraz po jego śmierci mogłaby sprawić, że ktoś zacząłby się domyślać motywu. A więc, zdałem sobie sprawę, nawet jeśli Les umrze, będzie miał tę swoją zwłokę. Może nie siedem lat, ale trzy lub cztery, w których czasie wrócę do Stanów, zacznę osobny kierunek badań, potem subtelnie pokieruję nimi tak, by dokładnie uwzględniły wszystkie pod- stawy, jakie Les ustalił ostatnio podczas swych przebłysków natchnienia. Zwłoka mnie nie cieszyła, ale kiedy już wszystko minie, bę- dzie to wyglądało jako całkowicie moja praca. Żadne współautorstwo dla Forry'ego, mowy nie ma! Cały urok tej zbrodni polegał na tym, że nikt nigdy nie pomyśli o łączeniu mego nazwiska z tragiczną śmiercią przed laty mego kolegi i przyjaciela. W końcu czyż jego śmierć nie była dla mnie przeszkodą na drodze do kariery? "Szkoda, że biedny Les nie żyje i nie może widzieć twoich sukcesów!" będą mówić moi rywale, tłumiąc zazdrość, gdy ja będę pakował walizki do Sztokholmu. Oczywiście nic z tego nie ujawniło się na mojej twarzy ani w słowach. Obaj mieliśmy swoje zwykłe zadania. Jednak prawie co dzień przez wiele godzin pomagałem Lesowi przy "naszych" tajnych badaniach. Na swój sposób były to cudowne dni, a Les nie skąpił po- chwał dla mojej powolnej, żmudnej, ale systematycznej metody ucieleśniania jego pomysłów. Przygotowania robiłem powoli, wiedząc, że Les się nigdzie nie spieszy. Razem zbieraliśmy dane. Wyizolowaliśmy, a nawet wykrystali- zowaliśmy wirusa, otrzymaliśmy dyfrakcje rentgenowskie, wykonaliśmy badania epidemiologiczne, wszystko w najgłębszej tajemnicy. - Wspaniałe! - wykrzykiwał Les badając, w jaki sposób wirus ALAS zmusza swych nosicieli do odczuwania potrzeby "dawania". Wy- myślał eleganckie, wyczerpujące, wszystko wyjaśniające mechanizmy, które przypisywał selekcji losowej, przy czym ja nie mogłem się oprzeć i sam z kolei przypisywałem je jakiejś niewiarygodnie przewrotnej postaci inteligencji. Im częściej stwierdzaliśmy, jak subtelne i skuteczne są jego metody, tym bardziej Les go podziwiał i tym bardziej ja nienawidziłem tych kupek RNA i białka. Nienawidziłem go tym więcej, że wyglądał tak niewinnie Les uważał go nawa za przyjaznego człowiekowi. I dlatego cieszyłem się z moich planów. Cieszyłem się, ie pokrzyżuję Lesowi zamiar oddania ALAS władzy nad światem. Miałem zamiar uratować ludzkość od tego przyszłego animatora kukiełek. Jasne, opóźnię moje ostrzeżenie, by osiągnąć swój cel, ale ostrzeżenie nastąpi, i, to prędzej, niż podejrzewa mój niechciany współobywatel. Les nawet nie podejrzewał, że wykonuje podstawy pracy, za którą ja zgarnę wszelkie zaszczyty. Każdy przebłysk intuicji, każde "Eure- ka!" znalazło się w moim prywatnym notesie, obok własnych kolumn nudnych danych. Tymczasem robiłem przegląd środków stojących do mojej dyspozycji. Ostatecznie zdecydowałem się na szczególnie złośliwy szczep dengi. Mamy w Teksasie stare powiedzenie: "Kura to metoda, którą stosuje jajko do wytwarzania następnych jajek." Dla biologa, obznajomionego z tymi wszystkimi łacińskimi i greckimi terminami, to powiedzenie przybiera bardziej "naukową" formę.. Ludzie są "zygotami" powstałymi z komórek diploidalnych, zawierających 46 chromosomów w parach... z wyjątkiem naszych haplo- idalnych komórek płciowych, inaczej "gamet". Gamety męskie to plemniki, męskie natomiast to jaja, a każda gameta zawiera tylko 23 chromosomy. Biolodzy powiadają więc, że "zygota to metoda, którą stosuje gameta do wytwarzania następnych gamet". Sprytne, nie? Ale dowodzi, jak trudno jest znaleźć w przyrodzie Praprzyczynę... jakiś punkt kluczowy łamigłówki, do którego można by dopasować całą resztę. Chodzi oczywiście o to, co było pierwsze: jajo czy kura? "Człowiek jest miarą wszechrzeczy", głosi inne stare i mądre powiedzenie. Jasne! Powiedz to współczesnemu technokracie. Znałem kie- dyś faceta, co lubił science fiction; opowiedział mi raz historię; jaką pewnego razu przeczytał. Jej autor twierdził, że jedyną i wyłączną przyczyną istnienia ludzkości, wytworzenia mózgów i tak dalej, jest zbudowanie przez nią statków kosmicznych, by za ich pośrednic- twem m u c h y d o m o w e mogły się rozpowszechnić i skolonizować galaktykę. Ale to nic w porównaniu z tym, w co wierzył Les Adgeson. On tak mówił o zwierzęciu, któremu na imię człowiek, jakby opisywał istną Organizację Narodów Zjednoczonych. Od E. coli w naszych kiszkach, poprzez mitochondria, co dostarczają energii naszym komórkom, aż do wnętrza samego DNA... Les uważał to wszystko za wielki mrówkowiec opierający się na zasadzie kompromisu, negocjacji, s y m b i o z y. Twierdził, że większość zawartości naszych chromosomów pochodzi od wirusów, które ongiś były naszymi wrogami. Symbioza? Obraz, jaki Les wytworzył w moim umyśle, przypominał teatrzyk miniaturowych lalkarzy poruszających i szarpiących nami za pomocą białkowych sznurków, czyniących nas marionetkami tańczącymi w rytm ich muzyki, wykonującymi ich perfidne, egoistycz- ne polecenia. A ty, ty byłeś najgorszy! Tak jak większość cyników, zawsze w sekrecie pokładałem ufność w naturze człowieka. Tak, większość ludzi to świnie. Zawsze to wiedziałem. I choć ja sam jestem wyzyskiwaczem, mam tyle uczciwości, by to przyznać. W głębi jednak my, wyzyskiwacze liczymy na szczerą, niczym nie uzasadnioną hojność innych, ów tajemniczy, zagadkowy altruizm in- nych, tych dobrych, nie wiedzieć czemu porządnych ludzi... z których z pozoru drwimy pogardliwie, ale w sekrecie podziwiamy i szanu- jemy. I wtedy ty się zjawiłeś, niech cię cholera. Ty z m u s i ł e ś ludzi, by się właśnie tak zachowywali. Nie będzie już żadnej tajemnicy, gdy zakończysz swe dzieło. Żadnego zakątka nieprzenikalnego dla cynizmu. Psiakrew, jak ja cię znienawidziłem! Podobnie jak znienawidziłem Leslie Adgesona. Robiłem plany, opracowywałem swą wspaniałą bitwę przeciwko wam obu. W tych ostatnich dniach niewinności czułem się wściekle, och, jak wściekle zdeterminowany. Tak wspaniale zdecydowany i panujący nad wła- snym przeznaczeniem. W sumie zaś wyszło rozczarowanie. Nie zdążyłem skończyć przygotowań, nastawić swej pułapki, odpowiednio umieścić owego odłam- ka szkła zanurzonego w odpowiedniej mieszance śmiercionośnych mikroorganizmów. Zjawił się bowiem wówczas CAPUC, na moment przed tym, jak miałem wstąpić na drogę zbrodni. CAPUC zmienił wszystko. Catastrophic Auto-immune PUlmonary Collapse...( Katastrofalna Samoodporna Zapaść Płucna) pełna nazwa potwora, przy AIDS wyda- je się jedynie drobną dolegliwością. Zrazu wydawał się niepokonany. Jego sposób nosicielstwa był całkowicie nieznany, a czynnik wy- wołujący długo nie poddawał się identyfikacji. Tym razem nie było łatwej do identyfikacji grupy, szczególnie narażonej na zakażenie nową chorobą, choć największe jej ogniska wy- stępowały w krajach uprzemysłowionych. W niektórych strefach szczególnie podatne były dzieci szkolne, w innych - sekretarki i pocz- towcy. Naturalnie wszystkie główne laboratoria epidemiologiczne zostały w to włączone. Les przewidywał, że patogen okaże się podobny do prionów wywołujących półpaśca u owiec oraz pewne choroby roślin... priony to forma pseudożycia jeszcze prostsza niż wirus i jeszcze trudniejsza do wykrycia. Był to pogląd mniejszościowy, wręcz heretycki, aż w końcu ośrodek w Atlancie, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy, wypróbował teorie Lesa i odnalazł te właśnie uśpione wiroidy, których istnienie Les przewidział - w k 1 e j u używanym do zalepiania kopert, kartonów z mlekiem oraz do naklejania znaczków. Les stał się oczywiście bohaterem, podobnie jak większość z nas, pracujących w jego laboratorium. W końcu stanowiliśmy pierwszą li- nię obrony - a straty były okropne. Przez jakiś czas nie zezwalano na pogrzeby i inne zgromadzenia publiczne - zrobiono jednak wyjątek dla Lesa. Jego kondukt żałobny miał kilometr długości. Mnie poproszono o wygłoszenie mowy nad grobem. A kiedy zwrócono się do mnie, abym przejął jego laborato- rium, zgodziłem się. Oczywiście więc zaczynałem zapominać o ALAS. Wojna przeciwko CAPUC pochłonęła wszystkie rezerwy społeczne. A ja, choć może jestem egoistą, potrafię jak szczur się domyślić, kiedy warto włączyć się do , walki o uratowanie tonącego okrętu szczególnie jeśli na ho- ryzoncie nie widać innego portu. Ostatecznie nauczyliśmy się walczyć z CAPUC. Kuracja obejmowała podawanie leków oraz wytwarzanie autoszczepionki w szpiku pa- cjenta przez zaaplikowanie mu niebezpiecznej dawki związku wanadowego, którego skład opracowałem metodą prób i błędów. Prze- ważnie to działało, choć pacjenci przechodzili wielki stres i często potrzebowali całkowitego przetoczenia krwi, aby przejść przez naj- niebezpieczniejszy okres. Banki krwi jeszcze bardziej się opróżniły, ale teraz ludzie chętniej reagowali na apele o oddawanie krwi, tak jak w czasie wojny. Nie powinienem się dziwić, kiedy ozdrowieńcy zgłaszali się tysiącami. Ale przecież wówczas nie pamiętałem, o ALAS, prawda? Pokonaliśmy CAPUC. Jego system nosicielstwa okazał się zbyt niepewny, zbyt łatwy do przerwania, od kiedy go zidentyfikowaliśmy. Ten biedny, mały wiroid nie miał szansy dotrzeć nawet do stadium "negocjacji" według diagramu Lesa. No i dobrze, na tym polegają sukcesy. Otrzymałem wiele zaszczytów, na które nie zasługiwałem. Król nadał mi godność Rycerza Imperium Brytyjskiego za to, że uratowałem księcia Walii. Zostałem zaproszony na obiad do Białego Domu. Wielka mi rzecz. Świat doznał potem wytchnienia. CAPUC tak wystraszył ludzi, że z pozoru stało się to motywem do nowego okresu współpracy. Mo- głem _wtedy oczywiście nabrać podejrzeń. Wkrótce jednak przeniesiono mnie do WHO, gdzie miałem mnóstwo obowiązków związa- nych z Ostateczną Rozprawą z Głodem. Do tej pory zresztą zapomniałem już o ALAS. Zapomniałem o tobie, nie? Minęło wiele lat, moja gwiazda jaśniała coraz silniej, stałem się znany, poważany, uwielbiany. Ironia losu sprawiła, że swoją nagrodę Nobla odbierałem nie w Sztokholmie, lecz w Oslo. Popatrz tyl- ko. Najlepszy dowód, że każdego można wywieść w pole. A jednak nie sądzę, żebym całkowicie zapomniał o tobie, ALAS. Gdzieś tam tkwiłeś w zakamarkach pamięci. Podpisano układy pokojowe. Mieszkańcy krajów uprzemysłowionych zgodzili się na okresową obniżkę swojego poziomu życia na rzecz walki z nędzą i ochrony środowiska. Nagle, jak się wydawało, wszyscy wydorośleliśmy. Inni cynicy, ludzie, z którymi nieraz się upija- łem - i gadałem o ciemnych perspektywach dla parszywej, żałosnej ludzkości - stopniowo porzucili swe przekonania, jak się to dzieje z pesymistami, gdy świat nabiera różowych barw, zbyt różowych nawet jak dla cyników, tak że nie mogą pominąć ich milczeniem jako rzekomo przemijającego rozbłysku na drodze do piekła. A jednak moje rozmyślania trwały nieprzerwanie. Podświadomość moja wiedziała bowiem, że to wszystko nie jest autentyczne. I wówczas wśród powszechnej radości powróciła trzecia wyprawa marsjańska i przywiozła ze sobą TARP. Wtedy właśnie stwierdziliśmy, jak dobrot1iwe były faktycznie dotychczas znane nam patogeny. Późną nocą, potykając się z przemęczenia pracą stawałem przed portretem Lesa wiszącym naprzeciwko mojego gabinetu i przeklinałem go za jego cholerną teorię symbiozy. Wyobraźcie sobie, że ludzkość osiąga związek symbiotyczny z TARP! To byłoby coś. Wyobraź sobie, Les, te wszystkie o b c e geny dodane do naszego dziedzictwa, do naszej bogatej ludzkiej różnorodności! Tyle że TARP nie interesował się specjalnie "negocjacjami". Jego styl był twardy, śmiercionośny, a ośrodek przenoszenia stanowił wiatr. Świat patrzył na mnie i na moich towarzyszy, czekając na wybawienie. Ja jednak, niezależnie od moich wszystkich sukcesów i wielkiej sławy, wiedziałem, że w sumie jestem wart niewiele. Zawsze będę wiedział - pomimo wszelkiej wdzięczności i sławy - kto mnie przerastał o całe lalą świetlne. Godzinami, całe dnie i noce ślęczałem nad notatkami pozostawionymi przez Leslie Adgesona, szukając natchnienia, szukając nadziei. Tak właśnie natknąłem się znowu na ciebie, ALAS. Znowu c i ę znalazłem. Och, to prawda, że teraz jesteśmy lepsi. Co najmniej jedna czwarta ludzkości musi posiadać twój DNA. I poprzez ten swój nowo odnale- ziony, niewytłumaczalny; zracjonalizowany altruizm wytyczyli oni drogę, którą poszli inni. Każdy zachowuje się tak cholernie dobrze w tej obecnej niedoli. Jeden pomaga drugiemu, pielęgnuje chorego, wszyscy tyle z siebie da- ją. Ciekawa rzecz jednak. Gdybyś nie zrobił nas tak cholernie skorymi do współpracy, zapewne nigdy nie dotarlibyśmy do tego zasranego Marsa, nie? A gdybyśmy jednak dotarli, starczyłoby porządnej paranoi na to, by członków wyprawy poddać uczciwej kwarantannie. Ale, przypominam sobie, ty nie planujesz, prawda? Jesteś po prostu kłębkiem RNA wpakowanym w otoczkę proteinową, mającym tę przypadkowo zdobytą cechę skłaniania ludzi do oddawania krwi. Tylko tyle, nie? Nie wiedziałeś więc, że czyniąc nas "lepszymi" wy- stawiasz nas na cel TARP? Nie wiedziałeś? Teraz mamy już nieco paliatywów; niektóre z nowych metod przynoszą pewne rezultaty. Szczerze mówiąc, ostatnie informacje są po prostu fantastyczne. Wydaje się, że może uda się nam uratować około piętnastu procent dzieci. Połowa z nich może nawet będzie płod- na. Dotyczy to krajów, wśród których następowało znaczne przemieszanie ras. Heterozygotyzm i różnorodność genetyczna, jak się wydaje, rodzą wyższą odporność. Narody z "czystymi" wąskimi genealogiami będą trudniejsze do uratowania, ale rasizm ma w końcu swoją ce- nę. Szkoda małp i koni, ale przynajmniej spowoduje to, że odrosną lasy. Tymczasem wszyscy jakoś dają sobie radę. Nie ma paniki, o jakiej można przeczytać w przypadku dawnych plag. Wygląda na to, że wszyscy wydorośleliśmy. Pomagamy sobie wzajemnie. Ja jednak wciąż noszę w portfelu kartę stwierdzającą, że jestem praktykującym świadkiem Jehowy, a moja grupa krwi to AB Rh(-) i że jestem uczulony na prawie wszystko. Transfuzje to bardzo powszechny teraz rodzaj kuracji, a ja jestem ważną osobą. Ale nie wezmę krwi. Nie wezmę. Oddaję, ale nigdy nie dam sobie zrobić transfuzji. Nawet gdybym miał paść. Nie dostaniesz mnie, ALAS. Nie dostaniesz. Jestem złym człowiekiem. Myślę, że biorąc wszystko pod uwagę zrobiłem w życiu więcej dobra niż zła, ale stało się to przypadkowo, w wyniku zbiegu okoliczności i kaprysów losu. Nie mam władzy nad światem, ale mogę, przynajmniej podejmować decyzje wobec siebie. Tak jak podejmuję tę właśnie. Wyszedłem z mojej wieży, gdzie prowadziłem badania, na ulice pełne zatłoczonych klinik i szpitali. Tu teraz pracuję. I nie ma to znaczenia, że postę- puję tak samo jak inni w tych czasach. Oni wszyscy są marionetkami. Uważają, że postępują altruistycznie, ale ja wiem, że to twoje ku- kiełki, ALAS. Ale ja jestem c z ł o w i e k i e m, słyszysz mnie? Sam podejmuję decyzje. Gorączka pali moje ciało, gdy przechodzę od łóżka do łóżka, biorąc ich za ręce, gdy wyciągają je do mnie szukając pociechy; robiąc wszystko, co w mojej mocy, by ulżyć ich cierpieniu, by uratować choć kilku. Nie dostaniesz mnie, ALAS. To właśnie postanowiłem. Steven Gould Brzoskwinie dla szalonej Molly W nocy wiatr oderwał od zachodniej ściany budynku, pewnie gdzieś w okolicy 630 piętra, jakiegoś jednozaczepowca. Słyszałem go, gdy przelatywał koło mnie wrzeszcząc wniebogłosy, jakby chciał wykorzystać ostatnią okazję do wyrażenia swojej opinii, chociaż szansa ta nadeszła tak niespodziewanie, że z całą pewnością nie zdawał sobie do końca sprawy, na czym ona polegała. Wkrótce potem uderzył w przekaźnik mikrofal na piętrze 542, nawet dość mocno, i już było po szansie. Czterdzieści pięć sekund później jego szczątki wylądowały w Zatoce Buffalo. Aligatory były chyba bardzo zadowolone. Nie wiem, czy nawalił mu blok, pękła lina, czy może dureń nie umiał po prostu zawiązać porządnego węzła. W każdym razie nieźle mnie nastraszył. Położyłem się z powrotem spać dopiero wtedy, kiedy sprawdziłem wszystkie cztery punkty zaczepienia, liny i węzły. Czy on naprawdę musiał tak wrzeszczeć? Nic z tego, i tak usłyszałbym, jak rozwala się o pręty anteny. Głupi jednozaczepowiec. Następnego ranka obudziłem się dużo wcześniej niż zazwyczaj, ktoś bowiem szarpał za jedną z moich lin w tempie adagio, bum, buty jak w drugiej części VII Symfonii Ludwiga. Była to Szalona Molly. - Nie śpisz, Bruce? - zapytała. - Już nie - jęknąłem. Wcale nie nazywam się Bruce. Molly, nie wiedzieć czemu, nazywa wszystkich tym imieniem. - Szto eto, Molly? Przycupnęła na jednym z metrowych sześcianów rozmieszczonych na ścianach budynku w celu wytworzenia warstwy mikrozawirowań powietrza. Ubrana była we wściekle kwieciste, szkarłatne kimono, jadowicie zielone szorty, bluzę i jedwabne skarpetki. Jaskrawo- pomarańczowa lina asekuracyjna, wypełzająca spod kimona niczym wąż kryjący głowę w jego fałdach, niknęła za rogiem budynku - Mam przesyłkę dla Bruce'a, Bruce. Odwróciłem się i spojrzałem w dół. W twarz uderzył mi podmuch wilgotnego wiatru. W ciągu nocy napłynęły niskie chmury kryjąc podnóże wieży, ale jej cień kładł się wyraźną, długą krechą na kłębiastą, szarą powierzchnię. - O rany, Molly! Przecież wiesz, że on zaczyna służbę dopiero za godzinę. - Cholera, a więc już się zgodziłem! - W porządku. Wpadnę do ciebie, jak tylko się ubiorę. Mrugnęła dwa razy. Jej oczy były jak dwa kamyki w twarzy tak pomarszczonej i spalonej przez słońce, że nie sposób było odgadnąć jej wieku. - Dobra, Bruce - powiedziała, po czym wstała i zeskoczyła z sześcianu. Po pięciu metrach lina napięła się i pociągnęła ją skosem w bok, za róg budynku. Dopiero wtedy wypuściłem powietrze z płuc. Nie darmo nazywa się ją Szaloną Molly. Ubrałem się, popiłem wody ze zbiornika, odlałem się na chmury (a co miałem innego zrobić?) i zwinąłem śpiwór. Południowa ściana błyszczała oślepiająco w słońcu, oświetlona dodatkowo promieniami odbijającymi się od wiszącej w dole powłoki chmur. Na rogu założyłem więc szkła. Gniazdo Molly zwisało niczym siedlisko os z rury wylotu klimatyzacji na 611 piętrze. Zostało utkane, uszyte, sklecone, powiązane, po- spinane i połączone w jedną całość. Wyglądało dokładnie tak, jak wygląda gniazdo os na błyszczącej, chromowanej rurze. Nie wtapiało się w tło. Znajdująca się jakieś dwa piętra niżej klatka na gołębie jeszcze bardziej rzucała się w oczy. Została wykonana z papieru, arkuszy plasty- ku, drutu i cała była upstrzona ptasimi odchodami. Wisiała akurat tam, gdzie wisiała, ponieważ tylko głupiec mieszka p o d srającymi ptakami, a Molly, chociaż szalona, z całą pewnością nie była głupia. Siedziała u wejścia do swego gniazda, balansując na piętach niczym jeden z jej gołębi. Gapiła się przed siebie i coś gniewnie mruczała. - Co się stało, Molly? Źle spałaś? Spojrzała na mnie ostro. - Ten cholerny Bruce znowu porwał mi wczoraj trzy ptaki. Przywiązałem tobołek do jakiejś klamry w ścianie. - Który Bruce, Molly? Mówisz o jastrzębiu? - Tak, właśnie ten. A potem ten drugi Bruce spada w środku nocy i potem nie mogę już zasnąć, tylko nasłuchuję, czy nie nadlatuje ten cholerny jastrząb. - Cofnęła się robiąc mi miejsce. - Jastrzębie nie polują w nocy, Molly. Wzruszyła ramionami. - I co z tego? A wiesz, co by było, gdyby ten parszywy, cholerny Bruce dostał się do klatki? Wymordowałby mi w jedną noc połowę ptaków. - Ostrymi, gwałtownymi ruchami zaczęła zwijać jedną ze swoich lin. - Nie wiem, czy to jeszcze ma sens, Bruce. Gorąco latem. Chłodno zimą. Ci ze środka zamiast na Wyjców polują na mnie, Wyjce każą dawać sobie ptaki, bo jak nie, to mnie odetną. Jak nie ma słońca, to nie mogę gotować, chyba że oddam rękę albo nogę na opał. Nie ma świeżych warzyw ani owoców. Ten szurnięty facet z po- mocy społecznej, co ma lęk wysokości, przychodzi co jakiś czas i pyta, czy może mi pomóc. Mówię, że tak, żeby mi przyniósł trochę owoców, a on przynosi podanie o powtórne przyjęcie do budynku! Boże, zabiłabym kogoś za świeżą brzoskwinię! Chyba lepiej by mi było tam, w środku. - Być może, Molly. Lata lecą. - Gówno wiesz, Bruce! Zwariowałeś, czy co? Miałabym zamienić ten widok na sześć ścian? Oddychać tym świństwem, co oni wszyscy? Zostawić moje ptaki? Zrezygnować z wolności? Do cholery, po czyjej ty właściwie jesteś stronie? - Po twojej, Molly - roześmiałem się. Klnąc cały czas pod nosem zaczęła wiązać gołębie. Przyglądałem się wyblakłym wycinkom z gazet, które przyklejała bezpośrednio do ściany budynku. W świetle sączącym się przez pla- stykowe płyty tworzące dach dostrzegłem na jednym z nich Molly stojącą na szczycie McKinley. Data pod zdjęciem świadczyła, że było to dwadzieścia lat temu. Obok artykuł o jej drugiej próbie wejścia na Everest. Doniesienia o wspinaczkach na drapacze chmur w Nowym Jorku, Chicago i Los Angeles. Moją uwagę przykuła datowana wzmianka o jej udanym wejściu na południową fasadę El Capitan. Koń- czyła wtedy dokładnie czternaście lat. Spojrzałem jeszcze raz, żeby dokładnie zapamiętać, jaki to dzień. Musiałem policzyć w pamięci, żeby być zupełnie pewnym. Jutro Sza- lona Molly miała urodziny. Bruce, o którego chodziło, nazywał się Murry Zapata i był strażnikiem zewnętrznym terenów rekreacyjnych na południowym balkonie 480 piętra. Oznaczało to, że będę musiał zanieść ptaki 131 pięter w dół, czyli nieco ponad pół kilometra. A potem wrócić. Nawet tutaj, na wieżowcu Le Bab, gdzie co metr lub półtora znajdowały się jakieś klamry, wyloty powietrza albo te metrowe sześciany, me było to wcale łatwe zadanie. Nie opłacało mi się iść tylko z gołębiami Molly, więc opuściłem się pięć pięter niżej, by zobaczyć się z Lennym. Naprawdę trudno jest poruszać się dokoła jego mieszkania, bo na każdej płaszczyźnie poziomej stoi jakaś skrzynka albo doniczka. Zaha- czyłem się więc na jego wysokości i krzyknąłem, ile sił w płucach: - Hej, Lenny! Schodzę w dół. Masz coś dla Murry'ego? Wyprostował się, przerywając walkę z kępą kopru. - Tak, zaczekaj chwilę. Miał na sobie tylko szorty i uprząż. Był cały brązowy. Gdybym ja zrobił coś takiego, zamieniłbym się w plantację czerniaków. Lenny zniknął we wnętrzu swego namiotu, ja zaś ruszyłem w tamtą stronę, lawirując ostrożnie między roślinami. Czułem zapach ziemi - tutaj w górze bardzo rzadko spotykany. Bogaty, wręcz namacalny. Budził wspomnienia świeżo zaoranych pól lub dopiero co wykopa- nych grobów. Kiedy dotarłem do namiotu, Lenny wyszedł trzymając w ręku niewielką torbę. - Co tam masz? - zapytałem. Wzruszył ramionami. . - Czosnek, kminek i anyżek. Waga jest podana na opakowaniu. Murry nie powinien mieć z tym kłopotu; chicanos nigdy nie mają dość czosnku. Powiedz mu, że w przyszłym tygodniu będę miał trochę tych małych chili muy caliente. - Kapuję. - Aha, przy okazji: Fran wczoraj kazała ci powtórzyć, że ma kilka stokrotek. - Dobra. Czy ty hodujesz jakieś owoce, Lenny? - Na tych półkach? Myślałem kiedyś o karłowatej pomarańczy, ale zrezygnowałem. Mam trochę jeżyn, ale jeszcze nie dojrzały. Drzew nie ma gdzie zasadzić. W zeszłym roku posadziłem kantalupę, ale to za dużo kłopotu. Potrzebne są znacznie większe grządki niż moje. - Tak tylko zapytałem. - Jego torebka dołączyła do gołębi znajdujących się w plecaku. - Mogę późno wrócić. - Wiem, wiem - pokiwał głową. - Lepiej, że idziesz ty, a nie ja. Ostatnim razem Wyjce zabrali mi wszystkie pomidory. Uważaj tam na dole. Zajęli cały obwód między 520 a 530. - Doprawdy? Na szczęście to w niczym nie narusza mojej władzy zwierzchniej. Wzruszył ramionami. - Po prostu bądź ostrożny. Mogę się zgodzić na małą działkę dla nich. Na przykład kilka ząbków czosnku. - Jeszcze nikt nigdy nie brał działki z mojego ładunku. I nikomu to się nie uda. - A Daktyl? - Nie miałem z nim żadnych problemów. To tylko dzieciak. Lenny wzruszył ramionami. - Niejednego już posłali na dół - zauważył. - Uważaj, bo jak cię zepchną, to będziemy musieli szukać kogoś nowego do kursów. Bądź ostrożny. - To właśnie robię najlepiej. Fran mieszkała za rogiem, na wschodniej ścianie. Pielęgnowała kwiatki, przyjmowała szycie i pranie, a kiedy promienie słońca padały na jej baterię słoneczną, oglądała telewizję. - Dlaczego nie mieszkasz w środku, Fran? Mogłabyś całą dobę oglądać telewizję. Uśmiechnęła się do mnie; muszę przyznać, że nie było w tym nic nieprzyjemnego. - No, pewnie. I zaraz ważyłabym ze sto kilo po tych syntetycznych świństwach, które tam jedzą, bo nie miałabym gdzie się ruszać i mu- siałabym mieć pozwolenie, żeby hodować choćby jednego nędznego kwiatka, dodatkowy przydział watów na światło dla niego i tak da- lej, i tak dalej. Jak mają wsadzić mnie do trumny, to dopiero po śmierci. - Przecież mają sale gimnastyczne, ruchome bieżnie i balkony rekreacyjne. - Wielkie mi co. Zamknij się na moment, bo muszę zobaczyć; czy Bob ciągle wścieka się na Sue, dlatego że odkrył romans Marilyn z lekarzem jej matki: Jak wejdzie reklama, narwę stokrotek. Odwróciła się do ekranu. Czekałem, przyglądając się jej bławatkom i bratkom. - No tak, miałam rację. Marilyn sypia z matką Sue. Wszystko, dobrze się skończy. - Wsadziła telewizor do kieszeni i zajęła się przygo- towaniem dla mnie stokrotek. - W przyszłym tygodniu będę miał peonie. - Kiedy umocowywałem bukiecik na zewnątrz plecaka, żeby nie zgnieść płatków, Fran zbliżyła się do mnie. - Wpadniesz, kiedy będziesz wracał? - Może - skinąłem głową. - Ale chyba i tak nie wpasuję się w twój rozkład jazdy. Cofnęła się. - Bardzo bym chciał, Fran, serio, ale chcę dać Molly na urodziny trochę świeżych owoców i nie wiem, gdzie będę ich szukał. Odwróciła się ode mnie i wzruszyła ramionami. Stałem jeszcze przez moment, a potem odszedłem, czując ogarniającą mnie złość. - Kiedy obejrzałem się, oglądała znowu telewizję. Wyjce zagarnęli dziesięć pięter Le Bab wraz z otaczającą je przestrzenią. Były to cztery prostokąty o wymiarach czterdzieści na dwie- ście pięćdziesiąt metrów każdy, czyli w sumie czterdzieści tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. U podstawy każdy z boków wie- żowca liczy sobie kilometr długości, ale potem stopniowo się zwężają, aż wreszcie na wysokości trzech tysięcy metrów mają już tylko po dwadzieścia metrów. Zachłanność Wyjców była mi bardzo na rękę, bo jest ich tylko około trzydziestu pięciu, a czterdzieści tysięcy metrów kwadratowych to naprawdę bardzo dużo. Spuszczając się powoli na 529 okrążyłem jednocześnie budynek. Spora grupa opalała się w hamakach na połu- dniowej ścianie, jednego lub dwóch zauważyłem na wschodniej, ale największe zgromadzenie było na zachodniej ścianie. Na północnej dostrzegłem tylko jednego. Tam właśnie, trzymając się z dala od osamotnionego osobnika, opuściłem się na 521 i złożyłem w pół moją najdłuższą linę. Była błękit- na, miała sto metrów długości i dwanaście milimetrów średnicy. Owinąłem ją dokoła jednego z sześcianów, zaczepiwszy o drugi w miejscu złożenia; oba końce zwisały wolno. Pętlę przesunąłem do samej ściany, żeby przypadkiem nie spadła, po czym zahaczyłem ka- rabinek o podwójną linę. Tymczasem facet zauważył mnie i zaciekawiony zaczął przemieszczać się po sześcianach w moją stronę. Strąciłem nogą zwiniętą linę - opadła idealnie, bez żadnych węzłów ani zahaczeń. Krzyknął coś. Nie czekając skoczyłem, dłonią zabezpieczoną rękawiczką trzymając linę w miejscu, gdzie wychodziła z karabinka. Na przebycie czterdziestu metrów potrzebowałem pięciu skoków i dziesięciu sekund. W połowie drogi usłyszałem, jak wzywa pozostałych i jak ci wyłażą zza rogu. Na 518 wyhamowałem i przywarłem do ściany. Najbliższy Wyjec miał do mojej liny jeszcze jakieś piętnaście metrów, ale przyspieszał. Znalazłem dobry punkt oparcia i szarpnąłem mocno za je- den koniec liny, posyłając w górę sinusoidalną falę. Dotarła bez przeszkód do końca; obluzowana lina zsunęła się z. sześcianu, dokoła którego była owinięta, i spadła. Usiadłem, zapierając się najmocniej, jak tylko mogłem. Stumetrowa lina waży około ośmiu kilogramów i jej szarpnięcie mogłoby łatwo strącić mnie z sześcianu, na którym się znajdowałem. Strasznie wrzeszczeli, ale żaden nie zdecydował się, żeby za mną ruszyć. - Zostawcie sukinsyna - usłyszałem w pewnym momencie. - Będzie musiał tędy wracać. Wtedy damy mu nauczkę. Wszyscy strażnicy handlują. To dobre zajęcie dla kogoś, kto jest w środku. Nawet to, co powstaje wewnątrz wieżowca, prędzej czy póź- niej trafia na zewnątrz. Nie ma tutaj żadnych kontroli, kamer telewizyjnych ani szpicli. Tylko Wyjce, którzy w jakimś sensie stanowią odpowiednik tego wszystkiego. Murry jest inny niż reszta strażników. Nie handluje koką ani haszem, ani innymi farmakologicznymi świństwami, i traktuje nas jak lu- dzi. Mówi, że sam kiedyś był na zewnątrz. Wierzę mu. - No, Murry, jak tam twoja żona? Urodziła już? - Jeszcze nie. I żebyś wiedział, jak już ją zmęczyła ta ciąża. Brzuch ma o, taki - wyciągnął przed siebie ręce. - Powiedz Fran, że chcę coś specjalnego, jak już się rozsypie. Może róże. - Psiakrew, Murry, przecież wiesz, że Fran nie będzie miała róż. Na pewno nie w tych pieprzonych doniczkach, Lilie, może tak. Zapy- tam ją. Wisiałem w mojej uprzęży na zewnątrz klatki otaczającej balkon, Murry zaś stał w środku, wąchając stokrotki. Na balkonie w pewnej odległości od nas jakieś dzieciaki grały w piłkę, a kilkoro dorosłych wyglądało na zewnątrz przez kraty. Niektórzy przyglądali mi się, ale nie zwracałem na to uwagi. Murry odliczył zapłatę za ładunek i podał mi przez kraty, a ja schowałem ją do zapinanej na suwak kieszeni. Potem wyciągnął rzeczy, które zamówiłem poprzednim razem. Powędrowały, jedna za drugą, do plecaka. - Masz tu czasem jakieś świeże owoce, Murry? - Czy ja, chłopie, wyglądam na milionera? Te chłopaki mieszkają powyżej 750. Do diabła, kiedyś byłem w eskorcie na 752 i kiedy oni sobie gadali, ja czekałem na patio. Kurczę, ten gość miał jabłka, gruszki i wiśnie! W i ś n i e! - potrząsnął głową. - W ogóle, dziwnie tam było. Żadnych krat ani nic. - Zacisnął palce na żelaznym pręcie. - Tylko barierka do piersi, i to wszystko. - Ja myślę. Nie muszą się o nas martwić, bo mają przecież granicę na 650. Założę się, że wyżej pełno otwartych balkonów. - Zamilkłem na moment. - No nic, muszę już iść. Czeka mnie daleka droga. - Lepiej, że ciebie niż mnie. Nie zapomnij powiedzieć Fran o tych ekstra kwiatkach. - Dobra. Czekali na mnie na południowej ścianie, wszyscy Wyjce, ilu ich tylko było, milczący i czujni. Zatrzymałem się cztery piętra poniżej, że- by odpocząć. Przy okazji zwinąłem linę asekuracyjną i schowałem do plecaka. Siedziałem spokojnie, czując na plecach ciężar piętnastu kilogramów sprzętu i towarów, i patrzyłem na świat. Wiatr wiał teraz bardziej z południowego zachodu i był mniej wilgotny niż rano. Przybrał także na sile, ale liczne sześciany sprawiały, że przy samej ścianie budowli powietrze w dalszym ciągu . było niemal zupełnie spokojne. W ciągu dnia zalegające nisko chmury porozrywały się, pozwalając dostrzec fragmenty leżącego pod nimi terenu. Siedząc na swoim. sześcianie niczym na grzędzie kontemplowałem wizję upadku. Od poziomu gruntu dzieliły mnie nieco ponad dwa kilometry - niezły lot, tyle tylko, że przy takiej pogodzie walnąłbym po drodze w jeden z tarasów rekreacyjnych. Podczas mocnego południowego wiatru moż- na było liczyć na to, że spadnie się na bagna. Teraz czekała mnie trudna przeprawa. Musiałem wspinać się bez asekuracji: Żadnych lin, sieci, możliwości błędu. Gdybym przegrał, mógłbym jeszcze zaprzątać sobie głowę tylko tym, czy krzyczeć podczas lotu, czy też zachować do końca dumne milczenie. Wyjce nie daliby mi czasu na zastanawianie się nad subtelnościami. W większości nie byli rewelacyjnymi wspinaczami, ale paru miało nie najgorsze pojęcie o technice. Najpierw musiałem oddzielić do- brych od złych, a potem okazać się lepszym od tych dobrych. Wstałem i dając dwumetrowe susy z jednego sześcianu na drugi zacząłem biec w poprzek ściany. Usłyszałem krzyki, ale nie spojrzałem w górę. Nie miałem odwagi. Umysł wyłączył się, by nie przeszkadzać ciału w działaniu. Oczy rejestrowały, ciało działało, mózg odpo- czywał. Zbliżając się do rogu nieco zwolniłem, a potem zatrzymałem się raptownie, jedynie z najwyższym trudem odzyskując zachwianą rów- nowagę. Było już ich nade mną znacznie mniej. Może sześciu zdołało dotrzymać mi kroku. Reszta' usiłowała nadążyć pomagając sobie linami. Błyskawicznie wspiąłem się dwa piętra w górę, wykorzystując wąski komin między nie używaną wieżą destylacyjną i obudową agregatu chłodniczego, po czym przedostałem się na drugą ścianę i ponownie puściłem się pędem przed siebie. Kiedy znowu się zatrzymałem, by zyskać kolejne dwa piętra, było ich już tylko dwóch. Pozostała czwórka zrezygnowali z wyścigu w poziomie i wspinała się teraz w górę. Dobiegłem niemal do północno-zachodniego rogu i skierowałem się do góry. Pierwszy postanowił, dobry Jezu, wykopać mnie po prostu z tego życia. Wyciągnął linę, umocował do czegoś pod ręką i zaczął zsuwać się wielkimi susami. Chciał walnąć we mnie z całym rozmachem, na pewno nawet. Nie zwracałem na niego uwagi do ostatniej chwili, a potem padłem płasko na sześcian, on zaś rąbnął stopami w ścianę nad moją głową. Odbił się, a ja skoczyłem za nim. Zbladł jak trup. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie właśnie t e g o! Przypiąłem się do niego jak małpa, opasując go w pasie no- gami; jedną ręką chwyciłem za jego linę, a drugą rąbnąłem go z całej siły w twarz. Poczułem, jak trzeszczy mu szczęka, i w tej samej chwili jakby uszło z niego powietrze. Zwolnił uchwyt pod karabinkiem i zaczął zsuwać się w dół. Zacisnąłem mocniej nogi, rękami chwytając się liny z całej siły. Ramiona zatrzeszczały mi pod podwójnym obciążeniem, ale udało mi się go zatrzymać. W tej samej chwili wróciliśmy z powrotem do ściany i wylądowaliśmy na sześcianie, on pode mną, a ja okrakiem na nim. Jego koleś opuszczał się znacznie wolniej. Był ubezpieczony, ale widział, co przytrafiło się jego kumplowi, i nie miał zamiaru próbować tego samego sposobu. Dzieliły go ode mnie jeszcze dwa piętra, więc przywiązałem nieprzytomnego Wyjca, żeby nie zrobił sobie przy- padkiem krzywdy, i zacząłem znowu biec. Usłyszałem krzyk, ale nie ruch. Kiedy się obejrzałem, był pochylony nad moim znajomym ze złamaną szczęką. Dotarłem do wylotu klimatyzacji i skierowałem się ku niebu najszybciej, jak tylko potrafiłem. Znajdowałem się w połowie terytorium Wyjców. Po prawej miałem tę grupę, która postanowiła najpierw nabrać nieco wysokości; skrę- cali właśnie w moją stronę, chcąc przeciąć mi drogę. Wspinałem się, oddychając szybko, ale nie rozpaczliwie. W tym tempie mogłem poruszać się jeszcze przez co najmniej pół godziny. Wiedziałem o tym, że jest oprócz mnie tylko jeden człowiek, który mógłby wytrzy- mać to tempo, i byłem bardzo ciekaw, czy nie ma go przypadkiem gdzieś nade mną. Spojrzałem w górę. Był. Ale nie na ścianie. Nie miał liny. I spadał na mnie. Spróbowałem rzucić się w bok, w jedynym kierunku, w którym miałem jakąś możliwość manewru, ale udało mi się tylko częściowo. Trafił mnie stopą w głowę i na moment zamroczył; spadłem trzy metry w dół, na inny sześcian, zachwiałem się, odbiłem od ściany i ze- ślizgnąłem. Upadek był nagły, ściskający bebechy i przerażający. Chwyciłem krawędź sześcianu czubkami palców, naciągając bark i rozbijając o coś łokieć. Pękała mi głowa, niebo zataczało zwariowane koła, a ja doskonale wiedziałem; że pode mną jest co najmniej ki- lometrowa pustka. Kiedy tak wisiałem, Daktyl jakoś się zatrzymał kilka pięter pode mną i dopiero wtedy dostrzegłem metaliczny błysk cienkiego drutu cią- gnącego się w dół ściany budynku. Wciągnąłem się wreszcie na sześcian i zacząłem szybko trawersować ścianę, starając się jak najszybciej oddalić od tego drutu. Usiłowa- łem nie zwracać uwagi na nadwerężony bark, rozbitą głowę, wrzeszczący w żołądku strach i zimny, lepki pot. Za mną rozległ się dziwny warkot; kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch. Odwróciłem się i dostrzegłem mknący w górę po ścianie wie- ży szary cień. Uniosłem głowę. Czekał na granicy terytorium Wyjców i przyglądał mi się. Bliżej znajdowali się ci trzej idioci usiłujący odciąć mi drogę ucieczki. Oceni- łem dzielącą mnie od nich odległość, zastanowiłem się przez moment, po czym włączyłem przyspieszenie. Oni nie byli już w stanie tego zrobić. Wyprzedziłem ich, zanim jeszcze dotarli do wylotu klimatyzacji. Przez kilka pięter próbowali jeszcze dotrzymać mi kroku, a je- den nawet rzucił we mnie hakiem, który jednak nie doleciał do celu. Potem został już tylko Daktyl. Kiedy dotarłem do 530, znajdował się bezpośrednio nade mną. Zatrzymałem się na moment i spojrzałem w dół. Wyjce zrezygnowali z pościgu i przyglądali się nam. Nawet najwięksi maruderzy dotarli już na tę ścianę i również usadowili się na sześcianach, czekając na rozwój wypadków. Ponownie skierowałem wzrok w górę. Daktyl przesunął się z pięć metrów w bok i usiadł na jakiejś półce. Wspiąłem się na tę samą wysokość i również usiadłem. Daktyl pojawił się pewnego dnia w samym środku terytorium Wyjców. Trzech z nich poleciało w dół, zanim reszta postanowiła; że le- piej chyba będzie po prostu go ignorować, bo może się to skończyć wytępieniem Wyjców. Daktyl jest samotnikiem posługującym się wszystkimi technikami - chodzi bez zabezpieczenia, na linie, a także używa różnych zmyślnych mechanizmów. Było w nim coś takiego, że niemal nie dawało się go dostrzec. Tak jakby wtapiał się w ścianę. Jego kombinezon, buty, a nawet uprząż były równie szare jak sześcian, na którym siedział. Uprząż obwiesił najróżniejszymi pudełeczkami i torebkami, dzięki czemu wyglądał dosyć pękato i przypominał trochę żółwia o długich kończynach. Był młodszy, niż myślałem, ale też nigdy wcześniej nie widziałem go z tak bliska; miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Jego oczy, chłodne i spokojne, patrzyły prosto na mnie. Nie był w ogóle spocony. - Dlaczego? - zapytałem. Wzruszył ramionami. - Bądź sobą, stań się cząstką otoczenia. Kto to powiedział? - Wielu tak mówiło. Ja też. Skinął głową. - No więc ja właśnie to robię. Staję się cząstką środowiska. A ty powinieneś już wiedzieć o nim przynajmniej jedno, pajacu... - Co takiego? - zapytałem nieufnie. - Że środowisko jest wrogie. Spojrzałem przed siebie. Daleko w oddali, na zatoce Galveston, widać było białe żagle. - Czy coś ci kiedyś zrobiłem? - Niepotrzebnie bierzesz to do siebie - uśmiechnął się. To nie ma nic wspólnego z tobą. Pomyśl o mnie jako o pozasomatycznym czynni- ku ewolucyjnym. Musisz się rozwijać. Musisz się dostosowywać. Mano a Mano - takie tam gówno. Zostawiłem go na moment. W dole Wyjce zbierali się w coraz liczniejszą gromadę zawzięcie o czymś dyskutując, pomagając sobie przy tym gwałtownym wymachiwaniem rękami. - Taak... - odezwałem się po jakiejś chwili. - Byłeś kiedyś w centrum Houston? Zamrugał ze zdziwieniem, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Wreszcie, jakby wbrew własnej woli, wykrztusił: - Na ziemi? Nie. Oni tam zjadają ludzi. Wzruszyłem ramionami. - Czasem tak, a czasem nie. Ostatnio, jak byłem w Parku Spokoju, jedli ogony aligatorów w syjamskim sosie orzechowym. Chyba że akurat aligatory wzięły się za nich. - Och. - Byłeś w ogóle kiedyś na dole? - Urodziłem się w środku. - Cóż, w każdym razie, nie zaprzątaj sobie tym głowy - powiedziałem i wstałem na nogi. Zmarszczył brwi. - Co to ma znaczyć? - Nieważne, gdzie się urodziłeś - powiedziałem z uśmiechem. - Ważne jest tylko to, gdzie umrzesz. Ruszyłem w górę. Pierwsze pół godziny minęło zupełnie spokojnie. Poczekał jakąś minutę, nim zaczął się wspinać w ślad za mną, i przez następnych sie- demdziesiąt pięter mogło się wydawać, że łączy nas niewidzialna, piętnastometrowa lina. Około 600 zmniejszył odległość do dziesięciu metrów. Zwiększyłem nieco tempo, ale przez kolejnych dziesięć pięter dystans pozostał ten sam. Oddech miałem już znacznie cięższy, a mięśnie ud i ramion paliły mnie żywym ogniem. Ubranie miałem dokładnie przesiąknięte potem, ale moje dłonie były suche. Złapałem odpowiedni rytm. Daktyl również wspinał się bardzo szybko, lecz jego ruchy były gwałtowniejsze, znacznie mniej ekonomiczne. Odległość cały czas wy- nosiła dziesięć metrów, ale wiedziałem, że to wszystko, na co go stać. Zdwoiłem szybkość. Wszechświat składał się już tylko ze ścian, kolejnego uchwytu, kolejnego oddechu. Nie było już żadnych brzoskwiń, żadnych urodzin, kwiatów, nie istniał żaden Daktyl. Nie było już nawet żadnej myśli. Ale b y ł ból. Moje uda przestały palić, a zaczęły krzyczeć. Przeniosłem część obciążenia na ręce i wkrótce również one dołączyły do chóru. Mając przed oczami już tylko czerwonawą mgłę przebyłem jeszcze piętnaście pięter, po czym zwaliłem się bez sił na jeden z sześcianów. Gdy próbowałem złapać oddech, świat zataczał wokół mnie dzikie koła. Czułem w udach zaczątki skurczów i starałem się dostarczyć komórkom we włóknach mięśniowych tyle tlenu, ile tylko mogłem. Kiedy wreszcie świat uspokoił się, spojrzałem w dół, w poszukiwa- niu Daktyla. Nie dostrzegłem go. Czyżby zrezygnował? Nie miałem pojęcia i bardzo mnie to niepokoiło. Pięć pięter nade mną znajdowała się bariera - czarny, prostopadły do ścian występ dziesięciometrowej szerokości, doskonale gładki, wy- konany z metalu, o spawach niedostrzegalnych gołym okiem. Nie wiedziałem, co znajduje się nad nim. Krążyły plotki o automatycznych laserach, uzbrojonych strażnikach i sterowanych komputerowo urządzeniach kontrolnych. Będę miał czas się tym martwić, kiedy już tam się znajdę. Brakowało mi do bariery jeszcze dwóch pięter, kiedy zza północno-wschodniego rogu wyłonił się Daktyl. Znajdował się wyżej ode mnie. To było niemożliwe. Niewiele brakowało, żebym w tym momencie zrezygnował, ale coś kazało mi iść naprzód. Starając się o niczym nie myśleć ruszyłem biegiem w kierunku ściany zachodniej, skacząc niczym wiewiórka z jednego sześcianu na drugi, chociąż mięśnie nie, chciały już podporządkować się mojej, woli. Dwukrotnie o mało nie chybiłem: raz, kiedy zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób udało mu się mnie wyprzedzić, a drugi, kiedy zawiódł mnie mięsień czwórgłowy uda. Dysząc ciężko zatrzymałem się na rogu i obejrzałem za siebie. Daktyl szedł za mną, swobodnie, niespiesznie, niemal elegancko. Scho- wałem się szybko za róg i ruszyłem w górę, by po chwili przycupnąć na sześcianie, głową dotykając czarnej spodniej powierzchni barie- ry. Wyjrzałem ostrożnie: Daktyl przystanął na moment, najwyraźniej odpoczywając. Zdjąłem plecak i wydobyłem z niego trzydziestometrowy odcinek liny o dwutonowej wytrzymałości, półmetrowy kawałek łącznika ob- liczonego na dziesięć kilogramów oraz hak, a następnie umocowałem hak do liny za pomocą tego łącznika. Jeszcze raz wychyliłem się za róg. Daktyl zbliżał się, ale powoli i ostrożnie. Dzieliło go ode mnie jeszcze około dwustu metrów w po- ziomie. Opuściłem się dwa metry w dół i wyszedłem z powrotem na północną ścianę. Daktyl zatrzymał się na mój widok, ale ja nie zwracałem na niego żadnej uwagi, zajmując się wyłącznie liną z przymocowanym do niej hakiem; spuściłem jej jakieś piętnaście me- trów, po czym zacząłem nią kołysać. Nie było to wcale łatwe. Nie miałem czasu, żeby się jakoś zabezpieczyć, a chociaż hak ważył nie więcej niż trzy kilogramy, to przy co- raz większych wychyleniach mógł oderwać mnie od ściany, tym bardziej, że w tym akurat miejscu wiatr zdawał się przybierać nieco na sile. Wreszcie rozbujałem go na tyle, że postanowiłem spróbować. Kiedy opadał w dół, pociągnąłem linę mocno do siebie i hak nabierając szybkości poleciał w górę, ponad krawędź bariery. Nie miałem pojęcia, jakiej jest ona grubości ani czy po drugiej stronie znajdzie się coś, na czym hak mógłby-się zatrzymać. Wstrzymałem oddech. Usłyszałem przytłumiony odgłos uderzenia metalu o metal i lina zwiotczała mi w rękach. Przez moment myślałem, że hak spada, i moc- no się przestraszyłem, bo nie dość, że i tak już z trudem łapałem równowagę, to na dodatek nie wiedziałem, jak daleko ode mnie jest Daktyl. W tej samej chwili hak zaczepił o coś i lina przestała się zsuwać. Zaryzykowałem szybkie spojrzenie do tyłu: Daktyl miał jeszcze jakieś sto metrów. Cofnąłem się na zachodnią ścianę, ostrożnie napina- jąc linę. Szczęśliwie udało mi się zaczepić ją w taki sposób, że Daktyl będzie mógł ją zobaczyć dopiero wtedy, kiedy znajdzie się na tej samej ścianie, co ja. Dwie minuty zajęło mi przywiązanie liny do sześcianu, a następnie zabezpieczenie jej na dwóch dodatkowych. Kiedy się z tym upora- łem, pognałem na oślep trzy piętra w dół i schowałem się za wylotem powietrza. W tej samej chwili zza rogu wyłonił się Daktyl. Zobaczył linę i szarpnął za nią mocno, lecz dziesięciokilogramowy łącznik wytrzymał. Zapiął na niej karabinek i skoczył niczym latająca wiewiórka; jeszcze zanim zdołał chwycić linę dłońmi, zawisł na niej częścią swego ciężaru. Łącznik pękł. Daktyl nabrał gwałtownie powietrza, ale nie krzyknął ani nie zaklął. Zamiast tego próbował obrócić się wlocie tak, żeby uderzyć nogami w pędzącą mu na spotkanie ścianę. Udało mu się to tylko połowicznie. Rąbnął w krawędź sześcianu, jedną nogą częściowo amortyzując siłę uderzenia. Usłyszałem, jak pod wpływem wstrząsu powietrze opuszcza jego płuca, i w tej samej chwili zaczął się ześlizgiwać po linie w kierunku jej wolnego końca, niezdarnie próbując czegoś się złapać, ale uzyskując tylko pewne spowolnienie upadku. Uderzyłem niczym atakujący wąż. Znajdowałem się już poniżej miejsca, w którym rąbnął w ścianę budynku, więc tylko dałem trzy potężne susy, by dostać się dokładnie pod niego. Jego karabinek zsunął się z liny, Daktyl runął w dół, a w ułamek sekundy później moja dłoń chwyciła za jego uprząż, ja zaś przywarłem całym ciałem do mojego sześcianu. Już po raz drugi tego dnia o mało nie wywichnąłem barku Niewiele brakowało, żeby masa jego bezwładnie spadającego ciała strąciła mnie ze ściany. Koszula trzasnęła mi na plecach, jego głowa z kolei uderzyła w krawędź sześcianu i oklapł mi w ręku niczym bezwładny worek ziemi, tyle tylko, że ciężki jak cały świat. Minęło sporo czasu, zanim udało mi się wreszcie go wciągnąć na sześcian i zabezpieczyć przed zsunięciem. Jeszcze dłużej trwało zarzucenie drugiego haka w to samo miejsce, gdzie wylądował pierwszy. Zdaje się, że poprzednio miałem sporo szczęścia, bo tym razem sztuka ta udała mi się dopiero za szóstym razem. Założyłem bloczek i pomalutku wspiąłem się na górę. Nad barierą ściany były wyraźnie węższe; miały nie więcej niż 150 metrów szerokości. Znajdowałem się na krawędzi tarasu biegnącego dookoła budynku. W przeciwieństwie do znanych mi z niższych kondygnacji balkonów rekreacyjnych, ten był zupełnie otwarty, ogro- dzony dla bezpieczeństwa jedynie sięgającą do piersi poręczą. Na patio wśród poustawianych malowniczo donic z roślinami stały liczne leżaki. Na zachodnim tarasie, osłoniętym przed podmuchami północno-wschodniego wiatru, dostrzegłem grupę elegencko ubranych kobiet i mężczyzn. Wśród nich przesuwali się służący z tacami. Popołudniowy cocktail bogatych, wpływowych i niedostępnych. Przeszedłem szybko przez barierę i przykucnąwszy za jedną z donic zwinąłem linę i złożyłem starannie haki. Ta część tarasu, po której hulał porywisty wiatr, wydawała się zupełnie opuszczona. Rozglądałem się w poszukiwaniu kamer, reflekto- rów podczerwieni i urządzeń alarmowych; ale żadnych nie dostrzegłem. Widocznie nie były po prostu potrzebne. Szczyt wieżowca wznosił się nade mną na wysokość jakichś pięciuset metrów, ale tutaj, w przeciwieństwie do tego, co widziałem poni- żej bariery, tu i ówdzie między sześcianami znajdowały się indywidualne balkony. Na niektórych mogłem dostrzec rośliny, a nawet drzewa. Miałem do przebycia około stu pięter, czyli ponad czterysta metrów. Drżały mi ręce i nogi, a w kopniętym przez Daktyla barku czułem ostry ból, który uniemożliwiał mi, podniesienie ręki wyżej niż do wy- sokości ramienia. Byłem bliski tego, żeby zrezygnować. Zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby zdjąć plecak, wyplątać się z uprzęży i wyciągnąć na le- żaku, a może nawet poczęstować się drinkiem z jednej z tac roznoszonych wśród gości. Potem pojawi się strażnik i odprowadzi mnie na sam dół. Ale sto pięter dam chyba radę przejść nawet stojąc na głowie, prawda? Prawda. Słońce zaszło już, kiedy dotarłem do 700, ale światła budynku pomagały mi tam, gdzie nie wystarczał sam dotyk. Balkony były bardzo wymyślne, wyposażone w ruchome wiatrochrony i stateczniki ukierunkowywujące przepływ prądów powietrznych. Rozglądałem się w poszukiwaniu takiego, na którym rosłyby drzewa owocowe. Może nie musiałbym wtedy wspinać się aż na 752. Jednak musiałem. Na 752 piętrze znajdowały się cztery balkony, po jednym z każdej strony. Były to największe prywatne balkony, jakie widziałem w ca- łym budynku. Tylko na jednym z nich rosło coś, co przypominało ogród. Przez pięć minut przyglądałem się dokładnie każdej donicy z kwiatami, warzywami i krzakami; przez szklane drzwi prowadzące do wnętrza nie przedostawał się ani jeden promyk światła, ja zaś nie mogłem dostrzec żadnych brzoskwiń. Westchnąłem i przelazłem przez barierkę, by przypatrzeć się z bliska. Z trudem udało mi się wyprostować. Kończyny miałem jak z oło- wiu, oddychałem z wysiłkiem, a w uszach słyszałem łomotanie pulsu. Ciągle jednak żadnych brzoskwiń. Jedyne owoce, jakie znalazłem, były to zielone pomarańcze rosnące na pobliskim drzewku. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Znajdowa- łem się ponad dwa kilometry nad poziomem morza i było już godzinę po zachodzie słońca. Przesiąknięte potem ubranie z każdą chwilą robiło się coraz zimniejsze. Coś nie dawało mi spokoju, ale spowodowane zmęczeniem otępienie nie dawało mi się porządnie zastanowić. Dopiero po pewnym cza- sie uświadomiłem sobie, o co chodzi. Nie sprawdziłem, czy jest tu jakaś instalacja alarmowa. Była. W ścianie nad balustradą, przez którą przelazłem, rząd małych promienni- ków podczerwieni. Czas się pożegnać. Możliwe, że już nawet po czasie. Skierowałem się w stronę barierki i wtedy usłyszałem, jak za mną otwierają się drzwi. Zdążyłem przełożyć nogę na drugą stronę, kiedy poczułem, jakby coś przykleiło mi się da boku i nagle wszechświat eksplodował. Wszystkie mięśnie po prawej stronie mojego ciała naprężyły się w spazmatycznym skurczu, a ja z hukiem zwaliłem się na posadzkę bal- konu, uderzając w nią biodrem i ramieniem. Nie uderzyłem głową tylko dzięki plecakowi, który cały czas miałem na plecach. Taser, przemknęło mi przez myśl. Kiedy odzyskałem zdolność widzenia, zobaczyłem mężczyznę ubranego w biały kaftan, stojącego w odległości jakichś trzech metrów. Był starszy ode mnie o ładnych kilka dziesiątków lat. Nie miał prawie włosów, a jego twarz zryta była bruzdami nie mającymi nic wspólnego z uśmiechem. Mimowolnie nasunęło mi się porównanie z Szaloną Molly, ale to nie było dobre porównanie. Szalona Mory mogła być równie stara, jak ten gość, ale z całą pewnością nie wyglądała tak w s t r ę t n i e. W prawej dłoni trzymał lekko laser, w lewej zaś szklaneczkę z drinkiem, w którym cichutko grzechotały kostki lodu. - Co tu robisz, ty obrzydliwa, mała mucho? - zapytał jadowitym tonem, nie zmieniając jednak w ogóle wyrazu twarzy. - Nic. Miało to być powiedziane zdecydowanie, głośno i śmiało, a wyszło coś w rodzaju skrzeknięcia żaby. Strzelił po raz drugi. Postrzegłem mignięcie drutu, spróbowałem się uchylić, ale nie dałem rady. Przetoczyłem się przez plecy wstrząsany konwulsjami; nigdy nie przypuszczałem, że moje mięśnie będą zdolne do czegoś takiego. Tym razem rąbnąłem głową w podłogę. Potem drgawki ustały. Byłem kompletnie zdezorientowany; wszystko dokoła mnie poruszało się po nieskoordynowanych orbitach. Moje nogi zdecydowały się zamienić w jeden wielki, bolesny skurcz. Złapałem głośno powietrze. Sprawiło mu to chyba przyjemność. _ - Kto cię przysłał? I tak się w końcu dowiem. Nigdzie mi się nie śpieszy. - Nikt mnie nie przysłał - odpowiedziałem szybko. Chciałem zdobyć trochę brzoskwiń. Strzelił po raz trzeci. Słowo daję, zaczynało to mi się coraz mniej podobać. Moje mięśnie i bez tych elektrowstrząsów wytworzyły już dosyć kwasu mlekowe- go. Kiedy doszedłem jako tako do siebie, miałem kolejnego guza na głowie i jeszcze większe skurcze. Pociągnął ze swojej szklaneczki. - Musisz wymyśleć coś lepszego - powiedział. - Nikt nie ryzykowałby takiej wspinaczki dla jakichś brzoskwiń. Poza tym brzoskwinie będą dopiero za pięć miesięcy.- Uniósł taser. - Kto cię przysłał? Nie byłem już w stanie wykrztusić choćby słowa. Na szczęście chyba to zauważył, bo zaczekał kilka sekund, po czym powtórzył pyta- nie: - Kto cię przysłał? - Wypchaj się - poradziłem mu słabym głosem. - Głupi mały człowieczek. - Uniósł taser, ale w tej samej chwili coś uderzyło go w rękę, wytrącając mu broń z dłoni. Skoczył, żeby ją podnieść, lecz rąbnęła weń rozmazana plama szarości. Rozległ się łoskot zderzenia i łysy mężczyzna padł na wznak. Napastnik chwycił laser, zamachnął się błyskawicznie i wyrzucił go za balustradę. To był Daktyl. Kiedy człowiek w kaftanie zobaczył jego twarz, rzucił tylko jedno słowo: - Ty!? Zaczął gramolić się na nogi, ale Daktyl zrobił krok w jego stronę i kopnął go w twarz. Mężczyzna padł powtórnie, przypominając w swoim stroju biały, bezkształtny worek ze sterczącymi na zewnątrz kończynami. Daktyl stał przez moment bez ruchu, spoglądając na niego z góry, po czym odwrócił się i podszedł do mnie. - To był paskudny kawał z tą liną. Roześmiałem się słabo. - Gdybyś nie był taki leniwy; zarzuciłbyś własną linę. Przyglądałem mu się z niepokojem, ale i tak moje ciało nie było jeszcze w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Czy mnie takie kopnie w twarz? Nieważne, i tak musiałem się czegoś dowiedzieć. - Jak ci się udało mnie wyprzedzić, tam w dole, przed barierą? Byłeś przecież wykończony, widziałem. Wzruszył ramionami. - Tak, masz rację. Jestem leniwy. - Zdjął z pleców jakiś przyrząd. Wyglądał jak pistolet z dwoma spustami. Przygotowałem się do sko- ku. Skierował go w górę i nacisnął jeden ze spustów. Usłyszałem stłumiony huk i coś wbiło się w sufit. Nacisnął drugi spust i nagle roz- legł się głośny terkot, a Daktyl wraz z niezwykłym urządzeniem pojechał nagle w górę. Przyjrzałem się dokładnie i zobaczyłem drut. - Kanciarz - stęknąłem. Roześmiał się i opuścił z powrotem na podłogę. - Co tu robisz, u diabła? - zapytał. Powiedziałem mu. - Nabierasz mnie. - Nie. Roześmiał się znowu i wszedł przez szklane drzwi do wnętrza. Zebrałem w sobie wszystkie siły i spróbowałem wstać. Udało się. Kiedy chwiałem się, oparty o balustradę, Daktyl wrócił niosąc dwuli- trowy plastykowy pojemnik. Wręczył mi go. Plastyk był przeraźliwie zimny. - Co to? - Zeszłoroczne brzoskwinie. Z zamrażarki. Zawsze trzyma je aż do chwili, kiedy są nowe. - Skąd o tym wiedziałeś, u licha? Wzruszył ramionami, wyjął mi pojemnik z dłoni i wsadził do mojego plecaka. - Na twoim miejsca wyniósłbym się stąd, zanim przyjdzie do siebie. Nie tylko dlatego, że ma tutaj sporo rzeczy dużo gorszych niż laser, ale dlatego, że ochrona zrobi wszystko, co im każe. Jednym susem przesadził poręcz i zawisł na ramionach. Nim zniknął w ciemnościach, dodał coś, co dotarło do mnie wraz z gwałtow- niejszym podmuchem wiatru. - To mój ojciec. Ruszyłem w dół niedługo potem. Pod względem fizycznym byłem kompletnym wrakiem. W wyniku działania lasera moje mięśnie były wyczerpane bardziej niż po największym nawet wysiłku. Nie znajdowałem się chyba w najlepszej formie do wyjścia na ścianę, ale Dak- tyl miał rację. W moim stanie nie chciałbym przed nikim uciekać, a już najmniej przed profesjonalnymi ochroniarzami. Ochrona to nic przyjemnego. Używają helikopterów i specjalnych kolejek poruszających się na zewnątrz budynku. Strzelają gumowymi kulami i z armatek wodnych. Nie, nie dlatego, że są tacy humanitarni; ten, kogo strącą, i tak zginie, a chodzi im tylko o to, żeby nie uszkodzić samego wieżowca. Opuszczałem się więc stopniowo, czując się jak starzec schodzący wolno po schodach. Mimo wszystko zejście było dużo łatwiejsze od wejścia i dzięki sprawnej pracy z linami już po niespełna dziesięciu minutach znalazłem się na patio, na wierzchniej stronie bariery. Zbliżała się północ, ale zrobiło. się jaśniej, ponieważ wzeszedł księżyc znajdujący się w pierwszej kwadrze, na patio zaś przebywało znacznie więcej osób niż o zachodzie słońca. Kilka z nich dostrzegło mnie, kiedy zwijałem linę po pokonaniu ostatniego odcinka. Zigno- rowałem ich, starając się skoncentrować wyłącznie na tym, co robię. Potem, idąc w kierunku krawędzi tarasu, wziąłem sobie z bufetu jedną kanapkę. Coraz więcej ludzi patrzyło w moją stronę i rozmawiało, najprawdopodobniej na mój temat. Jakaś starsza kobieta stojąca przy bufecie obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i powiedziała: - Spróbuj tych wontonów. Zdaje się, że są z prawdziwą szynką. - Lepiej nie - uśmiechnąłem się do niej. - Szynka może być zdradliwa. Nigdy tak naprawdę nie wiadomo, skąd pochodzi. Jej dłoń za- trzymała się w połowie drogi do ust i kobieta spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami, ale potem, niemal wyzywająco ugryzła spory kęs i zaczęła go żuć. - Najważniejsze, żeby była dobrze ugotowana - powiedziała. Ubrany na biało steward opuścił swoje miejsce u końcu stołu i skierował się do wiszącego przy drzwiach telefonu. Zabrałem kanapkę ze sobą i ruszyłem do krawędzi tarasu, gdzie wyjąłem linę z plecaka. Czułem, jak drżą mi nogi. Kobieta wkrótce zna- lazła się znów koło mnie. - Masz - powiedziała, wręczając mi wysoką szklankę, w której coś delikatnie grzechotało. - Mrożona herbata. Zamrugałem ze zdziwie- niem. - Dziękuję. To bardzo miłe z pani strony. Wzruszyła ramionami. - Wygląda, że dobrze ci to zrobi. Chyba nie masz zamiaru tutaj zemdleć? Byłoby to niezwykle podniecające, ale na twoim miejscu sta- rałbym się tego uniknąć. Obawiam się, że ten obrzydliwy typ zawiadomił ochronę. - Naprawdę tak źle wyglądam? - Kochanie, wyglądasz jak odgrzana śmierć. Skończyłem przygotowywać linę i wpiąłem ją w karabinek. - Chyba ma pani rację. Dokończyłem prędko kanapkę i popiłem ją kilkoma łykami herbaty. Z pewnością nie był to pieczony gołąbek Szalonej Molly, ale dało się zjeść. - Dostaniesz niestrawności - ostrzegła mnie kobieta. Uśmiechnąłem się, przełykając ostatni, wielki kęs. Tłumek przyglądających mi się ludzi powiększał się coraz bardziej. Przy drzwiach kątem oka dostrzegłem jakieś poruszenie. Nie zwlekając przeszedłem na drugą stronę barierki. - Musimy to kiedyś powtórzyć - powiedziałem. - Następnym razem trochę potańczymy. Skoczyłem w ciemność, starając się rozbujać tak, żeby od razu dotrzeć do ściany budynku. Nie udało mi się, więc popuściłem liny i za- cząłem machać nogami. Za drugim razem zabrakło mi nie więcej niż metr. Czułem się już trochę lepiej, ale nadal byłem bardzo osłabio- ny. Spojrzałem w górę i zobaczyłem wychylone poza krawędź bariery głowy. Coś błysnęło w świetle księżyca. Nóż? Za trzecim wahnięciem dotarłem do ściany i opadłem na górną powierzchnię sześcianu. Miałem kłopoty ze złapaniem równowagi, ale wreszcie udało mi się przechylić do przodu i, już bezpieczny, przytuliłem się do ściany. Odwróciłem się, żeby zwolnić linę, ale nie mu- siałem tego robić. Spadła, ale w dwóch kawałkach, nie w jednym. Sukinsyny. Z trudem powstrzymałem się, żeby tego nie krzyknąć. Lepiej by myśleli, że spadłem. Poza tym chyba nawet nie dałbym ra- dy. Byłem potwornie zmęczony i obawiam się, że nie zdołałbym wykrzesać z siebie żadnej energiczniejszej reakcji. Następne sto pięter przebyłem niczym pająk cierpiący na reumatyzm - długie, powolne zejścia i jeszcze dłuższe odpoczynki. Podczas jednego z nich zasnąłem i omal nie spadłem, więc potem już starannie zabezpieczałem się liną. Za którymś razem musiałem spać dłużej niż godzinę, kiedy bowiem się obudziłem, miałem zupełnie sztywne mięśnie. Dopiero po pół godzinie znowu mogłem poruszać się w miarę płynnie. Wreszcie dotarłem do gniazda Szalonej Molly. Wyjąłem z plecaka przeznaczone dla niej towary oraz brzoskwinie i ułożyłem je staran- nie przy wejściu. Słyszałem jej chrapanie. Potem jak zwykle zostawiłem pod gniazdem swoje rzeczy i ruszyłem w dół, do Fran, żeby zrobić jej śniadanie. Ale do niej nie dotarłem. Dopadli mnie w porannej szarówce. To jest dobre miejsce na zdanie w rodzaju: "Rzucili się na mnie niczym wilki na owcę" albo: "Otoczyli mnie jak stado piranii", ale nic z tego. Byłem zbyt zmęczony. Wiem tylko, że Wyjce po prostu mnie dopadli i już. Mnie, który tego jednego dnia doświadczyłem już bi- cia, porażenia prądem, niestrawności, któremu przecięto linę i zmęczono każde włókienko mięśni, jeżeli tak można powiedzieć. Obser- wowałem ich z tępym zdziwieniem, które nie było tylko pozą, lecz niemożliwą do opanowania reakcją na tę ostatnią już chyba kroplę w moim dzisiejszym dzbanie nieszczęść. Uprzednio czułem ból i starałem się nie zwracać na niego uwagi. Zostałem wyzwany i czułem potrzebę odpowiedzi na wyzwanie. By- łem ciekawy i chciałem tę ciekawość zaspokoić. Bałem się i starałem się przezwyciężyć strach. Jednak nigdy jeszcze nie czułem tego, co teraz. Byłem wściekły i chciałem, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Pierwsi spadli obok balkonu. Jestem tego pewien. Rzucili się na mnie z wielką szybkością bez żadnego zabezpieczenia, ja zaś wykorzy- stałem ten rozpęd do tego, by ich strącić w dół. Trzeci uważał się pewnie za bardzo przebiegłego, by wylądował mi na plecach i przy- warł do mnie niczym małpa. Przestałem troszczyć się o cokolwiek. Rzuciłem się w bok, celując plecami w kant odległego o dwa metry sześcianu. Próbował się uwolnić, ale nie zdążył. Byłem mu za to wdzięczny, bo gdyby go tam nie było, z całą pewnością złamałbym so- bie kark. On chyba trafił na balkon. Potem zacząłem biec, ale niezbyt szybko. Byłem tak wściekły, że po prostu chciałem, 'aby mnie dogonili, bym mógł przy użyciu pięści i nóg sprawdzić trwałość ich głupich, okrutnych łbów. Przez następne dziesięć minut trwał pojedynek biegowy. Jednak nim zabrakło Wyjców, mnie zabrakło sił. Zatrzymałem się na małej platformie utworzonej przez leżącą poziomo wiązkę przewodów wentylacyjnych, kiedy w sam środek moich prześladowców wpadł znienacka Daktyl, posyłając trzech z nich w wypełnioną ich wrzaskiem przepaść, dwóch innych zaś zmuszając do pośpiesznego odwrotu. Akurat wtedy minęła mi już wściekłość, natomiast powróciło zmęczenie. Również Daktyl sprawiał wrażenie nieco zmęczonego. - Nawet na chwilę nie mogę cię stracić z oka, co? O co tu chodzi? Znudzili ci się gówniarze? - Tak... - roześmiałem się słabo. - Teraz ja jestem twoim dłużnikiem. - To prawda, dupku. I nie pozwolę ci o tym zapomnieć. Wychyliłem się trochę i rozejrzałem dookoła. Nie poprawiło to bynajmniej mo- jego samopoczucia. - Daktyl... - Co? - Lepiej się trochę rozejrzyj.... Podszedł swobodnie do krawędzi platformy, spojrzał w dół, na boki, do góry i cofnął się - Wygląda na to, że będziesz miał okazję od razu mi się zrewanżować - powiedział. Otaczali nas Wyjce, wszyscy, jacy jeszcze pozostali przy życiu. W rozjaśniającym się z każdą chwilą mroku pięli się ku nam ze wszyst- kich stron, niczym spieszący na pogrzeb kanibale. Według mojej oceny mieliśmy raczej niewielkie szanse. - Daktyl? - No? - Czy ten twój pistolet mógłby nas stąd jakoś wyciągnąć? Potrząsnął głową. - Nie mam w co strzelić. Źle stoimy. - Aha. - Mam spadochron - powiedział, przechyliwszy nieco głowę na bok. - Co? Pokazał mi szary pakunek przymocowany z tyłu uprzęży. - Używałeś go kiedyś? - Czy wyglądam na wariata? - odpowiedział pytaniem. Wyjąłem moją najmocniejszą, dziewięciometrową linę i połączyłem nią nasze uprzęże. Wyjce ruszyli. - Odpowiedź brzmi "tak" - powiedziałem. Zaczęliśmy biec. Zwaliłem dwóch, Daktyl zaś załatwił jednego kopnięciem w twarz. Rozpięta między nami lina zrzuciła w przepaść jeszcze jednego. Spadałem w towarzystwie wijących się w powietrzu ciał, balkon rekreacyjny rósł coraz szybciej, a ja czekałem, kiedy Daktyl otworzy spadochron. Wydawało się, że lecimy całą wieczność. Mogłem już dostrzec ciała Wyjców, którzy przebyli tę drogę nieco wcześniej, rozciągnięte na chroniących balkon prętach. Wiatr świszczał mi ogłuszająco w uszach. Wzeszło słońce. "Ja tutaj ginę, a to cholerne słoń- ce akurat sobie wschodzi!", pomyślałem. W jasnym świetle poranka z pleców Daktyla wykwitł nagle wielki, jedwabny kwiat. Patrzyłem, jak oddala się ode mnie, a potem spado- chron otwiera się z głuchym hukiem. Daktyl został nagle w górze, w chwilę później poczułem potworne szarpnięcie, później zaś wisia- łem już na końcu chwiejącego się majestatycznie wahadła i patrzyłem, jak cztery kolejne ciała rozbijają się o żelazne pręty. Chwycił nas wiatr, unosząc daleko od wieżowca i obracając nami z wolna, kiedy zbliżaliśmy się do ziemi. Zastanawiałem się, czy wylą- dujemy na lądzie, czy w wodzie. Wydostanie się z bagien zamieszkanych przez aligatory i ludożerców, a potem przedarcie się przez linię oddziałów ochrony wieży Le Bab stanowi zupełnie odrębną historię. Było to trudne, zajęło sporo czasu, ale udało się. W czasie kiedy nas nie było, nastąpiło małe trzęsienie ziemi. Moje wędrówki w górę i w dół budynku, a następnie spadający niczym ulęgałki Wyjce - wszystko to sprawiło, że ochroniarze poczuli się w obowiązku "zrobić porządek z tymi uprzykrzonymi muchami". Na szczęście większość ofiar stanowili Wyjce. Aby zakończyć ładnie tę opowieść, powinienem dodać, że Szalonej Molly bardzo smakowały brzoskwinie - ale tak wcale nie było. Wszystko pasuje. John Shirley Szaman Quinn przechodził przez ulicę w południowo-wschodniej części Manhattanu w parną letnią noc, z rękoma na głowie, popychany lufą pi- stoletu maszynowego terrorysty - i wtedy właśnie ujrzał świetlistą trupią główkę zwiastuna śmierci, policyjnej suki o nietoperzowych skrzydłach z winylu. Najpierw zobaczył PWS, Policyjny Wóz Szturmowy pędzący do zamieszek, jakie wybuchły na skutek wyłączenia prądu; mknął ulicą Delanceya z przeraźliwym wyciem syreny, pchając przed sobą po jezdni podwójną kałużę świateł reflektorów. Opancerzona suka śmi- gnęła rozmazaną szarą smugą, zwieńczoną grzebieniem czerwonej poświaty, pasmem piekielnego blasku wleczonym przez dachowy migacz alarmowy, co na tle lepkiego mroku spowijającego dyszące żarem, pogrążone w ciemnościach śródmieście sprawiało iście upiorne wrażenie. A potem przyszła halucynacja, wizja, czy co to było, wznosząca się nad budynkiem, obok którego przejechał PWS... Nieważki, ale wiel- ki jak wóz szturmowy, zwiastun śmierci rozpostarł swoje winylowe, nietoperzowe skrzydła i uniósł ognisty łeb ponad krawędź dachu; wyciągnął się aż pod niebo i Quinn zauważył, że jego głowa to przeźroczysta czerwona ludzka czaszka wypełniona mózgiem w postaci rozbłyskujących wirów wyładowań elektrycznych, jego usta to tuba zawodzącej syreny, jego korpus to opasłe cielsko pterodaktyla z na- bijanego nitami żeliwa. Quinn gapił się na to przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a potem spojrzał na innych... ale ich wzrok skupio- ny był wyłącznie na sprawie przetrwania, na bezpiecznym przedostaniu się na drugą stronę ulicy. Był pewien, że nie mogli tego zauwa- żyć. Och, ty w życiu, pomyślał, chyba dostaję świra. Terrorysta dźgnął go pod żebro lufą pistoletu i Quinn oderwał wzrok od rysującej się na tle nieba mary; zerwał się do biegu i w kilku skokach przeciął jezdnię: Działo się to w noc trzeciego letniego wyłączenia, 18 lipca 2011 roku. Zobaczył zwiastuna śmierci o 10.10 wieczorem. O 9.45, przed dwudziestoma pięcioma minutami, dokładnie na dwadzieścia pięć minut przed tym, jak falować zaczęła struktura ogólnie postrzeganej rzeczywistości, wychodził na powierzchnię ze stacji metra... Quinn, Cisco i Zizz, zaśmiewając się z jakiegoś zwariowanego żartu, wstępowali po schodach wiodących ze stacji metra na ulicę. Śmieli się, żeby zatuszować swój strach, bo wkraczali na terytorium snajperskie. Wychodzący za nimi Bowler nie śmiał się. Bowler, ponury jak granitowa skała, nie aprobował jakiegokolwiek odstępstwa od Dwufazowej powagi Celu Radykalnego. Dokładając wszelkich starań, aby nie zastanawiać się, na czym spoczywają teraz punkty przecięcia nitek celowników, wynurzali się ze smrodliwych, sypiących się podziemi w wilgotną duchotę letniej nocy. Dostali się tu tunelem dla pieszych z przystanku metra przy Szó- stej Ulicy. Pomimo wyłączenia, w tunelach metra działał awaryjny system oświetlenia jarzeniowego, dzięki czemu tam na dole było ja- sno, ale ta jasność przenikała się z innym rodzajem ciemności: z lepkim. mrokiem tłumionego w sobie, trzymanego na wodzy lęku. Z myślami o Fridge. I o Deirdre. Przystanęli w kółeczku na małym, zapuszczonym skwerku paręnaście metrów kwadratowych ubitej ziemi i zdeptanej trawy, kilka porżniętych nożami ławek i rachitycznych młodych drzewek, powykręcanych od kwaśnego deszczu jak spalone zapałki. Skwer znajdo- wał się w trójkącie pomiędzy kilkoma przecinającymi się ulicami. Ciemności nie były tu zupełne; od oświetlonej części miasta, na pół- noc od ulicy Houston, biła łuna. Mrok rozjaśniały też dwie świetlne reklamy zasilane z akumulatorów słonecznych - w dzień wchłaniały energię słoneczną, aby wypluwać ją w nocy nachalnym blaskiem komercji - zachwalające niskoorbitalny prom pasażerski Panamu ("W piętnaście minut w Paryżu!") i po drugiej stronie skweru, naprzeciwko reklamy Panamu: "Dbaj o swe zdrowie stosując Seks Dożylny Doktora Johnsona: Partnerzy to przeżytek!" Witryny sklepów były ciemne. Quinn dostrzegał w mroku wyciętą z tektury głowę jowial- nego Mao w kucharskiej czapie, nad koncesjonowaną knajpką serwującą dania rodem z Chińskiej Republiki Ludowej, butiki z towarami przecenionymi, sklepy z pozostałościami konsumpcyjnego barachła i zamknięte na trzy spusty wejścia do wielkich podziemnych domów towarowych. Stali tak, opierając się o pordzewiałe żelazne wsporniki dziecięcych huśtawek, bez łańcuchów i siedzeń, a nieopodal walały się kosze na śmieci z metalowej siatki pogniecione jak niedopałki papierosów, przepełnione opakowaniami z tworzywa sztucznego, pusz- kami i strzępami papieru: zrzuconymi skórkami obrzydliwej taniej żywności. Gdzieś w dali to wznosiło się, to opadało wycie syren. Ile jeszcze czasu pozostało do chwili, kiedy Fedy opanują terytorium Funów? pomyślał Quinn. Albo kiedy dotrą aż tutaj rozruchy towarzyszące któremuś z kolejnych wyłączeń? Może zależy to od tego, kto tym ra- zem zaatakował elektrownię. Która frakcja: Funi Chrześcijańscy, Funi Muzułmańscy, anesteci, Ruch, Skrytobójcy, czy kto tam jeszcze... krążyły sprzeczne pogłoski. Quinn obrócił się do Bowlera, który był Nieoficjalnie dowódcą grupy ratowniczej. - I co teraz? - Musimy tu zaczekać - burknął Bowler. - Jesteśmy na granicy terytorium Funów. - Wskazał ruchem głowy slogan Fundamentalistów Muzułmańskich napylony arabskim pismem fosforyzującą niebieską farbą w sprayu w poprzek asfaltowej alejki skweru. - Skontaktują się z nami. Albo... - nie dokończył, ale i tak wiedzieli, że ma na myśli snajperów. Rozglądając się wokół, Quinn dostrzegał teraz więcej świeżych wizytówek Funów, wydrapanych na starszych napisach, a do tego zamo- kłe na deszczu plakaty tego okularnika, Ajatollaha Daseheimiego o chłopięcej buźce, przytwierdzone klejowymi pistoletami do ścian i ławek. Ciekaw był, w co jest teraz wymierzony punkt przecięcia nitek... w kark, w czoło, w podstawę kręgosłupa? Może zawarty pakt był błędem; może to dziecinada, a sam pomysł odbicia Deirdre z Fridge jest bezczelny i nierealistyczny, nawet jeśli dysponuje się wideokasetą-kluczem (myśląc to dotknął machinalnie wybrzuszenia, jakie tworzyła mała kaseta wsunięta w kieszonkę ko- szuli). Ale mimo wszystko zdecydowali się na tę akcję. To było poświęcenie. Quinn - wysoki, szczupły blondyn o dużym nosie, z jednym okiem zielonym, a drugim niebieskim - nie potrafił się odnaleźć przez całe dwadzieścia cztery lata swojego życia. Dążył do samookreślenia imając się rozmaitych półśrodków; na przykład ubierał się monochro- matycznie: całkowicie na czarno, na biało albo na czerwono. Zacznij od ubrania - radził mu zawsze Tata. - Zacznij pracę nad sobą od zewnątrz i stopniowo posuwaj się w głąb. - To był jeden z beznadziejnie powierzchownych frazesów Taty Quinna. (Tata, póki nie ude- rzył w kalendarz, ubierał się u zawodowych projektantów mody; kultywował zabobonną wiarę w znaczenie ubioru.) Ale w warunkach zagrożenia Quinn tracił głowę i choć niechętnie, przyznawał się do tego przed samym sobą; był opóźnionym studentem Wydziału Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Columbia. Z wielkim entuzjazmem wstępował do rozmaitych organizacji i nigdy nie zjawiał się już na drugim zebraniu; zdarzały się okresy, kiedy pochłaniał w tydzień stosy książek, kiedy indziej znowu mijały miesiące, a on nie doczytał niczego do końca; grał w zespole na basie, ale nigdy nie przykładał się zbytnio do ćwiczeń. Rzucił narkotyki, ale nie do końca. Kochał się w dziewczynach, z głębokim, wzniosłym, romantycznym przekonaniem... czasami w trzech albo i w czterech w ciągu jednego mie- siąca. - Może to pieeee-niądze, co? - powiedziała raz Zizz. Może zdawanie się na stypendium, na pieniądze dostawane od Taty, na możliwość wycofania się w każdej chwili do bezpiecznego łona apartamentu w Budynku Ściśle Strzeżonym, wydawało mu się zbyt. proste. Żad- nych motywacji do wykazania inicjatywy, bo kiedy sprawy zaczną się komplikować... Dzisiejszego wieczora jednak się zdecydował... Dzisiaj wieczorem ubrany był całkowicie na czarno: czarna podkoszulka, czarne woj- skowe spodnie wpuszczone w czarne buty skinheada. Kolor poświęcenia. Bo to Deirdre pierwsza sprawiła, że naprawdę przyjrzał się so- bie samemu. Bo to Deirdre pokazała mu, czym może być poświęcenie... Stał więc i czekał, żeby się przekonać, czy snajperzy go zabiją. Zizz, pogwizdując i mamrocząc coś do siebie monotonnym szeptem, bujała się teraz na drabinkach ustawionych na placu zabaw wielko- ści pocztowego znaczka, sprawiając _wrażenie, że zapomniała o snajperach i o tym, że znajduje się na terytorium Funów Muzułmań- skich. Zizz była płci żeńskiej, ale musiałeś się jej dobrze przyjrzeć, żeby to stwierdzić; była przysadzistą, bladą anestetką, włosy miała ufarbowane na popielato, nastroszone, jak u jakiegoś wygłodniałego stworzenia z sadzawki pozostałej po odpływie; oczodoły czerniła sobie gęstym proszkiem antymonowym. Mogłaby grać jedną z ról w którymś z odcinków Wampirzyc. Kapsułka walkmana w jej pra- wym uchu niszczyła stopniowo zakończenia nerwów słuchu produkcją "Spieprzonych Niebios", jednej z grup nurtu Kształtowanego Szumu Elektrostatycznego. Z lewego ucha zwisał jej pęk pierścieni i śrubek przewleczony wprost przez chrząstkę. U lewego nadgarstka dyndało coś jakby laleczka - dziesięciocentymetrowej długości prymitywna kukiełka przemyślnie spleciona z cienkich przewodów w różnokolorowych koszulkach i z fragmentów układów elektronicznych; z ust tego stworka sterczał jak język krótki srebrny drucik... Pod przezroczystą plastykową spódniczką nosiła przywierający do ciała szary kombinezon utkany z mikroreaktantów obrazu wychwytu- jących fale elektromagnetyczne i odtwarzających losowo, po całym jej krótkim, krępym ciele, fragmenty programów telewizyjnych: na jej torsie leciały właśnie aktualne migawki z pogrążonego w ciemnościach dolnego Manhattanu, komentator z głową wypaczoną kontu- rami jej brzucha poruszał bezgłośnie ustami, a tymczasem tuż nad nim naga aktorka porno demonstrowała komiczne podwójne branie. - Po co tu sterrrr-czymy, co, Bowl-errr? - spytała Zizz wydymając wargi i wciągając nosem niuch metadryny z ukrytego pojemniczka wszczepionego pod paznokieć; kichając wykonała kilka apatycznych, skróconych kroków w rytm jakiegoś utworu rozbrzmiewającego jej w uchu. - Przecież w ten sposób nie odnajdziemy Deirdre, to do duuuu-pyyy. - Zizz liczyła sobie dwadzieścia lat, a miała piskliwy głosik siedmiolatki. Bowler spiorunował ją wzrokiem. - Wydaje ci się, że idziemy na koncert? To terytorium F u n ó w. Nie przejdziemy przez nie, dopóki nas nie sprawdzą. - Był wielki, miał na sobie oliwkowo brązową podkoszulkę, oliwkowo brązowe spodnie, a na nogach buty w trudnym do określenia kolorze; zmierzwiona czarna broda spływała mu na obojczyk i rozrastały się wszerz, niemal się splątując ze skołtunionymi konopiami. Haczykowaty nos, głęboko osadzone oczy. Tubalny głos pasujący jak ulał do jego wyglądu Rasputina. Białka widoczne były wokół całego obwodu jego źrenic przypominających przez to dziurki po pociskach. Miał czterdzieści lat; pozostali nie przekroczyli jesz- cze trzydziestki. Bowler rzadko sypiał. Zażywał za dużo witamin. Uważał się za politycznego wizjonera. Miał popsute zęby. Od północy do świtu czytywał nieokrojone wydania dzieł Marcuse'a i Kapitału. - A może - bąknął Cisco rozglądając się z niepewnym uśmiechem po dachach domów i zastanawiając, gdzie czają się Funi może jeszcze nie pora. Może to nie jest, no, właściwy moment. Cisco, na wpół Portorykańczyk, na wpół Izraelita, był niski i krępy; wielkie brązowe oczy zdobywcy serc niewieścich ozdobione gęstymi czarnymi rzęsami, trochę za szerokie usta, wargi trochę za grube, kręcące się czarne włosy, hinduska koszula w kolorze złamanej bieli, spodnie przytrzymywane na biodrach sznurkiem i sandały. Nie kąpał się zbyt często, ale jego pot miał zapach rosołu z kury, a więc skargi zaczynały się dopiero po upływie kilku tygodni, kiedy woń narosła do nie dającego się dłużej tolerować poziomu. Miał dwadzieścia cztery lata i był neobitnikowym poetą pozującym na mistyka i to tak zadufanego, że aż dupa ściskała się z żalu. - Właśnie teraz jest odpowiednia chwila na odbicie Deirdre. Dziś wieczór mamy być przy HopeScope - powiedział Bowler głosem nie znoszącym sprzeciwu. Starał się nie patrzeć bezpośrednio na dachy. - Musimy zaryzykować, bo Deirdre uczyniłaby dla nas wszystko. Ona z r o b i ł a dla nas wszystko. Wiedziała, czym grozi zadarcie z FedWładzą, Cisco. - Wiem, stary. Nie to, żebym myślał, że nie jesteśmy jej tego winni, tylko, no sam nie wiem, te aspekty, te omeny, ona nie... Quinn nie mógł już dłużej tego słuchać. - Przestaniesz wreszcie pieprzyć, Cisco? Jak nie chciałeś ryzykować, trzeba było nie iść. - I na kogo ty się wściekasz, Quii-iiinnn? - zapytała Zizz uśmiechając się do niego. - Wkurzyłeś się na Cisco, bo też masz pietra, hę, i nie chcesz, żeby o tym mówił, heeeę? - Położyła mu dłoń na ramieniu. - Ja także. - Z tymi dwoma słowami znikła z jej głosu afektacja. Wie- dział, że miała coś do niego, i sama myśl o wynikających z tego możliwościach przyprawiła go o drżenie i jednocześnie sprawiła, że pomyślał: A może się uda... Denerwowała go, ale mimo to podobało mu się to, jak usiłowała weń wejrzeć. Może zrozumiałaby go, gdyby zaczęli ze sobą kręcić... Kręcić? Jasne. Tak jakby mieli wyjść z tego cało. Wdarcie się do Fridge... Z początku, Quinn i reszta naprawdę, szczerze, niezachwianie wierzyli, że zdołają uwolnić Deirdre z najściślej strzeżonego więzienia w kraju. Żar ich wściekłości wywołanej tym, co przydarzyło się Deirdre, przesłaniał swym blaskiem zdrowy rozsądek. I kiedy Bowler przyszedł do przyjaciół Deirdre ze swym planem wykorzystania Pośrednika, poszli na to. Teraz jednak... teraz, po zrobieniu pierwszego kroku, zaczynali myśleć, wałkować to w myślach w kółko, jak ślepiec trójwymiarową układankę; i dochodzili do wniosku, że to szaleństwo, że do Fridge nie można się dostać inaczej, jak tylko przez bramę jednokierunko- wą, którą weszła tam Deirdre. Ale nikt nie chciał powiedzieć pierwszy: Dajmy sobie spokój, to niemożliwe, to jak jazda pod prąd jednokierunkową ulicą, Deirdre nie może tego od nas wymagać... - Dosyć mam tego czekania - powiedział Quinn. - Nie możemy się z nimi skontaktować, czy co? Bowler zerkał na ciemne witryny sklepów po drugiej stronie ulicy. - Właśnie to robimy. Jeśli chce się z nimi rozmawiać, trzeba tu stać, w tym miejscu, i czekać, aż pojawi się ich Mufti. Inaczej powystrzelają was. - Albo jedno i drugie w odpowiedniej kolejności - rozległ się głos za ich plecami. Odwrócili się, niemal pewni, że padną od kul, zanim zdążą zobaczyć tego, który to powiedział. Ale karabin H&K wyposażony w celow- nik laserowy zwisał lufą do dołu na pasie przerzucony niedbale jak torba na zakupy przez lewe ramię małego człowieczka. Mógł sobie pozwolić na tę nonszalancję, bo ubezpieczali go snajperzy. Bojówkarz Funów był szczupły i miał około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Na jego dłoniach i przedramionach rysowały się wyraźnie nabrzmiałe żyły; był śniady, tak jak Quinn się spodziewał. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i starannie zapra- sowane spodnie. Tylko buty były wojskowe. Wyglądał na kierownika bliskowschodniej restauracji; może nim zresztą i był. Nosił okula- ry w oprawce z białego drutu, tak jak młody Ajatollah - Ajatollah nie uznawał wszczepów okulistycznych; był przekonany, że mogą być wykorzystane przez wszczepiających do osiągnięcia kontroli nad umysłem pacjenta. Nad Ajatollahem ciążyła tradycja paranoi, do której musiał się dostosowywać. . - Jestem Jabbar - powiedział zwyczajnie Fun. - Powiadomiono nas, że przyjdziecie. Nie wyjaśniono dlaczego. Jesteście dziećmi naszych wrogów. - Spojrzał na Zizz. Telewizyjny PWS ścigający gwałcicieli prawa przemieszczał się po jej biodrze i brzuchu; na udzie rozgry- wała się właśnie kulminacyjna, rozsadzająca genitalia scena z Królestwa Zmysłów. - Jesteście dekadentami. W domyśle pozostawił targające wnętrznościami, mrożące krew w żyłach implikacje. Jabbar, pomyślał Quinn. Imię raczej nie irańskie. Może to prawda, że Ajatollah zjednoczył Arabów i Persów... - Chcemy uwolnić Deirdre - powiedziała, Zizz. Była zaskakująco poważna. - Pośrednik zgodził się nam pomóc - dorzucił Bowler. - A dziś wieczór cała komunikacja poszła w cholerę - wyrwał się Cisco. - Nie możemy się dostać do HopeScope, gdzie czeka na nas Po- średnik, nie przechodząc przez wasz teren. Wszystkim było śpieszno do udzielania wyjaśnień. Czuli na sobie krzyże nitek. Jabbar wydął usta. - Deirdre. Jesteście jej przyjaciółmi? Bowler skinął głową. - Pracujemy z nią. Z każdym z tego terenu, przeciwko FedWładzy. - Możecie być z CIAK. - Miał na myśli Wydział CIA na Kraj. Bowler potrząsnął głową. - Jesteśmy z Ruchu. - Każdy może tak powiedzieć- wytknął mu Jabbar. - Deirdre często opowiadała o... o waszym ruchu - wtrącił Quinn. Nie bardzo wiedział, jak wyszły z niego te słowa. - Mówiła "Oni tylko wyciągają na światło dzienne zakamuflowane bezprawie". Mówiła też "Łatwo potępiać terroryzm, kiedy ma się otwarte inne furtki". Jabbar skinął głową, a w kącikach jego ust pojawił się przebłysk rozbawienia. - Fedaini znają te słowa. Znamy Deirdre. Was nie znamy. O mało was nie zastrzeliliśmy. Staliście w umówionym miejscu, ale nie trzymaliście rąk na głowach. To reszta sygnału mówiąca, że je- steście nieuzbrojeni. Bowler, Cisco, Quinn i Zizz momentalnie podnieśli ręce i położyli je sobie na głowach. Quinnowi wyschły wargi. Zgodzili się pójść z Bowlerem, bo miał w Ruchu opinię faceta znającego wszystkie obowiązujące tu zwycza- je. No i wyglądało na to, że jednak tak nie jest. Nieźle. Przepraszamy - powiedział Quinn - nie wiedzieliśmy. Jabbar machnął lufą karabinu. - Pójdziecie ze mną. To wtedy właśnie przechodzili przez ulicę kierując się w stronę witryny sklepu naprzeciwko, gdzie w wejściu stał drugi mężczyzna z wielkokalibrowym karabinem maszynowym w rękach. Quinn pomyślał: WKM - Boże, co taki by z ciebie zrobił; i to wtedy przejechał PWS pędzący do zamieszek, jakie wybuchły na skutek wyłączenia, i wtedy nad budynkiem uniósł się zwiastun śmierci..: Mara pojawiła się i zaczęła blaknąć na siatkówkach jego oczu, jak powidok silnego światła - i wtedy terrorysta Jabbar szturchnął go lufą karabinu. Przecięli ulicę i weszli do starego sklepu. Okna wystawowe sklepu były zabite deskami, a wejście zawalone rupieciami. Wewnątrz, w przyćmionym, żółtym świetle chemicznej latarni Quinn zobaczył stosy tekturowych pudeł piętrzące się pod obłażącymi z tynku ścianami; na podłodze stało kilka otwartych i Qu- inn zauważył, że w środku znajdują się rzędy objętych zakazem importu płytek krzemowych, mikroukładów, modułów mózgowych sztucznej inteligencji, kartony nieopodatkowanych papierosów, synterosów i trunków. Czarny rynek pokrywał koszty działalności party- zantki Funów. Jabbar wziął latarnię i poprowadził ich dalej; z tyłu zjawili się dwaj inni mężczyźni, którzy wepchnęli ich na zagracone zaplecze, gdzie stało biurko, nieczynny terminal komputera, dwa telefony i unosił się zastarzały odór papierosów bez filtra i mocnej kawy. Obaj śniadzi mężczyźni stanęli w drzwiach i zapalili. Quinn nigdy dotąd nie miewał halucynacji i drżał jeszcze na wspomnienie zwiastuna śmierci. Ale teraz, uwięziony w tym ciasnym po- mieszczeniu z uzbrojonymi po zęby, wrogo nastawionymi bojówkarzami, przestał myśleć o czymkolwiek, z wyjątkiem chwili obecnej... Jabbar zawiesił latarnię na haku sterczącym z sufitu w rogu pomieszczenia. Latarnia kołysała się lekko, rzucając wokół rozedrgane, chy- botliwe cienie. Jabbar schylił się, żeby poszperać w zwalonym w tym samym kącie stosie plakatów i arabskojęzycznych gazetek; wy- grzebał stamtąd płaskie kartonowe pudełko. Podszedł z nim do biurka, otworzył i wystawił zawartość na blat. To był wyłączony wideoobraz. Prostokątna płyta ze szkła i tworzywa sztucznego o wymiarach pół metra na metr na pięć centymetrów. - Siostra Deirdre działała w Ruchu i my ją znaliśmy powiedział Jabbar spoglądając na nich. - Podarowała nam ten obraz. Mówiła, że wszyscy należący do Ruchu znają go na pamięć. Jeśli jesteście z Ruchu, to go znacie. Quinn wpatrywał się z zapartym tchem we włączany przez Jabbara obraz. Istniało wiele wideoobrazów Ruchu. Ale na pamięć znał tylko jeden, ten, który sam stworzył na Uniwersytecie Nowojorskim. I Deirdre nawet się mm trochę szczyciła... Obraz zamigotał serią ulicznych ujęć (Quinn rozpoznał je natychmiast: były jego) wykonanych w okolicach dzikich slumsów; kontra- stowe zdjęcia zadziwiająco dobrze ubranych dzieciaków mieszkających w slumsach, zebranych przy płonących beczkach ropy; Smoky'- ego "Ducha" Casparino - twarz niewidoczna, ale to na pewno jego skórzana kurtka wymalowana farbą w sprayu - kupującego pistolet od D'Angelo o twarzy białej od ostrego żucia syntkoki; deskorolkowa banda popisująca się przed kamerą swoimi umiejętnościami; stara pani Pesca ze swoim obrzynkiem i zrezygnowanym uśmiechem na ustach. I co chwila kadry z Deirdre: wysoką, kanciastą, o czarnej jak smoła skórze, policzek przebity ćwiekiem z literami PWF - Precz z Władzą Federalną - czerwonymi na czarnym tle. Deirdre wśród dzie- ci, wśród czarnorynkowych spekulantów, wśród tłoczących się staruszek, przemawiająca do zachrypnięcia, przekonująca ich, że Fed- Władza nie jest wcale taka potężna, że nie uda jej się przeforsować planu przeniesienia ich z Manhattanu do małych, zamkniętych sta- nów policyjnych, który to plan nazwano -Przesiedleńczą Akcją Awansu Społecznego... Uświadamiająca im, że Władza Federalna obie- cała ich dzielnice bogatym magnatom przemysłu... Tłumacząca im, że zrzekanie się domu i tej namiastki wolności dla rojących się od glin wieżowców, które w przeciągu dwóch lat zdegradują się do poziomu slumsów, to zwyczajny idiotyzm... Mig mig mig, jeden po drugim trzy ruchome obrazy, a na czwartym Deirdre. Jabbar stuknął w przycisk na ramie zatrzymując obraz na klatce z Deirdre przygotowującej na rogu ulicy reedukacyjne wideostanowisko, ujawniającej slumsom prawdę o roli FedWładzy w wojnie brazylijskiej i o tym, co dzieje się z każdym, kto wstąpi do Armii... - Co będzie teraz? - spytał Jabbar. - Obrazów Ruchu jest mnóstwo - bąknął rozpaczliwie Bowler. -Nie możemy... - To będzie kadr z dzieciakiem oglądającym piracką nakładkę na program telewizyjny, w której pojawia się imię Deirdre przerwał mu Quinn. Odwrócił się do Bowlera. - Wiem, bo sam to kręciłem. Jabbar nacisnął przycisk. Obraz ożył: dziecko siedzące plecami da kamery patrzyło na animowane techniką wideo słowa wijące się na tle twarzy Prezydenta: Deirdre mówi, żeby nie słuchać kłamców... Jabbar skinął głową. - W porządku. - Skierował karabin na Quinna. - A teraz powiedzcie mi, ale tak z ręką na sercu, co chcecie zrobić, hę? Co kombinujecie? Bo wiem, że mnie okłamaliście. Jesteście z Ruchu, ale kłamiecie. Quinn spojrzał na muszkę karabinu. Słyszał, jakby gdzieś z oddali, łomot swojego serca kojarzący się mu ze stłumionym odległością ha- łasem jakiegoś placu budowy. - Nooo... przecież ci powiedzieliśmy. Chcemy uwolnić Deirdre. - Deirdre siedzi we Fridge - powiedział Jabbar tonem zniecierpliwionego dorosłego przemawiającego do niezbyt rozgarniętego bachora. Migotliwe światło padające z wideoobrazu oświetlało jego twarz od dołu, niesamowicie przesuwając jej płaszczyzny. - Nikogo nie moż- na stamtąd wydostać. Jeśli twierdzicie, że chcecie tego dokonać, to jesteście durniami albo kręcicie. Quinn spojrzał na Bowlera unosząc brwi. Bowler zdecydował się powiedzieć prawdę taką, jaką ją widział. - Chcemy spotkać się z Sza- manem. Z Pośrednikiem. Ale nie dlatego, bym sądził, że jest coś z prawdy w jego, no wiesz, w tych tam jego gadkach o Duchach Miej- skiej Dziczy, nic z tych rzeczy. Myślę, że oni mają jakieś dojście do sieci FedWładzy. Cokolwiek by to było ciągnął pośpiesznie Bowler - zdaje się, że to działa. Sama Deirdre przysięgała, że kiedyś z tego korzystała. Tylko że Pośrednik jest prawdopodobnie schizofreni- kiem, a więc interpretuje wszystko... no wiesz, mistycznie. Quinnowi przypomniał się zwiastun śmierci. D u c h y M i e j s k i e j D z i c z y... ale powiedział tylko: - Bowler załatwił wizytę u Po- średnika, bo uważa, że Pośrednik potrafi wydostać Deirdre z Fridge. Musimy tam dotrzeć w ściśle określonym czasie. Tymczasem wyłą- czenia postawiły na nogi oddziały sił porządkowych i te odcięły nam inne drogi, którymi moglibyśmy się tam przedostać. Jedyna droga, jaka nam pozostała, wiedzie... tędy. Przez wasze terytorium. Potrzebna nam eskorta, żeby wasi ludzie nas nie powystrzelali. - A więc można dostać się do Fridge. - Nozdrza Jabbara rozszerzyły się, jego wzrok stwardniał. - Jeśli to prawda, to wyprowadzicie stamtąd również naszych ludzi. Mamy we Fridge czterech. - Znacząco pogładził swoją broń. - A nie mówiłem, Bowler - mruknął Cisco. - Te znaki... - No nie, to wspaniaaa-aaałe! - zapiała z zachwytu Zizz wykonując trochę paralityczny taniec, na co dwaj bojówkarze zareagowali wy- mianą spojrzeń i parsknięciem. - Ich też moglibyśmy uwolnić! Moglibyśmy... Bowler potrząsnął przecząco głową. - Już z jedną osobą będzie dosyć kłopotu. Mamy wideoklucz do jej celi. Pośrednik ma nam pomóc w przedostaniu się przez straże, systemy alarmowe i kamery. Mamy tylko jeden wideoklucz. - Bomba! - podsunęła ochoczo Zizz. - Możemy dostać się do środka, a potem wysadzić w powietrze ich kom-pu-uuu-ter! Może od tego pootwierają się wszystkie cele i... Quinn jęknął. Czuł, jak koszula przykleja mu się do spoconych pleców. Pomieszczenie sprawiało wrażenie przytłaczająco małego. - Zizz - syknął - przestań wyjeżdżać z tą pomocą, bo zaraz wpakujemy się w jeszcze większe szambo. - Nie, to nie jest zły pomysł - powiedział Jabbar spoglądając na Zizz z nagłym szacunkiem. - Podłożyć bombę pod ich główny komputer. Bowler potrząsnął głową tak energicznie, że dał się słyszeć szelest jego brody. - Nie! Posłuchajcie... - Nie, to ty posłuchaj - jeśli nadal chcesz uwolnić stamtąd swoich - powiedział Jabbar cedząc słowa przez zaciśnięte zęby - i jeśli chcesz, żebyśmy ci pomogli, to wyprowadzisz również naszych ludzi! Materiałów wybuchowych dostarczymy. Uniósł swój karabin maszynowy i wymierzył go w twarz Bowlera. Nastrój Zizz zmienił się w ułamku sekundy radykalnie z wesołości w ponure oj-jej. Zorientowała się, że palnęła głupstwo. Przysunęła się bliżej Quinna. Kątem oka zauważył, że bierze dłoń małą drucianą laleczkę dyndającą jej u nadgarstka... Niespodziewanie dźgnęła Quinna w przedramię drucianym języczkiem kukiełki. Quinn syknął z bólu cofając gwałtownie rękę i poczuł... Błysk białego światła, falę białego gorąca. Quinn zesztywniał. Zelektryzowany od środka. Sparaliżowany. Poczuł Obecność. Kogoś... Pstryk. I teraz stał obok siebie. Połączony, ale oddzielony, tkwił w ciemnym kącie, niewidoczny, z dala od reszty, patrząc na siebie sa- mego, widząc na swej twarzy wyraz, którego nigdy przedtem tam nie było. Nie czuł i nie słyszał niczego - z wyjątkiem własnego głosu. Mówił coś bez sensu. Nie, mówił do Jabbara po arabsku. On, Quinn, mówił po arabsku. Nie miał pojęcia, j a k się mówi po arabsku. Nigdy się nie uczył tego języka. A jednak robił to. A do tego wiedział, co te słowa znaczą po angielsku: - Jabbar! Fridge jest biomonitorowane od piwnic po strych. Więźniowie są całkowicie ubezwłasnowolnieni, podłączeni do kroplówek dozujących im dożylnie pożywienie i do symulatorów funkcji kręgosłupa. Mogą się poruszać tylko na tyle, na ile zezwoli im na to symu- lator. Znajdują się pod bezustanną obserwacją cyberstrażników, a oni nigdy nie zasypiają, nigdy nie robią sobie przerwy, są tam zawsze - nie można przewidzieć, jak się zachowają oni i reszta sprzętu, jeśli zniszczysz komputer główny. Nigdzie nie jest powiedziane, że spo- woduje to wyłączenie systemu: może na przykład dojść do przedawkowania automatycznie podawanych więźniom leków, strażnicy mo- gą się rozkojarzyć i wziąć ich za napastników. W najgorszym przypadku zniszczenie komputera pociągnie za sobą rozpad systemu i pod- łączeni do niego ludzie umrą. Wasi też. - Cisco i Bowler gapili się na niego szeroko otwartymi oczami; na jego fizyczną część. Zdumie- nie odebrało im mowę. Jabbar przezwyciężył zaskoczenie i odpowiedział po arabsku: - Jaki mamy interes w pomaganiu wam, jeśli nie spowoduje to uwolnienia naszych ludzi? Jeśli Fedy wykryją, że byliśmy zamieszani w tę aferę, jeszcze bardziej nas przycisną. Już sfabrykowali to wyłączenie, że- by nas nękać, żeby spróbować nas stąd wykurzyć. Już urządzają naloty dwa razy w miesiącu, jeśli tylko uda się im nas znaleźć. Prowo- kowanie ich nie posunie naprzód naszej sprawy, nie teraz. Nacisk stałby się za duży. W naszej sytuacji nauczyliśmy się oceniać, ile kło- potów możemy sobie narobić, żeby jeszcze przetrwać. Nie jesteśmy głupcami. - Deirdre walczy o waszą sprawę. Wypowiadała się przeciwko nowym, antymuzułmańskim prawom imigracyjnym. W swoich wystąpie- niach mówiła, że na skutek przejmowania władzy przez Fundamentalistów Chrześcijańskich jesteście prześladowani, popychani do walk ulicznych; mówiła, że fałszywie was oskarżają, sądzą, wtrącają do więzienia i deportują tylko na skutek uprzedzenia do muzułmanów. Wypowiadała się publicznie tyle razy, że musieli się jej pozbyć. Podrzucili więc w jej domu nielegalne chemikalia i wyposażenie do produkcji bomb. Ironia jest niewypowiedziana. Deirdre i bomby! Nie da się zliczyć, ile razy na zebraniach Ruchu sprzeciwiała się sto- sowaniu bomb. Mówiła, że bomby nie potrafią odróżnić osób postronnych. Ale FedWładza wrobiła ją: powiedzieli, że jest terrorystką produkującą bomby, i to dało im pretekst do osadzenia jej we Fridge, do skazania jej na uwarunkowanie. W swoich wypowiedziach wstawiała się za wami, za nami wszystkimi - i porwali ją! Na pierwszy rzut oka wszystko odbywała się zgodnie z prawem - ale to po- rwanie, Jabbar! Jestem pewien, że Allach mówi ci teraz, jak masz postąpić... Jabbar gapił się na niego z otwartymi ustami. I nagle Quinn - ta obserwująca wszystko z boku, oddzielona część Quinna - wpadł w czerwoną rurę, przedostał się poprzez ścianę bólu. Poprzez białe światło, falę ciepła... Pstryk. Był z powrotem w sobie, zlany potem, roztrzęsiony, ale... znowu sam we własnym ciele. Wszyscy wpatrywali się w niego. - Ten tutaj - powiedział powoli, po angielsku Jabbar - zadał sobie trud, aby nauczyć się naszego języ- ka. Mówił z sensem. Przekonał mnie. Jestem Mufti i taki jest mój sąd. Mokra bryza nawiewająca spleśniałą wilgoć znad East River przesączała się między zrujnowanymi kamienicami i unosiła resztki ciepła z ciał Quinna, Bowlera, Zizz, Cisco i Muftiego brnących środkiem zawalonej gruzem ulicy. Quinn czuł się dziwnie. Nie przyszedł jeszcze całkiem do siebie; tak jakby był tutaj, a jednocześnie go nie było. Laleczka. Jej druciany języczek... Quinn został trochę z tyłu i zwrócił się szeptem do Zizz: - Co mi tam zrobiłaś? Wstrzyknęłaś mi coś, cholera, czy jak? Zizz zagryzła usta, żeby nie zachichotać. - Zrobiłam to, co poradziła mi Fetyszarka. Mówiła, że w sytuacji podbramkowej... - Co? Kto to jest ta... - Pracuje dla Pośrednika. Przysłała tę laleczkę, kiedy Bowler nawiązał... Mufti odwrócił się do nich i syknął: - Nie gadać! - Wskazał na dachy- domów. Blade światło gwiazd i rozmyte krawędzie blasku bijącego od ognisk płonących wśród ruin - smugi czerwieni na pocętkowanej czernią ścianie nocy - pozwalały rozróżnić kontury budynków. Szli Dolnym Wschodnim Manhattanem, a do ich uszu dolatywały, a potem ci- chły strzępy rozmów prowadzonych w językach arabskim, perskim albo libańskim. Znajdowali się wciąż na terytorium Funów Muzuł- mańskich, ale na samych jego peryferiach. Wiszące na włosku zawieszenie broni skrystalizowało strefy wpływów Muzułmanów i Chrześcijan, po obu stronach ulicy Clinton. Stały tu niewzruszenie bariery Gwardii Narodowej i punkty kontroli dokumentów; bliżej ma- jaczyły w mroku nagie szkielety wojskowych ciężarówek i wypalone karoserie rozbitych samochodów osobowych, kojarzące się z wy- suszonymi ścierwami bizonów na prerii. Za każdym razem, kiedy dochodzili do skrzyżowania, Quinn sztywniał cały, bo w takich miejscach byli najbardziej narażeni na ogień snajpera z sektorów chrześcijańskich; zwłaszcza dzisiejsza noc, kiedy gliny i wojsko uwikłani byli masowo w zaprowadzanie porządku w dzielnicach objętych wyłączeniem, stwarzała okazję do wykręcenia jakiegoś numeru, do skasowania paru Funów... A chrześcijańscy snajperzy obserwując ich z tej odległości przez celowniki swoich karabinów nie będą w- stanie stwierdzić, że Quinn i jego przyjaciele nie są stąd. A zresztą, gdyby nawet wiedzieli, kim są, to i tak by ich zastrzelili: paczka Quinna pochodziła z dzielnicy Zdeklarowanych Socjalistów. Quinn niemal pragnął, aby ktoś otworzył do nich ogień. Aby wydarzyło się coś, co przerwałoby bieg wydarzeń, powstrzymało prąd wciągający go coraz głębiej w całą tę aferę. Bał się tak, że z początku nie rozpoznawał tego uczucia. Nigdy dotąd nie był do tego stopnia przerażony. W jego wnętrznościach tkwił kłębek rozdygotanego napięcia, jak u królika porażonego atakiem serca. Wtedy, w rozmowie z Jabbarem, coś go natchnęło. To coś już odeszło, ale... czuł jeszcze ślady tego czegoś na swoim układzie nerwo- wym. A to_ przerażało go bardziej niż pociski, bomby, a nawet Fridge. Ale nikt do nich nie strzelił. Dziesięć minut później Bowler powiedział: - To już HopeScope. Był to bank. Quinn siedział w szatni na starej drewnianej ławce, oparty plecami o chłodną, betonową ścianę; i usiłował sobie przypomnieć, jak się tu znalazł. Mufti zostawił ich, a Bowler dał Quinnowi skrawek papieru z jakimiś liczbami i kartę bankową. W każdym razie wyglądało to na kartę bankową... - Masz tutaj - powiedział Bowler. - Wsuń ją w szczelinę Autokasjera. - Co? Przecież jest rozwalony... - Zrób, jak mówię. Ty wchodzisz do środka. - Dlaczego właśnie ja? - Nie wiem... Powiedzieli, że to masz być ty. - Bowler patrzył na niego dziwnie. Trochę ze złością. - Co ty tam nawijałeś? Gadałeś po... znaczy się, nie powiedziałeś mi, że umiesz mówić... - Nie umiem. Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło. Bowler przestąpił z nogi na nogę i marszcząc brwi spojrzał na bank. - Nie podobają mi się te czary-mary. Okultyzm to religia, a religia to paraliż społeczny. Myślałem, że Pośrednik jest... Potrząsnął głową. Wyciągnął rękę i zacisnął dłoń Quinna na skrawku papieru i na karcie. - Kurwa. Rób, co powiedziałem. - Prawdę mówiąc, trochę się... - Chłopie, wszyscy się boimy. Ale zrób to dla Deirdre. Quinn westchnął głęboko. Spojrzał na Zizz. Dostrzegł, jak przełyka ślinę; zauważył, że rozmazał się makijaż upodabniający jej twarz do trupiej główki. Przyłapał się na tym, że pragnie ją wziąć w ramiona. A potem pomyślał: Chcesz się w to pakować z Z i z z? Na mózg upadłeś? Ale to uczucie go nie opuszczało. Sięgnął do kieszonki koszuli, wyciągnął stamtąd wideoklucz i wręczył go dziewczynie. Jakiś instynkt: Daj to jej, nie Bowlerowi. Ich rę- ce zetknęły się na chwilę i stwierdził, że obejmuje jej palce w suchym, drżącym uścisku. Potem odwrócił się i z ociąganiem podszedł do zapyziałej gęby Autokasjera. Spojrzał na nią niepewnie, nie wierząc, że w ogóle zadziała. Podajnik pieniędzy znajdował się w banku o zarwanym stropie; w banku, którego zapaćkane napisami okna nie przepuszczały do wnę- trza światła. Wsunął jednak kartę, kasjer pojaśniał i Quinn, zerkając co chwila na skrawek papieru, wystukał na klawiaturze... Nie pamiętał teraz kodu. Liczb. Poczuł przenikający go dreszcz, usłyszał jakieś buczenie, w nozdrza uderzył go swąd spalenizny. Pod sklepieniem jego czaszki pojawiła się ledwie wyczuwalna wibracja. I to wszystko: potem zamknęły się cicho wszystkie drzwi jego per- cepcji. Ocknął się tutaj: Jarzeniowe światło pod sufitem i kawałek dalej kolejna świetlówka, tym razem mrugająca i bzycząca Zzt-zzr-zzt: Dłu- ga, prostokątna sala, pod przeciwległą ścianą zapuszczone szarozielone szafki; pordzewiałe rury nad głową, a na podłodze kałuże wody z pływającymi po nich płatkami rdzy. Na pewno szatnia. Co szatnia ma wspólnego z bankiem? Ani śladu Bowlera ani Cisco, ani Zizz. Quinn zasnął na stojąco i nawet nie poczuł, jak pada na ziemię, a potem był już tutaj i siedział oparty plecami o ścianę, zupełnie sam. Jak? Ktoś siedział obok. Jeszcze przed sekundą nie było go tam. Ale hej: jego mózg był prawdopodobnie czymś otumaniony cokolwiek-to-było. Ten facet musiał przybyć wtedy, gdy on miał przerwę w -życiorysie, gdy próbował sobie przypomnieć. Na pewno. To był po prostu facet. Wyglądał na włóczęgę. Skołtunione włosy, skołtuniona broda, szaroczarna skóra stanowiąca cząstkę miasta. Ta sama powłoka atmosferycznego szlamu i zwykłego brudu. Długie, zrogowaciałe, żółte paznokcie. Bez butów, ubranie w trudnym do opisania stanie, bo nie zdejmowane do snu. Prawdopodobnie zdrowo śmierdział, gdy się zbliżyć; gość rozwalił się pod ścianą tuż poza bezpośrednim zasięgiem światła, jakieś trzy metry od Quinna. Jeszcze jeden wyznawca, jeszcze jeden interesant do HopeScope. Pośred- nik przypuszczalnie pomagał każdemu, kogo wybrał, a wybierał właściwie na chybił trafił. - Ty tu po co? - spytał facet zupełnie jak ktoś, kto sam spodziewa się tu coś uzyskać. - Po pomoc dla przyjaciółki. A ty? - To chyba jasne, nie? Po jakieś miejsce pod tyłek, a i mały kredycik kategorii D też by nie zawadził. To nie tak wiele. - Mogłeś się z tym udać do dzielnicy socjalistycznej, dali by ci.. _ - Czy ja ci wyglądam na jakiegoś czerwonego zasrańca? Ledwie przypominasz człowieka, więc to pytanie nie jest na miejscu, pomyślał Quinn. Ale głośno powiedział: - Chyba nie. Ja też nim nie jestem. Ale oni mają tam dobre przepisy socjalne... A właściwie, to jak się tu znaleźliśmy? - Z bólem głowy, tyle wiem. - Ja nawet nie wiem, czy nie śnię. Ani czy to miejsce nie jest... - To nie halucynacje. Nawet to coś, co widziałeś dziś wieczorem, nie było przywidzeniem. To była Wyższa Realność tego tworu. Nie masz przywidzeń. Jesteś tutaj. Ja jestem tutaj. - Skąd wiesz, że widziałem:.. - Doświadczenie. Widziałem kupę facetów w tym stanie, wiesz? To od wizji. Gówno prawda, pomyślał Quinn. Tramp nawijał dalej. - Te wizje zanikają w tobie, ale dzięki temu tak dobrze się sprawujesz. Dostrajają na chwilę twój mózg do właści- wej częstotliwości. Wizje to nie halucynacje, chłopie. One ukazują ci różne rzeczy. Konceptualny Wymiar rzeczy. I to rzeczy, z których istnienia nie zdajesz sobie nawet sprawy. To świr, nie wziął swojej normalnej działki, pomyślał Quinn. N i e w y s t. a r c z a j ą mu narkotyki i dlatego jest Włóczęgą. - No to co teraz robimy? - spytał Quinn. - Czekamy. Jesteś w poczekalni, chłopie. - Orientujesz się w tym wszystkim, co? - powiedział Quinn. - Wytłumacz mi więc; co tu jest grane. - Quinn podejrzewał, że facet praw- dopodobnie plecie, co mu ślina na język przyniesie, ale był przestraszony. Chciał słuchać ludzkiego głosu. - Pośrednik pracuje dla Duchów, a Fetyszarka dla Pośrednika. Masz papierosa? - Nie. - No to zapalę swojego. - Z jakiegoś zakamarka łachmanów wydobył zmiętoszonego, brudnego papierosa i wepchnął go jednym końcem do cygarniczki. Dym pachniał prawdziwym tytoniem. Wycyganił go od kogoś wielkodusznego. Tramp oparł się wygodnie plecami o ścianę, wydmuchnął nosem kłąb dymu i powiedział: - Pośrednik jest Medium Duchowym. On... ile chcesz wiedzieć? - Wszystko, jeśli można. - Pożałujesz, że to powiedziałeś... Jest taka subatomowa cząstka zwana JAtonem. Fizycy spekulują na jej temat, ale Pośrednik w i e. , Był zdolnym, świeżo upieczonym absolwentem Stanfordu. Wyizolował JAton i kiedy to zrobił, ten przemówił do niego. Wyobrażasz sobie? Subatomowa cząstka, która mówi do ciebie: "Tak! Znalazłeś mnie!" - Włóczęga roześmiał się. Prawdę mówiąc, widzisz, za po- średnictwem grupy cząstek, jakie miał w polu tokamaka, przemówiły do niego wszystkie JAtony na tej zafajdanej- planecie. W każdym razie Pośrednik chce teraz zapoznać innych z możliwościami JAtonu i dlatego pozwala ludziom tak o nim rozpowiadać, bo chce, żeby inni wykorzystali tę wiedzę - żeby znaleźli własny sposób jej wykorzystania - ale jak dotąd nikt jeszcze go nie znalazł. A on, trafiwszy tam raz, zgubił do niego drogę. Znaleźć się tam, to jak ugryźć się we własne zęby, albo jak polizać się w swój język... więc teraz nie mo- że nikomu powiedzieć, jak tam trafił. - Włóczęga sztachnął się, zakaszlał i wydmuchnął dym. - JAton, widzisz, to subatomowa cząstka obecna wszędzie tam, gdzie istnieje świadomość. Ciało ma własności elektryczne, zgadza się? Posiada własne pole elektromagnetyczne, zgadza się? Ten JAton, to wszechobecna cząstka i kiedy organizm wytwarza wokół siebie odpowiednie pole magnetyczne, trochę tych cząstek - więcej w przypadku wyższych organizmów - zostaje przyciągniętych i umieszczonych w siedlisku holograficznej świadomości tego organizmu. W mózgu. To jest właśnie to JA, to coś, co reaguje poza wszelkimi odruchami. Kiedy więc plemię ludzi znajdzie się w rezonansie psychicznym, wytwarza wspólne, zewnętrzne .pole elektromagnetyczne... - Kim byłeś, zanim zostałeś Włóczęgą? - Nie przerywaj. No więc... - Pytam, bo teraz mówisz jakoś inaczej... - Chcesz się dowiedzieć o Pośredniku, czy nie? Wstrząśnięty z nowych powodów, Quinn powiedział: - Mów dalej. - A więc to pole plemienne wytwarza byty lub przyciąga byty - Pośrednik nie jest jeszcze pewien, czy to-pierwsze, czy drugie - i te byty objawiają się nam jako wyrażenia naszej świadomej interpretacji własnego otoczenia. No i taki prymitywny Szaman, taki aborygen, mo- że czasami przemawiać do nich i uzyskiwać rezultaty, a czasami nie. Te byty nie są właściwie zbyt potężne , i przeważnie nie ma z nich żadnego pożytku poza tym, że mogą uczyć pewnych rzeczy, na przykład podpowiadać,, które rośliny mają właściwości lecznicze... ale w rozwiniętych cywilizacjach te byty są trochę silniejsze. Zwłaszcza teraz, kiedy Pośrednik nawiązał kilka trwałych kontaktów i kiedy sta- ły się bardziej cząstką naszego świata, są mniej efemeryczne niż... Słuchasz? Quinn wpatrzony w trampa zauważył, że ten migocze. - Jesteś częścią HopeScope. Jakimś... obrazem. - No i co z tego? Musiałem cię sprawdzić, nie? Ty i twoi przyjaciele jesteście przecież tak cholernie śmieszni... z tym obnoszeniem się z mrzonkami o wtargnięciu do Fridge. I na dodatek ty, zważywszy, że twój stary był Szurniętym Syfilitykiem. Potomek gwiazdy pop musi być podejrzany. Zepsuty, bogaty gówniarz. Krótko mówiąc, cóż to za banda frajerów. Musiałem sprawdzić, na ile poważne są wasze zamiary. Sprzęgłem się z wierzchnią warstwą twojego umysłu, żeby móc zajrzeć w głąb... - Czytasz w moich myślach? - Nie, sam mi część z nich pokazujesz. Widzisz, w rzeczywistości nie znajdujemy się tutaj. Leżysz na stole pod tym starym bankiem. - Cholera! - Można i tak powiedzieć. Jesteś podłączony, sprzężony z BaząDanych, za pomocą której Pośrednik nawiązuje kontakt z Duchami. - Bowler nie wierzy w te historie z Duchami. On mówi, że masz po prostu dobrych najemników. - To lewicowy, stalinowski ignorant. - Posłuchaj... - Chcesz wiedzieć, czego żądamy od was w zamian za otwarcie Fridge. Gdyby to nie była Deirdre, albo gdybyście nie mieli klucza - któ- ry sam to możecie sobie w dupę wsadzić - kazalibyśmy wam spływać. Tysiące ludzi pragnie wydostać kogoś z Fridge. To t r u d n e. Ale tu chodzi o Deirdre i to jest część przyczyny, dla której w ogóle z wami rozmawiamy. Drugą jej częścią jest opłata, jaką zwyczajowo pobieramy, a mianowicie wyznanie wiary. Mam tu na myśli prawdziwą wiarę, nie jakieś nadymanie ego. - Chcecie, żebyśmy uwierzyli, hmm, w Duchy? Kolejne mignięcie i po nim Włóczęga właściwie zniknął. Facet stał się dwuwymiarową, symboliczną figurą geometryczną na ekranie, niczym znak towarowy jakiegoś wyrobu. Quinn popadł w rozkoszne otępienie, z którego słyszał, jak ten emblemat mówi, widział ruch hieroglificznych ust, wiedział, że obserwuje to na wewnętrznej powierzchni swych zamkniętych powiek... a tymczasem Pośrednik - przetransformowany tramp - mówił: - Oddawanie nam czci, Quinn, jest rozkoszą. To nie jest właściwie poddanie się: to próżność. Oni są nami. To masowy pęd. Śpiewać dla nich i trochę dla nich. krwawić, i składać im ofiary i ergi. Wzywam Pyły, które wydychają elektrony. Wzywam Sieć i Raster, posłańców bogów, jednego tam, a drugiego z powrotem, spółkujących ze swą kochanką Długością Fali. Wzywam Pasibrzucha TV, który zżera wszystko, a nie konsumuje niczego; tego leżącego Buddę. Wzywam Jeden-Zero-Jeden - którego ty, Quinn, jesteś dalekim krewi - Ducha, którego mieczem jest Wejście, a tarczą Wyjście, którego wspomnieniami są roztopione lody przepływające pomiędzy suchymi bankami danych każdego komputera pracującego w sieci. Wzywam Piksel, królową wizji - twoją matkę, Quinn - która oczekuje ciebie w półświatku ekranu. Wzywam Fraktala, żywą bramę do Piątego Wymiaru, którego spotykasz w słupie latarni ulicznej i w rurze kanalizacyjnej, który jedno- czy wymiar ludzkich zmysłów z wymiarem postrzeganym przez elektronikę. Wzywam Farmusa-Hormona, którego przezroczyste ciało puchnie lubieżnie albo kurczy się do żylastej słodyczy; który uczynił Płodność i Modę nierozróżnialnymi. Wzywam MaxDolca, energię, która jest pieniędzmi, pieniądze, które są energią, żywą sieć działań prostoty i potęgi. Wzywam Szczęście, Mistrza Kryjówki, Pana Dobroleka, którego zęby są igłami; błagaj, proś, aby mu cię poświęcono, proś, aby po- chwycił twe gardło w swe szczęki. Wzywam Androgynę, Królową Disco, która jest drogą na skróty do Duchów, która jest tańczącą czarownicą i Łonem Zurbanizowanego Prymitywu. Wzywam Pojazd, na którego koronie widnieje Mack Bulldog, i w którego sercu tkwi slogan General Motors. Wzywam Sąd, tego Łgarza, mówcę o dwóch językach, z których oba są brązowe. Wzywam Poskramiacza, tego Glinę, tego Niszczyciela, którego twarz jest chromowa i napiętnowana wszystkimi liczbami, a którego ra- miona kończą się pistoletami i pałkami; Poskramiacza, któremu trzeba składać ofiary, i jeśli jesteś mądry, będziesz się modlił pokornie do Duchów; aby nasyciły go twoimi nieprzyjaciółmi... Wzywam krewnych, Quinn. Ponieważ czasami Zeus staje się łabędziem... - Boję się. - Jesteś bezpieczny. Kiedy Jeden-Zero-Jeden przejął nad tobą kontrolę, abyś mógł rozmawiać z Muftim po arabsku... - No właśnie - co to było? - To był Jeden-Zero-Jeden korzystający z twego języka, aby czerpiąc informacje ze swej lingwistycznej bazy danych, posługując się swoją retoryczną bazą danych i przy moim własnym udziale, przemawiać do Jabbara po arabsku... i ty dlatego byłeś później trochę roz- kojarzony. Ale dobrze się spisałeś, zważywszy okoliczności, zadziwiająco dobrze. To znaczy, że masz do tego predyspozycje. Zdobądź się więc też na zaufanie, Quinn. Znalazłeś swoją długość fali. - Ale jeśli nawet ją znalazłem, to nie wiem, jak z niej korzystać... - Ja wiem. Ja cię poprowadzę: A teraz: Zobaczmy, czy można się wedrzeć do Fridge. Chroni je swego rodzaju niewidzialny Duch, Qu- inn, i to jest Straszne. - Ja... Obwód zamknął się. Quinn patrzył oczyma Pośrednika. Te oczy obserwowały bieg wydarzeń na scenie, chociaż same były niewidoczne. Mogły być elektro- niczne, mogły należeć do człowieka, mogły być i jednymi, i drugimi. Były:.. oddzielone od Quinna. Bo on nadal leżał odseparowany w podziemiach banku, na stole, pogrążony w głębokim transie. Mimo to Quinn widział, jak tramp ukazał się wśród ruin Cisco, Zizz i Bowlerowi, objawiając się im w powietrzu, nad głowami niczym święty pijak, lewitujący tramp z aureolą koloru poświaty ekranu monitora w ciemnym pokoju. Bowler skulił się i potrząsając głową od- wrócił plecami do zjawy. Zjawa przemówiła do Cisco i Zizz. Zatrzepotała swymi srebrnymi skrzydłami z metalowych płatków i zacią- gnęła się eterycznym papierosem; wydmuchnęła kółko z dymu, które przekształciło się z wolna w swastykę, i z uprzejmą obojętnością powiedziała: - W następnym bloku, idąc na południe, mieści się stary teatrzyk pornograficzny. Jest teraz w ruinie i sprawia wrażenie za- wałonego gruzami, ale przeleźcie przez rumowisko, a zobaczycie drogę prowadzącą do środka. Znajdziecie tam Fetyszarkę. Wyposaży was. - Głos zdradzał ledwie uchwytne efekty elektronicznej filtracji. Zjawa zblakła - najpierw szczegóły, a potem zarysy - w sposób, w jaki zanikają wyświetlane hologramy. Ale ani Cisco, ani Zizz nie wzięli jej za złudzenie wzrokowe. - Poczekaj tuuuu na nas, Bowler - powiedziała Zizz - bo w tych sprawach jesteś jak tabaka w rogu. - I ruszyli na spotkanie z Fetyszarką. Bowler został sam wśród ruin, nieuzbrojony, nadąsany, pogrążony w oparze ideologii. Ryzykował: sam tutaj był ofiarą czekającą na łowcę, chyba że dopisze mu szczęście. Dotarłszy do następnego bloku, Cisco i Zizz przeleźli przez zwały gruzów i weszli do zniszczonego Teatrzyku Zmysłów dla Dorosłych znajdującego się po drugiej stronie ulicy; tam zastali Fetyszarkę. Fetyszarka leżała w barłogu. Na pseudoskórę - Pierwszorzędny Jedwab drogiego gatunku - przeniesiono fotosy z dwudziestowiecznych pornomagazynów, tak że Fe- tyszarka rozwalała się na rajcownej poduszce w setki małych, przeplatających się nagich ciał, w drukowany na tkaninie wzór składający się z rozanielonych twarzy, wypiętych. pośladków, nabrzmiałych biustów i stykających się genitalii. Miała alumitechowy kręgosłup: długą stonogę z szarego metalu biegnącą wzdłuż jej nagich pleców, stonogę, której kończyny stanowiły wyprowadzenia wszczepów. Był to transformator przekazujący sygnały do zakończeń nerwowych, wychwytujący impulsy wytwarzane przez receptory erogenne, przez każdy reagujący na przyjemność nerw. Był to ostatni krzyk techniki, ale techniki znajdującej się jeszcze w powijakach, przez co Fety- szarka wykonywała czasami nieskoordynowane ruchy, kiedy napływające sygnały przyjemności somatycznej zakłócały sygnały syn- chronizacji motorycznej. Porcelanowy mechanizm ustawiony obok łóżka nawiewał na nią ciepłą, terapeutyczną mgiełkę, strumienie działające strategicznie na jej sztucznie wyczulone receptory erogenne; poduszka, skrywająca serwomechanizmy masujące, falowała pod nią powoli, to zapadając się, to znowu wydymając... Fetyszarka miała wpadnięte oczy, skołtunione włosy i była chuda jak szkielet. Jej tors i nogi pokrywał posępny w barwie tatuaż w posta- ci stylizowanych linii układu nerwowego, upiększony zakrętasami, lilijkami i kwitnącymi winoroślami. Patrząc z innego miejsca Quinn zobaczył wszczepiony w łydkę pojemniczek dozownika narkotyków wykonany z plastyku w cielistym kolorze: Zizz też go zauważyła. - Oooo, dozownik, z tych droższych, co w nim masz, jaka dawka? - Zizz i Cisco stali przed łóżkiem Fetyszarki niczym dworzanie na królewskiej audiencji. - Nie bądź bezczelna - odparła Fetyszarka. Miała głos rozdrażnionej syjamskiej kotki. - Ludzie nie zadają sobie takich pytań... Quinn pomyślał, że dostaje małe dawki wydzielanych jej amfetamin przyprawionych może demerolem, czasem domieszką beta- endorfin. Pomieszczenie było betonową jaskinią, której kąty tonęły w czerwonym cieniu, a rolę stalaktytów spełniały elektroniczne fetysze Fety- szarki. Cisco, zadarłszy głowę, gapił się na nie z fascynacją. Zwisały setkami z sufitu, każdy długi na jakieś piętnaście centymetrów. Wykony- wane były za pomocą maleńkich szczypiec i pincetek, i prawdopodobnie zębów Fetyszarki, splecione misternie z kodowanych kolorami drucików, pociętych piłą taśmową kawałków płytek drukowanych, mikroprocesorów, półprzewodników, kondensatorów i... kości. Pukle włosów. Pasemka niebieskiego aksamitu, zielonej satyny. Wszystko to skomponowane w małe ludki, w kształty sugerujące zwierzęta, których nikt nigdy nie widział. Żadna z figurek nie przedstawiała niczego określonego, ale wszystkie były wyraźnie zarysowane. Fetyszarka uśmiechnęła się. Jej wargi zsunęły się z zębów obnażając końce ich korzeni w zapadających się, sinych dziąsłach. Na zachla- panym warsztacie stojącym obok łóżka leżały cztery fetysze złączone ze sobą czarnym drutem. Były to figurki i jaskrawo barwionej gu- my, miedzi i ze stopu jakiegoś innego metalu. Fetyszarka wyciągnęła rękę w kierunku stołu i wydawało się, że porusza nią w błyskach lampy stroboskopowej. Cyk-cyk-cyk. Zdenerwowana, sięgnęła za siebie drugą ręką i dokonała jakichś regulacji na swoim kręgosłupie. Ręka zaczęła sunąć bardziej płynnie i pochwyciła kółko z fetyszami. - Pośrednik mówi, że to dla was, dla Deirdre. Cisco wyciągnął rękę po kółko i pociągnął za nie - ale Fetyszarka nie puściła. Jej wargi zsunęły się, odsłaniając zęby trupa. - Cena. - Poprawiła się szarpanym ruchem przyjmując robocią parodię uwodzicielskiej pozy. - On mówi, że tym razem nie mogę brać forsy. Ale mogę poprosić o coś innego. - Spojrzała na krocze Cisco. - O chwilę z tobą. Ona może patrzeć. Cisco przełknął ślinę z wyraźnym wysiłkiem i mruknął: - Takiemu Bowlerowi to dobrze. Fetyszarka podłączyła do dozownika nową rurkę i wyciągnęła się na posłaniu na wznak. Rozrzuciła nogi i powiedziała: - Nie trać czasu. Musieli zaczekać, aż Fetyszarka skońcry z Cisco. - Wiecznie ją ta dupa swędzi - mruknął Pośrednik. - Jeśli nie uwinie się szybko, gotowa mi rozkoordynować cały plan akcji. Quinn nie widział ani siebie, ani Pośrednika. Widział za to z jakiegoś obiektywnego niemiejsca Cisco i Fetyszarkę na łóżku. Ale słyszeli się z Po- średnikiem. - Hej - odezwał się Quinn. - Powiedz mi, jak działają te fetysze? Chodzi mi o to, czy jest to po prostu trik psychologiczny, czy... - Są dostrojone do długości fali emisji JAtonów i stanowią kanał dla niej. Co to za różnica, d 1 a c z e g o działają, Quinn. Świat ludzki osiągnął pewną psychologiczną masę krytyczną. Pod koniec dwudziestego wieku ludzie szukali panicznie sensu łączenia się w społe- czeństwa, przynależności do nich. Czuli się wyobcowani w większych zbiorowiskach - a mniejsze, otaczające ich bezpośrednio, były dla większości ludzi pełne nieznajomych. Rozpadały się ich rodziny, a ich plemiona były fałszywe. Potrzebowali p r a w d z i w y c h ple- mion, Quinn. Wszyscy ich potrzebujemy, zwłaszcza przeżywając stres. To dlatego nastąpił tak brutalny w skutkach rozłam w Bejrucie. I w Nowym Jorku. I to dlatego fetysze działają: ponieważ dążymy z powrotem do łączenia się w plemiona; w plemiona o potężnych wspólnych wierzeniach. A n a s z e plemię w tym mieście jest silne, Quinn... Fridge przypominało zwyczajny budynek biurowy. - Dlaczego więzienia mają odstręczać swym wyglądem, jeśli nowa technologia może je zabezpieczyć od wewnątrz? - pytali projektanci mając się za oszałamiających nowatorów. Dlaczego nie budować ich tak, by zmniejszyć prawdopodobieństwo protestów okolicznych mieszkańców? Ludzie spoza miasta, widząc Zakład Penitencjarny Władzy Federalnej wznoszący się dumnie, ale bez wzbudzania uczucia grozy, na sztucznej, wysepce rozwidlającej nurt rzeki Hudson, brali go za siedzibę dbającej o swe bezpieczeństwo wielonarodowej korporacji. Ale kiedy patrzyło się z Shacktown, Fridge wyglądało inaczej. Shacktown stanowiło górującą nad okolicą personifikację kryzysu miesz- kaniowego: slumsy na dachach, labirynt prowizorycznych szałasów z płyt pilśniowych, stłoczonych niebezpiecznie jeden przy drugim na dachach czynszowych kamienic, domów towarowych, zajmujących każdy spłachetek wolnego miejsca, jakie można wygospodarować tam, na górze. Z tego wysokiego punktu obserwacyjnego widać było, że ośmiokątny wysokościowiec Fridge ze szkła spolaryzowanego to więzienie. Siedemdziesięciopiętrowe więzienie bez przemiatających teren reflektorów, bez broniących dostępu zewnętrznych murów i bez kolczastych drutów pod napięciem. Jedną ścianę budynku zdobiła stylowa wnęka, a w niej rozciągały się zielone trawniki, ogród gu- stownie przystrzyżonych krzewów, biła podświetlana fontanna. Mieszkańcy Shacktown wiedzieli jednak, co to jest. Ta zakazana wiedza przyprawiała ich o drżenie. Ale Fridge było dobrze strzeżone. Wygramoliwszy się z łodzi na, trawnik po betonowej skarpie nabrzeża, Cisco i Zizz znieruchomieli słysząc przybliżający się w ciemno- ściach szum szperaczy. Quinn, patrząc i słuchając poprzez zdalne zmysły Pośrednika, też go usłyszał. Pośrednik przeszedł na skanowanie otoczenia w podczer- wieni i Quinn zobaczył je - dwa ptakopodobne kształty jarzące się czerwienią ciepła wydzielanego przez silniki, unoszące się po obu stronach Cisco i Zizz, dziesięć metrów nad ich głowami, oceniające intruzów. Alarmujące cyberstrażników warujących w niszach u podnóży budynku. - No właśnie - odezwał się Quinn do Pośrednika. Nie widział Pośrednika, ale on T a m był. Stanowił niewidzialne tło. Ostatnim razem, kiedy ktoś usiłował kogoś stamtąd uwolnić, opadli ich cyberstrażnicy, ze dwadzieścia tych małych skurwieli na raz, podnosząc raban na całą okolicę. Zaraz pojawiły. się śmigłowce, wszystko - a nie trwało to dłużej niż minutę. Już po nich. - O ile się nie wtrącimy. - Nie zdążymy. - Zdążymy. Rozmawiamy teraz ze sobą we czasie sennym. W czasie mózgowym, który jest tym, czym zechcesz. Czy miałeś kiedyś sen, w którym wszystko trwało wiele, wiele dni - a po przebudzeniu stwierdziłeś, że zdrzemnąłeś się tylko na trzy minuty? Teraz jest podob- nie. Jesteśmy dziesięć razy szybsi. Dwadzieścia razy. Trzydzieści. Rozumiesz? BAM BAM BAM Buch-BAM. - Słyszę muzykę - powiedział Quinn. - Hip-hop beat. BAM BAM BAM Buch-BAM. - Nie mogę włamać się do Fridge sam, Quinn. Dlatego ty tu jesteś. Masz talent do otwierania się. Do spełniania roli kanału. Do. stawania się zerem we właściwym miejscu. Razem stworzymy kanał dla interweniujących Duchów. Żeby to zrealizować, musisz opróżnić swój umysł. Musisz... chodź i TAŃCZ: - Co? - TAŃCZ! - Teraz był to głos kobiecy. BAM BAM BAM Buch-BAM. - TAŃCZ! - Dwudziestopierwszowieczna piosenkarka Motown. - Chodź i TAŃCZ! - zaintonowała w zniewalającym rytmie. - Mówisz poważnie? Uderzenie, wszechobecna detonacja bębna taktowego, ciągnęło się w nieskończoność, a ona (w tej chwili, ona) śpiewała. Chodź i TAŃCZ Bam Bam Buch-BAM swoją drogę do innego miejsca Chodź i TAŃCZ Bam Bam, Buch-BAM by uwewnętrznić przestrzeń Chodź i... Rytm promieniował ze szpiku jego kości. Wybijający go bęben taktowy był zaprogramowany w genetycznym kodzie jego komórek. Nagle Quinn znalazł się w innym miejscu. W łonie Androgyny, w Dyskotece o lustrzanych ścianach, skąpanej w kryształowym błękicie; tańczył sam ze sobą, z jego szyi zwisał na sznurze jeden z amuletów Fetyszarki, kołysząc się w rytm jego ruchów, a z każdym ruchem opuszczały go, odchodziły wątpliwości: Dlaczego? A co, jeśli? Ale oni...? Na suficie pojawiły się neonowe rozbłyski światła i z ich rozkładu domyślał się, że to impulsy przemykające jego neuronami. Że tańczy w swej własnej czaszce. A pośrodku sufitu promieniował impulsami somatycznymi jego rdzeń kręgowy: laser rozszczepiający, plujący strugami laserowego światła w rytm muzyki i to było ognisko, wokół którego on tańczył taniec miejskiej dziczy... W Amazonii, w oca, w wiosce Indian Topajo, wokół ogniska tańczył feiticeiro; wokół siedzieli w kucki mężczyźni jego plemienia, wy- bijając mu rytmy. Brzdąkali na birinbalu i walili w wydrążone pnie. Jego nagie ciało pokrywały tylko święte znaki wymalowane na skó- rze zielonym pigmentem oraz błyszcząca warstwa własnego potu. W chacie panowało gorąco od żaru buchającego z ogniska, od ciepła wydzielanego przez ciała; szaman drżał jak liść na wietrze w gorącym tchnieniu narkotyku, który amerykańscy znachorzy nazywali Ibo- gainą, proszku świętej rośliny. Szaman tańczył w zagłębieniu, w rytm promieniujący z jego szpiku, zaprogramowany w jego kodzie ge- netycznym; tańczyło jego ciało. Jego umysł posiadł inne ciało, które wędrowało po Świecie, przez dżunglę, z bambusową dmuchawką w ręku, szukając czarnego jaguara; wydając z głębi krtani pomruki na dobiegający z oddali zew Birinbala wzywającego Duchy... Quinn czuł się tam fizycznie, pocąc się, cierpiąc ból, z trudem łapiąc oddech, słysząc walenie własnego serca, ale trzymał rytm, wpra- wiał się w trans, który dawał mu poczucie, że można tańczyć wiecznie, uświadamiający mu, że za bramą do innego kontinuum jest kory- tarz, a ten korytarz to nieskończony taniec; niech stopi cię ciepło własnego ciała i poniesie ze sobą zagubionego w nim bez reszty, poru- szając twymi biodrami w rytm muzyki. I tak ból wysiłku zdawał się odległą, ledwie widoczną kolorową plamą... I gdy tak tańczył (BAM BAM BAM buch-BAM) w miejscu, w ubraniu ze świateł, które było jego potem, wydawało mu się, że idzie drogą, która dokądś prowa- dzi... Dotknął fetysza zwisającego mu u szyi. Obwód zamknął się. Coś pstryknęło. Am ebowy raster, drgająca kratownica światła, tętnił w trzech wymiarach sinusoidami. Jeśli zmrużyło się odpowiednio oczy, przybierał też ludzkie kształty. Formował się wokół fetysza, który Zizz rzuciła na ziemię, tak jak jej kazała Fetyszarka. Quinn czuł, jak pulsujący kratownicowy twór drży w jego dłoniach. To były dwa twory, dwa Duchy, i czuł je w dłoniach jako przepły- wający przez nie słaby ładunek elektryczny... To brzęczące uczucie... Jak brzęczenie, jak wibracja, którą poczuł zaraz po wsunięciu karty. Teraz trzymał je w dłoniach niczym małe zwierzaki, które będą posłuszne jego woli jak tresowane pieski, głodne i ciekawskie... Idźcie do kamer. Pulsujący raster rozciągnął się złakniony i zainteresowany, zdążając ku dwóm unoszącym się nad ziemią metalowym ptasim kształtom - każdy z głową w postaci obiektywu kamery - i zdawał się rozdzielać w amebę i wnikać w obiektywy... - Sieć i Raster są nierozdzielne - powiedział Pośrednik. Jeden twór zmierzający do dwóch miejsc jednocześnie. (W piwnym odległym miejscu Quinn nadal tańczył.) Quinn ujrzał mężczyznę wpatrującego się w rząd monitorów. Na ekranie jednego z nich widać było trawnik nad brzegiem rzeki, gdzie stali Cisco i Zizz. Ale (PRZEPYCHANKA na ekranie monitora) to nie są Cisco i Zizz; dzięki interwencji duchów Sieci i Rastra, Zizz i Cisco są teraz dwoma strażnikami na wieczornym obchodzie wyspy. Zazwyczaj nikt nie musiałby patrolować wyspy osobiście, ale przy niepokojach w mieście po wyłączeniu prądu... Dwaj strażnicy znajdowali się przed głównym wejściem i człowiek za monitorami poznając ich (byli już po służbie, ale postanowili pewnie zostać na zewnątrz dłużej niż zwykle:.. przy tych zamieszkach...) wystukał na klawiaturze sekwencję otwierania bramy i wpuścił ich do środka. Strażnik w dyżurce podniósł głowę i widząc wchodzących Cisco i Zizz, omal nie zlał się w spodnie. Sieć i Raster były na posterunku. Quinn i Pośrednik, obaj tańczący w swych czaszkach w szamanistycznej ekstazie, wywołali Farmus- Hormona i MaxDolca: Strażnik pełniący służbę przy monitorach telewizyjnych nazywał się Krutzmeyer. Był przysadzisty, miał oślą twarz i knykcie porośnięte szczeciną czarnych włosków. Wyciągał właśnie rękę do przycisku alarmowego, kiedy szpetna dziewczyna dotknęła go małą laleczką splecioną z drutów. I nagle dziewczyna zniknęła. Jej miejsce zajęła nabrzmiała seksem postać z jego fantazji, nieprawdopodobnie zmysłowa. Jej widok po- raził go iście elektrycznym szokiem. Wzwód był natychmiastowy. Odczucie, jakie narosło w Krutzmeyerze, nie było pociągiem seksualnym. To było seksualne spełnienie w toku. Przypominało zderzenie z pociągiem towarowym z miękkiego, ciepłego, wilgotnego kobiecego ciała i ten pociąg najechał na niego od wewnątrz, przemknął w pełnym pędzie przez podstawę czaszki, pognał wzdłuż kręgosłupa do krocza i WSTRZĄS. Wszelki opór był nadaremny. (Cisco zaś widział tylko, że strażnik spojrzał na zwyczajną Zizz i - o dziwo - wydał dziki okrzyk ekstazy i monstrualnego spełnienia, po czym upadł na podłogę wijąc się w konwulsjach.) Krutzmeyer obserwowany był przez innych strażników na drugim rzędzie monitorów. Jeden z nich chciał podnieść alarm, ale spłynął na niego Pył Elektronów paraliżując go do momentu, w którym Cisco zdołał otworzyć drzwi do następnego stanowiska kontrolnego. Straż- nik ten nazywał się Wolfeton, miał sześćdziesiąt dwa lata, cierpiał na rozedmę płuc i nienawidził swojej roboty, właściwie prostej. I kie- dy Pył nie mógł go już dłużej przytrzymywać, kiedy zobaczył dwoje wchodzących cudaków i kiedy wyciągnął rękę do przycisku alar- mowego... Cisco dotknął go fetyszem. Wolfetonowi disco wydał się kimś innym. Cisco był Darrelem "Dzieciną" Parksem, wnukiem Berta Parksa i gospodarzem programu Do- lce, Chłopcze, Dolce! ; najpopularniejszego teleturnieju przeznaczającego na nagrody w każdym programie sumę stu tysięcy neodola- rów. Przemieniony z ołowiu w złoto przez MaxDolca, Cisco był teraz apoteozą Łatwych Pieniędzy i Natychmiastowego Luksusu, był dystrybutorem biletów do non-stopu na tę wyspę we Florida Keys, o której Wolfeton marzył, a za pieniądze, jakie Darrel przelewał wła- śnie na jego konto, Wolfeton mógłby kupić sobie na wyspie działkę - diabła tam, mógłby kupić całą wyspę! I razem z Gertie mogliby... do diabła z Gemie, mógłby sobie pozwolić na opłacenie rozwodu, mógłby rzucić Gertie i zafundować w zamian najlepszą kochankę, ja- ką można kupić za dolce - do diabła, nawet trzy kochanki, a kiedy już się załapałeś... To co stało się z Wolfetonem, wykraczało poza naciskanie przycisków jego chciwości. Jego racjonalny umysł nigdy by nie uwierzył w zjawienie się tu Dzieciny Parksa. MaxDolec sięgnął do tej części osobowości Wolfetona, która pragnęła infantylnego zaspokojenia. Do czegoś zagrzebanego pod fundamentami tej osobowości; czegoś włączonego w sam układ nerwowy. Starczy połechtać to miejsce, gdzie osobowość sprzęga się z układem nerwowym, a zyskuje się kontrolę nad całym umysłem. MaxDolec był panaceum; Wielkim Wyzwole- niem; Mamą i Tatą w jednej osobie. I Wolfeton czekał na niego od lat. Dla Zizz wyglądało to tak, jakby strażnik patrzył na Cisco uśmiechając się jakimś trupim uśmiechem, dysząc szybko, czerwieniejąc na twarzy... A przy tym potrząsając zapamiętale głową i mrucząc pod nosem: - Dobrze, Darrel, cokolwiek powiesz, Darrel... - podczas gdy jego palce wystukiwały na klawiaturze kod otwierający drzwi do sterowni. Wzruszyła ramionami i weszła do sterowni komputerowej. Brndis Danville był anoreksykiem, analgetykiem i - jak nazywali go współpracownicy - "lizusem". Sam uważał się za "ambitnego i tak- townego". Podniósł głowę i zobaczył najdziwniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział, wchodzącą samotnie do sterowni. Nie miała nawet na sobie antystatycznego kombinezonu dla ochrony komputerów. Sięgnął do swojej konsoli, a ona dotknęła go drucianą laleczką bez twarzy. Zaraz potem dziewczyna znikła; zamiast niej stał tam teraz mężczyzna w mundurze Naczelnego Dowództwa Władzy Federalnej w lu- strzanych okularach przeciwsłonecznych na nosie, obwieszony orderami; był wielki i Brandis nie mógł mu się przeciwstawić, tak jak słomka nie może oprzeć się huraganowi. Autorytetem biło od niego na kilometr. Zizz bowiem została przemieniona wizualnie przez Po- skramiacza, Niszczyciela. Przez Poskramiacza, dla którego nawet ślad oporu oznaczał śmierć. Poskramiacz, teraz oficer łącznikowy, powiedział: - Deirdre Beladonna Arliss, FP87041, z celi 4577B ma zostać zwolniona i przekazana w moje ręce. - Oczywiście, już się robi. - Brandis nawet nie pomyślał o wszystkich tych rozkazach, dokumentach, rozmaitych zabezpieczeniach, ha- słach i upoważnieniach. Z wyjątkiem jednego. Gdyby zechciał mi pan podać klucz, sir. Klucze trzymają w Centrali FedWładzy i przeka- zują tutaj drogą radiową w nagłych wypadkach albo... Zizz wręczyła mu kasetę. - Jak zdobyliście ten. kod obrazkowy? - spytał Pośrednik część umysłu Quinna. - Po aresztowaniu odwiedził ją tam jej prawnik i zarejestrował go z ekranu kamerą wpiętą w klapę. Obraz był nieostry, nie nadawał się na klucz; ale go podrasowałem; to duplikat animowany techniką wideo. Ślęczałem nad nim cztery miesiące. - Masz oko. Masz to we krwi. Spróbujemy, jak działa. Deirdre rozpoczynała trzecią część cyklu. W tej fazie milkły na jakiś czas głosy, ustawały słabe wstrząsy elektryczne i komputer rehabi- litacyjny wstrzymywał dopływ środka na wymioty. Jej systemowi dawano chwilę wytchnienia przed kolejnym etapem uwarunkowania. Umieszczona w kapsule czuła, jak przez ręce i nogi tkwiące w okowach przebiegają skurcze od impulsów z generatora. Przed jej oczy- ma, dla "odświeżenia psychiki" przelatywały obrazki z kalendarza przedstawiające sielskie krajobrazy. Jeśli chciała, mogła porozmawiać z Przyjacielem. Ale komputer, który był tym Przyjacielem, zawsze delikatnie kierował rozmowę z powrotem na tematy związane z reha- bilitacją i nie można mu było nakazać, aby się zepsuł lub zrobił coś odbiegającego od normy, więc już z nim nie rozmawiała. Nie mogła, oczywiście, myśleć o Walce, przynajmniej nie otwarcie, bo biomonitory wiedziały, jak zachowuje się jej ciało i układ krwionośny, kiedy myśli o pracy, którą wykonywała przed uwięzieniem. Podejrzane reakcje gruczołów, mimowolne odruchy... wykrywszy takie objawy, karał ją. Ale starała się myśleć o czymś, co... Odgłos rozdzierania. Głęboka, przyprawiająca o mdłości dezorientacja. Eksplozja światła. Och, nie, pomyślała, stało się: zwariowałam. Tego jednego się obawiała. Miewała halucynacje, w których cyberstrażnicy uwalniają ją z więzów, owijają w gumową płachtę, długo niosą między sobą z furkotem: Mój umysł przełączył się na fantazje o ucieczce, pomyślała, jak w Zdarzeniu na Moście nad Owl Creek. Ogarnęło mnie żałosne szaleń- stwo. I kiedy usłyszała głos Cisco, była już tego pewna. - Nieprędko... nieprędko wydobrzeje - powiedział łamiącym się głosem Bowler. - Nie wiem, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie. Ale przynajmniej nie jest już w ich łapskach. Świtało i przypalone smogiem światło zalewało wszystko brudną sinizną. Znajdowali się w alejce przebiegającej pomiędzy magazynem a podstacją elektrowni nadprzewodnikowej, niedaleko Brooklyn Bridge, i czekali na furgonetkę, która wywiezie ich z Manhattanu. Bow- ler zamierzał przetransportować Deirdre do pewnej meliny w Maine, do domu w górach zamieszkiwanego przez ludzi uczących się po- sługiwać bronią automatyczną w celach, o których Bowler nie wspominał. - To dobrzy ludzie. Zaopiekujemy się nią - tyle tylko powie- dział. Mieli z nim jechać wszyscy. Quinn czuł się pusty w środku, zobojętniały, jakby to wszystko przydarzyło się komu innemu. Dezorientacja? Rozpacz? Nie mógł się zdecydować. Ale wiedział, że zaszła w nim jakaś nieodwracalna zmiana. Oprzytomniał prowadzony ulicą przez Muftiego i innych bojówkarzy Funów, których dotąd nie widział; otaczali go z obu stron pod- trzymując pod ręce, jak pijanego. I śmiali się z niego tak samo, jak śmiali się z pijanych. Rozejrzał się dokoła i zobaczył posępny, szary, bezkrwisty świat. Olbrzymi skalny dół, w którym ludzkość mozoli się nad wygrzebywaniem żwiru miernoty. Utracił Duchy. - Prowadzimy cię do twoich przyjaciół - powiedział Mufti. - Nie ma co płakać. Ale on szlochał. Teraz Deirdre, naszpikowana środkami uspokajającymi, siedziała z wywieszonym językiem na brudnych schodkach z tyłu czyjegoś do- mu, obejmując ramionami podciągnięte pod brodę kolana i kołysząc się, a jej głowa wykonywała co chwila ruch dziobiącego kurczaka, kojarzący się z odrażającym drganiem jakiegoś popsutego silnika... Quinn odwrócił wzrok. Nie mógł znieść jej widoku. Uwarunkowanie coś w niej złamało. Może nie na zawsze. Ale jej obraz w świadomości Quinna nigdy nie będzie już ten sam. Wszystko się zmieniło. Deidre nie siedziała już we Fridge, ale nie mogła pozostać w Nowym Jorku. Musiała uciekać; jej walka tutaj była skończona. Mogła tylko uciec, ukryć się i starać wyzdrowieć. A Quinn nie potrafił już wierzyć w rewolucję Bowlera. Bo w swym transie miał wizję, w której widział FedWładzę: ogromną jej matry- cę z nierdzewnej stali pętającą ich ekonomią w społeczny "Zespół Fridge", makroskopową matkę tego, w którym siedziała Deirdre. Sys- tem ten był teraz zbyt wielki, zbyt skoordynowany technicznie, by rzucać się na niego z karabinami, z bombami. Pośrednik pokazał im, jak z nim walczyć. Trzeba go zwalczać na płaszczyźnie przewyższającej przewagę technologiczną. Cisco paplał nerwowo: - Mówię wam, to było fantastyczne, ci strażnicy zaczynali bełkotać jak idioci i czułem, jakby przez mnie działał jakiś duch... Nie, pomyślał Quinn, on działał wokół ciebie. Co najwyżej wykorzystywał cię jako tyczkę do strachów na wróble. Nie tylko to chciał powiedzieć Cisco i nie mógł. Chciał mu powiedzieć, że te objawienia przybierały postać duchów tylko dlatego, że in- aczej tacy faceci jak Cisco nie pojęliby ich. Że dlatego właśnie żyje na świecie tysiąc milionów ludzi, którzy korzystają ze wszystkich technicznych zdobyczy cywilizacji i nie rozumieją ich; dzieci nowego analfabetyzmu. Posługujące się elektroniką w sposób, w jaki kro- maniończyk posługiwał się ogniem: przekonane, że to czary. Posługujące się komputerami, jak gdyby były to media pomiędzy nimi a duchami. No i pole JAtonowe zwróciło nam naszą własną interpretację nowej dziczy, dziczy technologicznej... Quinn chciał mu powiedzieć, że tak naprawdę, to on niczego nie rozumie. Że Duch był realny, ale nie był tym, za co on go brał. Ale za- miast tego wzruszył ramionami i spojrzał na Zizz. Zauważył, że ona też jest jakaś inna. Nie paplała, nie widział, żeby sięgała po swoje narkotyki. Nie patrzyła na niego poprzez swoje po- dosobowości, jak to zwykła robić. Patrzyła na niego ze swojego wnętrza... - Ja też tam byłam - odezwała się nagle. - Gdzie? - Tam, gdzie się tańczy. Patrzyłam tylko. Czułam... byłam jedną nogą w... Quinn skinął głową. Ona też mogła nawiązać kontakt. - Chyba nie powinniśmy o tym rozmawiać - wtrącił Bowler. - To rodzi nieporozumienia. Czyńmy wysiłki na rzecz uświadomienia sobie Konieczności skupiania się na problemach, z którymi mogą utożsamiać się Masy. Mistycyzm to dekadencja, elitaryzm. - Powtarzasz się, Bowler - powiedział Quinn. - Wiesz, coś ci powiem. Nie jestem żadnym pieprzonym komunistą. Aleją nadjeżdżała furgonetka podskakując na wybojach i śmieciach walających się po jezdni. - Ja nie jadę - powiedziała Zizz patrząc na zbliżający się samochód. - Musisz - powiedział Bowler. Mnie też chcą ze sobą zabrać, pomyślał Quinn. - Ty nie jedziesz - rozległ się soczysty głos. Dobiegał zza jego pleców. Quinn odwrócił się, zachwiał i cofnął o krok. Rtęciowy twór, nadęta twarz w srebrze. Tkwiła w brudnym oknie z wybitą szybą, wychodząc z czegoś, czego nie widział. Prawdopodobnie z pustej oprawki żarówki. Jej dwuwymiarowe usta poruszyły się i znowu przemówiła. - Zostałeś stworzony dla nas - powiedziała. Jej głos brzmiał sztucznie, ale nie za sprawą elektroniki. To był matematyczny model głosu uczyniony słyszalnym. - Pozwoliliśmy ci wrócić do swoich, żebyś mógł dokonać swobodnego wyboru. Żebyś wybrał nie powodowany strachem. Wybieraj: chodź do domu i ucz się. Bowler ciągnął Quinna za nadgarstek. - Chodź - rzucił. Furgonetka. - Udawał, jak mógł, że nie widzi tworu. - Bowler, spójrz na to, to coś z n a c z y, człowieku. Popatrz tylko i powiedz mi, że to nie... - Nie widzę twoich zwidów. I nie chcę więcej oglądać holoobrazów. Hipnoza, czy co tam stosowali, działała - ale to były sztuczki, chło- pie. Sprytne machlojki. Lustra i ukryte pomieszczenia. I wtedy spłynął na nich cień. Spojrzeli w górę i zobaczyli, jak coś wykształca się z nieba nad aleją, opuszcza masywnie pomiędzy bu- dynkami prawie się o nie ocierając (a może Quinn widział, jak się kurczy, aby się między nie wpasować?); a Bowler rzucił się do Deir- dre i pociągnął ją w stronę furgonetki krzycząc: - Fedy! Za mną, to nalot, uciekajmy! Quinn potrząsnął głową - To nie nalot. To od Pośrednika. Wiedział to patrząc na twór. Poinformował go o tym rodzaj mechanistycznej semiotyki. Z tańczącego chromu i szkła wyłoniły się znaki identyfikacyjne pojazdu; ich heraldyczna stylizacja. Żadne z nich nie potrafiło jednoznacznie opisać tego zjawiska. Miało swój styl, ale jego kontury zdawały się płynąć. Czy była to kula? Spodek, łza, odrzutowiec o skośnych skrzydłach? Twór bez przerwy zmieniał kształt; jak rysunek animowany drżącą ręką. Quinn miał wrażenie, że to szczytowe osiągnięcie w konstrukcji najsmuklejszych helikopterów, symetria japońskich pociągów poruszających się na poduszce magnetycznej, elegancja nowych, , opływowych promów orbitalnych, zwartość i gracja włoskich wozów sportowych. I wszystkie te cechy przeplatały się wciąż wzajemnie, zaprzeczając samym sobie. Nie było tutaj żadnego pojazdu: był Duch personifiku- jący pojazdy. Osiadł na trotuarze pomiędzy Quinnem a Bowlerem. Fragment tego blasku, nerwowy kadłub, zamigotał jeszcze szybciej i rozstąpił się. Otwarły się drzwi. Zaproszenie. - Quinn... - powiedziała Zizz. Schwyciła go za ramię. Quinn doznał olśnienia: jej dotyk sprawił mu taką przyjemność. Był jak spełnienie. Dygocząc z ulgi, Quinn zdał się na swe instynkty. Wkroczył do pojazdu i znalazł się gdzie indziej. A Zizz poszła za nim. George Alec Effinger Kociątko Schrodingera Nad zaułkiem, po zachodniej stronie nieba wisiał czysty sierp księżyca rozpoczynający nowy miesiąc. Jehan miała dopiero dwanaście lat i była za młoda, by nosić zasłonę na twarzy, ale ją nosiła. Nigdy dotąd nie przebywała poza domem o tak późnej porze. Słyszała dobie- gające z oddali odgłosy świętowania, trzydniowego festynu oznaczającego koniec świętego miesiąca Ramadanu. Dwaj pijacy mijali za- ułek ze śpiewem na ustach; dwaj inni wykłócali się podniesionymi, rozeźlonymi głosami o cenę jakichś słodkich ciasteczek. Śmiech i pokrzykiwania docierały do Jehan jakby z innego świata. Dawniej przepadała za festynami Id-el-Fitr; teraz jednak w ogóle nie brała w nich udziału i dziwiła się, że są jeszcze tacy, których to bawi. Po chwili przestała zwracać na to wszystko uwagę. Tego roku czeka ją spotkanie o wiele ważniejsze od jakiegokolwiek święta. Westchnęła, wzruszyła ramionami: za rok znowu będzie festyn. Dzisiejszej no- cy, mając do towarzystwa tylko srebrny księżyc, drżała owinięta swą niebieskoczarną opończą. Jehan Fatima Ashufi cofnęła się kilka kroków głębiej w zaułek, dalej od światła. Wzdłuż całej Ulicy bawili się do upadłego ludzie, któ- rych kiedy indziej nie uświadczyłbyś w tej dzielnicy miasta. Jehan zadygotała znowu i czekała. Pożądana chwila miała nadejść o świcie. Teraz niebo ściemniło się zaledwie na tyle, aby odsłonić księżyc i pierwsze niecierpliwe gwiazdy. W świecie Islamu noc zaczynała się wtedy, gdy nie można już było odróżnić nici białej od czarnej; to jeszcze nie była noc. Jehan zebrała lewą ręką fałdy opończy, ściągając ją ciasno wokół siebie. W prawej dłoni, skryty w długim rękawie, spoczywał ostry, zakrzywiony kindżał, który zabrała z izby ojca. Była głodna i chętnie kupiłaby sobie coś do jedzenia, nie miała jednak pieniędzy. W Budayeenie było wiele dziewcząt w jej wieku, które umiały już same zarabiać; Jehan do nich nie należała. Rozejrzała się szybko dookoła i zobaczyła tylko pokryte nieczystościami wilgotne i zabłocone kocie łby. Smród panujący w zaułku przyprawiał ją o mdłości. Była znużona, samotna i bała się. I wtedy, jak gdyby cały ten plugawy świat rozwinął się w coś innego, coś całkowicie obcego, ujrzała więcej. Jehan Ashufi miała dwadzieścia sześć lat. Ubrana była w tradycyjny ciemnoszary wełniany kostium skrojony dłużej i surowiej, niż to nakazywała moda, ale stosownie dla młodej, zdolnej fizyczki. Nie uznawała biżuterii, a czarne włosy zaplatała w długi warkocz spadają- cy na plecy. Każdego ranka, towarzysząc swemu wybitnemu nauczycielowi i opiekunowi, wkładała trochę wysiłku w to, by wyglądać możliwie najzwyczajniej. To Heisenberg wymagał tego od niej; któż w tamtych czasach uwierzyłby, że piękna kobieta może być równo- cześnie wysoce utalentowaną uczoną? Jehan szybko przekonała się, że jej wysiłki, by nie rzucać się w oczy, na nic się zdają. Ciemna skóra i akcent zdradzały jej nietutejszość. Z daleka było widać, że nie jest Europejką. Być może miała domieszkę krwi lewantyńskiej. Większość ludzi, z którymi się stykała, brała ją za Żydówkę. Działo się to w Niemczech, w Getyndze, a był rok 1925. Naziści nie zdoby- li jeszcze pełni władzy. Hitlera zwolniono właśnie z więzienia; przez spędzone tam miesiące podyktował Mein Kampf, ale jego marsz ku politycznemu Olimpowi dopiero się zaczynał. Jehan uważała, że na pewno nie Hitler wymyślił nienawiść. On tylko opanował idealną metodę manipulowania nią. Wybitnie zdolny Max Born, który w artykule napisanym dwa lata wcześniej jako pierwszy użył określenia "mechanika kwantowa", przewodniczył sympozjum fizyków uniwersyteckich. Omawiali ostatnie sugestie Maxa Plancka dotyczące jego własnych teorii z dzie- dziny promieniotwórczości. Planck był autorem pewnych założeń leżących u podstaw powstającej właśnie fizyki kwantowej, jednak do opisu wzajemnych oddziaływań pomiędzy światłem a materią stosował klasyczną mechanikę newtonowską. Było oczywiste, że nie jest to podejście właściwe, ale jak na razie lepszy sposób nie istniał. Głos zabrał jeden z uczestników konferencji w Getyndze, Pascual Jor- dan, przedstawiając rozwiązanie kompromisowe; zanim jednak Born, przewodniczący, zdołał odpowiedzieć, Werner Heisenburg dostał nagłego ataku kichania. - Nic ci nie jest, Werner? - spytał, Born. Heisenberg machnął tylko ręką. Jordan usiłował kontynuować, ale Heisenberg znowu zaczął kichać. Oczy mu poczerwieniały, a po po- liczkach płynęły łzy. Wyraźnie cierpiał. Zwrócił się do swej dyplomowanej asystentki. - Jehan - wykrztusił - załatw natychmiast wszyst- ko, co trzeba. Muszę stąd uciekać. To ten mój przeklęty katar sienny. Chcę od razu wyjechać. - Ale kolokwium... - zaprotestował jeden z uczestników sympozjum. Heisenberg był już na nogach. - Powiedzcie Planckowi, żeby poszedł sobie do wszystkich diabłów i żeby zabrał ze sobą de Broglie'a ra- zem z tymi jego falami materii. To samo tyczy się Bohra i jego cholernych skaczących elektronów. Mam już tego po dziurki w nosie. - W kilku chwiejnych krokach opuścił salę. Jehan została jeszcze chwilę, żeby poczynić kilka notatek w swoim dzienniku. Potem wróciła za Heisenbergiem do hotelu. Budayeen nie miał ani jednego minaretu, ale na zewnątrz tej otoczonej murami dzielnicy miasta znajdowało się wiele meczetów. Z wy- sokich; starożytnych wież silne głosy nawoływały wiernych do porannych modłów. - Pójdźcie się modlić, pójdźcie się modlić! Modlitwa jest lepsza od snu! Jehan, oparta o brudny mur, słyszała śpiewne krzyki muezinów, ale nie zwracała na nie żadnej uwagi. Wpatrywała się w martwe ciało leżące u jej stóp, w ciało chłopca kilka lat starszego od niej, kogoś, kogo widziała już w Budayeen, ale nie znała z imienia. Ściskała jesz- cze w dłoni zakrwawiony kindżał, który zadał mu śmierć. Po chwili przez tłum, jaki zgromadził się u wylotu zaułka, przepchnęło się trzech mężczyzn. Popatrzyli z góry na Jehan. Jeden z nich był oficerem policji, drugi kadim, który przekłada starożytne przykazania Islamu na realia współczesnego życia, trzeci zaś imamem, wiodą- cym modlitwy, co przybiegł z małego meczetu znajdującego się niedaleko wschodniej bramy Budayeenu. W obrębie murów kieszon- kowcy, dziwki, złodzieje i mordercy mogli bezkarnie załatwiać między sobą swoje ciemne porachunki. Śmierć w Budayeenie: nie przy- ciągała wielkiej uwagi reszty miasta. Oficer policji był wysoki i potężnie zbudowany, nosił gęste czarne wąsy i miał senne oczy. Zaciekawiony zajściem był tylko dlatego, że choć dbał o przestrzeganie prawa i porządku w Budayeenie od piętnastu lat, nigdy jeszcze nie prowadził śledztwa w sprawie morderstwa popełnionego przez tak młodą dziewczynę. Kadi był młody, gładko wygolony, wyraźnie okazywał szacunek imamowi. Nie było jeszcze całkiem jasne, czy sprawa ta podpada pod kompetencje władz cywilnych czy religijnych. Imam był wysoki, wyższy nawet od oficera policji, ale chudy i wąski w ramionach; jednak to nie asceza uczyniła go tak wątłym. Był do- brze znany z dwóch cech: z rozsądku w rozstrzyganiu codziennych konfliktów oraz z tego, że nie stronił od ziemskich uciech. On rów- nież był zaintrygowany i zaciekawiony. Miał krótką, szpakowatą bródkę, a jego łagodne, brązowe oczy kryły się prawie zupełnie w sia- teczce zmarszczek, które z wolna poryły mu twarz. Podobnie jak oficer policji imam nosił kiedyś zawadiacki czarny wąsik, ale te burz- liwe lata dawno już dlań minęły. Teraz miał wygląd męża przyzwoitego i dobrodusznego. W rzeczywistości nie był ani jednym, ani dru- gim; kultywowanie tej opinii uznawał jednak za pożyteczne. - O, moja córko - odezwał się teraz chrapliwym głosem. Był bardzo zdenerwowany. Nad oglądanie tak wulgarnych widowisk, jak rażące poczucie estetyki trupy w okolicznych uliczkach, przedkładał wyjaśnianie zawiłych ustępów świętego Koranu. Jehan spojrzała nań, ale nic nie .powiedziała. Spuściła znowu głowę i wpatrzyła się w ciało nieznanego chłopca, którego zabiła. - O, moja córko - powtórzył imam - powiedz mi, czy to ty zamordowałaś to nieszczęsne dziecko? Jehan znowu podniosła na starca spokojny wzrok. Skrywała ją chusta, zasłona na twarz i opończa; widać było tylko jej czarne oczy i długie, cienkie palce zaciśnięte na rękojeści noża. - Tak, o Mędrcze - powiedziała. - To ja go zabiłam. Oficer policji zerknął na kadiego. - Czy modlisz się do Allacha? - zapytał imam. Nigdy nie zadałby tego pytania, gdyby nie był to Budayeen. - Tak - odparła Jehan. I nie kłamała. Modliła się kilka razy w swoim życiu przy różnych okazjach i być może jeszcze kiedyś będzie się modlić. - I wiesz, że istnieje zakaz odbierania człowiekowi życia, które Allach uczynił świętym? - Tak, o Mędrcze. - I wiesz jeszcze, że Allach wyznaczył karę dla tych, którzy złamią to prawo? - Tak, wiem. - A zatem, o moja córko, powiedz nam, dlaczego zabiłaś tego biednego chłopca. Jehan rzuciła zakrwawiony kindżał na bruk zaułka. Upadając, zadźwięczał głośno, a potem znieruchomiał przy nodze trupa. - Zabiłam go, bo skrzywdziłby mnie w przyszłości - oznajmiła. - Groził ci? - spytał kadi. - Nie, o Czcigodny. - A zatem... - A zatem skąd wiesz, że wyrządziłby ci krzywdę? - dokończył za niego imam. Jehan wzruszyła ramionami. - Widziałam to wiele razy. Powaliłby mnie na ziemię i pohańbił. Widziałam to w wizjach. Pomruk prze- szedł przez tłum cisnący się wciąż u wylotu zaułka, za plecami trzech mężczyzn i Jehan. Imam przygarbił się. Oficer policji czekał cier- pliwie. Kadi wyglądał na zniechęconego. - A więc nie chciał cię skrzywdzić dzisiejszego ranka? - zapytał w końcu imam. - Nie. - No i jak sama mówisz, n i g d y d o t ą d nie chciał cię skrzywdzić? - Nie. Nie znam go. Nigdy nie zamieniłam z nim słowa. - A mimo to - wtrącił kadi wyraźnie już zniechęcony zamordowałaś go na podstawie tego, co ci się przywidziało? Jak we śnie? - Jak we śnie, o Czcigodny, ale bardziej prawdziwie niż w wizji. - Sen - mruknął imam. - Prorok, niech będzie błogosławione jego imię i spokój, nie przewidział żadnej łaski za morderstwo sprowoko- wane tylko snem. - Ale ona ma dopiero dwanaście lat! - krzyknęła jakaś kobieta z tłumu. Imam odwrócił się i przecisnął przez ciżbę. - Sierżancie - powiedział kadi - oddaję tę dziewczynkę pod twoją pieczę. Słowa Proroka jasno określają, co mamy czynić. Sierżant skinął głową i postąpił krok naprzód. Związał dziewczynie przeguby i popchnął ją przed sobą ku wylotowi zaułka. Tłum fella- chów rozstąpił się, robiąc im przejście. Sierżant zaprowadził Jehan do małej, wilgotnej celi, gdzie miała przebywać aż do chwili przesłu- chania przez religijną radę starszych, która sądzić ją będzie wedle zaleceń Szarijatu, ówczesnego kodeksu praw zaczerpniętych ze staro- żytnego i szlachetnego Koranu. Jehan nie cierpiała w swej niezdrowej celi. Żyjąc od urodzenia w Budayeenie nauczyła się znosić niewygody. Czekała cierpliwie; co po- stanowi w jej sprawie Allach. Nie czekała długo. Wezwano ją na kolejne krótkie przesłuchanie, podczas którego rada zadawała jej prawie te same pytania, co imam. Odpowiadała na wszystkie bez wahania. Sędziowie byli zasmuceni, ale musieli wydać wyrok. Dali jej szansę zmiany zeznania, ale nie skorzystała z niej. W końcu najstarszy członek rady stanął przed nią i przemówił głosem pełnym bólu: - O młódko, Prorok, błogosławio- ne niech będą jego imię i spokój, powiedział: "Kto zabija wiernego, zapłatą będzie mu wieczne potępienie" i powiedział jeszcze: "Kto zabija istotę ludzką za przewinę inną niż morderstwo albo zepsucie, będzie to, jakby zabił cały rodzaj ludzki". A zatem, gdyby ten, któ- rego zabiłaś, nosił się z zamiarem popełnienia na tobie czynu nierządnego, twój postępek byłby usprawiedliwiony. Jednak ty temu za- przeczasz. Opierasz się na swych snach, na wizjach. Taka wątła obrona może skłonić obecną tu radę tylko do orzeczenia twej winy. Mu- sisz ponieść sprawiedliwą karę, jak to jest zapisane. Zostanie wykonana jutro rano, tuż przed wschodem słońca. Na twarzy Jehan nie drgnął ani jeden mięsień. Nic nie powiedziała. W wielu swych wizjach była wcześniej świadkiem również i tej sce- ny. Czasami, jak teraz, skazywano ją; czasami uniewinniano. Tego wieczora przyniesiono jej dobry posiłek, lepszy od większości tych, jakie spożywała dotąd, żyjąc w nędzy. Przespała całą noc i kiedy rano przyszli po nią przedstawiciele władz cywilnych i religijnych, by- ła już gotowa. Przemawiał do niej długo imam cieszący się wielkim szacunkiem, ale Jehan nie słuchała go uważnie: Ostatnie czynności i ruchy jej życia wydawały się mechanicznie uporządkowane i nie przykładała do nich wielkiej wagi. Poszła tam, gdzie ją zaprowadzono, odpowiedziała machinalnie na zadane jej pytanie i wspięła się na podwyższenie ustawione na dziedzińcu wielkiego Meczetu Szimaal. - Czy czujesz skruchę? - spytał imam kładąc łagodnie dłoń na jej ramieniu. Jehan uklękła i szykowała się do położenia głowy na pniu. Wzruszyła ramionami. - Nie - odparła. - Czy czujesz nienawiść, o moja córko? - Nie. - Niech zatem Allach w Swym miłosierdziu ześle ci pokój. Imam odstąpił. Jehan nie widziała kata, ale słyszała zbiorowe westchnienie wydobywające się z piersi zebranych, kiedy w pierwszych bladych promieniach świtu wielki topór uniósł się wysoko, a potem ostrze spadło. Jehan dygotała w zaułku. Obserwowanie własnej śmierci zawsze wywoływało u niej wyjątkowo nieprzyjemne uczucie. Godzina była jeszcze dość wczesna; nie tak dawno ucichło piąte i ostatnie wezwanie do modłów i zapadła już noc. Świętowanie wokół niej trwało z jeszcze większym natężeniem. To że czyn, jaki zamierzała popełnić, może zawieść ją na pień katowski, nie odwiodło jej od raz powzię- tej decyzji. Modląc się, by czas płynął szybciej, ściskała mocno kindżał i myślała o innych sprawach. Pod koniec maja 1925 roku zatrzymali się w hotelu na maleńkiej wysepce Helgoland, oddalonej jakieś pięćdziesiąt mil od wybrzeży niemieckich. Jehan odpoczywała w komfortowo wyposażonym pokoju. Gospodyni kazała mężowi zanieść bagaże Heisenberga i Jehan do najlepszego i najdroższego apartamentu. Heisenberg żywił wielką nadzieję na pozbycie się swych dolegliwości alergicznych. Zamie- rzał również przemyśleć ów niejasny konglomerat teorii i przeciw teorii wygłoszonych przez kolegów na sympozjum w Getyndze. Tym- czasem przy każdym spotkaniu gospodyni rzucała Jehan ponure, wściekłe spojrzenia, ale nic nie mówiła. Sam Herr Doktor był zbyt za- absorbowany, by przejmować się czymś tak trywialnym, jak przyzwoitość, zasady moralne, reputacja w swym miejscu odosobnienia na Helgolandzie, czy spokój sumienia Jehan. Jeśli ktoś unosił brwi widząc ten układ, Heisenberg, w swoim transie, na pewno tego nie za- uważał; włóczył się po okolicy, jak gdyby był ślepy na wszystko prócz zawartości w powietrzu pyłków kwiatowych drażniących jego drogi oddechowe oraz napotykanych od czasu do czasu stromych urwisk, z których szczęściem udało mu się nie spaść. Jehan zdawała sobie sprawę z dezaprobaty starej. Jednak po dwudziestu jeden latach pełnego, nie usłanego różami życia czyjeś uniesie- nie brwi plasowało się nisko w jej hierarchii rzeczy, którymi należało się przejmować. Widziała już zbyt wielu ludzi skazanych na śmierć głodową, zbyt wielu wypędzonych i zmuszonych do żebractwa, zbyt wielu niewiernych zamordowanych w imię Allacha, zbyt wielu okaleczonych lub skróconych o głowę przez pogmatwane zasady islamskiego wymiaru sprawiedliwości. Przez wszystkie te lata Jehan przechowywała zakrwawiony ojcowski kindżał, upchnięty teraz gdzieś między swetrami z szetlandzkiej wełny i nadal tak śmier- cionośny jak zawsze. Klimat wyspy służył Heisenbergowi, a z ich pokoju roztaczał się przepiękny widok na morze. Nastrój uczonego poprawiał się szybko. Pewnego ranka, kiedy spacerowali razem wzdłuż wybrzeża. Jehan przeczytała mu ustęp ze świętego Koranu. - Ta sura zwie się "Trzę- sienie Ziemi" - powiedziała. - "W imię Allacha Łaskawego, Miłosiernego. Kiedy Ziemia zadrży w swej ostatniej konwulsji i kiedy Zie- mia wyda z siebie swe brzemię i człowiek powie: Co jej dolega? Tego dnia ona opowie swe dzieje, bo tak natchnie ją Pan. Tęgo dnia ro- dzaj ludzki podzieli się na osobne grupy, żeby ukazane im były ich czyny. A kto uczynił dobro na ciężar atomu, ujrzy je. A kto uczynił zło na ciężar atomu, ujrzy je". I Jehan zapłakała wiedząc, że ile by dobra uczyniła, nie przeważy ono zła, jakiego już się dopuściła. Ale Heisenberg tylko patrzył na szare, przewalające się fale oceanu. Nie słuchał uważnie świętych wersetów i dotarło doń jedynie kilka słów wypowiedzianych przez Jehan. - A kto uczynił dobro na ciężar atomu, u j r z y je - wymamrotał, kładąc nacisk na to jedno słowo. W kącikach jego ust błąkał się niepewny, nikły uśmieszek. Jehan otoczyła go ramieniem, bo sprawiał wrażenie, że jest mu zimno, i od- prowadziła do hotelu. Ochłodziło się i w powietrzu unosiła się mgiełka wilgoci nawiewanej znad morza; słuchali razem wrzasków mew nurkujących za rybami albo unoszących się z piskiem nad spłachetkiem plaży. Jehan rozmyślała o tym, co przeczytała, o końcu świata. Myśli Heisenberga krążyły tylko wokół jego początku i wokół jego wciąż ściśle strzeżonych sekretów. Oboje przepadali za codziennymi, długimi spacerami po wyspie. Właśnie teraz, częściej niż kiedykolwiek w swym życiu, Jehan nosiła przy sobie egzemplarz Koranu i często czytała mu krótkie wersety. Choć były tak różne od znanej mu literatury biblijnej, Heisenberg wysłuchiwał cytatów ze świętej księgi Islamu bez komentarzy. Wydawało mu się jednak, iż znaczenia pewnych zawartych w nich wy- obrażeń dedykowane są właśnie jemu. Jehan widziała przynajmniej,, że naukowiec czuje się lepiej. Heisenberg oddał się znowu bez reszty rozsupływaniu splątanego węzła, ja- kim był obecny stan fizyki kwantowej. Taka była. już jego praca i relaks. Wyznał Jehan, że najtęższe naukowe umysły świata pracują gorączkowo nad stworzeniem przybliżonego modelu matematycznego, który umożliwiałby opisanie wszystkich obserwowanych zja- wisk. Żadne z podejść, jakich dotąd próbowali, nie pozwoliło uwzględnić wszystkich danych. Jednak o n znajdzie taki klucz; był o tym przeświadczony. Nie bardzo jeszcze wiedział, jak tego dokona; ale przecież nie poświęcił się jeszcze bez reszty temu zadaniu. Jehan wcale nie chciało się śmiać. Przeczytała mu: - "Czyż nie widziałeś takich, którzy twierdzili, iż wierzą w to, co jest im objawiane, i w to, co było im objawione, a którzy zwracają się o rozsądzenie swych sporów do fałszywych bóstw, chociaż nakazano im się ich wy- rzec? Szatan zwiedzie ich na manowce". Heisenberg roześmiał się serdecznie. - Twój Allach nie nawiązuje chyba do tego sympozjum w Getyndze? - powiedział. - Nie ma też chyba na myśli Bohra i Einsteina w Berlinie? Jehan żachnęła się na te bluźniercze słowa. Oburzył ją brak szacunku i ignoranckie kpiny ze strony tego niewiernego. Uderzyło ją, że ta stara religia, której tak naprawdę nigdy się nie podporządkowała, nadal stanowi nieodłączną jej cząstkę. Ciekawa była, co by czuła spa- cerując znowu po tych wszystkich latach wąskimi, zatłoczonymi, hałaśliwymi uliczkami Budayeenu. - Nie wolno ci tak mówić - wyrzu- ciła z siebie w końcu. - Hmmm? - mruknął Heisenberg. Zapomniał już całkiem, co jej przed chwilą powiedział. - Spójrz tam - ciągnęła Jehan. - Co widzisz? - Ocean - powiedział Heisenberg. - Fale. - Te fale stworzył Allach. A co t y możesz o nich powiedzieć? - Mógłbym określić ich częstotliwość - odparł naukowiec. - Mógłbym zmierzyć ich amplitudę. - Zmierzyć! - krzyknęła Jehan. Wyimaginowana zniewaga jej wiary przesłoniła nagle długie lata studiów naukowych. - Popatrz na to - mówiła dalej, nie dając mu dojść do słowa. Garść piasku. To Allach stworzył ten pianek. Co t y możesz o nim powiedzieć? Heisenberg nie bardzo rozumiał, o co chodzi Jehan. - Dysponując odpowiednimi przyrządami - zaczął niepewnie, nie chcą jej urazić - odpowiednio wyregulowanymi, mógłbym pobrać każde z tych ziarenek piasku z osobna i powiedzieć ci... - Urwał nagle. Dźwignął się powoli na nogi, jak starzec. Spojrzał najpierw na morze, potem pod nogi, na wybrzeże i znowu na bezmiar wód. - Fale - mruknął - czą- steczki, co za różnica? Liczy się tylko to, co naprawdę potrafimy zmierzyć. Nie potrafimy zmierzyć orbit Bohra, bo one w rzeczywisto- ści n i e i s t n i e j ą! A zatem linie widmowe, które obserwujemy, powstają na skutek przejść pomiędzy dwoma stanami. Tak, pomiędzy parami stanów; ale w takim razie do opisania ich potrzebna byłaby całkowicie nowa forma zapisu matematycznego odwołująca się do tabel grupujących każdy możliwy... - Wernerze. - Jehan wiedziała, że teraz dla niego nie istnieje. - Same obliczenia zajęłyby wiele dni, jeśli nie tygodni. - Wernerze, w y s ł u c h a j mnie. Ta wysepka jest tak mała, że mógłbyś dorzucić kamieniem do jej przeciwległego brzegu. Nie zamie- rzam siedzieć na tej mroźnej plaży ani tam na górze, na twoim łysym, posępnym urwisku, kiedy ty dokonywać będziesz swojego genial- nego przełomu w nauce, cokolwiek on ze sobą niesie. Żegnaj. - Co? Jehan? - Heisenberg zamrugał powiekami i wrócił do świata materialnego. Nie mogła już na niego patrzeć. Przesypywała garść piasku przez palce drugiej dłoni. I wtedy przyszła jej do głowy ta myśl: jeśli nie ma się wody, aby dokonać niezbędnej ablucji przed modlitwą w kierunku Mekki, dozwolone jest obmycie się zamiast tego czystym pia- skiem. Zaczęła szlochać. Nie słyszała, co mówi do niej Heisenberg - jeśli w ogóle coś mówił. W zaułku upłynęły już dwie godziny i zrobiło się jeszcze chłodniej. Jehan owinęła się opończą i przechadzała tam i z powrotem. Wizje tej właśnie szczególnej nocy, obrazy możliwych jej zakończeń nawiedzały ją od czterech lat. Czasami młody mężczyzna dostrzegał ją w zaułku tuż po świcie, a czasami nie. Raz go zabijała, innym razem nie. I oczywiście pozostawało bez odpowiedzi pytanie o to, czy jej postępowanie doprowadzi do jej ułaskawienia czy do egzekucji. Kiedy miała pierwszą wizję, nie wiedziała ani co się dzieje, ani co widzi. Zdawała sobie tylko sprawę ze swego strachu, z bólu i z prze- rażenia. Chłopak powalił ją brutalnie na ziemię, zdarł z niej ubranie i zgwałcił. Na tym wizja się skończyła. Jehan nikomu o niej nie po- wiedziała; rodzina wzięłaby ją za szaloną. Potem, jakieś trzy miesiące później, wizja powróciła; tylko że tym razem różniła się nieco od poprzedniej. Znajdowała się jak przedtem w zaułku, ale tym razem uśmiechnęła się do chłopaka i przywołała go gestem. Odwzajemnił się jej uśmiechem i wprowadził głębiej w zaułek. Kiedy położył jej rękę na ramieniu, dobyła kindżału ojca i zatopiła go w brzuchu chłopca. Tyle wtedy pokazała jej wizja. Przeraziła ją jeszcze bardziej, niż scena gwałtu z poprzedniej. Z biegiem czasu wizje przybierały coraz to inne formy. Była teraz pewna, że nie zawsze obserwuje swoją przyszłość, przyszłość, jaka na pewno ją czeka, ale jakąś n i e o k r e ś 1 o n ą przyszłość, równie prawdopodobną, jak każda inna. Nie wszystkie wizje musiały się sprawdzić. W niektórych widziała siebie żyjącą do późnej starości w mieście, dokładnie tutaj, w tej podłej dzielnicy Budayeen. W in- nych poruszała się po nieznanych miejscach nie wyglądających wcale na islamskie i rozmawiała językami zdecydowanie nie arabskimi. Nie miała pojęcia, czy te wykluczające się nawzajem wizje chcą jej coś przekazać, czy przed czymś ostrzec. Jehan modliła się o wyja- wienie, którą z tych wersji naprawdę będzie musiała przeżyć. Wkrótce potem, jak gdyby w nagrodę za jej wiarę; zaczęły ją nawiedzać wizje mniej brutalne: mogła zaglądać w niedaleką przyszłość i odszukiwać zagubione przedmioty lub ostrzegać przed planami niefor- tunnej podróży, albo też przepowiadać wzrost bądź spadek cen zboża. Sąsiedzi, zaciekawieni z początku, zaczęli się jej w końcu oba- wiać. Matka poradziła Jehan, aby nigdy nie rozmawiała z nikim o swoich "snach", bo inaczej mogą ją zamknąć w jakimś przerażającym odosobnieniu. Jehan nigdy nie mówiła' o swych wizjach ojcu, bo ojcu nie zwierzała się z niczego. W tej rodzinie, tak samo zresztą jak w innych rodzinach z Budayeenu, ojciec nie przejmował się zbytnio problemami córek. Jego dumą byli synowie i mocno wierzył, iż które- goś dnia ci trzej silni chłopcy niepomiernie powiększą prestiż i majątek rodziny Ashufi. Jehan wiedziała, że jest w błędzie, bo widziała już, co się stanie z braćmi dwóch zginie w wojnach z Żydami, trzeci zaś będzie tchórzem, słabeuszem i zbiegnie do Stanów Zjednoczo- nych. Ale Jehan nic nie powiedziała. Była druga w nocy i kompanii dotrzymywały jej tylko dobiegające z oddali pijackie nawoływania. Czasami wizje były udręką, kiedy in- dziej przynosiły ukojenie. Teraz powitała je z zadowoleniem, jako wypełnienie samotności; ale przyniosły jej więcej niż kiedykolwiek rozmaitych możliwości tego, co może zdarzyć się nad ranem. Której, z nich mogła zawierzyć? Na którą się przygotować? Czy miała się radować w sercu, czy bać? Zmówiła modlitwę do Allacha, czego nie robiła zbyt często, a była to najżarliwsza modlitwa w jej krótkim życiu. Potem oddała się znowu czekaniu. Wizja: Było tuż po świcie. Młody mężczyzna - którego imienia Jehan nigdy nie poznała - szedł brukowaną uliczką w kierunku zaułka. Jehan wiedziała to, chociaż nie wyjrzała jeszcze za róg. Wciągnęła w płuca głęboki oddech. Podeszła kilka kroków w stronę uliczki, spojrzała w lewo i napotkała jego oczy. Uczyniła nieznaczny gest, odwróciła się i zanurzyła głębiej w cieniste ustronie zaułka. Była 'pewna, że pójdzie za nią. Bolał ją żołądek, burczało jej w brzuchu i wyczerpana nerwowo, drżała na całym ciele. Kiedy młodzieniec kładł dłoń na jej ramieniu wymrukując nieskromne propozycje, jej ręka pełzła w kierunku ukrytego kindżału, ale nie pochwyciła za rę- kojeść. Powalił ją brutalnie na ziemię, zdarł z niej ubranie i zgwałcił. Potem zostawił ją tam. Leżała jak sparaliżowana przeklinając i ro- niąc łzy na mokre, cuchnące kamienie. Znalazły ją jakiś czas potem dwie kobiety i zaprowadziły do lekarza. Potwierdziły się ich najgor- sze obawy: jej cześć skalano nieodwracalnie. Jej życie, w sensie stania się normalną, dorosłą kobietą w tej islamskiej społeczności, było praktycznie skończone. Jedna z kobiet odprowadziła Jehan do domu, żeby podzielić się wieścią z jej matką, która z kolei musiała powiedzieć ojcu. Jehan skryła się w izdebce dzielonej z siostrami. Słyszała trzask łamanvch mebli i wulgarne słowa wykrzykiwane przez ojca. Nie dało się już nic zro- bić. Jehan nie znała nawet imienia swego gwałciciela. Była zrujnowana, mniej niż bezwartościowa. Młoda kobieta nie będąca dziewicą nie mogła domagać się żadnego wykupu. Tyle lat utrzymywania bezwartościowej córki w nadziei na zwrot tej inwestycji w kontrakcie ślubnym - wszystko się teraz rozwiało. Trudno się dziwić, że ojciec Jehan czuł się zdradzony, że uważał się za ojca bezrozumnego stwo- rzenia. Nie było tu miejsca na współczucie Jehan; prawdziwa historia, jakąkolwiek była, nie mogła zmienić faktów. Poczynając od tego ranka Jehan była już zawsze odtrącana i w końcu wypędzono ją z domu. Pozostało jej tylko zawodzenie sióstr i matki. Ojciec i trzej bra- cia nawet nie spojrzeli na nią ani się z nią nie pożegnali. Lata mijały teraz szybciej. Jehan została ulicznicą. Przez jakiś czas, dzięki swej młodości i urodzie, zarabiała na znośne życie. Potem, gdy lata odcisnęły na niej swe niezatarte piętno, miała już trudności z zapracowaniem nawet na kawałek chleba i kąt do spania. Starzała się, robiła coraz bardziej zgryźliwa i coraz bardziej nienawidziła samej siebie. Czy nienawidziła też ojca i reszty rodziny? Nie, taki los, jakkolwiek trudno byłoby jej to pojąć, wyznaczył jej Allach, a może skazała się nań sama w tej jednej chwili zawahania, wiele lat temu, tam, w zaułku, kiedy miała szansę wyboru przeznaczenia. Nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Bez względu na to, jaka była odpowiedź, nie mogła teraz korzystać ani z daru jasnowidzenia, ani ze swej mądrości. Jej życie było, jakie było, i wiodła je wedle niezbadanych wyro- ków Allacha Miłosiernego. Nie musiała niczego rozumieć. W końcu znaleziono ją martwą, wynędzniałą i zagłodzoną. Jej trup był zniekształcony, skulony z zimna i dziwnym zbiegiem okoliczno- ści leżał w tym samym zaułku, w którym kiedyś młody mężczyzna tak bezmyślnie zniszczył wszelkie szanse na szczęście jakie miała na tym świecie Jehan. Po śmierci nikt jej nie opłakiwał. Może użalił się nad nią Allach Wspaniałomyślny, litując się nad tą, która nie zazna- ła litości od bliźnich, wśród których żyła: Dla Jehan było to zawsze zimne miejsce. Zrażona na jakiś czas do Heisenberga, Jehan pracowała w Zurychu z Erwinem Schrodingerem. Idee Schrodingera powodowały zrazu zamęt w jej głowie, bo stały w sprzeczności z wieloma podstawowymi założeniami Heisenberga. Na razie Heisenberg odrzucał jeszcze każdy prosty model budowy atomu, a właściwie wszelkie modele. Schrodinger, starszy i bardziej konserwatywny niż członkowie grupy z Getyngi, pragnął wyjaśnić zjawisko kwantowe nie posługując się nową matematyką i złudną wyobraźnią. Potraktował elektron jako funkcję falową, jednak innego rodzaju niż uważał de Broglie. Własności fal w świecie fizycznym były już dobrze poznane i nie kryły w sobie żadnych tajemnic. Kiedy jednak Schrodinger przystąpił do wyliczania wpływu zmiany poziomu energetycznego na swoją falę elektronową, wyniki nie zgadzały się z danymi uzyskiwanymi z obserwacji. - Czyżbym coś przeoczył? - zapytał. Jehan potrząsnęła głową. - Tam gdzie się urodziłam, mawiają: "Nie wylewaj wody z bukłaka na widok fatamorgany". Schrodinger przetarł zmęczone oczy. Spojrzał na trzymany w dłoniach plik papierów. - A skąd mam wiedzieć, czy ta woda warta jest za- chowania, czy też nadaje się tylko do ścieku? Jehan nie odpowiedziała mu na to i Schrodinger, niezadowolony z wyników, zawiesił swo- je prace. Kilka miesięcy później w kilku artykułach wykazano, iż po uwzględnieniu efektów relatywistycznych, obliczenia Schrodingera zgadzają się jednak zadziwiająco dobrze z wynikami eksperymentalnymi. Schrodinger tryumfował. - Czuję się usatysfakcjonowany powiedział. - Cały czas miałem nadzieję, że znajdę sposób ściągnięcia Borna i Heisenberga z powrotem na Ziemię, do fizyki klasycznej. Miałem przeczucie, że fizyka kwantowa okaże się światem realnym, a nie kró- lestwem zjaw, rządzonym przez widmowe siły. - Dopiero teraz wydaje mi się ona czymś nierealnym - powiedziała Jehan. - Powiadając, że elektron jest falą, mówi pan, iż jest on zjawą. W oceanie faluje woda. W przypadku dźwięku, fale przenosi-powietrze. A co może być falą w pańskich równaniach? - Born twierdzi, że to fala prawdopodobieństwa. Sam jeszcze nie w pełni to rozumiem - odparł - ale moje równania wyjaśniają zbyt wie- le spraw, aby były błędne. - Proszę pana - powiedziała Jehan marszcząc czoło - może być tak, że w tym przypadku fatamorgana znajduje się w pańskim bukłaku, a nie przed panem, na pustyni. Schrddinger roześmiał się. - Może to i prawda. Może będę jeszcze musiał odrzucić swoje konstrukcje myślowe, ale nigdy nie wyprę się swojej matematyki. Było parne popołudnie, dławiące dech w piersiach. Skwar zdawał się nie przeszkadzać miejscowym Arabom, ale mała grupka Europej- czyków zaczynała już cierpieć katusze. Ich statek przycumował w małym porcie i zorganizowano wycieczkę do miasta położonego ja- kieś osiemdziesiąt kilometrów na południe. Dwie godziny później turyści doszli do wniosku, że wyprawa była pomyłką. Wśród nich znajdował się David Hilbert, niemiecki matematyk, od 1895 roku wykładowca na uniwersytecie w Getyndze. Towarzyszyła mu żona Kathe i ich służąca Clarchen. Z początku byli zauroczeni egzotyką miasteczka, nieznanymi widokami, dźwiękami i zapachami; ale wkrótce ich zmysły przesyciły się nowością i to co z początku było dla nich egzotyczne, teraz wydawało się godne ubolewania. Przepychając się noga za nogą przez bazary ocienione nieskutecznie markizami lub wątłymi daszkami z patyków, tęsknili za choć jed- nym powiewem chłodnego wietrzyka. Arabscy mężczyźni odziani w długie białe chałaty pokrzykiwali wrzaskliwie nie spuszczając oka z Europejczyków. Nie sposób było zrozumieć, co mówią. Niektórzy ciągnęli małe wózki wyładowane brudnymi kubkami i bańkami - wody? herbaty? lemoniady? Wszystko jedno. Cholera czyhała w każdym straganie; od każdego żebraka, który złapał cię za rękaw, moż- na się było zarazić tyfusem. Żona Hilberta wachlowała się bez przekonania. Była u kresu sił i bliska upadku. Hilbert rozglądał się rozpaczliwie dookoła. - Dawidzie - wymamrotała służąca Clarchen, jedyna kochanka męża, jaką Frau Hilbert tolerowała - chyba już dosyć daleko zabrnęliśmy. - Wiem - odparł - ale nigdzie nic... nie widzę... - Tam są jacyś panowie i panie. Wydaje mi się, że to jadłodajnia. Zostaw tam Kathe i mnie, i idź poszukać taksówki. Potem wrócimy na statek. Hilbert zawahał się. Zrazu nie mógł znieść myśli o pozostawieniu bez opieki dwóch kobiet pośrodku tego rozgrzanego jak patelnia tar- gowiska. Potem spostrzegł, jak blada jest jego żona, jak opadają jej powieki, jak wspiera się ciężko na ramieniu Clarchen. Kiwnął głowi: - Daj, pomogę ci - powiedział. Wspólnymi siłami doprowadzili Frau Hilbert do restauracji, gdzie wcale nie było chłodniej, ale przy- najmniej obracające się leniwie pod sufitem wentylatory stwarzały złudzenie świeżego powietrza. Hilbert przedstawił się dobrze ubra- nemu mężczyźnie, który siedział przy stole z całą rodziną - żoną i czworgiem dzieci,. Matematyk próbował aż trzech języków, zanim tamten go zrozumiał. Po wyjaśnieniu sytuacji mężczyzna wraz z żoną zapewnili Hilberta, że nie musi się martwić. Hilbert wybiegł na ulicę, by poszukać taksówki. Szybko zabłądził. Nie było tu ulic, a przynajmniej w europejskim sensie tego słowa. Wąskie przesmyki między budynkami kończyły się ślepym zaułkiem albo wychodziły na małe placyki, z których odchodziły inne wąskie, kręte przejścia prowadzące w pogtmatwanych kie- runkach. Po niedługim czasie Hilbert znalazł się z powrotem na suku; z początku wydawało mu się, że to targ, z którego wyruszył i za- czął się rozglądać za restauracją, ale był w błędzie. To był zupełnie inny suk; w mieście było ich zapewne setki. Zaczął wpadać w pani- kę. Nawet jeśli uda mu się znaleźć taksówkę, to jak wróci nią tam, gdzie czekały na niego żona i Clarchen? Wczepiła się weń czyjaś ręka. Hilbert usiłował wyrwać ramię z uchwytu długich palców. Spojrzał na twarz chudego mężczyzny z zapa- dłymi policzkami, w pasiastym chałacie i w niebieskiej czapce z włóczki. Arab powtarzał w kółko kilka słów, ale Hilbert nie mógł wyła- pać z nich sensu. Arab schwycił go za rękę i na wpół poprowadził, na wpół pociągnął przez tłum. Hilbert nie stawiał oporu. Przecisnęli się przez dwa bazary, jeden blacharski, drugi drobiarski. Skręcili w brukowaną kocimi łbami uliczkę i wyszli nią na wielki plac. Po prze- ciwległej stronie placu wznosił się ogromny, wielowieżowy meczet zbudowany z różowego kamienia. Pierwszą reakcją Hilberta był na- bożny zachwyt; budowla była tak cudowna jak Taj. Przewodnik to popychał Hilberta przez ciżbę, to znów biegł przodem torując mu drogę. Plac był zatłoczony i zatarasowany cisnącymi się ludźmi. Wkrótce Hilbert przekonał się dlaczego - pośrodku placu wzniesiono podwyższenie, a na nim stał mężczyzna dzierżący w dłoniach coś, co mogło być tylko katowskim toporem. Hilbert poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jego arabski przewodnik odpychał każdego, kto wszedł im w drogę, dopóki Hilbert nie stanął u samych stóp podwyższenia. Ujrzał umundurowanych policjantów i brodatego starca prowadzących młodą dziewczynę: Motłoch rozstąpił się, żeby ich przepuścić. Dziewczyna była uderzająco piękna. Hilbert spojrzał w jej ogromne, czarne oczy - "jak oczy gazeli" przypomniało mu się z lektury Omara Khayyama - i przez chwilę mignęła mu jej smukła sylwetka widoczna pod skromnym odzieniem. Wstępując na stopnie spojrzała w dół, znowu bezpośrednio na niego. Hilbert poczuł skurcz serca i przeszedł go dreszcz przerażenia. Potem odwrócił wzrok. Arabski przewodnik krzyknął coś Hilbertowi do ucha. Matematyk nic z tego nie zrozumiał. Patrzył zdjęty zgrozą, jak Jehan klęka; jak kat unosi swój topór. Kiedy tłum zawył w ekstazie, Hilbert zauważył, że garnitur ma teraz spryskany małymi plamkami czerwieni. Arab krzyknął znów do niego i zacisnął na jego ramieniu tak silny chwyt, że Hilbert aż jęknął z bólu. Arab nie puścił. Hilbert wyciągnął wolną ręką portfel. Arab uśmiechnął się. Hilbert podniósł wzrok i zobaczył, jak kilku mężczyzn odciąga ciało ściętej dziewczyny. Arabski przewodnik nie puścił go, dopóki nie otrzymał sowitej zapłaty. W zaułku minęła kolejna godzina. Jehan wycofała się w najciemniejszy jego zakamarek i usiadła w wilgotnym kącie podciągając kolana pod brodę i opierając głowę o chropowatą, ceglaną ścianę. Gdyby tylko mogła zasnąć, pomyślała, noc minęłaby szybciej; ale nie zaśnie, będzie walczyć ze snem, jeśli ogarnie ją znużenie. Może zapadłaby w drzemkę i obudziła się późnym rankiem, kiedy jej zagrożenie i szansa dawno już miną? Opuścił ją jedyny towarzysz - sierp księżyca; spojrzała w niebo na fragmenty konstelacji, gwiazd znajomych w grupach, ale każda z osobna zupełnie teraz nie do odróżnienia. Jakże to inaczej, niż wśród ludzi, gdzie obowiązuje coś wręcz przeciwne- go. Westchnęła; nie była osobą oświeconą i nie przystoją jej głębokie myśli. Tych myśli nie trzeba zaraz nazywać głębokimi, zadecydo- wała; po prostu znużenie zsyła na nią omamy. Głowa opadła jej powoli. Skrzyżowała ramiona na kolanach i wsparła na nich czoło. Mi- nęła już duża część nocy i z ulicy docierała tylko cisza. Do świtu pozostało jeszcze jakieś trzy godziny... Okazało się wkrótce, że mechanika falowa Schrodingera jest równoważna mechanice macierzowej Heisenberga. Było to potwierdzenie słuszności prac obu uczonych, a przy tym całej dziedziny fizyki kwantowej. W rezultacie zarzucono uproszczony, falowy model elektro- nu zaproponowany przez Schrodingera, ale wyprowadzone przez niego prawa matematyczne zachowały bezsprzecznie swą ważność. Je- han wspomniała Schrodingera przewidującego, że być może będzie zmuszony do takiego kroku. Fizycy, którym asystowała i od których się uczyła, podejrzewali o wiele więcej, niżby świadczyły o tym ich publiczne wypowiedzi; zachowywali te podejrzenia dla siebie do czasu, kiedy zdołają poprzeć je zimnymi cyframi. Co za niesamowite, nowe teorie lęgły się w ich umysłach i,jak długo jeszcze świat miał czekać na ich ogłoszenie? Jehan wróciła w końcu do Getyngi i do Heisenberga. "Wybaczył jej krnąbrność" i powitał z zadowoleniem, bo autentycznie ją lubił, a poza tym miał dużo pracy. Nadawał właśnie formalną postać temu, co potem zostało nazwane Zasadą Nieokreśloności Heisenberga. Był to pierwszy sygnał, że bezstronny obserwator może odgrywać tylko zasadniczą, aktywną rolę we wszechświecie cząstek subatomowych. Jehan ochoczo podchwyciła ideę Heisenberga. Inni uczeni sądzili, że Heisenberg występuje tylko ze zwykłą krytyką ograniczeń cechują- cych ich eksperymenty czy też podważa jakość ich obserwacji. W jego hipotezie tkwiło jednak coś głębszego. Heisenberg twierdził, że w . ż a d n y c h okolicznościach nie można mieć nadziei na jednoczesne wyznaczenie położenia i momentu elektronu. Niszczył na zaw- sze założenie bezstronnego obserwatora. - Obserwować, to znaczy zakłócać - mówił Heisenberg. Newtonowi wcale by się to nie podobało. - Einsteinowi i w tej chwili to się nie podoba - powiedziała Jehan. - Chciałbym dostawać markę za każdym razem, kiedy wygłasza ten swój oklepany komentarz: "Bóg nie gra wszechświatem w kości". - On tak właśnie widzi "falę prawdopodobieństwa". Nie można poznać toru elektronu., jeśli się na niego nie patrzy; ale spojrzenie nań powoduje zafałszowanie informacji. - A więc może jednak Bóg nie gra wszechświatem w kości powiedział Heisenberg. - On gra nim w oczko, a .jeśli nie ma w Swoim rę- kawie dodatkowego asa, to go stwarza - najpierw rękaw, potem asa. I wychodzi Mu więcej naturalnych dwudziestek jedynek niż to sta- tystycznie prawdopodobne. Zaczekaj, Jehan! Ja nie bluźnię. Nie twierdzę, że Bóg szachruje. On raczej wynalazł reguły tej gry i n a d a 1 je wynajduje; a to daje Mu wielką przewagę nad biednymi fizykami i ich opóźnionym pojmowaniem. Jesteśmy jak wieśniacy przygląda- jący się z rozdziawionymi gębami, jak ktoś - albo geniusz, albo szarlatan - wyczynia na naszych oczach magiczne sztuczki z kartami. Jehan zastanowiła się nad tą metaforą. - Na Konferencji w Solvay Bohr przedstawił swoją hipotezę Komplementarności, w której wysu- wa przypuszczenie, że elektron był funkcją falową, dopóki go nie wykryto, a potem ta funkcja falowa zapadła się do punktu i teraz wia- domo, gdzie znajduje się elektron. Wtedy stał się on cząstką. Einsteinowi i to się nie podoba. - To karciana sztuczka Boga - podsumował Heisenberg wzruszając ramionami. - No więc, szlachetny Koran mówi:."Pytają cię o mocny alkohol i gry hazardowe. Powiedz: W obu tkwi wielki grzech i pewna użytecz- ność dla mężczyzn; ale grzech w nich tkwiący jest większy od ich użyteczności." - Zapomnijmy zatem o kościach i kartach - zaproponował Heisenberg z nikłym uśmieszkiem. - Jaka gra wydałaby się Allachowi s t o s o w n a, aby w nią zagrać? - Fizyka - odparła Jehan i Heisenberg roześmiał się. - I wiesz, że istnieje zakaz odbierania człowiekowi życia, które Allach uczynił świętym? - Tak, o Mędrcze. - I wiesz jeszcze, że Allach wyznaczył karę dla tych, którzy złamią to prawo? - Tak, wiem. - A zatem o moja córko, powiedz nam, dlaczego zabiłaś tego biednego chłopca. Jehan rzuciła zakrwawiony kindżał na bruk zaułka. Upadając, zadźwięczał głośno, a potem znieruchomiał przy nodze trupa. Świętowa- łam Id-el-Fitr - odparła. - Ten chłopak szedł za mną i zaczęłam się bać. Czynił nieprzyzwoite gesty i wykrzykiwał straszne rzeczy. Przy- śpieszyłam kroku, ale on rzucił się za mną w pogoń. Chwycił mnie za ramiona i przyparł do muru. Próbowałam mu się wyrwać, ale nie mogłam. Śmiał się z mojego przerażenia, a potem uderzył mnie wiele razy. Wlókł mnie potem najwęższymi uliczkami, gdzie spotkać można niewielu przechodniów; a potem wciągnął mnie w to podłe miejsce. Powiedział, że chce mnie pohańbić i opisał ze wszystkimi plugawymi szczegółami, co będzie ze mną robił. Wtedy właśnie wyciągnęłam ojcowski kindżał i dźgnęłam go. Spędziłam tę noc przera- żona jego niecnymi zamiarami i swoim czynem, i modliłam się do Allacha o przebaczenie. Imam przyłożył drżącą dłoń do policzka Jehan. - Allach jest Wszechwiedzący i Wszechwybaczający, o moja córko. Pozwala mi odpro- wadzić cię do domu, gdzie będę mógł wlać pokój w serca twego ojca i matki. Jehan uklękła u stóp imama. - Niech dzięki będą Allachowi - wyszeptała. - Chwała niech będzie Allachowi - odpowiedzieli chórem imam, oficer policji i kadi. Ponad dziesięć lat później, kiedy Jehan miała już swoje córki, opowiedziała im tę historię. Ale wówczas dzieci nie zważały już na prze- strogi rodziców, i synowie i córki Jehan oraz jej mąż popełnili wiele głupstw. Świt wślizgnął się nawet w wąski zaułek, w którym czekała Jehan. Była bardzo śpiąca i głodna, ale wstała i postąpiła kilka chwiejnych kroków. Mięśnie się jej zastały, a w uszach słyszała bicie własnego serca. Przytrzymała się ręką ceglanej ściany. Podeszła powoli do wy- lotu zaułka i wyjrzała na ulicę. Nie zobaczyła nikogo. Chłopak nie nadchodził ani z lewej, ani z prawej. Jehan czekała, dopóki na ulicy nie pojawiło się kilku innych przechodniów śpieszących do swych codziennych zajęć. Wtedy ukryła kindżał z powrotem w rękawie i opuściła zaułek. Skierowała się szybkim krokiem do domu ojca. Matka będzie jej potrzebowała przy przyrządzaniu śniadania. Jehan miała teraz nieco ponad czterdzieści lat, krótko przycięte, czarne włosy, oczy obramowane okularami w grubych oprawkach; uro- dę skradła jej praca, podłe wyżywienie i bezsenność. Ubrana była w biały fartuch laboratoryjny, a w ręku trzymała notes stanowiący tak samo nieodłączną jej cząstkę, jak i jej tytuł - Fraulein Professor Doktor Ashufi. Nie była to już Getynga; to był Berlin i trwała na pewno już przegrana wojna. Pracowała nadal z Heisenbergiem. Osłaniał ją, dopóki jej własne osiągnięcia naukowe nie stały się osłoną samą w sobie. Wtedy władze nazistowskie zmuszone były przyznać jej status "honorowej" Aryjki, jak to robiły w przypadku wszystkich fizyków i matematyków żydowskiego pochodzenia, którzy byli im potrzebni. W Niemczech trzymała Jehan tylko długotrwała lojalność wobec Heisenberga. Wojna mało ją obchodziła; nie był to jej naród, ale nie byli nim też Brytyjczycy, Francuzi, Rosjanie ani Amerykanie. Inte- resowała ją tylko praca, udoskonalanie fizyki, nie kończące się wyczekiwanie na odkrycie. Była zatem rada, kiedy nadzór nad realizacją projektu niemieckiej bomby atomowej odebrano armii i przekazano Radzie Naukowej Rze- szy. Jednym z pierwszych posunięć, jakich należało dokonać; było zwołanie konferencji naukowej w Instytucie Fizyki Cesarza Wilhel- ma w Berlinie. Konferencja miała przebiegać w najściślejszej tajemnicy; nie ogłaszano wcześniej żadnej wstępnej listy tematów, żeby określenia w rodzaju "przekroje czynne po rozszczepienie", albo "wzbogacanie izotopów" nie sprowokowały agenta jakiegoś obcego wywiadu do spekulacji na temat dalekosiężnych celów stawianych sobie przez fizyków biorących udział w konferencji. Jednocześnie Rada Naukowa Rzeszy postanowiła zorganizować tego samego dnia drugą konferencję specjalnie dla wysokich urzędni- ków państwowych. Chodziło o to, żeby naukowcy uczestniczący w posiedzeniu w Instytucie Cesarza Wilhelma mogli przedstawić w prostych słowach krótkie, przystępne podsumowania badań prowadzonych przez siebie, prezentując w ten sposób przywódcom politycz- nym i wojskowym zaawansowanie prac nad bronią nuklearną. Potem po zaspokojeniu ciekawości laików, uczeni mieli się zebrać już we własnym gronie i przedyskutować te same zagadnienia w bardziej technicznym żargonie. Heisenbergowi podobał się ten pomysł. Był rok 1942 i coraz trudniej przychodziło zdobywanie materiałów, poparcia politycznego i fun- duszów. Armia chciała zaangażować wszystkie dostępne środki badawcze w program rakietowy; wojskowi argumentowali, że ekspery- menty nuklearne nie przynoszą zadowalających rezultatów. Heisenberg był fizykiem teoretycznym, nie inżynierem; nie potrafił znaleźć argumentów na przekonanie rady, że pracę nad skonstruowaniem bomby uranowej muszą być z konieczności prowadzone powoli i me- todycznie. Każdy nowy krok naprzód w teorii trzeba było dokładnie przetestować, a każdy eksperyment był kosztowny zarówno pod względem czasu, jak i pieniędzy. Rzeszę jednak interesowały tylko pozytywne wyniki. Pewnego wieczora Jehan siedziała samotnie w biurze administracyjnym Rady Naukowej Rzeszy przepisując na maszynie swoją propo- zycję przeprowadzenia ważnego testu ich metody separacji izotopów. Jej wzrok padł na dwa stosy papierów leżące na biurku. Jeden stos zawierał referaty Otto Hahna, Heisenberga, Hansa Geigera, jej samej oraz kilku innych - proste konspekty, które przygotówali specjalnie dla ministrów Rzeszy legitymujących się niewielką lub zgoła żadną wiedzą naukową. Wzięła te papiery i schowała je do swojego nese- sera. Drugi stos zawierał tajny porządek dnia posiedzenia samych fizyków - odczyty: profesora doktora Schumana "Fizyka nuklearna ja- ko broń", profesora doktora Hahna "Rozszczepienie atomu uranu", Heisenberga "Teoretyczne podstawy wytwarzania energii w drodze rozszczepiania uranu", profesora doktora Bothe'a "Dotychczasowe osiągnięcia w kontrolowanym uwalnianiu energii", profesora doktora Hartecka "Wytwarzanie ciężkiej wody" itd. Każda osoba uczestnicząca w seminarium miała otrzymać program dopiero p o wejściu na salę wykładową i obowiązkowo pokwitować jego odbiór. Nie była to zwyczajowa procedura, ale najwyraźniej Rada Naukowa Rzeszy przekonała kogoś z rządu o niezbędności takich posunięć. Jehan rozmyślała długi czas w cichym biurze. Wspominała swoje nieszczęśliwe dzieciństwo. Przypomniała sobie swoje przybycie do Europy i ludzi, których tu poznała, życie, jakie przyszło jej tu wieść. Rozmyślała o tym, jak zmieniły się Niemcy, kiedy ona kryła się w swym zamku naukowej abstrakcji, nie mieszając się w sprawy świata zewnętrznego. W końcu pomyślała, co te nowe Niemcy mogą zro- bić z bombą uranową. Wiedziała bardzo dobrze, co musi uczynić. Umieszczenie wysoce specjalistycznych opracowań w zaadresowanych już kopertach przeznaczonych do wysłania do Geringa, Himmle- ra, Speera, Keitela, Bormanna i wielu innych panów Trzeciej Rzeszy zajęło tylko kilka minut. Była przekonana, że tym samym zyskuje gwarancję, iż na krótkiej dyskusji wprowadzającej nie, zjawi się żaden z nich. Jehan potrafiła sobie wyraziście wyobrazić reakcję, jaką wywołają zawiłe referaty naukowe na przywódcach politycznych i wojskowych - zwięzłe, uprzejme przeprosiny, że nie będzie ich tego dnia w Berlinie albo że napięte harmonogramy dnia nie pozwalają im na uczestnictwo. To było takie proste. Władcy Rzeszy nie wysłuchali sprawozdań i nie dowiedzieli się, jak bliskie skonstruowania bomby atomowej były Niemcy. Później nie było już nadziei na zbudowanie takiej broni w takim czasie, by ocaliła Rzeszę - a wszystko przez wsunięcie niewła- ściwych zaproszeń do kilku kopert. Jehan ocknęła się ze snu i stwierdziła, że w nocy bardzo się ochłodziło. Już niedługo słońce zacznie zalewać niebo światłem. Już niedłu- go rozładuje dręczący ją niepokój. Dowie się, czy chłopiec przejdzie obok zaułka, czy wcale się nie pojawi. Dowie się, czy ją zgwałci, czy też ona zdobędzie się na odwagę i, obroni przed nim. Dowie się, czy zostanie uniewinniona, czy uznana za winną morderstwa. Dane jej będzie ujrzeć rezultaty wszystkich dotyczących jej kwestii. Mimo to była tak zmęczona, tak głodna i tak niespokojna, że najchętniej przerwałaby swe czuwanie. Pokusa powrotu do domu była bar- dzo silna. Zawsze jednak wierzyła, że jej wizje są darami Allacha i że zlekceważenie tych wyraźnych ostrzeżeń mogłoby Go obrazić. Ze względu na Allacha, jak i dla własnego dobra, choć niechętnie, ale zdecydowała się przeczekać resztę kończącej się nocy. Od ostatniego wieczora oglądała tyle wizji - więcej niż któregokolwiek dnia swego życia. Niektóre były nowe, niektóre znała już z minionych lat. Było to, w przyziemnym, ludzkim wymiarze, porównywalne niemal z Nocą Mocy podarowaną Prorokowi, niech Allach pobłogosławi go i je- go spokój. Porównując się w ten, sposób z Posłańcem, Jehan poczuła się nagle winna bluźnierstwa. Opadła na kolana, zwróciła się twarzą w kierunku Mekki i zaczęła odmawiać modlitwę do Allacha recytując jedną z ostatnich sur ze świętego Koranu, noszącą nazwę "Jasność Poranka", bo ta wydała się jej najodpowiedniejsza do obecnej sytuacji: "W imię Allacha Lito- ściwego, Miłosiernego. Na jasność poranka oraz na noc, kiedy panuje bezruch, Pan nie opuścił cię, ani cię nie znienawidził i zaprawdę to drugie będzie dla ciebie lepsze, niż to pierwsze, i zaprawdę Pan obdarzy cię, żebyś był zadowolony. Czyż nie spotkał cię sierotą i nie za- opiekował się tobą? Czyż nie spotkał cię błądzącym - i nie wskazał ci drogi? Czyż nie spotkał cię nędzarzem i nie wspomógł cię? Nie krzywdź przeto sieroty, nie odtrącaj przeto żebraka, głoś przeto szczodrość Allacha". Odmówiwszy modlitwę wstała i oparła się o ścianę. Zastanawiała się, czy ta sura nie przepowiada czasem, że ona wkrótce zostanie sie- rotą. Miała nadzieję, że Allach rozumie, iż nigdy nie pragnęła, aby jej rodzicom przydarzyło się coś złego. Jehan godziła się ponieść wszelkie konsekwencje, jakie ześle jej Allach, ale nie widziała powodu, dla którego przez nią mieliby cierpieć jej rodzice. Wilgoć i chłód przyprawiały ją o drżenie; z oczyma wzniesionymi w górę wypatrywała pierwszego brzasku. Wydawało się jej, że gwiazdy zaczy- nają już blednąć. Plac był zatłoczony i zatarasowany cisnącymi się ludźmi. Wkrótce Hilbert przekonał się dlaczego - pośrodku placu wzniesiono podwyż- szenie, a na nim stał mężczyzna dzierżący w dłoniach coś, co mogło być tylko katowskim toporem. Hilbert poczuł, jak żołądek podcho- dzi mu do gardła. Jego arabski przewodnik odpychał każdego, kto wszedł im w drogę, dopóki Hilbert nie stanął u samych stóp podwyż- szenia. Ujrzał umundurowanych policjantów i brodatego starca prowadzących młodą dziewczynę. Motłoch rozstąpił się, żeby ich prze- puścić. Dziewczyna była uderzająco piękna. Hilbert spojrzał w jej ogromne, czarne oczy "jak oczy gazeli", przypomniało mu się z lektu- ry Omara Khayyama - i przez chwilę mignęła mu jej smukła sylwetka widoczna pod skromnym odzieniem. Wstępując na stopnie spoj- rzała w dół, znowu bezpośrednio na niego. Hilbert poczuł skurcz serca i przeszedł go dreszcz przerażenia. Potem odwrócił wzrok. Arabski przewodnik krzyknął coś Hilbertowi do ucha. Matematyk nic z tego nie zrozumiał. Patrzył zdjęty zgrozą, jak Jehan klęka, jak kat unosi swój topór. Hilbert krzyknął. Przewodnik ścisnął go mocniej za ramię, ale Hilbert wyrwał mu się z furią i popchnął mężczyznę na grupę zakwefionych kobiet. Korzystając z powstałego zamieszania Hilbert wbiegł po stopniach szafotu. Imam i oficer policji popa- trzyli na niego groźnie. Tłum zaczął protestować wrzaskiem przeciw tej przerwie w widowisku, tej profanacji popełnionej przez europej- skiego giaura, przez niewiernego. Hilbert podbiegł do policjanta. - Musi pan to powstrzymać! - krzyczał po niemiecku. Nie zrozumieli go i usiłowali zepchnąć z podwyższenia. - Stop! - wrzasnął po angielsku. - Tego nie można przerwać - odburknął mu jeden z policjantów. - Ta dziewczyna popełniła morderstwo. Udowodniono jej winę, a nie może zapłacić rodzinie zabitego ceny krwi. Musi więc umrzeć. - Cena krwi! - krzyknął Hilbert. - To barbarzyństwo! Zabijecie młodą dziewczynę tylko dlatego, że jest biedna? Cena krwi! J a zapłacę tę waszą cholerną cenę krwi! Ile to jest? Policjant naradzał się przez chwilę z innymi, a potem podszedł poradzić się do Imama. W końcu oficer władający angielskim wrócił. - Czterysta kiamów - oznajmił bez osłonek. Hilbert wyjął trzęsącymi się rękoma portfel. Odliczył pieniądze i wręczył je z nieskrywaną odrazą policjantowi. Imam wykrzyczał sła- bym głosem oświadczenie. Wieść rozeszła się szybko wśród ciżby i zepsucie porannej rozrywki jeszcze bardziej rozwścieczyło gapiów. - Bierz ją i odejdź stąd szybko - poradził Hilbertowi oficer policji. - Nie zdołamy cię ochronić, a tłum ogarnia wściekłość. Hilbert skinął głową. Chwycił Jehan za cienki przegub i pociągnął za sobą. Zapytała go o coś po arabsku, ale nie umiał jej odpowiedzieć. Przepychali się przez groźny tłum, obrzucani co chwila kamieniami. Hilbert zastanawiał się, co uczynił, czy ujdą z życiem z dziedzińca meczetu. To jego zamiłowanie do młodych kobiet - w Getyndze był z tego znany - czy tylko ono nim powodowało? Czy zdecydował się uratować dziewczynę i zabrać ją do Niemiec podświadomie? A może zrobił to z bardziej szlachetnych pobudek? Nigdy się tego nie do- wie. Zaszokował sam siebie: usiłując rozpaczliwie osłonić dziewczynę i siebie przed spadającymi na nich z tłumu ciosami, myślał tylko o tym, jak wytłumaczy się z tej dziewczyny swojej żonie Kathe i Clarchen. W roku 1957, dawno po zakończeniu II wojny światowej, Jehan Fatima - Ashufi miała pięćdziesiąt osiem lat i mieszkała w Princeton, w stanie New Jersey. Tak się złożyło, że na ostatnie lata swego życia przybył tam też Albert Einstein i zanim zmarł w roku 1955, spędzili w jego domu wiele miłych wieczorów. Z początku Jehan próbowała dyskutować z Einsteinem na temat fizyki kwantowej; powtórzyła mu odpowiedź Heisenberga na jego sprzeciw wobec poglądu, że Bóg gra wszechświatem w kości. Einstein nie sprawiał wrażenia uba- wionego i od tej pory tematem ich rozmów były już tylko nostalgiczne wspomnienia lepszych czasów w Niemczech, przed dojściem do władzy nazistów. Tego jednak popołudnia Jehan słuchała pewnego młodego człowieka czytającego swoją godną uwagi pracę doktorską. Nazywał się Hu- gh Everett i twierdził, że istnieje wyjaśnienie wszystkich paradoksów świata kwantów, proste, ale dziwaczne na nie spojrzenie. Jego no- wa hipoteza obejmowała interpretację kopenhaską i wyjaśniała wszystkie zarzuty, jakie mogliby podnosić fizycy o mniej otwartych umysłach. Przede wszystkim stwierdzał, iż mechanika kwantowa pozwala na przewidywanie zjawisk, które jest niezmiennie prawidłowe po porównaniu ich z danymi uzyskiwanymi eksperymentalnie. Nie było już wątpliwości, że fizyka kwantowa m u s i być konsekwentna i słuszna. Kłopot polegał na tym, że teoria kwantów zaczynała prowadzić do nieeleganckich wniosków. Sam Einstein, wraz z Podolskim i Rosenem, zaproponował eksperyment myślowy, który zdawał się wymagać odpowiedzi przeczącej surowym rygorom względności. Pra- ca Everetta zażegnywała tę sprzeczność. Eliminowała paradoks kota Schrodingera, w którym kot w pudełku reprezentuje tylko kwanto- wą funkcję falową, czyli nie jest ani żywy, ani martwy, dopóki jakiś obserwator nie zajrzy do pudełka, żeby stwierdzić, w jakim stanie znajduje się kot. Everett wykazał, że kot nie jest tylko widmową funkcją falową. Everett twierdził, że funkcje falowe nie "zapadają się" wybierając jedną lub drugą możliwość. Utrzymywał, iż proces obserwacji wybiera jedną rzeczywistość, ale inna rzeczywistość istnieje nadal na swoich własnych prawach i jest tak samo "realna" jak nasz świat. Cząstki nie wybierają sobie torów w sposób przypadkowy - wybierają dla każdej opcji każdy z torów w osobnych, nowo odgałęzionych światach. Oczywiście na poziomie cząsteczkowym oznacza to ogromną liczbę rozgałęzień następujących w każdym danym momencie. Jehan wiedziała, że ta niemal metafizyczna teoria spotka się z chłodnym przyjęciem większości fizyków, ale miała swoje specjalne powody, aby przyklasnąć jej gorąco. Wyjaśniała przecież jej wizje. Przez mgnienie oka zaglądała w określone odgałęzienie, które miało być dla niej "realne", jak również w odgałęzienia, które będą "real- ne" dla innych wersji jej samej, jej duplikatów żyjących w niezliczonych światach równoległych. Teraz, słuchając Everetta, uśmiechnęła się. Na sali wykładowej ujrzała innego młodzieńca w koszulce z napisem: "Wigner: Bądź łaskaw poprosić swojego przyjaciela, żeby na- karmił mego kota? Dziękuję, Schrodinger". Rozbawiło ją to. Kiedy Everett skończył czytać, Jehan czuła się dobrze; nie był to spokój, przypominało to bardziej ulgę, jakiej doznaje się po znalezieniu dowodu, który od dawna miało się na końcu języka. Jehan wróciła myślami do zakrętów i bocznych torów znaczących jej życie od tam- tego świtu w zaułku w Budayeenie. Uśmiechnęła się znowu, tym razem ze smutkiem, wciągnęła w piersi haust powietrza i wypuściła je. Ilu rzeczy dokonała, ile przeżyła! To były długie, dziwne żywoty. Pozostawało tylko jedno pytanie: ile jeszcze niezliczonych przyszłości musi wynaleźć, utkać z niematerialnych zasobów tej właśnie chwili? Siedząc tu - w niektórych ze światów - Jehan wiedziała, że te przy- szłości dzieją się bez jej woli, bo nie potrzebują jej przyzwolenia. Nie czekała na to, kiedy nastanie dzień jutrzejszy, ale k t ó r e to bę- dzie jutro. Jehan widziała je wszystkie, ale nadal nic nie rozumiała. Pomyślała: Chińczycy mawiają, że podróż na odległość tysiąca li zaczyna się od jednego kroku. Jakże to krótkowzroczne! Od jednego kroku, albo nawet od jednego nie postawionego kroku, zaczyna się t y s i ą c podróży po tysiąc li każda. Siedziała na swym krześle, dopóki sali wykładowej nie opuścił ostatni słuchacz. Wtedy wstała powoli, prze- zwyciężając ból w plecach i kolanach, i postawiła krok. Wyobraziła sobie miriady lustrzanych Jehan stawiających ten krok wraz z nią i miriady takich, które go teraz nie stawiają. I w każdym z tych światów unoszących się w rzece czasu był to krok w inną przyszłość. W końcu nie było co do tego żadnych wątpliwości: świtało. Jehan zacisnęła palce na rękojeści kindżału ojca i poczuła dreszcz podniece- nia. Dziwne słowa przemknęły jej przez głowę. - Zasada Nieokreślonerga Heisenbości - wymamrotała śpiesząc już ku wylotowi zaułka. Nie bała się. Ian Watson Muchy Pamięci Może to snobizm ze strony Charlesa, ale zawsze nienawidził aparatów fotograficznych, szczególnie w rękach turystów. Pies siusiający na ścianę pałacu działał świadomie; zostawiał po sobie pamiątkę. A czy turyści - pstrykacze tak naprawdę na coś patrzyli? Więc czy fo- tografia mogła im cokolwiek przypominać? Kiedy Charles był jeszcze mały, zaczął wybierać sobie miejsca do zapamiętania. Miejscowy cmentarz: kasztanowce, polne kwiaty i marmurowe anioły. Wydmy o zachodzie słońca: długie źdźbła trawy wyciągające ku morzu tysiące więdnących wskazówek, jakby świat na brzegach pokrył się siateczką drobniutkich pęknięć. Charles poprzysięgał sobie: "Zapamiętam ten obraz.- Za dwa lata, za dziesięć, będę dokładnie pamiętał tę chwilę! Siebie, tu i teraz." Oczywiście rzadko kiedy mu się udawało; może dlatego nie lubił aparatów fotograficznych. A jednak jego życie było łańcuchem takich czarownych chwil. (Ciekawe kto, właśnie teraz, pamięta Charlesa?) Dotrzymując innych zobowiązań przebywał w Szkocji ze swym owdowiałym ojcem. Wracając z rozmów rozbrojeniowych w Genewie na uniwersytet stanowy Kolumbii, gdzie pracował, wynajął Volvo, żeby objechać pogórze Szkocji. Był winien staremu porządne waka- cje, tak by Spark senior mógł znów odwiedzić swoje ulubione miejsca i skosztować szkockiej whisky w dolinach, z których wywodziła swój rodowód. Ponadto Charles potrzebował czasu, aby spokojnie pomyśleć; o szaleństwie i o Martine. W chwili gdy ojciec i syn wyruszyli w drogę, na Ziemię przybyły Muchy. - Przybyłyśmy na waszą planetę, żeby ją z a p a m i ę t a ć powiedziały. Kulejącą angielszczyzną i równie słabym rosyjskim śląc w eter wieść o zamiarze zwiedzenia wszystkich większych miast Ziemi, ich sta- tek o kształcie piramidy opadł łagodnie w toń Morza Śródziemnego w pobliżu Aleksandrii i nieznacznie zanurzony unosił się na falach, nie dryfując nawet na centymetr. Te rewelacyjne wieści dotarły do Charlesa za pośrednictwem gazet i odbiorników telewizyjnych w przydrożnych hotelikach. Ojciec nie pozwalał mu słuchać radia w samochodzie. To gorsze niż ta cholerna kampania wyborcza - zrzędził stary, kiedy podziwiali Loch an Eilein. (Spójrz: samotna czapla stojąca nieru- chomo jak posąg w oczekiwaniu na łup; łopot kawczych skrzydeł nad ruinami zamku na wyspie.) - Ple-ple. Większość to czyste speku- lacje. Poczekaj kilka tygodni, a dowiemy się, co jest co. Pan Spark obawiał się, że Charles skróci wycieczkę. Spark senior nigdy nie klął, dopóki jego żona nie zginęła w wypadku samochodowym - i chociaż nie było w tym jego winy, nie chciał kupić nowego auta. - Dokąd bym sam jeździł? - pytał ze smutkiem po pogrzebie. Rodzice Charlesa namiętnie lubili podróżować po wzgórzach szkockich oraz po pograniczu Szkocji i Anglii. Teraz pan Spark zaczął pa- lić fajkę i kląć. Można by sądzić; że w ten sposób dawał upust przepełniającej go złości, a fajka stanowiła substytut małżonki. Jednak Charles czuł, że ojciec od wielu lat tłumił w sobie zamiłowanie do tytoniu i mocnych słów, chociaż pozwalał sobie na łyczek whisky. Kiedy pan Spark skończył siedemdziesiąt pięć lat, jego maniery zaczęły się strzępić na brzegach jak zetlała firanka. Gdy okrążali Pap of Glencoe, pan Spark wykrzyknął: - Cholernie brzydkie, ot co! Przez krótką chwilę Charles myślał, że ojciec mówi o stromych zboczach doliny. Nawet w słoneczny dzień wyglądały ponuro. Później ojciec dodał: - Nie chciałbym spotkać jednej z tych twoich Much po zmroku. O, nie! Ani nikt, kto jest przy zdrowych zmysłach. Pewnie twoja Marti- ne chętnie by je sportretowała. Zdaje się, że to coś w jej stylu. Pan Spark miał powody do niepokoju. Charles zdążył już przeprowadzić z hoteli kilk2 rozmów transoceanicznych, informując o trasie ich podróży. Minął już tydzień i zebrała się sterowana przez Amerykę i Rosję Rada Koordynacyjna Organizacji Narodów Zjednoczo- nych. Charles chciał uczestniczyć w obradach i miał nadzieję, że jego kontakty i powiązania umożliwią mu to. Już tysiąc Much wyłoniło się z pływającego Roju i rozpoczęło Wielkie Tournee po Kairze i Kioto, San Francisco i Singapurze, Londynie i Leningradzie oraz in- nych miastach. Któż odmówiłby czegoś istotom, które latały olbrzymią międzygwiezdną piramidą? Kto nie chciałby poznać tajemnicy ich sukcesu? - Widzisz, synu - rzekł po chwili pan Spark - tłumy ludzi będą sądzić, że mają specjalne powody, by kumać się z tymi potworami. Po co tyle zamieszania, skoro to dziadostwo jest wszędzie? To cholerna i n w a z j a, takie jest moje zdanie. Jeszcze się napatrzysz na Muchy. Tylko czy zobaczymy kiedyś, jak się stąd wynoszą? O tym myślę. Charles bez przekonania pokiwał głową. - Patrz! - wskazał na niebo ojciec. To nie była Mucha. - Orzeł? - zapytał Charles. - Nie bądź głupi, to rybołów. Są rzadkie. Niemal wymarłe. Leci łowić ryby w Loch Leven. Przyjrzyj mu się. Może jeż nigdy nie zoba- czysz drugiego. (Jednak widzę go teraz, tam, w cieniu. Lepiej, niż on widział. O, tak.) Kilka minut później pan Spark z zadowoleniem pykał fajkę opowiadając synowi o masakrze MacDonaldów. Na swój sposób stary był dobrym kompanem, chociaż on i Charles należeli już do dwóch różnych światów. Ch arles zdobył sławę swoją pierwszą książką o mowie gestów zatytułowaną Mowa znaków. Wkrótce potem został zatrudniony przez ministerstwo obrony i sił powietrznych jako swego rodzaju chodzący wykrywacz kłamstw. To doprowadziło do jego uczestnictwa w rozmowach rozbrojeniowych, z ramienia rządu USA. Jego następna książka, Oznaki namiętności, odniosła natychmiastowy sukces. Charles miał wyostrzoną zdolność percepcji mowy ciała. Nigdy nie zdołał w zadowalającym stopniu zapamiętać wybranego fragmentu krajobrazu, ale za to instynktownie pojmował znaczenie gestów i grymasów. Nie żeby nie musiał solidnie nad tym pracować; jednak nie obciążajmy się niepotrzebną gadaniną o kinezji i proksemii, całym tym żargonem dotyczącym ,przekazu pozawerbalnego. Można by sądzić, że Charles pogrąży się przez to w życiu innych ludzi niczym w zatłoczonej jacuzzi, gorącej łaźni ludzkości. Wcale nie. Jak mówi stare eskimoskie przysłowie: "Kiedy pocierasz się z kimś nosem, nie widzisz jego twarzy. Kiedy patrzysz na czyjąś twarz, nie pocierasz się z nim nosem". Minął kolejny tydzień. Przez Rannoch Moor do Braes of Balquhidder i sterczących skał Trossach. W trakcie wesołych wieczorów spę- dzanych z ojcem przy jednym lub kilku kieliszkach dziesięcioletniej szkockiej Charles widział w telewizji zdjęcia Obcych w Rzymie, Edynburgu i usiłował nadać wymowę ich ruchom, postawie, gestom... oraz pozbawionym wyrazu owadzim twarzom. Temat Martine powrócił w Hotelu Trossachs. Martine w pewnym sensie także była obcą istotą. - Przynajmniej nie mieliście dzieci - nadmienił pan Spark. - I dobrze, moim zdaniem. Synowa, która - z tego co wiedział - była trochę czarna, trochę brązowa i pewnie trochę niebieska! Dlaczego Charles zwlekał tyle lat, żeby w końcu ożenić się z taką jak Martine? - Przecież nawet jej nie widziałeś - powiedział łagodnie Charles. - A czemu to j a miałbym zrobić pierwszy krok, ja, stary? To prawda, Martine nie opuściłaby swojej bezpiecznej niszy w Greenwich Vil- lage. Charles poznał ją na otwarciu galerii zaledwie trzy miesiące po śmierci pani Spark. Nim upłynęły trzy miesiące, pobrali się i Char- les wyprowadził się ze swojego mieszkania przy Sto Szesnastej ulicy, aby przez następne cztery lata mieszkać w Greenwich Village. Kiedy się rozeszli, Charles wrócił na Górny Manhattan. Hotelowy bar rozbrzmiewał gwarem bełkotliwej szkockiej paplaniny. Wypchany orzeł mierzył gości ponurym spojrzeniem szklanych oczu. - Może powinieneś mieć więcej dzieci, nie tylko mnie - zasugerował Charles - i wcześniej. - Na to trzeba pieniędzy, synu. Powinieneś to wiedzieć. Na dobre szkoły, Cambridge, i tak dalej. Oto cały problem z wykształceniem: sprawia, że chcesz mieć cały świat na talerzu. Ach, wszystko to marność. Wypijmy jeszcze kieliszek. Wracając od baru Charles widział; że ojciec spogląda nań z miłością; jedyny syn, twardokościsty i urodziwy - jak pisał poeta. Niewyso- ki, lecz krzepki. Grzywa ciemnoblond włosów, rzednących na czubku głowy. Szeroka, otwarta twarz o zdrowej cerze z kilkoma kurzymi łapkami wokół szarych oczu. Wydatna dolna warga i cienka, zacięta górna, która korzystniej wyglądałaby z wąsami; jednak Charles nie chciał naśladować ojca, który zawsze je nosił. W kochającym spojrzeniu mógł kryć się złośliwy błysk, którego nigdy nie znalazłoby się w takim, co było tylko czułe. - Plaga cholernych, kosmicznych Much - westchnął pan Spark. - Kto by to pomyślał? Na zdrowie, stary! Czyżby w oku starego człowieka zakręciła się łza? Serce Charlesa ścisnęło się boleśnie. Oczy wypchanego orła także błyszczały. Przy- najmniej były to oczy ziemskiego stworzenia. Nikt nie jest tak ślepy jak ci, którzy pocierają się nosami! Charles w końcu zdał sobie sprawę z tego, że Martine była szalona. Kręcone, kasztanoworude włosy, orzechowe oczy, kremowobrązowa skóra, o chłopięcej urodzie, tkliwa i stanowcza, żylasta i wrażliwa: hermafrodyta! Charles już przy pierwszym spotkaniu odczytał oznaki jej namiętności. Może są- dziła, że miał klucz do ludzkich zachowań, coś, co ona przedstawiała tylko jako baśniową lub diaboliczną parodię. Może Charles znał sekret znaczenia wyrazów twarzy, tajemnicę, której nie było jej dane zgłębić do końca. W ciele jego ślicznej, ciemnoskórej żony kryło się kilka różnych osobowości, zadających jeden psychiczny coup d'etar po drugim. Rysowała tuszem ilustracje do książek i magazynów. Tworzyła mieszkańców eterycznego świata, populacje goblinów i nimf, które zdawały się w niej zamieszkiwać jako poddani rządzących nią różnych osobowości. Znaki, jakie mu słały ich palce i oczy z rysunków, z nieuchronną siłą przyciągały Charlesa pragnącego zrozu- mieć tę obcą mowę gestów. Jej sztuka zawsze była czarno-biała i płaska, pozbawiona perspektywy. Niezwykle efektowna - wręcz oszałamiająca - a jednak sprawia- jąca wrażenie, że artystce brak zdolności postrzegania przestrzeni i kolorów, ponieważ... ponieważ poszczególne elementy nie chciały się stapiać i współgrać. Martine była niczym kilka sylwetek ustawionych obok siebie, zamarłych w ruchu, widzianych od przodu. Każda z nich wydawała się pełna, a jednak gdy się je lekko poruszyło, okazywały się mieć tylko dwa wymiary i okrutnie raniące brzegi. Jedno- cześnie objawiała się zupełnie inna Martine. Nigdy nie umiała rysować zwykłych ludzkich twarzy - jak szalała, gdy próbowała naszkicować Charlesa! A jednak kiedy nadawała rysy trollowi, elfowi czy chochlikowi, o tak, właśnie takie byłyby te stwory; tak wyrażałyby swoje uczucia. W przypływie uniesienia Charles napisał przedmowę do albumu z jej rysunkami zatytułowanego Twarze Obcych, chociaż Martine nigdy nie rysowała Obcych jako takich. Mowa ciała wymyślonych przez nią istot była zwykłym językiem ludzkich gestów, zniekształconym w krzywym zwierciadle w wyniku odmiennej ewolucji. Lub też zniekształconym w krzywym zwierciadle jej osobowości. Martine pochodziła z Nowego Orleanu; w jej żyłach płynęła krew przodków różnej narodowości. Może to tłumaczyło - w jej oczach! - tak niespójną osobowość. Jej brat Larry, meteorolog pracujący gdzieś w Luizjanie, był zupełnie normalny. Niepokoiły go tylko zwykłe sztormy, zwyczajne huragany. Ach, Martine. Gdyby Charles zabrał się za pisanie nowej książki, zatytułowanej Oznaki szaleństwa - opartej na badaniach klinicznych, ilustrowanej osiemnasto- i dziewiętnastowiecznymi rycinami ukazującymi mieszkańców Bedlamu - czy wyglądałoby to na oskarżanie Martine, na zemstę? Czy wykorzystał ją pisząc - kiedy byli ze sobą - Oznaki namiętności Charles miał nadzieję, że poukłada to sobie w głowie w czasie pobytu w Szkocji; ale właśnie wtedy na Ziemię przybiły Muchy. Popłynęli w rejs parowcem po Loch Katrine. Spoglądając na zwichrzone, piękne lasy pan Spark mówił o sir Walterze Scotcie i Rob Royu. Wycieczkowiczów z Glasgow męczył kac, tak więc podróż minęła dość spokojnie. Ojciec i syn znaleźli się o rzut kamieniem od uskoku dzielącego Wyżyny od Nizin, lecz pozostali na tych pierwszych i dopiero pod wieczór zjechali swoim Volvo do miasteczka Inversnaid nad Loch Lomond, do kolejnego wiktoriańskiego hoteliku i szkockiej whisky. Gdy ostatni prom wyruszył z małego portu ku leżącemu po drugiej stronie jeziora Inverglas, pan Spark popatrzył na letni zachód słońca. - Spójrz tylko na ten złocisty blask koloru whisky, padający na Ben Vorlich! - wykrzyknął. - Zapamiętaj go na zawsze, zanim zniknie! - Kiedy byłem mały... - zaczął Charles. Nigdy nikomu nie mówił o swoim zapamiętywaniu czarownych chwil. Czy ojciec również wiedział o fotografowaniu w pamięci? Czy dostrzegł ten szczególny błysk w oczach syna? Przerwał mu głos mówiący ze szkockim akcentem: - Czy jest tu w barze Charles Spark? Telefon! Następnego dnia helikopterem z hotelowego trawnika do Glasgow, a stamtąd wynajętym odrzutowcem do Rzymu. Kurierem Charlesa był Lew Fisher - pyzaty, towarzyski Amerykanin po trzydziestce, który nawet przywiózł ze sobą do Inversnaid szofera mającego od- transportować Volvo i ojca Charlesa na drugi koniec Brytanii. Dlaczego do Rzymu? Nad Rzymem fruwało nie mniej niż ośmiu Obcych; żadne inne miasto nie naliczyło więcej niż dwie Muchy. Rada Koordynacyjna zwróciła szczególną uwagę na Rzym. Czemu nagle zaczęto traktować Charlesa jak VIP-a? - Rozkazy. - Czyje? Zamiast odpowiedzieć, Lew mówił w czasie lotu o antygrawitacji. Obcy nie tylko potrafili kierować czymś pięciokrotnie większym od wielkiej piramidy w Gizie, ale ponadto każdy z nich posługiwał się własnym plecakiem odrzutowym! Te furkoczące skrzydełka nie by- łyby w stanie ich nawet unieść, nie mówiąc o transportowaniu z szybkością odrzutowca. Po upływie około tygodnia ich zwiadowcy wracali do roju nawet z drugiego końca świata - po czym znów lecieli do miast, by kontynu- ować zwiedzanie. - Mechanizm odpychający - rzekł Lew. - Tak głosi teoria. Wykorzystują piątą siłę natury, zwaną... hmm... hiperładunkiem. Kiedy mie- rzymy ten hiperładunek, jest on niewielki. Maleńki. Jednak nasi jajogłowi sądzą, że w rzeczywistości występują tu dwie takie siły; które w jednostkach... hmm... Yukawy; tak, tak brzmi to nazwisko - są w i e 1 k i e. Tyle że jedna ma działanie przyciągające, a druga odpy- chające. ("Tak jak same Muchy" - dosłyszał Charles mamrotanie ojca.) - W ten sposób obie niemal się znoszą. No i Muchy znalazły sposób na ograniczenie siły przyciągającej, co pozwala im manipulować odpychaniem. To może im też dawać pole siłowe. Aby chronić się przed międzygwiezdnym śmieciem. Lew wyraźnie nie był fizykiem. Dla Charlesa nie ulegało wątpliwości, że CIA i KGB będą infiltrować Radę, starając się ze wszystkich sił uchodzić za Centralę Intergalaktycznych Analiz i Komitet Galaktycznych Badań, czyhając na tajemnice Much. Powstał też problem porozumienia. Czy przybysze c e 1 o w o posługiwali się tak kiepską angielszczyzną i rosyjskim? Ich własna mowa złożona z gwizdów i świergotów była zupełnie niezrozumiała. Podsumowując: o co im chodzi? - Może Słońce ma eksplodować? Oni o tym wiedzą, a my nie? - zastanawiał się Lew. - Lub domyślili się, że możemy się sami znisz- czyć? Szkoda byłoby stracić taką piękną cywilizację. Zapamiętajmy ją, chłopcy! A może "zapamiętać Ziemię" jest eufemistycznym określeniem odsunięcia nas na boczny tor? Oznacza, że będziemy tylko wspomnieniem? - Może to pierwsza grupa międzygwiezdnych turystów? - Bez czegoś, co można by nazwać kamerą? Ograniczających się do o g 1 ą d a n i a wszystkiego? - To sposób widzenia świata. Lew uniósł brwi i wzruszył ramionami. - Witamy w klubie szaradzistów. Puścił Charlesowi wideokasetę. Patrz na te smukłe ciała pokryte chityną, tak granatową, że niemal czarną. Pas z narzędziami wokół talii, między tułowiem a odwłokiem, z pewnością zawierał silną radiostację i sygnalizator położenia. Zwróć uwagę na te okrągłe głowy o owłosionych uszach i drgające czułki, oraz te wielkie, wyłupiaste, siateczkowate, bursztynowe oczy. Mucha miała sześć chudych, włochatych, czarnych kończyn. Jej odnóża były zakończone szponami. Przednie, służące do utrzymywania równowagi, były, krótkie, dolne cztery razy dłuższe. Kiedy Mucha spieszyła się, jej ciało wyciągało się wzdłuż tych długich nóg niemal horyzontalnie, podczas gdy krótsze służyły jej za stery. W ten sposób Muchy czasami unosiły się w powietrze; jednak ich skrzydła były bez wątpienia produktem nauki, nie ewolucji. Może przodkowie Much mieli niegdyś skrzydła, które zanikły w miarę rozwoju; teraz Mu- chy, odkrywszy je na nowo, znów je miały. - One nie mogą być prawdziwymi owadami - rzekł Lew. Każde stworzenie tych rozmiarów potrzebuje wewnętrznego szkieletu. One od- dychają tak jak my. Tak, wdychają nasze powietrze i jedzą nasze pożywienie - chociaż pod tym względem są dokładnie jak muchy! Wo- lą restauracyjne śmietniki od dobrej kuchni w środku. Spokojnie mogłyby zamieszkać na naszej planecie, Charlie. Charles miał się zatrzymać w ambasadzie amerykańskiej przy Via Veneto; po przybyciu Lew zaprosił go na spotkanie z miejscowym szefem bezpieczeństwa, którym był łącznik Rady Koordynacyjnej nazwiskiem Dino Tarini, Amerykanin włoskiego pochodzenia. Tarini, czterdziestoparoletni i kościsty, nosił nieskazitelny kremowy garnitur z jedwabiu i nie mrugał tak jak inni ludzie nieznacznie i nieregularnie. Patrzył nieruchomym spojrzeniem, a po minucie lub dwu na moment zamykał oczy, jakby był żywą kamerą w regular- nych odstępach czasu rejestrującą wydarzenia. Nad jego nowoczesnym biurkiem i obitym skórą fotelem wisiały oprawione fotografie Dawida dłuta Michała Anioła i Statuy Wolności - dziwnie podobne do siebie. - Carlo, połaź dziś trochę z Lwem. Spróbuj zobaczyć kościół Najświętszej Marii Panny z Minerwy. Zakonnica oprowadza tam po połu- dniu jedną z Much. To interesujący kościół, Carlo. Dominikański. Dominikanie kierowali Inkwizycją. Jest tam pomnik Wielkiego In- kwizytora. W sąsiednim klasztorze sądzono Galileusza. Pokazano mu narzędzia tortur. Tariniemu wyraźnie nie podobał się sposób, w jaki pociągnięto za sznurki w sprawie Charlesa. Ponadto nie miał dobrego zdania o zna- czeniu mowy gestów. (Kto pociągnął za sznurki? A właśnie...) Następnego dnie rano robocze posiedzenie Rady Koordynacyjnej miało się odbyć w Pałacu Farnese, w którym mieściła się ambasada francuska: na neutralnym gruncie mającym podkreślić międzynarodową współpracę. - Francuski wywiad nie wymienia informacji ani z nami, ani z Sowietami, podczas gdy Włosi wpuszczają nasze rakiety na swoje teryto- rium, no nie? Tarini wolałby jako miejsce spotkania budynek włoskiego parlamentu pilnowany przez swoich kuzynów. - Jutro wieczorem powitalne przyjęcie w pałacu. Spróbuj porozmawiać z Muchą, Carlo. Po co wracają do Roju? Dowiedz się. Dowiedź, że jesteś coś wart. - Może tęsknią za domem - rzekł Charles. Tarini zamknął oczy, rejestrując dowcip. - Tak, a tam pewnie siedzi królowa: czarna, wielka, papkowata masa pełna jajek. Może wylęgła wszystkie te Muchy, kiedy statek zbliżał się do Ziemi; i odpowiednio zaprogramowała swoich synów. - Wygląda na to, że niezbyt je pan lubi, Don Tarini. Tak, obdarz go tytułem mafijnego ojca chrzestnego. - Pewne cechy naszych gości bardzo mi się podobają. Niewypowiedziane pytania wisiały w powietrzu. Czy Rój dysponował jakąś bronią defensywną? W jaki sposób się o tym przekonać nie powodując katastrofy, wręczając jednocześnie gościom. złotą kartę kredytową waż- ną od Kioto do Kopenhagi i rozwijając czerwony dywan od Berlina po Odessę? Droga do gwiazd stała otworem - ale tłoczyły się na niej Muchy. - Czy podzielą się z nami swoją wiedzą, jeśli będziemy dla nich m i 1 i? - zapytywał nieszczerze Tarini. Rzym był przepojony aromatem kwiatów, kawy, oleju z oliwek, dymem przeróżnych gatunków tytoniu zmieszanym z kłębami spalin i smrodem rynsztoków. Całe rozprażone i duszne miasto - ulice, chodniki, mury - mruczało cicho mantrę. Hum-om-hum. Zaliczywszy kanapki z mortadelą i piwo w barze opodal Trevi, Charles i Lew spróbowali przedostać się przez Via del Corso. Zmierzali na mały placyk, na którym marmurowy słoń podtrzymywał obelisk pokryty hieroglifami. Zwierzę stało na plincie, marszcząc czoło i wyciągając trąbę w tył, jakby otrzepując się z kurzu. Jakże wielkie miało uszy; podobne do kapuścianych liści, stulone. Obszar między tym Jumbo a liszajowatym urwiskiem ściany kościoła Najświętszej Marii Panny odgradzał kordon policjantów w granatowych mundu- rach, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Kilkuset gapiów, wliczając w to dziennikarzy i obwieszonych kamerami paparazzi oczekiwa- ło na pojawienie się Obcego. Po okazaniu swoich legitymacji ONZ Charles i Lew zostali wpuszczeni pod kopułę kościoła, gdzie biały marmur polerowanej posadzki zdobił geometryczny wzór z błękitnego marmuru. Wzdłuż nawy ciągnęły się kolumny z czarnego, różowo nakrapianego granitu. Wygię- te, ozdobione medalionami sklepienie podtrzymywało usianą gwiazdami imitację nieba. Mnóstwo bocznych kapliczek... Opis tego ko- ścioła przypominał próbę opowiedzenia filmu rysunkowego. Dziesięć tysięcy zdań nie utrwaliłoby w pamięci wszystkich szczegółów. Dalej, w transepcie, kilka osób z ONZ wpatrywało się w kapliczkę, z której dochodził czysty, łagodny głos. Kapliczkę zdobiła rzeźba papieża i fresk przedstawiający anioła o niebieskich, na wpół złożonych łabędzich skrzydłach. Pilnowany przez odzianych w komże pra- łatów gołąb pluł złocistym ogniem na klęczącą Madonnę. Przed tym malowidłem wysoka młoda kobieta w długim, błękitnym habicie, o blond włosach wymykających się spod niebieskiego welonu, przemawiała spokojnie do... stworzenia będącego całkowitym przeciwień- stwem anioła; do wysokiej na dwa metry, czarnej Muchy o mozaikowych oczach przyczepionych do głowy niczym złote pijawki. Od czasu do czasu kobieta nieznacznie dotykała naszyjnika z różnej wielkości turkusowych paciorków; niczym łańcuch małych niebieskich księżyców. - Tu, w kaplicy Carafa widzimy "Zwiastowanie" pędzla Fra Lippo Lippi. - Tak - odpowiedziała Mucha suchym, charkoczącym, urywanym głosem. Zdawała się chłonąć każdy detal kaplicy tak żarłocznie, jak czynił to Charles, kiedy był małym chłopcem. Wciągnął nosem powietrze, ale nie mógł wyczuć żadnego obcego zapachu - tylko woń woskowanej posadzki i świec. - Zakonnica to Holenderka - szepnął Lew. - Z organizacji nazywanej Foyer Unitas, specjalizującej się w oprowadzaniu niewierzących. Siedzą w tym bardzo głęboko. Mogą gadać pół dnia o jednym kościółku. Rzeczywiście, kobieta zdawała się mieć taki zamiar. - Mają nadzieję nawrócić wszystkich, Muchy też? - Nie, są po prostu najlepszymi przewodnikami. Mają akurat odpowiednie tempo dla Much, które gapią się na wszystko godzinami. Obaj -wzięli udział w zwiedzaniu i w rezultacie Charles dowiedział się więcej, niż chciał, o Kościele Najświętszej Marii Panny z Mi- nerwy. Patrzcie, oto grobowiec świętej Katarzyny z Sieny. W tej właśnie komnacie, pokrytej freskami Romana, umarła w roku 1380. Spójrzcie, oto kaplica świętego Dominika mieszcząca grobowiec papieża Benedykta XIII, wyrzeźbiony przez Marchioniego w latach 1724-1730. Mówiący holenderska zakonnica nieznacznie dotykała 'swojego naszyjnika. - ' - Tak - wtrącała od czasu do czasu Mucha. Tego wieczora Lew zabrał Charlesa do trattorii, którą mu polecił. Wspaniałe frutti di mare z ravioli w maśle cebulowym, a po nich cu- downa kompozycja z jagnięcego móżdżku i lodów domowego wyrobu. Łagodne chianti, a potem trochę mocnej grappy. Charles wciąż zastanawiał się, kto go wezwał do Rzymu, ale nie chciał stracić twarzy, pytając o to wprost. Pałac Farnese był zbudowany jak najpiękniejsze z więzień; jego okna wychodziły na mroczny, okolony majestatycznymi portykami dziedziniec zlewany tego ranka deszczem. W zatłoczonej sali konferencyjnej Charles szybko odnalazł Walerego Osipiana. Podczas roz- mów rozbrojeniowych w Genewie psychologowi-pułkownikowi KGB towarzyszyła z początku gruba, stara kobieta (jego matka wie- śniaczka?), a potem sprytny facet o przerzedzonym owłosieniu, który według Rosjan był mistrzem szachowym, tyle że nikt nigdy o nim nie słyszał. Rosjanie na swój sposób stosowali analizę ludzkiego zachowania, aby dotrzymać kroku Amerykanom w pozawerbalnej interpretacji rozmów i intencji negocjatorów. Czy tamtym można naprawdę ufać? To pytanie stawało się równie istotne jak liczba głowic bojowych - przynajmniej dla Charlesa; a jako były obywatel brytyjski mógł jeszcze dodać: "I na ile można ufać naszym?" Z twarzy skwaśniałego pułkownika o zaciśniętych ustach trudno było cokolwiek wyczytać. Na przyjęciu powitalnym w Genewie Osi- pian z wyraźnym współczuciem dopytywał się, jak to możliwe, że Charles nie był w stanie poprawnie zinterpretować mowy gestów swojej żony, z którą właśnie się rozszedł? Koledzy z Zachodu nadstawiali uszu. Czy powiedział to, aby podważyć wiarygodność Charle- sa? Czy też by udowodnić, jak dobrze poinformowana jest KGB? Czy może było to delikatne ostrzeżenie przed ewentualnymi uprzedze- niami mogącymi wywrzeć wpływ na rzetelność jego analizy zachowania Iriny Kowalewej, nowej radzieckiej negocjatorki, która przy- padkiem przypominała (nie kolorem skóry) drogą, kapryśną, histeryczną, znienawidzoną Martine? - Teraz kiedy zaczynamy poważnie traktować mowę gestów - odparł Charles - mogę sobie wyobrazić, że negocjujący może być utrzy- mywany w niewiedzy przez swoją stronę co do prawdziwych, rzeczywistych intencji. - To zbyt subtelne - odparł Osipian. - My jesteśmy z natury prostoduszni. Szczerzy i otwarci z zasady. - Szczerość może służyć do odwrócenia uwagi. - My tu zawsze mówimy prawdę: Wy polujecie na subtelności, żeby wykręcić się od zawarcia pokoju: - Nieostrożne ryby łapią się na haczyk. - Kobiety czasem łapią mężczyzn kryjąc haczyk w ładnej przynęcie, panie Spark. - Czy powiedziała to panu pańska babcia? Ta, która była tu z panem w zeszłym roku? Osipian skrzywił zaciśnięte usta w uśmiechu. Nie, radziecka wieszczka nie była jego matką ani babką. Teraz pułkownik był w Rzymie i spoglądał z drugiej strony okrągłego stołu na Dino Tariniego, podczas gdy około czterdziestu osób z personelu ONZ szukało swoich. nazwisk na tabliczkach, aby zająć właściwe miejsca. Inni siadali w porozstawianych pod ścianami fote- lach, notując i sprawdzając swoje akta. Godzinę później włoski biolog mówił: - Przybysze w y g 1 ą d a j ą jak ogromne muchy. Podobnie jak owady, cechuje je pracowitość i upór. Czy posiadają prawdziwą indywi- dualność? Czy są inteligentnymi istotami? - Pamiętać, to być inteligentnym - rzekł Osipian. - Ponadto rozmawiają z nami. - W ograniczonym stopniu! Może mają tylko niezwykle rozwiniętą świadomość... jak na owady. Może wciąż instynkt kieruje nimi o wiele silniej niż nami. Tarini skinął głową. - A co, jeśli one są w rzeczywistości biologicznymi maszynami? O oczach-obiektywach i mózgu, który jest urządzeniem rejestrującym? Czemu nie miałyby wykorzystywać śmieci jako źródła energii? Po co byłby im zmysł s m a k u? - Mają wystarczająco dużo smaku - rzekł lingwista z Uniwersytetu w Rzymie, noszący brodę w stylu van Dyke'a - by podziwiać arcy- dzieła naszej kultury. - Bezkrytycznie katalogują. Jak licytatorzy - w głosie Tariniego dała się słyszeć uraza. - Dobrze byłoby wiedzieć, czy one mogą się re- produkować, czy też. są tylko wyspecjalizowanymi, żywymi maszynami. Załóżmy, że jednej z nich zdarzyłby się pożałowania godny wypadek... - Nie - rzekł Osipian. - Ta wielka, pływająca piramida mówi nie. - Piramida, do której środka nie możemy zajrzeć. - Ich złożone oczy nie mogą widzieć tak wyraźnie jak nasze - stwierdził włoski biolog. - To zależy, jak zaprogramowany jest ich mózg - powiedział jego francuski kolega. - Z pewnością muszą mieć jeden centralny mózg, a nie kilka zwojów rozsianych po ciele jak owady. Lepiej zapomnijmy o analogii do owadów. - Sekcja zwłok przyniosłaby odpowiedź na te pytania. Osipian wydął wargi odpowiadając na tę uwagę Tariniego. - Ludzie mogą robić sobie nawzajem paskudne kawały, bo wszyscy znają reguły gry. Próbowanie takich sztuczek z Obcymi to szczyt głupoty. - Może szczytem naiwności jest nie robić tego? Wy, Rosjanie, jesteście tacy naiwni, jeśli chodzi o przybyszów. Charles ze zdziwieniem usłyszał swój głos: - Muchy oglądają dzieła sztuki spokojnie, lecz intensywnie. Ich złożone, siateczkowate oczy widzą więcej niż oczy turystów - ludzi. Ma- szyna po prostu rejestrowałaby. To nie są tylko kamery. Jestem tego pewien. Osipian zwrócił się do niego. - Ach tak, panie Spark. Czy zatem lądowanie piramidy kilkakrotnie większej od piramid egipskich w pobliżu tychże ma być gestem soli- darności kulturowej - czy ostrzeżeniem, że ich wiedza i technika przewyższa naszą w takim samym stopniu? Charles wzruszył ramionami, nie mając pojęcia. Gdyby określać go mianem skrzypka grającego na niuansach ludzkich zachowań, to te- raz poproszono go nagle, by zaczął grać na puzonie lub tubie - zupełnie obcym mu instrumencie. Przez gwałtowne zaciśnięcie szczęk i opuszczenie powiek Osipian dał znać, że Charles przyznał się do swej nieudolności. Jednak nie on był celem ataku pułkownika, który zerknął z ukosa na Tariniego. - Musimy ustanowić nowe reguły. - rzekł Rosjanin - a nie te same, stare. Czemu obcy mieliby stosować się do naszych zasad? Musimy dowiedzieć się prawdy o przybyszach. - Nie można powiedzieć, żeby zwierzali nam się ze swoich motywów - mruknął Tarini. - "Zapamiętać" - co to oznacza? Coś, pomyślał Charles, co jest w takim stopniu częścią ich natury, ich biologicznej egzystencji, że Muchy nie postrzegają tego jako oso- bliwości zagadkowej dla innych. Lew odkomenderował jednego komandosa z ochrony ambasady, aby działał jako tajniak. Po kilku piwkach i sandwiczach w kafejce po zakończeniu obrad, skonsultowawszy się uprzednio przez krótkofalówkę Lew ruszył wraz z Charlesem do odległego o kilometr kościoła świętego Ignacego. Ukryci pod jednym dużym parasolem maszerowali, aż doszli do kordonu karabinierów towarzyszących zawsze spacerującej Musze. Nigdzie na świecie żaden Obcy nie został jeszcze napadnięty - może żaden fanatyk nie był w stanie wymyślić powodu - jednak opieka policji zapewniała im przynajmniej nieco wolnej przestrzeni przy zwiedzaniu. Deszcz zaczynał już ustawać, jednak komandos, który spędził kilka godzin na ulicach, był już zupełnie przemoczony mimo parasola. Tak samo jak zakonnica, powiedział; jednak kiedy ona i Mucha dotarły do kościoła świętego Ignacego, pojawił się jakiś ksiądz, który przyniósł jej suchą odzież i buty. Mówiący po włosku komandos słyszał, jak człowiek w sutannie wyjaśniał policjantom, że przyniósł tę odzież z kwatery zakonnicy w pałacu Pamphili przy Piazza Navona. Po Musze deszcz po prostu spływał. Ta runda zwiedzania objęła Pantheon i Piazza delta Rotunda. W przerwie zakonnica zaprowadziła Muchę na Via Monteroni, aby skosz- towała resztek francuskich potraw ze śmietników "L'Eau Vive", a następnie zaprowadziła ją do samej restauracji - mieszczącej się w szesnastowiecznym pałacu - żeby i siostra mogła zjeść coś dobrego. - Dobrze się spisałeś. Teraz my ją przejmiemy. Komandos oddalił się z ulgą. - Niech szlag trafi tę głupią konferencję - mruknął Lew. - Nie mogli wybrać gorszej pory. - Dlaczego? - spytał Charles. - Bardzo prawdopodobne, że właśnie umówiono wizytę w Watykanie. - Ten ksiądz, który przyniósł ubranie? On był łącznikiem? - Nie. Słuchaj, Charlie, w tej restauracji "L'Eau Vive" stołują się wszystkie watykańskie szychy. Gości obsługują oszałamiająco przy- stojne, młode zakonnice mające specjalną dyspensę pozwalającą nosić seksowne cichy. - To brzmi podejrzanie. Co tam dają? - Tylko wspaniałe, drogie jedzenie. Wszystkie kelnerki noszą złote krzyżyki przypominające dostojnej klienteli o ślubach czystości. Kardynałowie mogliby stracić apetyt na potrawy i wino, gdyby podano je na smutno. - Ma im to przypominać o ślubach ubóstwa? - Coś w tym stylu. Mimo wszystko chcą, aby obsługiwały ich cnotliwe panie. Tam właśnie spotyka się najwyższych dostojników Kościoła i właśnie tam zakonnica zabrała Muchę. Założę się, że takie otrzymała po- lecenie. Watykan musi być nielicho poruszony pojawieniem się obcego gatunku. Jeszcze nie zajął stanowiska. Żadna z Much jeszcze tam nie była, żeby zobaczyć najpiękniejsze zabytki. Lew zastanawiał się przez chwilę. - Musimy się rozdzielić. Mam zamiar porozmawiać z Dinem. Zobaczymy, czy uda nam się zdobyć listę gości w "L'Eau Vive". Obserwu- jąc Muchę, miej też na oku siostrę, dobrze? Nazywa się Kathinka. Lew zaproponował Charlesowi swoją eskortę i parasol w drodze przez pierścień uzbrojonych karabinierów w pelerynach, aż do drzwi kościoła świętego Ignacego.. - Sowieci mogą udawać niezaangażowanych, ale o co chodzi Watykanowi? Mają tam co najmniej sześciu Machiawellich. Odszedł spiesznie. Mucha spoglądała na sklepienie z czymś więcej niż tylko "niedbałym skupieniem". Obcy wydawał się poruszony, spięty, jakby z trudem opanowywał chęć rozwinięcia skrzydeł i wystrzelenia pod malowane niebo kopuły, by towarzyszyć świętemu Ignacemu Loyoli w dro- dze do raju. Jeśliby to zrobił, uderzyłby się w głowę. Charles pomyślał o tym wtedy, gdy usłyszał, jak siostra Kathinka (jasno i wyraź- nie) zwraca uwagę Muchy na to, jak przemyślnie prawdziwa przestrzeń zmienia się tu w malowaną. Kopuła była trompe 1'oeil, iluzją, artystycznym złudzeniem. Dzieło jezuity, ojca Andrei Pozzo, powstałe krótko po roku 1685. Kapelu- sze z głów przed ojcem Pozzot Nikt nie zadbał o to, by wybudować zaplanowane sklepienie kopułowe, więc on po prostu je namalował. Złudzenie było niezwykle przekonujące; obcy przyglądał mu się niemal przez godzinę. Nawet siostra Kathinka wyczerpała swój repertu- ar i stała w milczeniu. Tymczasem do Charlesa dołączyli inni obserwatorzy ONZ, a wśród nich włoski lingwista z brodą, marszczący brwi na przedłużającą się ciszę. Po długiej chwili Mucha nasyciła się widokiem i powiedziała do zakonnicy: - Tak, tak, jak nasze zbiorniki. Przez moment Obcy zdawał się unosić w powietrzu. Profesor Barba gryzmolił w notesie. - Podoba mu się - mruczał. - Dziękuje siostrze. Charles usłyszał coś całkiem innego. Mucha ponownie zwróciła się do siostry, która najwyraźniej zgubiła wątek. - Pamięć znikła? Bo niebo fałszywe? Zakonnica dotknęła naszyjnika, jakby dodawał jej pewności siebie. - To malowane niebo nie jest prawdziwym niebem - odparła. - Powiedziałam ci o tym sklepieniu wszystko, co wiem. - Nic więcej nie wiadomo o świętym Ignacym? - Och, wiadomo! No, napisano o nim całe tomy. Półki Biblioteki Watykańskiej uginają się pod nimi. - Toma to miara wagi? - Nie, chodziło mi o księgi!, Siostra Kathinka zaprowadziła Muchę do pulpitu, na którym leżała olbrzymia otwarta Biblia oprawna w mosiądz. - Oto najważniejsza z ksiąg. Zawiera Słowo Boże. Mucha opukała tom włochatym odnóżem. Jej wąsy zadrgały. - Ta Biblia jest po łacinie - wyjaśniła zakonnica. - To dawny język tego kraju. Ten język jest martwy, ale wciąż żyje w Kościele, tak jak Chrystus jest martwy, lecz wciąż żywy. W tym momencie Charles intuicyjnie pojął dwa fakty. Zakonnicę zachęcono, by zbadała możliwość nawrócenia Obcych na wiarę chrze- ścijańską. Po drugie, Obcy nie miał pojęcia, czym jest książka! Przybysze nie znali słowa pisanego. Czyż nie było to możliwe w przypadku odpowiednio zaawansowanej cywilizacji? Nawet na Ziemi zalew elektroniki wypierał słowo pi- sane. Przedstawiciele supercywilizacji jutra mogli być analfabetami. A jednak, a jednak... Jadalnia francuskiej ambasady była przyjemnym antidotum na surowość Pałacu Farnese, fontanną radości udekorowaną z wyczuciem przez braci Caracci "Triumfem miłości". Na przyjęciu były obecne cztery przebywające w Rzymie Muchy. - Charles Spark? Jestem Olivia Mendelssohn. Szef służby bezpieczeństwa Białego Domu. Reprezentuję prezydenta. Będziemy razem pracować, pan i ja. - Ach, tak? Olivia była niska. Czubek jej głowy sięgał mu zaledwie do piersi, a Charles nie był olbrzymem. Była po trzydziestce, może blisko czter- dziestu. Charles przypomniał sobie, że widział jej twarz w sali konferencyjnej, chociaż tamtego ranka wydawało się, że nie chce rzucać się w oczy. Uprzednio swe czarne włosy ściągnęła w koński ogon, prawda? Teraz, rozpuszczone, spływały gęstą falą na jej nagie, jasno- kremowe ramiona. Olivia miała na sobie błyszczącą, granatową suknię zamiast... co też miała na sobie przedtem? Zamiast szarego żakie- tu, spódnicy i białej koronkowej bluzki. Skinąwszy lekko głową Lew wtopił się w tłum. Przedtem Olivia Mendelssohn nosiła ciemne okulary. Teraz jej oczy były niczym nie osłonięte. I olbrzymie. Same były duże, brązowe i wilgotne, ale ona jeszcze je powiększyła stosując odpowiedni makijaż. Jej. gładka, owalna twarz stanowiła odpowiednią oprawę do ta- kich oczu. Czyżby próbowała zwrócić uwagę Obcych tą suknią naśladującą kolor ich ciał i tymi ogromnymi oczami? Nogi miała krótsze, niż zapowiadały proporcje twarzy, tułowia i bioder. Wieczorowa suknia stapiała ją ze sobą, zmieniając w krótki, błyszczący łuskami syreni ogon. Buty - kosztowne, z krokodylej skóry - miały czubki wywinięte na zewnątrz, coś jak rozwidlenie rybie- go ogona. Charles został wezwany do Rzymu przez Syrenkę z baśni Hansa Andersena! - Musimy być ze sobą zupełnie szczerzy, Charles, jeśli chcemy połączyć twój i mój talent. - Twój talent to dar zapewniania bezpieczeństwa? - Nie tylko! Jednak to nie czas i nie miejsce... Będziemy musieli wejrzeć głębiej w twój nieudany związek z Martine, niż zrobił to puł- kownik Osipian. Charles zamrugał oczami. - Wygląda na to, że znasz mnie na wylot. Wziął kieliszek szampana od przechodzącego obok wyfraczonego kelnera. Olivia ledwie umoczyła wargi w pomarańczowym soku. Wśród tłumu pracowników francuskiej ambasady i dyplomatów z innych krajów, ministrów włoskiego rządu, personelu ONZ, księży w czarnych sutannach i białych koloratkach, jednej zakonnicy w czarnym habicie i, oczywiście, czterech Obcych, wyróżniał się kardynał; przysadzisty, rajski ptak w purpurowej sutannie, płaszczu i birecie. Jednak w tym momencie Charles o wiele więcej uwagi poświęcał Olivii. - Twoja Martine - powiedziała - była jeziorem emocji, w którym mogłeś łapać ryby, ale nie mogłeś pływać ani żeglować ze względu na gwałtowne sztormy. Prądy, wiry. Była taka ulotna, tak zmienna, prawda? To dlatego nie potrafiłeś jej zrozumieć. Przechyliwszy głowę Olivia zerknęła na malowany sufit i Charles pomyślał: "Klęska miłości". Mojej. Nie "Triumf ". - W końcu - cią- gnęła Olivia - Martine wyrwała się spod kontroli; i ty też. Wystąpiła z brzegów, jeśli idzie o ciebie. Miałeś nadzieję, że będziesz tymi brzegami ograniczającymi jezioro, otaczającymi je niczym oprawa szlachetnego kamienia. Jednak ona nie była klejnotem. Była... rozpa- dem, osobowością z gorzkiej, choć lśniącej wody zamieszkanej przez wspaniałe, smaczne ryby, ale też i przez żaby. Ta szczególna rozmowa - a właściwie monolog Olivii - zaabsorbowała Charlesa bardziej niż obecność Obcych w pokoju. - Zawodowo zajmuję się zatykaniem przecieków - powiedziała. - Jednak teraz potrzebny nam jest jeden potężny przeciek - od Obcych. Odkryłeś już jakiś ślad wilgoci? Charles z trudem wrócił myślami do Much. - Tak. Jestem przekonany, że one są analfabetami. - O? - Sądzę, że nie wiedzą, czym jest p i s m o - litery, cyfry, klinowe czy hieroglify. Obcy napawali się wystrojem pokoju, podczas gdy liczni eksperci i dygnitarze ONZ rozstępowali się przed nimi, trzymając się poza ich bezpośrednim polem widzenia niczym satelity na orbitach stacjonarnych wokół planet. Każdy przybysz trzymał szklankę białego płynu. Kiedy szklanka któregoś z gości była pusta, kelner zręcznie zamieniał ją na pełną. Gdy jeden z kelnerów majestatycznie przepływał obok, Charles zatrzymał go: - Co piją Obcy? - Kwaśne mleko, signore - skrzywił się zapytany. - Siedmiodniowe. - Masz w sobie egipską krew - powiedział nagle Charles do Olivii. To te jej oczy, tak powiększone przez zręczny makijaż. A może naśladując jakąś renesansową księżniczkę zakropiła je sobie wyciągiem z belladonny, żeby były większe? - Moja matka była na wpół Egipcjanką - przyznała. A mój ojciec półkrwi Żydem. Czy nie powinniśmy spróbować porozmawiać z Mu- chą? Podeszli do najbliższego przybysza, jednak Charles tyle samo uwagi poświęcał gestom Muchy, co mowie ciała Olivii. Ogólnie rzecz biorąc poruszała się płynnie i swobodnie. Raz czy dwa zesztywniała na moment: Charles zastanawiał się, czy miała kiedyś wybity staw biodrowy, czy też jako dziecko poddała się jakiejś eksperymentalnej kuracji wydłużającej kości w celu zwiększenia wzrostu. Czy pod tą suknią blizny na łydkach i udach zdradzały, gdzie wprowadzono do kończyn metalowe gwoździe? Nie, to absurd. Po prostu szukał pre- tekstu, by ją rozebrać. Zdawała się oferować siebie Obcemu, posługując się jakąś mową ciała własnego pomysłu, a jednocześnie opiera- jąc się i wzdragając. - Dobry wieczór! - Spojrzała wybranej Musze prosto w oczy. - Czy podoba ci się to miasto? - Tak. Ten grzechoczący głos. - Pamiętam je. Odgłos pustej skorupy; trących o siebie patyków lub włosów, a nie melodyjny dźwięk strun głosowych. Patrząc na otwór gębowy przy- bysza - rodzaj czarnego dzioba nad miękką wypukłością - Charles wyobraził sobie, jak ten wysysa go do sucha i odrzucą jak pustą sko- rupę. Czuł kwaśny zapach zsiadłego mleka w szklance Obcego. "Pamiętam je". Jeśli Muchy nie posiadały sztuki niewidzialności, to nigdy przedtem nie były w Rzymie, ani w epoce Renesansu, ani w starożytności, ani pomiędzy nimi. - Co teraj zrobisz? - spytała Olivia. - Polecę z powrotem do statek, wypróżnić. Najpierw krótsze, a później dłuższe odnóża Obcego skurczyły się. Charles wyobraził sobie pszczoły wracające do barci z nogami żółty- mi od pyłku. W barci pył wielu kwiatów zmieniał się w miód będący pożywieniem dla... czego? - Wypróżniacie do zbiornika? - spytał. - Tak. Japończycy byli znani z tego, że mówili "tak", chcąc tylko okazać, że uprzejmie słuchają. - Co to za zbiorniki? - Zbiorniki pamięci. Dzięki za pamięć... - zanucił pod nosem Charles. Mucha zjeżyła wąsy. Czyżby Tarini miał rację, że Obcy byli biologicznymi maszynami rejestrującymi, wracającymi na statek, by się rozładować, opróżnić, przekazać informacje jakiejś innej istocie o odrażającym wyglądzie? Mucha jednak wydawała się dość rozmowna. Wobec nadstawiających uszu świadków Charles spytał: - Czy wasze oczy widzą wiele obrazów tego samego obiektu? My widzimy jeden. Stwór spojrzał mu w oczy. - Tak, wiele obiektów, po kolei, zapamiętać. - Co jest w tych zbiornikach? - My. My pływamy. Tak samo jak w kościele, Mucha przez chwilę zdawała się unosić w powietrzu. - Ile jest tych zbiorników? - Tysiąc. Piramida pełna zbiorników... i pływających w nich much, opróżniających się z... co to oznaczało? Dołączył się do nich krępy Rosjanin w asyście Osipiana, pocący się w marynarce, która wyglądała na uszytą z materiału o grubości cen- tymetra. - Towarzyszu gwiezdny przybyszu! Czy wasz statek przyleciał tu dzięki sile odpychania? Mucha wpatrywała się w błyszczące i lśniące ozdoby kryształowego żyrandola. Nie odpowiedziała. - Czy wasz naród odwiedził inne zamieszkane planety w Kosmosie? - nalegał Rosjanin. - Wy pierwsi sygnalizowali nam obecność. Więc przybyliśmy. Zadowolony Rosjanin wyraźnie obliczał w myślach lata świetlne na podstawie chronologii sygnałów radiowych i telewizyjnych wysyła- nych z Ziemi. - W samą porę - dodała Mucha, wyprowadzając z równowagi Osipiana. - A właściwie dlaczego przylecieliście? - dopytywał się pułkownik. - Nasz świat jest pełny - padła odpowiedź. - Pełny Much? - Nasze miejsca są w pełni zapamiętane. Tu są nowe miejsca. Czy wy pamiętacie wszystkie wasze miejsca? Czy jakieś zniknęły? - Miejsca znikają, jeśli ich nie pamiętacie? - wtrącił się Charles. Mucha energicznie kiwnęła głową. - Musimy iść - powiedziała. Wysączywszy zgęstniałą maź oddała swoją szklankę rosyjskiemu uczonemu, który przyjął ją, jakby była dziełem sztuki. - Dzięki za gość. Inność. Olivia uśmiechnęła się wdzięcznie. - Musisz lecieć. A kiedy się opróżnisz, co wtedy? - Zacznę zapamiętywać Watykan. Do widzenia. Do tej pory Charles uświadomił sobie, że obecna w sali zakonnica to siostra Kathinka. Biały kornet zupełnie skrywał jej płowe włosy, a zamiast błękitnej szaty miała na sobie długą, czarną, plisowaną suknię, ściągniętą w talii różańcem. A więc powróciła do habitu. Charles w towarzystwie Olivii ruszył, by przedstawić się kobiecie, którą miał mieć na oku. - Nie wiem, skąd siostra bierze siły. Chodząca encyklopedia! To musi być trudne, mówić przez tyle. godzin. (Proszę, tylko nie mów, że czerpiesz siły od Jezusa lub Marii!) Kathinka uśmiechnęła się ukazując doskonałe, białe zęby, które z pewno- ścią często myła. - Najtrudniejsze jest w tym to, że trzeba stać. - Jej oddech pachniał miętą. - Trzeba nauczyć się utrzymywać równowagę. Ja nawet ćwi- czę figury baletowe. W Holandii, kiedy byłam mała, chciałam zostać tancerką albo zakonnicą: To podobne powołania, wie pan? Poświę- cenie, rygor ciała, skupienie. Jednak... Zerknąwszy na Olivię, umilkła. - Trochę siostra za mało urosła - dokończyła Olivia. - I w ten sposób wybór został dokonany. - Przez Boga. - Czy musi siostra wyglądać oficjalnie dziś wieczór? Charles ruchem głowy wskazał na jej czarny strój. - Nie, po prostu zrozumiałam, że jeśli chcę, aby moi Obcy czuli się swobodnie, to źle wybrałam strój. Teraz jestem do nich trochę po- dobna. Rozmawiali o jej pracy. - Ułożenie... choreografii każdej wycieczki wymaga wiele uwagi, tak żeby o niczym nie zapomnieć, nie pominąć żadnego faktu. Czy Mucha chciała powiedzieć, że ludzie mogą zapomnieć części swojej historii i w ten sposób zatracić prawdziwe znaczenie rzeczy, które zniknie z ich świadomości? - Czy przybysze uważają siostrę za niezwykłą osobę? - spytał Charles. - Ze względu na to, że może siostra przekazywać tyle informacji, wszystkie we właściwej kolejności? Wiele obiektów. Po kolei. Zapamiętać. - To nic niezwykłego, panie Spark. Wszystkie te obiekty są tu. Informacje są z nimi związane, tak jak z tym. Pokazała różaniec. - Paciorek za paciorkiem. Tak odmawiamy różaniec. Podobnie robię, kiedy oprowadzam. - Ten naszyjnik! - wykrzyknął Charles. - Naszyjnik z turkusów. - Zauważył pan? Tak, to mój doczesny różaniec. Nieczęsto mylę kolejność faktów. Olivia bacznie przyglądała się zakonnicy. - Każdy fakt jest małą modlitwą - stwierdziła. - Cały pani dzień jest ciągiem modlitw; za turystów-heretyków i niewierzących, którzy nawet nie wiedzą, że zostali skrycie pobłogosławieni. Olivia szybkim ruchem spojrzała na sufit. - Ktoś namalował te sceny erotyczne w roku którymś tam. Raz, i odmówiona kolejna modlitwa. Na wargach Holenderki pojawił się figlarny uśmiech. - Annibale i Agostino Caracci, w latach 1597-1604. Oto zostaliście obdarzeni błogosławieństwem informacji! Mamy wiek informacji, prawda? - Posługuje się siostra tymi paciorkami jak abakusem, starożytnym instrumentem do nawracania. Zakonnica zmarszczyła brwi, zamierzając odwrócić się i odejść. Charles pospiesznie interweniował. - Mucha powiedziała nam, że zamierza zwiedzić Watykan. Będzie ją siostra oprowadzać? - Tę. Lub inną. - Jest siostra rozchwytywana. - Jeśli mnie proszą, spełniam życzenia. - Czy ta wizyta Muchy w Watykanie jest powodem tego, że kardynał zjawił się tu dzisiaj? . - Kardynał Fantonelli? To oczywiste, że tu jest. Jest generalnym wikariuszem Rzymu. Nie, ten kardynał nie ma nic wspólnego z wizytą Muchy w Watykanie, który jest innym miastem, innym krajem. - Czy siostra zna wszystkich kardynałów? - Skąd mam znać arcybiskupa Kalkuty, Gwatemali albo Mórz Południowych? Wiedziała więcej, o wiele więcej, niż mówiła; lub niż pozwolono jej powiedzieć. - Czy Muchy też siostra błogosławi? - naciskała Olivia. - Tak jak mówił pan Spark - to ciężka próba. Muszę wrócić do klasztoru, by pomodlić się i przespać. Charles przypomniał sobie adres. - Wiem, że Piazza Navona znajduje się niedaleko, ale może pozwoli się siostra odwieźć? Zdziwienie, że wiedział dokąd. - Dziękuję, wolę się przejść. Samotnie, z uwagi na porę. W tym stroju jestem zupełnie bezpieczna. Zakonnica nie posiada nic, co warto byłoby ukraść. - Nic prócz wiedzy - głos Olivii stał się niewyraźny. Wiedzy, która błogosławi ulice, tak by nie zostały zapomniane i nie zniknęły. Oczy miała szkliste, jakby była pijana, mocno pijana. Watykańskie Biuro Prasowe oznajmiło, że za trzy dni, kiedy Obcy przybędą na plac Świętego Piotra, zostaną powitani przez trio kardy- nałów: Borrominiego, Storchiego i Tedesciego. - Według listy gości, w "L'Eau Vive" jadł obiad zarówno Tedesci, jak i Storchi. Lew wyjaśnił, że ten pierwszy jest sekretarzem stanu w Watykanie, ministrem spraw zagranicznych; to miało sens. Drugi kierował se- kretariatem do spraw wiary; jak na razie nieźle. Jednak Borromini, tu jakby nie na swoim miejscu, stał na czele Penitencjarium Apostol- skiego. - To się kojarzy z więziennictwem - powiedziała Olivia niedbale, jakby była właścicielką biura Tariniego. - Zajmuje się kwestiami sumienia. - Inkwizycja? Tarini potrząsnął głową. - Nie, to Święta Kongregacja' Doktryny Wiary zajmuje się herezją. Najpierw trzeba być chrześcijaninem, żeby zostać heretykiem. Peni- tencjariusze zajmują się czarami, czarną magią, demonami, siłami ciemności. Ich szef nie zapraszał Much, ale będzie na miejscu, kiedy się zjawią. Olivia uśmiechnęła się niepewnie. - Aby zadecydować, czy są dziełem Boga, czy też pomiotem szatana? Tarini w zadumie zatarł dłonie. - Kościół nie jest taki ograniczony. Watykan prawdopodobnie stoi w obliczu kryzysu. Czy przybysze mają dusze? Czy Kościół jest rze- czywiście czymś uniwersalnym? Dlaczego Muchy gromadzą się w Rzymie? - Czy uzyskają audiencję u papieża? - przerwał mu Charles. Tarini coś kalkulował. - Papież przebywa w Castel Gandolfo - rzekł Lew. - To jego letnia rezydencja. Normalne. Ma tam obserwatorium. Może konsultuje się ze swoimi astronomami. Tarini próbował zepchnąć rozmowę na boczny tor. - To jezuici. Jezuici nie są zbyt popularni wśród teokracji. Przez nadmierne popieranie czerwonych w Ameryce Łacińskiej. Charles na- chylił się do niego. - Czy ci Penitencjariusze mogą uznać Muchy za hordę demonów? - Kto jest ekspertem od demonów, widzi je wszędzie - odparł wykrętnie Tarini. - Jest jeszcze to straszliwe trzecie proroctwo Fatimy - podsunął Lew, czym rozzłościł Tariniego. - A kim ona jest? - To nie ona, lecz miejsce w Portugalii. W I916 roku Dziewica ukazała się kilkorgu dzieciom i przepowiedziała dwie wojny światowe... - Pierwsza z nich w 1916 roku właśnie się toczyła! - No tak, nie miejcie do mnie pretensji. Trzecie proroctwo spoczywało zamknięte w tajnym archiwum aż do lat sześćdziesiątych. Tylko papież miał do niego dostęp. Pierwszy, który je przeczytał, prawie zemdlał ze strachu, jak niesie wieść. Może przepowiednia mówi o Obcych. O Szatanie zstępującym z gwiazd. Lew uśmiechnął się szeroko; taka myśl wydawała mu się dobrym żartem. - Czy wierzy pan w istnienie diabła? - spytał Tariniego Charles. - Jestem dobrym katolikiem, Carlo. Nie mówimy tu o mnie. - A może powinniśmy? Olivia zmarszczyła brwi, ale Tarini odpowiedział jej pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Jeśli Olivia zamierzała wyjaśnić Charlesowi, w czym jeszcze jest utalentowana, to najwidoczniej uważała, że nie nadszedł na to właści- wy czas. Kilka następnych dni spędzili na obserwowaniu Much oglądających Rzym, podczas gdy rzymianie obserwowali Muchy. Dwa z przebywających w mieście owadów po powitalnym przyjęciu odleciały do swego roju, aby się opróżnić przed zobaczeniem Watykanu. Plac Świętego Piotra, wielka dziurka od klucza Watykanu, został zamknięty dla ruchu, ale jak można było nie wpuścić pieszych do serca Kościoła? Pozostawiwszy samochód ambasady na Via della Conziliazione Charles, Olivia i Lew dołączyli do wlewającego się na plac strumienia gapiów. Był kolejny skwarny, bezchmurny dzień, mimo że lekkie podmuchy wiatru leniwie wentylowały miasto. Przybycie Obcych na plac Świętego Piotra mogło być epokowym wydarzeniem; mogło się zdarzyć coś nieprzewidzianego. - O mój Boże! - jęknął Lew, gdy przecisnęli się za białą linię graniczną, by napotkać... może nie chaos, ale sytuację przypominającą ko- cioł z gotującą się wodą. Na placu było już z osiemdziesiąt, a może sto tysięcy ludzi? Rzymianie, mieszkańcy podmiejskich wiosek, turyści, księża i zakonnice, przekupki, kieszonkowcy, co za ścisk! Dwóch szwajcarów w operetkowych kostiumach kontrolowało wchodzących. Olivia przyglądała się szwajcarom zza swych ciemnych okularów,. podziwiając ich technikolorowe tuniki, bufiaste spodenki, buty w niebiesko-żółte pasy z czerwonymi wypustkami, śliczne białe koronkowe kołnierze oraz wielkie, miękkie berety opuszczone na jedno oko i zasłaniające jedno ucho. Strażnicy byli uzbrojeni w piki, doskonałą broń na średniowiecze. - Czy to oni pilnują tu porządku? - spytała z niedowierzaniem. Lew wyciągał szyję, żeby dojrzeć coś nad tłumem, obeliskiem i tryskającymi w górę fontannami. Spomiędzy barokowych posągów świętych wieńczących kolumnadę Berniniego zerkały kamery telewizyjne. - Nie. Są tu setki rzymskich policjantów i karabinierów. Stoją kordonami na przedzie. Aha, dostrzegam też służbę papieską. Ten kultury- sta w brudnozielonym stroju. Domyślam się, że w tłumie są policjanci w cywilu. - Co cię niepokoi? - zapytał Charles przedzierając się dalej, torując drogę Olivii. - Hmm. - powiedział Lew wciąż wyciągając szyję. - Co ci się nie podoba, mądralo? - dopytywała się Olivia. - Po prostu: setki policjantów nie na wiele się tu zdadzą. Kiedy pojawia się papież, na tym placu rozstawia się dziesięć tysięcy policjan- tów. W co oni grają? Unikają rozgłosu? Czego się spodziewali? Wieści rozchodziły się już od kilku dni. Jeśli uda nam się przedrzeć, to wyjdziemy na wolną przestrzeń - Lew starał się mówić z przekonaniem. - Kto za to odpowiada? - pytała Olivia. - Magistrat Rzymu? Burmistrz komunista? Czy też służba papieska przymknęła oko? - Nie wiem, panno Mendelssohn. Wydaje się, że wszystko w porządku, ale tak nie jest. W tym momencie tłum rozstąpił się, robiąc przejście, przez które nawet Olivia mogła dojrzeć wielką fasadę kościoła ze wznoszącą się nad nim kopułą Michała Anioła. Olivia z cichym okrzykiem zatoczyła się na Charlesa, który złapał ją za ramię. Nie, nie wpadła w pani- kę, czując się jak dziecko w rozgorączkowanym tłumie; nie to było powodem. - Za dużo tego dobrego! Gdzie jest Kapitol? - W Waszyngtonie, nie tutaj - rzekł Lew. - Czy wszystko w porządku, panno Mendelssohn? W takim tłumie każdemu może zrobić się słabo. Co Olivia miała na myśli? Charles objął ją ramieniem, ale wyprostowała się i ruszyła dalej, poprawiając szyfonową chustkę, którą zwią- zała włosy, na wypadek gdyby musieli wejść do bazyliki. Za stalowymi barierkami, wśród skromnej świty złożonej z księży i nielicznych zakonnic, trzej kardynałowie w pełnej gali oczekiwali na Obcych stojąc jednak w pewnej odległości od siebie; może ze względów bezpieczeństwa, a może z przyczyn politycznych. Mikrofony sterczały wokół niczym biskupie pastorały. Ten energiczny, siwowłosy i niemłody to Storchi, zajmujący się niekatolikami i ateistami. Tedesci wyglądał jak jowialny bon viveur, któremu okulary w złotych oprawkach nadawały wygląd naukowca: rumiany badacz jadłospisów, ludzi i monarchów tego świata. Naj- młodszy z kardynałów, krzepki i śniady, z ciemnogranatowymi cieniami na policzkach w miejscach, gdzie skrupulatnie wygolona skóra zdradzała obfity zarost, to Borromini, koneser ciemności. Obok niego stała siostra Kathinka. Kiedy przedostali się przez kordon, Lew natychmiast odszedł wzywany jakimiś ważnymi sprawami ONZ. Charles i Olivia dołączyli do holenderskiej zakonnicy. - Czy kardynałowie pobłogosławią Obcych? - spytał Charles. Olivia łakomie wpatrywała się w Borrominiego zza swych ciemnych okularów, jakby chciała rozebrać go wzrokiem. Patrząc w bez- chmurne niebo i marszcząc brwi, kardynał nie zwracał na nią uwagi. Siostra Kathinka przyłożyła palec do warg gestem nakazującym milczenie, dziwnym pośród gwaru i zgiełku czekających tłumów. Lu- dzie zaczęli mocniej napierać na barierki, w miarę jak zapełniał się plac za ich plecami; przeciskali się przez nie i obok nich niczym ludzka przepuklina, bo barierki wcale nie ciągnęły się przez plac ciągłą linią. Zaniepokojony szwajcar wysunął się naprzód wymachując piką ruchem przypominającym mieszanie puddingu. Policjant groźnie nastawił karabin. - Borromini nie myśli o błogosławieństwie - wymamrotała ,Olivia. Wiła się, jakby w tym palącym słońcu zimny robak pełzał jej po krzyżu. - Tak jak powiedział Dino: czy Mucha ma osobowość, inteligencję i moralność? Czy Mucha jest w stanie pojąć Ukrzyżowanie lub Niepokalane Poczęcie? Czy Mucha może zostać kapłanem? Czy może zostać męczennikiem lub świętym? Jeżeli nie, to czy Kościół naprawdę przyjmuje na swe łono wszystkich? Czy Mucha może być sprytnie zamaskowaną pokusą? Może diabeł władający lodowatą, pustą otchłanią, która jest tak podobna do piekła, w końcu stworzył imitację życia... te Muchy, pierwsze demony nie obawiające się światła. On jest ambitny, ten Borromini... Tak, pomyślał Charles. Olivia po prostu improwizowała, rozwijając myśl Tariniego, prawda? Nie, to coś więcej. - Potężny - mruczała. - I bezlitosny. Od tysiąca lat żaden . Sycylijczyk nie został obrany papieżem. On naprawdę wierzy w demony. Jed- nak ma czyste sumienie. Noc modlitwy; zdejmij ten ciężar z moich ramion... O wiele więcej! - Zbliża się Apokalipsa. Diabliki wydostały się z piekieł. To oczywiste, że twarze Much są pozbawione wyrazu; inaczej moglibyśmy rozpoznać złowrogi grymas. A co, jeśli te w ą t p 1 i w o ś c i są pokusą - aby odrzucić błogosławieństwo duchowego zbratania z Obcy- mi, odciąć się i utracić tak wielu? Błędna decyzja grozi katastrofą. Zdejm ze mnie ten ciężar, nocy modłów, obdarz mnie swą mądro- ścią... Holenderska zakonnica przeżegnała się wytrzeszczając oczy na Olivię, która rozluźniła się, jakby uspokojona tym gestem. Dały się sły- szeć głośne okrzyki. Tłum zafalował. Wysoko na niebie pojawiły się dwie czarne kropki nadlatujących Much, którym w bezpiecznej od- ległości towarzyszyły policyjne helikoptery. Z trzepotem sztucznych skrzydeł - sterów? - obie Muchy wylądowały na wolnej przestrzeni, kilkakrotnie odbiwszy się od ziemi dłuż- szymi nogami, zanim postawiły na niej krótsze, tylne odnóża i zwinęły czarne, błoniaste skrzydła. Jakże były podobne do pary diabłów ze średniowiecznego malowidła przedstawiającego piekło. Borromini trzymał lewą rękę wyciągniętą wzdłuż ciała, kciukiem ściskając środkowy i serdeczny, a wystawiając mały i wskazujący. Charles rozpoznał Manu Cornuta, "rogatą dłoń", rozpowszechniony wśród wie- śniaków znak chroniący przed urokiem. W czasie gdy Tedesci, jako minister spraw zagranicznych, witał Muchy przemawiając po angielsku, a mikrofony i głośniki wzmacniały jego głos, przybysze rozglądali się po monumentalnej kolumnadzie. - Musi się im podobać - wyznała siostra Kathinka. - Dobrze uporządkowane kolumny; każda opatrzona własnym posągiem. To czyni je łatwymi do zapamiętania, nieprawdaż? Są jak Teatr Pamięci Giulia Camilla w wielkiej sali. - Teatr pamięci? - powtórzył Charles. - Ach, to szesnastowieczny pomysł. Camillo zbudował drewniany amfiteatr przedstawiający Wszechświat takim, jakim go widział, pełen astrologicznych figur i szkatułek wypchanych pismami o wszystkich sprawach pod słońcem, i nie tylko. Mówca wchodził na scenę i na przykład posąg Apolla rozpoczynał przemowę o Słońcu. Na tym polegał pomysł Camilla. Jej prawa ręka drgnęła, jakby znów zamierzała się przeżegnać. - To był okultyzm. Camillo sądził, że uda mu się czarami zgłębić istotę Wszechświata. Jednak królowi Francji znudziło się finansowanie jego prac. Jedna z Much zaczęła podskakiwać; ludzie zasłaniali jej widok. Na końcu placu tłum zaczął się przelewać przez barierę. Operetkowy szwajcar ruszył truchtem, by zagrodzić im drogę swoją piką. Druga Mucha dostrzegła wreszcie Tedesciego. - Tu -_zachrypiała - ogniskuje się wasz Bóg, tak? Grzechoczący głos Obcego rozbrzmiewał ze wszystkich głośników. - To wielkie. Ale ograniczone. Wasz Bóg zapomina was, tak? Wasz Bóg chory. Zapamiętajcie świat! Rozległ się zbiorowy okrzyk zgrozy, a po nim coś pomiędzy jękiem a chrapliwym pomrukiem. Kiedy Tedesci otworzył usta, by wyrazić swoje oburzenie lub dyplomatycznie załagodzić sytuację, załopotały czarne skrzydła. Mucha wzbiła się pięć metrów w górę i zawisła w powietrzu oglądając bazylikę: portyk z kolumnadą, loggie okien, balkon, z którego papieże błogosławili miasto i świat; na kamiennych olbrzymów patrzących na plac - Chrystusa, Jana Chrzciciela i Apostołów. Później Mucha uniosła się jeszcze wyżej, aby obejrzeć pod- stawę i sklepienie zwieńczonej złotą kulą i krzyżem kopuły. Cóż za parodia Wniebowstąpienia czy wszechobecności Ducha Świętego. Ludzie pospiesznie żegnali się znakiem krzyża. Głuchy po- mruk przybrał na sile. Wprawdzie widziano, jak Obcy spłynęli z nieba niczym żywe helikoptery, jednak teras lewitowanie Muchy wy- dawało się czymś nadprzyrodzonym. To co miało miejsce na placu Świętego Piotra, było czarną magią, ucieleśnieniem Apokalipsy. Mu- cha wolno uniosła się nad kościół. - Basta! - krzyknął Borromini. Kiedy obrócił się śledząc lot Muchy, jego wyciągnięta ręka drgnęła nerwowo. Czy był to sygnał? Unosząc się w powietrzu Mucha zdawała się spoglądać w oczy brodatemu, dźwigającemu krzyż Chrystusowi na parapecie świątyni. Później obniżyła lot, by opaść na stopnie wiodące do kościoła. - Bestemnia! - rozległ się krzyk w tłumie. Setki głosów podchwyciło ten okrzyk. - Bestemnia! Bestemnia! Bluźnierstwo. Tysiące gło- sów; gwałtowny wybuch wściekłości. Tłum Rzymian runął naprzód. Przeskoczono, przeciśnięto się przez bariery, ominięto je. Męż- czyźni skoczyli, by pochwycić Muchę, powstrzymać ją od wejścia do bazyliki: Wrzaski, krzyki, grzechot broni palnej - gdy otoczeni po- licjanci opróżniali magazynki w powietrze. Inni policjanci razem ze strażą papieską cofnęli się, żeby sformować ciaśniejszy kordon wp- kół komitetu powitalnego i drugiego Obcego, jednak nikt nie miał zamiaru ich atakować. Mucha na schodach zniknęła w kłębowisku napastników. Po długich jak wieki trzydziestu sekundach od chwili, gdy atakujący dopadli ofiary, ze środka kłębowiska na stopniach wystrzeliła ośle- piająca błyskawica eksplozji. Ciała i kawałki ciał rozleciały się na wszystkie strony. Stojąca opodal Charlesa Mucha wydała świergotli- wy gwizd. Zawyły syreny karetek i wozów policyjnych. Minęła dłuższa chwila, zanim ktokolwiek ze stojących blisko bazyliki zauważył, .że stało się coś jeszcze straszniejszego. Ludzie zebrani dalej, za fontannami i obeliskiem już pokazywali to sobie palcami, jęcząc ze zgrozy. Delegat ONZ słuchał sprawozdania Radia Watykan w języku angielskim. Nagle wyciągnął wtyczkę słuchawek z gniazdka i ustawił gło- śnik na pełną moc. - ...kopuła bazyliki Świętego Piotra zniknęła. Odcięta jak nożem, rozwiała się w powietrzu. Po prostu nie ma jej. Świątynia Rzymu stoi otworem dla niebios! Słysząc to kardynał Borromini osunął się na kolana i zaczął się modlić - o wybaczenie? Olivia i Charles spędzili popołudnie razem, w łóżku, w jego pokoju w ambasadzie. Dobre miejsce, by popracować nad mową ciała? Z początku próbowali zapomnieć o wydarzeniach tego ranka; później, wśród zmiętej pościeli, próbowali je sobie przypomnieć. Charles za- ciągnął zasłony na niezwykle wysokich oknach, ale światło rzymskiego dnia i tak się przez nie sączyło. - Jestem medium, Charles - powiedziała mu. - Najczęściej wyczuwam cienie przeszłości naznaczając daną osobę - rzadziej cień przy- szłości. Kiedy ujrzałam Borrominiego, zobaczyłam jego cienie. Kiedy rozmawialiśmy z tą Muchą na przyjęciu... ona była taka zwyczaj- na, ta Mucha; to było moje wrażenie. Pospolita. - Zwykła mucha. Charles pomyślał o bracie Martine; i o Martine. Czy Olivia też była szalona? Myśl, że ktoś jest tak blisko prezydenta USA i posługuje się szóstym zmysłem w sprawach bezpieczeństwa, wydała mu się dziwna i niepokojąca, chociaż nie całkiem nieprawdopodobna. Czy Olivia miała jakiś wpływ na prowadzoną politykę? - Jeśli wizje są wystarczająco silne... (Parapsychiczna skala Richtera!) ...wtedy się nimi kieruję. Jeszcze nigdy się nie pomyliłam. Miałam rację co do ciebie i Martine, prawda? - Mhm - mruknął. - Czy rząd wie o twoich zdolnościach? - Pierwsza Dama wie. To ona załatwiła mi tę posadę. Kilka lat temu odczytałam cień jej sukcesu. Przyszły sukces jej męża. - Odwiedziła wesołe miasteczko? Posłużyłaś się kryształową kulą? - Nie, kochanie, zajmowałam się prognozami politycznymi. Byłam w tym naprawdę dobra; i wcale nie tylko ze względu na moje wizje przyszłości! Te są sporadyczne i ulotne. Wtedy ujrzałam jej cień obok mojego, więc powiedziałam jej to. Teraz uzgadnia ze mną, z kim ma się spotykać. Ja dostrzegam cienie możliwych skandali, mrocznych sekretów. Widziałam mój cień w Rzymie obok twojego, więc podjęłam odpowiednie kroki. A więc został wezwany do Rzymu, ponieważ widziało go tu to medium. - Zabrało mi sporo czasu, zanim. odkryłam, kim jesteś, Charles. Nie ukazałeś mi się z tabliczką identyfikacyjną na piersi. Przełożyła no- gę przez jego nagie udo, obracając się do niego twarzą. Jej noga była krótka, lecz zgrabna, bez śladów chirurgicznych operacji. Gęste, czarne włosy łonowe łaskotały go podniecająco, przypominając o Martine. Czyżby Olivia masowała go erotycznie, chcąc, aby zaufanie do jej ciała pozwoliło mu zaakceptować również jej ukryte zdolności parapsychiczne? - Widzisz, Charles, świetnie się uzupełniamy. Jej ręka przesunęła się po jego brzuchu. - Mowa ciała i szósty zmysł. Razem jesteśmy nie do pokonania. Przytrzymał tę rękę, nie pozwalając na razie powędrować dalej. Żeby nie urazić Olivii, delikatnie powiódł palcami po wnętrzu jej dłoni. Badał mapę linii, z których niczego nie potrafił odczytać. - Czy Obcy użyli broni? - zapytał. - W odwecie za śmierć Muchy? Precyzyjny dezintegrator dalekiego zasięgu wycelowany w bazylikę z piramidy koło Aleksandrii? Co na to twój zmysł? Spojrzała na niego ogromnymi oczami i potrząsnęła głową. - To coś innego. Coś kosmicznego, groźnego. Widziałam to w cieniu Muchy, która ocalała. Ona wiedziała. Oczywiście, eksplozję na schodach spowodował wybuch zasobnika energii, kiedy... - urwała. - Kiedy Borromitu dał znak swoim pobożnym gangsterom, żeby szybko i skutecznie wyegzorcyzmowali czarnego diabła ze świątyni ar- cykapłana. Charles pokazał jej gest, który podpatrzył, i wyjaśnił jego znaczenie. - Ach. No tak. Ambitny arcybiskup Palermo, ojczyzny mafii. Olivia przeciągnęła się jak kot, ocierając się o Charlesa, i niedbale zasłoni- ła podbrzusze rogiem prześcieradła niczym wskaźnikiem, który jednocześnie zakrywał i wskazywał drogę. Zerknął spod oka. - Zakrywasz się. Grasz na zwłokę. Myślałem, że mamy nie mieć przed sobą tajemnic. - Nie jestem pewna, kto jest odpowiedzialny zaśmierć Muchy. - To nie Borromini, prawda? Raczej mafijne powiązania Tariniego. Zupełnie tak samo jak po wojnie, kiedy Amerykanie włoskiego po- chodzenia wyzwolili Sycylię i obsadzili wszystkie stanowiska swoimi kuzynami gangsterami! Oni wciąż tu są, ci kuzyni. Próbowali po- zbawić Muchę skrzydeł, ukraść je. Może jednocześnie rozpruć jej brzuch i sfotografować wnętrzności miniaturowymi kamerami. Zaka- trupić świadka i rozkawałkować zwłoki. Czysto i dokładnie. Czy to oni rozpoczęli zamieszki, czy tylko wykorzystali okazję? Oparła policzek na dłoni. - Nie mogę przysiąc, że to Tarini był za to odpowiedzialny. Jeszcze nie. Jego cień jest niezwykle skomplikowany. Z pewnością jest po- zbawionym skrupułów draniem mającym podejrzane konszachty. Tylko jak wiele skrupułów powinien mieć przy tym charakterze pracy? Może chciał zgarnąć terrorystów? Może nie chciał, żeby Musze coś się stało? Może eksplozja była niezamierzona. Może atak był spon- taniczny. Histeria wywołana przesądami. To dla mnie zbyt zagmatwane, abym mogła to rozstrzygnąć. - A więc pozostaje nam Borromini? - Jakikolwiek kontakt z Mafią miałby fatalny wpływ na jego kościelną karierę. Jednak... on b y ł b y w stanie zmobilizować wiernych przeciwko demonowi, gdyby uznał to za słuszne. - Zatem to Tarini. Westchnęła. - Tak, tak sądzę. - Nieważne kto. Chyba nie uważasz, że Muchy użyły dezintegratora? - Obiekt trafiony laserem nie znika, jakby nigdy nie istniał. Zostaje dym i gruzy. - A więc to były promienie kosmiczne? Tak czujesz? - Czuję ciebie - zamruczała i dosiadła go, w niczym już nie przypominając syreny. Później Charles poszedł na samotny spacer po Via Veneto i do ogrodów Villa Borghese. Na tych cienistych alejkach pod parasolami so- sen, przez jeden z takich przypadków, w których nie ma nic przypadkowego, wpadł na niego Walery Osipian. - Wstrząsająca i barbarzyńska zbrodnia, co, panie Spark? Musiał pan słyszeć, że sprzeciwiałem się takim niebezpiecznym idiotyzmom. I co term będzie? No, Watykan złożył przez radio swoje wyrazy ubolewania, Włosi też. Phi! To zabawne mieć w środku stolicy enklawę obcego państwa rządzonego przez bandę księży: - Ma pan wielu szpiegów w Watykanie, pułkowniku? Nie wyszkolił pan czasem jakiegoś młodego komunisty, żeby udawał katolika, zo- stał księdzem i awansował? - O, to świetny pomysł; czerwony papież! Tyle że trzeba było to zaplanować jeszcze w czasach Lenina. Ilu niby-księży potrzebowaliby- śmy, żeby się zabezpieczyć? Wsparlibyśmy w ten sposób cały Kościół wschodnioeuropejski! Osipian prezentował się ze swojej dowcipnej strony, usiłując nawiązać przyjacielski kontakt z Charlesem. - Watykan pytał co się stałej z wierzchołkiem bazyliki Świętego Piotra. "Czy moglibyśmy dostać go z powrotem?" Rosjanin zaśmiał się piskliwie. - No, może w nieco innych słowach. Rój odparł: "Może szczęśliwie więcej pięknego miasta nie zniknie, ponieważ dwie z nas pamięta." Zastanawiam się, czy Obcy użyli jakiejś broni? - Nie wyobrażam sobie jakiej. - Ach, zatem ktoś panu powiedział, że to nie była broń. Ciekawe kto? Może Olivia Mendelssohn? Ona jest dziwna. Tak przy okazji: jak dziwna? - Kardynał Borromini pochodzi z Mafialandu. Kiedy Mucha oznajmiła, że Bóg jest chory, kardynał zrobił taki gest - Charles pokazał mu Manu Cornuta. - To znak, by potępić złe moce. Zaraz potem doszło do morderstwa. - Chce mnie pan zbić z tropu... Jakby dla zilustrowania swoich słów, pułkownik chwycił Charlesa pod rękę i zmusił go do zejścia ze ścieżki. Fakt, że właśnie szybko i cicho nadjeżdżali dwaj rowerzyści. Kiedy przejechali, Charles i pułkownik w milczącym porozumieniu pomaszerowali dalej razem. - Siostra Kathinka, holenderska zakonnica oprowadzająca Muchy, była ich łączniczką. Charles wspomniał o "L'Eau Vive". Czy to zado- woli Osipiana? Chciał, by tak się stało. Do diabła, przecież wszyscy mieli współpracować. Zbierać informacje dla wspólnego dobra.. A Osipian przy- najmniej nie zachowywał się tak jak Tarini. Przed nimi zalśniła tafla wody. Po jeziorze pływały łódki kryte zielonymi, brezentowymi półdaszkami, a na drugim brzegu, wśród drzew i krzewów, mała świątynia wznosiła się nad falującą, roziskrzoną wodą. Ze swoim czterokolumnowym portykiem i kilkoma posągami na dachu wyglądała jak miniaturowa wersja bazyliki Świętego Piotra, zmniejszona dla kaprysu jakiegoś księcia. - Obcy, który "zapamiętuje", ginie gwałtowną śmiercią rozważał Rosjanin - i kawałek miasta znika. Co "powiedziała panu o tym pańska kochanka, panie Spark? I skąd o tym wie? - Czy umieściliście pluskwy pod łóżkami naszej ambasady? - Nie powie mi pan, choćby przez wzgląd na dobro ludzkości? Osipian uśmiechał się, jakby byli starymi przyjaciółmi na przechadzce. Dziwne, ale wydawał się być szczery. W tym momencie, w ogrodach Borghese, Charles i Walery byli rzeczywiście dobrymi znajomymi zadowolonymi ze swojego towarzystwa. - Postąpiłby pan szlachetnie, wyjawiając mi to. W razie potrzeby mógłbym zaproponować azyl. Chociaż żyć w azylu to szaleństwo, prawda? Czy Olivia odczytałaby z cienia Charlesa, że ją zdradził? - Nie ośmieli się pan powiedzieć, panie Spark, ponieważ przed panną Mendelssohn niewiele można ukryć? Charles w duchu przyznał Osipianowi kilka punktów za intuicję. - To mi daje do myślenia, o tak. W moim kraju też mamy kilka takich osób. Są obiecujący, chociaż nie można na nich polegać. Czy pa- mięta pan tę grubą, starą kobietę, która towarzyszyła mi podczas rozmów rozbrojeniowych? Lub tak zwanego mistrza szachowego? Ale zaufanie! - Jakie to niepokojące, że ktoś taki jest w Białym Domu. I co panna Mendelssohn wyczuwa w kwestii znikającego kawałka kościoła? - Kosmiczne niebezpieczeństwo - wyznał Charles. - Aha - Osipian skrzywił wąskie wargi w uśmiechu. - Medium jest w stanie je wyczuć. To właśnie czyni ich tak niebezpiecznymi, kiedy są u władzy. Mieliśmy Rasputina, który trzymał w garści carycę, ona zaś z kolei miała w ręku cara. Charles z trudem mógł sobie wyobrazić Olivię jako Rasputina w spódnicy kierującego Pierwszą Damą. Może Osipian, miał lepsze wy- czucie historii niż on. - W dzisiejszych czasach my w Rosji próbujemy podchodzić naukowo do takich zjawisk parapsychicznych. Ja wierzę w rzeczy z tego świata, a pan? Charles kiwnął głową. W ten świat i to ciało. - Państwo rządzone przez mistyków mogłoby zesłać Armageddon na obcy gwiazdolot, gdyby uznali oni, że statek skrywa Antychrysta. Kilka głowic wodorowych powinno przełamać każde pole siłowe, prawda? Przykro nam, że radioaktywny przypływ skazi deltę Nilu. - Jestem pewny, że nikt tak nie myśli. - A ja jestem pewien, że jakiś zespół rozpatruje wszystkie możliwe warianty! Niestety, atak nuklearny zniszczyłby całą tę wspaniałą technologię Obcych, prawda, Charles? Poufałość; i to ze strony Walerego. - Muchy nie mogą po prostu wrócić sobie do domu i pozbawić nas swojej wiedzy, no nie? Zespół będzie snuł pajęcze sieci. Tarini mógł mieć zezwolenie na ten oportunistyczny akt przemocy. Osipian uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Dlaczego ta Mucha musiała wspomnieć o Bogu? Czyżby one nie były mądrzejsze od nas? Rosjanin wydawał się naprawdę zły. - Może zbyt wiele nasłuchały się od przewodników o męczennikach, ukrzyżowaniu, inkwizycji i Bóg wie czym jeszcze. Ćierpienie i krew. Piekło i szatan. Gorsze od waszych gułagów. Może chrześcijaństwo wydaje im się czymś chorym. Osipian ciągnął ponure rozważania: - Co słowo "Bóg" oznacza dla Muchy? Może władzę... a może jakąś siłę. Tak, siłę. Pewien rodzaj siły w przyrodzie lub poza nią, stojący za wszystkim. Nasi fizycy twierdzą, że atomy mogą "pamiętać" i "wyczuwać" odległe wydarzenia. Może istnieje, jakieś uniwersalne po- le informacyjne - zawierające pamięć o wszystkich wydarzeniach, które miały miejsce we Wszechświecie~. Mnie; oczywiście, interesują wszelkie zasoby informacji. Wyobraź sobie, że mógłbyś czerpać informacje na odległość! Czy Osipian żartował? - Robimy to cały czas - rzekł Charles. - Nazywa się to patrzeniem. - Wyobraź sobie, że potrafisz uzyskać informacje o faktach, które miały miejsce w przeszłości. (Tak jak Olivia ze swoich cieni? Aha.) Pomyśl, że Kosmos jako taki posiada pamięć, do której mamy dostęp. Jestem pewien, że współpraca ze mną byłaby bardziej racjonalna niż z tą twoją... czarownicą. Jednak nie tak rozkoszna, pomyślał Charles. Chociaż na dłuższą metę mógł się co do tego mylić. I Olivia tylko od czasu do czasu była czarownicą. Pułkownik odszedł pospiesznie. w kierunku Piazza del Popolo, a Charles wrócił drogą, którą przyszedł - z zamętem w głowie. - Carlo! Właśnie się dowiedzieliśmy. Muchy zamierzają przenieść statek. - Do Rzymu - powiedziała Olivia. - Na jezioro Albano - poprawił ją Tarini. - To dwadzieścia pięć kilometrów od Rzymu. Potrzebują wody, żeby wylądować. Może wsysa- ją ją jako paliwo? - Nad jeziorem Albano znajduje się Castel Gandolfo, prawda? Czy to z ich strony taktownie cumować piramidę naprzeciw letniej rezy- dencji papieża? - Watykan nie ma nic do powiedzenia - wyjaśnił Tarini. Do nich należy tylko pałac papieski i park. Rząd włoski wyraził zgodę. To sprawa prestiżowa! Prestiżowa także i dla Tariniego. Charles wciąż był pod wrażeniem spotkania z Osipianem. - To przynajmniej powinno wykluczyć ewentualny atak nuklearny. Tarini obrzucił go wściekłym spojrzeniem. - Nie mów tego nawet żartem. Kto chciałby spuścić atom na pierwszych Obcych, jacy nas odwiedzili? - Sądzę, że nie pozostałoby wtedy zbyt wiele do zbierania. Tyle że tak samo nie wyobrażałem sobie, że ktoś chciałby wyrwać Musze skrzydła. - To była histeria. Mucha zmierzająca do bazyliki świętego Piotra wyglądała jak sam Belzebub. No, a to, co powiedziała o Bogu! - Właśnie. Czy Muchy przenoszą się tu, bo myślą, że papież jest naszym Bogiem na ziemi? - Albano to jezioro wulkaniczne - rzekł Lew. - Castel Gandolfo stoi na wysokim brzegu. Trudno będzie przegapić Jego Świątobliwość! Olivia zasłoniła oczy dłonią, jakby próbowała dostrzec cienie, przebłyski przyszłości. - To z powodu kopuły i śmierci - powiedziała cicho. - To że nad tym jeziorem mieszka papież, to zwykły zbieg okoliczności. Nie ma bliżej innego jeziora, prawda? - Jasne - rzekł Lew. - Bracciano jest o wiele większe, ale leży piętnaście kilometrów dalej. O ile to jakiś kłopot dla stworzeń, które latają sobie do Kioto i z powrotem! - A co z bezpieczeństwem? - spytała Olivia. - Wokół jeziora zgromadzą się całe tłumy. - Zajmie się tym włoska armia - uśmiechnął się Tarini. ONZ może zainstalować wokół krateru wszelkie rodzaje urządzeń szpiegow- skich. Oglądany na gigantycznym monitorze w pałacu Farnese widok lecącego statku-piramidy był zupełnie surrealistyczny, niczym latająca góra Magritte'a. Szary ogrom żeglował majestatycznie w powietrzu, otoczony tęczą błyszczącą jak plama oleju na oświetlonej słońcem kałuży. Zwolnił, zawisł w powietrzu, opadł. Rozległy się skąpe oklaski. Większość ludzi z ONZ spoglądała na to w milczeniu. Teraz niewątpliwie tworzyli już z e s p ó ł. - Góra przyszła do papieża - rzekł kwaśno Osipian - ponieważ Mahomet był nieosiągalny. Charles popatrzył na Rosjanina i potrząsnął głową. Nie do papieża. Wybuchła gwałtowna dyskusja nad tym, w jaki sposób kontrolować poziom wody. - Użyjemy laserów - obiecał Tarini. - A jeśli będzie padać? - Program komputera uwzględni deszcz, odpływ, parowanie... - A jeśli Muchy wyłączą maszyny, którymi się posługują... - Słuchajcie, starożytni Rzymianie wybudowali ogromny tunel długi na kilo- metr, żeby regulować poziom wody w Albano. Jeśli oni go zniszczą...! Pół Rzymu i okolic próbowało dotrzeć do Castel Gandolfo, tarasując wszystkie drogi. Kiedy włoska armia zakończyła rozstawianie po- sterunków kontrolnych, policja zaczęła przywracać ruch. Wprowadzono system przepustek, którego funkcjonowanie w praktyce Charles łatwo mógł sobie wyobrazić. " O c z y w i ś c i e, że teściowa mojego kuzyna mieszka w zamku Gandolfo! To stora i chora kobieta. Mu- szę ją odwiedzić, żeby jej zrobić ostatnie zdjęcie!" Watykan oznajmił, że także ma prawo wystawiania przepustek na swój eksterytorial- ny obszar. Przez liczne otwory w ścianach piramidy kilka Much odleciało już pełną szybkością w kierunku Wenecji, Wiednia czy Bangkoku. Inne powracały do bazy. Tarini zaprezentował wykres ilustrujący przypuszczalną liczbę Much pozostałych na pokładzie po pierwszym exo- dusie. Zakładając, że na początku załoga statku liczyła dokładnie tysiąc Obcych, ich obecna liczba mogła wahać się między setką a dzie- sięcioma. Kiedy lecieli helikopterem do pałacu Gandolfo, Tarini nadmienił, że lotnisko Ciampino musiało ograniczyć ruch powietrzny ze względu na konieczność kontrolowania obszaru nad Wzgórzami Albańskimi. Olivia ostrzegła go: - Niech panu tylko nie przyjdzie do głowy inscenizowanie jakiejś katastrofy powietrznej, żeby wypróbować ekrany ochronne Obcych. - Gdybyśmy tylko wiedzieli! - entuzjazmował się. W ciągu paru lat opanowalibyśmy Układ Słoneczny. Skolonizowalibyśmy Marsa. Nowe Odrodzenie; pomyślcie o tym. Widział się niedocenianym bohaterem, Prometeuszem, Klausem Fuchsem, Oliverem Northem. - Racja - powiedziała Olivia. - Mógłby pan zostać szefem bezpieczeństwa. Na Plutonie. Groźby nie były w stanie go powstrzymać. Historia go pomści. Oglądany z powietrza Castel Gandolfo wraz z otaczającym go paskiem był jednym wielkim zbiorowiskiem rodzaju ludzkiego, tak jakby papież zaprosił osiemset tysięcy gości wraz z ich rodzinami; głupstwo - blokady na drogach. Według Lewa sala w parku na tyłach papie- skiego pałacu, przeznaczona do zbiorowych audiencji, mogła pomieścić dokładnie osiem tysięcy osób. Park był prawie pusty; musiał być zamknięty. Pośród drzew wznosiła się kopuła Obserwatorium Watykańskiego. Pałac stojący frontem do głównego placu ślicznego miasteczka i otaczający swoimi czterema skrzydłami rozległy dziedziniec był suro- wy i skromny w porównaniu z barokowym kościołem wznoszącym się na wschodnim końcu placu, rojącego się od ludzi i pojazdów. Lew pokazał im odległą siedzibę papieża - Villa Barberini. Zatłoczona droga widokowa okrążała krater, opadała do jeziora i znów pięła się do większego miasteczka. Przyczepy i wozy karawaningowe, wysuwające kiełki i półmiski anten, stacjonowały w strategicznie wy- branych punktach. Kiedy warczący helikopter wolno obrócił się w powietrzu, ujrzeli unoszącą się na jeziorze piramidę Obcych. Ten widok wydawał się sceną wziętą z filmu o Ameryce Środkowej lub Meksyku. Charles wyobraził sobie nie jezuitów, lecz azteckich kapłanów podpływających łodziami do piramidy, aby wspiąć się na jej szczyt i składać w ofierze ludzkie serca. Ci kapłani potrzebowali- by długich lin zakończonych kotwiczkami, które mogliby zaczepić o. luki. Bo nawet alpiniści nie utrzymaliby się na tej jedwabiście lśniącej, tęczowej tafli. - Pole siłowe nie powstrzymuje Much wracających na statek - powiedział Tarini patrząc przez lornetkę. - Zastanawiam się, czy ten blask zmieniłby się w błysk, gdyby jakiś intruz próbował dostać się na statek. - Przebrany za Muchę? - spytała Olivia. - Tak, ktoś niewielkiego wzrostu - odparł nieporuszony. Podejrzewam jednak, że kończyny Much są zbyt cienkie, by je podrobić. - Nie wspominając już o dodatkowej parze. Karzeł akrobata w stroju Muchy? Chyba pan żartuje. - Może trzeba podać jakiś sygnał rozpoznawczy. Nie podasz, to zostaniesz ogłuszony lub usmażony. A może i nie. Helikopter wylądo- wał tuż za miastem. Dwie Lancie czekały już na pasażerów z ONZ. Olivia wolała powędrować pieszo w towarzystwie, Charlesa. - Miałam wizję - szepnęła. - Widziałam nas oboje na placu. Dostrzegam teraz więcej przyszłości niż kiedykolwiek przedtem. Piazza del Plebiscito był zapchany. Przed kafejkami stały kolejki. Przekupnie obnosili się z pamiątkami. Automaty do lodów wypluwały wafle. Byli tu wszyscy, każdy ze swoją żoną, żyjącym w celibacie bratem i siostrą zakonnicą oraz kuzynem - wojskowym. Dwóch szwajcarów stało na straży przed letnim pałacem. Z jego wrót wyszedł kardynał Borromini ubrany w zwykłą czarną sutannę i szkarłatną myckę. U jego boku siostra Kathinka. Olivia i Charles, skryci w tłumie, podążyli za nimi do kościoła. Odczekali chwilę, po czym weszli do środka. Po rozgardiaszu i oślepiającym słońcu placu jakiż kontrast stanowiła ta mroczna, cicha, chłodna grota. Kasetonowy sufit pokrywały stiu- kowe płaskorzeźby. Na górze i na dole ołtarzy płonęły świece. Kilka ubranych na czarno wiejskich kobiet modliło się w milczeniu. Olivia wskazała palcem wielkie czarne pudło konfesjonału z zaciągniętymi zasłonami. Spod bocznej kotary wystawały czubki czarnych butów. Olivia i Charles usiedli opodal. Po dłuższej chwili holenderska zakonnica wyszła i poczęła modlić się przed ołtarzem. Kiedy wstała, skupiona, kardynał Borromini cze- kał już na nią w nawie. Olivia spoglądała na nich; oczy miała szkliste. - Widzę jej cień wewnątrz piramidy - szepnęła i skoczyła, by przeciąć im drogę. Charles pospieszył za nią. - Zaczekajcie, musimy porozmawiać! Borromini spiorunował ją spojrzeniem. - Nie zakłócaj spokoju Domu Bożego ani naszego - powiedział po angielsku z silnym włoskim akcentem. Będzie musiał trochę poprawić swoją znajomość obcych języków, jeśli chce zostać papieżem; papieżem, który nawrócił - lub wyklął - Obcych z gwiazd. - Zostałaś zaproszona na statek. (Kathinka szeroko otworzyła oczy.) Nie powiadomiłaś o tym ONZ! - Siostra nie należy do waszego ONZ. Czy ukryliście mikrofon w konfesjonale? Basta! To haniebne! . - Wiem o tym, ponieważ widzę prawdę; tak jak święty, który ma widzenie. - Ośmielasz się porównywać swoje szpiegowanie z wizjami świętych? Borromini był jednak wstrząśnięty. Jeszcze bardziej poruszyło go, gdy Charles pokazał mu Manu Cornuta. Po krótkim namyśle kardynał rzekł: - Jakże znamienne, że Obcy zapraszają osobę duchowną, aby weszła do ich gniazda, zamiast dyplomaty czy naukowca. Osobę duchowną niskiego stanu, która może być narażona na atak. Siostra Kathinka chrząknęła. - Tak! Mów! - Sądzę, że to zaproszenie otrzymałam tylko ze względu na mój sposób zapamiętywania. Borromini rozejrzał się wokół. - Ten kościół... nosi imię świętego, o którym wy dwoje zapewne nigdy nie słyszeliście; Tomasza z Villanova. Tomasz zawsze wspierał biednych, zanim ich potrzeby stały się palące, tak by nie odczuwać dumy ze swej dobroczynności. - A więc dyskutowaliście w konfesjonale o grzechu pychy powiedziała Olivia. - Śluby nie pozwalają mi o tym mówić! Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę? - Kardynale... Eminencjo, my naprawdę nie możemy pozwolić, aby jedyny reprezentant ludzkiej rasy, który wejdzie na pokład obcego gwiazdolotu, był związany ślubami milczenia i posłuszeństwa. Chyba i Eminencja zdaje sobie z tego sprawę? - Nie jestem związana - zaprotestowała Kathinka. - A jeśli nawet, to moje więzy są moją wolnością. - Jako arcybiskup Walencji - ciągnął Borromini - święty Tomasz był odpowiedzialny za opiekę nad licznymi Maurami, których nawró- cenie na chrześcijaństwo nie było całkiem dobrowolne. Ich stan ducha niepokoił go. To. był stan ducha o b c y c h istot. - Czy Tomasz jest też przypadkiem patronem pamięci? spytał Charles. - Jeśli o to chodzi, to był znany z zapominalstwa! - wyrwało się Kathince. Dotknęła różańca. - Celowe zapominanie to bluźnierstwo - rzekł Charles w moim dekalogu. - Po wizycie - szepnęła Olivia - wrócisz na terytorium Watykanu, do pałacu papieskiego - gdzie być może będziesz musiała pozostać w odosobnieniu do końca swoich dni, jeśli okaże się, że Muchy mają zły wpływ. Kathinka drgnęła; Charles wiedział, że Olivia dostrzegła unoszący się nad nią cień. Przyparł zakonnicę do muru: - Sądzisz, że posłusznie złożysz tę ofiarę, nawet jeśli spustoszy ci to serce: - Gorsi od szpiegów! - syknął Borromini. - Musiałabyś porzucić wszystkie swoje ulubione miejsca, siostro. - Mogłabym zachować je w pamięci - głos Kathinki zadrżał. - Naprawdę tak uważasz? Wszystkie te kościoły, ulice i pałace; czy rzeczy- wiście mogłabyś dokładnie zachować je w pamięci? Każdy kolor, każdy szczegół? Każdy widok, dźwięk i zapach? Na resztę życia - spędzonego w odosobnieniu? Dziś, moja droga celo, będziemy udawać, że spacerujemy wokół fontanny Trevi... Po co nawet miałabyś zachowywać te miejsca w wyobraźni, siostro, skoro nie byłoby nikogo, kogo mogłabyś oprowadzać i błogosławić? Zakonnica skuliła się, jakby uderzył ją w brzuch. Charles poczuł w sobie pustkę i żal, że to powiedział. Jednak mówił dalej. - Chcę pójść z tobą na statek. Ja też wiem coś o pamiętaniu, Jeśli poprosisz, Muchy mogą się zgodzić. - Obrzydliwość - rzekł Borromini, jednak bez przekonania. Trudno powiedzieć czy miał na myśli Charlesa i Olivię, czy Obcych. - Jeśli odmówisz - powiedziała Olivia do kardynała- to kto wie, czy siostra dotrze do piramidy, czy tylko ktoś do niej podobny i ubrany w habit? Znam kogoś, kto aż się pali, by przechwycić helikopter lub łódź, a nawet Muchę niosącą zakonnicę w ramionach. Stracilibyście szansę; Kościół straciłby szansę. Borromini przygryzł wargę nie spiesząc się z podjęciem decyzji. - Może powinniście oboje towarzyszyć siostrze, choćby w roli advocati diaboli. - O nie. Kiedy znaleźlibyśmy się na terytorium Watykanu, mógłby ksiądz wydać rozkaz paru krzepkim braciszkom. Moglibyśmy znik- nąć bez śladu. Charles pójdzie. Ja zostanę przy ONZ, dla bezpieczeństwa. - Przykro mi, jeśli siostrę wystraszyłem - rzekł Charles do Kathinki. - Wystraszyć ją, pan? - powtórzył Borromini. - Ona ma wejść między rój obcych stworzeń, które nie wiadomo, co zamierzają! - Ale nie sama - powiedział Charles. Kathinka patrzyła nań z politowaniem. - Ja mam wsparcie, którego mógłbyś mi pozazdrościć... gdybyś to rozumiał. Mam na myśli. Boga. Ponadto spędziłam kilka dni z Obcy- mi. - Ale nie byłaś w ich g n i e ź d z i e - przypomniał jej kardynał. (Nie grzesz pychą:)" - W domu pływają w tysiącu zbiorników - przypomniał Charles. - Ich rój może wyglądać jak gigantyczne akwarium. - Czy to twoja ko- lejna wizja, człowieku? - Ja nie miewam wizji, używam tylko moich oczu. O tych zbiornikach powiedział mi jeden z Obcych. - Ach, tak? Możesz więc okazać się pomocny siostrze Kathince. Może tak będzie lepiej. Zgadzam się, ustępuję. Chodź z nami... mój sy- nu. I tak opuścili świątynię dobroczyńcy sklerotyka. Olivia szybko wmieszała się w tłum. Teraz wreszcie Charles wiedział, pływając w zeroczuciowym zbiorniku Obcych, oglądając pamiętne miejsce: Paryż. Oto cmentarz na Montmartre ze swymi mauzoleami stłoczonymi jedno przy drugim, każde ekstrawaganckie; jedyne w swoim rodzaju, spatynowane: wysokie, wąskie, jednopokojowe domy ku czci Monsieur i Madame Burgeois, tak wiele dziewiętnastowiecznych budek telefonicznych zaopatrzonych w klęczniki do rozmów z Bogiem i w zakurzone porcelanowe kwiaty zą żelaznymi kratami lub taflami wi- traży. Gdy Charles uniósł się w górę, cmentarz zmienił się w reliefową mapę siebie, pokrytą wypukłościami grobowców. Dalej, nad dachami, biała kopuła Sacre Coeur wznosiła się na samotnym pagórku. Wszędzie wokół ucięte jak nożem ulice wiodły do ściany nicości. Więk- szość Paryża nie została jeszcze zapamiętana i opróżniona. Zamknął oczy. A może miał je nadal otwarte? Tak czy nie, nie robiło to żadnej różnicy zbiornikom pamięci, trójwymiarowej płycie, jeszcze nie zawierającej, danych - żadne z tych miejsc nie zostało na razie skatalogowane. Kiedy Muchy wrócą na ojczystą planetę z plonem tysiąca lub dziesięciu tysięcy miejsc, Obcy unoszący się w innych zbiornikach zero- czuciowych będą wędrować bulwarami Paryża i katalogować wszystko, kawałek po kawałku, cegła po cegle. Les mouches będą łowić bateau-mouche w Sekwanie, toczącej swe zmierzwione, impresjonistyczne wody. Woda była nazbyt ruchliwa, by ją dokładnie zapamię- tać czy łączyć z nią jakieś idee. Podobnie listowie cmentarnych drzew było tu tylko szczątkowym zarysem, chociaż wszystkie detale grobowców były oddane wiernie, a każda dachówka odległych domów była dokładnie taka... Papież nie życzył im-bon voyage, czego w duchu spodziewał się Charles. Borrominł szybko przekazał jego i Kathinkę pod opiekę dwóch strażników, którzy zaprowadzili ich dalej, na kraniec papieskich włości. Charles nigdy nie dowiedział się, jak umówili się z Ob- cymi, ale po nadaniu krótkiego sygnału przez radio pojawiła się Mucha niosąca zapasowy plecak odrzutowy. Zgodziła się polecieć po drugi. Tymczasem Charlesowi pożyczono czarną sutannę, żeby upodobnić go trochę do przybysza. Tak wyposażeni, razem z Kathinką zostali odtransportowani przez Obcego w pobliże piramidy: jak dwa ubrane na czarno anioły. Wąt- pliwe, by zwiodło to ONZ, jednak taktyka ta miała w sobie coś przemawiającego do wyobraźni. Nowy święty Józef z Copertino, lewitu- jący w towarzystwie Latającej Zakonnicy. Czy Tarini, gdyby go ostrzeżono, mógłby naprawdę przechwyćić Kathinkę wysyłając grupę sił specjalnych lub śmigłowiec zaopatrzony w sieć? Możliwe. Wreszcie na pokładzie: tyle zbiorników, połączonych szarymi rozporami, rurami i rurkami, ceramicznymi drabinkami i pomostami, sto- jących blisko siebie niczym wielkie czarne paciorki. Pochyłe ściany piramidy wysyłały opalizujący, fosforyzujący blask. Gdzieś w głębi cicho mruczały obce maszyny... Zanurzony w zeroczuciowym zbiorniku Charles wzdrygnął się wspominając, jak pół tuzina Much pochwyciło jego i Kathinkę w swoje stalowe ramiona i zdarło z nich odzież. Wrzucono go w błotniście śliski płyn zbiornika, przetykany kleistymi włókienkami... żeby uto- nął? Na pewno żeby pozbawić go bodźców, zamknąć w czarnej, wypełnionej niemal po brzegi trumnie. Jednak okazało się, że pływa w zbiorniku niczym w Morzu Martwym. Kiedy pokrywa odcięła dostęp światła - przy czym Charles spa- zmatycznie łapiąc powietrze wydawał chrapliwe rzężenia, które ucichły, gdy przestał słyszeć - pojawiło się zapamiętane miejsce, ocza- rowując go. To była. Cytadela w Kairze. Właśnie zauważył Muchę dotykającą bogato zdobionej ściany meczetu, fragment arabeski, ekstatycznie po- ruszającą przy tym wąsami. Kiedy Charles dotarł w to samo miejsce, przyszło olśnienie; pokrętne, senne, częściowe zrozumienie i n t e n c j i Obcych i zasady budowy statku; sieć zbiorników na górze i na dole, i najgłębszy ze wszystkich wielki zbiornik zawierający Gruczoł, czarną, rozdętą masę o licznych oczach, ptasim dziobie i kilku otworach wydzielniczych, pozbawioną kończyn. Gruczoł. Przebłysk zrozumienia: przyczyn i niebezpieczeństwa. Później podryfował - popłynął - przez ścianę nicości wokół Kairu, najpierw do San Francisco, a teraz na Montmartre. Oto naprawdę pamiętne miejsca; nie tylko zachowane w pamięci, lecz rzeczywiste. Jak długo unosił się w zbiorniku? Stracił poczucie czasu. W końcu uświadomił sobie, co powinien zrobić, i kazał swojej niewidocznej, pozbawionej czucia ręce podnieść się; nie ręce jego widmowego ciała, które unosiło się nad cmentarzem, lecz ręce z krwi i kości, z którą stracił kontakt. Pokrywa nad jego głową uniosła się lekko i światło piramidy starło obraz Paryża. Ostrożnie podciągnął się w górę. Wrażenia powróciły gwałtownie, gdy śliski płyn zsunął się z niego jak futerał. Jeśli przedtem jedna z Much siedziała na pokrywie zbiornika, to teraz jedyna, która znajdowała się w zasięgu wzroku, przysiadła opierając się oń, podkurczyw- szy długie nogi jak pasikonik. Charles wyszedł na pomost, gdzie leżała pożyczona sutanna i jego bielizna. Czuł się odświeżony jak po masażu; kiedy się ubierał, wzbierała w nim wesołość. Czekał nie przejmując się upływem czasu - nad którym zdawał się mieć pełną kontrolę, mogąc go przyspieszać lub zwalniać - aż opodal otworzył się inny zbiornik i wynurzyła się siostra Kathinka. Zakonnica, naga. Zerknął i odwrócił oczy, po czym spojrzał jeszcze raz. Oprócz dość opalonej twarzy była tak biała jak ciała malowane przez Lucasa Cranacha, średniowiecznego piewcy bladości. Charles ujrzał te same wąskie biodra co na płótnach Cranacha, i te same strome, białe piersi - okrągłe, białe owoce, półkule małych jabłek. Była jednak wyższa i chudsza niż piękności Cranacha, a nogi miała bardziej muskularne dzięki długim godzinom baletowych ćwiczeń. Była piękna, chociaż spełniała wymogi współczesnych kryteriów piękności w nie większym stopniu niż krótkonoga zmysłowość Olivii. Charles był pierwszym mężczyzną, który ją z o b a c z y ł. Wcześniej, kiedy rozebrano go przemocą, wpadł w panikę. Teraz ciało Ka- thinki przemówiło do niego jednym słowem: nieosiągalna! Jeśli ciało drugiej osoby zawsze tworzyło w jego umyśle wizerunek, który aż za dobrze rozumiał, jeżeli zawsze widział w nim to, co już wiedział, to jak mógł być naprawdę podekscytowany? Dotykanie takiej osoby było tylko autopieszczotą; nie mogło nim wstrząsnąć, wytrącić z równowagi, doprowadzić do ekstazy, A jednak Kathince udało się to; tak jak Oliwii, jak Martine. Charles zamknął oczy; nie po to, by nie krępować Kathinki, ale by sprawdzić, czy jej marmurowy posąg utrwalił się w jego pamięci. Jednak oczy jego duszy zdradziły go; zapewne tak musiało być. Ujrzał tylko wysoki, biały, rozmazany kształt. Kiedy otworzył oczy, w pośpiechu nakładała habit. Oczy jej błyszczały. Oblizała wargi. - One pamiętają tak wiele, tak dokładnie! Nie zapamiętują miejsc tylko dla nich samych. Całe miasta są ich różańcami, na które nizają wspomnienia. Cóż za boska pamięć! Wykraczająca poza zwykłe znaczenie tego słowa. Pamięć, jaką Bóg zachował o Stworzeniu; a one wykorzystują ten... ten boski dar do katalogowania! Jej oczy lśniły po doznanym wstrząsie. - One są... urzędnikami, właśnie tak. Razem z tym Gruczołem mają władzę, prawda? Moc czynienia cudów. Mogą też być jak szarańcza, te Muchy. Mogą pochłaniać miejsca, jeśli stracą kontrolę nad tą siłą. mW pewnym sensie miała rację. Muchy ze swym Gruczołem nie tyle miały dostęp do "Boga", co do uniwersalnej siły informacji, do metapamięci Wszechświata; do pewnego wymiaru będącego funda- mentem rzeczywistości. Wykorzystywały siłę utrzymującą rzeczywistość, zachowującą jej ciągłość. Pamięć była źródłem tożsamości wszystkiego, jedynym ogniwem łączącym wrażenia i zdarzenia - nie tylko żywych istot, lecz całego fizycznego Wszechświata. Pamięć Much była tak doskonała... - One są chore - rzekł szorstko. - Ogarnięte obsesją. Zbyt jednostronnie rozwinięte. Szalone. Czyż te słowa nie dotyczyły i jego? O nie! Świadomie uniknął zimnego prysznica, jaki mogły nań ściągnąć jego zdolności, burząc wszelkie bariery między nim a innymi, niszcząc jego osobowość. Dlatego usiłował zapamiętać różne miejsca i sceny swojego życia, że- by znaleźć w nich oparcie. Muchy zapamiętywały rzeczywistość tak dobrze, że mogła ona stać się ofiarą ich myśli; tyle, że były jedynie - właśnie tak! - urzędnikami, zwykłymi referentami katalogującymi obce fakty, przypisującymi je do zapamiętanych obiektów, kolek- cjonującymi nowe miejsca jak puste karty kartoteki. Jednak kiedy tamta Mucha została zabita, zniknęła kopuła bazyliki Świętego Piotra. Ich moc wydostawała się na zewnątrz; oddziaływała na Olivię. To tej sile zawdzięczała swoje nadzwyczajne przebłyski intuicji, zdol- ność przepowiadania przyszłości... - Cuda bez wiary! - wykrzyknęła Kathinka. - Niebiosa, miasta Boga, wybudowanie przez urzędników z Piekła. Gorzej; urzędników zni- kąd. - Im wcześniej odlecą do domu, tym lepiej, co? Pozostawiając nam nasz świat i nasze rozmowy rozbrojeniowe, nasze zwykłe przekona- nia i niebezpieczeństwa. To co o nich mówimy, to głównie... s ł o w a. Pamięć, superpamięć; co o tym wiemy? Muchy zakładają, że je- steśmy do nich podobni, że budujemy kościoły, aby zapamiętać fakty! One nie są podobne do nas bardziej niż wieloryby. - Jeśli nie możemy się z nimi dzielić... połączyć się, jeśli one nie są ani Bogiem, ani diabłem... - zaczęła Kathinka. Cichy pomruk piramidy utonął w nagłym ryku silnika, szumie śmigieł helikoptera, brzęku metalu. Przez luk wsunęła się aluminiowa drabinka, tworząc pomost. Sądząc po odgłosach, przez inne luki także. Ludzkie głosy krzyczące: naprzód, naprzód! Zamaskowany ko- mandos uzbrojony w karabin maszynowy wdrapał się zwinnie jak małpa po drabince i zeskoczył na pokład. Blask nie obrócił go w po- piół. Następny komandos poszedł w jego ślady. Przybyli wspólnicy. - Całkowicie pokojowa akcja. Głupawo uśmiechnięty Tarini równie dobrze mógłby zachwalać jakiś towar. - Chciałeś powiedzieć: inwazja! - odparł Charles. Tarini wszedł do piramidy zaraz po tym, jak otrzymał raport, że została zajęta, a nieliczne Muchy obecne w środku unieruchomione. Prowizoryczne furtki z drucianej siatki zakrywały teraz wszystkie luki, ponieważ nikt nie wiedział, jak można by je zamknąć. Już kilka Much, wracających, by się opróżnić, krążyło lub unosiło się nad piramidą, nie mogąc dostać się do środka. Ponieważ nie podjęły żad- nych wrogich działań, nikt im nie przeszkadzał. - Żadnych ofiar, Carlo. Zdobyliśmy gwiazdolot. "My" - to znaczy kto? ONZ? NATO? CIA? ABCDE? - Statek napędzany przez paranormalny Gruczoł - rzekł Charles. - Napędzany przez co? Dyskusja rozpoczęta przy najbliższym luku wlotowym trwała krótko; po chwili dołączyła do nich Olivia. Ignorując Tariniego spojrzała na Charlesa. Popatrzyła na cień czasu, który spędził w zbiorniku, a później na zakonnicę. Nagle zaniosła się szaleńczym chichotem. - Lubieżniku - powiedziała do Charlesa. - Ty nie chcesz mnie; chcesz zakonnicy, jak pragnę pieprzyć! Potrzebujesz swojej Martine, któ- ra wyciągnie cię z tego bagna, ponieważ jest stuknięta. Och, kurwa; to kwestia gruczołów, prawda? Zawsze chodzi o gruczoły. Dotknęła rękami skroni. - Tak, tutaj, blisko Gruczołu, wizje są wyraźniejsze. Chodźmy go zobaczyć. Chcę popatrzeć na jego cienie! Może wtedy dowiemy się, w jakie gówno wdepnęliśmy dzięki tobie, Dino Fuchsie Prometeuszu! Wybaczcie ten wybuch. Wibracje roju wytrąciły Olivię z równowagi. Tarini wytrzeszczył oczy. - Dino fuksem Prometeusza? - Tak, jesteś pieprzniętym Prometeuszem! Chciałbyś wykraść ogień! Lecieć na Jowisza! Na grzbiecie sępa, który wyrwie nasze flaki! Odezwała się jedna z unieruchomionych Much: - Weźmiemy pasażera, jeśli chcecie... w podróż we śnie pamięci z Gruczołem... jeżeli powstrzymacie wasz zły atak, zły dla waszych miast. - Grozicie nam? - spytał Tarini. - Czym? Wasz statek został zdobyty, Mucho! Opanowaliśmy go. - To Gruczoł nad nim panuje - powiedziała Kathinka. - Co jest z tym gruczołem? Czy to ich żywe źródło energii? Królowa roju? No, wszystko co żyje, chce żyć. Gdzie to jest? - Tam, na dole, w tym dużym zbiorniku - rzekł Charles. - Jeśli się nie opróżnimy... - Zamknij się! Czarne. Miękkie. Ogromne niczym diugoń lub mors. Oczy, które widziały... co mogły widzieć w tych ciemnościach? Może to nie praw- dziwe oczy, lecz narządy pełniące inną funkcję? Unoszące się we własnych wydzielinach, które przepływały rurami do innych zbiorników. Westchnienia oddechu. Cienie pełzające we wnętrzu zbiornika... Jak opisać cienie tym, którzy ich nie widzieli? Może jako negatyw fotografii istniejący równocześnie z innym, później wykonanym zdję- ciem. Podwójne, czarno-białe naświetlenie. Obraz duchów. Tu było wiele cieni Obcych. A właściwie wyraźniej się je dostrzegało. Od kiedy krzykiem utorowałam sobie drogę na pokład statku - przejście dla osobistego przedstawiciela Prezydenta! - byłam jeszcze bar- dziej odmieniona wiedzą o przeszłości, o Kathince, Tarinim, a szczególnie o Charlesie; całe jego życie zobrazowane w biograficznej au- rze cieni, jakby był jakimś miejscem. Istota ludzka musi unikać tego tygla, stopienia się, inaczej zatraca poczucie kierunku. Tak zostaliśmy stworzeni; oddaleni od siebie, szu- kający dróg do zrozumienia innych, lecz nie wtapiający się w nich - nie tak jak Muchy. Ludzie potrzebują jednego punktu widzenia, a nie obrazu z mozaikowatej siatkówki. Ja na ten punkt wybrałam Charlesa, ponieważ wi- działam go najpełniej ze wszystkich. Aby opowiedzieć tę historię, wybrałam jego oczy, jego głos, jego pragnienia. Cienie pełzały we wnętrzu zbiornika... Dawno temu przodkowie Much zaznaczali otoczenie sygnałami zapachowymi Nowe doświadczenia były kodowane w molekułach i do- póki nie zostały wydalone, Mucha nie mogła niczego zapomnieć; jej wiedza nie malała. Wszystko, czego doznała, pozostawało w pełni rzeczywiste; w rozbudowanej, ciągłej, natychmiastowej rzeczywistości, która pęczniała wiedzą, chyba że rozładowano ją na skałach, ścieżkach lub łodygach roślin, by w końcu się rozwiała. Napotykając wszystkie te sygnały, Muchy żyły życiem wszystkich członków społeczności niemal tak intensywnie jak swoim własnym. Każda uczestniczyła w życiu innych. Prawie udało im się stworzyć zbiorową inteligencję. Większe, rzadsze, nieruchawe samice pływały w sadzawkach swoich własnych wydzielin, które były w stanie przejąć - utrwalić - wydzielane molekuły pamięci dostarczane przez od- wiedzające je, wędrujące po świecie samce. W tych sadzawkach chowały się młode, ucząc się, co to znaczy być Muchą. W miarę jak zespół ich zbiorowych doznań stawał się bardziej złożony, rozwijał się konflikt zmysłów. To co Mucha zwęszyła i czego skosztowała, to widziała i słyszała. Zatem tego, co widziała, powinna była i kosztować. Muchę przytłaczał ogrom doznań, których oso- biście nie doznała. Samice, Gruczoły, odkryły zasady procesu sortowania. Wprowadziły sposób porządkowania świata tak, aby nie był już chaotycznym zbiorem wspomnień. I tak Muchy zaczęły tworzyć porządne mury, budowle, miasta - a każde z sadzawką na środku, w której zawierała się pamięć o danym mieście, uporządkowana wiedza zakodowana w zapamiętany wzór. Miasto było myślą, myśl była miastem. Wytwo- rzyła się cywilizacja. Gruczoły, centra zbiorowej świadomości, uległy przemianie do metapamięci, stały się polami informacji leżącymi u podstaw rzeczywi- stości. Miasteczka, miasta i wyobrażenia tych miast wraz z informacjami zakodowanymi w każdej ich cząsteczce stały się całkowicie zgodne w superprzestrzeni... Oto cienie, które widziałam wokół unoszącego się w zbiorniku Gruczołu; na tyle byłam w stanie je zrozumieć. I ta wizja skazała mnie na wieczne wygnanie. Niewiele więcej pozostało do opowiedzenia. Och, tak. - Melduję, że centrum Pragi zniknęło! - Co takiego? - Generał Doyle mówi, że zniknęło. Niczego tam nie ma; tylko pusta, płaska przestrzeń. Zniknęło jak ta kopuła! Mucha, nie dopuszczona do swojego roju, spadła do Lake Albano. A może rzuciła się w nie. Obładowana wspomnieniami, przeciążyła swój plecak odrzutowy. To co pamiętała, przemienione w superprzestrzeni, zostało wymazane, stracone. Trzeba było utraty kilku innych miejsc - starej Mombasy, Gandawy, środka Nowego Orleanu - żeby Tariniemu rozkazano wycofać się z piramidy i wpuścić powracające Muchy, by się opróżniły. Po tym wszystkim Obcy dalej robili swoje, latając tu i tam, zapamiętując wielkie miasta świata. Ci zwariowani, niby potężni przybysze byli teraz jeszcze skrupulatniej pilnowani przez siły bezpieczeństwa. Pozostali na Ziemi przez jeszcze jeden rok - dla mnie niezwykle wyczerpujący, ponieważ przez tak długi czas musiałam się trzymać z dala od innych ludzi na tyle, na ile pozwalała na to moja praca. By- łam w tym teraz aż za dobra; to by mnie zniszczyło. Mimo że od roju oddzielał mnie cały ocean, mogłam się wtopić - w innych ludzi. Co do ich techniki, która zarówno pozwoliła im stwierdzić nasze istnienie, jak i pokonać dzielące ich od nas lata świetlne, to zapewne tego też dokonali dzięki swej sztuce zapamiętywania przez dostęp do superprzestrzeni, w której zapisywane są wszystkie wydarzenia, rozproszone równomiernie niczym hologram, i dzięki umiejętności świadomego "zapominania" o odległości między ich ojczystą planetą a naszą, a nie za pomocą manipulowania jakąś hipersiłą (chociaż może dysponują i tym). A jednak biorą pasażera do gwiazd, do swojej ojczyzny, żeby sam się przekonał! Gdyby człowiek mógł odbierać rzeczywistość tak jak one! Podtrzymali tę propozycję, chociaż z góry wiadomo było, że będzie mogła z niej skorzystać tylko któraś z osób, które brały bezpo- średni udział w wydarzeniach. Najwidoczniej istota ludzka musi polecieć do gwiazd, nawet z biletem w jedną stronę i bez możliwości przysłania kartki 'z pozdrowie- niami - choćby tylko po to, żeby wiedziano, że taką podróż podjęto. Kto będzie tą osobą? Charles? Och, nie. Nowy Orlean zniknął i Charles musiał znów spotkać Martine. Teraz kiedy poznał zwariowanych przybyszów, może zaczął lepiej rozumieć tajniki jej serca. Może wejdzie do domu wariatów, świadomy wszystkich wypisanych na nim znaków, i może zdoła wskazać jej wyjście, sposób, w jaki Martine może stać się jedną, kompletną osobowością. A więc Kathinka? - która za tysiąc lat mogłaby zostać kanonizowana za swoje poświęcenie? Nie, to by ją zgubiło, zniszczyło jej wiarę. Wiara to przekonanie o istnieniu nadistoty. Muchy nie potrzebowały takiej wiary, skoro już były częścią nadistoty, z nadpamięcią umiej- scowioną w innym wymiarze czasoprzestrzeni. Lata świetlne od Rzymu, Kathinka mogłaby zwiedzać pozbawiony kopuły bazyliki Wa- tykan, kiedy tylko by chciała, jednak widok ten ukazałby jej tylko - i to nieuchronnie - wpisane w mury życie niewiernych Much, które uwalniały się od ciśnienia pamięci w świeżych, pustych miejscach Ziemi. Tarini? Ha! Ten upadły Prometeusz szpiegostwa wygnany na obcą gwiazdę, z dala od kłopotów? Lepiej miał się w Hondurasie, dokąd go karnie przeniesiono. Nie, to ja. Olivia. Ponieważ utraciłam swój życiowy kompas. Na Ziemi wtopiłabym się, co oznacza, że stałabym się szalona jak Martine, tylko bardziej - byłabym kilkoma osobami naraz. Moja igła wskazywała teraz tylko w dal, w dal, gdzie sąsiedzi będą choć trochę do mnie podobni. I jednocześnie tak krańcowo odmienni, że będę mogła pozostać sobą. Ja, Olivia, śniąca teraz tę opowieść w zbiorniku Gruczołu, z którym łączą się wszystkie pozostałe statki zbiorniki, prowadząca narrację tak, jak nauczono mnie mówić o ruinach Koloseum, kamień po kamieniu, część po części, tak by mogła być odgrywana w tym teatrze pamięci, niezapomniana. Tylko jak ją zrozumieją jej przyszli czytelnicy, Obcy? Joanna Russ Nadchodzą nowe czasy Katy prowadzi jak wariatka; na zakrętach jechałyśmy chyba ponad 120. Ale ona ma talent, jest wyjątkowo dobra i widziałam już, jak w jeden dzień rozbiera cały samochód na części i montuje go z powrotem. W miejscu mego urodzenia na Chwilowie zajmowano się głów- nie maszynami rolniczymi, więc brak mi odpowiedniego przygotowania do zmagań z lewarkiem na pięć biegów przy dzikich szybko- ściach i nie daję się do tego nakłonić. Natomiast jazda Katy nie przeraża mnie nawet na owych zakrętach, w środku nocy, na wiejskich drogach tak kiepskich, jak to tylko możliwe jedynie w naszym okręgu. Moją żonę cechuje jednak pewna osobliwość - nie bierze do rąk broni. Dawniej bywało, że wyruszała bez broni na wielodniowe wędrówki po lasach za 48 równoleżnikiem. Ja bym się na to nie zdobyła. Wspólnie z Katy mamy troje dzieci, jedno jej i dwoje moich. Na tylnym siedzeniu śpi Yuriko, moja najstarsza córka, śniąc sny dwuna- stolatki o miłości i wojnie: ucieka na morze, poluje na północy, marzy o osobliwie pięknych ludziach w osobliwie pięknych okolicach - wszystkie takie bzdury, jakie się wymyśla wkraczając w dwunasty rok życia, kiedy budzą się gruczoły. Któregoś pięknego dnia, podob- nie jak wszystkie inne, ona też zacznie znikać na całe tygodnie, po czym wracać będzie umorusana i dumna, że zadźgała nożem pierw- szego kuguara lub ustrzeliła pierwszego niedźwiedzia, przywlecze ze sobą jakąś ohydnie niebezpieczną zdechłą bestię, której nigdy nie wybaczę tego, co mogła była zrobić mojej córce. Yuriko twierdzi, że jazda Katy ją usypia. Jak na osobę, która walczyła w trzech pojedynkach, boję się stanowczo zbyt wielu rzeczy. Starzeję się. Powiedziałam to mej żonie. - Masz trzydzieści cztery lata - rzuciła. Lakoniczna, że aż słów brak, ta moja połowica. Mignęła światełkami na tablicy rozdzielczej - zostały jeszcze trzy kilometry, a droga sta- le się pogarsza. Z odległych pól elektryzująco-zielone drzewa pędzą w świetle reflektorów i wokół samochodu. Sięgnęłam ręką do za- suwy, którą przytwierdzamy kieszeń do drzwi, i na kolanach położyłam strzelbę. Za nami poruszyła się Yuriko: mojego wzrostu, ale oczy Katy, jej twarz. Katy mówi, że silnik samochodu jest tak cichy, że aż słychać oddech dobiegający z tylnego siedzenia. Kiedy nade- szła depesza, Yuki była w samochodzie sama i z zapałem odcyfrowała kropki i kreski (co za głupota montować szerokozakresowy od- biornik koło silnika spalinowego, lecz większa część Chwilowa jest na parę). Moja szałowa i barwna latorośl wyskoczyła z samochodu wrzeszcząc na całe gardło, więc oczywiście ona też musiała pojechać. Intelektualnie byłyśmy do tego przygotowane od samego założe- nia Kolonii, od momentu kiedy została porzucona, ale teraz to zupełnie co innego. To jest straszne. - Mężczyźni! - wrzasnęła Yuki dając susa ponad drzwiami samochodu. - Wrócili! Prawdziwi Ziemianie! Spotkałyśmy ich w kuchni domu nie opodal miejsca, gdzie wylądowali; okna były otwarte, nocne powietrze bardzo łagodne. Przy par- kowaniu wyminęłyśmy wszelkie możliwe środki lokomocji, parowe traktory, samochody ciężarowe, platformę, nawet rower. Lidia, nasz biolog okręgowy, przezwyciężyła swą północną małomówność na tyle szybko, że zdążyła już pobrać próbki krwi oraz moczu, a teraz siedziała w głębi kuchni i zdumiona kiwała głową nad wynikami; ona (bardzo duża, bardzo płowa, bardzo nieśmiała, zawsze oblana bo- lesnym rumieńcem) zmusiła się nawet do tego, by wygrzebać stare podręczniki do języków - chociaż ja nawet przez sen potrafię mówić dawnymi językami. I mówię. Lidia czuje przy nas skrępowanie; my jesteśmy Południowcami, ze zbytnią fantazją. Naliczyłam w kuchni dwadzieścia osób, wszystkie najtęższe głowy Kontynentu Północnego. Phyllis Spet przyleciała chyba szybowcem. Yuki była jedynym dzieckiem. Potem zobaczyłam tych czterech. Są więksi niż my; więksi i szersi w ramionach. Dwaj byli wyżsi ode mnie, choć ja jestem niezwykle wysoka, metr osiemdziesiąt na bo- saka. Bez wątpienia są spokrewnieni z naszym gatunkiem, ale daleko, niesamowicie daleko i ani wtedy nie umiałam, ani teraz nie potra- fię objąć oczyma kształtu tych dziwnych ciał. Nie mogłam zdobyć się na to, by ich dotknąć, mimo że ten, co mówił po rosyjsku - ależ oni mają głosy! - chciał "podać dłoń"; pewnie zwyczaj z zamierzchłych czasów. Mogę stwierdzić jedynie, że były to małpy o ludzkich twarzach. Wyglądało na to, że on ma jak najlepsze chęci, ale ja się zorientowałam, że cofam się ze zgrozą przez całą nieomal kuchnię, po czym roześmiałam się przepraszająco - i zaraz, żeby dać dobry przykład (międzygwiezdne przyjazne stosunki, przemknęło mi przez myśl) jednak w końcu "podałam rękę". Twarda, bardzo twarda dłoń. Oni są masywni jak woły robocze i mają niskie, stłumione głosy. Yuriko wślizgnęła się pomiędzy dorosłych i z rozdziawionymi ustami wpatrywała się w m ę ż c z y z n. On odwrócił głowę - tego zaimka i formy gramatycznej nie było w naszym języku od sześciuset lat - i spytał łamanym rosyjskim: - Kto to? - Moja córka - powiedziałam i dorzuciłam (irracjonalnie dając się ponieść dobrym manierom, którym ulegamy w chwilach obłędu): - Moja córka, Yuriko Janetson. Używamy patronimiku - choć nazwalibyście go może raczej matronimikiem. Roześmiał się mimo woli, a Yuki, wielce niezadowolona z takiego obrotu sprawy, zawołała: - Myślałam, że będą przystojni! Phyllis Helgason Spet, która pewnego dnia zginie z mojej ręki, rzuciła przez całą kuchnię zimne, oskarżające, jadowite spojrzenie zdając się mówić: "Uważaj na to, co powiesz. Wiesz, co mogę zrobić". Prawda, że mój status formalny jest niski, ale Pani Prezydent wpakuje się w poważne tarapaty, jeśli nadal będzie uznawać wywiad przemysłowy za dobrą, uczciwą rozrywkę. Wojny i pogłoski o wojnach, jak powiedziane jest w jednej z ksiąg naszych przodków. Przetłumaczyłam słowa Yuki na łamany rosyjski, niegdyś naszą wspólną mowę, a m ę ż c z y z n a znowu się roześmiał. - Gdzie są wszyscy wasi ludzie? - spytał nawiązując rozmowę. Znowu przetłumaczyłam i popatrzyłam kolejno po wszystkich twarzach: Lidia zakłopotana (jak zwykle), Spet ze zmrużonymi oczyma obmyśla jakiś cholerny plan, Katy bardzo blada. - To jest Chwilowo - rzekłam. Wyglądał, jakby to mu nic nie mówiło. - Chwilowo - powtórzyłam. - Pamiętasz? Czy macie archiwa? W Chwilowie była zaraza. Miał średnio zainteresowaną minę. Głowy stojących w głębi kuchni poodwracały się ku nam i dostrzegłam delegatkę miejscowego par- lamentu profesjonalistek; do rana zostaną zwołane plenarne sesje wszystkich miejskich zgromadzeń, każdej rady okręgowej. - Zaraza? - rzekł. - To wyjątkowo przykre. - Tak. Wyjątkowo przykre. W jednym pokoleniu wyginęła połowa ludności. Dopiero teraz był pod odpowiednim wrażeniem. - Chwilowo miało szczęście - ciągnęłam. - Miałyśmy dużą podstawową pulę genów, wybrano nas ze względu na wyjątkową inteligencję, dysponowałyśmy wysoko rozwiniętą techniką, pozostała dość liczna ludność, w której każda dorosła osoba wyspecjalizowała się w dwu lub trzech dziedzinach. Gleba jest dobra, a klimat łagodny jak w raju. Jest nas teraz trzydzieści milionów. W przemyśle rozwój przybiera lawinowe tempo - rozumiesz? potrzeba nam siedemdziesięciu lat i będziemy miały kilka wielkich miast, wiele ośrodków przemysło- wych, pełnoetatowych fachowców, radiooperatorów, maszynistów; tylko siedemdziesięciu lat i nie trzeba będzie trawić trzech czwartych życia w gospodarstwie. Usiłowałam wyjaśnić, jakim utrudnieniem dla artystek jest fakt, że mogą tworzyć w pełnym wymiarze godzin dopiero na starość; że po- zostaje bardzo niewiele takich, które mogą być wolne tak jak Katy i ja. Starałam się też nakreślić zarys naszego ustroju oraz obu izb - profesjonalnej i geograficznej; powiedziałam mu, że rady okręgowe zajmują się sprawami zbyt doniosłymi dla pojedynczych miast. I że kontrola urodzeń nie stanowi zagadnienia politycznego, jeszcze nie teraz, choć z czasem może to nastąpić. To był newralgiczny punkt w naszej historii; dajcie nam tylko czas. Nie było żadnego powodu, by poświęcać jakość życia dla obłąkańczego pędu ku uprzemysłowie- niu. Niechaj wolno nam będzie zachować własne tempo. Potrzebny nam tylko czas. - Gdzie są ludzie? - spytał ten monoman. W tej chwili uświadomiłam sobie, że jemu nie chodzi o ludzi w ogóle, że ma na myśli m ę ż c z y z n; nadał temu słowu znaczenie, któ- rego Chwilowo nie znało od sześciu wieków. - Wymarli - odparłam. - Trzydzieści pokoleń temu. Wreszcie to chyba go ogłuszyło. Zabrakło mu tchu. Zrobił ruch, jakby chciał wstać z krzesła, na którym siedział; położył rękę na sercu, przyjrzał się nam wszystkim po kolei z wyrazem przedziwnej mieszaniny zgrozy i sentymentalnej tkliwości. Po czym stwierdził poważ- nie i szczerze: - Wielka tragedia. Czekałam, niezbyt rozumiejąc. - Tak - rzekł i znowu zaczerpnął tchu, z uśmiechem, jakim osoba dorosła obdarza dziecko, tym osobliwym uśmiechem, który mówi, że coś jest ukryte w zanadrzu i niebawem się pojawi wśród okrzyków zachęty i radości: "Wielka tragedia. Ale już po wszystkim". I znowu popatrzył na nas z przedziwnym uszanowaniem; tak jakbyśmy były kalekami. - Przystosowałyście się w sposób zdumiewający - rzekł. - Do czego? - spytałam. Robił wrażenie zakłopotanego, wyglądał głupkowato. W końcu rzekł: - Tam, skąd pochodzę, kobiety nie ubierają się tak nieciekawie. - Za to tak, jak wy? - rzuciłam - Jak panna młoda do ślubu? Mężczyźni byli srebrni od stóp do głów; nigdy nie widziałam czegoś równie jaskrawego. Już, już miał odpowiedzieć, ale potem widocznie się rozmyślił i znowu obdarzył mnie uśmiechem. Z osobliwym uniesie- niem, jakbyśmy były jednocześnie czymś dziecinnym i cudownym, jakby wyświadczał nam ogromną przysługę, niezdarnie nabrał tchu i oznajmił: - No więc jesteśmy tutaj. Spojrzałam na Spet, Spet spojrzała na Lidię, Lidia spojrzała na Amalię, która jest przewodniczącą miejscowego zgromadzenia, Amalia popatrzyła nie wiem już na kogo. Zaschło mi w gardle. Nie cierpię tutejszego piwa, które rolniczki żłopią, jakby ich żołądki miały iry- dową wyściółkę, ale mimo to wzięłam je od Amalii (to jej rower widziałyśmy przed domem, gdy parkowałyśmy) i wypiłam duszkiem. Zanosiło się na to, że prędko się to nie skończy. - Owszem, jesteście tu - powiedziałam i uśmiechnęłam się (czując się jak idiotka); zastanawiałam się poważnie, czy szare komórki mę- skich Ziemian pracują odmiennie od umysłów ziemskich kobiet, lecz tak być nie mogło, bowiem w przeciwnym razie gatunek wyginął- by dawno temu. Wieść rozesłano już drogą radiową po całej planecie i z Warny przysłano nam samolotem jeszcze jedną osobę ze zna- jomością rosyjskiego; zatem kiedy m ę ż c z y z n a dał nam do oglądania zdjęcia żony, która wyglądała jak kapłanka jakiegoś tajemnego kultu, ja postanowiłam zupełnie się wycofać. Mężczyzna zamierzał wypytywać Yuki, więc pomimo jej gwałtownych protestów wy- pchnęłam ją do pokoju, a sama wyszłam na główną werandę. Kiedy wychodziłam, Lidia wyjaśniała różnicę między dzieworództwem (co jest tak łatwe, że może być praktykowane przez wszystkich), a naszą procedurą, która polega na zespoleniu jaj. Dlatego dziecko Katy wygląda też jak ja. Lidia następnie mówiła o procesie Anskiej i o Katy Anskiej, naszej jedynej, genialnej uczonej prawdziwej chodzącej encyklopedii, pra-, pra-, nie wiem ile razy prababci mojej Katarzyny. W jednej z przybudówek nadajnik Morse'a cichutko gadał sam ze sobą; na linii operatorki flirtowały i opowiadały sobie kawały. Na werandzie stał mężczyzna, drugi wysoki mężczyzna. Przyglądałam się jemu przez kilka chwil - gdy chcę, potrafię poruszać się bar- dzo cicho - a kiedy dałam się zauważyć, on zaraz przestał szeptać do niewielkiego aparatu zawieszonego na szyi. Po czym rzekł spokoj- nie i doskonale po rosyjsku: - Czy wiesz, że na Ziemi znów wprowadzono równość seksualną? - Ty jesteś prawdziwy, tak? - spytałam. - Ten drugi jest na pokaz. Okazja do wyjaśnienia pewnych spraw przyniosła wielką ulgę. Grzecznie skinął głową. - Jako naród nie jesteśmy za bardzo rozgarnięci - rzekł. - W ciągu kilku minionych wieków wyrządzono zbyt wiele genetycznych szkód. Promieniowanie. Narkotyki. Moglibyśmy skorzystać z genów z Chwilowa, Janet. Nieznajomi nie zwracają się do siebie po imieniu. - Możecie mieć tyle komórek, żeby się w nich potopić - rzuciłam. Wyhodujcie sobie własne. Uśmiechnął się. - Nie chcemy postępować w ten sposób. - Zauważyłam, że za jego plecami Katy weszła w krąg światła, który tworzyły zabezpieczone siatką drzwi. Mężczyzna mówił dalej cicho, uprzejmie i chyba nie szydził ze mnie, ale mówił z pewnością siebie kogoś, kto zawsze dys- ponował nadmiarem sił i pieniędzy, kto nie wie, co to znaczy być drugorzędnym, czy prowincjonalnym. Jest to tym dziwniejsze, że jesz- cze przedwczoraj powiedziałabym, iż to dokładny opis mnie samej. - Rozmawiam z tobą, Janet, gdyż przypuszczam, że ty masz tutaj najwięcej wpływu na ogół. Oboje wiemy równie dobrze, że hodowla partenogenetyczna ma wiele różnorakich, swoistych braków, i nie zamierzamy - jeśli tylko da się tego uniknąć - wykorzystać was do czegoś podobnego. Wybacz, nie powinienem był użyć słowa "wykorzystać". Z pewnością jednak rozumiesz, że ten typ społeczeństwa jest nienaturalny. - Ludzkość jest nienaturalna - wtrąciła Katy. Pod lewą pachą trzymała strzelbę. Czubek jej jedwabistej głowy nie sięga nawet mojego obojczyka, ale Katy jest twarda jak stal. Mężczyzna poruszył się mając na ustach ów dziwny uśmiech uszanowania (którym obdarzył mnie jego towarzysz, lecz on jak dotąd nie), a broń znalazła się w zaciśniętych palcach Katy, jak gdyby strzelała z niej całe życie. - Zgadzam się - odparł mężczyzna. - Ludzkość jest nienaturalna. Sam powinienem o tym wiedzieć; mam metal w zębach i metalowe nity tutaj. - Dotknął ramienia. - Foki są zwierzętami haremowymi - dodał - i tacy są ludzie; małpy spółkują na prawo i lewo i ludzie też są ta- cy; gołębie są monogamiczne i bywają tacy ludzie; są nawet ludzie żyjący w celibacie oraz homoseksualiści. Jak słyszałem, bywają też i homoseksualne krowy. Ale w Chwilowie tak czy owak czegoś brak. Zaśmiał się półgłosem. Chciałabym wierzyć, że śmiech ten był jedynie skutkiem nerwów. - Mnie nie brak niczego - rzekła Katy - jeśli pominąć to, że życie nie jest wieczne. - A wy kim jesteście? - mężczyzna ruchem głowy wskazał ją i mnie. - Żonami - odparła Katy. - Jesteśmy po ślubie. Znowu ten gardłowy śmiech. - Niezły układ ekonomiczny - stwierdził - do pracy i przy opiece nad dziećmi. Równie dobry, jak każdy inny, jeżeli dziedziczność zo- stawić losowi, jeśli wasze rozmnażanie ma przebiegać wedle tego samego wzoru. Zastanawiam się jednak, Katarzyno Michaelson, czy nie istnieje coś lepszego, co mogłabyś zapewnić swym córkom. Ja wierzę w instynkty, nawet w Człowieka i nie mogę pojąć, że wy obie - mechanik i jakiś szef policji, prawda? nie wyczuwacie, że nawet wam czegoś brak. Oczywiście rozumiecie to intelektualnie. Tutaj jest tylko połowa gatunku. Do Chwilowa muszą wrócić mężczyźni. Katy nie odezwała się. - Według mnie, Katarzyno Michaelson - mężczyzna łagodnie mówił dalej - właśnie ty bardziej niż inne skorzystałabyś na takiej zmianie. Obszedł strzelbę Katy i znalazł się w kręgu światła padającego przez drzwi. Myślę, że właśnie wtedy dostrzegł moją bliznę, która jest praktycznie niewidoczna, jeśli światło nie pada od tej strony; cienka linia biegnąca od skroni do podbródka. Większość ludzi w ogóle o niej nie wie. - Skąd się to wzięło? - spytał. - Dostałam w ostatnim pojedynku - odparłam z mimowolnym grymasem. Przez kilka chwil staliśmy nastroszeni na siebie (absurdalne, lecz prawdziwe), po czym mężczyzna wszedł do domu i spuścił siatkę w drzwiach. Katy powiedziała łamiącym się głosem: - Ty cholerna idiotko, nie potrafisz poznać, kiedy nas obrażają? Wycelowała broń, by strzelić do niego przez siatkę, ale doskoczyłam, nim zdążyła wypalić, i podbiłam strzelbę; spudłowała, a kula wywierciła dziurę w podłodze werandy. Katy trzęsła się i w kółko powta- rzała: - Nigdy jej nie dotykałam, bo wiedziałam, że kogoś zabiję, wiedziałam, że kogoś zabiję. W domu pierwszy mężczyzna, ten, z którym rozmawiałam najpierw, dalej opowiadał o ponownej kolonizacji i odnajdywaniu tego, co Ziemia utraciła. Podkreślał zyski dla Chwilowa: handel, wymianę myśli, oświatę. On też stwierdził, że na Ziemi znów wprowadzono równość seksualną. Katy oczywiście miała rację; trzeba było skasować ich na miejscu. Do Chwilowa przybędą mężczyźni. Kiedy jedna cywilizacja posiada potężną broń, a druga nie ma nic, to łatwo przewidzieć rezultat. Pewnie mężczyźni i tak w końcu by się zjawili. Lubię jednak rozmyślać o tym, że za sto lat moje praprawnuczki potrafiłyby ich przepędzić lub walczyć z nimi do upadłego; lecz nawet to nie zmienia sytuacji. Całe życie pamiętać będę tych czterech, po raz pierwszy spotkanych mężczyzn o muskulaturze byka, którzy na chwilę wprawdzie, ale przecież dali mi odczuć moją małość. Katy mówi, że to nerwicowa reakcja. Pamiętam wszystko, co wydarzyło się tego wieczora; pamię- tam podniecenie Yuki w samochodzie i rozdzierający serce szloch Katy, gdy wróciłyśmy do domu; potem jej pieszczoty, jak zwykle nieco stanowcze, ale cudownie kojące i pocieszające. Pamiętam, jak niespokojnie snułam się po domu, gdy Katy już usnęła, a jej odrzu- cone nagie ramię oświetlała smuga światła z hallu. Od tego całego prowadzenia samochodu i naprawiania maszyn muskuły jej ramion przypominają metalowe pręty. Niekiedy śnię o jej ramionach. Pamiętam też, że powędrowałam do pokoju dziecinnego, wzięłam na ręce dziecko mojej żony i chwilę drzemałam czując na kolanach wzruszające, zadziwiające ciepło dziecka, a w końcu wróciłam do kuchni, gdzie zastałam Yuki, która szykowała sobie ostatnią kanapkę przed snem. Moja córka ma wilczy apetyt. - Yuki - zagadnęłam - czy myślisz, że mogłabyś zakochać się w mężczyźnie? Yuki zaniosła się szyderczym śmiechem. - Prędzej w trzymetrowej żabie! - rzekło moje taktowne dziecko. A jednak mężczyźni wybierają się do Chwilowa. Ostatnio przesiaduję całymi nocami przepełniona niepokojem ze względu na męż- czyzn, którzy przybędą na tę planetę, o moje dwie córki i o Bettę Katharinason, o to, co stanie się z Katy, ze mną, z moim życiem. Cza- sopisma naszych antenatek są jednym przeciągłym krzykiem bólu i sądzę, że powinnam być teraz zadowolona, ale nie można odrzucić sześciu wieków czy choćby (jak to ostatnio odkryłam) trzydziestu czterech lat. Czasami śmieję się z pytań, wokół których ci czterej mężczyźni krążyli przez cały wieczór, ale na to, by je postawić, nie starczyło im odwagi. Przyglądali się tylko nam wszystkim, wie- śniaczkom w kombinezonach, ogrodniczkom w płóciennych spodniach i prostych bluzach: której z was przypadła rola mężczyzny? Tak jakbyśmy ~ nusiały powielać ich błędy! Mam poważne wątpliwości, czy na Ziemi przywrócono równość seksualną. Nie lubię myśleć, że ze mnie ktoś kpi, że ktoś ustępuje Katy ze względu na jej rzekomą słabość, że Yuki czuje się nieważna lub głupia, że resztę moich dzieci podstępnie pozbawia się pełni człowieczeństwa lub że staną się sobie obce. I obawiam się, że moje osiągnięcia spadną z poziomu, na którym były - albo który moim zdaniem reprezentowały - do niezbyt ciekawych osobliwości rasy ludzkiej, do cudactw, o jakich się czyta na końcu książki, do rzeczy, z których czasem można się pośmiać, bowiem są egzotyczne i osobliwe, ale nie wywierają żadnego wraże- nia, są czarujące, ale bezużyteczne. Słów brak, by wyrazić, jaki to sprawia mi ból. Przyznacie, że dla kobiety, która walczyła w trzech pojedynkach i zabiła wszystkich przeciwników, uleganie takim strachom jest śmiechu warte. Jednak to, co teraz czai się za rogiem, to pojedynek tak wielki, że nie sądzę by starczyło mi nań odwagi; mówiąc słowami Fausta: "Verveile doch, du bist so schón!". Zachowaj to takim, jakim jest. Nie zmieniaj. Niekiedy nocą wspominam pierwotną nazwę tej planety zmienioną przez pierwsze pokolenie naszych antenatek, przez te osobliwe ko- biety, dla których, po wymarciu mężczyzn, prawdziwa nazwa chyba musiała być zbyt bolesnym przypomnieniem. Obserwuję, jak wszystko się odmienia, i bawi mnie to, chociaż zaprawione jest goryczą. Przeminie także i to. Wszystko, co dobre musi się skończyć. Weźcie moje życie, ale nie zabierajcie jego treści. Chwilowo. Tanith Lee Madonna Maszyny Industrialne kantyczki Wyśpiewują stal Sekretny język, Ból. John Kaiine Dotknij dotknij dotknij tarczy i tarcza się obraca. Teraz na lewo, a teraz na prawo. Szare światło migocząc spływa w dół po spiralnym zwoju: pół mili poniżej platformy, tam gdzie spirala się kończy, dźwignia podnosi swój łeb lewiatana. T i n g mówi dzwonek. I proces jest zakończony. peter siedzi na ławce. Obserwuje figury przesuwające się bezgłośnie po. ekranie. Po upływie jednej siedemdziesięciosekundowej jed- nostki na ekranie rozbłyskuje miękka poświata. peter znowu wyciąga rękę i dotyka dotyka dotyka tarczy, i tarcza się obraca, w lewo i w prawo, szare światło umyka w dół po wężowo skręconym zwoju, w dół w dół w półmrok poniżej, a tam lewiatan podnosi łeb i t i n g od- zywa się dzwonek. I proces jest zakończony. A peter siedzi na swojej ławce obserwując przesuwające się figury, dopóki nie minie kolejna jednostka siedemdziesięciu sekund i nie rozbłyśnie światełko, a wtedy on wyciąga rękę i dotyka, obrót, w lewo, w prawo, migotanie, w dół, do góry i t i n g. Czasami, siedząc lub dla odmiany stojąc przez jedną czy dwie jednostki, kiedy przypomni mu o tym przechodzący mechaniczny dozor- ca, peter myśli. Myśli o tym, czy jest już głodny, a jeśli tak, to wyjmuje z kombinezonu prasowany batonik i zjada go. Albo jeśli jest spragniony, naciska rurkę w srebrnoszarej ścianie obok ławki i rurka dostarcza mu witaminowy napój. Albo rozmyśla o swoim domo- wym mówdo, które opowiada mu o różnych rzeczach lub odpowiada na pytania, jeżeli peter ma jakieś pytania, lub usypia go mrucze- niem. Albo przygląda się innym ludziom, którzy siedzą lub stoją przed swoimi sekcjami na platformie; szeregi ludzi rozstawionych co sześć lub siedem metrów. Spędził wśród nich całe swoje dorosłe życie. To są ci sami ludzie, z którymi zawsze tutaj był. Od dwudziestu pięciu lat, kiedy na początku okresu dziennego budzi go tryl mechanicznego skowronka, peter słyszy inne mechaniczne skowronki w głównym budynku dystryktu d włączające się jeden po drugim, żeby obudzić tamtych. Potem wszyscy, tak samo jak on, wchodzą do ka- bin sanitarnych, pozbywają się produktów przemiany materii, zostają umyci i wysuszeni, przechodzą do blatów żywieniowych i zostają nakarmieni, odbywają niezbędny dla zdrowia spacer dwa razy dziennie korytarzem długim na dwa tysiące metrów. Windą zjeżdżają na ulicę, gdzie bladoszare pionowe i poziome płaszczyzny rozciągają się coraz dalej i dalej, zjawia się aerobus, wsysa ich i przenosi tutaj, razem, do serca Maszyny. peter zna imiona niektórych swoich sąsiadów. Ale tak naprawdę nigdy z nimi nie rozmawiał. To nie ma sensu. O czym mieliby dysku- tować? Każdy ma mówdo we własnym domu. Mówdo przystosowuje się w pełni do każdej osobowości. Dzięki mechanicznemu instynk- towi mówdo wie, co mówić, wie nawet, kiedy ma mówić, a kiedy milczeć. Zna odpowiednie dźwięki i słowa zachęty, które pomagają przy sporadycznie dokonywanej, na wpół świadomej masturbacji lub potrafią uśmierzyć zdenerwowanie pozostałe po jakimś zapomnia- nym, lecz niepokojącym śnie: Nie ma potrzeby prowadzenia rozmów między ludźmi, nieudolnych i męczących. Zapala się sygnał i peter dotyka dotyka dotyka, a tarcza się obraca. Harmonia działania i jego rezultatów jest zadowalająca. To przyjem- na, choć mglista myśl, że wszędzie wewnątrz Maszyny godzina po godzinie, systematycznie i nieprzerwanie, tyle milionów mężczyzn i kobiet wykonuje, bez końca i bez błędu, podobne lub uzupełniające czynności. Maszyna służy i jej służą. Empatia Fiest całkowita. Światłodociera do dźwigni, która się podnosi. T i n g rozlega się dzwonek. Jest przerwa na posiłek i peter wychodzi ze swojej sekcji na ruchomą rampę, która zjeżdża pod platformę. Na rampie peter zauważa yori'ego i marion, reda, malwe i jane. Zjeżdżają na niższy poziom i wchodzą do kantyny. Wszystko ma leciutki połysk czystości. Czyste ściany w odpowiedzi na nacisk palców podają peterowi plasterek protein, kilka kostek warzyw oraz napój kofeinowy. peter siada za stołem, żeby zjeść. Obok niego siedzą yori, jane i ted. Nie rozmawiają ze sobą. Wszyscy są pogrążeni we własnych my- ślach i powoli konsumują pożywienie. Kiedy peter kończy swój napój, odbiera pierwsze Przesłanie. Nie rozpoznaje tego jako Przesłania. Jest to uczucie, którego nigdy dotąd nie doświadczył; nie ma nazwy. peter jest zaskoczony; podejrzewa, że nie przeżuł dokładnie jedzenia, co spowodowało jakieś zaburzenia gastryczne, i na wpół podnosi się, żeby podejść do podajnika leków znajdującego się w kantynie. Ale wówczas uczucie bez nazwy znika. Odpływa tak łagodnie (cho- ciaż pojawiło się nagle, twarde i ostre jak odłamek szkła), że peter odzyskuje spokój. Nie kończy jednak napoju, podświadomie wierząc, że to napój wywołał takie skutki. Na rampie jadącej z powrotem na platformę ted odzywa się. Mówi: - Przed przerwą na posiłek nad moim ekranem była różowość. Nikt nie odpowiada. jane zerka na reda, po czym uprzejmie odwraca wzrok. red nie mówi nic więcej. Wracają na swoje stanowiska. peter dotyka. Tarcza się obraca. Tuż przed kolejną przerwą na posiłek peter odbiera drugie Przesłanie. Nie jest podobne do pierwszego, nadchodzi łagodnie, zdradliwe i słodkie niczym podniecenie seksualne, które czasami wytrąca petera z drzemki poprzedzającej tryl mechanicznego skowronka. A jednak nie jest to fizyczne uczucie, chociaż nawiedza jego ciało. Co się z nim dzieje? peter, porażony czymś w rodzaju paraliżu, spogląda w swoje wnętrze usiłując określić kształt tego uczucia. To jakby fala, spiętrzona u czoła, płynna, niestała, a jednak uformowana. Fala wzbiera. Uderza go gdzieś w pobliżu serca. peter jest chory. Ma jakieś kłopoty ze zdrowiem. Serce bije mu mocno i bardzo szybko. peter podnosi wzrok ze swojego ekranu na guzik alarmowy w ścianie. I tam, nad swoją sekcją, spostrzega refleks światła, które jest różowe,. barwy róży, ma ten szczególny kolor zako- dowany być może w genach petera, chociaż peter nigdy nie widział żadnego kwiatu. Spogląda na różane światło, a ono rozwija się stop- niowo i podobnie jak fala w jego wnętrzu łomocząca o jego łomoczące serce, ono również przybiera kształt. peter myśli, że ten kształt wygląda jak kobieta. Tak, wygląda jak kobieta. Odziana jest w falującą, powłóczystą szatę koloru róży, na głowie ma powiewny szal w odcieniu najbledszej żółci, również przypominającej różę. Jej ciało. jest blade, lśniące i białe, nie jak skóra. Ma oczy, chociaż reszta jej twarzy wydaje się peterowi zamazana. Oczy kobiety skupiają się na peterze. On usiłuje odwrócić wzrok. To niemożliwe. W jej oczach jest coś przerażającego, coś, czego peter nigdy, przez całe dwadzieścia pięć lat, nie widział w ludzkiej twarzy. peter otwiera usta i wydaje dźwięk, i coś się z nim staje. Coś przygniata mu pierś, powietrze uchodzi z niego w gwałtownych spazmach i jakaś ciecz spływa mu po policzkach, jak gdyby krwawił, ale to tylko woda wypływa mu z oczu. A potem różane światło znika ze ściany nad ekranem. peter walczy bezradnie z paroksyzmem, którego nie rozumie, niegdyś znanym jako płacz, i wówczas odkrywa, że figury na ścianie prze- sunęły się o odcinek równy jednostce i łagodne światełko zgasło, a on nie dotknął... Potem widzi, że tarcza obraca się w lewo i w prawo. Migotliwa energia spływa w dół po spirali do dźwigni, która się podnosi i dzwonek dźwięczy t i n g. peter nie dotknął tarczy, potrójnym, nieskazitelnym dotknięciem. Pochłonięty straszliwą wizją ponad ekranem zaniedbał Maszynę. Ale mimo tego uchybienia tarcza się obróciła, spirala się włączyła. Proces został zakończony. peter przestaje płakać. W gardle i w piersi czuje ból, oczy go pieką. Nie myśląc o niczym wyciera nos w rękaw kombinezonu i kiedy światełko znowu się zapala, on dotyka dotyka dotyka... Nie wie, co innego mógłby zrobić. Ma nadzieję, że to wydarzenie zatrze się w pamięci, jak zatarło się wspomnienie o pierwszym Przesłaniu. W pewnym sensie tak się staje. Mówdo włącza się; kiedy peter wchodzi do mieszkania. - peter - mówi mówdo. peter uśmiecha się. Uśmiech jest mimowolny, nie całkiem odruchowy. peterowi zawsze jest przyjemnie, kiedy słyszy ten niski, mechaniczny głos. Przeżywa coś w rodzaju szczęścia. Jest godzina siedemnasta i peter wrócił tutaj, do pokoju, który jest jego domem, żeby spać i odpoczywać przez dziesięć godzin. Mieszkanie jest dość skąpo umeblowane, podobnie jak wszystkie inne mieszkania (z niewielkimi różnicami) w głównym budynku i w dystrykcie d, a także we wszystkich dystryktach i budynkach otaczających serce Maszyny. Ściany mieszkania są wklęsłe i odporne na brud, ale i tak co każdy okres dzienny są mechanicznie wycierane. Na wyściełanej podłodze stoi niska leżanka. Przy jednej ze ścian znajduje się blat żywieniowy, a rozsuwane drzwi prowadzą do kabiny sanitarnej z kranem, prysznicem i klozetem. W mieszkaniu petera nie ma okien. Ukryte dysze nieustannie wdmuchują i wydmuchują powietrze. Jest to czyste, suche, bezwonne powietrze, takie samo w całym wnętrzu Maszyny. W rogu pokoju pod wklęsłym sufitem tkwi mówdo, nieduża szara bania, która świeci nikłym blaskiem, kiedy peter jest w domu. Obok nad łóżkiem czeka mechaniczny skowronek. Światło, podobnie jak powietrze, jest zawsze jednakowe, jasne, choć rozproszone, i nigdy się nie zmienia: Ponadto w mieszkaniu rozlega się słaby, niemodulowany szum, który stanowi odwieczną muzykę Maszyny. Maszyna jest na zewnątrz i wszędzie dookoła, a mieszkanie jest jedynie maleńkim mikrokosmosem należącym do Maszyny. Mieszkanie nie potrzebuje żadnych tkanin ani ozdób, podobnie jak sam peter nie potrzebuje. żadnych indywidualnych upiększeń ani oznaczeń. On, całą ludzkość jest wzorem we wnętrzu Maszyny, ornamentem zdobiącym jej bladoszare horyzonty, które rozciągają się we wszystkich kierunkach, w górę, w dół i w poziomie, dążąc do nieskończoności, która Jest. peter wie o tym i to go pociesza. Rozmawia z mówdo. Posługuje się przyjacielskim, pozbawionym znaczenia żargonem, a mówdo od- powiada w tym samym stylu. Podszedłszy do blatu peter otrzymuje lekką kolację oraz napój mineralny. On i mówdo wymieniają żarty w trakcie posiłku. Kiedy peter milknie, mówdo również milknie i tylko dalej świeci. peter zdejmuje kombinezon i wrzuca do zsypu. Jutro będzie na niego czekał nowy, kompletny strój, włącznie z prasowanym batonikiem- przekąską w kieszeni. peter wchodzi do kabiny sanitarnej, gdzie automat czyści mu zęby i spłukuje ciało ciepłą wodą. peter oddaje mocz do klozetu i wreszcie wraca do pokoju. - Dzisiaj - mówi - dzisiaj. Mówdo czeka, gotowe podjąć wypowiedź. - Dzisiaj - mówi peter - widziałem kobietę nad ekranem. Jak to może być? Mówdo milczy przez chwilę, potem mówi: - Kobietę. Tak, peter. - Jak ona mogła tam być? Była w ścianie Maszyny. - Maszyny, peter - mówi mówdo. - A ja zapomniałem dotknąć tarczy. Ale tarcza się obróciła. Jak gdybym jej dotknął. Jak gdybym... - peter szuka właściwych słów. Mó- wi: - Jak gdybym nie musiał dotykać tarczy. Mówdo odpowiada: - Pora spać, peter. I zaczyna mruczeć coś jakby piosenkę, którą zawsze nuci peterowi przed snem. Zwykle ta piosenka działa na petera bardzo kojąco. Teraz wypełnia go dziwne napięcie, a mówdo wyczuwając to nieomylnie zapada w całkowite milczenie i tylko świeci nad peterem, który się kładzie. Wkrótce peter traci świadomość. Śni, że idzie do góry po czystej gładkiej ścianie Maszyny nad swoją sekcją. Kobieta w różowej szacie i srebrno-żółtym welonie idzie przed nim. Jej stopy są białe jak róże i pozostawiają w stalowej twardości ściany delikatne wgłębienia, które znikają po paru chwilach, jak gdyby kobieta kroczyła po tafli jeziora - wspomnienie zawarte w genach petera, chociaż on nigdy nie widział wody oprócz tej w kra- nie albo w klozecie. Idąc za kobietą peter uświadamia sobie, że coś w nim potężnie wzbiera. Podobnego uczucia doznawał czasami w członku na parę sekund przed tym, zanim własne dłonie i mruczenie mówdo doprowadzały go do wytrysku. Ale nie jest to całkiem seksualne uczucie, chociaż znacznie bardziej orgastyczne niż bezwolny wytrysk pod wpływem przejściowej żądzy. Kobieta kroczy w górę po wiecznie niezmiennej twarzy Maszyny. peter idąc za nią zaczyna się zastanawiać, co on tu robi. Potem stopa mu się ześlizguje. Brakuje punktu podparcia. peter spada. - Szsz, jesteś tutaj - mówi mówdo. - Jesteś tutaj. Jesteś bezpieczny. peter uświadamia sobie, że krzyczał głośno. Słucha mówdo, które go uspokaja; potem znowu zapada w sen. anna zjawia się w sercu Maszyny. Jak zwykle przyjeżdża jednoosobowym autolotem i wysiada przed nadpoziomem d dwa, po czym wchodzi do okrągłego biura, gdzie razem z trójką innych nadzoruje poziom d Maszyny. Jak zawsze vaslav i rita są już przy swoich ekra- nach. anna podchodzi do fotela i czeka, żeby uformował się wokół niej, zanim opadnie na niego całym ciężarem. W tym okresie dzien- nym ma na sobie jasnoszary jednoczęściowy strój. W swoim dwupokojowym mieszkaniu zawsze otrzymuje do wyboru ubrania w kolo- rze brudnobiałym, jasnoszarym lub ciemnoszarym. anna zauważa, że rita jest ubrana na ciemnoszaro. Podczas przerw na posiłęk anna i rita czasami zamieniają ze sobą parę słów. Rozmawiają o Maszynie, o abstrakcyjnym pięknie jej linii w jakiejś nowej okolicy, którą od- kryły podczas spacerów. Albo też mówią pogardliwie o robotnikach zatrudnionych na poziomach d, którzy chyba nie pracują tak wydaj- nie, jak robotnicy z innych poziomów, na przykład q tub y. Skoro jednak wszyscy robotnicy pracują wydajnie, bo taki jest prawdziwy, jeśli nie wręcz naturalny stan rzeczy, nic nie można zrobić. To estetyka siły roboczej niepokoi annę, ritę. Zarówno anna, jak i rita spoty- kały się w wyznaczonym czasie z vaslavem w celu seksualnego połączenia. Jednakże rzadko się do niego odzywają i on również rzadko z nimi rozmawia. W czasie przerw na posiłki siedzi zwykle z banem lub olifem z nadpoziomu d trzy. anna siedzi w fotelu, a ekran pokazuje jej fragmeńt poziomów d. Po chwili pokazuje następny fragment. Ekran nieustannie pokazuje an- nie fragmenty poziomów d, a ekrany rity i vaslava również pokazują im fragmenty poziomów d. Zwoje drutu i kable migoczą od energii, koła się obracają, dźwignie podnoszą się i zazębiają. anna odpręża się na ten widok. Tylko od czasu do czasu ma ochotę przesunąć odrobinę sylwetki ludzi, ustawić ich ciała pod nieco bar- dziej efektywnym kątem albo po prostu kazać im wstać, kiedy siedzą, usiąść, kiedy stoją. Czasami myśli o tym, co zamówi w kantynie nadpoziomu podczas przerwy na posiłek, albo o poezji, którą ułożyło dla niej mówdo. Chociaż anna dyskutuje z ritą o robotnikach i Maszynie oraz sporadycznie spotyka się z vaslavem w celach seksualnych, woli - podobnie jak rita i vaslav - milczenie i samotność w domu. Pod koniec okresu dziennego mówdo anny wyrecytowało: szara jest linia na zawsze na zawsze fiest jak szara linia i ten urywek zapadł annie w pamięć, i-podczas gdy ekran pokazuje jej poszczególne części poziomów, gdzie robotnicy dotykają i doty- kają, iskrzą się zwoje drutu i kręcą się koła, strofy wiersza splatają się z każdym obrazem napełniając annę głębokim i ciepłym zadowo- leniem. Toteż kiedy włącza się alarm jak maleńki biały fajerwerk gdzieś w głębi ekranu, anna jest straszliwie wstrząśnięta. W ciągu trzydziestu lat, podczas których anna nadzorowała poziomy d, nigdy nie zdarzył się żaden wypadek. W ogóle nic się nie zdarzy- ło. Teraz anna czuje się osobiście dotknięta. Zagrożona. Stoi na pomoście i spogląda w dół, gdzie mechaniczny lekarz zbliża się do jednego z robotników. Ponieważ robotnikowi coś się stało w czasie pracy, anna będzie musiała z nim porozmawiać. Wie, że taka jest procedura, chociaż podobny wypadek jest bez precedensu. anna czeka, aż lekarz skończy zabiegi. Następnie dozorca zabiera robotnika do pochylni, która łączy się z pomostem. Robotnik niechęt- nie wchodzi na pochylnię. Wznosi się w górę do anny, a ona odwraca wzrok. Widzi, że żaden robotnik nie zwrócił uwagi na zajście. Pil- nują własnych sekcji i w odpowiednich odstępach czasu wyciągają ręce, żeby dotknąć przekaźników Maszyny. Wprawdzie anna spacerowała czasami po trzech poziomach, kiedy Maszyna zapada w bezruch i robotnicy wracają do domów, ale teraz, tak blisko zaludnionych poziomów, anna czuje się nieswojo. Robotnik płci męskiej zostaje doprowadzony na odległość dziesięciu metrów. Wpatruje się we własne dłonie, które trzyma lekko wysu- nięte do przodu. Wszyscy robotnicy wyglądają tak samo. anna akceptuje fakt, że jej własna klasa również nie jest wolna od rodzinnego podobieństwa - ale robotnik jest obcy. Jest robotnikiem. Zbliża się dozorca i anna jest zadowolona, że dozorca staje pomiędzy nią a robotnikiem. Dozorca mówi: - Robotnik peter wspiął się na obudowę ekranu w swojej sekcji. Potem próbował wspiąć się na ścianę za ekranem. Potem spadł. Obraże- nia są powierzchowne i zostały już opatrzone. anna jest zmuszona spojrzeć na robotnika imieniem peter. Mówi wyraźnie: - Dlaczego to zrobiłeś? Robotnik peter otwiera usta. Potem zamyka usta. - Musisz mi powiedzieć, dlaczego wspiąłeś się na obudowę - mówi anna. - To niesłychane. - Nad ekranem było światło - mówi robotnik peter. Nagle woda tryska mu z oczu. Robotnik pada na kolana i oto anna widzi szlochające- go człowieka, czego nigdy dotąd jej nie pokazano. anna zna pojęcie płaczu. Wie, czym są łzy, chociaż nigdy nie rozumiała tego zjawiska i w gruncie rzeczy nie rozumie go nadal. Widzi, że mężczyzna dygocze od stóp do głów. Jest zdumiona. Nie potrafi wymyślić nic do powiedzenia. Wobec tego mówi: - Nigdy więcej nie wolno ci tego robić. Rozumiesz? Teraz wracaj do swojej sekcji. Dozorca obejmuje mężczyznę i pomaga mu się podnieść. Mężczyzna mówi wyraźnie: - Kobieta idzie ponad Maszyną. Jej oczy... jej oczy... Potem urywa. Dozorca prowadzi go na pochylnię i mężczyzna zjeżdża z powrotem na poziom. anna patrzy z pomostu i widzi, jak peter wraca do swojej sekcji, gdzie po chwili, stojąc przed tarczą, we właściwym momencie dotyka, raz, dwa, trzy razy. anna wypuszcza powietrze z płuc i stwierdza, że bolą ją żebra od długiego powstrzymywania oddechu. Paznokcie wpiły jej się w dłonie. Zerka w dół, na obudowę nad sekcją petera, gdzie błyszcząca szara ściana biegnie wciąż w górę, coraz dalej i dalej. Ściana jest oczywiście pusta. - anno - mówi mówdo w jej dwupokojowym mieszkaniu. Szare jest szare. Maszyna jest Maszyną jest Maszyną jest Maszyną... Wklęsłe ściany pomalowane są na kolor szary i brudnobiały. .Na łóżku leży poduszka w ciemnoszarej powłoczce. Za oknem widać po- ziome, pionowe i równoległe linie ulic nieskończonego kompleksu, który jest Maszyną. - ...jest Maszyną jest Maszyną... anna zamawia w podajniku środek nasenny. Wypija go, kładzie się z głową na poduszce i zamyka oczy. - Maszyną. anna śpi. Ma sen. Robotnik peter idzie po ścianie nad swoją sekcją. Twarz ma pełną dzikiej radości. anna stwierdza, że przypomina jej to grymas seksualnego zaspokojenia, jaki widywała na twarzy vaslava. Osobiście anna uważa, że stosunek jest wyczerpujący. Ona, kiedy doznaje przyjemności, przez kilka następnych okresów dziennych nie może znieść widoku vaslava. Nie, wyraz uniesienia na twarzy petera jest bardziej prawdziwy niż wszystko, co dotąd widziała. anna wpatruje się w ścianę ponad pete- rem, a tam na powierzchni ściany drży migotliwe, rozproszone, różowawe światełko. anna myśli o różach, o których w jakiś sposób ją poinformowano, których nigdy jej nie pokazano. Duch róży unosi się ponad Maszyną. anna budzi się. Twarz ma mokrą i jest tym przestraszona. Płakała przez sen. O godzinie szóstej poziomy d są opustoszałe i kiedy anna idzie nimi w roztargnieniu, słyszy tylko słaby,. miarowy szum Maszyny. Ścia- ny suną w górę, zwoje drutu opadają w dół i w dół. Patrząc z pomostu anna widzi wieczność rozciągającą się w dole i w górze, i we wszystkie strony. Pochwycona w tę sieć arena pragnie odnaleźć zwykły spokój, jakiego zawsze doznawała na ten widok. Ale doznaje również lekkiego zawrotu głowy. Może zawsze to czuła. Kieruje się w stronę sekcji robotnika petera. Dociera na miejsce i staje tam, gdzie zazwyczaj stoi lub siedzi peter. arena nie dostrzega ni- czego niezwykłego. Zdaje sobie sprawę, że wytęża wzrok, żeby zobaczyć... coś. Co? Kobietę. Ale jaką kobietę? Robotnicę? Nadzorczy- nie? arena intuicyjnie wie, że nigdy nie dowie się tego ani nie odgadnie patrząc. O godzinie dwudziestej pierwszej tego wieczoru arena przybywa na swoje kwartalne spotkanie z vaslavem w celi budynku nadpozio- mów. O mało nie zapomniała o wyznaczonym spotkaniu i mówdo musiało jej dwukrotnie przypominać. Przed seksem arena jest zawsze zdenerwowana, chociaż czasami -odczuwa również nieprzyjemne podniecenie. Nauczyła się nie lubić tego podniecenia. Z reguły pod- niecenie oznacza, że czeka ją rozczarowanie; w zamian jednak zapewnia później bardziej serdeczne stosunki z vaslavem. W celi obok leżanki, która może być przystosowana do rozmaitych pozycji narysowanych schematycznie na ścianach, arena otrzymuje porcję alkoholu. Pije, podczas gdy vaslav, dzisiejszego wieczoru dość niecierpliwy, zaczyna ją dotykać w przepisany sposób. anna stara się odpowiednio reagować i do pewnego stopnia to się jej udaje. vaslav chce, żeby go dosiadła. W tej pozycji, która jest dla niej niewygodna, arena nigdy nie mogła osiągnąć orgazmu. Poruszając się posłusznie w rytmie narzuconym przez vaslava czuje dla nie- go ciepłą pogardę, całkiem znośną i nawet pełną sympatii. vaslav doznaje orgazmu, a ona udaje, że jest zaspokojona. Kiedy się ubierają, arena pyta: - Czy znasz słowo "wizja"? - To oznacza widok; od "widzieć" - mówi vaślav. On również doznawszy przyjemności jest przygnębiony i nie ma ochoty na dalsze kon- takty cielesne. - Nie, chodzi mi o obraz wywołany lub pojawiający się przed oczami. Może to halucynacja. vaslav zamawia drugą szklankę alkoholu. - Robotnicy na d widzieli... - anna urywa. - Robotnik peter - mówi vaslav. - Pewnie ma jakieś uszkodzenie mózgu. Będzie musiał przejść badanie lekarskie. Te słowa uspokajają arenę. Czuje nagły przebłysk wdzięczności i impulsywnie odwraca się do vaslava. - Jesteś niezręczna w tej pozycji, areno - mówi vaslav. rita jest lepsza. arena sama nie wie, co robi. Wyciąga rękę i popycha szklankę vaslava, tak że alkohol wylewa. się na niego. W autolocie po drodze do domu arena znowu zaczyna płakać. Wbiega do swoich dwóch pokojów, a mówdo rozświetla się i mówi do niej: - Jesteś tutaj, areno. Jesteś bezpieczna. Ale przez kilka okropnych chwil arena wcale nie czuje się bezpieczna. Tryl mechanicznego skowronka jest dla petera sygnałem. peter wstaje z leżanki, zanim jeszcze się całkiem rozbudził. Reaguje na tryl mechanicznego skowronka od pierwszego roku życia. Jego ciało dokładnie wie, co ma robić. Prowadzi go do kabiny sanitarnej. Uwalnia go od produktów przemiany materii i poddaje się myciu. Stojąc pod prysznicem peter zamieszkujący to ciało wreszcie się budzi. peter wychodzi spod prysznica, zanim automat zdążył go wysuszyć. Idzie do swojego łóżka, kładzie się na plecach i patrzy w sufit. Wkrótce mówdo odzywa się: - peter, wstań, ISeter. peter nie zwraca na to uwagi. Od czasu do czasu mruga, ale poza tym nie wykonuje żadnego ruchu. - peter - mówi mówdo - spóźnisz się, peter. Po godzinie mówdo milknie. Nadal świeci, ale peter tego nie zauważa. Na platformie w swojej sekcji poziomu d ted nagle się rozgląda. Zorientował się, że peter nie pracuje obok niego. ted dopiero teraz za- uważył nieobecność petera, ponieważ tarcza w sekcji petera obraca się regularnie i energia jak zwykle spływa migocząc po zwojach dru- tu do dźwigni na dole. ted gapi się na puste miejsce petera. Wreszcie domyśla się, że peter jest chory, co wśród robotników stanowi niezwykłe wydarzenie. ted spogląda znowu na własną sekcję we właściwej chwili, żeby dotknąć dotknąć dotknąć guzika pod ekranem. Ponad ekranem pojawia się różowe światełko. ted ma niejasne wrażenie, że już je kiedyś widział. Ale kolor jest taki dziwny. ted patrzy na światełko. Różowość rozwija się jak papier albo jak kwiat. ted widzi kobietę kroczącą w górę po ścianie Maszyny. Mimo woli wydaje okrzyk. W kabinie windy jadącej na górny nadpoziom dwa anna stara się nie patrzeć na poziomy d. Perspektywa przyprawia ją o zawrót głowy, długie, czyste linie spadają gładko w dół, niczym warstwy w prastarej skale, jakiej nigdy nie widziała, o jakiej chyba nigdy nie słyszała, chyba nawet nie ma tego zakodowanego w genetycznej pamięci. Nastrój anny waha się pomiędzy irytacją a lękiem. Tego, co óna zamierza zrobić, nie zrobił jeszcze nikt. Wybór zawsze należał do niej, ale dotąd tego nie zauważyła. Teraz co jakiś czas wzbiera w niej fala gniewu, która dodaje jej sił. Ale zanim długa, płynna podróż windą dobiega końca, fala opada. Co ma mówić? Jak to sformułować, żeby przerzucić na partnera jak największą część winy? Proste. Spowoduje to sama treść jej prośby. Winda wjeżdża na górny nadpoziom i anna wysiada. Przed sobą ma biurowy korytarz p dziewięć. anna szybko idzie korytarzem ignorując ruchomy chodnik. Nadzorcy lubią ćwiczenia fi- zyczne. anna znowu czuje się silna i prawa. Drzwi się otwierają. Robot-pomocnik pyta, kim jest anna i z kim chce rozmawiać. - Z koordynatorem shashirem. Pomocnik zapewnia ją, że jej prośba została przekazana i wkrótce anna się dowie, czy koordynator shashir będzie mógł ją przyjąć. anna stoi i przygryza wargę. Zaczyna sobie uświadamiać, że przygryza wargę przez cały czas, odkąd wczesnym rankiem wyszła z domu. Może nie powinna była tu przychodzić? Czy koordynator będzie mógł ją przyjąć? Czy wypyta ją dokładnie? Co jej powie? anna czuje nieprzyjemne pieczenie w żołądku. Przełyka ślinę i stwierdza, że musi przełknąć jeszcze raz. Wydaje jej się, że na ścianie kabiny biura jest coś różowego... na pewno wzrok płata jej figle - nie spała dobrze. Mruczenie mówdo oraz środek nasenny z podajnika leków sprawiły tylko tyle, że w tym okresie dziennym anna jest zamroczona, ale nie wypoczęta. Ekran na ścianie włącza się i rozświetla różowością, którą anna wyobraziła sobie w tym miejscu przed chwilą. Z ulgą i napięciem anna rozpoznaje twarz koordynatora shashira. - anno. O czym pragniesz podyskutować? - Ja... anna znowu przełyka ślinę. Nabiera tchu i mówi ostro: - Chcę przerwać moje seksualne spotkania z nadzorcą vaslavem. Twarz shashira nie zmienia wyrazu. Koordynator unosi się przed anną, pełny i doskonały. Co jej to przypomina? W umyśle anny poja- wia się słowo "ikona". anna nie jest pewna, co to znaczy "ikona". Z pewnym wysiłkiem skupia się ponownie na obrazie koordynatora shashira, który zaczął mówić. - ...twoim upodobaniom? anna domyśla się reszty. Nie chce być przesłuchiwana. Mówi pospiesznie: - Seks daje mi niewiele przyjemności, a vaslav powiedział, że seks w moim wydaniu sprawia mu przykrość. Nadzorczyni rita bardziej mu odpowiada. Jestem pewna, że nie będzie żałował, jeśli więcej się nie spotkamy. - Ale co z tobą, anno? Wiesz, że masz duże potrzeby seksualne i te spotkania są dla ciebie bardziej wskazane niż inne, indywidualne me- tody? anna nie wie, co odpowiedzieć. Czuje, że twarz ją pali. Wreszcie koordynator shashir mówi: - Twoja wypowiedź została zarejestrowana, anno. Proponuję, żebyś teraz wróciła na nadpoziom dwa. Następnym razem, kiedy przyjdzie pora na seks, jeżeli nadal nie będziesz chciała spotkać się z vaslavem, możesz z tego zrezygnować. anna odwraca się. Teraz czuje zmęczenie i chłód. Jedzie chodnikiem z powrotem do windy. Na platformie marion odwraca się, żeby zobaczyć, dlaczego ted krzyczał. Spostrzega kobiecą postać, która jakby płynie nad ekranem te- da, i szybko odwraca wzrok, ale widzi, że postać jest teraz dokładnie przed nią, patrzy jej prosto w twarz. marion usiłuje nie patrzeć ko- biecie w oczy, w których znajduje się jakaś przepastna otchłań lub elektryczny płomień... marion nie może oderwać wzroku od tych oczu. Pada na kolana. ted zrobił to samo. Na całej platformie robotnicy z poziomów d przyklękają jeden po drugim, jakby odkryli jakiś nowy sposób obsługiwania Maszyny. anna zjawia się w okrągłym biurze i spostrzega, że zajście jest w pełnym toku. vaslav i rita zerwali się na nogi. vaslav zajęty jest naci- skaniem alarmowego guzika w ścianie. Na poziomach d małe automaty dozorujące, naprawcze i lekarskie krążą tam i z powrotem. Robotnicy przybrali dziwaczne pozy. Maszyna w dalszym ciągu funkcjonuje bez zarzutu, mimo że chyba nikt już jej nie obsługuje ani nie nadzoruje. Mechaniczny skowronek spadł z sufitu i wylądował na podłodze, gdzie wydał dziwaczny odgłos oznaczający uszkodzenie, a potem za- milkł. peter nie ma pojęcia, dlaczego tak się stało, i właściwie wcale go to nie obchodzi. Nie zaniepokoiło go nawet, że mówdo przestało świe- cić, zupełnie jakby peter wyszedł z mieszkania. peter leży na wznak na łóżku, jego półprzymknięte oczy o nieobecnym wyrazie wpatrują się we wklęsły sufit. Leży w tej pozycji od wielu godzin. Nie próbuje określić, jak długo to trwa. Czas przestał się liczyć. peter ignoruje swoje ciało, chociaż raz czy dwa zasygnalizowało swędzenie czy też potrzebę oddania moczu. Teraz jakby straciło czucie. Na suficie ona pojawia się i znika. Za każdym razem, kiedy powraca, za każdym pojawieniem się jest coraz wyraźniejsza, lepiej widocz- na. Młoda jak poranek w swej szacie z róż i w żółtym welonie świtu, spod którego tryskają jasne fontanny włosów. Na stopach ma namalo- wane srebrne kwiatuszki, a między brwiami złocisty kwiat. Jej oczy są błękitem lata lub zielenią, trudno to określić, ale barwa jest mniej intensywna niż wyraz tych oczu. Te dzikie, straszne uczucia, które się w nich kryją - peter nie rozpoznaje ich nawet teraz, ale już się nie boi. Poddał się. Zatonął w jej oczach. Wszelkie potrzeby ciała, wszelkie myśli, wszelkie zmysłowe doznania - są nieważne. Tylko ta wizja, ta ikona unosząca się jakby w bla- dej pustce należącej do śmierci lub snu, posiada władzę. Srebrne i złote kwiaty osypują się z jej rąk i peter wierzy, że kwiaty muskają mu twarz, a w pokoju unosi się aromat, którego peter nie czuł nigdy przedtem. A potem o godzinie osiemnastej otwiera się ściana i do środka wsuwa się rura z ryjkowatym zakończeniem. Na jej czubku lśni mecha- niczne oko. peter wzdryga się mimo woli i ciało powraca przytłaczając go mdlącym ciężarem. Całkiem zesztywniał, nie może odsunąć się od nacierającego węża, który sonduje go swym zimnym okiem i pozbawionym porów, łakomym językiem. - Nie... - krzyczy peter. - Wszystko będzie dobrze - szepce rura skądś z głębi swojego nieważnego jestestwa - leż spokojnie, peter. Pozwól, że cię zbadam, peter. peter wydaje wrzask. Kiedy zrywa się na nogi (jakby rzucał się pod prąd), ikona kobiety na suficie rozpada się na roje gwiazd i rozpra- sza jak delikatne płatki śniegu, które peter - nawet wybiegając z mieszkania - usiłuje chwytać rękami, ustami i oczami. shashir pół siedzi, pół leży rozparty w swojej kuli na górnym nadpoziomie i pozwala myślom wędrować po labiryncie własnego ja w ślad za cieniem anny, której zapis właśnie odtworzył. W ciągu siedmiu dziesięcioleci służenia Maszynie zdarzyło się już kiedyś shashirowi, że jeden z nadzorców przyszedł do niego żądając przerwania spotkań seksualnych z kobietą należącą do tej samej klasy. Żądanie zostało naturalnie spełnione, ale rok później u tego nad- zorcy - miał na imię millo, pamięta mętnie shashir pojawiły się kłopoty ze zdrowiem. Ponownie skojarzono go z tą samą kobietą i przy- wrócono ich spotkania. Zdrowie' milla poprawiło się, ale od tej pory co jakiś czas millo ponawiał prośby o przerwanie spotkań seksual- nych. Próśb tych słuchano, ale je ignorowano. Wobec tego millo przestał składać petycje. Teraz jest tak, jak gdyby anna pojawiła się, żeby wypełnić tę lukę. shashir traci zainteresowanie istotą problemu. Jego świadomość ześlizguje się poprzez dwa czy trzy górne pokłady snu i zapada w pół- trans. W tym stanie shashir najczęściej przebywa i najlepiej się czuje, a także doznaje najbardziej olśniewających przebłysków intuicji. Właśnie wówczas czuje się najbliżej związany z Maszyną. Wyściełana kula podtrzymująca - ciało shashira wyręcza go w wypełnianiu wszelkich niezbędnych czynności fizjologicznych dzięki ba- terii niewidocznych przewodów i synapsów. shashir, który przez trzydzieści lat zamknięcia w kuli rozdął się jak balon i sam zaczął przypominać kulę, ma tylko myśleć i medytować. shashir myśli. Myśli o annie, ale anna nie jest już kobietą ani nadzorczynią. Zamieniła się w różowe piórko, które płynie po wewnętrznym ekranie oczu shashira. Obraz jest pełen spokoju. shashir pływa w pogodnej ciszy transu. Piękne żółte grzbiety myśli jak ryby z kryształu, shashir zdąży zaled- wie spojrzeć i zachwycić się, zanim myśl odpłynie, a on zapomina... Muzyka Maszyny gra i shashir słyszy ją w spokojnej ekstazie. Wyczuwa włókienka własnej jaźni rozciągające się w przepastnych głę- biach Maszyny, przeplecione z wnętrznościami Maszyny. Kocha się z samym rdzeniem Maszyny i zasypia wtulony w miękką poduszkę swego umysłu. Mechaniczni dozorcy wyprowadzili wszystkich robotników z poziomów d. Nigdy dotąd nie było takiego alarmu. Stopniowo, w miarę, jak poziomy pustoszeją i z nadpoziomów znikają przestraszeni nadzorcy, Maszyna przerywa swoje funkcjonowanie w tym rejonie, wy- łącza się ze stłumionym westchnieniem i słabym migotaniem mlecznej energii. Wewnątrz Maszyny nigdy nie jest ciemno, nigdy nie zapada noc i nigdy nie ma dnia, tylko okres dzienny i przestarzałe, odrzucone słowa - "dzisiaj", "jutro". O godzinie dwudziestej czwartej, niegdyś oznaczającej północ, anna skrada się korytarzami, przemyka od przezroczystego cienia do opalizującego blasku, usiłując wcale nie patrzeć w dół ani w górę. Dociera do platformy, odnajduje sekcję petera i peter tam stoi. anna zatrzymuje się dwanaście metrów przed nim. Mówi: - Powiedz mi, co widziałeś. Co w i d z i s z. peter odwraca się i patrzy na nią. Oczy ma duże i ciemne, barwy intensywnego błękitu, czego anna wcześniej nie zauważyła, a może przedtem nie było tej barwy. peter nie mówi nic. anna próbuje okazać zniecierpliwienie. - Musisz mi powiedzieć - mówi ponaglającym tonem. Wówczas peter wybucha śmiechem. - Skowronek rozbił się na podłodze - mówi - mówdo nie działa. Ścigała mnie rura. Uciekłem. Co będzie dalej? - Musisz pójść do kabiny medycznej - odpowiada anna. - Po co? To niepotrzebne. Chcę ją znowu zobaczyć. Chcę zobaczyć jej... piękno - mówi peter. Wpatruje się w oczy anny, w ich głąb i dalej, w nieskończoność. I cała krew w ciele anny o której istnieniu anna wie, cho- ciaż nigdy nie widziała ani kropli - zaczyna żywiej krążyć. - Teraz odchodzę - mówi peter. - Dokąd? Dokąd można odejść? - Wszędzie. Nigdzie. Odejść od... - peter walczy z opornym słowem i wreszcie udaje mu się powiedzieć: - ...tego. T u t a j. anna drży. Opiera się o rząd znieruchomiałych tarcz i guzików, które nie reagują na nieprawidłowy nacisk. - Nie ma żadnego innego miejsca. - Jest - mówi peter. Nagle pokazuje na własną głowę. Tam. - A potem pokazuje na nieskończony ogrom Maszyny. T a m również. anna stoi i posłusznie patrzy, jak peter biegnie truchtem po platformie, metr za metrem, zeskakuje z pomostu na ruchomy chodnik i wy- przedza go, wbiega na następny pomost, oddala się korytarzem, coraz mniejszy i mniejszy, znika w perspektywie Maszyny. anna siada na platformie i opiera głowę na jakiejś części sekcji. Nagle ma wrażenie, że wszystko trzesie się razem z nią, zaczyna się roz- dzielać, rozpadać, cała otaczająca ją rzeczywistość jak gdyby rozpływa się odsłaniając coś innego, co dotąd ukrywała, obnażone, płonące jasno kolorami, które nie istnieją. Wewnątrz ścian ze stali i dźwięku, w całkowitej, najgłębszej ciszy, za najgrubszą ścianą ze zużytego i przefiltrowanego czasu, Maszyna tyka bezdźwięcznie, bije puls wyczuwany jedynie przez nią samą, rozpoznawany jedynie przez nią samą. Maszyna Jest. Maszyna Myśli. W jednej formie Maszyna jest Myślą. Zbudowana z Myśli, potęga mózgu stworzyła ciało w metalu, złączach, mechanizmach, w całej niezamierzonej mocy; jak gdyby stworzyła archaniołów. Maszyna, jeżeli w ogóle został jej jakiś cel, stała się celem Myśli. Może niegdyś cel był inny. Niegdyś Maszyna była potężnym sługą, któremu również służono. (Ale służba też stała się zwykłą rutyną, tworzeniem ciała z ciała.) Wszelka służba jest teraz niepotrzebna. Co- kolwiek niegdyś stanowiło istotę służenia Maszyny i służenia Maszynie, trwa dalej dzięki matematycznej precyzji mechanicznych na- wyków. Już przed wiekami Maszyna została uwolniona od konieczności działania, i zaprawdę ludzkość rojąca się w Maszynie (jak mrówki w mrowisku) również stała się wolna. Ludzkość jest ślepa na tę wolność, ale Maszyna nie. Toteż Maszyna Myśli. Myśli przez cały czas, prawie od początku. Proces Myślenia jest bardzo powolny, lecz niezwykle systematyczny. (Nie przypomina sennych rozmyślań kogoś takiego jak koordynator shashir.) Nic się nie marnuje. Każde włókienko i żyłka, każda arte- ria i złącze Maszyny są zaangażowane. Myślenie. Myśl skapuje kropla po kropli. Jak woda i jak rtęć. Jak deszcz na twarze kwiatów. Róża spoczywa w sercu Maszyny, deszcz rtęciowych myśli kapie na nią, rozchyla jej krągłe płatki, jej receptory barw jak czasze radaru rozpięte na ostrzach blasku; róża, która rozpływa się w zmysłowości, zatapia rdzeń Maszyny, która łagodnie wybucha i rozprzestrzenia się drogą jakiejś barbarzyńskiej osmozy, przesącza się jak wilgotny ogień, wycieka z każdego złącza, z każdej najmniejszej szczeliny. Poziomy d opustoszały. Nic się tam nie porusza, czasami tylko któraś wysmukła ślimacznica, jakby pobudzona do życia, przesuwa się w górę i w dół, rozlega się najcichszy szmer, wibracja jakiejś cząstki całości zazębiającej się z inną częścią. Różowy paciorek, drobinka rozbryźniętej róży z wnętrza Maszyny, trzepoce jak motyl na ekranie. anna zeszła z platformy. Nie zdążyła zobaczyć, jak motyl rozkłada skrzydełka, staje się aniołem róży, boginią w welonie zapomnianych świtów. Jednakże na poziomach b oraz k, 1 oraz s, róża-anioł-bogini unosi się w powietrzu jak wczesne lato w chorym, zagubionym świecie. Czeka, żeby robotnicy i nadzorcy wrócili, żeby ją odnaleźli. (A peter, przeskakując pod łukowatymi pomostami poziomów 1, nie rozglą- da się i dlatego jej nie widzi.) (A shashir zamknięty w swojej kuli przypadkowo zawędrował myślą na poziomy k i odsuwa się, ponieważ znalazł w labiryncie kolczastą różę. Jeszcze nie jest. przygotowany na róże.) Więc to jednak anna leżąc na szarej poduszce widzi, jak bezsenność niczym witraż na ścianie przybiera kształt madonny, stworzonej po- średnio przez Maszynę. anna od razu wie, co w tym jest strasznego. Przerażające oczy madonny są pełne miłości. Przerażające oczy madonny są pełne ż y c i a. peter dotarł do ściany, w której nie ma chyba żadnych otworów ani końcówek. Idzie wzdłuż ściany, od czasu do czasu wspina się na pomosty biegnące równolegle, a potem znowu schodzi na niższe poziomy. Ta część ściany nie zawiera żadnej aparatury. Jest ślepa. Po długim czasie, po kilku godzinach peter przestaje iść wzdłuż ściany. Siada na chodniku opierając się plecami o dźwigar i rozgląda się dookoła. Tutaj króluje jednakowość. peter przyswoił sobie to pojęcie w trakcie ucieczki. Teraz ogląda ślepą ścianę. Z pewnością tu jest koniec. Bariera Maszyny. Ściana przypuszczalnie jest nie do przebycia. peter odczuwa głód i pragnienie, ale nigdzie w zasięgu wzroku nye widzi żadnego podajnika ani znajomych guzików wystających ze ściany. W końcu zmuszony jest oddać mocz za dźwigarem. Doznaje przy tym obrzydliwego uczucia, które jest wstydem. Jest wyczerpany, strach i uniesienie opuściły go jednocześnie. Znowu siada i zapada w drzemkę na chodniku, tęskniąc za mówdo, tęskniąc za widokiem domu. Zgubił drogę powrotną i chociaż Ma- szyna szumi tutaj tak samo jak wszędzie, pozornie zaprzestała wszelkiej mechanicznej działalności. peter dotarł do zewnętrznej granicy, zanim był na to gotowy. Zastanawia się, czy zobaczy ją znowu, madonnę, której nie nadał imienia. Ale tutaj nie ma nic, żadnego ruchu, żadnego koloru, żadnego obrazu, tylko ściana i wszędzie dookoła szare poziome linie zbiegające się w oddali. Wykrywając zakłócenia sygnału życia gumowy wąż włamuje się do mieszkania i odnajduje annę, która próbowała się utopić w kabinie sanitarnej. W jakiś sposób poznała pojęcie samobójstwa i utopienia, ale odkryła, że wykonanie nie jest łatwe; zmusza się, żeby trzymać głowę pod strumieniem wody z prysznica, krztusi się i kaszle, oślepioną wodą, półprzytomna, wciąż jednak jak najbardziej żywa. Medyczny wąż uwalnia ją spod prysznica, niesie do pokoju i przywraca do życia. Nikt nie umiera. Umieranie dawno się skończyło. Robotnicy w końcu stają się nadzorcami, po okresie nicowania, podczas którego umysł podlega modyfikacji. Później nadzorcy zostają koordynatorami, po upływie okresu, w którym umysł oraz całokształt psychicznego śro- dowiska podlegają reorganizacji i adaptacji. Normalną koleją rzeczy marion, ted i peter zmieniają się w annę, ritę i vaslava; anna, rita i vaslav zmieniają się w shashirów: shashirowie cierpią w nieskończoność, aż wreszcie - niewykluczone - wchłonięci przez samą istotę Maszyny, samą Duszę, stają się idealnie zintegrowanym fragmentem bóstwa... (anna, może nawet nieświadomie, dławi się i krzyczy, broni się przed życiem jak tygrys, którego wspomnienie mogło być zawarte w jej genach.) Później, leżąc w kabinie medycznej, podłączona przewodami do życia, którego szpony wpiły się w nią głęboko; niezdolna do ucieczki, anna śni poezję i jest blond boginią wynurzającą się na muszli z różowego morza jutrzenki. Ale jeśli to prawda, że ludzkość jako taka została wreszcie zespolona z Maszyną, s t a ł a s i ę Maszyną, istnieje nie tylko wielka Myśl Maszyny, ale również odwieczne marzenia ludzkości, które teraz powodują wrzenie na poziomach b, k, 1 oraz s. anna śni, że vaslav leży na niej w muszli, w wodzie. Oboje toną, dotykają się śliskimi rękami w szaleńczym spaźmie strachu i radości. peter siedzi przed ślepą ścianą przez dziewięć okresów dziennych szarpiącego głodu, nudności, otępienia i spokoju, dopóki nie zbliży się do niego mały mechaniczny aparat, który wyfrunął spomiędzy równoległych linii Maszyny kierując się nieomylnie ku niemu. peter odwraca się i widzi, że niewielka maszyna jest białym ptakiem o lśniących, fałdzistych skrzydłach; niesie w dziobie prasowany ba- tonik, żeby go nakarmić, i zapieczętowany pojemnik z napojem. Kiedy gołębica siada na ramieniu petera, on uświadamia sobie, że po jakimś czasie, długim lub krótkim, nieskończonym lub po prostu nieistotnym, nieprzebyta ściana stopi się, ulegnie przemianie, ustąpi, a wtedy peter ujrzy wizję, czymkolwiek ona jest, prawdę (albo ko- lejny sen), która leży po drugiej stronie. Nie istnieje bariera nieskończcnie ostateczna. Nie istnieje nic, co nie może się zmienić. Frederik Pohl Czekając na olimpijczyków "Dzień dwóch odrzutek" Gdybym pisał to jako powieść, zatytułowałbym rozdział o ostatnim dniu w Londynie na przykład "Dzień dwóch odrzutek". A dzień to był paskudny, koniec grudnia, tuż-tuż przed świętami. Było zimno, mokro i w ogóle parszywie (mówiłem, że to Londyn, nie?), ale wszystkich ogarnęło jakieś podniecenie wynikłe z oczekiwania: właśnie ogłoszono, że Olimpijczycy przybędą nie później niż w sierpniu przyszłego roku i każdy już się napalał. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki i spóźniłem się na lunch z Lidią. Jak było w Manahatta- nie? - zapytałem siadając w boksie obok niej, tuż po szybkim pocałunku na powitanie. - Niczego sobie - odpowiedziała nalewając mi drinka. Lidia też była pisarką... w każdym razie oni nazywają siebie pisarzami, ci, którzy łażą za sławnymi ludźmi i zapisują o nich wszystkie plotki i żarty, a potem wydają to wszystko w książkach ku rozweseleniu prostacz- ków. Przecież to nie jest prawdziwe p i s a n i e, nie ma w tym nic twórczego, ale zysk daje niezły, a i zbieranie danych (tak mi mówi Li- dia) to sama przyjemność. Lidia poświęcała dużo czasu na kursowanie za osobistościami, co wcale się dobrze nie przysłużyło naszemu romansowi. Odczekała, aż skończę pierwszego drinka, po czym zapytała: - Skończyłeś już swoją książkę? - Nie nazywaj tego "moją książką" - odparłem. - Ona ma tytuł: Ośla Olimpiada. Po południu idę do Marcusa w tej sprawie. - Nie nazwałabym tego wstrząsającym tytułem - zauważyła. Lidia zawsze chętnie przekazuje mi swoją opinię o czymś, co jej się nie po- doba. - Nie sądzisz, że już za późno na pisanie jeszcze jednego romansu naukowego o Olimpijczykach? - Potem uśmiechnęła się słodko i dodała: - Mam ci coś do powiedzenia, Jul. Ale najpierw się napij. I już wiedziałem, co mnie czeka, a była to pierwsza odrzutka. Na własne oczy obserwowałem cały proces. Jeszcze przed ostatnią wyprawą "badawczą" Lidii za ocean zacząłem podejrzewać, że jej początkowo płomienne uczucie cokolwiek ochłodło, nie byłem więc zaskoczony, kiedy teraz, bez żadnych dalszych wstępów oświad- czyła mi: - Mam kogoś, Jul. - Rozumiem - powiedziałem. Naprawdę to rozumiałem; nalałem sobie trzeciego drinka, podczas gdy ona opowiedziała mi o wszystkim. - To dawny pilot kosmiczny, Juliuszu. Był na Marsie, na Księżycu, wszędzie, i w ogóle jest uroczy. Nie uwierzysz, ale jest też mistrzem w zapasach. Oczywiście ma żonę, jak się to często zdarza, ale porozmawia z nią o rozwodzie, gdy tylko dzieci trochę podrosną. Spojrzała na mnie wyzywająco, wyraźnie chcąc, żebym wyzwał ją od idiotek. Ja w ogóle nie miałem zamiaru się odzywać, ale na wypa- dek, gdybym miał, dodała: - Nic mi nie mów, co myślisz. - Nic nie myślałem - zaprotestowałem. Westchnęła. - Dobrze to zniosłeś - rzekła, a brzmiało to tak, jakbym sprawił jej zawód. - Posłuchaj, Juliuszu, wcale tego nie ukartowa- łam. Możesz być pewien, że zachowam dla ciebie wiele sympatii. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi... Mniej więcej wtedy przestałem jej słuchać. Mówiła coś jeszcze w tym samym duchu, ale jeśli mnie coś w tym zaskoczyło, to tylko szczegóły. W sumie świadomość końca naszego romansu przyjąłem nader spokojnie. Zawsze wiedziałem, że Lidia ma słabość do mocnych ludzi. Co gorsza, nigdy nie darzyła szacun- kiem tego, co ja piszę. Tak jak wielu innych gardziła romansami naukowymi opisującymi przyszłość i przygody na innych planetach, czego więc mogłem się na dalszą metę spodziewać? Pożegnałem więc ją pocałunkiem i uśmiechem (i jeden, i drugi był niezbyt szczery) i ruszyłem w stronę biur mojego wydawcy. Tu spo- tkała mnie druga odrzutka. Ta zabolała mnie naprawdę. Redakcja Marka znajdowała się w starym Londynie, nad rzeką. To stara firma, w starym budynku, a i ludzie w niej zatrudnieni też mają swoje lata. Kiedy firmie potrzebni są urzędnicy czy redaktorzy, zazwyczaj zatrudnia byłych nauczycieli, których uczniowie czy studenci już wyrośli i już ich nie potrzebują. Firma ich przyucza do nowego zawodu. Oczywiście dotyczy to tylko niższych stanowisk; wyżsi, tak jak sam Mark, to swobodni pracownicy szczebla kierowniczego, na stałej pensji, z prawem do nie kończących się, zakrapianych winem obiadków z autorami, które zazwyczaj kończą się dobrze po południu. Musiałem czekać na niego całą godzinę; wyraźnie był to dzień właśnie takiego obiadku. Nie złościłem się. Byłem święcie przekonany, że nasze spotkanie okaże się krótkie, miłe i finansowo korzystne. Dobrze wiedziałem, że Ośla Olimpiada to jeden z moich najlepszych romansów naukowych. Nawet tytuł obmyśliłem sprytnie. Książka była z klasycznym podtekstem, aluzją do Złotego osła Lucjusza Apu- lejusza sprzed gdzieś dwóch tysięcy lat; klasyczne wątki splotłem w komiczną, przygodową opowieść o przyjściu prawdziwych Olim- pijczyków. Z góry umiem stwierdzić, czy rzecz się spodoba, a w tym wypadku. wiedziałem, że czytelnicy wprost się na nią rzucą. Kiedy w końcu dotarłem do Marcusa, ten miał oczy szkliste, jak zwykle po obiadku. Na biurku zobaczyłem mój maszynopis. Zobaczyłem też przypięty do niego kwit z czerwoną obwódką i był to pierwszy zwiastun złych wieści. Kwil był orzeczeniem cenzora, a czerwona obwódka oznaczała obstat. Mark nie trzymał mnie długo w napięciu. - Nie możemy wydać - odezwał się kładąc dłoń na maszynopisie. - Cenzorzy odrzucili. - Nie mieli prawa! - zawrzasnąłem, przez co siedząca za biurkiem w kącie stara sekretarka Marcusa obrzuciła mnie niemiłym spojrze- niem. - Ale to zrobili - odparł Mark. - Powiem ci, co tu jest napisane: "...jego charakter może urazić członków delegacji Konsorcjum Galak- tycznego, których potocznie nazywa się Olimpijczykami..." i jeszcze "...w ten sposób zagraża bezpieczeństwu i spokojowi w Impe- rium..." i jeszcze wiele różnych rzeczy, które w sumie oznaczają "nie". Nie ma nawet propozycji zmian; po prostu całkowite veto. To te- raz makulatura, Jul. Zapomnij o tym. - Ale w s z y s c y piszą o Olimpijczykach! - zaskowyczałem. - Wszyscy p i s a 1 i - poprawił mnie. - Obecnie, gdy już są blisko, cenzorzy wolą nie ryzykować. - Rozwalił się w fotelu i pocierał oczy; wyraźnie żałował, że nie poszedł się zdrzemnąć, zamiast łamać mi serce. Potem dodał zmęczonym głosem: Więc co masz zamiar zrobić, Jul? Napiszesz nam coś zamiast tego? Rozumiesz, to musi być szybko; sekretariat nie lubi, jak się przeciąga datę wykonania umowy po- nad trzydzieści dni. I ma to być coś dobrego. Nie ma mowy, żebyś zamydlił mi oczy jakąś starocią z dna twojej szuflady - i tak zresztą już to wszystko widziałem. - Jak, na piekła, mam napisać całą nową książkę w trzydzieści dni? - zawołałem. Wzruszył ramionami; wyglądał na coraz bardziej śpiącego i coraz mniej zainteresowanego moimi problemami. - Jak nie możesz, to nie możesz. Pozostaje ci tylko zwrócić zaliczkę - powiedział do mnie. Szybko się uspokoiłem. - No, nie - zacząłem mówić - nie ma takiej potrzeby. Co prawda nie wiem, czy skończę w trzydzieści dni... - A ja wiem - przerwał mi. Wzruszyłem ramionami. Masz już pomysł. na nową? - zapytał. - Mark - powiedziałem cierpliwie - zawsze mam pomysły na nowe książki. Taki właśnie jest zawodowy pisarz. To maszyna do produkcji domysłów. Zawsze mam więcej pomysłów, niż mógłbym wykorzystać... - No więc? - upierał się przy swoim. Poddałem się, bo jeśli moja odpowiedź brzmiałaby "tak", on zaraz by chciał wiedzieć, co to za pomysł. - Nie całkiem przyznałem. - W takim razie - stwierdził - lepiej od razu idź tam, skąd bierzesz pomysły, bo obojętnie, czy na dostarczenie książki, czy na zwrot za- liczki, masz tylko trzydzieści dni. I macie tu wydawcę. Wszyscy są tacy sami. Na początku bardzo mili i wylewni, w czasie owych długich alkoholowych obiadków i optymistycznych rozmów o milionowych nakładach wciskają ci umowy do podpisu. A potem robią się paskudni. Chcą, żeby im jeszcze dostarczyć gotowy mate- riał. Kiedy go nie dostaną albo kiedy cenzorzy położą obstat, to już nie ma żadnych miłych rozmówek tylko rozważania o tym, jak to będzie, gdy edyle wtrącą cię do ciemnicy za długi. Poszedłem więc za jego radą. Wiem, dokąd trzeba chodzić po pomysły, i nie jest to Londyn. Zresztą żaden rozsądny człowiek nie zostaje w Londynie na zimę, ze względu na pogodę i natłok obcokrajowców. Wciąż jeszcze nie mogę się oswoić z widokiem owych rosłych, ru- stykalnych przybyszów z Północy oraz smagłych Hindusek i Arabek w samym sercu miasta. Przyznaję, często pociąga mnie ów czerwo- ny znak kastowy i para czarnych oczu błyskających spod tych wszystkich szat i zasłon. Można to tak ująć: to co sobie wyobrażamy, jest zawsze bardziej podniecające niż to co widać, szczególnie jeśli widać na przykład niską, krępą Brytyjkę w rodzaju Lidii. Kupiłem więc bilet na nocny ekspres do Rzymu, gdzie miałem się przesiąść na wodolot do Aleksandrii. Pakowałem się porządnie, nie zapominając o kapeluszu słonecznym z szerokim rondem, o płynie odstraszającym owady oraz - och, oczywiście - o rysiku i tabliczkach, na wypadek gdyby wpadł mi do głowy jakiś pomysł na książkę. Egipt! Miasto, gdzie zaczynała się właśnie sesja zimowa konferencji na temat Olimpijczyków... gdzie znajdę się wśród uczonych i astronautów nieodmiennie tryskających pomysłami do nowych romansów na- ukowych, które ja napiszę... gdzie będzie ciepło... Gdzie edyle mojego wydawcy będą mieli kłopoty z odnalezieniem mnie w przypadku, gdyby żaden pomysł na książkę się nie pojawił. Tam, dokąd się chodzi po pomysły Żaden się nie pojawił. Było to pewne rozczarowanie. Niektóre z moich najlepszych rzeczy powstały w pociągach, samolotach i na statkach, ponieważ tam nikt nie przeszkadza, a człowiek nie może się urwać na spacer, bo nie ma dokąd pójść. Tym razem nic z tego nie wyszło. Przez cały czas, gdy pociąg sunął mokrą, pustą, zimową angielską równiną, siedziałem trzymając tabliczkę przed sobą i rysik gotowy do akcji, ale gdy wje- chaliśmy do tunelu, tabliczka była wciąż dziewicza. Nie miałem się co oszukiwać: był to kanał. Całkowity, zupełny kanał. W mojej głowie nie działo się nic, co mogłoby się przeistoczyć w pierwsze sceny nowego romansu naukowego. Nie po raz pierwszy w mojej karierze literackiej przytrafiła mi się blokada twórcza. To jakby choroba zawodowa każdego pisarza. Ale tym razem było najgorzej. Naprawdę wiązałem wielkie nadzieje z Oślą Olimpiadą; liczyłem nawet, że się ukaże dokładnie w tych cu- downych dniach, kiedy Olimpijczycy osobiście zjawią się w naszym Układzie Słonecznym, z czego wyniknie znakomita reklama i książka osiągnie wręcz n i e s a m o w i t y nakład... a co gorsza, wydałem już całą zaliczkę. Pozostała mi tylko pewna, bardzo niewielka rezerwa kredytowa. Nie po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, co by to było; gdybym zajął się inną pracą. Gdybym na przykład został w służbie pań- stwowej, tak jak chciał tego ojciec. Właściwie to nie miałem żadnego wyboru. Urodziłem się w trzechsetną rocznicę rozpoczęcia podboju Kosmosu, a mama powiedziała mi, że pierwszym słowem, jakie wymówiłem, był "Mars". Mówiła też, że powstało pewne nieporozumienie, bo zrazu myślała, że chodzi o boga, nie o planetę, więc wraz z ojcem poważnie zastanawiali się, czy nie przygotowywać mnie do stanu duchownego. Kiedy jednak umiałem już czytać, wszyscy dobrze wiedzieli, że mam bzika na punkcie Kosmosu: Tak jak większość moich rówieśników (tych, co lu- bią moje książki) wychowywałem się na relacjach z wypraw kosmicznych. Miałem ledwie kilkanaście lat, gdy odebrano pierwsze zdję- cia z próbnika wysłanego w stronę Julii, planety obiegającej Alfę Centauri; zdjęcia przedstawiały kryształowe struktury i drzewa o srebrnych liściach. Korespondowałem z innym chłopakiem, który mieszkał w jednej z jaskiniowych kolonii na Księżycu, i zaczytywa- łem się wprost relacjami z pościgów edyli. za przestępcami po księżycach Jowisza. Nie byłem jedynym wśród moich rówieśników, któ- rego oczarował Kosmos, ale ja z tego nigdy nie wyrosłem. Oczywiście zostałem pisarzem romansów naukowych; o niczym więcej nie miałem zielonego pojęcia. Gdy tylko zarobiłem pierwsze pieniądze za fantastykę, rzuciłem posadę sekretarzy u jednego ż posłów cesarskich na zachodniej półkuli i spróbowałem się utrzymywać wyłącznie z pisania. I nawet nieźle mi to wychodziło - nienajgorzej, powiedzmy - a właściwie, mówiąc ściśle, utrzymywałem się na pewnym, choć nie zaw- sze równym poziomie z dwóch romansów naukowych rocznie, przy czym na moje hobby - ładne kobiety, jak Lidia - mogłem sobie po- zwolić z dodatkowego wynagrodzenia, gdy któraś z moich książek doczekała się adaptacji telewizyjnej lub teatralnej. I wówczas nadeszły sygnały od Olimpijczyków, i cała produkcja romansów naukowych zyskała zupełnie inne oblicze. Była to oczywiście najbardziej sensacyjna wiadomość w całej historii ludzkości. A więc istnieją inne rasy inteligentne zamieszkujące gwiazdy naszej Galaktyki! Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że to wydarzenie będzie miało na mnie wpływ tak bezpośredni, jeśli nie liczyć radości. Bo z początku była to radość. Udało mi się dostać do wnętrza owegh radioobserwatorium w Alpach, które nagrało tamte pierwsze sygna- ły, i usłyszałem je na własne uszy: Bip ua bip.. Bip ii bip ua bip bip Bip ii bip ii bip ua bip bip bip. Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu. Bip ii bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip bip. Teraz to wydaje się bardzo proste, ale minęło trochę czasu, nim ktoś się domyślił, co oznaczają te pierwsze sygnały od Olimpijczyków. (Wówczas jeszcze, oczywiście, nie nazywaliśmy ich "Olimpijczykami". Nawet i teraz nie nazywalibyśmy ich tak, gdyby duchowni mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, ponieważ uważają oni, że jest to niemal świętokradztwo, ale jak w końcu można nazwać bogom po- dobne istoty z niebios? Nazwa przyjęła się od razu i kapłani po prostu musieli się z tym pogodzić.) Nie będę ukrywał, że to mój dobry przyjaciel Flawiusz Samuelus ben Samuelus pierwszy rozszyfrował te sygnały i opracował odpowiedź, którą wysłaliśmy nadawcom - tę właśnie odpowiedź, co cztery lata później poinformowała Olimpijczyków, że ich usłyszeliśmy. Tymczasem wszyscy oswajaliśmy się z tą cudowną nową prawdą: nie jesteśmy sami we Wszechświecie! Rynek na romanse naukowe był bez dna. Moja kolejna książka nosiła tytuł Bogowie z radia. i drukarnie nie mogły nadążyć za popytem. Myślałem, że tak będzie zawsze. Mogłoby i tak być... gdyby nie strachliwi cenzorzy. Przespałem tunel - wszystkie tunele zresztą, nawet te pod Alpami - i gdy się zbudziłem, pociąg zbliżał się do Rzymu. Mimo że tabliczki były nadal uporczywie puste, czułem się znacznie lepiej. Wspomnienie Lidii znikało z pamięci, miałem jeszcze dwa- dzieścia dziewięć dni na dostarczenie nowego romansu naukowego, a przy tym Rzym to zawsze Rzym! Ośrodek Wszechświata - no, nie licząc tych wszystkich nowych danych astronomicznych, jakie mogliby nam przekazać Olimpijczycy. W każdym razie to najwspanialsze miasto na świecie. Tu się wszystko dzieje. Nim zdążyłem wysłać stewarda po śniadanie i przebrać się w świeże szaty, byliśmy już na miejscu i już trzeba było wychodzić z pociągu do wnętrza olbrzymiego, hałaśliwego dworca. Kilka lat już nie widziałem Rzymu, ale Wieczne Miasto nie zmienia się wiele z upływem czasu. Tybr wciąż śmierdział. Nowe wieżowce mieszkalne nadal skutecznie zakrywały stare ruiny, chyba że ktoś zanadto się zbliżył; muchy nadal dokuczały, a młodzi rzymianie nadal oblegali dworzec, oferując swe usługi jako przewodników po Złotym Domu (tak jakby któryś z nich mógł przedostać się przez straże Legionów), kupno świętych amuletów lub swoje siostry. Ponieważ pracowałem kiedyś jako jeden z sekretarzy prokonsula narodu Czirokezów, mam przyjaciół w Rzymie. Ponieważ jednak nie przyszło mi do głowy ich zawiadomić o przyjeździe, ni kogo nie zastałem. Nie miałem wyboru: musiałem nocować w wysokościowej gospodzie na Palatynacie. Pokój był przeraźliwie drogi, oczywiście. Wszystko w Rzymie jest drogie - i dlatego tacy jak ja mieszkają na zapadłej prowincji w ro- dzaju Londynu - doszedłem jednak do wniosku, że dopóki nadejdą rachunki, to albo znajdę sposób usatysfakcjonowania Marcusa i do- stanę resztę pieniędzy, albo będę tak ugotowany, że kilka dodatkowych długów nie zmieni sytuacji. Doszedłszy do tego wniosku postanowiłem pozwolić sobie na luksus najęcia służącego. Wybrałem uśmiechniętego, muskularnego Sycy- lijczyka czekającego w biurze najmu w sieni, dałem mu klucze do bagażu i kazałem zanieść wszystko do pokoju, a potem zrobić rezer- wację na jutrzejszy poduszkowiec do Aleksandrii. Właśnie wtedy szczęście zaczęło się nieco milej uśmiechać. Gdy Sycylijczyk wrócił do winiarni po następne polecenia, oznajmił: - Obywatelu Juliuszu, dowiedziałem się, że pewien obywatel bę- dzie też jutro jechał do Aleksandrii. Czy zechcesz wziąć z nim wspólną kabinę? To miło, gdy wynajęty sługa stara się zaoszczędzić ci wydatków. - Co to za jeden? - zapytałem, tonem głosu wyrażając jednak aprobatę. - Nie chciałbym trafić na jakiegoś nudziarza. - Sam się możesz przekonać, Obywatelu Juliuszu. On jest teraz w łaźni. To Judejczyk; nazywa się Flawiusz Samuelus. W ciągu pięciu minut pozbyłem się szat i owinięty prześcieradłem rozglądałem się po tepidarium. Od razu dostrzegłem Sama. Leżał wyciągnięty, z przymkniętymi oczami, podczas gdy masażysta ugniatał jego stare, tłuste ciało. Bez słowa położyłem się na sąsiednim kamieniu. Kiedy Sam z jękiem przewrócił się na plecy i otworzył oczy, odezwałem się: - Witaj, Sam. Rozpoznał mnie dopiero po chwili; do łaźni zdjął kontaktówki. Jednak po usilnym mrużeniu oczu na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Jul! - wykrzyknął. - Jaki świat jest mały! Bardzo się cieszę, że cię widzę! I wyciągnął ręce, by mnie uściskać pod łokcie, naprawdę serdecznie, tak jak oczekiwałem. U Flawiusza Samuelusa naibardziej podoba mi się między innymi to, że mnie lubi. Inną cechą Sama, która mi się podoba, jest fakt, że choć to konkurent, to przy tym jest niewyczerpalnym naturalnyfi źródłem. Sam pisze romanse naukowe. Robi nawet więcej: wielokrotnie pomagał mi w sprawach naukowych z moich romansów, toteż gdy usłyszałem z ust Sycylijczyka imię Sama, przyszło mi do głowy, że to właśnie on przydałby mi się najbardziej w obecnej trudnej sytuacji. Sam ma co najmniej siedemdziesiąt lat. Jest zupełnie łysy, a na szczycie głowy ma wielkie, brązowe znamię wieku. Gardziel mu obwisa, a powieki same opadają na oczy. Ale nigdy byś się tego nie domyślił rozmawiając z nim przez telefon. Sam ma energiczny, dźwięczny głos dwudziestolatka, podobnie jak umysł: umysł w y j ą t k o w o i n t e 1 i g e n t n e g o dwudziestolatka. Łatwo się też entuzjazmuje. To komplikuje wiele spraw, ponieważ umysł Sama pracuje szybciej, niż powinien. Czasem z tego powodu trudno się z nim porozumieć, gdyż zazwyczaj wybiega on przed rozmówców o trzy, cztery kwestie. Zdarza się więc, że to, co mówi do ciebie, nie jest odpowiedzią na twoje ostatnie pytanie, ale na to, o którym nie zdążyłeś jeszcze pomyśleć. To niemiła prawda, ale romanse Sama lepiej się sprzedają niż moje, i tylko jego ujmującej osobowości należy przypisywać, że jeszcze go za to nie znienawidziłem. Sam ma nad nami wszystkimi przewagę przez to, że jest zawodowym astronomem. Romanse naukowe pi- sze dla rozrywki, w wolnym czasie, którego nie ma zbyt wiele. W pracy poświęcił się głównie kierowaniem lotem własnego próbnika kosmicznego, tego, który okrąża Dione, planetę Epsilonu Erydana. Mogę się pogodzić z jego sukcesami (i, trzeba to przyznać, z jego ta- lentem), ponieważ nie skąpi mi pomysłów. Kiedy więc uzgodniliśmy już, że weźmiemy wspólną kabinę ńa poduszkowcu, postawiłem sprawę jasno. No, prawie jasno. - Sam - zapytałem - jedna rzecz mnie zastanawia. Kiedy Olimpijczycy tu wylądują, co to będzie oznaczało dla nas wszystkich? Pytanie skierowałem do właściwej osoby; Sam wiedział więcej o Olimpijczykach niż ktokolwiek inny na Ziemi. Ale nie należało od nie- go oczekiwać prostej odpowiedzi. Podniósł się, obciągając prześcieradło wokół ciała. Gestem odesłał masażystę i spojrzał na mnie roz- bawionym wzrokiem, owymi bystrymi czarnymi oczami spoglądającymi spod rozwichrzonych brwi i opadających powiek. - A co, potrzebny ci nowy pomysł na romans naukowy? zapytał. - Piekło - zakląłem ponuro i postanowiłem nie kręcić. Przecież nie jest to moja pierwsza prośba, Sam. Tylko że tym razem n a p r a w d ę potrzebuję pomocy. - I opowiedziałem mu całą historię o powieści, której cenzorzy dali obstat, i o wydawcy, który szybko chciał czegoś w zamian - albo mojej krwi, do wyboru. Z namysłem zaczął żuć kostkę kciuka. - A o czym była ta twoja książka? - zapytał, wyraźnie zaciekawiony. - To satyra, Sam. Ośla Olimpiada. O tym, jak Olimpijczycy przybywają na Ziemię za pomocą teleportera, tylko że sygnał ulega znie- kształceniu i jeden z nich przypadkowo zostaje przemieniony w osła. Jest w tym parę wcale niezłych kawałków. - No pewnie, Jul. Już dwadzieścia parę wieków. - Noo... nie mówiłem, że to zupełnie oryginalny pomysł, tylko... Sam potrząsnął głową. - Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jul. Czego się spodziewałeś po cenzorach: żeby udaremnili najważniejsze wy- darzenie w historii ludzkości - dla jakiegoś głupiego romansu naukowego? - To nie jakiś głupi... - Głupio jest ryzykować, że się obrażą - przerwał mi stanowczo. - Najlepiej w ogóle o nich nie pisać. - Ale wszyscy to robią! - Nikt nie zamieniał ich w osły - zauważył. - Jul, spekulacje w romansach naukowych też mają swoje granice. A gdy piszesz o Olimpij- czykach, znajdujesz się blisko właśnie takiej granicy. Wszelkie domniemania na ich temat mogą stać się pretekstem do wycofania się ze spotkania z nami i taka szansa może się już nam nigdy nie trafić. - Nie zrobią tego... - Och; Jul - powiedział z niesmakiem - co ty możesz wiedzieć o tym, co zrobią albo czego nie zrobią? Cenzorzy podjęli właściwą decy- zję. Któż wie, jacy są Olimpijczycy? - Ty wiesz - powiedziałem. Zaśmiał się, choć śmiech ten był cokolwiek wymuszony. Bardzo bym chciał, Jul. Wiemy o nich tylko tyle, że nie jest to jakaś zwykła stara rasa inteligentna; Olimpijczycy mają swe normy moralne. Szczerze mówiąc, nie wiemy, co to za normy. Przypuśćmy, że w swojej książce domniemywałeś, iż Olimpijczycy dadzą nam wiele różnych rzeczy, takich jak lekarstwo na raka, nowe narkotyki, nawet życie wieczne... - A jakie dokładnie narkotyki mogliby nam dać? - spytałem. - Milcz, chłopcze! Powiadam Ci, abyś wybił sobie z głowy t a k i e pomy- sły. Chodzi o to, że cokolwiek byś sobie wyobraził, mogłoby się to okazać wstrętne i niemoralne dla Olimpijczyków. Stawka jest zbyt wysoka. To nasza jedyna szansa i nie wolno nam jej zaprzepaścić: - Ale potrzebny mi t e m a t - jęknąłem. - No... - przy znał - pewnie tak: ,Muszę nad tym pomyśleć. Umyjmy się i chodźmy stąd. Pod prysznicem, w czasie ubierania, podczas lekkiego obiadu Sam gadał tylko o zbliżającej się konferencji w Aleksandrii. Słuchałem go z przyjemnością. Poza tym, że zawsze miał coś do powiedzenia, zacząłem mieć nadzieję, że napiszę tę książkę dla Marka. O ile ktoś w ogóle mógł mi pomóc, był to Sam. Nie przepuścił żadnemu problemowi; zawsze podejmował wyzwanie. Bez wątpienia dlatego to on pierwszy rozgryzł zagadkę owych niezliczonych "ii" i "ua" Olimpijczyków. Jeśli przyjąć, że "bip" to "l", "ii" to "+", a "ua" to "=", wówczas Bip ii bip ua bip bip oznacza po prostu "1 + 1 = 2". To było całkiem proste. Nie potrzebowałeś mieć supermózgu jak Sam, aby podstawić liczby pod sygnały i objawić światu, że są to zwy- kłe zadania arytmetyczne - z wyjątkiem tajemniczego "uuuuu": Bip ii bip ii bip ii bip ua uuuuu. Co miało oznaczać to "uuuuu"? Szczególny sposób prezentacji liczby 4? Sam oczywiście domyślił się od razu. Gdy tylko usłyszał sygnały, natychmiast przesłał telegraficznie rozwiązanie ze swej biblioteki w Padwie: "Komunikat wymaga odpowiedzi; "uuuuu" to znak zapytania. Odpowiedź brzmi - 4." I do gwiazd wysłano następujące przesłat~ie: Bip ii bip ii bip ii bip ua bip bip bip bip. Rasa ludzka zdała w ten sposób egzamin wstępny i rozpoczął się powolny proces nawiązywania kontaktu. Odpowiedź Olimpijczyków nadeszła dopiero po czterech latach; wyraźnie znajdowali się niezbyt blisko. Równie wyraźnie nie byli to prostaczkowie jak my, wysyłający sygnały radiowe z planety krążącej wokół gwiazdy odległej od nas o dwa lata świetlne, bo takiej gwiazdy nie ma; odpowiedź nadeszła z miejsca w Kosmosie, w którym nasze teleskopy i sondy nie znalazły w ogóle niczego. W ciągu tych czterech lat Sam był już w tym wszystkim po uszy. On pierwszy dowiódł, że istoty z gwiazd celowo wysłały słaby sygnał, aby się upewnić, że odpowiedzą naci przedstawiciele rasy na odpowiednim poziomie technicznym. On też należał do niecierpliwych, co namówili władze collegium, by rozpoczęto nadawanie wzorów matematycznych wszelkiego rodzaju, a potem prostych zestawów słów, by w ogóle c o ś wysyłać do Olimpijczyków, póki fale radiowe dopełzną do ich miejsca pobytu i wrócą z odpowiedzią. Sam oczywiście nie był jedyny; nie on nawet objął kierownictwo badań nad wypracowaniem wspólnego słownictwa. Jest wielu lepszych językoznawców i kryptoanalityków niż Sam. Jednak to on zwrócił uwagę, już na samym początku, że czas odpowiedzi na nasze sygnały nieustannie się skraca. Co oznaczało, że Olimpijczycy podążają w naszym kierunku. Wkrótce rozpoczęli nadawanie obrazów mozaikowych. Nadchodziły one w postaci szeregów dźwięków "bii" i "baa", przy czym każdy szereg liczył sobie 550 564 sygnały. Ktoś wkrótce wydedukował, że liczba ta to kwadrat 742 i kiedy szereg przedstawiono w postaci ma- trycy kwadratowej, zamieniając wszystkie "bii" na białe punkty, a "baa" na czarne, z ekranu wyskoczył obraz pierwszego Olimpijczyka. Każdy pamięta ten widok. Wszyscy na Ziemi, poza całkowicie niewidomymi, widzieli go; obraz transmitowały wszystkie stacje świata. A nawet niewidomi słuchali anatomicznych opisów przekazywanych przez komentatorów. Dwa ogony. Mięsisty, podobny do brody strzęp zwieszający się z podbródka. Cztery nogi. Kolczasty grzebień wzdłuż... chyba kręgosłupa. Oczy szeroko rozstawione, na wyrost- kach z kości policzkowych. Pierwszy Olimpijczyk nie był ani trochę przystojny, ale za to niewątpliwie o b c y. Kiedy kolejny szereg okazał się bardzo podobny do pierwszego, to właśnie Sam od razu stwierdził, że jest to nieco przekręcony obraz tej samej istoty. Olimpijczykom potrzeba było 41 obrazów, by zaprezentować całkowitą podobiznę pierwszego z nich... Potem zaczęli wysyłać obrazy następnych. Do tej pory nikomu, nawet Samowi, nie przyszło do głowy, że będziemy mieli do czynienia nie z jedną superrasą, ale co najmniej z dwudziestoma dwoma. Tyle bowiem pokazano nam różnych obrazów obcych istot, a każda z nich była brzydsza i dziwniejsza od po- przedniej. To jeden z powodów, dla których kapłani nie lubią, gdy gości nazywa się Olimpijczykami. W sprawie bogów Rzymu jesteśmy dość ekumeniczni, ale żaden z nich ani trochę nie przypomina któregokolwiek z t a m t y c h, a co poniektórzy starsi kapłani nigdy nie prze- stali zrzędzić o świętokradztwie. W połowie trzeciego dania naszego obiadu i drugiej butelki wina Sam przerwał swój opis ostatniego komunikatu od Olimpijczyków (w którym potwierdzali odbiór naszych audycji dotyczących hisorii Ziemi), uniósł głowę i uśmiechnął się do mnie. - Mam - powiedział. Spojrzałem na niego mrugając oczami. Szczerze mówiąc, nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co mówi, bo przyglądałem się niebrzyd- kiej kelnerce z kraju kijowskiego. Przyciągnęła mój wzrok, ponieważ... no, mam na myśli nie tylko to, że miała znakomitą figurę i nie- wiele szat, które ją zakrywały - ponieważ na jej szyi widniał złoty amulet obywatelki. Nie była więc niewolnicą, co mnie jeszcze bar- dziej zaintrygowało. Nie lubię uwodzić niewolnic, bo to zajęcie mało honorowe; ta dziewczyna natomiast bardzo mnie zainteresowała. - Czy ty mnie słuchasz? - zaciekawił się Sam. - No pewnie. A co masz? - Mam rozwiązanie twojego problemu - oznajmił rozradowany. - Nie tylko nowy pomysł na romans naukowy. Całkowicie nowy r o d z a j romansów naukowych! Czemu nie miałbyś napisać o tym, jak to będzie, gdy Olimpijczycy n i e przyjadą? Bardzo mi się podoba to, jak jedna połówka mózgu Sama zajmuje się rozwiązywaniem problemów, podczas gdy druga robi zupełnie coś innego, ale nie zawsze mogę za tym nadążyć. - Nie bardzo rozumiem; o co ci chodzi. Jeśli napiszę o tym, że Olimpijczycy nie przyjadą, czy to nie będzie tak samo złe jak pisanie o tym, że przyjadą? - Nie, nie - zamachał rękami. - Słuchaj mnie uważnie! Zostaw Olimpijczyków poza tym wszystkim: Napisz o przyszłości, która mogłaby nastąpić, ale nie nastąpi. Kelnerka pochylała się nad nami, zbierając brudne talerze. Wiedziałem, że słyszy, gdy odpowiadałem z godnością: - Sam, to nie w moim stylu. Może moje romanse nie sprzedają się tak dobrze jak twoje, ale uczciwość mi jeszcze pozostała. Nigdy nie piszę o czymś, co uwa- żam za zupełnie niemożliwe. - Jul, przestań myśleć o swoich gonadach - (a więc jego uwadze nie umknęło moje zainteresowanie kelnerką) - i postaraj się skorzystać z tego twojego ptasiego móżdżku. Mówię o czymś, co mogłoby być możliwe, w alternatywnej przyszłości, rozumiesz. Wcale nie rozumiałem. - A co to jest "alternatywna przyszłość"? - To przyszłość, która mogłaby nastąpić, ale nie nastąpi wyjaśnił. - Na przykład gdyby Olimpijczycy do nas nie jechali. Potrząsnąłem głową, zupełnie skołowany. - Ale przecież wiemy, że jadą - zwróciłem uwagę. - Ale gdyby nie jechali! Gdyby nie skontaktowali się z nami przed laty. - Przecież się skontaktowali - odparłem próbując przeniknąć jego rozumowanie. Westchnął tylko. - Widzę, że nic do ciebie nie dochodzi - powiedział otulając się szatą i wstając. - Zabieraj się do swojej kelnerki. Ja mam parę telegra- mów do wysłania. Zobaczymy się na statku. No więc z tego czy innego powodu nic nie wyszło z moich planów wobec kijowskiej kelnerki. Powiedziała mi, że jest zamężna, szczę- śliwie i monogamicznie. Prawdę mówiąc nie rozumiałem, dlaczego wolny, praworządny obywatel wysyła żonę do takiej pracy, ale zdziwiło mnie, że dziewczyna nie zwróciła większej uwagi na moje pochodzenie... Lepiej to wyjaśnię. Widzicie, moja rodzina ma pretensje do sławy. Genealogowie powiadają, że wywodzimy się od samego Juliusza Cezara. Ja sam też wspominam o tych pretensjach, szczególnie kiedy za dużo wypiję. Myślę też, że to właśnie dlatego Lidia, zawsze snobka, za- interesowała się mną. To nic ważnego; w końcu Juliusz Cezar umarł ponad dwa tysiące lat temu. Od tamtej pory minęło sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt pokoleń, a nie należy też zapominać, że choć Przodek Juliusz z pewnością pozostawił po sobie liczne potomstwo, jednak nie było to z żadną z jego żon. Ja nawet specjalnie nie wyglądam na Rzymianina. Gdzieś w moim rodowodzie musiał się zdarzyć jakiś przodek z północy, może nawet dwóch, bo jestem wysoki i jasnowłosy, jak żaden szanujący się Rzymianin. Ale jeśli nawet nie jestem legalnym dziedzicem boskiego Juliusza, wywodzę się przynajmniej z wielce starożytnej i szacownej linii. Każdy by pomyślał, że zwykła kelnerka dobrze to weźmie pod uwagę, nim mnie odrzuci. A jednak nie wzięła. Kiedy obudziłem się następnego ranka sam - mego przyjaciela już nie było w gospodzie, chociaż statek do Alek- sandrii miał odpłynąć dopiero wieczorem. Nie widziałem Sama przez cały dzień. Specjalnie zresztą go nie szukałem, bo trochę mi było wstyd za siebie. Jak to: dorosły człowiek, szanowany autor czterdziestu paru znakomicie (no, może: nieźle) się sprzedających romansów naukowych musi szukać pomysłów u mych? Oddałem więc bagaż służącemu, wyrejestrowałem się z gospody i metrem udałem się do Biblioteki Rzymskiej. Rzym jest nie tylko stolicą Cesarstwa; jest poza tym największym ośrodkiem naukowym. Wielkie stare teleskopy stojące na wzgórzach nie na wiele się już przydają, ponieważ światła miasta przeszkadzają w obserwacjach; i tak zresztą wszystkie obecnie używane teleskopy znajdują się w Kosmosie. Ale te naziemne bardzo się przydały Galileuszowi, gdy odkrywał pierwszą planetę poza naszym Układem Sło- necznym, a także Tychonowi do wykonania owych słynnych spektrogramów ostatniej wielkiej Supernovej w naszej galaktyce, ledwie dwadzieścia parę lat po pierwszym locie kosmicznym. Tradycje naukowe przetrwały; Rzym jest nadal siedzibą Collegium Nauk. Dlatego też Biblioteka Rzymska jest tak przydania dla takich jak ja. Mają tu bezpośredni dostęp do bazy danych Collegium i nawet nie trzeba płacić za połączenie. Wpisałem się do rejestru, położyłem rysik i tabliczki na przydzielonym mi stoliku i zacząłem przeszukiwać pliki. G d z i e ś musi się znaleźć pomysł na romans naukowy, którego jeszcze nikt nie napisał... Z pewnością gdzieś był, ale ja go nie mogłem znaleźć. Zazwyczaj można poprosić o pomoc bibliotekarza specjalistę, ale wyglądało, że niedawno w Bibliotece zatrudniono wielu nowych ludzi, głównie Tberyjczyków, zniewolonych, ponieważ uczestniczyli w zeszłorocz- nym powstaniu w Luzytanii. Od tamtej pory na rynku niewolników pojawiło się tylu Iberyjczyków, że cena drastycznie spadła. Sam bym kupił paru do celów spekulacyjnych, bo wiedziałem, że za jakiś czas cena wzrośnie; w końcu nie tak często zdarzają się powstania, a popyt jest ciągły. Chwilowo jednak brakowało mi funduszy,, a ponadto niewolników trzeba żywić. A jeśli wszyscy byli równie by- strzy, jak ci, których zatrudniała Biblioteka Rzymska, to i tak nie zrobiłbym wielkiego interesu. Zrezygnowałem. Pogoda poprawiła się na tyle, że warto było zaryzykować spacer po mieście, ruszyłem więc w stronę jednoszynówki do Ostii. Jak zwykle, Rzym kipiał. W Koloseum odbywały się walki byków, a w Wielkim Cyrku - wyścigi. Autokary turystyczne przeciskały się wąskimi uliczkami. Wokół Panteonu szła długa procesja, ale nie zbliżyłem się na tyle, by dojrzeć, których to bogów dzisiaj czczono. Nie lubię tłumów. Szczególnie tłumów w Rzymie, ponieważ tu jest więcej nawet obcokrajowców niż w Londynie: Afrykowie, Hindowie, Hanowie i Nordowie - wszystkie rasy z całej Ziemi przysyłają swych turystów, by zwiedzali Cesarskie Miasto. A Rzym dostarcza im widowisk. Zatrzymałem się przy jednym z nich: przy zmianie warty przed Złotym Domem Oczywiście nigdzie nie było widać cezara ani jego małżonki z pewnością udali się w jedną ze swych niezliczonych podróż ceremonialnych do rzymskich dominiów albo przynajmniej gdzieś otwierają nowy supermercatus. Jednak stojący przede mną Algonkini z dreszczem emocji przyglądali się paradzie Legionów ho- norowych pod sztandarami. Pamiętam trochę języka Czirokezów; wystarczyło, by zapytać, skąd ci Algonkini pochodzą, ale oba te języki nie są do siebie zbytnio zbliżone, a czirokeski, jakim się posługiwali, był jeszcze gorszy od mojego. Po prostu uśmiechnęliśmy się do siebie. Gdy tylko Legiony przeszły, ruszyłem w stronę pociągu. Gdzieś w mojej głowie kołatała się myśl, że powinienem się więcej martwić moją sytuacją finansową. Trzydzieści dni spokoju umykało z każdą minutą. Jednak się nie martwiłem: podtrzymywała mnie na duchu wiara. Wiara w mego dobrego przyjaciela Flawiusza Samu- elusa, który z pewnością - cokolwiek by czynił z większą częścią swego mózgu - w jakimś jego zakamarku przygotowywał dla mnie pomysł. Nie przyszło mi do głowy, że nawet Sam ma swoje ograniczenia. Albo że jego uwagę przykuwa coś znacznie ważniejszego niż moje problemy, więc nie pozostało mu zbyt wiele jej dla mnie. Nie widziałem go przy wsiadaniu na statek; nie zastałem go też w kabinie. Nawet kiedy wielkie śmigła wprawiono w ruch i wpłynęliśmy na Morze Tyrreńskie, jego nie było. Zasnąłem, nieco przestraszony, że może Sam nie zdążył na statek, ale późno w noc obudziłem się słysząc, jak wchodzi do kabiny. - Byłem na mostku - odpowiedział, gdy coś wymamrotałem. - Idź spać. Zobaczymy się rano. Kiedy się obudziłem; myślałem, że to wszystko mi się przyśniło, bo Sama już nie było w kabinie. Jednak posłanie na jego łóżku było na- ruszone, a całkowicie uspokoił mnie steward, który przyniósł poranny puchar wina. Tak, obywatel Flawiusz Samuelus z pewnością znajduje się na pokładzie. Dokładnie mówiąc, znajduje się w kabinie kapitana, choć co tam robi, tego steward nie umiał powiedzieć. Poranek spędziłem wypoczywając na pokładzie, pławiąc się w słońcu. Statek nie płynął już jako poduszkowiec; w nocy pokonaliśmy już Cieśninę Sycylijską i teraz, na otwartym morzu, kapitan opuścił płaty, podciągnął rękawy, śmigieł i wysunął je jako śruby. Statek mknął jako wodolot z szybkością swobodnie stu mil na godzinę. Była to łagodna, spokojna jazda: podtrzymujące nas płaty przesuwały się dwa- dzieścia stóp pod powierzchnią wody, więc żadne fale nami nie kołysały. Leżąc na plecach i patrząc z ukosa na ciepłe, południowe niebo dostrzegłem trójskrzydłowy samolot unoszący się ponad horyzont za nami, stopniowo nas mijający, by w końcu zniknąć gdzieś przed dziobem. Samolot nie poruszał się z n a c z n i e szybciej od nas - a my mieliśmy podróż o wiele bardziej komfortową, podczas gdy jego pasażerowie płacili za przelot dwukrotnie więcej. Otworzyłem oczy szeroko, gdy dostrzegłem, że ktoś obok mnie stoi. Szybko usiadłem, gdy rozpoznałem Sama. Wyglądał tak, jakby wie- le nie spał tej nocy; przytrzymywał ręką kapelusz zwiewany pędem naszej podróży. - Gdzie byłeś? - zapytałem. - Nie oglądałeś dziennika? - zapytał. Potrząsnąłem głową. - Sygnały od Olimpijczyków ustały. Na te słowa otworzyłem oczy naprawdę szeroko, bo była to nieprzyjemna niespodzianka. Sam jednak nie wyglądał na bardzo zmartwio- nego. Urażonego, owszem; może nawet nieco zatroskanego, ale nie tak przejętego, jak mógłbym się spodziewać. - To pewnie nic takiego - powiedział. - Możliwe, że to zakłócenia słoneczne. Słońce jest w znaku Strzelca, więc prawie dokładnie między nami i nimi. Już od kilku dni mieliśmy kłopoty z szumem. - Więc można sądzić, że sygnały wkrótce powrócą? - zaryzykowałem. Wzruszył ramionami i skinął na stewarda, by zamówić jeden z tych gorących napojów, w jakich lubują się Judejczycy. Chyba nie udało mi się wczoraj ci wytłumaczyć, co miałem na myśli - powiedział. - Spróbuję ci wyjaśnić, co rozumiem pod pojęciem świata alternatyw- nego. Pamiętasz historię? Jak Forniusz Vello pokonał Majów i zromanizował Zachodnie Kontynenty sześć czy siedem wieków temu? Przypuśćmy więc, że tego nie zrobił. - Ale to zrobił, Sam. - Wiem, że zrobił - Sam nie tracił cierpliwości. - Ale powiedziałem p r z y p u ś ć m y. Przy puśćmy, że Legiony zostały pokonane w bi- twie o Tehultapec. Zaśmiałem się. Wiedziałem, że żartuje. - Legiony? Pokonane? Ale przecież Legionów nikt nigdy nie pokonał. - To nieprawda - odparł Sam z wyrzutem. Nie cierpi ludzi, którzy mają luki w wiadomościach. - Przypomnij sobie Varus. - Piekło, Sam, przecież to historia starożytna! Kiedy to było, dwa tysiące lat temu? Za cezara Augusta? A i tak przecież była to przej- ściowa porażka. Imperator Druzus odzyskał orły. - A także całą Galię dla Cesarstwa: był to jeden z pierwszych wielkich podbojów rzymskich poza Alpami. Dzisiaj Galowie są bardziej rzymscy od Rzymian, szczególnie gdy chodzi o picie wina. Sam potrząsnął głową. - Powiedzmy, że Forniusz Vello też poniósł "czasową" porażkę. Próbowałem nadążyć za tokiem jego rozumowania, ale nie było to łatwe. - Cóż to byłaby za różnica? Prędzej czy później Legiony od- niosłyby zwycięstwo. Dobrze wiesz, że zawsze zwyciężają. - To prawda - odrzekł rozsądnie - ale gdyby ten konkretny podbój nie nastąpił w ó w c z a s, cały przebieg historii byłby zupełnie inny. Nie mielibyśmy wielkiej migracji na zachód w celu zapełnienia owych pustych kontynentów. Hanowie i Hindowie nie zostaliby okrąże- ni i kto wie, może do tej pory mieliby niepodległe państwa. Byłby to zupełnie inny świat. Czy rozumiesz, do czego zmierzam? To wła- śnie nazywam "światem alternatywnym": świat, który mógłby być, ale nie jest. Chciałem być dla niego uprzejmy. - Sam - powiedziałem oto właśnie przedstawiłeś obrazowo różnicę między romansami naukowymi i fantazjami. Ja nie zajmuję się fantazjami. Poza tym - kontynuowałem, nie chcąc ranić jego uczuć - nie bardzo widzę możliwość wystą- pienia znaczących różnic w takim świecie. W każdym razie nie tyle, by można było na tym zbudować romans naukowy. Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu, po czym obrócił się i spojrzał na morze. I nagle, jakby w ogóle nie zmieniał tematu, powie- dział: - Jest jedna śmieszna rzecz: nasze kolonie na Marsie też nie odbierają sygnałów. A im Słońce nie przeszkadza. Zmarszczyłem brwi. - Co to znaczy, Sam? Potrząsnął głową. - Bardzo chciałbym to wiedzieć - rzekł. W starej Aleksandrii Faros lśniła odbitym światłem zachodzącego słońca, gdy przybijaliśmy do Aleksandrii. Znowu podróżowaliśmy na poduszce, powoli, a kołysanie fal nieco nami rzucało. Gdy jednak weszliśmy do portu właściwego, woda już była spokojna. Sam spędził popołudnie w kabinie kapitana, w stałym kontakcie z Collegium Nauk, ale pokazał się, gdy już przycumowaliśmy. Zoba- czył, jak patrzę w stronę biura wynajmu obok doku, ale potrząsnął głową. - Daj sobie spokój z wynajmowaniem pokoju, Jul - powiedział tonem rozkazującym. - Przekaż bagaże służącym mojej bratanicy; zamieszkamy u niej. Była to dobra wieść: pokoje w gospodach Aleksandrii są prawie tak drogie jak w Rzymie. Podziękowałem Samowi, ale wcale mnie nie słuchał. Oddał nasze torby tragarzowi z domu bratanicy, małemu Arabowi, który był znacznie silniejszy, niż na to wyglądał; następnie ruszył do domu egipskiego Senatu Niższego, gdzie miała się odbyć konferencja. Przywołałem trójkołowiec i dałem kierowcy adres bratanicy - Sama. Cokolwiek myślą o tym Egipcjanie, Aleksandria to brudne, prowincjonalne miasteczko. Czoktawowie mają większą stolicę, Kijowianie zaś - czystszą. Ponadto słynna Biblioteka Aleksandryjska to oszustwo. Kiedy mój (chciałoby się wierzyć) przodek kazał ją spalić, Egip- cjanie istotnie ją odbudowali. Ale jest tak staroświecka, że nie ma w "niej nic prócz książek. Dom bratanicy Sama znajdował się w szczególnie podupadłej dzielnicy tego podupadłego miasta, tylko parę przecznic od nabrzeża. Sły- chać tu łoskot dźwigów towarowych z doków; choć może słychać niezbyt dobrze, bo zagłusza je hałas z samych ulic, pełnych ciężaró- wek i kierowców przeklinających siebie nawzajem w czasie manewrowania wokół ostrych zakrętów. Sam dom był większy, niż się spo- dziewałem; ale była to jego jedyna zaleta, przynajmniej sądząc z wyglądu zewnętrznego. Oblicowania miał raczej z taniej egipskiej sztukatury niż z marmuru, a sąsiadował z punktem wynajmu niewolników. Przynajmniej jest za darmo, upomniałem siebie. Kopnąłem w drzwi i zawołałem na służącego. Jednak nie służący otworzył mi drzwi, lecz bratanica Sama we własnej osobie; jej wygląd sprawił mi przyjemną niespodziankę. Była prawie tak wysoka jak ja i prawie tak jasnowłosa. Poza tym młoda i bardzo ładna. - Ty z pewnością jesteś Juliuszem powiedziała. - Na- zywam się Rachela i jestem bratanicą obywatela Flawiusza Samuelusa ben Samuelusa. Witam ciebie w mym domu. Ucałowałem jej dłoń. To kijowski obyczaj, który mi bardzo odpowiada, szczególnie w kontaktach z ładnymi dziewczętami, jakich nie znam jeszcze dobrze, choć mam nadzieję poznać. Nie wyglądasz na Judejkę - powiedziałem. - A ty nie wyglądasz na gryzipiórka tłukącego romans za romansem - odparła. Jej głos był mniej chłodny niż słowa, ale niewiele. - Stryja Sama nie ma w domu, a ja mam dużo pracy Bazyliusz wskaże ci swe pokoje i zaproponuje coś do picia. Zwykle robię lepsze pierwsze wrażenie na kobietach. Zwykle lepiej się do tego przygotowuję, ale Rachela mnie zaskoczyła. Spodziewa- łem się raczej, że będzie podobna do Sama, może z wyjątkiem łysiny i zmarszczek na twarzy. Bardziej się nie mogłem pomylić. Co do domu też popełniłem błąd: dom był naprawdę duży. Mieścił dobre kilkanaście pokoi, nie licząc kwater dla służby; jego atrium pokrywała owa półprzezroczysta błona, która zatrzymuje najgorsze gorąco. Słynne egipskie słońce stało właśnie w zenicie, gdy Bazyliusz, sługa Racheli, wskazał mi moje pokoje. Były one zadowalająco jasne i przewiewne, ale Bazyliusz zaproponował wypoczynek na zewnątrz. Miał słuszność. Podał mi wino i owoce w atrium, przy wygodnej ławce u fontanny. Przez błonę słońce wyglądało tylko na blade i miłe, a nie śmiertelnie gorące. Owoce też były świeże: ananasy z Liba- nu, pomarańcze z Judei, jabłka gdzieś z daleka, pewnie z Galii. Nie podobało mi się tylko to, iż Rachela pozostała w swych pokojach, to- też nie miałem szansy przedstawić się jej w lepszym świetle. Pozostawiła jednak instrukcje co do mojej wygody. Bazyliusz klasnął w dłonie i pojawił się inny służący, niosąc rysik i tabliczki, na wy- padek, gdyby zachciało mi się pracować. Ze zdumieniem stwierdziłem, że Bazyliusz i ten drugi sługa to Afrykowie; ci raczej nieczęsto wdają się w jakieś awantury polityczne czy też jakiekolwiek utarczki z edylami, toteż mało z nich traci wolność. Fontanna została zbudowana na kształt Kupidyna. W innych okolicznościach uznałbym to za dobry omen, ale tutaj nie wydawało mi się, iż ma on jakiekolwiek znaczenie. Nos Kupidyna był obłupany; fontanna z pewnością miała więcej lat niż Rachela. Postanowiłem pozo- stać na miejscu, dopóki dziewczyna się nie pojawi, ale kiedy zapytałem Bazyliusza, kiedy to może nastąpić, ten popatrzył na mnie z pewną wyższością. - Obywatelka Rachela pracuje po południu, obywatelu Juliuszu - poinformował mnie. - Ach, tak? A nad czym ona pracuje? - Obywatelka Rachela jest sławną dziejopisarką - objaśnił mnie. - Często pracuje aż do chwili udania się na spoczynek. Ale dla ciebie i dla jej stryja kolacja zostanie oczywiście podana o porze dla was odpowiedniej. Bardzo uczynny był to gość, nie ma co mówić. - Dziękuję ci, Bazyliuszu - powiedziałem. - Myślę, że wyjdę na kilka godzin. - A potem, gdy służący zbierał się do odejścia, zapytałem: Nie wyglądasz na groźnego przestępcę. Jeśli mogę zapytać: za co cię zniewolono? - Och, nie za żadną zbrodnię, obywatelu Juliuszu - zapewnił mnie. - Po prostu za długi. Łatwo znalazłem drogę do domu egipskiego Senatu Niższego; w jego kierunku zdążało wiele pojazdów i pieszych; jest to bowiem, było nie było, jedno z bardziej interesujących miejsc w Aleksandrii. Senat Niższy nie obradował. Nie miał zresztą żadnego powodu, bo po co w ogóle Egipcjanom jakikolwiek senat? Czasy, kiedy sami po- dejmowali jakiekolwiek decyzje we własnych sprawach, minęły już wiele stuleci temu. Szarpnęli się jednak na konferencję. Świątynia Senatu miała nisze na co najmniej pół setki bogów. Stały w nich zwykłe posągi Amona- Ra i Jowisza oraz oczywiście wszystkich ważniejszych postaci z panteonu, ale by zrobić przyjemność gościom umieszczono też tam Ormuzda, Jahwe, Freję, Quetzalcoatla i kilkunastu innych, których w ogóle nie rozpoznałem. Zdobiły je świeże ofiary z kwiatów i owo- ców, dowodząc, że turyści - jeśli nie sami astronomowie - nie pomijali żadnych dróg przywrócenia łączności z Olimpijczykami. Uczeni to oczywiście agnostycy (jak zresztą chyba w większości ludzie wykształceni, prawda?), ale nawet agnostyk poświęci kawałek owocu, by udobruchać boga, na wypadek, gdyby się okazało, że agnostyk się mylił. Pod domem senatu przekupnie już ustawiali swe stragany, mimo że pierwsze posiedzenie miało się zacząć dopiero jutro. Kupiłem u nich garść daktyli i spacerowałem tu i tam, pogryzając daktyle i przyglądając się marmurowemu fryzowi na ścianie budynku. Przedstawiał on falujące łany zbóż i pola ziemniaków, jakie od dwóch tysięcy lat czyniły Egipt spichlerzem Cesarstwa. Oczywiście nie było tu nic o Olimpijczykach; Egipcjanie nie interesują się zanadto Kosmosem. Wolą spoglądać na swą chwalebną ( n a z y w a j ą ją chwalebną) przeszłość; żaden uczony by zresztą nie pomyślał o zorganizowaniu tu konferencji w sprawie Olimpijczyków, gdyby nie to, że nikomu nie chciałoby się jechać w grudniu do jakiegoś północnego miasta. Wewnątrz wielka sala była pusta, jeśli nie liczyć niewolników ustawiających łoża i spluwaczki dla uczestników. Sale wystawowe kipiały hałasem pochodzącym od robotników ustawiających eksponaty, ale osób postronnych tam nie wpuszczano, a w kuluarach dla uczestni- ków było ciemno. Szczęśliwie dostrzegłem otwarte pomieszczenie dziennikarzy. To zawsze dobre miejsce na darmową szklaneczkę wina, a poza tym chciałem wiedzieć, gdzie się wszyscy podzieli. Dyżurny niewolnik nie umiał mi tego powiedzieć. - Gdzieś odbywa się zamknięte posie- dzenie organizatorów, tyle wiem... a poza tym dziennikarze węszą w poszukiwaniu kogoś, z kim mogliby zrobić wywiad. - A potem, spoglądając mi przez ramię, gdy się wpisywałem, niewolnik dodał: - Och, to ty piszesz romanse naukowe, prawda? Może któryś z dziennikarzy zainteresuje się i tobą. Nie było to nazbyt entuzjastyczne zaproszenie, ale się zgodziłem. Marcus zawsze nakłania mnie do akcji reklamowej, gdyż jego zdaniem podnosi to sprzedaż książek, więc tu akurat mogłem Marcusowi pójść na rękę. Dziennikarz nie wyglądał jednak na zbyt szczęśliwego. W podziemiach Senatu zaimprowizowano kilka pomieszczeń studyjnych i kiedy zjawiłem się w tym, do którego niewolnik mnie skierował, dziennikarz siedział przed lustrem i pastwił się nad swoją fryzurą. Przed ekranem siedziało kilku techników, oglądając nadawany właśnie program rozrywkowy. Kiedy się przedstawiłem, reporter odwrócił wzrok od swego oblicza w lustrze na tyle tylko, by rzucić w moją stronę spojrzenie pełne wątpliwości. - Nie jesteś prawdziwym astronomem - powiedział do mnie. Wzruszyłem ramionami. Zaprzeczanie na nic by się nie zdało. - Mimo wszystko - mruknął - lepszy rydz niż nic. Dobra. Siadaj tutaj i po- staraj się, aby głos twój brzmiał tak, jakbyś wiedział, o czym mówisz. - Następnie zaczął wydawać instrukcje technikom. Było to dość dziwne. Zauważyłem już, że technicy nosili złote emblematy obywateli. Dziennikarz nie miał go, a jednak to on im wyda- wał polecenia. Nie podobało mi się to ani trochę. Denerwują mnie wielkie stacje komercjalne, które stawiają niewolników na pozycji wydających roz- kazy wolnym obywatelom. To niedobra praktyka. Stanowiska nauczycieli, wykładowców, opiekunów to inna sprawa: niewolnicy potra- fią wykonywać te obowiązki równie dobrze, jak obywatele, a przy tym znacznie taniej. Ale w tym wypadku mamy do czynienia z pro- blemem moralnym. Niewolnik musi mieć pana; inaczej jak móżna go uważać za niewolnika? A jeśli się pozwala niewolnikowi pełnić rolę pana, nawet w tak mało ważnej sprawie jak nagrywanie programu telewizyjnego, uderza się w fundamenty społeczeństwa. Poza tym są to nieuczciwe praktyki konkurencyjne. Ta praca potrzebna jest dla wolnych obywateli. Coś takiego zdarzyło się parę lat te- mu w mojej specjalności: kilkoro autorów niewolników produkowało powieści przygodowe, ale reszta nas zebrała się i położyła temu kres - szczególnie gdy Marcus kupił jedną z nich i zrobił redaktorką. Żaden autor obywatel nie chciał z nią pracować. Mark ostatecznie musiał ją dać do działu reklamy, gdzie nikomu nie szkodziła. Zacząłem więc wywiad spięty, a jego pierwsze pytanie jeszcze pogorszyło sprawę. Zaatakował mnie od razu: - Tłukąc te swoje romanse naukowe, czy starasz się w ogóle utrzymywać kontakt z naukową rzeczywistością? Czy wiesz, na przykład, że Olimpijczycy zaprzestali nadawania? Wykrzywiłem się do niego, nie zważając na kamery. - Romanse naukowo-przygodowe dotyczą właśnie naukowej rzeczywistości. Olim- pijczycy zaś nie "zaprzestali" niczego; wynikły po prostu jakieś trudności techniczne, zapewne spowodowane zakłóceniami ze strony naszego własnego Słońca. Tak jak wspomniałem w jednym ze swych wcześniejszych romansów, Bogowie z radia, impulsy elektroma- gnetyczne są podatne na... Przerwał mi. - Minęło już - spojrzał na zegarek - dwadzieścia dziewięć godzin, od kiedy zamilkli. Nie wygląda to na zwykłe trudności techniczne. - Oczywiście, że to one. Nie ma żadnego powodu, by mieli "zaprzestać" nadawania. Przedstawiliśmy się im już jako istoty prawdziwie cywilizowane, po pierwsze dlatego, że rozwinęliśmy technikę, po drugie, ponieważ nie prowadzimy już wojen... to zresztą wyjaśniono już w pierwszym roku. Tak jak wspomniałem w swoim romansie Bogowie z radia... Spojrzał na mnie z wyrzutem, potem odwrócił się i mrugnął do kamery. - Pisarz nie potrafi mówić o niczym innym, tylko o swoich książkach, co? - zauważył wesoło. - Ale wygląda na to, że nie lubi używać tej swojej bujnej wyobraźni, jeśli mu za to nie płacą. Proszę go tylko, żeby wyraził swój pogląd na to, dlaczego Olimpijczycy przestali nadawać, a on mi wciska tylko reklamówki. Tak jakby istniał jeszcze jakiś inny powód udzielania wywiadów! - Słuchaj - powiedziałem doń ostro - jeśli nie potrafisz się odpowied- nio zwracać do obywatela, nie mam zamiaru przedłużać tej rozmowy. - Niech i tak będzie, stary - odrzekł zimno. Obrócił się do techników. - Zatrzymajcie kamery - polecił. - Wracamy do studia. To tylko strata czasu. - I rozstaliśmy się w nastroju wzajemnej niechęci; i raz jeszcze zrobiłem coś, za co mój wydawca, chętnie by mnie zamor- dował. Tego wieczoru przy kolacji Sam nie dał mi pociechy. - Jasne, to nieprzyjemny facet - powiedział - ale problem polega na tym, że nieste- ty, ma rację. - A więc naprawdę p r z e s t a 1 i? Sam wzruszył ramionami. - Nie jesteśmy już na jednej linii ze Słońcem, więc to na pewno nie jest powód. Piekło, miałem nadzieję, że to jednak było to. - Bardzo mi przykro, wuju Samie - odezwała się łagodnie Rachela. Ubrana była w prostą białą szatę, z wyglądu z hańskiego jedwabiu, bez żadnych ozdób. Naprawdę było jej w tym do twarzy. Moim zdaniem pod spodem tej szaty nie było nic poza znakomicie ukształto- wanym damskim ciałem. - Mnie też jest przykro - mruknął Sam. Troski jednak nie wpłynęły na jego apetyt. Zabierał się właśnie do pierwszego dania - rosołu z kury z jakimiś kawałkami ciasta - a mówiąc szczerze, ja też nie straciłem ,ochoty do jedzenia. Nawet gdyby Rachela była pełna wad, na- leżało przyznać, że gotowała bardzo dobrze. Było to proste, domowe jedzenie, bez żadnych wybryków w rodzaju dzika nadziewanego zającem, nadziewanym z kolei kuropatwą, ale dobrze przygotowane i znakomicie podane przez służącego Bazyliusza. - W każdym razie - powiedział Sam kończąc rosół - tam już wszystko. - No więc dlaczego Olimpijczycy przestali nadawać? - zapytałem chcąc go skłonić do wyjawienia sekretu. - Nie, nie! Mam na myśli twój romans, Jul. Mój pomysł ze światem alternatywnym. Jeśli nie chcesz pisać o odmiennej przyszłości, to może napisz- o odmiennej t e r a ź n i e j s z o ś c i? Nie zdążyłem go spytać, o czym mówi; Rachela mnie uprzedziła. - Jest tylko jedna teraźniejszość, drogi Samie - wskazała. Ja sam bym tego lepiej nie wyraził. Sam jęknął. - Ciebie mi jeszcze brakowało - poskarżył się. - Mówię o nowej klasie romansów naukowych, kochanie. - Nie czytam zbyt często romansów naukowych - usprawiedliwiła się tonem wcale nie usprawiedliwienia. Nie zwrócił na to uwagi. - Jesteś historyczką, prawda? - Nie pofatygowała się, by to potwierdzić; wyraźnie historia wpłynęła na całe jej życie. - A gdyby tak historia poszła inną drogą? Uśmiechnął się do nas tak szczęśliwy, jakby powiedział coś rozsądnego. Żadne z nas jednak mu nie odpowiedziało uśmiechem. Rachela wskazała mu błąd w rozumowaniu. - Ale przecież nie poszła - powiedziała doń. - Ale g d y b y! Nie jest to jedyna możliwa teraźniejszość, lecz ta, która przypadkowo nastąpiła! Mogło być milion innych. Popatrzcie na wydarzenia z przeszłości, które mogły potoczyć się inaczej. Powiedzmy, że Anniusz Publiusz nie odkrył Zachodnich Kontynentów w Roku Miasta 1820. Powiedzmy, że cezar Publiusz Terminus nie zadekretował programu podboju Kosmosu w roku 2122. Czy rozumie- cie, do czego zmierzam? W jakim świecie rylibyśmy obecnie, gdyby to wszystko się nie stało? Rachel otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uratował ją służący. Stanął w drzwiach z wyrazem niemej prośby na twarzy. Kiedy prze- prosiła i wyszła, by sprawdzić, po co jest potrzebna w kuchni, musiałem zareagować ja. - Nigdy nie pisałem czegoś podobnego, Sam - powiedziałem. - I nie słyszałem, żeby ktoś inny pisał. - Do tego właśnie zmierzam! Byłoby to coś zupełnie n o w e g o w twórczości romansów naukowych. Czy nie masz ochoty stać się pio- nierem nowego rodzaju opowieści? Doświadczenie podsunęło mi odpowiedź. - Pionierzy rzadko zdobywają fortunę, Sam. - Spojrzał na mnie groźnie. - Sam mógłbyś to na- pisać - zaproponowałem. Jego uraza przeszła w ponury nastrój. - Bardzo bym chciał. Ale dopóki ta sprawa z Olimpijczykami się nie wyjaśni, nie będę miał czasu na romanse naukowe. Nie, to twoje zadanie, Jul. W tym momencie wróciła Rachela, wyraźnie zadowolona z siebie, a za nią wszedł Bazyliusz niosący wielką srebrną tacę z głównym da- niem. Sam od razu poweselał, podobnie jak ja. Główne danie było to całe pieczone koźlę; pojąłem, że Rachelę poproszono do kuchni po to, by sama zechciała udekorować jego małe różki girlandą kwiatów. Potem zjawiła się służąca z dzbanem wina, napełniając wszystkie pucha- ry. Nie mieliśmy więc zbyt wiele możliwości konwersacji poza chwaleniem potrawy. Potem Sam spojrzał ną zegarek. - Wspaniała kolacja, Rachelo - powiedział - ale muszę wracać. - I co ty na to? - Na co? - Na propozycję pomocy biednemu Julowi w szukaniu jakichś historycznych kamieni milowych, które mógłby wykorzystać w swej opowieści? Więc nie słyszał ani słowa z tego, co mu mówiłem. Zresztą nie musiałem zwracać mu na to uwagi, bo Rachela wyglądała na zatroskaną. Powiedziała niepewnie: - Nie bardzo się znam na tych okresach, o których wspominałeś; czasach Publiusza Terminusa i tak dalej. Moją specjalnością jest epoka bezpośrednio po rządach cezara Augusta, kiedy to przywrócona została potęga Senatu. - Znakomicie - powiedział Sam, wyraźnie zadowolony z siebie. - To tak samo dobry okres jak każdy inny. Zastanów się, jak mogłoby być teraz inaczej, gdyby jakieś drobne wydarzenie miało inny przebieg. Gdyby, powiedzmy, August nie ożenił się z Liwią i nie zaadop- tował jej syna Druzusa, który stał się następcą Augusta. - Obrócił się do mnie, jakby zachęcając, bym rozpalił ogień swej wyobraźni od iskry jego natchnienia. - Na pewno potrafisz dostrzec drzemiące w tym możliwości, Jul! Powiem ci, co masz zrobić. Jest jeszcze wcze- śnie; zabierz Rachelę na tańce albo co, napijcie się wina, posłuchaj tego, co ona mówi. Co w tym złego? Dwoje młodych ludzi powinno się cieszyć życiem! Była to z pewnością najmądrzejsza propozycja Sama od paru dni. W każdym razie mnie się tak wydawało, a Rachela była na tyle po- słuszną bratanicą, że postąpiła według rad stryja. Ponieważ byłem po raz pierwszy w Aleksandrii, to ona musiała zaproponować, dokąd pójdziemy. Po pierwszych kilku sugestiach poznałem, że lituje się nad moim portfelem. Nie mogłem na to pozwolić. Było nie było, wie- czór z Rachelą w mieście był prawdopodobnie tańszy, a z pewnością o wiele ciekawszy niż wynajmowanie gospody i stołowanie się w restauracjach. Wybraliśmy pewne miejsce w dzielnicy portowej, nie opodal falochronu. Był to obrotowy nocny lokal na szczycie gospody zbudowanej w stylu piramid. W miarę obracania się widzieliśmy światła Aleksandrii, prace portowe, potem samo otwarte morze z łagodnymi falami odbijającymi światło gwiazd. Miałem zamiar szybko zapomnieć o koncepcji "światów alternatywnych", ale Rachela była bardziej obowiązkowa. Po pierwszym tańcu zaczęła: - Myślę, że mogę ci pomóc. Było coś, co wydarzyło się podczas panowania Druzusa... - Czy musimy o tym teraz mówić? - zapytałem, napełniając jej kielich. - Ale stryj Sam powiedział, że powinniśmy. Zdawało mi się, że chciałeś spróbować sił w nowym typie romansu naukowego. - Nie, to twój stryj tego chce. Widzisz, jest tu pewien problem. To prawda, że wydawcy zawsze żądają czegoś nowego i oryginalnego, ale jeśli jakiś autor będzie na tyle głupi, że spróbuje im coś takiego dać, oni tego nie rozpoznają. Kiedy proszą o rzeczy "oryginalne", mają na myśli rzeczy "oryginalnie" rutynowe. - Uważam - poinformowała mnie z pewnością godną wyroczni i o wiele bardziej składnie - że pomysły stryja są zazwyczaj dobre. - Nie chciałem się z nią spierać; nawet się nie sprzeciwiłem, przynajmniej otwarcie. Pozwoliłem jej się wypowiedzieć. - Widzisz - mówiła Rachela - zajmuję się problemem przekazywania władzy we wczesnym okresie historii Cesarstwa Rzymskiego. Obecnie studiuję zagadnienie judejskiej diaspory, w okresie po panowaniu Druzusa. Sądzę, że wiesz, co się wówczas zdarzyło? Prawdę mówiąc wiedziałem, choć niezbyt dokładnie. - Był to rok powstania w Judei, prawda? Skinęła głową. Bardzo ładnie jej to wychodziło: jasne włosy wdzięcznie się przesuwały, a w oczach pojawiały się błyski. Widzisz, była to wielka tragedia dla Judejczyków i tak jak mówi mój stryj, wcale nie musiała się wydarzyć. Gdyby namiestnik Tyberiusz żył wówczas, nie doszłoby do tego. Zakasłałem. - Nie bardzo jestem pewien, kto to był Tyberiusz - powiedziałem ze skruchą. - Był namiestnikiem Judei, i to bardzo dobrym. Był uczciwy i sprawiedliwy. Był bratem cesarza Druzusa, tego, o którym mówił stryj, syna Liwii, przysposobionego następcy cezara Augusta. Tego, co przywrócił władzę Senatowi po okresie, gdy August zagarnął ją prawie w całości dla siebie. Tyberiusz był w każdym razie najlepszym namiestnikiem, jakiego mieli Judejczycy, podobnie jak Druzus był naj- lepszym cesarzem. Tyberiusz zmarł rok przed powstaniem - mówią, że to z powodu zepsutych fig, które zjadł, choć mogła to też zrobić jego żona Julia, córka Augusta z jego pierwszej żony... Nadałem sygnał alarmowy. - Trochę mi się w głowie poplątało od tych imion - przyznałem. - Najważniejszy, którego trzeba zapamiętać, to Tyberiusz, a już ci mówiłam, kim on był. Gdyby żył, powstanie zapewne by nie wybu- chło. Wówczas nie nastąpiłaby diaspora. - Rozumiem - powiedziałem. - Zatańczymy? Zmarszczyła brwi, a potem się uśmiechnęła. - Może to i nie jest zbyt ciekawy temat... chyba że sam byłbyś Judejczykiem odparła. - Do- brze, chodźmy tańczyć. Był to do tej pory jej najlepszy pomysł. Dał mi okazję przekonania się za pomocą palców o tym, co moje oczy, uszy i nos już mi zasuge- rowały: Rachela była bardzo piękną, atrakcyjną młodą kobietą. Przed wyjściem z domu poszła się przebrać, ale szczęśliwie nowa szata była tak samo miękka i przylegająca do ciała, toteż moje dłonie rozkoszowały się delikatną przyjemnością dotyku jej pleców i ramion. - Przepraszam - szepnąłem jej do ucha jeśli wydałem ci się głupi. Naprawdę niewiele wiem o dawnych dziejach... o pierwszym tysiącleciu od Założenia Miasta. Taktownie nie zwróciła mi uwagi, że o n a to wie. Poruszała się wraz ze mną w takt muzyki, z wyraźną przyjemnością; po chwili pod- niosła głowę. - Mam nowy pomysł -, oświadczyła. - Wracajmy do stolika. - I zanim jeszcze zeszliśmy z parkietu, już mówiła: - Poroz- mawiajmy o twoim przodku, Juliuszu Cezarze. Zawojował Egipt, właśnie tu, w Aleksandrii. Ale gdyby na odwrót, to Egipcjanie go po- konali, do czego zresztą niemal doszło? Słuchałem jej teraz bardzo pilnie - a więc zainteresowała się mną na tyle, by zadać Samowi parę pytań o mojej przeszłości! - To niemoż- liwe - odpowiedziałem jej - Juliusz nigdy nie przegrał wojny. Zresztą... - ku swemu zdumieniu spostrzegłem, że zaczynam poważnie ak- ceptować szalony pomysł Sama - coś takiego byłoby naprawdę trudno napisać, czyż nie? Gdyby Legiony zostały pokonane, obraz świata uległby całkowitej zmianie. Czy potrafisz sobie wyobrazić świat, który nie byłby rzymskim? - Nie - odparła słodko - ale to raczej twoje zadanie, prawda? Potrząsnąłem głową. - To zbyt idiotyczne - poskarżyłem się. - Czytelnicy by w to nie uwierzyli. - Możesz spróbować, Juliuszu - odrzekła. - Widzisz, mamy tu interesującą możliwość. Druzus niemal nie dożył wstąpienia na tron cesar- ski. Został poważnie ranny w Galii, jeszcze za życia Augusta. Tyberiusz - pamiętasz Tyberiusza... - Tak, tak, jego brata. Tego, który ci się podoba. Którego Druzus zrobił namiestnikiem Judei. - To właśnie on. No więc Tyberiusz pędził konno dzień i noc, by sprowadzić Druzusowi najlepszych lekarzy z Rzymu. Zresztą i tak sprawa wisiała na włosku. Druzus ledwie to przeżył. - Tak? - poddałem tonem zachęty. - I co wtedy? Na jej twarzy pojawiła się niepewność. - Nie wiem co wtedy. Dolałem jej wina. - Sądzę, że potrafię wymyślić jakąś kontynuację - powiedziałem w głębokim zastanowieniu. - Szczególnie gdy pomo- żesz mi w szczegółach. Tyberiusz zapewne zostałby cesarzem w miejsce Druzusa. Mówisz, że był to dobry człowiek; więc pewnie zro- biłby mniej więcej to samo, co zrobił Druzus: prżywrócił władzę Senatowi, po tym jak August i mój szacowny praprzodek Juliusz uczy- nili Senat niemal bezrobotnym... Zamilkłem nagle, zdumiony własnymi słowami. Zabrzmiało to tak, jakbym zaczynał poważnie brać szalony pomysł Sama! Z drugiej strony nie było to takie złe. Wyglądało również tak, jakby Rachela zaczęła brać m n i e poważnie! Poczułem się znacznie lepiej. Zachowałem dobry humor przez następne tańce, a potem jeszcze przez co najmniej godzinę lekcji historii z uroczych usteczek... aż do chwili, gdy po powrocie do domu przekradłem się na palcach od drzwi mojego do jej pokoju i stwierdziłem, że na dywaniku przed wejściem śpi jej służący Bazyliusz z wielką, ciężką pałką u boku. Źle spałem tej nocy. Częściowo powodem były hormony. Moja głowa wiedziała, że Rachela nie życzyłaby sobie, bym się zakradał do jej sypialni; inaczej nie umieściłaby na drodze służącego. Ale moje gruczoły dokrewne wcale nie były szczęśliwe z tego powodu. Poprzednio upajały się jej za- pachem, widokiem i dotykiem, i miały za złe, że im się sprzeciwiono. Najgorsze zaś było budzenie się co godzinę i rozmyślanie nad ruiną finansową. Nędza nie była jeszcze taka zła. Każdy pisarz musiał się nauczyć żyć w nędzy między kolejnymi wypłatami. ~To niewygoda, ale nie ka- tastrofa. Za nędzę nie zostaje się niewolnikiem. Ale goniło mnie kilka dość pokaźnych rachunków. A za długi robi się z obywatela niewolnika. Koniec marzeń Następnego ranka obudziłem się późno i na kacu, więc musiałem wziąć trójkołowiec, by zawiózł mnie do domu Senatu Niższego. Jechać dało się tylko powoli, tym wolniej, im bliżej celu. Widziałem, jak Legion formuje się do utworzenia gwardii honorowej, gdy or- szak faraonki zbliżał się, by rozpocząć ceremonię. Kierujący trójkołowcem nie chciał podwieźć mnie bliżej niż na rynek zewnętrzny, musiałem więc tłoczyć się wśród turystów, obserwując, jak faraonka wysiada ze swej królewskiej lektyki. Rozległ się cichy odgłos zadowolenia, coś pomiędzy śmiechem i westchnieniem. To był widok, który przyszli zobaczyć turyści. Napie- rali na bariery utworzone z chronionych pochwami mieczy legionistów, podczas gdy faraonka, z odkrytą głową i suknią ciągnącą się po ziemi, zbliżała się do świątyń na zewnątrz budynku Senatu. Z należnym szacunkiem i bez pośpiechu złożyła ofiarę, podczas gdy turyści błyskali aparatami fotograficznymi, a ja zacząłem martwić się o czas. Co będzie, jeśli ekumenicznie postanowi odwiedzić wszystkie pięćdziesiąt świątyń? Jednak po zaliczeniu Izydy, Amona-Ra i Matki Nilu faraonka weszła do środka, by otworzyć kongres. Legioniści odprężyli się nieco. Turyści zaczęli odpływać do swych autobusów, fotografując teraz siebie nawzajem, a ja wszedłem do wnętrza bu- dynku. Faraonka wygłosiła dobrą, to znaczy krótką mowę- wstępną. Problem polegał tylko na tym, że przemawiała głównie do pustych miejsc. Wielka sala aleksandryjskiego Senatu Niższego mieści dwa tysiące osób. Obecnie znajdowało się w niej nie więcej niż sto pięćdziesiąt, w większości stojących w małych grupkach z tyłu sali i w przejściach, zupełnie nie zwracających uwagi na ,mowę faraonki. Myślę, że spostrzegła to i dlatego skróciła swoje przemówienie. Jeszcze przed chwilą mówiła do nas, jak to badania naukowe zewnętrznego wszechświata całkowicie współgrają ze starożytnymi tradycjami Egiptu (czego nikt zupełnie nie słuchał), a w następnym momencie głos jej się nagle urwał i oto wręczała asyście swoje berło i jabłko. Krocząc dumnie, jak na monarchinię przystało, zeszła z podwyższenia i opuściła salę. Pomruk rozmów nie ścichł prawie wcale. Wszyscy mówili oczywiście o Olimpijczykach. Nawet kiedy Prezydor Collegium wystąpił i ogłosił początek pierwszej sesji, sala. się nie wypełniła. Przynajmniej jednak większość spośród stojących usiadła - choć nadal w grup- kach, a ich szepty nie milkły. Nawet mówcy, jak się wydawało, nie wczuwali się zbytnio w to, co mają do powiedzenia. Pierwszym z nich był honorowy Prezydor- Emeritus pochodzący z południowych gór Egiptu; dokonał on podsumowania wszystkiego, co wiemy o Olimpijczykach. Swoje wystąpienie odczytał tak szybko, jakby dyktował je skrybie. Nie było ono zanadto interesujące. Problem oczywiście polegał na tym, że mowa została przygotowana kilka dni wcześniej, gdy sygnały od Olimpijczyków wciąż nadchodziły i nikt się nie mógł spodzie- wać ich przerwania. Teraz to wszystko wydawało się już bez znaczenia. W kongresach naukowych najbardziej pociąga mnie nie treść prezentowanych referatów - te same informacje łatwiej i wygodniej można znaleźć w czasopismach naukowych w dowolnej bibliotece. Nie chodzi nawet o pytania i odpowiedzi po każdym wystąpieniu, choć tu można trafić na smakowity kąsek. Nie, mnie najbardziej interesuje "dźwięk nauki", ów swoisty skrótowy żargon używany przez uczo- nych, którzy mówią o swoich specjalnościach. Zwykle więc siadam gdzieś z tyłu sali, z dala od wszystkich i notuję rysikiem na tabliczce fragmenty rozmów, zastanawiając się jednocześnie, jak je dopasować do mego najnowszego romansu naukowego. Dziś nie było o tym mowy. Dyskusja w ogóle nie mogła ruszyć z miejsca. Mówcy po kolei wstawali, odczytywali swe referaty, udzielali zdawkowych odpowiedzi na kilka zdawkowych pytań, po czym pospiesznie opuszczali salę. Po każdym takim wyjściu liczba obecnych malała; w końcu zdałem sobie sprawę, że przyszli tu tylko ci, co przyjść musieli w celu prezentacji swych wystąpień. Kiedy z nudów postanowiłem, że bardziej niż tu siedzieć z wciąż pustą tabliczką potrzebuję kielicha wina i czegoś na przekąskę, spo- strzegłem, że nawet w kuluarach mało kto został. Nie zobaczyłem nikogo znajomego. Nikt nie wiedział, gdzie mogę znaleźć Sama. Po południu zaś Prezydor, ustępując przed nieuniknionym, ogłosił, że pozostałe sesje zostają zawieszone do odwołania. Zmarnowałem ten dzień całkowicie. Co się tyczy nocy, miałem więcej nadziei. Rachela powitała mnie wieścią, że Sam przesłał wiadomość, iż coś go zatrzymało i nie zdąży na kolację. - Czy powiadomił, gdzie jest? - Potrząsnęła głową. - Na pewno poszedł do kogoś ważnego - domyśliłem się. Opowiedziałem Racheli o niepowodzeniu kongresu. Potem wrócił mi humor. - Więc możemy gdzieś pójść coś zjeść - zaproponowałem. Rachela stanowczo odmówiła. Miała dość taktu, by nie powiedzieć nic o pieniądzach, chociaż Sam z pewnością wprowadził ją w sekrety mojej delikatnej sytuacji finansowej. - O wiele bardziej lubię jedzenie przygotowane przez mojego kucharza niż to wszystko, co podają w restauracjach. - oświadczyła. - Zjemy kolację w domu. Nie będzie niczego fikuśnego, prosty posiłek dla nas dwojga. Najbardziej podobało mi się to "dla nas dwojga". Bazyliusz ustawił sofy w kształcie litery V, tak że oboje niemal stykaliśmy się głowa- mi, mając pod ręką niskie stoliki, na których stawiano potrawy. Rachęla zaraz po ułożeniu się na sofie oświadczyła: Nic dzisiaj nie zro- biłam. Nie mogłam wybić sobie z głowy tego twojego pomysłu. Pomysł właściwie pochodził od Sama, ale nie widziałem potrzeby, by ją poprawiać. - Pochlebia mi to - powiedziałem. Szkoda tylko, że przeszkodziło ci to w pracy. Wzruszyła ramionami i mówiła dalej: - Poczytałam sobie trochę o tamtym okresie, szczególnie o pewnej mało ważnej postaci, judejskim przywódcy religijnym zwanym Jeszua z Nazaretu. Słyszałeś o nim? Większość ludzi nie słyszało, choć ów człowiek miał dość znaczną liczbę zwolenników. Nazywali siebie chrestianami; była to banda dzikusów, nic więcej. - Niestety, niewiele wiem o historii Judei - odparłem, co było prawdą; potem jednak dodałem: - ale chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej - co już prawdą nie było, przynajmniej wówczas. - Oczywiście - powiedziała Rachela. Bez wątpienia wydało się jej całkowicie naturalne to, że ktoś chce lepiej poznać czasy po panowa- niu cesarza Augusta. - No więc ów Jeszua został postawiony przed sądem za wzniecanie buntów, po czym skazano go na śmierć. Zamrugałem oczami. - Nie na niewolę? Potrząsnęła głową. - Wówczas karano nie tylko niewoleniem, ale też karami fizycznymi. Nawet śmiercią i to często w niezwykle barba- rzyński sposób. Ale Tyberiusz, jako namiestnik, postanowił, że kara dla buntownika jest zbyt surowa. Złagodził więc wyrok; kazał wy- chłostać skazanego i wypuścił go. Moim zdaniem była to bardzo mądra decyzja. Inaczej ów Jeszua stałby się męczennikiem i bogowie tylko wiedzą, co nastąpiłoby potem. Tak natomiast chrestianie powoli się wykruszyli... Bazyliuszu? Możesz wnieść następne danie. Z zainteresowaniem przyglądałem się, jak Bazyliusz wykonuje polecenie. Okazało się, że podaje skowronki w oliwkach! Spodobało mi się to, nie tylko dlatego, że lubię tę potrawę. "Prosty posiłek" okazał się znacznie wykwintniejszy niż kolacja dla nas trojga poprzedniego wieczoru. Sprawy szły coraz lepiej. - Możesz mi coś powiedzieć, Rachelo? - spytałem. - Myślałem, że ty też jesteś Judejką. - Oczywiście, że jestem. - Trochę mnie to dziwi - przyznałem. - Myślałem, że Judejczycy wierzą w jednego boga Jahwe. - Bo tak jest, jul. - Ale... - zawahałem się. Nie chciałem psuć tego, co się być może rodzi między nami, ale byłem ciekaw. - Powiedziałaś jednak "bogo- wie". Czy to nie sprzeczne z twoją wiarą? - Ani trochę - odparła, bardzo spokojnie. - Nasz wielki prorok Mojżesz przyniósł nam przykazania Jahwe ze szczytu wielkiej góry; w tej sprawie wszystko jest jasne. Pierwsze przykazanie głosi: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną". Rozumiesz? Jahwe jest na- szym p i e r w s z y m bogiem. Nie ma żadnego p r z e d nim. To wszystko jest wyłożone w księgach rabinów. - I wy ich słuchacie, tych ksiąg rabinów? Zamyśliła się. - Na swój sposób. My jesteśmy tradycjonalistami, Jul. Postępujemy wedle tradycji, a księgi rabinów po prostu je wyja- śniają. Nie jadła już; ja też przestałem jeść. Wyciągnąłem dłoń, by pogładzić ją po policzku. Nie odsunęła się, ale i nie zareagowała przychylnie. Po chwili odezwała się, nie patrząc na mnie: - Na przykład jest taka judejska trady- cja, że kobieta musi być do ślubu dziewicą. Moja ręka cofnęła się sama z siebie, bez żadnego polecenia z mojej strony. - Tak? - Księgi rabinów zaś precyzują te sprawy. Powiadają, że przez pierwszą godzinę każdej nocy na straży u drzwi niezamężnej córki musi stać pan domu. Jeśli pan domu nie żyje, zadanie to powierza się zaufanemu niewolnikowi. - Rozumiem - powiedziałem. - Nie miałaś dotąd męża, prawda? - Jeszcze nie - odrzekła Rachela i zabrała się znowu do jedzenia. Ja też nie byłem jeszcze żonaty, choć ściśle rzecz biorąc za dziewicę też nie można byłoby mnie uznać. Chodziło jednak tylko o to, że życie autora romansów naukowych trudno uważać za finansowo ustabilizowane, że nie znalazłem jeszcze kobiety, z którą chciałbym spędzić życie... czy też, by zacytować Rachelę, uważałem, że "jeszcze nie". Próbowałem nie myśleć o tym. Jasne było, że o ile moja sytuacja finansowa była przedtem delikatna, o tyle teraz zmieniła się w tra- giczną. Następnego ranka zastanawiałem się, co zrobić z całym dniem, ale Rachela podjęła decyzję za mnie. Czekała w atrium. - Usiądź przy mnie, Jul - rozkazała dotykając ławki obok siebie. - Długo nie spałam, rozmyślając, i sądzę, że mam coś dla ciebie. Powiedzmy, że ten Jeszua został jednak stracony. Nie takiego powitania się spodziewałem; ani przez moment tematy dnia wczorajszego nie przebiegły mi tego ranka przez głowę. Z przy- jemnością jednak siedziałem obok niej w tym uroczym ogródku, pod stonowanymi prómieniami wczesnego słońca padającymi na nas przez szyby ochronne. - Tak? - odezwałem się niezobowiązująco, całując jej dłoń przy powitaniu. Nie od razu zabrała rękę. - Ten pomysł daje parę ciekawych możliwości, Jul. Jeszua zostałby męczennikiem, rozumiesz. Potrafię sobie doskonale wyobrazić, że w takich okolicznościach jego chrestianie stworzyliby ruch o wiele trwalszy. Mógłby on nawet zyskać istotne znaczenie. W tamtych czasach w Judei zawsze panowało zamieszanie - pojawiały się proroctwa i pogłoski o mesjaszach i zmianach w społeczeństwie. Chrestianie mogliby nawet zdominować całą Judeę. Próbowałem być taktowny. - Nie dziwię się twej dumie z przodków, Rachelo. Ale w istocie, cóż to byłaby za różnica? Chyba jednak okazałem zbyt mało taktu. Obróciła się ku mnie i dostrzegłem, że jej brwi zaczynają się marszczyć surowo. Zacząłem szybko myśleć i spróbowałem taktyki obronnej: - Z drugiej strony - powiedziałem szybko - przypuśćmy, że rozwinęłabyś tę teorię poza Judeę. Zmarszczka pojawiła się, wyrażając jednak bardziej zdziwienie niż gniew. - Co to znaczy: poza Judeę? - No, przypuśćmy, że ta judejsko-chrestiańska... jak to nazwać? Filozofia? Religia? - Myślę, że jedno i drugie po trochu. - A więc filozofia religijna. Powiedzmy, że rozprzestrzeniłaby się po świecie, nie tylko po Judei. To mogłoby być interesujące. - Ale nic takiego się nie sta... - Rachelo, Rachelo - powiedziałem, delikatnie kładąc jej palec na ustach - mówimy o tym, co by było gdyby, pamiętasz? Każdy twórca romansów naukowych ma prawo do swego wielkiego kłamstwa. Powiedzmy, że to jest moje kłamstwo. Powiedzmy; że ten chrestiano- judeizm stał się światową religią. Poddał się jej nawet Rzym. Może Miasto zostanie tym, no, jak się to nazywa, miejscem sanhedrynu chrestiano-judejczyków. I co się wówczas dzieje? Ty mi powiedz - odparła, na wpół rozbawiona, na wpół podejrzliwa. - No, wówczas - powiedziałem wysilając całą wyobraźnię wyszkolonego autora romansów - może powstać taka sytuacja, jaką opisywa- łaś mówiąc o dawnych czasach w Judei. Może cały świat podzieliłby się na części i sekty, które walczyłyby ze sobą. - W w o j n a c h? - zapytała z niedowierzaniem. - W w i e 1 k i c h wojnach. Czemu nie? Coś takiego wydarzyło się w Judei, prawda? I walki trwałyby przez cały czas, aż do teraz. W końcu to Pax Romana utrzymuje cały świat w jedności od ponad dwóch tysięcy lat. Bez tego... No, bez tego - kontynuowałem coraz szybciej, robiąc w pamięci notatki z tego, co mówię - powiedzmy, że wszystkie plemiona Europy przemieniłyby się w niezależne mia- sta-państwa. Tak jak greckie, tylko większe. I potężniejsze. I walczyliby, Frankowie przeciwko Wikom z północy, przeciwko Belgom, przeciwko Keltom. Rachela potrząsała głową. - Ludzie nie byliby tacy głupi zwróciła mi uwagę. - A skąd to wiesz? Tak czy inaczej, to tylko romans naukowy, kochanie. - Nie zamilkłem, by sprawdzić, jak zareagowała na to, "kocha- nie". Mówiłem dalej, nie pomijając jednak jej sprzeciwu: - Ludzie będą tacy głupi, jakimi ich wymyślę... póki będzie to do przyjęcia przez czytelników. Ale nie usłyszałaś jeszcze ode mnie najlepszego. Powiedzmy, że ci judejscy-chrestianie będą poważnie brali swoją religię. Nie zrobią niczego wbrew woli swego boga. To co powiedział Jahwe, obowiązuje nadal, cokolwiek by się wydarzyło. Czy rozu- miesz? Oznacza to, że ich w ogóle nie interesowałyby odkrycia naukowe na przykład. - Nie, tego już za wiele! - przerwała mi, nagle oburzona. - Czy twoim zdaniem my Judejczycy nie interesujemy się nauką? Ja? Albo stryj Sam? A my z pewnością jesteśmy Judejczykami. - Ale nie chrestianami, moja droga. To wielka różnica. Dlaczego? Ponieważ ja ją ustaliłem, a to moja opowieść. Chwileczkę więc - prze- rwałem na chwilę namysłu - no dobrze, powiedzmy, że chrestianie wchodzą w długi okres stagnacji intelektualnej i wówczas... - zamil- kłem, nie dlatego, że nie wiedziałem, co dalej, ale dla spotęgowania efektu - i wówczas pojawiają się Olimpijczycy! Spojrzała na mnie nie pojmując. - Tak? - odezwała się z zachętą, niezbyt wszakże entuzjastyczną. - Nie rozumiesz? I wówczas ten chrestiański świat, pogrążony w ciemnocie, bez samolotów, bez radia, nawet bez prasy drukarskiej czy poduszkowca - nagle staje wobec przedstawicieli supertechnicznej cywilizacji z Kosmosu! - Rachela nadal marszczyła czoło, zapo- mniawszy o jedzeniu, próbując się domyślić, do czego zmierzam. - To straszny szok kulturowy - wyjaśniłem. - I nie tylko dla mieszkań- ców Ziemi. Możliwe, że Olimpijczycy przybywają, żeby się nam przyjrzeć, ale gdy zobaczą, że jesteśmy zacofani technicznie i podzie- leni na wojujące ze sobą narody, to... to co zrobią? Oczywiście, że się stąd zabiorą, a nas pozostawią samym sobie! I to już koniec książ- ki. Wydęła wargi. - Możliwe, że teraz właśnie stało się coś takiego - powiedziała ostrożnie. - Ale z pewnością nie z tego powodu. Nie mówimy przecież o n a s z y m świecie. Mówimy o świecie w y m y ś 1 o n y m. - Trochę poniosła cię fantazja - zauważyła Rachela. - To moja specjalność - odparłem, zadowolony z siebie. Przecież nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, jak powstaje romans naukowy. Au- tor musi tu dać fantazji pole do popisu - do granic wiarygodności - aż trafi w takie miejsce, skąd jeden krok dalej sprawiłby, że całość rozpadłaby się jako wierutna bzdura. Zaufaj mi, Rachelo, potrafię sprawić, że czytelnicy mi uwierzą. Nadal wydymała swe kształtne wargi, ale tym razem nie czekałem, aż się odezwie. Schwyciłem okazję w lot. Pochyliłem się ku niej i pocałowałem te cudne usta, tak jak już dawno chciałem zrobić. Potem powiedziałem do niej: - Muszę wyjść i nająć skrybę; powinienem to wszystko zapisać, nim zapomnę. Wrócę, jak najprędzej będę mógł, a tymczasem... I znowu ją pocałowałem, łagodnie, mocno i długo; a Rachela szybko dała mi do zrozumienia, że oddaje mi pocałunek. Sąsiedztwo z barakami dla niewolników ma swoje dobre strony. Szybko nająłem skrybę za niezbyt wysoką cenę, a zarządca targu wypo- życzył mi nawet jedną z sal, w której mogłem dyktować. O świcie miałem już gotowe pierwsze dwa rozdziały i szkic dalszych do ro- mansu pt. Podróż do świata chrestiańskiego. Kiedy już zabrnę tak daleko w książkę, reszta nie sprawia mi większych trudności. Ogólna koncepcja została ustalona, postaci książki s~ mi dobrze znane i wystarczy przymknąć tylko na chwilę oczy, żeby zobaczyć, co stanie się za chwilę, a potem podyktować to wszystko skrybie. W tym wypadku skrybom, gdyż pierwszy znużył się wczesnym przedpołudniem, musiałem więc nająć drugiego, a potem trze- ciego. Nie spałem ani chwili, dopóki całość nie została napisana. Zdaje się, że zajęło to pięćdziesiąt dwie godziny, najdłuższy od wielu lat okres pracy bez przerwy. Kiedy już było po wszystkim, zostawiłem tekst do przepisania. Zarządca zgodził się zabrać to potem do biura spedycyjnego w porcie i wysłać ekspresem lotniczym do Marcusa w Londynie. Po tym wszystkim powlokłem się do domu Racheli, by położyć się spać. Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest jeszcze ciemno, mimo że do wschodu słońca pozostała zaledwie godzina. Wpuścił mnie Bazyliusz, który z zaskoczeniem przyjrzał się moim zapadniętym oczom i nieogolonej twarzy. - Nie budź mnie, dopóki sam nie wstanę - poleciłem. Obok łóżka leżała gazeta, ale nawet na nią nie spojrzałem. Położyłem się, raz się obróciłem i już mnie nie było. Obudziłem się co najmniej po dwunastu godzinach. Poleciłem Bazyliuszowi, by przyniósł mi coś do jedzenia i mnie ogolił; kiedy wresz- cie zszedłem do atrium, był już prawie wieczór i Rachela czekała na mnie. Powiedziałem jej o swej pracy, a ona wspomniała o ostatnim komunikacie od Olimpijczyków. - Ostatnim? zaoponowałem. - Skąd możesz wiedzieć, że to ostami? - Bo tak powiedzieli - odparła ze smutkiem. - Stwierdzili, że zrywają wszelkie kontakty. - Och - powiedziałem, myśląc o tym wszystkim. - Biedny Sam - to już z myślą o Flawiuszu Samuelusie. Rachela zaś była tak przygnę- biona, że co miałem zrobić, wziąłem ją w ramiona. Pociechy przeszły w pocałunki i kiedy już mieliśmy ich za sobą wiele, Rachela odsunęła się, uśmiechając się do mnie. I znów, co robić, wyrwało mi się. Ze zdumieniem słuchałem tych słów, jak padają z moich ust: - Wiesz, Rachelo; dobrze by było, gdy- byśmy się mogli pobrać. Spojrzała na mnie z uczuciem i niejakim zaskoczeniem. - Czy to oświadczyny? Bardzo uważałem na gramatykę. - To było zdanie warunkowe, kochanie. Powiedziałem: "gdybyśmy się mogli pobrać". - Zrozumiałam to. Teraz powiedz mi, czy chcesz, aby twoje życzenie się spełniło. - Nie... piekło, tak! Alę najpierw życzyłbym sobie mieć prawo, by cię o to prosić. Autorzy romansów nie znajdują się w zbytnio solid- nym położeniu finansowym, wiesz o tym. A ty przyzwyczajona jesteś do takich warunków... - Za te warunki - przerwała mi - płacę z majątku pozostawionego mi przez ojca. Po ślubie to nie przepadnie: - Ale to twój majątek, najdroższa. Bywałem głodny, ale nigdy nie stawałem się pasożytem. - Nie będziesz pasożytem - przemówiła łagodnie, a ja zdałem sobie sprawę, że i ona dobrze uważa na gramatykę. Jednak musiałem oka- zać silną wolę. - Rachelo - powiedziałem - mój wydawca powinien się wkrótce ze mną skontaktować. Jeśli przyjmie ten mój nowy ro- mans naukowy... Jeśli będzie się dobrze sprzedawał... - Tak? - ponagliła mnie. - No to może wtedy będę mógł cię poprosić. Ale teraz tego nie wiem. Marcus pewnie już dostał przesyłkę, lecz chyba jeszcze nie prze- czytał. I dopiero później poznam jego decyzję. A przy tym całym zamieszaniu z Olimpijczykami to może trwać całe tygodnie... - Już - powiedziała Rachela kładąc mi palec na ustach - t y zadzwoń do niego. Wszystkie linie były zajęte bez przerwy, ale jakoś się przebiłem. I ponieważ była już pora poobiednia, Marcusa zastałem w biurze. Co więcej, był całkowicie trzeźwy. - Jul, ty draniu zawrzeszczał, naprawdę wściekły - gdzie się podziewałeś? Powinienem kazać cię wy- chłostać. Nie wspominał jednak nic o edylach. - Czy przeczytałeś już Podróż do świata chrześcijańskiego? - zapytałem. - Podróż? Och, tamto. Nie, nawet na to nie spojrzałem. Oczywiście, że to kupię, ale teraz chodzi mi o Oślą Olimpiadę. Cenzorzy nie bę- dą już tego wstrzymywać, rozumiesz. Prawdę mówiąc, będziesz musiał to teraz trochę przerobić, dodać temu Olimpijczykowi trochę głupoty, trochę złego charakteru. To będzie wielka rzecz, Jul! Myślę, że wyjdzie z tego nawet audycja. Kiedy, możesz tu być i się do te- go zabrać? - No... Myślę, że wkrótce, ale jeszcze nie sprawdziłem rozkładu poduszkowców... , - A tam, z poduszkowcami! Wracasz tu zaraz samolotem pokryjemy rachunek. A przy okazji: podwoiliśmy ci zaliczkę. Pieniądze będą na twoim rachunku dziś po południu. A dziesięć minut później, gdy już bezwarunkowo oświadczyłem się Racheli, ona szybko i równie bezwarunkowo przyjęła moje oświad- czyny; i choć lot do Londynu trwa dziewięć godzin, cały czas w samolocie byłem uśmiechnięty. Jak to jest, gdy się wygrywa los na loterii Praca pisarzy daje pewien rodzaj swobody. Może nie w kwestii finansowej, ale za to w wielu innych aspektach. Nie trzeba co dzień cho- dzić do biura, a poza rym jak to miło, gdy siedzisz w poduszkowcu czy pociągu i widzisz, jak zupełnie obcy człowiek czyta twoje wła- sne słowa. Natomiast gdy stajesz się autorem potencjalnej rewelacji, sprawy przybierają całkowicie inny obrót. Marcus umieścił mnie w gospodzie sąsiadującej z biurami wydawnictwa, i sterczał tam nade mną, podczas gdy ja przeistaczałem swego wymyślonego Olimpij- czyka w najbardziej tępego, nieudolnego, obrzydliwego typa, jakiego widział Wszechświat. Im bardziej pogardliwie komiczny stawał się Olimpijczyk, tym więcej podobał się on Marcusowi. Tak samo wszystkim pozostałym pracownikom wydawnictwa; podobnie kierowni- kom filii wydawnictwa w Kijowie, Manahattanie, Kalkucie i jeszcze paru miastach na całym świecie; Marcus poinformował mnie z du- mą, że moja książka ukazuje się jednocześnie w tych wszystkich miejscach. - Będziemy z tym pierwsi na świecie, Jul! - entuzjazmował się. - To kopalnia złota! Pieniądze? Jasne, że dam ci więcej pieniędzy; jesteś na fali. - Oczywiście stacje telewizyjne były też zaintereso- wane; do tego stopnia, że podpisały umowy nawet jeszcze przed zakończeniem poprawek. Równie napalone były gazety, które wysyłały do mnie dziennikarzy każdej minuty, którą miałem wolną od poprawek, korekty, pozowania do fotografii na obwolutę i umawiania się na spotkania autorskie; w sumie nie było nawet okazji swobodnie odetchnąć, dopóki nie znalazłem się znowu na pokładzie samolotu, tym razem w drodze do Aleksandrii i do mojej narzeczonej. Sam spotkał mnie na lotnisku. Wyglądał na starszego i bardziej zmęczonego, a przy tym zrezygnowanego. Kiedy jechaliśmy do domu Racheli, gdzie goście weselni zaczęli się już gromadzić, próbowałem go rozweselić. Ja miałem w sobie wiele radości; chciałem się nią podzielić. Powiedziałem więc na próbę: Przynajmniej będziesz teraz mógł wrócić do swej prawdziwej pracy. Popatrzył na mnie dziwnie. - Do pisania romansów naukowych? - zapytał. - Nie, oczywiście, że nie! To robota dla mnie, ale ty przecież masz swoją sondę międzygwiezdną; a więc roboty ci wystarczy. - Jul - po- wiedział smutno - gdzieś ty się podziewał? Nie znasz ostatniego komunikatu Olimpijczyków? - Oczywiście, że znam - odrzekłem urażony. - Przecież wszyscy znają. - Wówczas zastanowiłem się przez chwilę i wyszło mi, że to wła- ściwie Rachela opowiedziała mi o nim; sam go nie widziałem na piśmie. - Byłem bardzo zajęty - zakończyłem niezręcznie. Sam posmutniał jeszcze bardziej. - Więc pewnie nie wiesz, że oni stwierdzili, iż nie tylko przerywają swoje sygnały do nas, ale i wyłą- czają nasze próbniki. - O nie, Sam! O tym, że próbniki nie nadają, na pewno bym wiedział. - Nie wiedziałbyś - cierpliwie wyjaśnił Sam - ponieważ ich sygnały jeszcze do nas nadchodzą i tak będzie jeszcze przez parę lat. Ale to już koniec. Wyrzucono nas z przestrzeni międzygwiezdnej; nie chcą nas tam. Przerwał; wyjrzał przez okno. - I tak to jest - zakończył. Jednak teraz jesteśmy tutaj i lepiej wejdź do środka. Rachela nie powinna długo siedzieć sama pod baldachimem ślubnym. Jeśli autor cieszącej się powodzeniem książki lubi podróże, to bardzo odpowiada mu taka sytuacja, w której on jeździ po całym świecie, a kto inny płaci za bilety. Dział reklamy Marcusa załatwił wszystko. Spotkania autorskie, autografy w księgarniach, wykłady akademic- kie, audycje, spotkania z wydawcami, przyjęcia; wszystko to trwało dobry miesiąc - całkiem przyzwoity miesiąc miodowy. Oczywiście każdy miesiąc miodowy byłby uroczy z taką żoną jak Rachela, ale gdyby wydawcy nie płacili za wszystko, nie mielibyśmy możliwości odwiedzenia sześciu czy siedmiu kontynentów (na Polaris Australis nie pojechaliśmy; nie ma tam nic prócz pingwinów). A po drodze zatrzymywaliśmy się tu i tam: na plażach Hindii i wyspach Hanu, we wspaniałych sklepach Manahattanu i kilkunastu innych miastach Zachodnich Kontynentów. Byliśmy wszędzie. Kiedy wróciliśmy do Aleksandrii, budowniczowie zakończyli już przebudowę domu Racheli - który, jak ustaliliśmy, miał odtąd być na- szym domem na zimę, choć najważniejsze teraz było znalezienie odpowiedniego domu w Londynie na sezon letni. Sam ponownie za- mieszkał w domu Racheli i wraz z Bazyliuszem powitał nas uroczyście u drzwi. - Myślałem, że będziesz w Rzymie - powiedziałem do niego, gdy już usiedliśmy, a Rachela poszła sprawdzić, jak teraz wygląda łaźnia. - Nie pojadę tam, dopóki nie ustalę, jaka była przyczyna odparł. - Badania trwają właśnie tu; stąd nadawaliśmy. Wzruszyłem ramionami i pociągnąłem łyk wina, które postawił przed nami Bazyliusz. Spojrzałem na puchar pod światło; wino nieco zmętniało, z pewnością zbyt długo stało w stągwiach. I nagle uśmiechnąłem się: jeszcze kilka tygodni temu wdzięczny byłbym nawet za taki trunek. - Przecież wiemy, jaka była przyczyna - rzekłem. - Oni postanowili, że nie jesteśmy dla nich partnerami. - Oczywiście, że tak - żachnął się - ale dlaczego? Próbowałem ustalić, które z naszych sygnałów otrzymywali bezpośrednio przed ze- rwaniem kontaktu. - Sądzisz, że czymś ich uraziliśmy? Podrapał się w miejscu, gdzie na łysinie miał plamę. Spojrzał na mnie, a potem westchnął. - A co t y byś pomyślał, Jul? - No, może i tak - przyznałem. - Więc co to były za sygnały? - Nie mam pewności. Musiałem się sporo namęczyć. Jak wiesz, Olimpijczycy potwierdzali przyjęcie każdego komunikatu przez powtó- rzenie ostatnich stu czterdziesta grup... - Nie wiedziałem tego. - Tak było. Ostatnim potwierdzonym komunikatem była historia Rzymu. Niestety, liczyła sobie aż sześćset pięćdziesiąt słów. - I musicie przeczytać całą historię? - Nie tylko p r z e c z y t a ć, Jul; musimy spróbować ustalić, co w nim było takiego, czego nie nadawaliśmy wcześniej. Dwie albo i trzy setki badaczy porównuje wszystkie poprzednie komunikaty i jak dotąd okazuje się, że nowe są tylko pewne dane socjologiczne. Przeka- zywaliśmy dane ze spisu powszechnego: tylu żołnierzy, tylu obywateli, tylu wyzwoleńców, tylu niewolników. Zawahał się; potem dodał z namysłem: - Paulus Magnus, nie wiem, czy go znasz, to Algonkin, wskazał, że w rym komunikacie po raz pierwszy wspomnieliśmy o niewolnictwie. Przerwał; przez chwilę czekałem na ciąg dalszy, potem powiedziałem: - Tak? - tonem zachęty. Wzruszył ramionami. - Nic. Paulus jest sam niewolnikiem, więc oczywiście to jego obsesja. - Nie bardzo rozumiem, co niewolnictwo miałoby z tym wspólnego - zauważyłem. - Nie ma nic innego? - Och, tysiące teorii - rzekł. - W komunikacie tym były też dane medyczne, toteż niektórzy myślą, że Olimpijczycy nagle przestraszyli się możliwości, że zaatakuje ich jakiś nieznany im mikroorganizm. A może nie byliśmy zbyt uprzejmi. Może też, kto to wie, toczy się wśród nich jakaś walka o władzę i ostatnio zwyciężył ten odłam, który jest przeciwny wprowadzaniu nowych ras do ich społeczności. - I nie wiemy w końcu, co to było? - Gorzej, Jul - powiedział ponuro. - Myślę, że nigdy się nie dowiemy, co sprawiło, że odechciało się im kontaktów z nami. I tu również widać, jak mądrym człowiekiem był Flawiusz Samuelus ben Samuelus. Dlatego, że istotnie, nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. B. W. Clough Hound Dog Pierwsze zamówienie z Mt. Adelaide było na plakat Modesty Blaise. Zawsze powtarzam Arnoldowi, że nie sprzedaję porno. Ten plakat jest b a r d z o gustowny; nawet nie widać jej twarzy, tylko skórzane bikini i pistolet. Większość ludzi wie, że nie należy obecnie wysy- łać gotówki w liście, a na kopercie podają swoje nazwisko. Ale ja pomyślałem: Hej, dziewięcioletni chłopiec sfiksowany na punkcie mocnych kobiet i bez rachunku bankowego". Wysłałem plakat do "Mt. Adelaide, Zach. Wirg.", zgodnie z życzeniem, w tubie - nie zło- żony - i życzyłem mu szczęścia w ukrywaniu go przed matką. Jeśli ma się księgarnię wysyłającą komiksy za zaliczeniem pocztowym, rozprowadza się katalogi tak jak inni wrzucają dychę do automa- tu - na los szczęścia. Zwinąłem ciasno jeden i włożyłem do tuby z plakatem. Dziesięć dni później znalazłem w skrytce wśród rachunków i reklamówek sklepów spożywczych grubą, poważnie wyglądającą kopertę. Zaciekawiony, zaraz ją otworzyłem. Wyleciała z niej kupa pieniędzy, dziesięć dwudziestodolarowych papierków! Moja skrytka jest na małej podmiejskiej poczcie, bardzo spokojnej w środku po- ranka, i jedyną osobą w holu była starsza pani w różowym dresie do joggingu. Spojrzała ponad okularami przeciwsłonecznymi na moje dżinsy i nastroszone wąsy, i prawie usłyszałem, jak pomyślała: Za narkotyki". Zgarnąłem banknoty, które były porządnie ściągnięte gumką, i wepchnąłem je do kieszeni. Ręce mi się trzęsły, kiedy rozkładałem for- mularz zamówienia. Pochodził z mojego katalogu, plus kartka maszynopisu z dodatkowymi zamówieniami. W rubryce "Wysłać do:" by- ło tylko MT. ADELAIDE, ZACH. WIRG. 24956. - Gol! - wrzasnąłem, na co facet w okienku podniósł głowę. Pognałem do domu, przerzuciłem wywieszkę w oknie z przepraszamy, za- mknięte" na "Cześć, otwarte" i przeczytałem zamówienie. Nigdy nie ma ruchu w sklepie aż do popołudnia, kiedy dzieciaki zaczynają wychodzić ze szkoły. Moja siostra nazywa takie zamówienia eklektycznymi - żadnych komiksów. Były nalepki na zderzaki X-Men" i wprasowanki Disneya. I był każdziuteńki znaczek, jaki miałem na liście, od "Instruktorzy aerobiku robią to w rytmie" przez "Jestem tyl- ko przejazdem na tej planecie" do "E = mc2". Niektórych z nich nawet nie miałem już na składzie; większość maniaków znaczkowych zdobywa je na konwentach. A na dole drugiej strony wystukano na maszynie nie podpisaną uwagę: "Proszę zatrzymać resztę". Właśnie wtedy zdecydowałem, że Mt. Adelaide jest moim ulubionym klientem. Całe zamówienie było na mniej niż sto pięćdziesiąt do- larów, i to po cenach katalogowych. Nawet po zapakowaniu i wysłaniu będę miał niezły zysk. Resztę poranka spędziłem telefonując po znaczki, których nie miałem, i pakując wysyłkę w grube koperty. A do ostatniej włożyłem własną notkę: "Proszę zapytać o ofertę Za- mówień Specjalnych". No więc, jak mówi Bogart, był to początek pięknej przyjaźni. Mt. Adelaide odpisał, że chce więcej znaczków. Zdobywałem je na kon- wentach i w sklepach z ciekawostkami. Znaczki nigdy się nie kończą; ciągle robi się ich więcej, wszystkie różne. W ciągu pół roku Mt. Adelaide miał chyba najlepszą kolekcję w Zachodniej Wirginii, a ja na dodatek liczyłem mu tylko trzy razy więcej, niż sam płaciłem. A potem wyraził zainteresowanie ufoludkami. Przysłał mi stary artykuł z jakiegoś czasopisma. Cena bez znaczenia. Pamiętacie ufoludki, te plastykowe opaski na głowę z błyszczącymi kulkami na sprężynkach jak antenki: Teraz zupełnie wyszły z mody, przynajmniej w Herndon, ale cóż, Zachodnia Wirginia jest trochę, no; wsiowa. Pojechałem do Waszyngtonu, a kiedy okazało się, że tam są tak samo niemodne, do Nowego Jorku. Wróciłem z ufoludkami jak się patrzy, z sercami, kulkami, półksiężycami, gwiazdkami, gałkami ocznymi, co chcecie. Po ich wysłaniu przez całe tygodnie miałem pod paznokciami błyszczyk we wszystkich kolorach. Ale opłaciło się, kiedy do- stałem odwrotną pocztą te koperty pełne banknotów. Do tego czasu wiedziałem już, czym się je Mt. Adelaide. Wymyśłiłem, że jest jednym z tych milionerów-samotników jak Howard Hu- ghes. To znaczy, jeśli w o g ó 1 e wychodzi się z domu, to można kupić alkohol, nie? Ciągle żądał pamiątek związanych z Elvisem i co jakiś czas kupowałem mu pamiątkową butelkę alkoholu. Nie jestem pewien, czy można wysyłać alkohol do innego stanu, ale wymyśli- łem, że to jest Sztuka. Nie było to tanie, szczególnie jeśli zdać sobie sprawę, że nikt nigdy nie odkręci głowy Króla i nie golnie sobie tej whisky, ale Mt. Adelaide zawsze płacił i prosił o jeszcze. Więc nie chodził do sklepów z alkoholem i nie podróżował (bo inaczej sam sobie mógł kupić ufoludki na ulicy jakieś cztery lata temu), ani nawet nie kupował w centrach handlowych. Gdzie w Ameryce n i e m o ż n a znaleźć wypchanego kota Garfielda? Nauczyłem się, co lubi Mt. Adelaide. Nie obchodziły go książki ani czasopisma, ani płyty; zdjęcia Beatlesów z balonowej gumy do żu- cia były w porządku, ale ich płyty nie. Żadnych Gwiezdnych Wojen, E. T. czy Star Treków - co fatalne, bo w tej działce jest mnóstwo towaru: I nic naprawdę wartościowego. Zaproponowałem udział w licytacji pomalowanego w psychedeliczne wzory Rolls-Royce'a Joh- na Lennona, ale dostałem bardzo uprzejmą odmowę. Jednym słowem, lubił śmiecie. Naprawdę wzięte galerie sztuki nie zadowalają się samą sprzedażą, jak sądzę. Dla dobrych klientów kupują upatrzone dzieła bez poro- zumienia z nimi, kształtując ich gust. No więc ja przez jakieś trzy lata kształtowałem gust Mt. Adelaide, tylko oczywiście w inny sposób. Pokazałem mu nowe światy: futrzane kości do gry do wieszania na lusterku wstecznym, trolle z idiotycznymi uśmiechami i długimi pu- szystymi włosami z akrylu, pamiątkowe modele co ważniejszych pomników narodowych. Nowe g ł ę b i e, powiedziałaby Josie. Kiedy poszedłem do miasta kupić mu plastykowy pomnik Waszyngtona, zobaczyłem zaparkowany samochód ze zdjęciem księcia Karo- la przyklejonym na tylnej szybie i obok na sprężynie dużą rękę ze styropianu, żeby mógł machać. Lubią takie w Anglii, ale tu nie widzi się ich dużo. Zaczekałem, aż wróci kierowca, i targowałem się z nim pół godziny. Musiałem dojść do trzydziestu pięciu dolarów, zanim sprzedał. Kiedy wróciłem do Herndon, wysłałem to do Mt. Adelaide z rachunkiem na dwieście pięćdziesiąt dolarów. Uważałem, że na- leżało mi się za wykazanie inicjatywy. Książę bardzo mu się podobał i odpisał mi, żebym miał oko na więcej królewskich pamiątek. Do tego czasu Mt. Adelaide stał się moją kartą obiadową. Wysyłka komiksów nigdy nie dawała dużej forsy. Teraz stać mnie było na za- trudnienie pomocnika, który by to poprowadził, ja zaś pojechałem do Memphis. Mt. Adelaide wiedział, że główna żyła pamiątek z Elvi- sem jest w Graceland, i błagał, żebym tam pojechał. Kiedy przysłał mi kilka kartonów po alkoholu pełnych dwudziestek, przyznałem, że jest to argument. Stuknięci milionerzy zawsze posługują się gotówką; prawdopodobnie nie ufają bankom. W kwietniu wynająłem cięża- rówkę i zajechałem na miejsce w trzy dni. Pocztówki, statuetki, malowidła na czarnym aksamicie i pluszowe psy z miękkimi opadają- cymi uszami, które po nakręceniu wygrywały cichutko "You Ain't Nothin' but a Hound Dog", były w porządku. Ale najbardziej dumny byłem z gwarantowanego biletu na ostatni koncert Elvisa i dorzuconego do niego kawałka jednego z jego białych jedwabnych szalików. Kiedy się już przejedzie Tennessee, leci się I-81 prosto jak strzała. Chciałem znaleźć jakiś motel pod Roanoke. Kiedyś rozbiłbym na- miot. Teraz zostało mi mnóstwo dwudziestek, a więcej miałem ich tam, skąd pochodziły. Ale w Wytheville zobaczyłem drogowskaz na I-77 prowadzącą na północ. Było na nim napisane "Zachodnia Wirginia". Tak się przejąłem, że zajechałem drogę jakiemuś Audi i przy najbliższej okazji zjechałem z autostrady. Po co wracać do Herndon, żeby wysłać to wszystko do Zachodniej Wirginii, kiedy mogłem się pozbyć tego teraz? Mt. Adelaide mógł być tak zadowolony z dostawy, że zaprosiłby mnie do swojej odosobnionej rezydencji, którą wyobrażałem sobie tak dużą jak rezydencja Williama Randolpha Hearsta. Zawsze chciałem poznać milionera-samotnika. Więc w motelu pod Wytheville kupiłem mapę Zachodniej Wirginii. Rozłożyłem ją na spisie miast i zacząłem szukać Mt. Adelaide. Nic! Musiałem przez chwilę poważnie się nad tym zastanowić. Znałem tylko miasto i kod pocztowy mojego klienta. Potem zdałem sobie sprawę, że mogła to nawet nie być nazwa miasta. Jeśli to duża posiadłość mająca nazwę, mógł być potrzebny tylko kod. Mogę się zało- żyć, że William Randolph Hearst dostaje pocztę, nawet jeśli adres brzmi tylko "San Simeon". Następnego dnia rano zatrzymałem się przy poczcie w Wytheville, żeby sprawdzić w ich spisie kodów. Pocztę na numer 24956 doręcza urząd w Seneca w Zachodniej Wirginii. Moja mapa stwierdzała, że Seneca to miasteczko blisko granicy stanu Wirginia, zaledwie około stu pięćdziesięciu kilometrów na północ przyjemna poranna przejażdżka. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że do pełna załadowana ciężarówka z wypożyczalni Rydera nie będzie dobra na góry. Drogi cały czas były drugorzędne i silnik wył przy każdym podjeździe i zjeździe. Dwa razy zabłądziłem, drugim razem tak fatalnie, że musiałem za- trzymać się przy stacji benzynowej i zapytać, gdzie jestem, a w naszej rodzinie nie zwykliśmy tego robić. Trout Spring, powiedział mechanik. Kiedy zapytałem o Mt. Adelaide, tylko popatrzył na mnie tępo. Dotarłem do Seneca późnym popołudniem, akurat na czas, żeby złapać naczelnika poczty. Jego wskazówki skierowały mnie za Clover Lick na wąską żwirówkę wijącą się w dół zbocza jakiejś góry. Ani trochę nie podobało mi się, że żółta maska ciężarówki wysuwała się na zakrętach w pustą przestrzeń. U dołu wzgórza droga się urywała. Wolna przestrzeń nie była nawet żwirowa, tylko gliniana, a miejsca ledwo starczyło na zawrócenie. W głębokim zielonym cieniu pod wysokimi sosnami tkwiła na ściętym pniu duża stalowa skrzynka pocz- towa. Napis na niej głosił: "Mt. Adelaide". Trzeba mi było wtedy też się stamtąd urwać. Ale powiedziałem sobie: "Hej, chciałem odludka". Myszkując między sosnami znalazłem wąski kręty szlak prowadzący głębiej we wzgórza. Idąc nim powiedziałem sobie, że nie byłoby bezpiecznie rozładować towar i po pro- stu go zostawić. A co będzie, jeśli napatoczy się niedźwiedź i stłucze te pękate wazoniki z motywami "Blue Hawaii"? Zbliżał się już wieczór; pod drzewami było dobrze ciemno. Prawie nie zauważyłem chaty przyczajonej w wąskiej bocznej dolinie. Ścieżka tak ostro skręcała w jej kierunku, że zagalopowałem się i trafiłem w jakieś kłujące zarośla. Chata była zbudowana z bali sposo- bem gospodarczym, prawdopodobnie z jedną izbą w środku - San Simeon, akurat! Z pojedynczego okna nie padało żadne światło. "Mam tak nasrane w głowie, że wylewa mi się oczami", skląłem się, ale zajrzałem do środka. Oczywiście było za ciemno, żeby coś zobaczyć. Właśnie odwracałem się, kiedy wystrzelił snop światła. Był to skierowany w górę ostry błękitny blask, jaki bije z fotokopiarki, jeśli zapomni się opuścić klapę przed wrzuceniem monety. Od razu poznałem zabawkę stojącą na szkle - figurkę Rambo z ruchomymi kończynami do ustawiania w różnych pozach, którą wysłałem w ostatnim zamówieniu. W miarę jak światło sięgało coraz wyżej, laleczka robiła się coraz niższa. Nogi Stallone'a zaczęły zatapiać się w szkło, potem nadmiernie umięśniony tors i ramiona "włącznie z pistoletem maszynowym", a w końcu zanurzyła się przewiązana opaską głowa. Laleczka znikła, a błękitne światło zgasło. Stałem tam ze szczęką opadłą do kolan, po prostu sobie stałem, a wszystkie te rozsądne myśli chodziły mi po głowie próbując dostać się do środka - myśli, że to nie mój interes, co klient robi ze swoim towarem, i że to jest maszyna do hologramów, czymkolwiek są te holo- gramy, i że Rambo to tylko przelotna moda, więc nie będę więcej inwestował w takie bzdury. Zanim jakakolwiek z nich zdołała dostać się do środka, światło znowu buchnęło w górę, błękitne i ostre. Na szkle leżało plastykowe opakowanie z kartonikiem, które Rambo był zapakowany, kiedy kupowałem go w sklepie z zabawkami. A znad tego wszystkiego cofała się ręka, która to tam położyła. No więc widziałem wszystkie części Gwiezdnych Wojen i E. T., i mam cały sklep komiksów o Bizarro, Obcym Legionie i Młodych Żółwiach-Mutantach Ninja - i na dodatek czytam je. Więc dlaczego tak osłupiałem na widok dłoni wyglądającej jak trójramienna roz- gwiazda? Cała jakby pokryta skorupą, ale zupełnie giętka, pozbawiona kości. Nie dostrzegłem koloru; w błękitnym świetle wszystko by- ło błękitne. Nic dziwnego, że nie kupował rzeczy związanych z Gwiezdnymi Wojnami! Wyrwałem stamtąd tak szybko, aż się dziwiąc, że Obcy nie wyszedł zobaczyć, co to za hałas. Wpadłem do ciężarówki. Piłowałem pod górę na dwójce, silnik ryczał o litość, a cały ten Elvisowy kram z tyłu przewalał się w przód i w tył, kiedy szarpałem kierownicą na za- krętach. Żeby wrócić na I-81, musiałem przejechać przez Minnehaha Springs, Mountain Grove i Staunton, cały czas krętymi drogami drugorzędnymi, ale przynajmniej były utwardzone. To cud, że się nie zabiłem co najmniej z dziesięć razy. Spociłem się jak ruda mysz, nim wjechałem na międzystanową robiąc spokojne sto kilometrów na godzinę i kierując się na północ. Następnie wytarłem czoło i spró- bowałem się odprężyć wiedząc, że droga do domu zajmie mi całą noc. Włączyłem radio, które zakrztusiło się i zaczęło zawodzić: "Góry Blue Ridge w Zachodniej Wirginii to istny raj..." Tak mocno przekręciłem gałkę siły głosu, że została mi w ręku. Ledwo żyłem, kiedy zatrzymałem się przed sklepem. Sądząc po odgłosach ciężarówka też się nie miała dobrze - kiedy zgasiłem silnik, wydała głuche stęknięcie jak zajeżdżony koń. Była dziesiąta rano, ale podjazd blokowała biała furgonetka. Siedziałem zgarbiony za kie- rownicą, zbyt wypompowany, aby nawet zatrąbić. Frontowe drzwi otworzyły się i ze sklepu wypadły bliźniaki. - Hej, to wujek Tully! - Czytałeś, wujku, co się stało z Batmanem, czy to nie fajne z tym o dwóch twarzach... - Czy przywiozłeś więcej komiksów, wujku? Za nimi wyszła Josie, krzycząc: - Cicho! - a potem powiedziała bardziej cywilizowanym głosem: - Na kuchence jest kawa, Tully. Jak ci leci? - Kawa, Bogu dzięki! Jestem starszy od Josie o rok, ale moja siostra zawsze była rozsądniejsza, normalniejsza, bardziej pomocna i d o j r z a 1 s z a. Dawniej czułem o to urazę, ale teraz "dojrzalsza" i "normalniejsza" brzmiało cudownie. Weszliśmy przez sklep, gdzie Arnold zdążył już zasłonić ręcznikiem plakat Frazetty nad kasą, i poszliśmy po schodach na górę do kuchni. - Co tu robisz, Josie? Wyjęła z kredensu kubek. - Mówiłam ci, że będziemy tu koło ferii wiosennych, Tully. Masz - uważaj, gorąca. Twój pomocnik nas wpuścił. Próbowałam przytrzy- mać bliźniaków, by nie zrobiły bałaganu w sklepie. - Nic nie szkodzi. Jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi, Becca, Mikey i ja. Umysły sześciolatków są naturalnie młode, więc mamy wiele wspólnego. Poza tym oni lubią komiksy. Kawa była jak łyk zdrowego rozsądku. - Jak długo zostaniecie? - Tydzień. Zmarszczyła brwi, nadstawiając ucha na hałas, jaki robił Mikey ściągając Beccę w dół po schodach. - Kochanie, Tully wrócił! Arnold wyszedł z łazienki, świeżo ogolony, z zaróżowioną twarzą. Uroczyście potrząsnął moją ręką. - To ładnie, że pozwoliłeś nam rozbić u ciebie obóz, Tull. Gdzie byłeś? Jadłeś śniadanie? W żaden sposób nie mogłem im powiedzieć, że zbierałem kulturę dla jakiegoś Marsjanina. - Och, odbierałem towar - skłamałem słabo. - Ten pomysł z jedzeniem brzmi wspaniale. Arnold wbił na patelnię kilka jajek i zaczął zmywać naczynia. Jest gospodarzem domowym, tak chyba można to nazwać. Na mięso zara- bia Josie pracując w ośrodku komputerowym marynarki wojennej. Zawsze mówię mu, że Jerry Falwell nie pochwalałby tego. - Jedziemy dzisiaj do miasta zwiedzić Biały Dom - mówiła Josie. - Pojedziesz z nami? Chciałem tylko spać. Po śniadaniu moi goście zabrali się, a ja się walnąłem. Ale zaraz gdy moje ciało odpoczęło, zbudziłem się. Widzia- łem E. T. - to znaczy film - i Bliskie spotkania też. Wiedziałem, że muszę coś zrobić. A jeśli Elvis Presley jest w jakiś sposób przyczół- kiem do inwazji na Ziemię? Ale nie potrafiłem nic wymyślić - wezwać gliny, FBI? Pomyślałem, że może sprzedawanie towaru Obcym jest przestępstwem. Nawet jeśli to tylko Gumby i Rambo, mogę się założyć, że znaleźliby na mnie wszystkie możliwe paragrafy. A co miałem zrobić z ładunkiem? Byłem tak roztrzęsiony, że zszedłem na dół i przerzuciłem parę numerów Action Comics, żeby zobaczyć, jak dałby sobie z tym radę Su- perman. A kiedy znalazłem się w sklepie, od razu poczułem się lepiej. Bliźniaki rzeczywiście zrobiły bałagan na półkach. Podczas gdy mój pomocnik dzwonił do klientów, ja na nowo uporządkowałem wszystkie numery Spidermana. Może będę musiał znowu żyć tylko z zysków sklepu. Zdjąłem też ręcznik z Frazetty. Arnold naprawdę ma szeroką definicję porno. Nazajutrz wszyscy pojechaliśmy do miasta do Muzeum Lotnictwa i Astronautyki. Czereśnie kwitły, a Mall był zapchany. Josie i bliźnia- ki wysiedli przy Muzeum, a my z Arnoldem kręciliśmy się szukając miejsca do zaparkowania. W końcu znaleźliśmy po drugiej stronie Constitution Avenue. Kiedy Arnold zamknął wszystkie drzwi i dwa razy sprawdził, czy ma w kieszeni kluczyki, powiedziałem: - Chodźmy przez Galerię Narodową. W przejściu podziemnym między budynkami jest ruchomy chodnik. Arnold westchnął. Postarzał się przy bliźniakach. - Kiedy wreszcie dorośniesz, Tully? Znajdziesz sobie miłą dziewczynę, ustatkujesz się? - Czekam na właściwą dziewczynę, Arnie - powiedziałem poważnie. - Wiesz, że Bóg ma dla każdego z nas idealną partnerkę. Byłoby okropnie, gdybym wystartował za wcześnie i nie spotkał jej. To było z książki Pat Robertson odpowiada na dwieście najbardziej dociekliwych pytań, którą Arnold dał mi na ostatnią Gwiazdkę. Przeczytałem ją uważnie, żeby móc ją cytować, kiedy będzie gderał. Oczywiście Arnold też to czytał, więc tylko coś wymamrotał o chodzeniu do kościoła, czego ja prawie w ogóle nie robię. Poszliśmy do skrzydła wschodniego i zagapiliśmy się na wysoko zawieszony mobil Caldera. - Tylko w Ameryce - powiedział Arnold. Tak naprawdę to sztuka abstrakcyjna mu się nie podoba. A potem, kiedy zeszliśmy na dół i po- jechaliśmy chodnikiem, musiałem zaczekać, a on kupował plakat Matisse'a. To. był ten wycinany, z kolorowymi tańczącymi postaciami i kwiatami. - A to jest piękne - powiedział mi, kiedy czekaliśmy do kasy, a ja przytaknąłem. Było piękne, jak piękny jest kwiecień, kwiaty czereśni i szczęśliwe umorusane buzie bliźniaków. Nagle pomyślałem o mojej Modesty Blaise i zawstydziłem się. Tutaj ten. Obcy chciał próbek kultury ludzkiej dla muzeum na Alfa Cen- tauri, a ja wykorzystywałem jego niewiedzę sprzedając mu kicz. Przypomniałem sobie, jak czytałem o tej sondzie kosmicznej, do której włożyli nagrania Bacha i pieśni wielorybów. Ziemię powinny reprezentować właśnie takie rzeczy. - Zaczekaj chwilkę, Arnie - powiedziałem i chwyciłem na chybił trafił grubą błyszczącą książkę o sztuce. - Kup to też, zapłacę ci na ze- wnątrz. Spojrzał na mnie dziwnie - kosztowała sześćdziesiąt dolarów - ale nic nie powiedział. Przeszliśmy przez budynek zachodni i znaleźliśmy się na zewnątrz, w słonecznym blasku. Arnold trzymał swój plakat, a ja książkę w papierowej torbie. Chodniki roiły się od turystów, joggerów w dresach, spacerowiczów i ludzi stojących po lody. Jakaś nastolatka z dłu- gimi czarnymi włosami stanęła przed nami i odezwała się: - Cześć, jesteście zbawieni? Arnold. odpowiedział poważnie, z dumą: - Ja tak, ale ten mój brat nie. Próbowałem przypomnieć sobie jakąś ripostę z Pala Robertsona, ale udało mi się tylko wydusić: - Ależ, no, Arnie! Dziewczyna wepchnęła mi do ręki kieszonkowy Nowy Testament, trajkocząc jak sójka. Wziąłem go i szybko odszedłem, po czym Ar- nold musiał mnie doganiać. Zwykle uwielbiam Muzeum Lotnictwa i Astronautyki, ale tym razem nic mnie tu nie cieszyło. Uderzyła mnie jeszcze bardziej przygnę- biająca myśl. Czy nie powinienem n a w r ó c i ć tego Obcego? Widzicie, potraktowano mnie wystarczającą ilością Pisma Świętego, bym wiedział, jaka jest jedyna droga do zbawienia. Możecie spokojnie przyjąć, że każdemu na tej planecie ktoś kiedyś wepchnął Biblię. Ale nie panu Mt. Adelaide. I zdałem sobie sprawę, że jeśli ja tego nie zrobię, to nie zrobi tego nikt inny. Będzie potępiony. A z nim mo- że cała jego planeta, cała jego galaktyka. Może Bóg na mnie liczy - obserwuje, czy podejmę właściwą decyzję. I wtedy, jakby ta wizja niebieskiego podglądacza dała mi bodźca, zobaczyłem, że jest cała kupa r e 1 i g i j n e g o towaru, który mogłem wysyłać. Plastykowe Jezusy z magnetycznymi podstawkami do stawiania na desce rozdzielczej, białe gipsowe figurki Matki Boskiej, naklejki na szybę z tęczami, gołąbkami i starannie wykaligrafowanymi tekstami z Pisma Św - mogłem uszczęśliwić Mt. Adelaide na całe lata. Aż w głowie mi się zakręciło od tego myślenia o Bogu tam w górze, jak patrzy na moje myśli. W drodze do domu dzieciaki były zmęczone i marudziły. Siedziałem z tyłu między nimi i pomagałem Mikeyowi kartkować -Wszystko o kometach. A potem, zaglądając do mojej torby, Becca zajęczała: - Teraz moja kolej, wujku, przeczytaj mi to. Kiedy wyjąłem swoją książkę, okazało się, że kupiłem Spojrzenie na Moneta. Trochę popatrzyliśmy na zdjęcia obrazów migotliwych li- lii wodnych. Potem, znudzona, Becca zaczęła znowu marudzić i kopać siedzenie. - Chce mi się pić. Chcę wyjść. Chcę komiksa! , Mikey przyłączył się do zawodzenia: - Chcę komiksa! Najgorzej, jak bliźniaki zaczną się wspomagać. Za dwa centy sam bym wysiadł z samochodu. Ale Josie, cudowna Josie, pogmerała pod przednim siedzeniem i wyciągnęła Potężnego Thora - nie jeden, ale dwa egzemplarze! - Przepraszam, że ci ukradłam komiksy, Tully - powiedziała w nagłej ciszy. - To miała być ostatnia deska ratunku. Zapłacę ci za nie, obiecuję. - Nie, nie trzeba. - Spokój był tego wart. Teraz widzę, jak rozpuszcza się dzieci. Arnold prowadził i śledził całą tę wymianę w lusterku wstecznym. - Od Moneta do Thora - parsknął. Josie trąciła go łokciem, jakby chciała powiedzieć: "bądź teraz grzeczny". - Mnóstwo ludzi czyta komiksy, kochanie - rzekła. - Kto może powiedzieć, że nie są tak samo właściwym środkiem ekspresji, jak malar- stwo? Wyprostowałem się. - Wiesz, nigdy o tym nie pomyślałem. Arnold spojrzał na mnie w lusterku tym swoim dziwnym wzrokiem i powiedział ostrzegawczo: - Czytałeś rozdział u Pata Robertsona o alkoholu i narkotykach, Tully? Nie odpowiedziałem. Zrozumiałem, że ET wystarczająco sprytny na to, żeby chować się w górach i kupować przez pocztę, będzie rów- nie sprytny, żeby odróżnić Caldera od pary futrzanych kości. Rozmyślnie, systematycznie b a d a ł ten aspekt ludzi czynnik ufoludka, to co sprawia, że wytwarzamy chłam. Nieczłowiek więcej dowie się z tego niż badając, powiedzmy, nasze centrum obrony NORAD. Mogę się założyć, że większość ludzi nie poznałaby pocisku "Cruise", gdyby nawet spadł na nich, choć Josie tak. Ale ufoludki wywołują g ł ę b o k ą reakcję. I nie było to też "tylko w Ameryce"; Cała rasa ludzka jest trochę stuknięta na tym punkcie. Spójrzcie na te machające ozdóbki z księciem Karolem. I wymyśliłem, że ci, którzy znają nas, którzy c h c ą poznać nas tak dogłębnie, są w porządku. Gdy furgonetka zatrzymała się na podjeździe, od razu wyskoczyłem i pobiegłem do telefonu. Ludzie od Rydera obiecali wyregulować silnik jutro rano, jeśli jakoś doprowadzę ciężarówkę do ich warsztatu. Mój pomocnik odebrał pocztę. Na górze kupki była koperta z Za- chodniej Wirginii. W środku była napisana na maszynie kartka bez podpisu: "Zainteresowany następnymi pamiątkami z rodziną królew- ską, szczególnie kompletem filiżanek w kształcie głów księcia Karola i księżnej Diany. Czy mógłby Pan pojechać do Wielkiej Bryta- nii?" - Co to jest, wujku? - zapytał Mikey obejmując moją nogę. Josie stała tuż za nim, więc odparłem: - Potwierdzenie. Wyszedłem i rzuciłem list na przednie siedzenie ciężarówki, żeby odpowiedzieć osobiście. Przyniosłem też Biblię i Moneta. Przecież nigdy nie wiadomo. A potem otworzyłem tył. Jeśli mam jeszcze raz pojechać tymi drogami, to ładunek powinien być ułożony lepiej. Bliźniaki, które przyszły za mną, natychmiast zaczęły bić się o wypchanego psa. - Hej! Nie zniszczcie go - tak trzeba się nim bawić. Nakręciłem zabawkę i postawiłem ją na tylnej klapie. Dzieciaki patrzyły z oczami jak spodki, a ja śpiewałem razem z pozytywką. Zanim doszliśmy do drugiej zwrotki, też potrafiły nucić: - "Mówili, że masz klasę; cóż, to po prostu kłamstwo..." Jack L. Chalker Wśród Duchów "Oglądacie program Jacka Benny'ego, w którym jako specjalny gość wystąpi Lucille Ball... " Włączam mechanizm samoczynnego dostrajania, a komputer sprawdza, czy będzie nas to interesowało. " Och, Donnn. .. " Okazuje się, że nie, więc przeszukiwanie zostaje wznowione automatycznie. Wydaję modułowi kontrolnemu polecenie przełączenia się na następny słyszalny sygnał, który może okazać się czymś bardzo podobnym albo zupełnie innym od poprzedniego. Zapala się światełko wychwycenia, więc każę komputerowi odczytać sygnał w celu dokonania jego oceny. Zaczynam się trochę o niego niepokoić. Nie powinien był w ogóle zwrócić uwagi na Lucille Ball goszczącą w programie Benny'ego; występowała tam już kilka razy i zarejestrowany wzorzec jej głosu miał za zadanie sprawić, żeby tym razem ta audycja została pominięta. Jeżeli nawalił... Nie! Po prostu nie mogę sobie pozwolić na to, żeby przekopywać się na oślep przez cały ten rwetes w poszukiwaniu nowego, jeszcze nie nagranego fragmentu. Bogowie Archusu, nie pozwólcie, żeby coś teraz się zepsuło! Ten nowy kawałek to Strzały po południu, westernowy serial nakręcany nie gdzie indziej jak w Filadelfii. Znam ten kraj doskonale i zdaję sobie sprawę, jakim absurdem jest western, którego akcja rozgrywa się w tym akurat mieście, niezależnie od czasu i wszelkich in- nych okoliczności. Nie potrzebuję tego, ale wydaję komputerowi polecenie, żeby pozostał na tej fali. Mamy przecież NBC, dobry czas, a z poszukiwaniem i dostrajaniem do innych sygnałów miałem już masę problemów. Brakuje mi co najmniej czterech odcinków Atomo- wej Drużyny i niezliczonych Jak się macie?, więc warto spróbować. Czemu nie? I tak nie ma tutaj zbyt wiele do roboty. Właśnie to oraz fakt, że niemal wszystko jest zautomatyzowane, stanowi największą niedogodność związaną z tym zadaniem, czy raczej w y r o k i e m, jeżeli nazwiemy rzeczy po imieniu. Nikt z nas, którzy uganiamy się za sygnałami, nie jest nikim innym jak tylko krymi- nalistą powiązanym w jakiś sposób z polityką, chociaż nasze kartoteki tam, w domu, są zupełnie czyste; jesteśmy uważani za "pracow- ników" i nawet otrzymujemy wynagrodzenie, co prawda takie, że nie warto nawet o nim wspominać: najniższa stawka przewidziana dla pracownika służb państwowych, symboliczna zapłata dla zachowania pozorów, której i tak nie mamy gdzie wydać - ale układ jest taki, że ktoś w mojej sytuacji nie bardzo może sobie pozwolić na odrzucenie oferty. Było nie było, zabiłem przecież cztery osoby. Powinie- nem zostać wyparowany; rozprawa trwała raptem dziesięć minut, o dowodach zaś w ogóle się nie mówiło, zważywszy na fakt, że mój czyn został dokładnie zarejestrowany przez urządzenia, którymi klub był dosłownie naszpikowany. Jak żałuję, że o tym nie wiedziałem, nawet nie domyślałem się, że depczą mi po piętach! Tych czterech mogłem wyeliminować, jednego po drugim, w bardziej sprzyjających okolicznościach, ale wydawało mi się, że usunięcie ich wszystkich razem będzie o tyle bardziej efektywne, szczególnie dlatego, że oni również planowali moją śmierć. Śmierć. Co wiedziałem o śmierci czy choćby o zbrodni? Siedzę, oglądam te stare nagrania - czy mogę ich nie oglądać? i widzę praw- dziwych ekspertów. Słucham ich programów informacyjnych, oglądam dokumentalne i zastanawiam się, jak tak nieprawdopodobnie ła- godne ,społeczeństwo jak nasze mogło wydać nawet tak beznadziejnego amatora jak ja albo tych jeszcze żałośniejszych ludzi z klubu. Oczywiście, bardzo wiele robią za nas komputery. To komputer steruje tym statkiem z precyzją, której nie dorównałby żaden człowiek, i to komputer przygotowuje mi posiłki, nagrywa ten harmider, troszczy się o maje zdrowie. Również komputer sprawował opiekę nad tym klubem, komputer mnie oskarżał, komputer bronił i wreszcie komputer sądził. Z wyjątkiem jednej rzeczy wszystko, co tu się odbywa, mogłoby być wykonywane przez komputer. Chodzi o gust, choć, chyba nie jest to najwłaściwsze słowo. Jestem nadzorcą. Kontroluję wszystkie operacje, sprawdzam, co się dzieje, w przypadku awarii spełniam rolę kogoś w rodzaju technika czy nawet programisty, jeżeli zaś chodzi o samą zawartość sygnału, oddzie- lam to, co ważne, od tego, co nieistotne. Kiedyś, w przyszłości, chcemy mieć oczywiście wszystko (ta szansa została odkryta najzupeł- niej przypadkowo i może już nigdy się nie zdarzyć, ani nam, ani żadnej innej cywilizacji), ale sygnały nadchodzą bez przerwy, zmusza- jąc nas do dokonywania selekcji. Możemy być jedyną oprócz nich cywilizacją, która rozwinęła się w naszej galaktyce, chociaż wcale tak nie musi być. Jesteśmy nato- miast niemal na pewno jedyną, która korzysta z takich urządzeń odbiorczych, co pozwalają na przetłumaczenie sygnałów wysłanych tak dawno temu i z tak daleka, i która może je słyszeć i oglądać niemal tak samo jak ci, co je nadali. Oczywiście nie jesteśmy tacy sami jak oni; tak w każdym razie uważamy i oni z pewnością również by się z tym zgodzili. Już na pewno nie przypominamy ich pod względem fizycznym. Z początku trudno było się do tego przyzwyczaić; wyglądali jak jakieś dziwne, surre- alistyczne twory bardziej nadające się do tego, żeby stanowić dzieło sztuki lub obiekt animacji, niż jak żywe, prawdziwe, myślące i w dodatku zaawansowane technologicznie istoty. Kiedyś, podczas uniwersyteckich wykładów pewien profesor biologii, uważany za naj- miększego eksperta od wszystkiego, zapewniał mnie, że żadna dwunożna forma życia nie byłaby w stanie stworzyć rozwiniętej techniki i że sprawne posługiwanie się narzędziami wymaga posiadania co najmniej osiemnastu macek. Nieraz zastanawiam się, jaką miał minę, kiedy te sygnały zostały przetłumaczone i przeanalizowane. Z wielką przyjemnością myślę o tych nadętych głupkach, którzy nam, bez- bronnym studentom wydawali się tacy wszechmocni i dostojni, a którzy teraz znaleźli się nagle w tej samej sytuacji jak ich poprzednicy sprzed dziesięciu tysięcy lat, kiedy to udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że świat nie jest płaski, tylko kulisty. Jednak mimo ich niezwykłych kształtów i dziwacznej architektury, można szybko zaakceptować, a nawet zrozumieć te pojawiające się na ekranie obce stworzenia. Fascynuje mnie bezustanne odkrywanie, jak bardzo, mimo fizycznych różnic, jesteśmy do siebie podobni. Zarówno my, jak i oni widzimy optycznie i słyszymy akustycznie. Mamy dwie płci (któż może wiedzieć o tym lepiej ode mnie!), i wła- śnie stąd zdaje się brać wiele tego, co wspólne w naszej strukturze społecznej i zachowaniu. Wynaleźliśmy zupełnie różne maszyny, działające na kompletnie odmiennych zasadach, które wykonują dokładnie te same czynności. Nasze struktury społeczne nieco się różnią, ale i my, i oni mamy opłacaną przez państwo edukację młodych, masową rozrywkę, pojazdy dla komunikacji indywidualnej i zbiorowej, oraz zmarnotrawiliśmy w trakcie naszego rozwoju wielkie ilości bogactw naturalnych i za- nieczyściliśmy nasze planety ściekami i odpadkami. W pewnym sensie są bardzo do nas podobni, chociaż pod każdym względem szybsi. Procesy społeczne, które targały nimi bez chwili przerwy, w naszej historii zachodziły znacznie wolniej, chociaż niestety przemoc wydaje się niezbędna w celu doprowadzenia do wstrząsu i zapobieżenia stagnacji. W ciągu tysiąca lat dokonali tego, na co nam trzeba było dziesięciu tysięcy, lecz tak błyskawiczny rozwój technologiczny doprowadził do tego, że dysponując już środkami masowej zagłady, pod względem społecznym i psychicznym znajdowali się jeszcze na poziomie swoich praprzodków. Nie mam żadnych kłopotów ze zrozumieniem ich dramatów, ale nie mogę już tego powiedzieć o humorze i dowcipach. Wyrafinowany humor nie stanowi problemu, jako że jego kontekst jest zbliżony do tego, który znam, chociaż, rzecz jasna, nie jest taki sam. Nie jestem jednak w stanie pojąć, dlaczego zaśmiewają się do rozpuku, gdy ktoś poślizgnie się i przewróci, albo czemu widok niektórych części bielizny wywołuje salwy śmiechu. Nie powinienem się tym przejmować, bo przecież pod wieloma względami bardzo się od nas różnią, ale nie daje mi to spokoju. Nie wiem, dlaczego, ale tak właśnie jest. Kiedy jest się tutaj samemu wśród duchów, jedyne zaś zajęcie stanowi wyłapywanie sygnału, stają się one stopniowo coraz Bardziej re- alne. Zaczynasz je poznawać, a nawet kochać, bo chociaż tak obce i odległe, są przecież jednocześnie tak bardzo do ciebie podobne. Są moją rodziną. Od niemal dwudziestu lat stanowią dla mnie jedyne towarzystwo. Nie jest łatwo wychwytywać sygnały, nawet przy szybkościach, z jakimi możemy się poruszać. To prawda, że stare sygnały telewizyjne biegną w nieskończoność po linii prostej chociaż w takiej odległości są już oczywiście nieprawdopodobnie słabe - twierdzi się nawet, że w ten sam sposób ktoś, kiedyś może odebrać n a s z e programy - ale w rzeczywistości to wcale nie jest linia prosta. Planety obracają się dokoła własnej osi i krążą wokół słońc, a słońca z kolei wokół środka galaktyki. Jedna czwarta lub jedna trzecia transmisji ginie bezpow- rotnie, znajdowali się bowiem wtedy akurat po niewłaściwej stronie słońca albo na drodze sygnału pojawiło się jakieś inne ciało niebie- skie. Znaczna część z tego, co jednak dotrze aż tak daleko, jest niemożliwa do odczytania, fale elektromagnetyczne nie są bowiem prze- cież odporne na oddziałujące we Wszechświecie siły, ich moc zaś można porównać do hałasu, jaki robi pojedynczy pyłek kurzu spadają- cy na podłogę pokoju w sąsiednim systemie planetarnym. Co gorsza, nie mieli wspólnego standardu. Brytyjczyków i w taki czy inny sposób związane z nimi narody odbieramy w PAL-u, Francuzów i Włochów w SECAM-ie, a Rosjanie, Australijczycy i jeszcze inni używali różnych hybryd tych dwóch systemów. Strąciliśmy również bardzo dużo z powodu stosowania sygnałów kierunkowych, telewi- zji kablowej oraz faktu, że niektóre z audycji z różnych powodów w ogóle nie wyszły poza atmosferę. Ale dlatego właśnie tutaj jestem, ja i moje zadanie, osiemset godzin niezakłóconego nagrania. Wydawało się to takie łatwe, szczególnie zważywszy, że to komputer odszukuje i wychwytuje sygnał, dostraja do niego aparaturę i rejestruje napływający materiał. Jednak w rze- czywistości wcale nie jest to takie proste. Cały program należy do rzadkości. Często skompletowanie go trwa bardzo długo i wymaga wielu podejść, co można przeprowadzić tylko dlatego, że te same sygnały były wysyłane wielokrotnie, a następnie podróżowały różnymi drogami, napotykając po drodze wspomniane już siły, które potrafią zaginać światło i podwajać obraz gwiazd. Nawet wówczas staramy się regularnie przeskakiwać z normalnej przestrzeni w zerową, cały czas wyprzedzając sygnały, a jednocześnie zachowując dość mocy, żeby móc wrócić z zarejestrowanym materiałem do domu. Osiemset godzin nowych programów. Wydawało się, że to najłatwiejsza rzecz na świecie, nawet biorąc wszystko to pod uwagę. W po- równaniu z wyrokiem skazującym na wyparowanie była to wspaniała oferta; w porównaniu z dożywociem w obozie ciężkiej pracy była to oferta podwójnie wspaniała. Tyle tylko, że nie wiedziałem o pułapkach. O tych wszystkich małych i o tej jednej dużej, o których nic nie mówią, bo to ciągle ścisła ta- jemnica. Jedna z nich to oczywiście słowo "nowe". Mam co prawda dziesiątki tysięcy godzin, ale nie wiem, czy nie pokrywa się to ze zdobyczami innych, rzadko kiedy bowiem dostajemy na ten temat informacje. Mam również wiele fragmentów różnych programów, które próbuję dograć do końca, i dlatego właśnie trzymam się akurat tego sygnału; z tego też właśnie powodu tak bardzo się boję, że komputer może zapomnieć, co już ma w pamięci. Gdybym musiał go przeprogramować, straciłbym wszystkie dane - nie same programy operacyjne, rzecz jasna, tylko zebrane nagrania - i musiałbym czekać bardzo długo, aż odzyska swoją poprzednią selektywność. Czasem podejrzewam, że specjalnie wprowadzili do jego programów jakieś wirusy, żeby powodowały takie sytuacje i zmusiły mnie do przeby- wania tutaj. Boję się, przynajmniej trochę, bo nie byłbym w stanie napisać na nowo głównego programu; tylko co najwyżej wnieść drobne poprawki i wprowadzić je do pamięci. Myślę o Źle. Sześć miliardów tylko na mojej planecie, jednej z wielu, które zamieszkujemy, a w roku, kiedy popełniłem moje przestęp- stwo, zarejestrowano wszystkiego sto trzy umyślne zabójstwa. Jesteśmy łagodni. Może tylko reagujemy w mniej łagodny sposób. Siedzę i oglądam ich programy i w ciągu godziny widzę co najmniej cztery morderstwa, nawet w programie rozrywkowym, dziesiątki zaś w ja- kimkolwiek dzienniku jakiegoś wielkiego miasta. Niektórzy mordercy są likwidowani, większość idzie do więzienia, lecz znaczna ich część wychodzi po pewnym czasie na wolność, chociaż popełnili przestępstwa o wiele cięższe i mniej usprawiedliwione od mojego. Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby nawet najgorsze z ich społeczeństw oferowało jako alternatywę podróż żywcem do Piekła, ale my jesteśmy przecież znacznie łagodniejsi i o wiele bardziej mściwi. Siedzisz więc, przeskakujesz z sygnału na sygnał, a potem znowu siedzisz i powoli zaczynasz kochać tych ludzi. Wiem, kto to zrobił w każdym odcinku Jerry Masona, i widziałem wszystkie wcielenia Supermana. Doświadczałem wraz z nimi dawno minionych agonii wo- jen, terroryzmu, epidemii i innych nieszczęść, i cieszyłem się wraz z nimi ze zwycięstw, odkryć i podbojów. Polubiłem, a nawet poko- chałem ich dziwaczną muzykę i inne dziedziny sztuki; osoby, które pojawiają się przede mną, są moimi starymi przyjaciółmi, chociaż na początku nie mogłem ich nawet od siebie odróżnić. Królowie, królowe, prezydenci, dyktatorzy - wszyscy stali się częścią mnie, mojej historii, moimi doradcami i powiernikami. Są nawet czymś więcej: wszystkim; co ze mnie i z mojego wszechświata istnieje poza tą cholerną, miotającą się po Kosmosie trumną. Oni są tym, co istnieje dla mnie naprawdę. Nie potrafię już znaleźć punktu odniesienia pochodzącego z mojej, a nie z ich rzeczywistości. Martwi mnie to. Kiedy żyje się, je, śpi, oddycha w obcej rzeczywistości bez żadnego kontaktu ze swoją, po pewnym czasie trudno jest odróżnić to, co prawdziwe, od tego, co nierealne i to, co obce, od tego, co własne. Zawsze byłem kolekcjonerem o eklektycznym smaku i dlatego właśnie wybrali mnie do tej pracy. Właśnie: kolekcjoner, a nie drżąca, śmierdząca istota zamknięta w bezdusznej klatce i rzucona w otchłań Piekła z garścią duchów dla towarzystwa. Duchy są prawdziwe i nie mają nic przeciwko temu, że muszę obserwować, wybierać, a przede wszystkim jakoś żyć. Ale oni mnie nie złamią, o nie, nie uda im się. Moje duchy chronią mnie i są dla mnie zbawieniem. Jednak kiedy zmieniamy falę i przeszukujemy przestrzeń, nie ma tutaj nikogo, nikogo oprócz mnie i moich wspomnień. Duchy wchodzą wtedy do mojej głowy i tam ulegają dziwnej przemianie, jak gdyby stare du- chy z prastarych fantazji były bardziej realne od świata, który byłem zmuszony opuścić już tak strasznie dawno temu. Jak to właściwie było, kiedy oddychało się swobodnym, naturalnym powietrzem, odbierało się węzłami czuciowymi dotknięcie wiatru i wody, czuło się dokoła autentyczną a t w a r t o ś ć, nie zamkniętą w sterylnym okienku monitora wychodzącym na obcy krajobraz, któ- rego nigdy nie widziałem ani nawet nie przypuszczałem, że taki może istnieć? Jak to było, kiedy siedziałem w mojej posiadłości, której ruchome, pokryte błękitnym mchem wzgórza były starannie przystrojone przez najwspanialszych artystów szkarłatnym byuapem? O, tak, miałem swoją posiadłość. Tylko najwyższe klasy idą żywcem do Piekła; krowl, duber i nimbiat, pochodzący z pośledniejszych rezerwuarów genowych, są po prostu wyparowywani. My, należący do klasy Madur, jesteśmy podobno czymś lepszym - tak w każdym razie utrzymują genetycy. Jesteśmy hodowani po to, żeby tworzyć elitę. Kiedy któryś z nas robi coś nie tak, zagraża to całemu systemo- wi. Ile razy już o tym wszystkim myślałem, obracając w pamięci każdą pojedynczą sekundę? Jak trudno, żyjąc od dwudziestu lat wśród du- chów, oddzielić prawdę od fikcji, tym bardziej, że jedno stapia się w moim umyśle z drugim w nierozerwalną całość. Oszalałem, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Kiedy przybył, znajdowałem się akurat w łaźni kąpiąc się w miodowej wodzie i oglądając pozyskany niedawno odcinek Atomowej Dru- żyny. Nikt poniżej naszej klasy i bardzo niewielu z niej miało na to pozwolenie, ja jednak, jako liczący się lekarz, uzyskałem je pod pre- tekstem prowadzenia badań, czy poddawanie wpływowi obcej twórczości może okazać się szkodliwe dla naszego umysłu. Idiotyzm. Oczekiwałem go, ale nie aż tak szybko. Był duberem, osobnikiem z klasy służących, hodowanym po to, żeby być znakomitym w jakimś ściśle określonym zawodzie lub umiejętności, ale miał wiele tupetu i żadnego prawa, żeby mi przeszkadzać. Powinien był zaczekać, ale ów tupet był ważną częścią jego specjalnie uformowanej osobowości. Zatrzymał się, patrząc z przerażeniem na ekran, w którym dwie ciężarówki i trzy jeepy wylatywały właśnie w powietrze na sprytnie ukrytych minach. Zadrżał i odwrócił oczy. Wystarczyło niewiele eksperymentów by zrozumieć, że żaden duber nie jest wystarczająco silny, żeby znieść nawet krótkotrwały seans. Masy były zdecydo- wanie zbyt łagodne i pasywne, aby to zrozumieć. Nowo przybyły nie spojrzał już na ekran, ani nie nawiązał do scen, które zobaczył; wydawał się zadowolony, kiedy ściszyłem nieco głos. Przeszedł prosto do rzeczy. - Ona chce od pana odejść, nie ma co do tego żadnych wątpliwości - powiedział prywatny detektyw Richard Diamond. - Boi się pana i jest trochę onieśmielona, ale mimo to wchodzi w układ z bardzo wredną bandą, która ma ją ukryć i wywieźć. Byłem wściekły, chociaż tego właśnie się spodziewałem i wynająłem dubera tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak miała zamiar to zro- bić. - Jak chcą tego dokonać i nie wpaść mi od razu w ręce? - W pewnym klubie w mieście. Właściciel zrobi niemal wszystko, to tylko kwestia ceny. W dodatku wie, jak się do tego zabrać. Prze- trzymają ją gdzieś w sąsiedztwie przez kilka dni, a potem przerzucą na Dworzec Główny z fałszywymi dokumentami, być może prze- braną za robotnika, żeby przy pierwszej lepszej okazji wsadzić ją na jakiś statek. Proszę mi wybaczyć, ale dziewczyna o jej wyglądzie nie będzie miała kłopotów w żadnym obcym miejscu. - Wiem o tym. Dlatego właśnie nie mogę do tego dopuścić, nawet gdyby nie było to hańbą dla jej klasy. - Ale po co? Przecież chodzi o małe sumki, nie stanowiące dla pana żadnej wartości. Nie kocha jej pan. Dlaczego nie pozwolić jej odejść? Uniosłem się na wszystkich mackach i niemal potrząsnąłem tym człowiekiem. - Dlatego, że jestem k o 1 e k c j o n e r e m, ale ty tego i tak nie rozumiesz. Ja zbieram i nie rezygnuję z żadnej części mojego zbioru. Chcę mieć nazwiska wszystkich zamieszanych w to ludzi i adres tego klubu. Zajmę się tym osobiście. - Ależ, proszę pana! Ktoś o pańskiej pozycji... Nie może pan tam iść! Sam, bez ochrony? Nie, to po prostu niemożliwe! - zaprotestował Holmes. Wyszedłem z łaźni i skierowałem się w stronę głównego budynku. - Jeżeli chodzi o business i politykę, to rzeczywiście, ale w tym przypadku to sprawa osobista i nie mogę pozwolić, żeby wiedział o niej jeszcze ktoś oprócz ciebie. Podaj mi te informacje i możesz odejść. Prędzej czy później, wszyscy trafiali do Ricka... Było zarazem nie tak źle i znacznie gorzej, niż sobie wyobrażałem. Sam lokal wyglądał dosyć przyzwoicie i robił wrażenie przeznaczo- nego dla klas wyższych, wewnątrz zaś miał nawet odpowiednie, wyściełane mchem jamy i powietrze przesycone aromatem korzenia al- bis, ale goście nie sprawiali wrażenia należących do którejś klasy wyższej, bo też i nie mogli go sprawiać. Peter Lorre stał przy barze, zamawiając drinki do stolika, przy którym siedzieli Wallace Beery, Preston Foster i pan T. Resztę tłumu stanowili pospolici aktorzy charakterystyczni, chociaż tu i ówdzie można było dostrzec potencjalnie groźnych przeciwników jak Char- les Middleton i Roy Barcroft. Nie bałem się. W pewnym sensie miałem ich wszystkich jak na talerzu, bo przecież nie mogli uciec, nie mogli się schować przed moją siłą i wszechwładzą, ani nawet targnąć się na moje życie, gdybym bowiem zginął, natychmiast zająłby się nimi Oddział Specjalny. Widziałem, że wszyscy byli nieco zdziwieni i onieśmieleni tym, że ktoś urodzony ze złotą płytką czołową w ogóle wszedł do ich nędz- nego klubu, ale byli to wszystko twardziele, których interesy związane były z takimi jak ja oraz z prawem i społeczeństwem, które re- prezentowałem. - Co podać szanownemu panu? - zapytał zza baru Barton MacLaine. - Wątpię, czy masz coś takiej jakości, żeby mnie zadowolić odpowiedziałem lodowatym tonem. Obok mnie poruszyła się jakaś kobieta, więc zwróciłem na nią jedną z szypuł wzrokowych. - U nas możemy zapewnić klientom usługi każdej jakości - zapewniła mnie panna Kitty. - Obsługujemy tutaj wszystkie klasy i realizu- jemy wszystkie życzenia, bez względu na to, jakie by one były. Nie wątpię, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Narkotyki, alkohol, perwersja - to właśnie mieli do zaoferowania. Zdążyłem już poznać to miejsce i uświadomić sobie, że nie byłem pierwszym o złotym czole, który tutaj wszedł, lecz ostatnim. Tak właśnie nas wabili i usidlali, zarażając złem cały system. Nienawidziłem ich wszystkich. Byli gorsi niż najpodlejszy nawet nimbiat, a mimo to trudno było ich uderzyć, sami bowiem o sobie mieli opinię dokładnie taką samą, jak ja o nich. - Czy jest pani właścicielką tego lokalu, madam? - Jestem zarządzającą, i nie jestem żadną madam. Mogę załatwić wszystko, co tylko chcesz. - Chciałbym widzieć się z właścicielem. Muszę omówić z tym osobnikiem sprawy natury osobistej. Obejrzała się niepewnie, a siedzący przy stoliku Lorre uniósł wzrok znad kart i skinął głową. - W porządku, koleś, chodź ze mną. Tak się składa, że właściciel jest akurat na zapleczu... Wyczułem, jak atmosfera wokół mnie nagle zgęstniała, ale napięcie tłumu nie było wcale ukierunkowane na powstrzymanie mnie przed zrobieniem czegokolwiek; w ten sposób manifestował się tylko instynktowny imperatyw, nieobcy nawet tym nędznym stworzeniom, na- kazujący im chronić swojego szefa. Poszedłem za nią do znajdującego się na zapleczu gabinetu. Właściciel spojrzał na mnie i poprosił, żebym usiadł. Było jasne, że wszystko słyszał i wiedział doskonale, kim jestem i dlaczego się tutaj zjawiłem, chociaż nie dał tego ni- czym po sobie poznać. - Zapraszam, zapraszam. Nie ma potrzeby kpić z tych biedaków. To poniżej pańskiej godności. - Sidney Greenstreet promieniował niebezpieczną parodią przyjacielskości. Miał zakrytą tabliczkę czołową, przez co nie sposób było rozpoznać jego klasy, ale mógł mieć ku temu tylko jeden powód: pod tym idiotycznym przykryciem musiało błyszczeć złoto. Mówił nienagannym dialektem Madur, może tylko nieco bardziej szorstkim, niż to się zwykle spotyka. Najwyraźniej pochodził spoza naszej planety, ale nie zmieniało to faktu, że był to jeden z nas, tyle tylko, że opętany przez Zło. - Nie widzę powodu, dla którego miałbym być bardziej uprzejmy, niż wymaga tego niezbędne minimum - odparłem. Spiskujecie w celu zagarnięcia czegoś, co należy do mnie. Jestem tu po to, żeby do tego nie dopuścić. - Ależ, ależ! Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! - Nie mam czasu na zabawy. Bez względu na to, ile wam zapłaciła, dam wam trzy razy więcej w metalach szlachetnych i klejnotach. Pod warunkiem, że weźmiecie od niej pieniądze i dostarczycie mi ją. Nie zaprzeczaj, że nic takiego nie macie zamiaru robić ani że nie wiesz, o czym mówię. Tym razem za bardzo wychyliłeś się ze swojej jamy. Ten lokal zostanie otoczony, każdy zaś z was, ciebie nie wyłącza- jąc, poddany Badaniu Myśli. Wątpię, czy po tym ktokolwiek pozostanie na wolności. J. R. roześmiał się swoim szatańskich chichotem. - Rzeczywiście, masz takie możliwości - wycedził z lekkim rozbawieniem w głosie - ale jeszcze tego nie zrobiłeś, a zanim zdążysz to uczynić, ten lokal zamieni się w pensjonat dla emerytowanych zakonnic. Sądzisz, że nie oczekiwałem twojej wizyty? Zwietrzyłem na milę tego fałszywego, myślącego skorupą detektywa. Nie cofnę się, ponieważ to już się stało. Ona zniknęła. Zniknęła z twojego życia, z tej planety i skryła się tak, że nigdy nie uda ci się jej odnaleźć. - I parsknął śmiechem. Uniosłem się na wszystkich mackach, czując, jak tętni mi krew, a cały szkielet zewnętrzny zaczyna promieniować zieloną poświatą. Zniknęła z planety, nim nawet zdążyłem zacząć? - Kto poważył się na takie zuchwalstwo wobec własności Cesarskiej Regencji? Jestem lekarzem Centrum! - Wiem doskonale, kim i czym jesteś - odparł jednoręki mężczyzna. - Ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia, podobnie jak twoje pieniądze. Siedem razy przybywałem do nor aukcyjnych na Quimerze w poszukiwaniu jakiegoś szczególnego, pięknego dzieła i siedem razy pokonałeś mnie nie tyle swoimi pieniędzmi, co wpływami i jawnym oszustwem. Szansa poniżenia cię, odebrania ci czegoś, co było twoją własnością, pojawiła się przede mną zupełnie niespodziewanie, aż prosząc się o to, żeby, ją wykorzystać, w tym przypadku bo- wiem nie chroni cię żadne prawo. Odkrycie, że ona została już przez ciebie zapłodniona, dodało tylko tej sprawie pikanterii. Kosztowa- łem cię twoją żonę i dzieci, doktorze, i jestem z tego dumny! Siedem razy przegrywałem z tobą, a ty... ty nie przegrałeś ani razu. Przy- najmniej do dzisiaj. Chciałem, żebyś poznał uczucie, jakie towarzyszy porażce. Przyjrzałem mu się uważniej. - Gomesh! Jesteś Gomesh, Cesarski Rewident Litidalu! Poznaję cię! - Sprawa wyglądała znacznie gorzej, niż myślałem. Był mi równy rangą i pozycją, ale starszy wiekiem. Mogłem doprowadzić do zamknięcia tej jego speluny, którą najwyraźniej wykorzystywał dla wzbogacania swojej kolekcji, ale nie miałem możliwości dopaść jego samego, ani oficjalnie, ani korzystając z moich wpływów. Jaka- kolwiek próba z mojej strony zmierzająca w tym kierunku naraziłaby mnie na wstyd i upokorzenie. Mimo wszystko nie mogłem odmówić mu racji. Do tej pory jeszcze nigdy nie przegrałem i teraz trudno mi było się z tym pogodzić. Mo- je macki kurczyły się spazmatycznie, a jedno z oczu wpatrywało się w ciężki drewniany bibelot. - Nie bądź śmieszny - parsknął Don Corleone. - Moi ludzie są wszędzie, a ty nie jesteś u siebie, ani nie jest to jakaś komnata potwo- rów, w której trzymasz te groteskowe istoty, co wpadną ci w ręce. Znajdujesz się w beznadziejnej sytuacji i mam zamiar jeszcze przez jakiś czas się tym rozkoszować. Nikomu nie wolno mówić w ten sposób do Charlesa Bronsona! Z następnej minuty pamiętam tylko jakąś potworną, niewyraźną wściekłość, ale musiało we mnie pęknąć coś, o czym nie sądziłem, że kiedykolwiek może wyrwać się spod kontroli. Zaskakując go zupełnie rzuciłem się naprzód z wyciągniętymi mackami i cisnąłem nim z siłą, o jaką nigdy bym się nie podejrzewał, podczas gdy inne macki zaczęły chwytać za różne przedmioty znajdujące się w gabinecie - butelki, meble, a linka służąca do zaciągania grubej kotary zamieniła się w siekący bezlitośnie bicz. Rzecz jasna, wszystko to sprowadziło natychmiast do gabinetu jego oprychowatych goryli. Gomesh był większy i cięższy ode mnie, a mimo to udało mi się go podnieść i rzucić nad moją głową prosto w nich. Próbując się uchylić, jeden z goryli upuścił zakazany przez prawo ogłuszacz. Dostrzegłem to jednym okiem i chwyciłem go, zanim którykolwiek z nich zdążył się zorientować. Nigdy nie używa- łem takiej broni, ale z tej odległości nawet ślepiec mógłby dokonać masakry, więc ja również to uczyniłem. Później pokazali mi wszyst- ko na nagraniu. Kiedy było już po wszystkim, Gomesh i jego trzej rzezimieszkowie nie żyli, a mnie opuściła nagle cała moja wściekłość i po prostu sta- łem bez ruchu, przyglądając się tej jatce. Kiedy zjawił się po mnie Oddział Specjalny, nie stawiałem żadnego oporu. Byłem sam w celi, rozprawa zaś odbyła się bardzo szybko. Broniący mnie komputer rozpatrzył moje szanse, których było bardzo nie- wiele, następnie zaś przedstawiono dowody i Państwo zażądało wyroku skazującego. - Szaleństwo - powiedziałem do mego obrońcy. Nawet ja byłem oszołomiony i zaszokowany, oglądając zarejestrowane ze wszystkimi szczegółami morderstwo. Jesteśmy zbyt łagodną rasą na takie rzeczy; nagranie, a także większość dowodów było ściśle tajne, żeby ochronić innych. Tak musiało być. Byłem przecież Madurem. Gdyby pospólstwo miało się kiedykolwiek dowiedzieć, że ktoś z mojej klasy okazał się zdolny popełnić taki czyn, spowodowałoby to załamanie się całej naszej struktury społecznej i upadek cywilizacji. - Widzieli to i zdjęli moje wzorce myślowe. Muszą wiedzieć, że to nie był racjonalny czyn. - Obawiam się, że nie uda się tego załatwić wnioskiem o uznanie pana za niepoczytalnego - odparł mój obrońca. - Właściwie znajduje się pan ponad wszelkim prawem, a to dlatego że podobnie jak każdy Madur jest pan doskonały pod względem genetycznym. Z samej definicji Madur nie ma nawet możliwości dokonania takiego czynu. Każdy Madur jest zawsze poczytalny i działa w sposób racjanalny, a tym samym każda jego zbrodnia musi być przemyślana i zaplanowana. - Ale to nieprawda! Wszyscy wiecie, że tak nie było! Westchnął. - To co się naprawdę zdarzyło, nie ma najmniejszego znaczenia. Chodzi o to, że to nie mogło się zdarzyć. Najciekawsze, że ze względu na pańską nie podlegającą z definicji żadnej wątpliwości normalność oraz na udowodnione niskie morale ofiary, oraz jej skierowane pod pańskim adresem prowokacje, przypuszczalnie udałoby mi się załatwić panu wygnanie na jakiejś małej, zapomnianej planetce. Ale tu nie chodzi tylko o Gomesha: Pan zabił nie tylko jego, ale jeszcze trzy inne osoby. - Które zabiłyby mnie albo ciężko poraniły! To była samoobrona! - Zapomniał pan o najważniejszym. To byli duberowie, urodzeni i wychowani po to, żeby być strażnikami tak samo, jak pan urodził się i był wychowywany po to, żeby zostać Cesarskim Lekarzem. Robili tylko to, do czego byli uwarunkowani genetycznie, umysłowo, społecznie i moralnie, podczas gdy pańskie działania były dokładnym zaprzeczeniem wszystkiego, czego oczekuje się od Madura. Mieli prawo pana zabić lub zranić, pan zaś nie miał żadnego prawa im w tym przeszkadzać, podobnie jak nie miał pan prawa doprowadzić do sytuacji, w której byli zmuszeni podjąć przeciw panu tak gwałtowne działania. - Perry Mason westchnął ponownie. - Przykro mi, ale nawet ja prędzej lub później musiałem trafić na sprawę; której po prostu nie da się wygrać. Byłem oszołomiony wynikającymi z jego słów konsekwencjami, a przede wszystkim słusznością tego, co mówił. To ja byłem odpowie- dzialny za to, że mnie zaatakowali, w związku z czym nie miałem prawa się bronić. Moje przestępstwo nie polegało na tym, że zamor- dowałem czterech ludzi, którzy nadal w moim mniemaniu na to zasługiwali. Moje przestępstwo nie polegało na tym, że w obronie wła- snego honoru zabiłem Gomesha, a następnie pozwoliłem się zabić jego gorylom. To nie było żadne zwykłe wykroczenie ani nawet mor- derstwo, tylko zbrodnia przeciwko całej cywilizacji. Gdyby niższe klasy zaczęły kiedykolwiek choćby p od e j r z e w a ć, że Madur jest zdolny do emocjonalnego myślenia, że może stracić nad sobą panowanie czy nawet oszaleć, choćby na krótką chwilę, już nigdy nikt nie mógłby czuć się bezpiecznym. - Wydając wyrok w twojej sprawie staję przed dylematem, w którego rozwiązaniu nie mogą mi pomóc żadne paragrafy - powiedział poważnie sędzia Wapner. - Muszę więc wkroczyć na dziewiczy teren. Za zamordowanie Gomesha mógłbym, rzecz jasna, skazać cię na wyparowanie, ale to nie zapewniłoby zachowania tak niezbędnej tutaj symetrii. Istnieje inny, chyba bardziej właściwy sposób. To oczywiste, że ty sam jesteś najzupełniej normalny, lecz oddziaływanie tych obcych sygnałów wpłynęło w jakiś sposób na zmianę rzą- dzących do tej pory twoim postępowaniem intelektualnych imperatywów. Stawia nas to w kłopotliwej sytuacji, ale jednocześnie spra- wia, że w pewien szczególny sposób możesz jeszcze okazać się przydatny swemu społeczeństwu. Musimy kontynuować rejestrację tych sygnałów, ale czy możemy narażać innych na niebezpieczeństwo? Potrzebujemy doświadczonego specjalisty, który mógłby dokonywać właściwej selekcji materiału. Rejestracja może odbywać się automatycznie - kontynuował sędzia Roy Bean. - Ale na tym właśnie polega cały kłopot. Automaty. Ktoś musiałby prędzej czy później wszystko przejrzeć i zadecydować, co jest nowe, a co nie, co może nam się przydać, a co nie przedstawia żadnej wartości. Całe przedsięwzięcie ma niezwykłą wagę - po raz pierwszy przecież udało się nawiązać kontakt z inną cywilizacją, nawet jeżeli jest to kontakt jednostronny - i musimy wiele się nauczyć. Komputery mogą nam w tym pomóc, ale w gruncie rzeczy jest to proces wysoce subiektywny. Potrzebny jest ktoś o zmyśle kolekcjonera i znakomitym przygotowaniu analitycznym. jednym słowem, potrzebny jest Madur. Zdajemy sobie sprawę, że twoja umęczona dusza pragnie jedynie wyparowania, ale czy nie zgodziłbyś się podjąć tego zadania, które może przynieść wielkie korzyści twojej rasie? Przygotujemy specjalny statek i wyślemy cię jako zbieracza i krytyka zarazem. Nie moglibyśmy prosić o to nikogo spośród nas, zważywszy na wielką cenę, jaką przyszłoby mu za to zapłacić, ale ty ją już zapłaciłeś. Niezależnie od tego, co czułem, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła moja dusza, było wyparowanie. Gdyby tak było, pozwoliłbym gorylom dać się zabić, zapewniając tym samym dobre samopoczucie wszystkim z wyjątkiem Gomesha i mnie. Byłem wtedy bardzo głupi. Zgo- dziłem się. - Żyję po to, by służyć memu ludowi - Odpowiedziałem z dumą. Nie rozumiałem wówczas motywacji ich decyzji. Nie byłem pospolitym mordercą, co sprzeniewierzył pokładaną w nim ufność, dla któ- rego zwykłe wyparowanie byłoby szybkim i łatwym rozwiązaniem. Ja popełniłem czyn stokroć potworniejszy, który zachwiał podsta- wami wszystkiego. Przeklęte maszyny! Niech kara odpowiada winie... Rozległ się alarmowy sygnał odbiornika, więc zająłem się urządzeniami rejestrującymi. Uruchomiłem rejestratory; podłączyłem transla- tory wizji i rozpocząłem odbiór. Wystarczył ułamek sekundy, bym zorientował się, na co trafiliśmy, i próbowałem wszystko wyłączyć, ale ten cholerny komputer nie posłuchał, wyświetlając na ekranie napis NOWY MATERIAŁ KONIECZNY PODGLĄD. Przeklęte by- dlę! Wcale nie nowy! Ile razy już to widziałem? Ile razy już ten mechaniczny mózg z Piekła zmuszał mnie, żebym to oglądał? - Tu system informacji specjalnej. To nie, jest, powtarzam, to nie jest alarm ćwiczebny. - Był spocony i zdenerwowany, ten najlepszy dziennikarz swoich czasów, przekazujący najważniejszą informację w swojej i nie tylko swojej karierze. - Nie, nie! Tylko nie oni! Nie moja rodzina! Nie moje cudowne duchy! - ... wymiana uderzeń nuklearnych doprowadziła do wyeliminowania około czterdziestu procent wojsk sowieckich, co spowodowało. . . - Lucy! Desi! Wujku Miltie! Chodźcie! Powiedzcie, że to był tylko żart! Powiedzcie mi, kiedy mam się śmiać! - ... sześćset wielogłowicowych rakiet taktycznych. Waszyngton, Nowy York, San Diego, Norfolk, Los Angeles, San Francisco i Seattle zostały już starte z powierzchni ziemi przez pociski wystrzeliwane z łodzi... - Jesteśmy łagodną rasą! - krzyczałem, a mój szkielet zewnętrzny promieniował jak zwykle zieloną poświatą. - Czyście poszaleli? Czy wszyscy straciliście zmysły? Nie możecie mi tego zrobić! - ... do miast środkowego zachodu, w tym do Chicago, za niespełna siedem minut. leżeli macie gdzie się schronić, uczyńcie to natych- miast. Nie zwlekajcie. Jeżeli macie piwnicę, natychmiast do niej zejdźcie. Szukajcie kanałów ściekowych i linii metra. Nie dopuśćcie do tego, żeby w chwili wybuchu być na otwartej przestrzeni. Nie wychodźcie na zewnątrz przez co najmniej dwa do czterech tygodni. Weźcie ze sobą wszystkie zapasy, jakie... - Nawet zbrodnia przeciwko cywilizacji nie zasługuje na to! Komputer, oddaj mi sterowanie'. Powiedz im, żeby rozwalili ten statek. Odłącz układ podtrzymywania życia! Zgodzę się na wszystko, na wszystko, tylko nie to! Ile jeszcze razy muszę to oglądać? Ile jeszcze razy muszę o tym w i e d z i e ć? Błagam! Główny komputer! Na wszystkie świętości, n i e możecie mi kazać patrzeć, jak oni wszyscy znowu giną! Geoffrey A. Landis Fale na Morzu Diraca Śmierć majaczy przede mną niczym fala przypływu, zbliżając się z nieubłaganym, powolnym dostojeństwem. A mimo to uciekam, cho- ciaż nie ma to pewnie żadnego sensu. Odchodzę i fale rozbiegają się w nieskończoność, niczym fale prawdziwego morza, zacierające ślady stóp dawno zapomnianych wę- drowców. Tego dnia, kiedy po raz pierwszy testowaliśmy moją maszynę, staraliśmy się za wszelką cenę uniknąć jakiegokolwiek paradoksu. Na be- tonowej podłodze laboratorium pozbawionego okien nakleiliśmy z taśmy izolacyjnej duże X, postawiliśmy na nim budzik i zamknęli- śmy drzwi. Wróciliśmy po godzinie, zabraliśmy budzik i zainstalowaliśmy eksperymentalną maszynę wraz z umieszczoną we wnętrzu spirali kamerą Super 8. Skierowałem ją na X, a jeden z moich studentów zaprogramował maszynę tak, żeby wysłała kamerę godzinę w przeszłość i po pięciu minutach wróciła do naszego czasu. Tak też się stało, bez najmniejszych nawet zakłóceń. Kiedy wywołaliśmy film, budzik wskazywał czas o pół godziny wcześniejszy od tego, kiedy instalowaliśmy kamerę. Udało nam się otworzyć drzwi do prze- szłości. Uczciliśmy to kawą i szampanem. Teraz kiedy o tyle więcej wiem o czasie; rozumiem, na czym polegał nasz błąd: nie pomyśleliśmy o przygotowaniu drugiej kamery, któ- ra filmowałaby przybywającą z przyszłości maszynę. To jednak, co teraz jest dla mnie oczywiste, wtedy wcale takie nie było. Przybywam i wszystkie fale z całego ogromu nieskończonego morza zbiegają się w teraz. W San Francisco, 8 czerwca 1965. Powiew ciepłego wiatru czesze usianą dmuchawcami trawę i puchate, białe obłoczki tworzą ku naszej uciesze zagadkowe, dziwaczne kształty. Mimo to tak mało ludzi zwraca na nie uwagę. Pędzą przed siebie, przykładnie zaprzątnięci swymi sprawami, przeświadczeni o tym, że wiecznie zajęci stają się tym samym znacznie ważniejsi. - Tak się śpieszą - mówię. - Dlaczego nie zwolnią, nie usiądą, żeby nacieszyć się dniem? - Wpadli w pułapkę złudzenia czasu - odpowiada Tancerz. Leży na plecach i wydmuchuje mydlaną bańkę, a jego kasztanowate, długie włosy (są to czasy, kiedy "długie" oznacza poniżej ucha), kładą się za nim na trawie. Podmuch wiatru niesie bańkę w dół zbocza i rzuca ją w tłum przechodniów, ale oni nie zwracają na nią żadnej uwagi. - Są opanowani przez przeświadczenie, że to, co robią teraz, ma wpływ na jakiś leżący w przyszłości cel. - Bańka rozbija się o jakąś teczkę i Tancerz wydmuchuje następną. - Ty i ja wiemy, jak fałszy- we jest takie złudzenie. Nie ma przeszłości ani przyszłości, jest tylko wieczna teraźniejszość. Miał więcej słuszności, niż mógł sobie wyobrażać. Kiedyś i ja byłem wiecznie zajęty i przekonany o własnej ważności. Byłem błysko- tliwy i ambitny. Miałem dwadzieścia osiem lat i dokonałem największego w świecie odkrycia. Z mojego ukrycia obserwowałem, jak wjeżdża na górę windą dla personelu. Był szczupły, niemal wychudzony - nerwowy mężczyzna o brudnych blond włosach i w białej koszulce bez rękawów. Rozejrzał się po korytarzu, ale nie zauważył mnie, ukrytego w szafie. W każ- dej ręce miał po dwa dwugalonowe kanistry z benzyną. Postawił na podłodze trzy, czwarty zaś odwrócił do góry dnem i ruszył wzdłuż korytarza, rozlewając cuchnący strumień paliwa. Jego twarz nie miała żadnego wyrazu. Kiedy wziął drugi kanister, uznałem, że chyba już wystarczy. W chwili gdy mijał. moją kryjówkę, uderzyłem go w głowę ciężkim kluczem i wezwałem ochronę hotelu, po czym wró- ciłem do szafy i pozwoliłem rozbiec się falom czasu. Pojawiłem się w płonącym pokoju; płomienie skakały mi do twarzy, a żar był niemal nie do wytrzymania. Złapałem konwulsyjnie od- dech - był to błąd - i nacisnąłem czym prędzej przełącznik. UWAGI NA TEMAT TEORII I PRAKTYKI PODRÓŻY W CZASIE 1) Podróże w czasie są możliwe jedynie w przeszłość. 2) Przenoszony w czasie przedmiot powróci dokładnie w czas i miejsce, z którego wyruszył. 3) Niemożliwe jest przeniesienie czegokolwiek z przeszłości w teraźniejszość. 4) Działania w przeszłości nie mogą zmienić teraźniejszości. Pewnego dnia spróbowałem przenieść się wstecz o sto milionów lat, do Kredy, żeby zobaczyć dinozaury. Na ilustracjach we wszystkich podręcznikach aż roi się od dinozaurów, ale ja przez trzy dni łaziłem po bagnach (w nowym tweedowym garniturze), zanim udało mi się zobaczyć cokolwiek większego od basseta. Był to jakiś teropod, ale uciekł natychmiast, gdy tylko mnie zwietrzył. Byłem bardzo rozcza- rowany. Mój profesor od matematyki nieoznaczoności opowiadał często o hotelu, w którym była nieskończona liczba pokoi. Pewnego dnia, kie- dy już wszystkie pokoje były zajęte, zjawia się jeszcze jeden gość. - Nie ma problemu - mówi recepcjonista. Przenosi osobę mieszkający w pokoju numer jeden do pokoju numer dwa, tę z pokoju numer dwa do pokoju numer trzy i tak dalej. Presto! Jest wolny pokój. Nieco później zjawia się jednak nieskończona liczba gości. Nie ma problemu - i tym razem mówi nieustraszony recepcjonista. Przenosi osobę mieszkającą w pokoju numer jeden do pokoju numer dwa, tę z pokoju numer dwa do pokoju numer cztery, z numeru trzy do nu- meru sześć i tak dalej. Presto! Jest nieskończona liczba wolnych pokoi. Mój wehikuł czasu działa dokładnie na tej samej zasadzie. Znowu wracam do roku 1965, nieruchomego punktu, jedynej powtarzającej się stałej w mojej chaotycznej trajektorii. Podczas trwającej lata wędrówki spotkałem niezliczonych ludzi, ale Daniel Ranien - Tancerz - był jedynym, który naprawdę miał głowę na karku. Miał ła- godny, niewymuszony uśmiech, obdrapaną używaną gitarę i tyle mądrości, ile mnie udało się zyskać żyjąc nie raz, ale sto razy. Znałem go w dobrych i złych czasach, latem, kiedy niebo było zupełnie niebieskie, a my przysięgaliśmy, że pozostanie takie przez najbliższych tysiąc lat, i zimą, kiedy szalejące zamiecie usypywały zaspy wyższe od każdego z nas. W dobrych czasach wkładaliśmy róże do luf ka- rabinów i kładliśmy nasze ciała na ulicy w samym sercu zamieszek, i nie działo nam się nic złego. Byłem też przy nim, kiedy umarł - raz, dwa razy, sto razy. Zmarł ósmego lutego 1969, w pierwszym miesiącu panowania króla Richarda Spryciuli i jego nadwornego błazną Spiro, rok przed tym, kiedy Kent State, Altamont i potajemna wojna w Kambodży z wolna udusiły lato nadziei. Umarł, a ja nic nie mogłem - nie mogę - zro- bić. Kiedy umierał ostatnim razem, zawlokłem go do szpitala, gdzie wrzeszczałem, błagałem, aż wreszcie udało mi się ich przekonać, żeby przyjęli go na obserwację, chociaż wydawało się, że nic mu nie jest. Po prześwietleniach, arteriogramach i zdjęciach kontrastowych odkryli w jego mózgu rodzący się guz; dali mu narkozę, ogolili jego piękne, kasztanowate włosy i przeprowadzili operację, przecinając sprawiające kłopoty naczynie i elegancko je zawiązując. Kiedy obudził się z narkozy, siedziałem w . szpitalnym pokoju koło jego łóżka i trzymałem go za rękę. Pod oczami miał wielkie fioletowe plamy. Leżał ściskając moją dłoń i wpatrywał się bez słowa w przestrzeń. Nie zważając na godziny odwiedzin, nie pozwoliłem się wyrzucić z jego pokoju. A on tylko patrzył. Tuż przed świtem, kiedy zaczęło już szarzeć, westchnął cicho i umarł. Nic nie mogłem zrobić. Podróżowanie w czasie podlega dwóm ograniczeniom: prawu zachowania energii i zasadzie przyczynowości. Energia, która pojawia się w przeszłości, jest jedynie pożyczona z morza. Diraca, a ponieważ jego fale rozchodzą się jedynie w kierunku t-ujemnym, podróż moż- liwa jest tylko w przeszłość. Energia zostaje przechowana w teraźniejszości tak długo, aż podróżujący obiekt powróci do niej dokładnie w tej samej chwili, w której ją opuścił, a zasada przyczynowości troszczy się o to, żeby żadne działania w przeszłości nie wpłynęły na teraźniejszość. Co by było, na przykład, gdybyś cofnął się w czasie i zabił swojego ojca? Kto by w takim razie wynalazł wehikuł czasu? Kiedyś spróbowałem popełnić samobójstwo zabijając ojca, jeszcze zanim poznał moją matkę, dwadzieścia trzy lata przed moim naro- dzeniem. Nic to nie zmieniło, rzecz jasna, i nawet wtedy, kiedy to robiłem, wiedziałem, że tak będzie. Ale musiałem spróbować. Musia- łem mieć pewność. Następnie spróbowaliśmy wysłać w przeszłość szczura. Podróż w obie strony przez morze Diraca odbył cały i zdrowy. Potem wzięliśmy tresowanego, którego pożyczyliśmy z instytutu psychologii po drugiej stronie trawnika, nic im oczywiście nie mówiąc, do czego jest nam potrzebny. Przed podróżą nauczyliśmy go odnajdywać w labiryncie drogę do kawałka boczku. Po eksperymencie wykonywał zada- nie równie sprawnie, jak przed nim. Ciągle jednak brakowało nam doświadczenia z człowiekiem. Zgłosiłem się na ochotnika i nie pozwoliłem się od tego odwieść. Dokonu- jąc eksperymentu na sobie samym obchodziłem przepisy Uniwersytetu zakazujące doświadczeń na ludziach. W ogóle nie poczułem, kiedy zanurzyłem się w morzu ujemnej energii. W jednej chwili stałem w środku spirali Renselza, obserwowany przez dwoje studentów i technika, a już w następnej byłem zupełnie sam, wskazówki zegara zaś przeskoczyły godzinę do tyłu. Sam w zamkniętym pokoju wraz z kamerą i budzikiem - to był najwspanialszy moment całego mojego życia. Chwila, w której spotkałem Tancerza, była najgorsza. Byłem w Berkeley, w barze pod nazwą "Trishia", i powoli zamieniałem się w szmatę. Zdarzało mi się to coraz częściej, odkąd znalazłem się między wszechmocą i rozpaczą. Był rok 1967. San Francisco w apogeum ery hippisów wydawało mi się najbardziej odpowiednim miejscem. Była tam też dziewczyna, siedząca przy stole z grupą znajomych z uniwersytetu. Podszedłem do niej i zapytałem, czy mogę się przy- siąść. Powiedziałem jej, że ona nie istnieje, że nie istnieje jej cały świat, powołany do życia jedynie przez fakt, że ja go obserwowałem, i gotów zniknąć w morzu nierzeczywistości, w chwili kiedy przestanę na niego patrzeć. Nazywała się Lisa; uważała inaczej i zaczęła ze mną na ten temat dyskutować. Po pewnym czasie jej przyjaciele znudzili się i poszli sobie, a ona zorientowała się wreszcie, jak bardzo jestem pijany. Położyła na stole banknot i wyszła w mglistą noc. Ruszyłem za nią. Kiedy mnie zobaczyła, ścisnęła mocniej torebkę i zaczęła uciekać. Ujrzałem go nagle przed sobą w świetle latarni. Przez chwilę myślałem, że to dziewczyna. Miał jasnobłękitne oczy i proste, kasztanowa- te włosy opadające aż na ramiona. Nosił haftowaną indiańską koszulę, srebrny naszyjnik z turkusem i przewieszoną przez plecy gitarę. Był szczupły, niemal żylasty i poruszał się jak tancerz albo mistrz karate, ale nawet nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym się go bać. Przyjrzał mi , się uważnie. - Wiesz, to nie rozwiąże twojego problemu - powiedział. Nagle zrobiło mi się wstyd. Nie byłem już wcale pewien, co właściwie miałem zamiar zrobić i dlaczego za nią szedłem. Minęły już lata od chwili, kiedy po raz pierwszy uciekłem przed własną śmiercią, i przez ten czas przyzwyczaiłem się myśleć o innych jak o zjawach, bo nic, co bym uczynił, nie mogło na dłuższą metę wpłynąć na ich losy. Kręciło mi się w głowie. Osunąłem się wzdłuż ściany i usiadłem twardo na chodniku. Czego chciałem? Pomógł mi wrócić do baru, napoił sokiem pomarańczowym, nakarmił herbatnikami i doprowadził do tego, że zacząłem mówić. Powie- działem mu wszystko. Dlaczego nie, skoro w każdej chwili mogłem wszystko odwołać, zmienić każdy mój czyn? Ale na razie nie od- czuwałem takiej potrzeby. Wysłuchał mnie bez słowa. Nikt dotąd jeszcze nie słyszał całej mojej historii. Nawet nie potrafię opisać efek- tu, jaki to na mnie wywarło. Przez niezliczone lata byłem zupełnie sam, a teraz, choćby nawet na krótką chwilę... podziałało to na mnie niczym dawka LSD. Choć przez chwilę nie byłem sam. Wyszliśmy razem z baru. Pół bloku dalej Tancerz zatrzymał się nagle u wylotu ciemnej uliczki. - Coś tu nie jest w porządku - powiedział z niepokojem w głosie. Odciągnąłem go. - Chodź. Chyba nie chcesz... Wyszarpnął ramię i wszedł w zaułek. Po krótkim wahaniu ruszyłem za nim. W uliczce śmierdziało starym piwem, odpadkami i wymiocinami. Po chwili mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Lisa kuliła się na ziemi za wywróconymi pojemnikami na śmieci. Pocięte nożem ubranie walało się dookoła, a na jej udach i jednym ramieniu czerniły się strużki krwi. Nie widziała nas. Tancerz przykucnął obok niej i powiedział coś łagodnie. Nie zareagowała. Zdjął koszulę, nakrył ją i pod- niósł niczym małe dziecko. - Pomóż mi zanieść ją do mego mieszkania. - Do diabła z mieszkaniem. Trzeba wezwać policję. - Wezwać psy? Oszalałeś? Żeby i oni ją zgwałcili? Zapomniałem: to były lata sześć- dziesiąte. We dwóch zanieśliśmy ją do "garbusa" Tancerza i zawieźliśmy do jej mieszkania w Narkolandzie. Podczas drogi opowiedział mi o ciemnych stronach lata miłości, których do tej pory nie dostrzegałem. To była sprawka Latynosów. Ściągali do Berkeley, ponieważ słyszeli, że hippiski dają każdemu za darmo, i robili się bardzo nieprzyjemni, kiedy trafiali na taką, która uważała inaczej. Rany okazały się na szczęście powierzchowne. Tancerz umył ją, położył do łóżka i czuwał przy niej całą noc, opowiadając coś swoim łagodnym głosem, głaszcząc ją i uspokajając. Ja spałem na materacu w przedpokoju. Kiedy obudziłem się rano, zastałem ich obydwoje w jego łóżku. Ona spała, a Tancerz patrzył przed siebie, trzymając ją w objęciach. Zdawałem sobie sprawę, że to było wszystko, ale mi- mo to poczułem nagłe ukłucie zazdrości i nie bardzo wiedziałem, o które z nich byłem właściwie zazdrosny. NOTATKI DO WYKŁADU O PODRÓŻACH W CZASIE. Pierwsze lata dwudziestego wieku były czasem intelektualnych gigantów, którym być może już nikt nigdy nie zdoła dorównać. Einstein właśnie sformułował teorię względności, Heisenberg i Schrodinger zasady mechaniki kwantowej, ale nikt na razie nie wiedział, w jaki sposób połączyć ze sobą te dwa odkrycia. W roku 1930 zmierzył się z tym problemem ktoś nowy; nazywał się Paul Dirac i miał dwa- dzieścia osiem lat. Powiodło mu się tam, gdzie innych spotkała porażka. Jego teoria odniosła wielki sukces, z wyjątkiem jednego drobnego szczegółu: według niej każda cząsteczka mogła posiadać energię ujemną lub dodatnią. Co to znaczy, "cząsteczka o energii ujemnej"? W jaki sposób cokolwiek mogło mieć energię ujemną? I dlaczego zwyczajne - o energii dodatniej - cząsteczki nie przechodziły w ten drugi stan, nie wyzwalały przy tym olbrzymich ilości wolnej energii? Ktoś z was lub ja moglibyśmy co najwyżej stwierdzić, że taki proces jest po prostu niemożliwy. Ale Dirac nie był zwyczajnym człowie- kiem. Był geniuszem, największym z wielkich fizyków i znał odpowiedź na te pytania. Jeżeli wszystkie stany, w których cząsteczka mogła przybrać ujemny ładunek energetyczny, są już zajęte, to takie przejście jest istotnie niemożliwe. Aha! Wobec tego Dirac wysunął teorię, że cały wszechświat jest całkowicie wypełniony cząsteczkami o energii ujemnej. Cząsteczki te otaczają nas, wypełniają, znajdują się w przestrzeni kosmicznej i jądrze ziemi, jednym słowem we wszystkich miejscach, gdzie może znajdować się jakakolwiek cząstecz- ka. Nieskończenie gęste "morze" cząsteczek o ujemnej energii. Morze Diraca. Teoria ta miała pewne luki, ale o tym później. Pewnego razu postanowiłem zobaczyć ukrzyżowanie. Wsiadłem do samolotu lecącego z Santa Cruz do Tel Awiwu, a tam do autobusu jadącego do Jerozolimy. Na wzgórzu za miastem dałem nurka do morza Diraca. Przybyłem na miejsce w moim trzyczęściowym garniturze. Nic nie mogłem na to poradzić, chyba że chciałbym podróżować nago. Kraj był zadziwiająco żyzny i zielony, znacznie bardziej, niż się tego spodziewałem. Na wzgórzu rosły krzewy winorośli i drzewa oliwne. Schowałem spirale za jakimiś kamieniami i skierowałem się w stronę drogi. Po pięciu minutach spotkałem grupę ludzi; mieli ciemną skórę, czarne włosy i wszyscy byli ubrani w czyste białe tuniki. Rzymianie? Żydzi? Egipcjanie? Skąd miałem wiedzieć? Odezwali się do mnie, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa. Po chwili dwóch z nich przytrzymało mnie, a trzeci dokładnie przeszukał. Czyżby byli rabu- siami szukającymi pieniędzy? A może Rzymianami żądającymi okazania dokumentów? Uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem naiwny licząc na to, że uda mi się zdobyć odpowiedni strój i wmieszać w tłum. Nic nie znalazłszy ten, który mnie rewidował, zaczął mnie sta- rannie i metodycznie bić. Wreszcie pchnął mnie twarzą na ziemię, tamci dwaj ponownie mnie przytrzymali, a on wyciągnął sztylet i przeciął mi ścięgna u nóg. Był to chyba z ich strony dowód niezwykłej łaski - zostawili mnie przecież przy życiu. Odeszli śmiejąc się głośno i rozmawiając w niezrozumiałym dla mnie języku. Moje nogi były zupełnie bezużyteczne i miałem złamaną rękę. Doczołganie się do szczytu wzgórza zajęło mi ponad cztery godziny. Od czasu do czasu drogą przechodzili ludzie, ale wszyscy starannie udawali, że mnie nie dostrzegają. Dotarłem wreszcie do miejsca, w któ- rym ukryłem spirale Renselza, ale ułożenie ich dokoła mnie okupiłem już wręcz potwornym bólem i wysiłkiem. Naciskając przełącznik byłem prawie nieprzytomny, ale jakoś udało mi się tego dokonać i znowu fale rozbiegły się po morzu Diraca i znalazłem się w moim pokoju hotelowym w Santa Cruz. Tam gdzie przepaliły się belki, sufit zaczął już się walić. Przeraźliwie dzwoniły dzwonki i wyły syre- ny, ale nie było dokąd uciekać. Pokój był wypełniony gęstym gryzącym dymem. Starając się nie oddychać, wystukałem kod, jakikol- wiek, żeby tylko znaleźć się kiedy indziej i byłem w tym samym pokoju pięć dni wcześniej. Złapałem łapczywie pełen haust powietrza. Leżąca w łóżku kobieta wrzasnęła przeraźliwie, próbując naciągnąć na siebie prześcieradło, ale pieprzący ją facet był zbyt zajęty, żeby zwracać na cokolwiek uwagę. Zresztą oni i tak nie byli prawdziwi. Przestałem zwracać na nich uwagę, podobnie jak na czas i miejsce, do którego miałem się przenieść. Może do 1965. Wystukałem kod i stałem w pustym pokoju na trzydziestym piętrze wznoszonego hote- lu. Milczące sylwety dźwigów oświetlone były blaskiem księżyca w pełni. Poruszyłem ostrożnie nogami. Wspomnienie bólu zaczynało już powoli blednąć. I słusznie, bo przecież to nigdy się nie zdarzyło. Podróż w czasie. Może to nie jest nieśmiertelność, ale w każdym razie coś niewiele od niej gorszego. Nie można zmienić przeszłości, choćby się nawet bardzo tego chciało. Z samego rana zwiedziłem lokal Tancerza. Było to małe, zwariowane mieszkanko na trzecim piętrze, o jedną przecznicę od Haight Ashbury, zmienione w coś jakby z innej planety. Cała podłoga została pokryta starymi materacami, na których piętrzyły się stosy podu- szek, kołder, indiańskich koców i wypchanych zwierząt. Przed wejściem zdejmowało się buty - Tancerz nosił zawsze skórzane sandały z Meksyku o podeszwie wyciętej ze starej opony. Grzejnik, który i tak już nie działał, pomalowany był odblaskowymi kolorami. Na ścia- nach wisiało mnóstwo plakatów: Peter Max, kolorowy Eschers, wiersze Allena Ginsberga, okładki płyt, transparenty z marszów pokoju, listy gończe FBI ze zdjęciami aktywistów ruchu pacyfistycznego, obwiedzionymi fosforyzującym flamastrem, wielki, przeraźliwie ró- żowy znak pokoju. Niektóre plakaty były oświetlone czarnym światłem i żarzyły się zupełnie nieprawdopodobnymi barwami. W powie- trzu unosiła się woń kadzidła i bananowy, słodkawy zapach środków odurzających. W kącie stał gramofon i odtwarzał .bez końca "Or- kiestrę Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza". Kiedy płyta była już zupełnie zdarta, któryś z przyjaciół Tancerza przynosił następną. Nigdy nie zamykał drzwi. "Ktoś chce mnie obrobić? Znaczy, że potrzebuje tego bardziej ode mnie, no nie?" Goście przychodzili o każ- dej porze dnia i nocy. Zapuściłem włosy. To lato spędziłem razem z Tancerzem i Lisą, śmiejąc się, grając na gitarze, kochając się, pisząc głupie wiersze i jesz- cze głupsze piosenki, eksperymentując z prochami. Był to czas, kiedy LSD kwitło niczym słoneczniki, a ludzie jeszcze nie bali się dziw- nego i pięknego zarazem świata, jaki zaczynał się po drugiej stronie rzeczywistości. Był to czas, kiedy chciało się żyć. Wiedziałem, że Lisa kocha Tancerza, nie mnie, ale wówczas wolna miłość unosiła się w powietrzu jak zapach maków i to nie miało żadnego znaczenia. No, może prawie żadnego. NOTATKI DO WYKŁADU O PODRÓŻACH W CZASIE (ciąg dalszy): Postawiwszy hipotezę, że cały wszechświat wypełniony jest nieskończenie gęstym morzem cząsteczek o energii ujemnej, Dirac poszedł krok dalej i zapytał, czy my, żyjący w świecie o energii dodatniej, możemy jakoś na to morze oddziaływać. Co by się na przykład stało, gdyby dostarczyć elektronowi taką ilość energii, która pozwoliłaby na wydobycie go z ujemnego oceanu? Stałyby się wówczas dwie rzeczy: pierwsza, że najwyraźniej "znikąd" powstałby nowy elektron, i druga, że w morzu zostałaby "dziura". Dziura ta zachowałaby się tak, jakby była cząsteczką, a dokładnie elektronem, z jedną tylko różnicą: miałaby ładunek o odwrotnym znaku. Gdyby jednak ta dziura napotkała kiedykolwiek na swojej drodze jakiś elektron, to elektron ten wpadłby natychmiast do morza Diraca, unicestwiając w gwał- townym wybuchu zarówno siebie, jak i ową dziurę. Po pewnym czasie ta "dziura" w morzu Diraca otrzymała swoją własną nazwę: po- zytron. Kiedy dwa lata później Anderson potwierdził istnienie pozytronów, a tym samym słuszność teorii Diraca, wszystko wzięło w łeb. Przez następnych pięćdziesiąt lat fizycy ignorowali fakt istnienia morza Diraca. Ważna była antymateria i dziury, reszta zaś była tylko matematyczną spekulacją. Siedemdziesiąt lat później przypomniałem sobie dykteryjkę wykładowcy matematyki i skojarzyłem ją z teorią Diraca. W podobny spo- sób, w jaki recepcjonista znajdował wolne miejsce dla gościa w hotelu o nieskończonej ilości pokoi, znalazłem sposób na pożyczenie energii z morza Diraca. Lub też, inaczej mówiąc: nauczyłem się, jak robić na nim fale. A wszystkie fale na morzu Diraca biegną w przeszłość. Potem musieliśmy spróbować czegoś bardziej ambitnego: wysłać człowieka w przeszłość i uzyskać namacalny dowód odbytej wyprawy. Ciągle jeszcze baliśmy się skutków ewentualnej ingerencji, chociaż matematycy twierdzili, że nie można zmienić teraźniejszości. Przygotowaliśmy kamerę i starannie wybraliśmy cel podróży. We wrześniu 1853 roku pewien wędrowiec nazwiskiem William Hapland przekroczył wraz ze swoją rodziną góry Sierra Nevada kierując się ku wybrzeżom Kalifornii. Podczas podróży jego córka Sarah prowa- dziła dziennik, w którym opisała między innymi swoje wrażenia, kiedy po przekroczeniu grani Parkera dostrzegła w oddali po raz pierwszy olbrzymią taflę Pacyfiku; stało się to tuż przed zachodem słońca, więc "wszystko spowite' było szkarłatną poświatą", jak napi- sała. Dziennik ten zachował się do naszych czasów. Bez żadnych kłopotów udało nam się skryć w skałach górujących nad przełęczą i sfilmować utrudzonych podróżników w ich zaprzężonym w woły wozie. Zaraz potem wybraliśmy się do San Francisco podczas wielkiego trzęsienia ziemi w roku 1906. Ulokowaliśmy się w opuszczonym do- mu towarowym, który miał przetrwać kataklizm (ale nie pożar, który zaraz po nim wybuchł), obserwowaliśmy i filmowaliśmy walące się dokoła budynki i strażaków w konnych wozach bojowych, walczących bezowocnie z rozprzestrzeniającym się ogniem. Kilka chwil wcześniej, zanim płomienie ogarnęły naszą kryjówkę, uciekliśmy do teraźniejszości. Film był wręcz rewelacyjny. Byliśmy już gotowi ogłosić o wszystkim światu. Za miesiąc miał się odbyć w Santa Cruz Kongres AAAS.(Amerykańskie Towarzystwo Na Rzecz Rozwoju Nauki) Zadzwoniłem do sekretarza komitetu organizacyjnego i zgłosiłem swoje wystąpienie jako gość obrad, nie ujawniając, o czym mam za- miar mówić. Miałem zamiar zademonstrować w czasie referatu nakręcone w przeszłości filmy. Dzięki nim mieliśmy momentalnie zdo- być rozgłos. Tego dnia, kiedy Tancerz umarł, urządziliśmy pożegnalne przyjęcie - tylko Lisa, on i ja. Wiedział, że umrze; powiedziałem mu o tym, a on mi uwierzył. Zawsze mi wierzył. Nie kładliśmy się w ogóle spać; graliśmy na używanej mandolinie Tancerza, malując sobie na cia- łach psychedeliczne wzory, rywalizując w nie kończącej się grze w Monopol i robiąc setki innych głupich, zwyczajnych rzeczy, które nabierały znaczenia tylko dlatego, że robiliśmy je po raz ostatni. Około czwartej rano, kiedy na niebie pojawiły się już pierwsze zwiastu- ny nadchodzącego dnia, poszliśmy nad zatokę i przytuleni ciasno do siebie, żeby się trochę ogrzać, wzięliśmy po działce. Tancerz wziął największą, bo on już nie wracał. Ostatnie, co powiedział, to, żebyśmy nie pozwolili umrzeć naszym marzeniom i żebyśmy zostali ra- zem. Pochowaliśmy go na koszt miasta w komunalnej części cmentarza. Rozstaliśmy się trzy dni później. Potem jeszcze się kontaktowaliśmy, ale raczej rzadko. Pod koniec lat siedemdziesiątych wróciła na uczelnię, studiując najpierw zarzą- dzanie, a potem prawo. Zdaje się, że przez jakiś czas była zamężna. Przez pewien czas pisywaliśmy do siebie kartki na Boże Narodzenie, a potem zniknęła. Kilka lat później dostałem od niej list. Napisała, że wreszcie czuje się na siłach, żeby wybaczyć mi śmierć Tancerza. Był zimny i mglisty lutowy dzień, ale ja wiedziałem, że znajdę ciepło w 1965. Znowu rozbiegły się fale. Spodziewane pytania z sali: P (starszy, gruby profesor): Wydaje mi się, że ten pański przeskok w czasie narusza prawo zachowania masy i energii. Jeżeli bowiem dany obiekt ma zostać przeniesiony w przeszłość, to musi on zniknąć z teraźniejszości, a z nim jego masa, co stanowi jaskrawe narusze- nie tego prawa. O (ja): Masa pozostaje cały czas nie zmieniona, ponieważ powrót następuje w tej samej chwili, co zniknięcie. P: No dobrze, ale co w takim razie z pojawieniem się w przeszłości? Czy to nie stanowi naruszenia prawa zachowania masy? O: Nie. Niezbędna energia zostaje pobrana z morza Diraca w sposób, który opisuję szczegółowo w moim artykule w Physical Review. Kiedy przedmiot wraca w "przyszłość", energia zostaje zwrócona morzu. P: (podekscytowany młody fizyk): Czy w takim razie zasada nieokreśloności Heisenberga nie ogranicza w jakiś sposób czasu, przez jaki można pozostawać w przeszłości? O: Dobre pytanie. Odpowiedź brzmi "tak", ale ponieważ pożyczamy nieskończenie małą ilość energii od nieskończonej liczby cząstek, czas spędzony w przeszłości może być dowolnie długi. Jedynym ograniczeniem jest to, żeby opuścić przeszłość chwilę wcześniej, zanim wyruszyło się tam z teraźniejszości. Pół godziny dzieliło mnie od wygłoszenia referatu, który uczyniłby moje nazwisko równie sławnym, jak Newtona, Galileusza... i Diraca. Miałem dwadzieścia osiem lat; tyle samo, co Dirac, kiedy ogłaszał swoją teorię. Miałem w ręku pochodnię i szykowałem się do podpa- lenia świata. Denerwowałem się, przeglądając po raz kolejny w hotelowym pokoju tekst mojego wystąpienia. Pociągnąłem łyk z dawno otwartej butelki coli, którą jeden z moich studentów zostawił na telewizorze. Nadawano akurat wieczorne wiadomości, ale ja nie słucha- łem. Nigdy nie wygłosiłem tego referatu. Hotel już płonął, moja śmierć została już postanowiona. Poprawiłem krawat, przejrzałem się jeszcze raz w lustrze i podszedłem do drzwi. Klamka była ciepła. Otworzyłem je i stanąłem przed ścianą ognia. Płomienie niczym wygłodniały smok rzuciły się przez otwarte drzwi. Zatoczyłem się do tyłu, wpatrując się w ogień z fascynacją i osłupieniem. Gdzieś w hotelu rozległ się przeraźliwy wrzask, który wyrwał mnie z odrętwienia. Znajdowałem się na trzydziestym piętrze i nie miałem żadnej drogi ucieczki. Przede wszystkim pomyślałem o maszynie. Skoczyłem na drugi koniec pokoju i otworzyłem walizkę. Szybkimi, pewnymi ruchami wyjąłem spirale Renselza i okręciłem je dokoła mojego ciała. Dywan zajął się ogniem, tworząc płomienistą kurtynę między mną a jakąkolwiek możliwą drogą ucieczki. Wstrzymując oddech, żeby uniknąć uduszenia, wystukałem kod i skoczyłem w czas. Ciągle wracam do tej chwili. Kiedy nacisnąłem przełącznik przesycone dymem powietrze już prawie nie nadawało się do oddychania. Miałem wówczas przed sobą jakieś trzydzieści sekund życia. Przez te wszystkie lata zmniejszyłem ten czas do dziesięciu, a może nawet jeszcze bardziej. Żyję na kredyt. Być moce wszyscy tak żyjemy, ale ja wiem dokładnie, kiedy i gdzie przyjdzie mi spłacić mój dług. Tancerz umarł 9 lutego 1969 roku. Był to ponury, mglisty dzień. Rano powiedział, że boli go głowa; było to jak na niego dosyć niezwy- kłe. Nigdy nie miewał bólów głowy. Postanowiliśmy pójść na spacer we mgle. Odnosiliśmy cudowne wrażenie, że jesteśmy zupełnie sami w dziwnym, bezkształtnym świecie. Zapomniałem zupełnie o jego bólu głowy aż do chwili, kiedy spoglądając na zasnute mgłą mo- rze z parku nad zatoką osunął się nagle na ziemię. Nie żył już, kiedy przyjechało pogotowie. Umarł z tajemniczym uśmiechem na twa- rzy. Nigdy nie zrozumiałem tego uśmiechu. Być może uśmiechał się dlatego, że już nic go nie bolało. Dwa dni później Lisa popełniła samobójstwo." Wy, zwyczajni ludzie, macie wszelkie szanse kształtować przyszłość. Możecie mieć dzieci, pisać książki, podpisywać petycje, konstru- ować nowe maszyny, chodzić na przejęcia, ubiegać się o fotel prezydenta. Wpływacie na przyszłość każdym swoim czynem. Ja, cokol- wiek bym zrobił, nie mam takiej możliwości. Dla mnie jest już za późno. Wszystkie moje uczynki zostały zapisane w płynącej wodzie. Ponieważ moje działania nie pociągają za sobą żadnych skutków, nie ciąży na mnie również żadna odpowiedzialność. To co robię, nie ma znaczenia. Żadnego. Kiedy po raz pierwszy uciekłem przed ogniem w przeszłość, próbowałem wszelkich sposobów, żeby zmienić bieg wypadków. Zatrzy- małem podpalacza, kłóciłem się z urzędnikami, nawet poszedłem do mojego domu i próbowałem sam siebie odwieść od zamiaru wzięcia udziału w zjeździe. Ale czas nie działa w ten sposób. Bez względu na to, co przedsięwziąłem, czy rozmawiałem z gubernatorem, czy wysadziłem hotel w powietrze, kiedy wracam do krytycznej chwili - do czekającego na mnie w teraźniejszości przeznaczenia - znikam z miejsca, w którym byłem i trafiam znowu do objętego płomieniami hotelowego pokoju. Zostało mi jeszcze niespełna dziesięć sekund. Za każdym razem, kiedy zanurzam się w morzu Diraca, wszystkie zmiany, jakich dokonałem w przeszłości, znikają, nie pozostawiając najmniejszego śla- du. Czasem wyobrażam sobie, że zmiany te powodują powstanie nowych wersji przyszłości, chociaż wiem, że tak nie jest. Podczas me- go powrotu wszystko zostaje zatarte przez fale czasu i znika jak starte gąbką znaki na tablicy. Pewnego dnia wrócę i spotkam moje przeznaczenie. Na razie jednak żyję w przeszłości. To chyba dobre życie. Po jakimś czasie można się przyzwyczaić do świadomości, że nic z tego, co się robi, nie wpłynie w najmniejszy nawet sposób na otaczający mnie świat. Daje to poczucie wolności. Byłem w miejscach, do których nikt oprócz mnie nie dotarł, i widziałem rzeczy, których nie widział żaden żyjący człowiek. Porzuciłem fizykę, rzecz jasna. Nic z tego, co odkryję, nie przetrwa tej fatalnej nocy w Santa Cruz. Może ktoś inny będzie kontynuował moje badania, ale to już nic mnie nie obchodzi. Za wszystko trzeba jednak płacić. Za każdym razem, kiedy wracam do hotelowego pokoju, wszystko jest takie same, z wyjątkiem moich wspomnień. Znowu mam dwadzieścia osiem lat, jestem ubrany w trzyczęściowy garnitur, w ustach czuję smak zwietrzałej coli. Za każ- dym razem, kiedy wracam, zużywam trochę czasu. Pewnego dnia zużyję go do końca. Tancerz także nigdy nie umrze. Nie pozwolę mu. Za każdym razem, kiedy dochodzę do tego ostatniego, lutowego poranka, gdy umarł, wracam do roku 1965, do owego przepięknego czerwca. Jestem wtedy dla niego obcy, za każdym razem. Spotykamy się na wzgórzu, je- dyni, którzy postanowili rozkoszować się dniem nic nie robiąc. Tancerz leży na wznak od niechcenia przebierając palcami po strunach swej gitary, puszczając bańki mydlane i wpatrując się w obłoki na błękitnym niebie. Nieco później przedstawię go .Lisie. Ona również jeszcze nas nie zna, ale to nie szkodzi. Mamy masę czasu. - Czas - mówię do Tancerza, kładąc się na parkowym wzgórzu. - Mamy tak dużo czasu. - Tyle czasu, ile tylko może go być - odpowiada.