roma ligocka dziewczynka w czerwonym płaszczyku współpraca iris von finckenstein przekład katarzyna zimmerep wydawnictwo znak kraków 2001 Podstawa tłumaczenia: ' ; " ROMA LIGOCKA mit Iris von Finckenstcin Das Madchen im roten Mantel Copyright (c) 2000 bei Droemer Yerlag, Miinchen Wydane w porozumieniu z Romą Ligocką i Presseagentur Lionel v.d. Knesebeck GmbH - Gudrun Rtłłie Przekład autoryzowany Projekt okładki Witold Siemaszkiewicz Zdjęcie na 1 str. okładki - archiwum Autorki Zdjęcie na 4 str. okładki - Hans-Rudolf Schulz Fotografie zamieszczone w książce pochodzą z archiwum Autorki Zdjęcie nr 12 - fot. Anna Bogusz Konsultacja historyczna Paweł Dubiel Opieka redakcyjna -' * Małgorzata Szczurek Adiustacja Małgorzata Biernacka Korekta Urszula Horecka Barbara Gąsiorowska Łamanie Irena Jagocha Copyright (c) for this edition by Wydawnictwo Znak, 2001 Copyright (c) for the translation by Katarzyna Zimmerep ISBN 83-240-0075-5 ZAMÓWIENIA: DZIAŁ HANDLOWY 30-105 KRAKÓW, UL. KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNA INFOLINIA: 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEŻ DO NASZEJ KSIĘGARNI INTERNETOWEJ: www.znak.com.pl Dla mojego syna Jakuba 1 ocalałeś nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo \ Zbigniew Herbert, Przesłanie Pana Cogito W Nicei na Lazurowym Wybrzeżu hotel Negresco wznosi się ponad Promenadę des Anglais jak olbrzymi, biały statek. Hotelowi boye w barwnych uniformach biegają po schodach pokrytych purpurowym dywanem. Białe markizy kołyszą się delikatnie w porannym wietrze. Morze połyskuje niemal nadnaturalnym błękitem. Idę przez olbrzymi hall z lśniącą marmurową posadzką. Mijam wielkie wazy wypełnione kwiatami i idę wprost do pokoju śniadaniowego. Jest to okrągłe pomieszczenie w całości utrzymane w różowo--brązowej tonacji. Sprawia wrażenie starej biedermeierowskiej karuzeli, w której konie kręcą się w koło w takt katarynki, grającej łagodne walce. Scenerię oświetla mnóstwo maleńkich żarówek. Obrazy na ścianach przedstawiają pogodne pejzaże w ciepłych, pastelowych barwach. Pośrodku sali stoi wielka lalka, ubrana w biedermeierowskim stylu. Ma długie loki. Nieustannie porusza ustami, rozciągając je w uśmiechu. W oknach wiszą ciężkie, aksamitne kotary. Żaluzje opuszczono do połowy. Promienie słońca malują złote paski na podłodze i na stołach. Kelnerki podobne są do owej lalki. Mają na sobie takie same biedermeierowskie suknie z wystającymi spod nich koronkowymi długimi pantalonami. I tylko ich uśmiech jest prawdziwy, choć nieco zmęczony. Z zapałem biegają tam i z powrotem. Pachnie czekoladą i truskawkami, kawą i perfumami. Siadam przy jednym z nakrytych stołów. - Stojący pośrodku okrągły bufet śniadaniowy wygląda jak dzieło sztuki i wprawia mnie natychmiast w euforyczny nastrój. Owoce we wszystkich kolorach świata - ananasy, truskawki, kawałki melonów; żółte, czerwone, zielone. Szynka ułożona artystycznie w kształt rozety połyskuje delikatnym różem. Cieniutko pokrojony łosoś uformowany tak, by przypominał gwiazdę. Maleńkie jajka przepiórek ozdobione kleksami kawioru. Ptifurki podobne do klejnotów, które chętnie nosiłoby się na szyi. Niewielkie, błyszczące bułeczki z rodzynkami, świeży sok z pomarańczy, spływający kaskadą po kawałkach lodu. Konfitury w najróżniejszych barwach, płynny miód, złocistożółte kulki masła... A w dodatku ten zapach czekolady i truskawek! Zamykam oczy i pozwalam promieniom słońca igrać na mych rzęsach jak złoty kurz. Czuję się w tym miejscu dziwnie obco i jestem beztrosko szczęśliwa. Nie przyznaję się jednak nawet sama przed sobą do mego szczęścia, bo jestem starą, przesądną Żydówką. Myślę o czekającej mnie plaży, z wielkim, zielonym leżakiem, o koktajlach, które zaraz poda mi garson, podczas gdy słońce grzać będzie moją skórę, a ja wchłaniać będę błękit nieba i morski zapach soli, równocześnie się w nich roztapiając. W południe zjem salade nieoise, a do tego wypiję kieliszek prosecco. A poza tym widziałam u Sonii Rykiel tę przepiękną torebkę... Przy sąsiednim stole siada elegancka para z małą dziewczynką w marynarskim ubranku. Dziewczynka zatrzymuje się przy lalce i przygląda się jej przez dłuższą chwilę, a dopiero potem dołącza do rodziców. Mama postawiła przed nią wielki puchar truskawek. Dziecko jednak nie je. Wsadziło do pucharu łyżeczkę i porusza nią, zatopione w swych myślach, patrząc przez cały czas na lalkę, która swymi drewnianymi wargami obdarowuje je co chwila drewnianym uśmiechem. Mała dziewczynka ma ciemne loki i wielkie brązowe oczy w ciemnej oprawie. Ma jakieś pięć lat i wydaje się kruchą istotką. Nie zwraca na mnie uwagi. Robi mi się słabo. Mam wrażenie, że siedzę w innym życiu i w innym czasie naprzeciwko siebie samej. Patrzę na tę małą dziewczynkę, którą kiedyś byłam. Na tę dziewczynkę, którą mogłam być. Wiem, że ona ma wszystko, czego ja nigdy nie miałam, a mieć powinnam. Ma szczęśliwe, bezpieczne dzieciństwo, piękny dom z ogrodem, truskawki, czekoladę oraz zabawki, rodziców, którzy ją kochają i mają dość pieniędzy, by fundować swej córeczce podróże, lekcje gry na fortepianie i przyjęcia urodzinowe... Życie tej małej dziewczynki przebiega przed moimi oczami jak kolorowy film. To mogło być moje życie, ale ja zostałam oszukana przez los. Nie jestem zazdrosna. Czuję tylko ów kłujący ból, podobny do starej, otwartej rany. Ta mała dziewczynka ma prawo być tu, w tym bezpiecznym, cudownym świecie, w którym ja jestem tylko przejazdem jako gość. Boję się. Czyż nikt nie widzi, że w istocie jestem biedna i tylko tak się przebrałam? Że ja w gruncie rzeczy wcale nie mam prawa tu być? Zaraz ktoś mnie zadenuncjuje! Zedrą ze mnie ubranie i wypędzą na śnieg! Drżę, bo nagle zrobiło mi się przerażająco zimno. Niezauważalnie czepiam się kurczowo miękkiego obicia krzesła. Kręci mi się w głowie. Małe żarówki zaczynają mrugać. Muzyka katarynki staje się coraz głośniejsza. Jest coraz szybsza i szybsza. Mam wrażenie, że kręci się wraz ze mną, że mnie wciąga w swój rytm, w otchłań wspomnień, w głąb czarnej dziury. Z powrotem do getta. W getcie jest zawsze zimno, lodowato zimno, i to zarówno w domu, jak i na dworze. W mieszkaniu jest tylko jeden piec kuchenny dla wszystkich, a węgla ciągle brakuje. Na ulicach leży śnieg. W getcie nie ma lata, w ogóle nie ma tu pór roku i słońce też tu nie świeci. Wszystko jest zawsze ciemne i szare. Getto ma cztery wielkie bramy. Przez te bramy nie wolno nam przechodzić. To jest surowo wzbronione. Główną ulicą jeździ tramwaj numer 3. Do tego tram- waju nie wolno nam wsiadać. To jest też surowo wzbronione. Dlatego ten tramwaj wcale się u nas w getcie nie zatrzymuje, tylko po prostu tędy przejeżdża. Siedzący w nim ludzie, milcząc, wyglądają przez zamarznięte szyby i przypatrują się nam. Raz jakiś chłopiec rzucił nam z okna pod nogi kilka bochenków chleba. Stoimy na ulicy i marzniemy. Jest nas bardzo, bardzo dużo. Wszędzie jest mnóstwo ludzi. Jedni mają wielkie psy, noszą broń i pilnują. Według własnych zachcianek strzelają do innych, mogą też strzelić do mnie. Tymi innymi jesteśmy my. Żydzi. Musimy czekać, ciągle czekać. Ci z bronią mają złote guziki i czarne, błyszczące buty, które skrzypią na śniegu, kiedy maszerują. Najczęściej jednak tak strasznie wrzeszczą, że tego skrzypienia wcale nie słychać. Oni wrzeszczą, a my jesteśmy posłuszni. Ten, kto ich nie słucha, zostaje zabity. Wiem o tym dobrze, choć jestem jeszcze bardzo mała. Tak mała, że tym mężczyznom w błyszczących butach sięgam mniej więcej do kolan. Kiedy jeden z nich stoi koło mnie i słyszę z bliska trzeszczenie jego oficerek, a tuż obok mojej głowy dyszy psia morda z ostrymi zębami, mam nawet wrażenie, że jestem jeszcze mniejsza niż zwykle. W takich razach próbuję stać się niewidzialna. Czasem nawet mi się to udaje, a wtedy rozpuszczam się i zlewam w jedno z lodowatym wiatrem, z wrzaskiem i z zimną, drobną dłonią mojej babci. Trzyma mnie mocno, ale mnie z nią wcale nie ma. Dawno już opuściłam moje ciało. Babcia jest zawsze. Kiedy kończy się czekanie, prowadzi mnie z powrotem do kuchni i zdejmuje ze mnie mój czerwony płaszczyk. To jest przepiękny płaszczyk z kapturem z czerwonej, miękkiej wełny. Sama mi go uszyła. Babcia rozgrzewa drobnymi, zimnymi dłońmi moje stopy, których już od dawna nie czuję. Sadza mnie na stole i miesza w stojącym na piecu garnku. Potem wraca z miską, w której pływa parująca bryja z małymi grudkami. Chce mnie nakarmić. Odwracam głowę. Bryja jest ohydna, grudki są obrzydliwe. Nie chcę tego jeść, jest mi niedobrze. Ludzie klną. Parna kuchnia pełna jest obcych, głośnych ludzi; pocących się, śmier- 10 dzących ciał. Jakiś mężczyzna wyrywa babci miskę z ręki i jednym haustem wypija zupę. Babcia nie odzywa się ani słowem. Siada przy maszynie do szycia i zaczyna terkotać. Jestem zadowolona z tego, że ten pan zjadł to ohydne świństwo. Teraz na szczęście już nic dla mnie nie zostało. W pewnym momencie wraca do domu moja mama. Na dworze jest już ciemno. Leżę w małym, zakratowanym łóżeczku, nie mogę spać, bo wszędzie są ci obcy ludzie. Pociągają nosami, wzdychają, klną, przeklinają, szurają, mlaskają i płaczą. Moja zmęczona mama przytula mnie do siebie. Jej miękkie, brązowe włosy nie pachną jak zwykle kwiatami, lecz wydają jakąś obcą i ostrą woń. - Dziwnie pachniesz - mówię. Mama uśmiecha się, a ja wiem, że jest smutna. Ona jest zawsze smutna. — To tylko środek odkażający - mówi. — Co to jest? - pytam. Nie odpowiada mi. Zamiast tego wyciąga spod łóżka walizkę, wyjmuje z niej malutką buteleczkę i otwiera ją ostrożnie. Wylewa z niej kropelkę na przegub swej dłoni i rozciera ją w skupieniu. Potem zakręca buteleczkę, chowa ją z powrotem do walizki i wyjmuje mnie z łóżeczka. — Lepiej ? - pyta. Teraz znów pachnie kwiatami. — Tosia - mówi jakiś ciemny głos. - Wróciłem. To mój tata. Wchodzi do pokoju, podnosi mnie wysoko, całuje. Ma czarne oczy, tak jak ja. Obejmuje mamę. - Ładnie pachniesz - mówi. - Przyniosłem kartofle. Idą do kuchni, do tych innych ludzi. Słyszę ich głosy, ale mogę zrozumieć tylko urywki zdań, bo tam jest zawsze bardzo głośno. Czuję jednak, że rozmawiają o mnie. — Te oczy! - mówi mama. - Gdyby tylko miała niebieskie oczy jak Irena! — W dodatku te ciemne włosy - odzywa się jakiś obcy kobiecy głos. - Taka, jaka jest, nie przeżyje. Ale może da się coś zrobić? — Trucizna? - pyta mama z przerażeniem. — Nie ma mowy - głośno krzyczy tata. Głuchy huk powoduje, że podskakuje. Chyba uderzył pięścią w stół. Robi tak czasem, gdy jest bardzo zły. Pewnie jest wściekły na mnie, bo nie jestem taka, jaka powinnam być. Jestem nieudana. Na zewnątrz, na ulicy padają strzały. Wśród nocy słychać krzyk. Głosy w kuchni milkną. Powoli jednak znów zaczynają rozmawiać, a ja w końcu zasypiam. Na ulicy leżą walizki, torby, tobołki, przewrócony wózek dziecięcy. Dlaczego nikt tego nie podnosi? Babcia ciągnie mnie dalej. Wciąż pada śnieg. Znów stoimy na ulicy i czekamy. Każdego dnia tu stoimy, każdy dzień jest taki sam. Każda noc jest taka sama. W getcie nie ma snu. Nie ma zmierzchu i nie ma świtu. Są tylko oficerki, które wchodzą po schodach, psy, które szczekają, mężczyźni, którzy wrzeszczą. Drzwi, które zostają gwałtownie otwarte, ludzie, którzy krzyczą, błagają, proszą, klną i przeklinają. Światło nigdy tu naprawdę nie gaśnie i nigdy nie jest tu spokojnie. I każdego dnia, każdej nocy przybywają do nas obcy ludzie, ciągle nowi, coraz ich więcej. Wszyscy mówią, cisną się, rozpychają i dotykają mnie. Nieustannie jestem otoczona ludzkim tłumem. Na zewnątrz, na wąskich uliczkach. W domu, w brudnej, ciasnej kuchni, gdzie kobiety gotują i kłócą się o miejsce przy piecu. I w dużym, ciemnym pokoju, w którym babcia siedzi najspokojniej w świecie przy maszynie i szyje, w którym stoi też moje łóżeczko i który dzielimy z obcymi. W każdym rogu pokoju mieszka inna rodzina. Nie ma łazienki. Wszyscy używają ciągle zatkanej toalety na klatce schodowej. Za każdym razem od tego smrodu robi mi się niedobrze, a mimo to nigdy nie pozwalam babci chodzić tam samej. Boję się, że mogłaby już stamtąd nie wrócić. Ciągle drżę z zimna. Bez przerwy jestem chora, mam gorączkę, a mimo to muszę z innymi czekać na tym mrozie. Owijają mi 12 szyję chustą nasączoną jakimś śmierdzącym płynem, który nazywa się spirytus... Kładą mnie na łóżku, rozbierają, trzymają małe, okrągłe szklaneczki nad świecą, dopóki się nie rozgrzeją, i przykładają je mocno do moich gołych pleców. Babcia próbuje mnie uspokoić. - To są bańki - szepcze mi do ucha. - Dzięki temu będziesz znów zdrowa. Ale ja w to nie wierzę. Za każdym razem wpadam w panikę, bronię się, płaczę. Zdejmowane z pleców, bańki wydają obrzydliwy, mlaszczący odgłos. Boję się ich, a jeszcze bardziej boję się tych obcych ludzi, którzy swymi wilgotnymi, zimnymi dłońmi dotykają całego mojego ciała. Zresztą od tych baniek kaszel też mi wcale nie przechodzi. - Ona jest taka słaba - mówi mama smutno. Tata wraca do domu bardzo dumny z siebie. Wyciąga spod płaszcza małą buteleczkę i wciska ją mamie do ręki. - Tran z wątroby - mówi zadowolony - żeby moja mała dziewuszka znów była zdrowa. Mama rzuca mu się na szyję, obcy ludzie przychylnie kiwają głowami. Nieufnie przyglądam się mamie, gdy wyciąga korek z butelki, przynosi łyżeczkę i wylewa na nią z butelki żółty, tłusty, lepki płyn. Chce mi wetknąć łyżeczkę do buzi, ale ja jestem szybsza. Uciekam jej i chowam się pospiesznie za babcię. - Roma - mówi mama surowo. Rzadko jej głos bywa aż tak groźny. Inni ludzie też to czują. Próbują mnie przekonać. — Musisz to połknąć! - mówią. — Musisz być posłuszna swojej mamie! Wciskam głowę w spódnicę babci. Mama nie będzie mogła mnie tu znaleźć i zmusić, bym połknęła tę żółtą maź. - Chodź tu, Roma - kusi. - Chodź, dziecko, proszę cię... Mimo łagodnego tonu słyszę w jej głosie złość. Lepiej, żebym została tam, gdzie jestem. 13 - Chodź tu natychmiast!- - krzyczy moja mama. Połkniij to! To jest płynne złoto! Próbuje mnie złapać. Pierwszy raz w życiu czuję przed nią strach. Babcia jej się nie boi. Nie rusza się z miejsca. Jej plecy są jak czarna, dająca ochronę góra. Nie odzywa się ani słowem. Mama łapie mnie za rękę, chce mnie wyciągnąć zza babci. Bronię się ze wszystkich sił, płaczę, walczę. - Nie połknę tego złota! Nie, ja nie chcę! - jęczę. Ale dłoń mojej mamy jest jak z żelaza. Trzyma mnie bardzo mocno. Nagle słyszę dziwny trzask, a w ramieniu czuję jakby kopnięcie prądu. Zaczynam płakać. Mama dopada mnie, ciągnie do siebie. Nie bronię się. Bardzo boli mnie ręka. Zwisa zupełnie wykrzywiona. Mama upuszcza łyżeczkę. Złoto rozpryskuje się po podłodze i pachnie rybą. Mama zakrywa dłońmi twarz. - Co ci się stało? - szepcze z przerażeniem. - Moje dziecko, Roma, tak mi przykro... Próbuje podnieść moje ramię do góry, ale ono znów opada. To boli. Ludzie w pokoju mówią głośno jeden przez drugiego. Otaczają mnie. Każdy chce zobaczyć moją rękę, potrzymać moje ramię, obmacać mnie i dotknąć. Wtedy zjawia się tata i mnie ratuje. Bez słowa unosi mnie wysoko i niesie przez ciemną, śmierdzącą klatkę schodową na ulicę. Kładę głowę na jego ramieniu. Jestem zmęczona. Bardzo mnie boli. Stary doktor robi mi biały, twardy opatrunek wokół złamanej ręki. Teraz ból nie jest już tak silny. Jestem dumna z mojego opatrunku. W drodze powrotnej widzę, jak mężczyźni w czarnych oficerkach obcinają brodę staremu człowiekowi. Wrzeszczą przy tym, hałasują i się śmieją. - Nie patrz tam - szepcze tata, trzyma mnie mocno i przyspiesza kroku. A ja po prostu muszę się odwrócić. Stary człowiek pełza po ziemi, a oni kopią go czarnymi butami na śmierć. 14 Babcia wytłumaczyła mi, że rodzice sprzedali złoty pierścionek, aby załatwić dla mnie tran z wątroby, i że oni chcą tylko mojego dobra. Nie mogę tego zrozumieć. Ale już się nie gniewam na moją mamę. Z dumą opowiadam wszystkim ludziom o tym, że mi złamała rękę, i pokazuję mój opatrunek. Moja mama tego nie lubi. Czy ona nadal jest na mnie zła? Już mnie nie zmusza, bym łykała żółtą maź. Ale zmusza mnie, żebym jadła inne rzeczy. Mówi: - Żeby żyć, trzeba jeść! - I nie rozumie, że ja nie mogę. Ciągle próbuje mnie karmić. Nieustannie wpycha mi coś do buzi, a ja regularnie to wypluwam. To, że się ciągle dławię i jest mi niedobrze, doprowadza ją do rozpaczy. Kiedy drżę z zimna - a ja ciągle drżę z zimna - chce, żebym jadła. To jest nieustanna walka. - Widzisz, trzęsiesz się cała, bo jesteś taka chudziutka i nic nie jesz. Zjedz coś wreszcie, a wtedy będzie ci ciepło. To jednak wcale nie jest prawda. Jedząc czy nie, i tak drżę z zimna. Moja mama musi wyjść z domu, kiedy jest jeszcze ciemno. Gdy wraca z pracy, jest późno, a ona jest bardzo zmęczona i zupełnie biała na twarzy. Raz zapytałam babcię, co ona robi przez cały dzień. - Zamiata ulice i czyści ubikacje - odpowiedziała krótko. Często moja mama jest tak wykończona, że następnego ranka ledwo może wstać z łóżka. Tak jak ja trzęsie się z zimna, chociaż je. Mojego taty też nigdy nie ma. Babcia mówi, że pracuje w ekipie budowlanej. A potem milczy i nie odpowiada więcej na moje pytania. Po prostu szyje dalej. Terkotanie maszyny do szycia zawsze mnie uspokaja. Pewnego dnia jakiś człowiek przyprowadza mamę do domu już w południe. Zasłabła w trakcie pracy i ma wysoką gorączkę, mówi lekarz. Pokazuję mu, jak dobrze goi się moja ręka, ale on się spieszy. — Nie ma pan dla niej żadnego lekarstwa? - woła za nim moja babcia. — Nic już nie ma - odpowiada z goryczą. - Musi mieć ciepło i proszę jej dawać dużo pić. . , 15 Cieszę się, że mama ma gorączkę i że musi mieć ciepło, bo mogę położyć się razem z nią do łóżka i ogrzać się o jej ciepłe ciało. Rozkoszuję się żarem gorączki. Jest tu tak gorąco jak przy piecu, a ja mam to gorąco wyłącznie dla siebie. Ten dzień jest całkiem inny. To szczególny dzień. Mam urodziny. Kończę trzy lata. Przyjdą do mnie z wizytą dziadkowie i Irena. Nie znam ich. Tatę mamy widziałam tylko raz. Czasem mama mi O nim opowiada. Byłam wtedy jeszcze bardzo mała. To było w jego piekarni. Położono mnie do koszyka chlebowego, a ja widziałam nad sobą wielką, czerwoną twarz z białą wijącą się brodą. Śmiał się i pachniał świeżym chlebem. W ręku trzymał złoty łańcuch ze świecącym, okrągłym, tykającym zegarkiem, którym kiwał przed moim nosem, a ja śledziłam jego ruchy wzrokiem. To moje najwcześniejsze wspomnienie. Teraz znów go widzę tu, w getcie. Jest kimś szczególnym. Widać od razu, że to elegancki mężczyzna. Wszyscy ci ludzie wokół nas wcale mu nie przeszkadzają. Są dla niego jak powietrze. Ma na sobie ciemny płaszcz z futrzanym kołnierzem i sztywny kapelusz, a w kieszonce kamizelki swój zegarek. Siada na łóżku rodziców w naszym kącie i długo mi się przygląda. A potem wzdycha. Na pewno zauważył, że moje oczy są tak ciemne jak oczy taty, a nie takie jak ma Irena, która właśnie wchodzi do pokoju. Jaka ona jest piękna! Jej niebieskie oczy błyszczą jasno, jej jasne włosy są jak promienie słońca. Na jasnych włosach ma niebieską czapeczkę. Babcia Anna wygląda surowo i poważnie. Ma wysoko zapiętą suknię z białym kołnierzykiem, pod brodą nosi złotą broszkę z jakąś twarzą. Przy jej uszach kiwają się świecące kulki. Siwe włosy spięła wysoko w kok, ręce ma złożone. Uśmiecha się do mnie, ale ja się odsuwam od niej troszkę. Chcę do mojej prawdziwej babci. Z ulgą widzę, że wraca do pokoju w towarzystwie moich rodziców. Wszyscy tu są. Podnoszą mnie wysoko i pokazują sobie. Dziadek nadal pachnie chlebem i tytoniem. Irena bierze mnie na ręce, a ja dotykam jej złotych włosów. Babcia Anna wyciąga z torby jakąś paczkę. Mogę ją sama rozpakować. Jest w niej przepiękna, miękka sukienka zrobiona na drutach. Jest biała i ma okrągły kołnierzyk, wyhaftowany w malutkie, niebieskie kwiatuszki. Moja mama ubiera mnie w nią. Jestem bardzo dumna i bardzo piękna w mojej nowej sukience. Myślę o tym, że oni mnie bardzo kochają. A może to nieprawda? Wszyscy patrzą na mnie tak smutno. Marszczą czoła i szepczą cicho między sobą. Rozumiem tylko urywki zdań. — Musimy... jutro rano o szóstej... — Wysiedlenie.... - ... tylko dwie walizki... wysiedlenie... ciepła odzież... - Ubierzcie się ciepło! - mówi moja mama. Obejmuje Irenę. - Nie idź - błaga - nie możesz iść, Irusiu! Masz taki dobry wygląd. JakAryjka! - Nie - mówi Irena. Jej twarz jest jak z kamienia. - Muszę iść z mamusią i tatusiem. - Zostawcie ją tu! Ona ma dopiero szesnaście lat! Jest blondynką! - błaga moja mama babcię Annę. Nagle w jej oczach pojawiają się łzy. Czy złamie babci rękę? Babcia odwraca się i wstaje. - Musimy iść - mówi cicho. - Przyślemy wam wiadomość, gdy tylko dotrzemy na miejsce. Na wieś. Dziadek wkłada swój sztywny kapelusz. Kaszle. Jego oczy błyszczą. Mruga do mnie. Dziadkowie i Irena zostają jeszcze chwilkę. Nie dość długo, bym mogła ich poznać. Już stoją w drzwiach. Widzę jeszcze blask kolczyków babci Anny, niebieską czapeczkę Ireny. - Ona ma dopiero szesnaście lat! - krzyczy za nimi moja mama. A potem oni wychodzą w ciemność. Opuszczają moje życie. Już nigdy więcej nie miałam ich zobaczyć. - Ja też chcę być blondynką jak Irena - mówię do mamy. Kiwa głową. Znów ma łzy w oczach. Lepiej nie będę się więcej odzywać. 17 Jest wieczór. Stoją w kuchni wokół stołu i śpiewają. Ta pieśń nazywa się kadisz i jest modlitwą za zmarłych. Nie rozumiem słów, wszyscy mówią w obcym języku, ale czuję nieskończony smutek, widzę szklane, nieruchome oczy ludzi. Rozpacz i ból tej pieśni omal mnie nie przygniatają. W pewnym momencie jestem zmęczona i zasypiam. Nagle mnie budzą. Podnoszą do góry i niosą do kuchni. Czuję, że chcą coś ze mną zrobić. Szukam oczami babci, ale jej tu nie ma. Na stole stoi miska. Wlewają do niej obrzydliwie śmierdzącą ciecz z zielonej butelki. Trzymają mnie mocno. Mam zanurzyć głowę w misce. Bronię się, jęczę i wierzgam. Mój opór jest jednak bezcelowy. Wokół mnie jest tyle obcych dłoni. Dłoni, które zmuszają mnie do robienia rzeczy, których robić nie chcę. Muszę mocno zacisnąć powieki, trzymać przed nimi ręcznik i zanurzyć głowę w tę ohydną ciecz. To szczypie w oczy. A potem polewają moje włosy ciepłą wodą i wycierają je do sucha. Jeszcze ciągle pieką mnie oczy i skóra. Zastanawiam się, czy powinnam płakać, ale jest już chyba za późno. Zresztą i tak nie wolno mi płakać. W tym przepełnionym mieszkaniu jest zawsze zbyt głośno. Później mama wciska mi do ręki lusterko: - Popatrz, jaka jesteś ładna - mówi. -Teraz wyglądasz jak Irena. A potem znów płacze. Spoglądam w lusterko. Jestem blondynką. Moje oczy pozostały jednak czarne. Żydzi muszą oddać futra - grzmią głośniki. Babcia trzyma mnie za rękę. Stoimy na ulicy w długiej kolejce i czekamy. Pilnują nas mężczyźni w oficerkach. Babcia ma pod pachą grube, brązowe, miękkie futro mojej mamy, które jest takie przyjemne w dotyku. Mam nadzieję, że będę mogła zatrzymać mój piękny, czerwony płaszczyk, choć wcale nie jest tak ciepły jak futro mamy. 18 Na dworze jest lodowato. Drżę z zimna. Na ulicy leży góra płaszczy, na którą nieustannie padają płatki śniegu. Tańczą w powietrzu i okrywają futra cienką, białą warstwą. Mogę zatrzymać mój płaszczyk. Kiedy wracamy do domu, jest prawie ciemno, a ja trzęsę się z zimna. - Ona ma znów gorączkę - mruczy babcia. Mama bierze mnie na ręce. Ma zupełnie czerwone oczy. Potrzebne nam są nowe kenkarty. Nasze przestały być dobre. - To bezcelowe - szepcze tata. - Aryjska kenkarta jest droższa niż złoto. Ciągle te same wyrazy: kenkarta, aryjski. Mama wytłumaczyła mi, że to po niemiecku, ale nie wyjaśniła, co znaczą te słowa. Ja jednak wiem, że te dwie rzeczy są potrzebne, aby przeżyć. A my ich nie mamy. Moja mama rozumie po niemiecku. Ja niemieckiego nienawidzę. W tym języku trzeba wrzeszczeć i jest w nim tylko kilka wyrazów: HALT! LOS! SCHNELL! VORWARTS! KOMMMAL HER! AUFSTEHENl AUFMACHEN! 1 Wszystkie te wyrazy oznaczają to samo: strach. Wyglądam przez okno. Na ulicy stoją meble. Błyszczą od wilgoci. Pada od wielu dni. Babcia mówi, że jest wiosna. W naszym domu mieszka teraz jeszcze więcej ludzi. Cztery zamiast trzy osoby na okno, powiedział tata do mamy. Dlaczego? Przecież i tak nikt nie wygląda przez okna. Ja też już przestałam. Teraz to jest zabronione pod karą śmierci. Teraz graniczymy z aryjską stroną, więc mama wbiła mi do głowy, że ten, kto otworzy okno lub przez nie wyjrzy, zostanie zastrzelony przez Niemców. Stój! Rusz się! Szybko! Naprzód! Chodź tu! Wstawać! Otwierać! 19 W tym ciemnym pokoju, w którym śpimy, mamy dwa okna. Moje łóżeczko z siatką zniknęło. Śpię z moimi rodzicami. W ten sposób jest też cieplej, choć mam w ostatnim czasie coraz częściej wrażenie, że nie mogę złapać tchu, że się duszę. Pachnie słodkawo. Powietrze jest zastane i ciężkie. Maszyny do szycia też już nie ma. W miejscu pod oknem, w którym kiedyś stała, mieszkają teraz nowi ludzie. Śpią na podłodze. Tęsknię za uspokajającym terkotem maszyny. Babcia szyje teraz w rękach. Jej kościste palce są zwinne i szybkie. Szyje dla ludzi ubrania albo je ceruje. Dostajemy za to trochę chleba lub garść mąki. Siedzimy w ciemnej kuchni i czekamy. Jak zające w norze. Babcia opowiadała mi raz o nich. To są małe, miękkie zwierzątka z długimi uszami, które potrafią bardzo szybko biegać, kiedy je ktoś ściga. A one najczęściej są ścigane. Wtedy błyskawicznie biegną do swych norek pod ziemią i są tam bezpieczne. Chciałabym kiedyś zobaczyć zająca. Teraz ciągle słyszę nowe niemieckie słowo Aussiedlung. Nie wiem, co ono oznacza, a babcia nie chce mi tego wytłumaczyć. Wszyscy bez przerwy o tym rozmawiają. Kiedy o tym mówią, czuję ludzki strach. To słowo musi oznaczać coś strasznego. Mojego tatę widuję w tym czasie tylko rzadko, a moja mama zrobiła się szara na twarzy. Kiedy jest w domu, wpycha mi coś do buzi. Na nic innego nie ma czasu. Na szczęście mam moją babcię. Przyjdą po nas w nocy i nas zabiorą. Myślę o tym za każdym razem, kiedy na schodach słyszę oficerki, ochrypłe szczekanie psów i wrzeszczących mężczyzn. W takich razach bardzo szybko staję się niewidzialna. Czy mnie znajdą? Moje serce wali w ciemnościach. Jest o wiele za głośne. Na pewno je usłyszą. A jednak mnie nie znajdują. Tym razem nie. Walą do drzwi. Krzyczą: KENNKARTEN! Psy głośno dyszą. Zabierają tego gru- 20 bego pana, który w nocy tak strasznie chrapie, i też tę panią, która mi zanurzyła głowę w misce. I bliźniaki z ostatniego piętra, które czasem widziałam na klatce schodowej. Mimo że się zagrzebałam pod kocem jak zajączek i wstrzymuję oddech, słyszę wszystko bardzo dokładnie. Łkanie i błagania kobiety. Jęczące protesty grubego pana, szybkie szuranie jego stóp, podczas gdy spiesznie pakuje walizkę. Bliźniaki cicho płaczą. A potem znikają. Już po wszystkim - myślę z ulgą - nie znaleźli mnie. Chcę się przytulić do mojej mamy, ale ona jest napięta i sztywna ze strachu. Czy ona nie żyje? Skubię ją w ramię. - Śpij teraz, Roma - szepcze. To jest taki zduszony szept, jak z jakiegoś tunelu lub głębokiej studni. Nie mam odwagi się odezwać, poruszyć, oddychać. Muszę spać, myślę. A wtedy znów ich słyszę. To się jeszcze nie skończyło. Szukają dalej w następnym domu i w następnym, i w następnym. Ludzie krzyczą, psy szczekają, mężczyźni wrzeszczą. Tak się dzieje przez całą noc. W szarości poranka, w półśnie słyszę na ulicy tupot nóg, który miesza się z wrzaskami Niemców. LOS! LOS! RAUS! WEITER! SCHNELL! SCHNELL!2 Dokąd oni wszyscy idą? Tyle jest tych stóp, małych i dużych. Powoli tupot oddala się, szczekanie psów i wrzaski stają się cichsze, a w końcu milkną. Może znów przyjdą i mnie zabiorą. To się nie skończyło. To dopiero początek. Stoję razem z innymi na wielkim placu i czekam. Nie wiem, czy jest zimno czy gorąco. Nie ma już żadnej różnicy. Mam na sobie mój czerwony płaszczyk, wzięłam też moją małą walizkę. W walizce jest ta piękna, włóczkowa sukienka, którą dostałam na urodziny. Jest już dla mnie o wiele za mała. W walizce Naprzód! Precz! Dalej! Szybko! Szybko! 21 jest też jeszcze para pończoch. Reszty zapomniałam. Nie mieliśmy czasu, by się spakować. Wszyscy niosą ciężkie walizy i tobołki. I wszyscy mają na sobie płaszcze, a na głowach czapki i kapelusze. Wygląda to tak, jakbyśmy mieli odbyć jakąś podróż. Tylko dokąd my pojedziemy? Nikt nie ma odwagi zapytać o to mężczyzn w oficerkach. Kontrolują papiery, sortują ludzi. Nikt z nas nie wie, na co czekamy i co się z nami stanie. To może trwać sekundę albo godziny. Wieczność. Czasem ktoś stara się uciec. Ten, kto tego próbuje, zaraz jest martwy. Wyciągają z tłumu grupki kobiet i dzieci. Moja ciocia Dziunia też tam jest. Nagle biegnie w poprzek placu, chce im umknąć. Strzały przecinają powietrze, a ona upada. Tuż koło mnie. Zgubiła jeden but. Kilku ludzi ciągnie ją i kładzie na brzegu ulicy przy innych trupach. Ściskam dłoń mojej babci. Ona ściska moją rączkę. To jest ostatnia rzecz, jaką jeszcze potrafię czuć. Milczymy i nie ruszamy się. Jeśli ktoś krzyczy, płacze lub wydaje z siebie jakikolwiek dźwięk, też zostaje zabity. Nie chcę, żeby do mnie strzelano. Teraz na plac wjeżdżają ciężarówki. Zdenerwowanie ogarnia nas jak nagły powiew wiatru. Wielu ludzi wyrywa się, biegnie do ciężarówek. Inni pędzeni są do nich pałkami. Moja babcia trzyma mnie bardzo mocno. Ludzie są ładowani na wielkie samochody. Mężczyźni w oficerkach popędzają ich pałkami i biciem, psy chwytają zębami ich pięty. Na ciężarówkach niektórzy bronią swego miejsca łokciami i pięściami. Kopią tych, którzy chcą się jeszcze wspiąć. Są tacy, którym się to nie udaje, więc upadają. Inni porzucają po prostu wszystko, jeszcze inni zostają pogrzebani pod swym ciężkim bagażem i natychmiast są zabijani. Obok mnie leżą na ziemi trupy, a ja widzę, jak z ich ciał sączy się czerwona krew i barwi biały śnieg. A może to wcale nie jest śnieg, tylko kurz? 22 Nie ma już żadnej różnicy. Krew płynie strumieniami po bruku. Wszędzie leżą rozwalone paczki, walizki, torby, oprawione w aksamit książki. Wrzaski i krzyki zlewają się w jeden przerażający dźwięk. Patrzę w martwe oczy ludzi, którzy leżą obok mnie. Są jak ze szkła. Szeroko otwarte. Zgasłe. A jednak spoglądają na mnie z takim błaganiem. Zamykam powieki, by nie musieć patrzeć w oczy tych trupów. Znów próbuję stać się niewidzialna i to mi się udaje. Teraz jestem bardzo daleko i nic już nie jest w stanie mnie do sięgnąć. - Wszyscy muszą na ulicę! - krzyczą ludzie. Chwytają cokolwiek i biegną po schodach w dół. Chcę biec za nimi, ale babcia nie rusza się z miejsca. Siedzi spokojnie na swym krześle i szyje. Słyszę buty na korytarzu, szczekanie psów. Idą na górę, do naszego mieszkania. Zamieram ze strachu. Babcia wstaje, chwyta mnie i wpycha pod stół. A potem staje przed tym stołem, jakby mnie chciała ochronić. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Drzwi zostają otwarte. Widzę czarne, błyszczące oficerki i małe stopy mojej babci w szarych pantoflach, które ze wszystkich sił wpierają się w podłogę, a mimo to zostają porwane, jakby były dwiema suchymi gałązkami podczas burzy. Słyszę, jak moja babcia broni się i z rozpaczą woła o pomoc. Jeszcze nigdy nie słyszałam babci krzyczącej. Jej krzyk jest najstraszniejszym dźwiękiem, jaki do tej pory słyszałam i jaki kiedykolwiek jeszcze usłyszę. Moje serce rozpada się od niego na kawałki. Chcę wyjść spod stołu i ją zatrzymać, ale tuż obok mnie jest ta czarna, dysząca, psia morda z ostrymi zębami, która zagradza mi drogę do mojej babci. Kapią z niej na brudną podłogę nitki śliny. Dlatego zostaję pod stołem, schowana jak zajączek, i zatykam sobie uszy, by nie słyszeć jej krzyków, gdy mężczyźni ją wynoszą i zrzucają ze schodów. ; 23 Kiedy kilka godzin później wraca do domu mój tata, nadal tkwię pod tym stołem. Obok mnie stoi puste krzesło z kolorową poduszką, na którym zawsze siedziała babcia. Tata szuka mnie wzrokiem, dostrzega pod stołem, widzi puste krzesło. Wiem, że on wszystko wie. Siada koło mnie na podłodze, trzyma się za głowę obiema rękami, kiwa milcząco tam i z powrotem. Chcę mu wszystko opowiedzieć, ale nie mogę mówić. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Nie chcę nigdy więcej opuszczać mej kryjówki pod stołem. Zostanę w niej na zawsze. Później tata siedzi na brzegu łóżka i nadal kiwa się w milczeniu. Jest podobny do tych dzieci, które widziałam siedzące na krawężnikach. One też się tak kiwają. Do domu wraca mama. Na widok taty upuszcza torebkę. Siada koło niego. Obejmują się bez słowa. Chciałabym usiąść koło nich, chciałabym, żeby ktoś mnie objął, ale nie mogę wyjść z mojej kryjówki. Za moimi plecami, tam gdzie kiedyś stała maszyna do szycia, ktoś płacze. Całą noc spędzam pod stołem. Zamykam oczy, ale moje uszy wszystko słyszą. Mężczyźni w czarnych butach krążą i zabierają coraz więcej ludzi. O świcie przez ulice jadą ciężkie auta. Sabina, młodsza siostra mojej mamy, wpada do nas na chwilę. Rominka! - mówi do mnie - Rominka! Stałaś się piękną dziewczynką! A ja myślę, że to Sabina jest piękna. Tak miło się śmieje, ma wesołe oczy, a nie takie smutne jak moja mama. Wokół swych ciemnych włosów zawiązała kolorową chusteczkę. - Że też zawsze ci się udaje tak dobrze wyglądać! - mówi moja mama z podziwem. Sabina zarabia pieniądze. Handluje czymś. ' :; - Masz taki prawdziwy sklep? - pytam ciekawie. ;. 24 Śmieje się i stuka w małą walizeczkę w kratkę, którą ma przy sobie. '-.!! - To jest mój sklep! Tak bardzo bym chciała zobaczyć, co jest w tej walizce, ale ona jej nie otwiera. - Tylko bądź ostrożna! - ostrzega ją moja mama z niepokojem. Sabina nie boi się jednak o siebie. Boi się o swego męża, inżyniera Krautwirtha, który jako jeden z pierwszych musiał już wiele miesięcy temu iść do obozu. - Co się dzieje z Krautwirthem? Co się stanie z Krautwirthem? Mówią o nim zawsze po nazwisku. - Nie mogę żyć bez Krautwirtha - szepcze Sabina i kładzie głowę na ramieniu mamy... Ale zaraz potem znów się uśmiecha, obejmuje mnie, ściska, całuje i kręci mną młynka w powietrzu. - Rominka! - woła - moja mała, słodka Rominka! Czekaj tylko, jeśli tak dalej będzie, mężczyźni leżeć ci będą u stóp! ' Kiedy się zastanawiam nad tym, co Sabina ma na myśli i czy chodzi jej może o tych martwych ludzi, którzy leżeli tuż obok mnie w śniegu, moja mama mówi smutno: - Ona jest jak skóra zdjęta z ciebie. A potem odprowadza Sabinę do drzwi. - Uważaj! - mówi i całuje ją na pożegnanie. Strach staje się każdego dnia coraz gorszy. I krzyk. Żaden człowiek nie mówi już normalnie. Albo krzyczą, albo płaczą, albo szepczą. Jeśli musimy wyjść na ulicę, skradamy się jak szare, wątłe zwierzęta. Ciągle kogoś zabierają i zabijają. Wszyscy mówią o tym, kto pójdzie następny. Tym następnym może być każdy z nas. Wszyscy szepczą i szemrzą. Są tylko krótkie wiadomości, pogłoski, jakieś przedmioty, karteczki, które ktoś komuś wcisnął do ręki. Moja mama nie chodzi już do pracy, ukrywa się w domu i pilnuje mnie. Któregoś dnia na ulicy poniewiera się walizka w kratkę, która należała do Sabiny. Jest pusta. A kiedyś ktoś przychodzi do nas 25 i daje mojemu tacie złoty pierścionek. Często w kuchni zjawia się jakiś człowiek i przynosi worek kartofli albo jedną czy dwie główki kapusty i mój tata daje mu za to pierścionek. Ale tym razem to tata dostał pierścionek i nie daje temu mężczyźnie nic w zamian. Obejmuje go i siada razem z nim na łóżku. Wychodzę spod stołu. Twarz mojego taty jest biała jak kreda, a on sam wygląda jak stary człowiek. Pierścionek leży na stole. Ma czerwony kamień, w którym wyryte są jakieś połączone ze sobą znaki. Chcę go włożyć tacie na palec. Zmęczony, pozwala mi na to, przygląda się swej dłoni z pierścionkiem. — Jest piękny - mówię. — To pierścionek Benia - odpowiada tata. Jego głos brzmi tak, jakby dochodził 'z daleka, daleka. - To sygnet mojego brata. — Zabierają dzieci... nie wolno ich wziąć ze sobą - szepcze tata. - Musimy w jakiś sposób wynieść Romę, zanim będzie za późno. Jak zawsze, siedzę pod stołem. Znów chciałabym nie mieć uszu. Wszystko, co słyszę, budzi we mnie strach. Myślę sobie o tym, że pewnie zające, które mają takie wielkie uszy, czują się podobnie. One też wszystko słyszą. Dorośli ciągle rozmawiają. Ich rozmowy kręcą się wokół papierów, dokumentów, kenkart, wysiedlenia, transportów, ukrycia. Kto pójdzie? Najpierw ty. Najpierw ja. Albo: wolimy umrzeć razem. Ciągle na nowo powtarzam cicho to zdanie: Chcemy umrzeć razem. Umrzeć, umrzeć, umrzeć... Zastanawiają się nad tym, co mają zrobić z dziećmi. Czy w ogóle można je zatrzymać? - Całe rodziny popełniają samobójstwa, chcą umrzeć razem - mówi moja mama gwałtownie. - Praktycznie rzecz biorąc, nie ma już trucizny, niemal nie sposób dostać cyjanku. Cyjanek, mówię cicho do siebie. To ładne słowo. ' ' 26 - Roman jest już na zewnątrz - mówi tata cicho, ale stanowczo. - Przecież w murze jest dziura. A ona jest teraz blondynką. To się musi udać za pomocą środka nasennego. Uciekaj, mówi mój wewnętrzny głos. Znów mają wobec ciebie jakieś zamiary. Ratuj się! Ukryj się! Szybko! Ale dokąd mam biec? Przecież ja już jestem w kryjówce. W jedynej kryjówce, jaką znam. Wiem, że nie jestem tu bezpieczna. Ale nie mam wyboru. Bezpieczeństwo nie istnieje. Potem mi tłumaczą. - Ktoś wyniesie cię z getta - mówią. - Będziesz u dobrych ludzi i przeżyjesz. Dają mi coś do picia i pakują do walizki. Wpadam w panikę. Walczę o życie, drapię, kopię, biję, gryzę. Tylko krzyczeć nie mogę. Moje usta są suche, jakby były zaklejone, a moje powieki są ciężkie jak ołów. Wiem, że się w tej walizce uduszę, przecież już i tak od dawna nie mogę złapać tchu. Dusi mnie strach... - Ona się udusi! - woła moja mama z rozpaczą. Słyszę jej głos stłumiony przez klapę walizki. Wokół mnie jest całkiem ciemno, czarno, ciasno. Nie mogę się poruszyć. Nie mogę oddychać. Jestem w pułapce, duszę się... Czas się zatrzymał. Moje serce przestało bić. Trwa to całe wieki. A potem walizka zostaje otwarta. Zalewa mnie światło, mrugam powiekami, nabieram głęboko powietrza. Gdzie jestem? Czy już nie żyję? Moja mama przyciąga mnie do siebie, przytula, pokrywa moją twarz pocałunkami. Jest cała mokra od łez. - Nie mogę! - krzyczy co chwila. - Dawid, ja tego po prostu nie mogę! Mój tata wzdycha głęboko i ciężko. Opiera głowę na rękach i nic nie mówi. Myśli. Stoję z mamą wśród tłumu ludzi. Czekamy. Jest bardzo, bardzo gorąco. Słońce parzy mnie przez czerwony płaszczyk. Moje nogi 27 są tak zmęczone, że z trudem mogę stać wyprostowana. Strasznie mi się chce pić, moje gardło jest wyschnięte. Wiem jednak, że muszę stać. Mężczyźni w oficerkach skierowali w naszą stronę broń i obserwują nas. Jeden z nich pali papierosa. Jest wysoki jak drzewo, a spod jego czapki widać włosy. Są jasnoblond, jego oczy są niebieskie jak niebo. Nie uśmiecha się. Dlaczego miałby się uśmiechać? Bo stoi przed nim jakaś wstrętna, mała dziewczynka z czarnymi oczami? Żydowskie dziecko! Chętnie nadal bym mu się przyglądała, ale boję się patrzeć w jego twarz. To jest zabronione. WEITER! LOS! Tłum pcha mnie do przodu, nie widzę już tego mężczyzny w oficerkach. KENNKARTEN. Kontrolują papiery. Tuż przed nami mężczyźni w oficerkach wyciągają z szeregu młodą kobietę z niemowlęciem na ręku, która płacze i krzyczy, ale to tylko pogarsza sytuację. Blondyn wyrywa jej dziecko i rzuca je na ziemię. Dziecięca główka uderza z tępym dźwiękiem o twardy bruk. Mama mocniej ściska moją rękę. - Nie patrz tam! - szepcze. - Nie bój się... Zawsze tak mówi, kiedy sama się boi. Dostałyśmy niebieski papierek i moja mama jest przez chwilę prawdziwie szczęśliwa. Wieczorem pokazuje go mojemu tacie. - Mamy Blauschein, jesteśmy zdolne do pracy! - powtarza ciągle. - Może jednak wszystko będzie dobrze! A potem, jak zawsze, wpycha mi do ust coś do jedzenia. '' Mój tata milczy. Zastanawia się. Znów duży plac jest pełen ludzi z pakunkami. Znów są tu ciężarówki. I mężczyźni w oficerkach w swych wielkich samochodach też tu są. Wrzeszczą swe rozkazy. Starych i chorych spędzają w jedno miejsce. Wielu z nich nie może normalnie biec. Widzę, jak jakiś stary mężczyzna o kulach upada w tłoku na ziemię. Biją go karabinami po głowie, a potem rzucają na bok jak wór śmieci. 28 Nadal jest nieznośnie gorąco. Moje gardło piecze jak ogień. Mama ma w kieszeni niebieski papierek. Drży. Siadamy na naszych walizkach. Czekamy, Krzyki, strzały, ciosy. Wrzask. Chciałabym zatkać sobie uszy, ale to jest zabronione. Czekamy. Mijają godziny. Nagle koło mnie staje jakiś chłopiec. Jest mojego wzrostu, może ciut większy. Ma na sobie dużo za duży płaszcz i czapkę, która mu spada na oczy. Uśmiecha się do mnie. Wstrzymuję oddech z przerażenia. Uśmiechanie się jest zabronione! Też się do niego uśmiecham. Czy ja już kiedyś widziałam tego chłopca? Wydaje mi się taki znajomy. Tak, ja go znam od dawna. Znałam go całe moje życie. To mój przyjaciel. Wydaje mi się, że ma na imię Stefuś. Musimy być bardzo cicho. Inaczej... Ma w ręce mały kamyk. Nie wolno nam się poruszać. Ale my bawimy się w pewien rodzaj gry. On wkłada kamyk do mojej ręki, a ja mu go oddaję. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Raz za razem. Kamień robi się wilgotny i ciepły. Jest piękny i gładki. Jest nasz. Mam przyjaciela. Nagle Stefuś znika. Widzi swoją mamę, pędzoną przez mężczyznę w mundurze na ciężarówkę. Biegnie do niej. Coś plaska u naszych stóp. Stefuś upada na ziemię. Czy się potknął? ; ' Dlaczego nie wstaje? Widzę jego stopy. Jego dużo za duże buty. Ma rozwiązane sznurówki. Pewnie dlatego się potknął. Z jego otwartej dłoni wypada nasz kamyk, toczy się po chodniku, leży spokojnie. Tak spokojnie jak Stefuś. Dlaczego on nie wstaje? 29 Wąski, czerwony strumyk, który wypływa spod jego płaszcza, jest dla mnie odpowiedzią.* Zabierają go. — Mamo... — Nie patrz tam, dziecko - szepcze - nie patrz tam. — Mam kenkarty - szepcze mój tata z dumą. - Prawdziwe, kradzione, aryjskie kenkarty. Nazywasz się teraz Ligocka, mój skarbie. I mam też kryjówkę. To dobra kryjówka. Znów siedzą przy stole i rozmawiają. Bardzo cicho i potajemnie. Inni nie powinni tego słyszeć. A ja siedzę w mojej kryjówce i przysłuchuję się im. - Ligocka... - mruczy mama. - Czy dziecko potrafi to zapamiętać? L-I-G-O-C-K-A... Będziemy musieli to z nią przećwiczyć... od tego może zależeć nasze życie... Przecież ja się nazywam Liebling, myślę. Nie chcę się nazywać inaczej. Mam na nazwisko Liebling i już... - Ligocka... - mruczy znów moja mama. Wzdycha i siąka nosem. - Ileś ty za to zapłacił? - szepcze potem. Łypię ukradkiem spod stołu. Moja mama rozgląda się nieufnie wokoło. Ale ci inni ludzie nie zwracają na nią uwagi. Mają wystarczająco dużo własnych zmartwień. Jedna z kobiet myje w kącie włosy. Dwie inne kłócą się o coś. Chudy mężczyzna z brodą siedzi na krześle i patrzy nieruchomo w przestrzeń. Tata wzrusza ramionami. - Prawie wszystko, co mieliśmy - mówi z goryczą. Głaszcze mamę po włosach. Ona opiera się na jego ramieniu i zamyka oczy. - Nie chcę się nazywać Ligocka! - mówię głośno. - Mam na nazwisko Liebling, tak jak wy! Wyciągają mnie z mojej kryjówki i zaczynają mi tłumaczyć. Ćwiczą razem ze mną moje nowe nazwisko, dopóki nie jestem zbyt zmęczona. Znów wczołguję się pod stół. 30 Jeszcze długo rozmawiają, ale ja nic nie słyszę. Siedzę pod stołem i myślę o Stefusiu. Ciągle czekamy na nic. Czekamy dzień i noc. Nikt nie wie, co będzie jutro. Jesteśmy sortowani, jesteśmy ciągle sortowani jak jakiś towar. Okrążają nas ulica po ulicy, dom po domu. Starzy ludzie też sobie teraz farbują włosy, żeby wyglądać młodziej i nie dostać się do transportu. Żeby być jeszcze potrzebnym. Ale młodość też niczego nie gwarantuje. Na nic nie ma gwarancji. Nie ma prawa do czegokolwiek. Papiery są kontrolowane, wybór zostaje dokonany na oślep, według ich własnych reguł. Raz są to kobiety, raz mężczyźni, raz młodsi, raz starsi. Strach nas paraliżuje, bo każdy ruch, każde słowo mogą być fałszywe. Wszystko jest zakazane, a jednak nigdy nie możemy być pewni, czy nie robimy czegoś jeszcze bardziej zakazanego i z którego kierunku dosięgnie nas kula. Staramy się upodobnić do kamieni, do murów. Staramy się przestać istnieć. Staramy się też nigdy nie puszczać dłoni, którą ściskamy. Jeśli się ją puści, to ona na pewno zaraz zniknie. Ludzie idą sobie i po prostu nie wracają. Ledwo się człowiek przyzwyczaił do jakiejś twarzy, ona już znika. Nie ma mojego taty. Gdzie jest? - W Płaszowie - mówi mama sucho. Stoi przy piecu i szuka cebuli, którą miała w kieszeni fartucha. Widziałam, jak ta chuda kobieta ją wyjmowała, ale nic nie mówię. Jestem zadowolona z tego, że nie muszę nic jeść, bo mama nie ma cebuli. Płaszów... znam tę nazwę. Wiem, że tak się nazywa obóz. Wsadzają ludzi na ciężarówki i wiozą ich tam. Tak opowiadają ludzie. Sama to słyszałam. Moja mama klnie pod nosem. - Ci bandyci! - mruczy - kradną mi tę odrobinę jedzenia! Zdzierają ze mnie ubranie! Odkąd babcia znikła i przestała szyć, nie mamy już niemal nic do włożenia na siebie. Moje rzeczy są zniszczone i za ciasne. Prawie wszystkie piękne stroje mamy zostały rozkradzione. 31 - Czy tata wróci? - Wiem, że nie powinnam pytać, ale muszę to wiedzieć. Mama nie odpowiada. Wkłada mi czerwony płaszczyk, kuca przede mną i zapina go starannie. Jej dłonie drżą. - Chodź - mówi - weź swoją walizkę. Idziemy. Mój wewnętrzny głos ostrzega mnie, ale nie mam odwagi zapytać mamę, co zamierza. Ona też ma walizkę i wielką pakę pod pachą. - Szybko - mówi, kiedy schodzimy po ciemnych schodach obok śmierdzącej toalety. Zatykam sobie nos, spieszę się, potykam. Mama chwyta mnie za przegub ręki, ciągnie za sobą. Po ulicy chodzą tam i z powrotem mężczyźni w oficerkach. Rozmawiają ze sobą, śmieją się. Zatrzymuję się. - Szybko! Przechodzimy obok nich. Są pochłonięci rozmową, nie zwracają na nas uwagi. Czuję, jak żelazny uchwyt wokół mojego przegubu rozluźnia się nieco. Skręcamy w małą uliczkę, a potem wchodzimy na podwórko. Na balkonie powiewa na sznurze pranie. Na mokrym bruku siedzą gruchające gołębie. - Jesteśmy! '"'."' Mama ciągnie mnie do drzwi. Stoimy w małym sklepie. Są tu też inni ludzie. Mają ze sobą walizki i torby. Jak zawsze. Nie ma w tym nic nowego. Ale ten sklep jest czymś nowym. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego sklepu. Patrzę do góry. Na półkach, na ladzie stoją pędzle, szczotki, butelki, wiadra. I farby, wszędzie są farby. Wszystko jest kolorowe! Wokół stoją wielkie skrzynie z kolorowym proszkiem, kolorowym śniegiem. Ciemnoczerwony, zielony, srebrny, niebieski jak niebo... 32 Zanurzam palec w świecącym złotym proszku i brudzę sobie twarz. Mama odrywa mi od policzka dłoń. Piszczę:-Nie! Przyciąga mnie blisko do siebie, trzyma mocno. Czuję, że cała drży. Ściana sklepu składa się z wielu szuflad różnej wielkości. Za ladą stoi mały, gruby mężczyzna. Wyciąga dużą, dolną szufladę, schyla się. Jest tak gruby, że to wygląda śmiesznie. Tam gdzie była szuflada, jest teraz czarna dziura. - No, na dół! - mówi mężczyzna. To jest zarazem krzyk i szept. Ludzie skaczą w dół, w czarną dziurę razem ze swymi torbami i walizkami. Teraz ja mam skoczyć. Nie chcę! Z przerażeniem umykam w bok. Obejmuję mamę. Trzymam się jej kurczowo. Nie chcę! - Najpierw ty! - szczeka mężczyzna do mojej mamy. - Szybko, szybko! Nie chcę jej puścić, ale już chwyta mnie jakaś dłoń, inna zatyka mi usta. Moja mama znika w czarnej dziurze. Bronię się ze wszystkich sił, wierzgam, walczę, wiosłuję z rozpaczą ramionami. Nie mogę złapać tchu. Gołębie gruchają tak głośno... Puszczają mnie, ktoś mnie mocno popycha. Upadam. Wpadam w czarną dziurę. Wokół jest zupełnie ciemno. Czarna noc. Leżę na wilgotnej, przegniłej słomie, która lepi się do moich rąk, do mojej twarzy. Śmierdzi. Są tu też inni ludzie, ci ze sklepu. Obcy, których nie znam. Moja mama też tu jest, bierze mnie w ramiona. Wpycha mi kawałek sucharka do ust. Jest wilgotny i lepki. Wypluwam go, zaczynam jęczeć. - Bądź cicho! - syczy ktoś z wściekłością. Moja mama szybko zakrywa mi dłonią usta. 33 Powoli moje oczy przyzwyczajają się do ciemności i jestem w stanie rozpoznać kontury ludzi, którzy się tu zagrzebali. Szepczą, wzdychają i jęczą. Wysoko w ścianie jest maleńkie, zakratowane okienko z brudną szybą, przez które od czasu do czasu można zobaczyć zarys biegnących stóp. Słyszę tupot i gruchanie gołębi. Gruchanie, gruchanie, grru... grrru... Jest zimno. Drżę. Chciałabym być znów pod stołem kuchennym. Po jakimś czasie postanawiam rozejrzeć się tu, zobaczyć, gdzie jesteśmy. Schodzę z kolan mamy i raczkuję wokół po wilgotnej słomie. W jednym z rogów coś odkrywam. To jest zimne i twarde. Macam to coś. To ma brzuch, szyję... to przypomina... przypomina sztywne ciało ludzkie, takie jak trup! A z brzucha wypełzają robaki! Ogarnia mnie przerażenie, wpadam w panikę. Krzyczę. Po raz pierwszy w moim życiu krzyczę przeraźliwie i tak głośno, jak tylko potrafię. To był też ostatni krzyk w moim życiu. Za to, że krzyczałam, dopada mnie tysiące rąk podobnych do macek ośmiornicy. Chwytają mnie za ramiona i nogi. Trzymają mocno. Przyciskają dłonie do moich ust. Chcą mnie udusić! Już nie jestem w stanie złapać tchu, zaczynam tracić świadomość, już się nie mogę bronić przed tymi rękami. Jestem coraz słabsza. Jak przez mgłę słyszę błagalny głos mojej mamy, podobny do krzyczącego szeptu: - Zostawcie ją, zaklinam was, zostawcie! Ona już nigdy więcej nie będzie krzyczeć, przysięgam, ona już nigdy nie krzyknie. Nigdy więcej! Proszę, zostawcie ją! Moja mama szarpie ręce, które zatykają mi usta. Ich uchwyt rozluźnia się. W końcu zostawiają mnie. Łapię powietrze, dyszę, pluję, oddycham. Żyję. Na dworze panuje martwa cisza. Tylko gołębie gruchają. Potem mama pokazuje mi tego trupa. 34 - To tylko stary manekin krawiecki - szepcze gwałtownie. - Widzisz? Popsuty manekin krawiecki. Nie bój się. Zawsze tak mówi, kiedy się sama boi. Mijają godziny. Może miesiące. Kiedy się żyje w ciemnościach, czas stoi w miejscu. Nie wiem, jak długo tkwimy w tej ciemnej dziurze, i nigdy się tego nie dowiem. Mama chce mnie napoić słodką, mleczną herbatą, która nazywa się bawarka. Wypluwam ją. Smakuje obrzydliwie. Jakiś mężczyzna podaje mamie butelkę. Zanim jestem w stanie się obronić, leją mi do buzi jakiś płyn. Jest ciepły i piecze w język. - W tej herbacie jest wódka - szepcze mężczyzna. Wódka jest obrzydliwa, ale dobrze na mnie działa. Po moim ciele rozchodzi się ciepło. Wszystko staje się lekko zamazane, nawet mój strach. Moje ciało rozluźnia się na jakiś czas. Z góry ciągle słychać krzyki, strzały, szczekanie psów, odgłosy obławy. Ludzie walą w klapę piwnicy. To są głosy, które my tu na dole znamy. Dobijają się i żebrzą: - Wiemy, że tam jesteście! - wołają. - Wpuśćcie nas, wpuśćcie! Ratujcie! Zachowujemy całkowitą ciszę, nie ruszamy się. Nie mamy prawa ich tu wpuścić. Jęczą i zaklinają. Płaczą. Z każdej strony otacza mnie szloch. Tamci wyją jak psy. - Miejcie litość! Sara, wpuść nas! To ja, twoja siostra Rachela! To ja, Józef! Twój Józef! Otwórzcie nam! Uratujcie nas! To ja, Róża! Zatykam sobie uszy. Po jakimś czasie wszystko się uspokaja. Tylko gołębie gruchają. Słyszę obcych ludzi płaczących cicho koło mnie. - Moja siostra, moja młodsza siostrzyczka - jęczy kobiecy głos. - Róża, Róża... Wszyscy gorączkowo rozmawiają, szepcząc jeden przez drugiego. To była moja matka - płaczą - to był mój brat, mój przyjaciel, teraz zginą. Wszyscy szlochają. Dlaczego ich nie wpuściliśmy? 35 - Tu na dole nie ma miejsca dla wszystkich - szepcze moja mama. - Udusilibyśmy się. Znaleźliby nas. Gdyby ktoś ich tu wpuścił, inni by się na niego rzucili. Jakiś czas później, trzymając mamę za rękę, niemal oślepła od ciemności, opuszczam w lodowato szary dzień kryjówkę w piwnicznej dziurze. Jest połowa marca 1943 roku. Mam cztery lata. Ulice są puste, domy są puste. Umarli są cisi. Na bruku leży dużo rozwalonych walizek, tobołków, kapelusze, torebki. Ślady krwi plamią szary, zdeptany śnieg. Kolumna porządkowa w milczeniu uprząta ulice, rzuca walizki na wózek ręczny, zamiata zakrwawiony śnieg na jedną kupę. Nie wiem już, gdzie jestem, kim jestem... - Teraz nazywasz się Roma Ligocka - gwałtownie szepcze mi mama do ucha. - Nie zapomnij o tym, nie zapomnij o tym nigdy, bez względu na to, co się zdarzy! Mężczyźni z kolumny porządkowej biorą nas niepostrzeżenie między siebie. Gwałtownie sadzają mnie na wózek pomiędzy walizkami, przykrywają mnie kocem. Wiadra brzęczą. Koła wozu podskakują na kocich łbach. Słyszę regularne szuranie mioteł, które zmiatają krwawy śnieg. Przechodzimy przez wielką bramę do innego, aryjskiego świata. Za nami leży niemal całkowicie opuszczone getto. Mam wrażenie, że od tej chwili przestałam już być dzieckiem. Miasto jest ogromne, obce i przerażające. Mokry śnieg pada i pada. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu domów naraz, tylu dorożek i tylu tramwajów. A mimo to mam wrażenie, że wokół rozpościera się atmosfera przygnębienia i panuje niemal całkowita cisza. Na dworze jest tylko niewiele osób. Bardzo się spieszą. Idziemy z mamą przez ulice, drżąc z zimna. Trzymamy w rękach nasze walizki, w torebce mamy są nasze aryjskie kenkarty z obcym nazwiskiem, nasze serca biją bardzo mocno. Mama się spieszy. Jak dla mnie, idzie zbyt szybko. Potykam się za nią. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Wysoka kobieta z blond włosami i mała blondyneczka w czerwonym płaszczyku nie są nikim szczególnym. Nasz bagaż też raczej nie wzbudza podejrzeń. Jest wojna. Wiele osób podróżuje. Mama nie odzywa się ani słowem. Czuję, że jest bardzo zdenerwowana i bardzo zmieszana mnogością ulic i jasnym światłem. Ale ona wie, gdzie jesteśmy. Wybieramy małe uliczki. Pewna celu, idzie ciągle przed siebie. Jej kroki stają się coraz szybsze. Boi się. Wiem, że szuka jakiegoś domu. Chce odnaleźć adres, pod którym będziemy bezpieczne. Chce znaleźć naszą nową kryjówkę. Zatrzymuje się, rozgląda, oddycha ciężko. Ściskam jej dłoń, czuję jej rosnący strach. Zgubiła drogę. Mężczyzna, który otwiera sklep po drugiej stronie ulicy, rzuca w naszym kierunku podejrzliwe spojrzenie. 37 Trzeba iść dalej. Mama pędzi naprzód, ciągnie mnie za sobą. Jestem zmęczona i słaba, nie mam jednak odwagi, by narzekać. Znów się zatrzymuje, rozgląda nerwowo wokoło. Nikt nas nie goni, nikt nas nie ściga. A może jednak? Mama zadrżała. Za nami dudnią po bruku kroki, zbliżają się. Ale to tylko stara kobieta, która dźwiga wór węgla. Ma spuszczoną głowę, wlecze się obok nas, nie podnosząc wzroku. Mama znów się zatrzymuje. Zastanawia się. A może jest zbyt zmęczona, by iść dalej ? — Tędy - mówi zdecydowanym głosem. Czuję jej ulgę. Najwyraźniej wie teraz, gdzie jesteśmy. Idziemy wzdłuż długiej ulicy. Na jej końcu jest wielka, kamienna brama. Za nią podwórko z dużymi, starymi domami. — To tu - szepcze mama. - Zaraz! Wydaje mi się, że ta ulica nigdy się nie skończy, ale nie mamy wyboru. Trwa to wieczność, ale musi nam się udać. W końcu jesteśmy na miejscu... Nagle z cienia jednej z bram wychodzi jakiś mężczyzna. Jego złote guziki lśnią. Jego czarne oficerki błyszczą. Ma czarne wąsy i małe, świdrujące oczy. - Stój! - odzywa się grubiańsko po polsku do mamy. - Policja! Dokumenty proszę! Czuję, że ciało mamy ogarnia dygot, podobny do ukłuć szpilek. Puszcza moją rękę, stawia walizkę, łapie powietrze, szuka czegoś w torebce. - Proszę... - mówi drżącym głosem i podaje mu nasze nowe papiery. On je bierze, kartkuje, przenosi wzrok z fotografii na mamę, potem spogląda na mnie i znów na zdjęcie. 38 - LIGOCKA... - mówi przeciągle i przygryza wąsa. -Pani jest Aryjką? Mama w milczeniu kiwa głową, a zaraz potem ją spuszcza. Na twarzy mężczyzny pojawia się uśmieszek, jego wąsy drgają. - Kłamiesz! - szczeka. - Jesteście Żydówkami! Znam was. Wiem o was wszystko. Nie jesteście pierwsze, które tu dopadam. Zaprowadzę was na Montelupich... Nie wiem, co to jest Montelupich, jednak z zachowania mamy poznaję, że to oznacza śmierć. Wpadłyśmy w pułapkę. Mama drży na całym ciele, znów grzebie w torebce. - Proszę - błaga go i wciska mu do ręki coś złotego - proszę, niech pan pozwoli nam iść... temu dziecku i mnie... On bierze biżuterię, przygląda jej się uważnie, gryzie ją swymi żółtymi, wielkimi zębami. A potem wkłada do kieszeni. — Dobra... - mruczy. Ale zaraz potem jego wąsy znów drgają. Uśmiecha się. - Myślisz, że możesz mnie przekupić, ty brudna żydowska suko? Zaprowadzę was teraz tam, gdzie wasze miejsce! Na Montelupich! — Niech pan zaczeka... - błaga. Twarz mamy jest biała jak kreda. Znów grzebie w torebce, znów mu coś wciska do ręki. - Proszę, niech pan to weźmie... to wszystko, co mam... niech pan pozwoli nam iść, błagam pana.... Mężczyzna zabiera pierścionek, przygląda się mojej mamie, jej strach sprawia mu przyjemność. Czeka. - Kłamiesz -warczy w końcu. - Masz więcej. Dawaj albo... Handel trwa. Mama drży, płacze, wyciąga biżuterię ze swojej torebki. On ją zabiera, i chce więcej, ciągle więcej. Jest czerwony na twarzy, poci się. Jestem taka zmęczona, tak strasznie zmęczona. Klękam na zimnej ziemi obok mamy. Wszystko przestało być ważne. Chcę spać, rozpływam się... Złote pierścionki wypadają mamie z rąk, błyszczą na kocich łbach, brylanty świecą w rynsztoku. ,.- 39 Widzę błysk kamieni, mokry śnieg, który bezustannie i bez końca cicho pada i pada. Budzi mnie mój wewnętrzny głos. Nagle zdaję sobie sprawę z tego, że moja mama jest u kresu sił, że nie da już rady, że zrezygnowała. Muszę ją uratować! Muszę uratować nas obie! Obejmuję oficerki policjanta. - Niechże pan to weźmie! - zaklinam go - niech nam pan pozwoli iść! Proszę, co pan z tego będzie miał, że nas wyda! Oni nas zabiją! Niech nam pan pozwoli iść.... błagam... Łzy płyną mi po policzkach. On patrzy na mnie. Spogląda w moje ciemne oczy. W końcu robi zmęczony ruch dłonią: - A, idźcie sobie. Tylko szybko, zanim się rozmyślę... Biegniemy. Czuję, jak za moimi plecami policjant schyla się i zbiera z rynsztoka biżuterię. Nadal biegniemy. To wyścig z czasem. Nieubłaganie zbliża się godzina policyjna; do zmierzchu trzeba opuścić ulicę, bo inaczej zostanie się zastrzelonym, nawet jeśli się wcale nie jest Żydem. Na kościelnych wieżach miasta biją zegary. Znów minął kwadrans, pół godziny, godzina, a wtedy z kościoła Mariackiego rozlega się hejnał. Za każdym razem mama się wzdryga. Biegniemy i biegniemy. Wchodzimy po schodach i schodzimy w dół. Pukamy do drzwi, dzwonimy. Prosimy i pytamy. — Na jedną noc... — Jestem daleką kuzynką ze wsi... — Znamy się ze szkoły, jestem jej dobrą przyjaciółką... - Nasi rodzice się przyjaźnili, jestem z córką przejazdem... Moja mama wymyśla coraz to nowe historie, rozpaczliwie próbuje sobie przypomnieć adresy, które znała dawniej. Przypomnieć sobie ludzi, którzy nie są Żydami i którzy mogliby nam pomóc. Przyjaciółki szkolne, dawne służące... " ; Wszędzie zatrzaskują nam drzwi przed nosem. Biegniemy dalej. I dalej. ::; 40 Wzdłuż ulic i uliczek. Przez place i podwórka. Po schodach w górę i po schodach w dół. Nogi ciążą mi jak ołów. Jestem tak zmęczona, że zmuszam się do każdego, kolejnego kroku. Teraz pędzi mnie jedynie strach. Zaraz będzie godzina policyjna... Znów rozlega się blaszany dźwięk trąbki. Moja mama jest już tak wyczerpana, że przestała się nawet wzdrygać. Biegniemy dalej. Nasze kroki stają się jednak coraz wolniejsze. Nie mamy już siły. Pozwalamy sobie na krótką chwilę odpoczynku na ławce w parku. Mama wyciąga z kieszeni stary kawałek sucharka. Sucharek cuchnie piwniczną dziurą. Potrząsam z niechęcią głową. - Dokąd mamy iść? - szepcze zagubiona. A wtedy jej wzrok pada na piwniczne okienko w domu naprzeciwko. Jest tylko przymknięte. - Chodź! Mama rozgląda się wokoło, ulica jest zupełnie pusta. Ciągnie mnie do okienka. Pojmuję, że mam przez nie wejść. Nie chcę! Jęczę. Mama wzdycha. - Więc ja pójdę pierwsza... Schyla się, otwiera okno, wkłada stopę przez uchyloną szparę i nagle wydaje stłumiony krzyk bólu. Ostrożnie wyciąga nogę. Zraniła się o żelazny hak i krwawi. Co teraz? Wokół nogi wiąże chusteczkę. Chusteczka powoli barwi się na czerwono. Na pewno ją boli, chodzenie przychodzi jej z trudem, kuleje. Tymczasem powoli zapada zmrok. Mama przystaje, ogarnia spojrzeniem kilka kościelnych zegarów. - Jeszcze tylko godzina... Wzdycha. - Potrzebuję lekarza - szepcze - z tą nogą nie dam rady iść dalej. 41 Doktor Groszek, czyta mama na mosiężnej tabliczce. Zabawne nazwisko. Otwiera nam sam lekarz. Widzi zakrwawioną chusteczkę na nodze mamy. - Proszę wejść. Prowadzi nas do gabinetu. Obok ćwierka kanarek. Na ścianie wisi zegar. Moja mama spogląda co chwilę nerwowo w jego kierunku, podczas gdy lekarz bada jej nogę. - Co się stało? - pytająco patrzy na mamę przez swe okulary w złotej oprawce. Mama nie odpowiada. Lekarz zakłada opatrunek i myje ręce. - To wygląda gorzej, niż jest, pani Teofilo. Rana zaraz przestanie krwawić... Mama, która siedziała na krześle zapadnięta w sobie, prostuje się zaskoczona. Lekarz spogląda jej w oczy. - Pani się przecież nazywa Teofila, prawda? Teofila Abraha- mer? Parę lat temu operowałem pani brata Jakuba. Kamienie w woreczku żółciowym. Pamięta pani? Często go pani odwiedzała... Wyciera ręce, odwiesza porządnie ręcznik i siada. Mama, która była zupełnie blada, teraz się czerwieni. Gwałtownie, z naciskiem mówi do lekarza: - Niech nam pan pomoże... proszę... niech nas pan ukryje tylko na tę jedną noc.... zaraz będzie godzina policyjna... Lekarz milczy przez chwilę, patrzy na nią badawczo. Namyśla się. - Niech pani zaczeka - mówi cicho - niech pani zaczeka... Jego spojrzenie wędruje od mamy do zegara ściennego, zatrzymuje się na mnie. Nagle wstaje gwałtownie. - Ja mam żonę i dzieci, rozumie mnie pani? Czy pani mnie rozumie? Idźcie sobie, proszę. Znów stoimy na ulicy. Mama robi wrażenie załamanej, jakby ogłuszonej. 42 Zegar kościelny uderza wiele razy, a niebo jest już ciemnogranatowe. ' .. . - Jeszcze tylko pół godziny... ale gdzieś tu powinna mieszkać... pracowała u moich rodziców w kuchni... ma na imię Joanna... Wpadamy do ciemnej sieni, ciężka, drewniana brama wejściowa zamyka się za nami z głośnym hukiem. Na klatce schodowej trzeba już włączyć światło. Przez okno korytarza widzę, że na ulicy zapalane są latarnie gazowe. Czuję w szyi łomot serca. Ciężko wchodzimy po drewnianych stopniach schodów. Skrzypią i trzeszczą. Pierwsze piętro, drugie piętro... Zatrzymujemy się przed jakimiś drzwiami z mosiężną tabliczką. -kkiernik... to chyba nie tu? - szepcze mama pełna wątpliwości. Naciskam złoty dzwonek. Słyszymy kroki. Drzwi się otwierają. Przed nami stoi anioł. Anioł z blond włosami. Ma na sobie sukienkę w kropki, bije od niego blask, ciepło i serdeczność. Anioł jest przepiękny, jasny jak słońce, złotoblond, jeszcze piękniejszy niż Irena... - Manuela - woła ostry głos z głębi mieszkania - natychmiast zamknij te drzwi! Nikogo nie wpuszczamy! Ale anioł nie odpowiada. Jego przyjazne, niebieskie oczy patrzą na mnie. - No już, wchodź, ty słodka, mała Poziomko - mówi w końcu. Nie trzeba nam tego powtarzać dwa razy. Czy jesteśmy bezpieczne? - Tylko na chwilę - słyszę głos anioła. - Tylko na tę dzisiejszą noc. Proszę... patrz na tę małą. Ta mała Poziomeczka... Jest taka zmęczona, drży z zimna, jest głodna... 43 Ta inna pani rzuca w moim kierunku niechętne spojrzenie. Ma haczykowaty nos, zmarszczki na czole i surową twarz. Jej ciemne włosy związane są w węzeł na karku. Moja mama zwraca się do niej grzecznie "pani Kiernikowa". - Nie ma mowy, żadnych obcych - mówi pani Kiernikowa i zaciska wąskie wargi. - Jakbyśmy jeszcze nie dość miały zmartwień. Nie lubię pani Kiernikowej. Boję się jej. Trudno mi sobie wyobrazić, że to ona może być mamą blond anioła! - Heleno! -woła rozkazująco cienki, ale pełen siły głos z głębi mieszkania. Stoimy przy drzwiach wejściowych. Nie widzę, do kogo należy ten głos. Wydobywa się z małego pokoju na końcu korytarza, którego drzwi są przymknięte. Ten głos brzmi tak, jakby nie znosił sprzeciwu. Pani Kiernikowa jest temu głosowi posłuszna. Odwraca się. Szybkim, twardym krokiem idzie wzdłuż korytarza i znika w pokoju. Słyszę niewyraźne mruczenie. Mama obejmuje moje ramiona. Boi się. Blond anioł uśmiecha się do mnie. Pani Kiernikowa wraca. Jej twarz wygląda jeszcze mroczniej niż przed chwilą. Sprawia wrażenie, jakby poniosła porażkę. - No dobrze - mówi, nie patrząc na nas - ale tylko na jedną noc! Manuela, sprowadź je do piwnicy. Piwnica jest ciemna i wilgotna, jak ta czarna dziura, w której się ukrywałyśmy. W kącie leży góra węgla, o ścianę opiera się rama łóżka. Manuela wyciąga spod niej stary materac i daje nam koc. Na pożegnanie wciska mi do ręki coś kruchego. To kawałek ciasta. - Wrócę tu jutro rano - szepcze do mnie. A potem szybko odchodzi i zostawia nas same. Mama ciężko wzdycha, kładzie mnie na materacu, przykrywa. Zmęczona, zwija się w kłębek obok mnie. Mazełtow, mazełtow...", mruczy w półśnie. Jest tak wykończona, że zaraz potem zapada w głęboki sen. :: , . ; .'.-., .,;;- ''.,'''- 44 A ja ze zdenerwowania nie mogę zasnąć. Leżę w ciemnościach, zaciskam w pięści lepkie, wilgotne okruchy ciasta i myślę o Manueli. Obudziło nas głośne stuknięcie. Podnosimy się z łóżka przerażone na śmierć. Odkryto nas! Ale to tylko drzwi od piwnicy, tylko Manuela, która po nas przyszła. - Szybko! - szepcze - jest już jasno, chodźcie ze mną na górę, do mieszkania. Nie byłoby dobrze, gdyby was tu sąsiedzi znaleźli! Bierzemy nasze walizki, trzemy oczy, potykamy się za nią po schodach, na drugie piętro, do mieszkania. Manuela zamyka za nami drzwi i oddycha z ulgą. Nikt nas nie widział. - Chodźcie najpierw do kuchni, musicie się napić czegoś ciepłego - mówi i bierze mnie za rękę. - No, Poziomko, udało ci się zasnąć tam na dole? Potakuję w milczeniu. Nadal jeszcze nie mogę pojąć tego, że to nie sen, tylko prawda. Mój blond anioł istnieje rzeczywiście i tak jak wczoraj, nazywa mnie Poziomką! Kuchnia jest duża i jasna - wcale nie przypomina kuchni z getta. Na ścianie wiszą błyszczące garnki i patelnie. Wielki, okrągły, drewniany stół jest czysty, na białych stołkach leżą kolorowe poduszki, a w dużym kaflowym piecu trzaska ogień. Jest ciepło i przytulnie. Zwłaszcza podłoga mi się podoba. Ma czarno-biały wzór. Możemy usiąść, a Manuela przynosi nam gorącą herbatę, chleb i marmoladę. Moja mama rzuca mi krótkie, surowe spojrzenie, które oznaczać ma "Jedz!" Grzecznie gryzę kawałek chleba. Jem tylko dlatego, że to ONA mi go dała, wypijam nawet kilka łyków herbaty. Manuela rozmawia energicznie z mamą. Ku mej uldze zdaje się, że pani Kiernikowej nie ma w mieszkaniu. Może wcale tu nie mieszka i będziemy mogły zostać w tym domu przez jakiś czas? Myślę o tym, że ten pomysł bardzo mi się podoba, majtam nogami i przyglądam się złotym włosom Manueli, które w świetle lampy błyszczą jak promienie słońca, a wtedy nagle otwierają się drzwi. Podskakuję z przerażenia. W drzwiach stoi drobna postać z długimi, siwymi włosami. Ma na sobie białą szatę i mogłaby być przerażającym duchem, gdyby tak bardzo nie przypominała mi mojej babci. Ta sama stanowczość w oczach. Taka sama przyjazna twarz. Tylko nie jest taka chudziutka, taka malutka i tak przygarbiona jak moja babcia... I jej głos jest całkiem inny. Jasny i rozkazujący. To ten sam głos, który dobiegł nas wczoraj z pokoju. - Manuela! Manuela, która siedzi zwrócona plecami do drzwi, odwraca się. - Tak, babciu? A więc osoba, która stoi przed nami, jest jej babcią. Myślę o mojej własnej babci, nie mogę już jeść, odkładam kawałek ugryzionego chleba z powrotem na talerz. "Jedz!", mówi spojrzenie mamy. Siedzi, milcząc, obok Manueli, miesza swoją herbatę, nie ma odwagi odezwać się ani słowem. - To jest twoja kuzynka z Rzeszowa, Manuelo - mówi babcia szorstkim głosem, który nie znosi sprzeciwu - a to - patrzy prosto w moje ciemne oczy - to jest jej mała córeczka. Są u nas z wizytą. Na czas nieokreślony... mąż twojej kuzynki zginął... wymyśl coś sobie, bo to akurat potrafisz najlepiej. W każdym razie mogą zostać. Czy moja herbata jest wreszcie gotowa? Z tymi słowami wysuwa się pełna godności z kuchni. Spoglądamy za nią z otwartymi ustami. Manuela nalewa herbatę z imbryka do filiżanki i stawia ją na tacy. - Kiedy babcia wypowiedziała swe zdanie, rzecz jest postanowiona - mówi radośnie - żaden człowiek w tym domu nie miałby odwagi jej się sprzeciwić, a już zwłaszcza moja mama. Mruga do mnie i wychodzi z kuchni z tacą, by zanieść swej babci herbatę. 46 Pani Kiernikowa wcale nie jest zachwycona decyzją babci. Wraca do domu z pracy późno i kiedy widzi, że siedzimy w kuchni, nie odzywa się ani słowem. Milcząc, wypakowuje ze swej wielkiej torby zawinięte w gazety jarzyny i zaczyna je czyścić. Moja mama zrywa się, by jej pomóc. Pani Kiernikowa bez słowa wciska jej do ręki nóż. Patrzę na Manuelę. Uśmiecha się. - Jeśli chcesz, możesz jeszcze raz obejrzeć sobie album - mówi. Moja twarz rozjaśnia się ze szczęścia. W życiu nie widziałam nic równie pięknego jak album Manueli. Są w nim błyszczące, kolorowe, szeleszczące papierki w najcudniejszych barwach, wśród nich nawet srebrne i złote. - To są papierki od cukierków i pralinek - wytłumaczyła mi - zbieram je. Powąchaj! Potrzymała mi album przed nosem, pachniał cudownie i słodko, czymś, czego nie znam, a co nosi przepiękną nazwę CZEKOLADA. Ta nazwa brzmi obco i tajemniczo. Sprawia, że za czymś dziwnie tęsknię. Manuela pokazała mi całe mieszkanie. Jest olbrzymie, ma błyszczący parkiet i pachnie pastą do podłogi. Manuela też sama cudownie pachnie fiołkami. Najpiękniejszy jest salon. Na podłodze leży tam dywan, który wygląda jak ukwiecona łąka. Przy ścianie stoi ciężki, ciemny bufet, są w nim kolorowe szkła i talerze z prawdziwej, delikatnej porcelany. Manuela mówi, że nie wolno mi ich ruszać. Stoi tu też waza, która jest niemal tak duża jak ja, oraz niebieska, aksamitna kanapa z wieloma haftowanymi poduszkami. Na kanapie siedzą śliczne figurki. Dwie z nich mają długie włosy i noszą eleganckie suknie z koronkami. Mają niebieskie szklane oczy i długie rzęsy. Trzecia ma krótkie, ciemne włosy, ubrana jest w bluzkę i zielone spodnie. To chłopiec. Wpatruję się w nie. - Co to jest? - pytam Manuelę ochrypłym z podniecenia głosem. ' . 47 Śmieje się. - Czyś ty nigdy, Poziomko, nie widziała lalki? - Bierze figury i po kolei kładzie mi je do rąk. - To jest Ewa, to Violetta, a to Jacek. Podobają ci się? Jestem tak podekscytowana, że aż się trzęsę, przełykam ślinę, nie mogę z siebie wydobyć głosu. Manuela widzi wyraz mojej twarzy, śmieje się i odbiera mi lalki. - Być może kiedyś, jeśli będziesz naprawdę grzeczna, pozwolę ci się nimi pobawić - mówi i uważnie sadza Ewę, Violettę i Jacka pomiędzy poduszkami. Potakuję w milczeniu głową. Moje serce niemal rozpada się z tęsknoty za tymi lalkami, ale wiem, że nie należą do mnie i że nie mam prawa ich dotknąć. Jest też jeszcze pokój babci Manueli. Pokazuje mi go tylko przelotnie. Na ścianie nad łóżkiem wisi piękny, wielki dywan w kwiaty. - Ona zawsze leży - tłumaczy mi Manuela - może właśnie śpi, nie chcemy jej przeszkadzać. Drzwi są jednak tylko przymknięte, więc przechodząc, rzucam spojrzenie na babcię - jej głowa spoczywa na wielu poduszkach, babcia ma na nosie okulary i kładzie karty. - Możecie spać u babci - mówi Manuela. Cieszę się, bo byłam pewna, że na noc będziemy musiały wracać do piwnicy. Jest jeszcze wspaniała łazienka z błyszczącymi kafelkami i coś, co Manuela nazywa wanną: - Wypełnia się ją gorącą wodą i siada w niej. Przeraża mnie taka myśl. W końcu jest jeszcze pokój, który Manuela dzieli ze swoją mamą. Cały ten pokój pachnie fiołkami. W wysokich oknach wiszą różowe firanki, a na szerokim, podwójnym łożu leży różowa narzuta. Przy ścianie stoi niski stolik, obszyty różową falbanką, a na nim duże, okrągłe lustro. Na stoliku stoją butelki, buteleczki i słoiczki. 48 Od razu wiem, że od dziś różowy jest moim ulubionym kolorem. Manuela bierze mnie za rękę i idziemy razem do kuchni. Mijają dni i tygodnie, a my jesteśmy nadal u pań Kiernik. Całe moje szczęście polega na tym, że mogę być w pobliżu Manueli. Zawsze, gdy jest przy mnie, czuję powiew innego, zaczarowanego i pełnego blasku świata, którego nie znam i za którym tęsknię. To świat Manueli i mój. Mama do niego nie należy. Nie należą do niego też zmartwienia i kłopoty, nie należą śmierć i lęk. Nie znajdziesz w nim strachu. Równocześnie dobrze wiem, że i ja nie mam czego szukać w tym świecie, że z mymi ciemnymi oczami i ufarbowanymi na blond włosami nie mam prawa do tego świata należeć. Pokusa, by się tu, w tym wielkim jasnym mieszkaniu ukołysać w poczuciu bezpieczeństwa, jest wprawdzie wielka, lecz nie sposób jej ulec. Poczucie bezpieczeństwa nie istnieje. Często godzinami wyglądam przez okno na ulicę, na której bawią się dzieci. Tęsknię za tym, by móc być z nimi. Ale to jest zabronione. Słyszę przejeżdżające obok ciężarówki i płynący z głośników chrapliwy głos: JEST ZABRONIONE... Manuela opowiada, że wyciągają ludzi z tramwajów, zabierają ich jako zakładników albo po prostu zabijają. Mówi wzburzona, że wielu ludzi zostało zastrzelonych wprost na ulicy. Znów zabito tyle a tyle osób, bo gdzieś znaleziono ulotki. Nie wiem, co to są ulotki, ale opowieści Manueli nie dziwią mnie wcale. Zabijanie ludzi jest przecież czymś powszednim. Dlaczego ją to oburza ? Wiem też dobrze o tym, że mężczyźni w oficerkach przeszukują domy, by złapać tych, którzy się ukryli tak jak my. Wiem, że nikt nie może mnie zobaczyć i usłyszeć, że nie mogę zwracać na siebie uwagi, że pod żadnym pozorem nie wolno mi opuścić mieszkania. Już teraz podobno sąsiedzi robią uwagi: "Ach, ta pani ku- 49 zynka już dość długo u was bawi? Ta mała ma takie ciemne oczy... Jak to się stało, przecież wszyscy jesteście blondynami?" Ani na sekundę nie zapominam o tym, że nasz nowy świat jest tylko pożyczony. Zostałyśmy ukryte, ale w każdej chwili mogą nas znaleźć i zastrzelić. Manuela, babcia, pani Kiernikowa i jej syn, młody Dudek, też przy tym ryzykują życiem. Wiem o tym wszystkim od pani Kiernikowej, która nie przestaje ciągle podkreślać tego faktu. Stoi godzinami z mamą w kuchni i piecze, a potem sprzedaje te ciastka. W ten sposób mamy trochę więcej pieniędzy na życie. Dziś już od wschodu słońca robią konfitury z róży. W tym celu uciera się świeże płatki kwiatów z cukrem, dopóki nie zamienią się w różową masę. Od tego mieszania robią się na palcach pęcherze. Potem konfitura z róży nakładana jest do małych złotożółtych pączków. Góry pączków wyglądają ładnie i pachną wspaniale, ale nie mam na nie ochoty. — Chcesz spróbować? - pyta pani Kiernikowa, a ja słyszę, jak się zmusza, by być miła. — Nie, dziękuję - mówię cicho. Siedzę na krześle i kartkuję wielką książkę z dziwnymi obrazkami. Pani Kiernikowa spogląda na mnie z oburzeniem, ponieważ odrzuciłam jej propozycję. Potem zwraca się do mojej mamy, która stoi przy piecu i cedzakiem zanurza pączki w wielkim garnku z tłuszczem. - To dziecko jest zbyt chude, ono prawie nic nie je - mówi z wy rzutem. - Taka blada, pewnie cierpi na niedokrwistość. Pani musi być w tym wypadku bardziej surowa, bo ona się jeszcze rozchoruje! A pani sama wie, jakie będą wtedy kłopoty. O sprowadzeniu lekarza absolutnie nie ma mowy, boby się wszystko wydało. Dziś spróbuję zdobyć dla małej coś na rynku... ale to będzie kosztować... W obliczu takiej nagany mama zupełnie się w sobie zapadła. Szuka czegoś w torebce i wciska pani Kiernikowej do ręki wąski, złoty pierścionek. 50 - Proszę... może jest gdzieś wątróbka... albo szpinak... Pani Kiernikowa kiwa w milczeniu głową. Kiedy później opuszcza z pączkami dom, mama wyładowuje na mnie swą złość: - Widzisz, Roma? Przecież ja ci to samo ciągle powtarzam! Nie- dokrwistość, powiedziała! Potrzebujesz żelaza, witamin! Musisz jeść, słyszysz?! Powinniśmy być wdzięczne za to, że w ogóle mamy coś do jedzenia! Tym swoim uporem wpędzisz nas jeszcze do grobu... Stawia przede mną talerz z ugotowanymi burakami. - Zjedz to - rozkazuje, opierając ręce na biodrach. - Nie wolno ci wstać, dopóki nie zjesz wszystkiego do końca! Nadal siedzę nad pełnym talerzem, kiedy wieczorem wraca do domu Manuela i mnie ratuje. Następnego dnia jestem chora. Mam wysoką gorączkę. - Widzi pani! - parska pani Kiernikowa. - Mówiłam! Dziecko się rozchorowało, bo nic nie je. W tej sytuacji w żadnym razie nie możecie u nas zostać! Proszę, idźcie sobie stąd i to natychmiast! Manueli nie ma w domu, babcia śpi. Mama w milczeniu pakuje nasze rzeczy do walizek. Płacze. Potem ubiera mnie w czerwony płaszczyk. Wychodzimy. Schodzimy po schodach w dół na ulicę. Brama wejściowa zatrzaskuje się za nami z tępym łomotem. Jest mi przerażająco zimno, chociaż na dworze jest ciepło i jasno. Świeci słońce i wszędzie na drzewach są małe zielone listki. Mimo że drżę, mam wrażenie, że w moje ciało wstępuje nowe życie. Jest wiosna. Czuję na skórze świeże powietrze i promienie słońca. To cudowne uczucie. A równocześnie wiem, że naszemu życiu, jak zawsze, grozi niebezpieczeństwo. Mama bierze mnie za rękę i idzie szybkim krokiem w dół ulicy, jakby miała przed sobą jakiś określony cel.. — Dokąd idziemy? - piszczę. — Bądź cicho - mruczy - nie bój się. ; : 51 Po jakimś czasie, nie zaczepiane przez nikogo, dochodzimy do granicy miasta. Stoimy przed wysokim, drewnianym płotem. Za tym płotem jest wiele małych ogródków z niewielkimi, drewnianymi domkami. Na grządkach kwitną kolorowe kwiatki. Jestem zachwycona, na moment zapominam o mojej wysokiej gorączce, o grożącym nam niebezpieczeństwie. - Patrz mamusiu... jakie ładne kwiatki! Ale ona nie zwraca na mnie uwagi. Ciągnie mnie za sobą do dziury w płocie, gdzie brak kilku desek. Przełazimy przez nią, biegniemy do jednego z drewnianych domków, chcemy otworzyć drzwi. Są zamknięte. Próbujemy dostać się do następnego domku i do kolejnego. W końcu mamy szczęście. Drzwi są otwarte. Wchodzimy do środka. Przez szpary naszej kryjówki przedostają się promienie słońca i padają na stojące przy ścianie, pokryte kurzem sprzęty ogrodowe, na pajęczyny pomiędzy doniczkami, na wiązki słomy w kącie. Gdzieś leży kilka starych worków. Mama odstawia walizkę, przygotowuje nam posłanie ze słomy, przykrywa mnie workami. Nagle robi mi się strasznie gorąco. Słyszę niesamowity, trzeszczący szelest. - Mamo - szepczę z przerażeniem. Uspokajająco kładzie mi swą chłodną dłoń na czole. - To tylko myszy, skarbie. Nie bój się... Myszy, myślę i nie wiem, co to jest. W każdym razie mama się ich boi. Czy są niebezpieczne? Jak wyglądają? - Jak szczury, tylko trochę mniejsze - tłumaczy mi, wzdrygając się. Szczury znam. Myślę o tej ciemnej dziurze, w której byłyśmy zamknięte, o tych czających się na podłodze czarnych cieniach, o odgłosach wielu małych stóp, krzykach ludzi na dworze... Nie chcę o tym myśleć. - Mamusiu - proszę cichutko - opowiedz mi jakąś historię. 52 W kawiarni Maurizia przy krakowskim Rynku była cassata - najlepsze lody wmieście. Były tu również dekorowane marcepanem i orzechami pralinki, puchary z błyszczącymi, kolorowymi cukierkami, ciasta i torty we wszystkich formach i kolorach. Siedziało się w miękkich fotelach przy małych, okrągłych stolikach i rozmawiało stłumionym głosem, podczas kiedy zgrabni, grzeczni kelnerzy w wykrochmalonych, długich fartuchach obsługiwali gości. Kawę podawano w filiżankach z grubej, brązowej czekolady. Kiedy się zanurzało łyżkę w górze białej bitej śmietany i pociągało łyk kawy, można było wgryźć się w filiżankę i pochłonąć ją z przyjemność ią. Potem w brzuchu miało się takie cudowne uczucie miękkości, pełni, ciepła, zimna, szczęścia... 'łosia, jak pieszczotliwie nazywano Teofilę, i jej młodsza siostra Sabina miały na sobie białe sukieneczki i wielkie kokardy we włosach, kiedy szły ze swoją mamą w niedzielę do kawiarni Mauriada. Miały też na sobie białe sukieneczki i wielkie kokardy, kiedy jechały rano dorożką do szkoły. To nie była szkoła żydowska, tylko katolicka szkoła klasztorna. Rodzice kładli wielki nacisk na kulturę i wykształcenie, a szkoła klasztorna, która była prowadzona przez niemieckie zakonnice z białymi jak śnieg, wygiętymi kornetami, uważana była za bardzo surową i najlepszą w mieście. Uczyło się tam literatury, sztuki i muzyki, zasad dobrego wychowania i języków obcych. Tosia nauczyła się tam języka niemieckiego. W domu, w wielkiej, secesyjnej willi na obrzeżach miasta, w której mieszkała wraz ze swoją rodziną, stały na półkach z książkami dzieła Goethego i Schillera. Mówiło się tu po polsku, czasem po niemiecku, z rzadka w jidysz. Dom zbudował ojciec Tosi, Jakub Abrahamer. Był bogaty, miał wąsy i był dobrym handlowcem. Poza wielką piekarnią w mieście, w której wypiekano najlepsze w Krakowie grahamki, posiadał wiele młynów, z których pochodziła mąka na jego bułeczki, i wiele gruntów. Jego namiętnością była hodowla koni, a w stajniach na końcu ogrodu stały tak piękne i szlachetne okazy, że czę-sto służyły znanym malarzom jako modele. 53 W wielkim salonie z ciemnymi, rzeźbionymi meblami, fortepianem i grubymi, miękkimi dywanami obchodzono żydowskie święta rodzinne. Wtedy Tosia i Sabina, ich młodszy brat Jakub, a później też Irena z rodzicami i liczną rodziną zasiadali wokół wielkiego stołu nakrytego aksamitnym, czerwonym obrusem, haftowanym złotem i jedli pieczone indyki, które zostały utuczone kluskami przez służące, a czasem nawet przez samą panią domu osobiście, aby mięso było kruche; albo chrupiącą pieczeń z gęsi i nadziewane jabłkami kaczki. Były też karpie z rodzynkami i migdałami, wątróbki z gęsi z cebulą i jajkami na białym pieczywie, galaretka z kury z jajkiem na twardo i barszcz na soku z kwaśnych wiśni. Na deser podawano słodką i zimną zupę śliwkową i oczywiście góry ciastek. Anna Abrahamer potrafiła piec wyborne ciasta, strudle jabłkowe, ciastka z wiśniami, tort orzechowy, ciasteczka rodzynkowe z ciasta drożdżowego. Do tego dorośli pili wino rodzynkowe, orzechówkę, likier truskawkowy i śliwowicę, którą produkował sam ojciec z owoców w sadzie... Moja mama ciężko wzdycha. Jej głos stał się tęskny, gdy wymieniała te wszystkie pyszne rzeczy, które wtedy jadła, bo to wspomnienie było takie piękne. Lubię, gdy mi opowiada o dawnych czasach, nawet jeśli nie wiem, co to jest pieczeń z gęsi albo jak smakuje czekolada. Opowiadania mamy są bajkami z innego świata, który nie ma ze mną nic wspólnego. Jakby żyła na wyspie, która zatonęła. Jakby pomiędzy nami a tamtym życiem nastąpił potop. Nigdy nie mam poczucia, że i ja mogłabym mieć prawo do tego wszystkiego. — Mamo, jak smakuje czekolada? - pytam sennie, bo jestem zmęczona gorączką i ukrywaniem się. — Ach - mówi, a jej zielonobrązowe oczy nabierają zdumiewającego blasku - czekolada smakuje tak cudownie, że tego się wcale nie da opisać. Słodko i klejąco jak mleko i miód, jak marmolada i ciastka, ale o wiele lepiej... 54 Na dworze zachodzi słońce, a ja słyszę śpiew ptaków w ogrodzie. Myślę o kwiatach i Manueli, która pachnie fiołkami. Mama wciska mi do buzi kawałek chleba i kładzie się obok mnie do snu. Któregoś dnia nie mam już gorączki, leje jak z cebra, a my znów stoimy z walizkami przed drzwiami Manueli. Otwiera nam pani Kiernikowa. Spogląda na nas ponuro. Wszystkie trzy milczymy. Nagle, na dole klatki schodowej słyszymy kroki. Zbliżają się do nas. Schody trzeszczą. - No już! Zdejmujcie buty, jeszcze mi zabrudzicie i zamoczycie podłogę! - mruczy pani Kiernikowa i znika w kuchni. Mama mocno ściska moją dłoń. Bierzemy nasze walizki i przemykamy się do pokoju babci. Przytula nas bez słowa, cieszy się, że znów tu jesteśmy. Pachnie starą herbatą i Walerianą. Kanapa, na której spałyśmy z mamą, jest jeszcze pościelona. Manuela też jest zadowolona z tego, że wróciłyśmy. Siedzi przed lustrem swej toaletki i wielkim pędzlem nakłada na twarz puder ze słoika. Długie blond włosy upięła wysoko i ozdobiła malutką czarną kokardką. Widzi w lustrze, że stoję za nią. Chuda, mała, poważna i ciemnooka. Chcesz też, Poziomko? - uśmiecha się i macha miękkim pędzlem przed moim nosem. Wybucham radosnym śmiechem. - Nie bądź ciągle taka smutna - mówi Manuela poważnie i marszczy brwi. Bierze czerwoną szminkę i maluje nią usta. Teraz nagle wygląda zupełnie inaczej. - Manuela! - odzywa się szorstki głos. W otwartych drzwiach stoi babcia, jak zawsze w białej, długiej koszuli nocnej. -Nie kładź, dziecko, tak dużo szminki! Wyglądasz jak pudełko z farbami! Manuela wzdycha. A potem wstaje i ciągnie mnie za rękę do salonu. 55 - Chodź, pokażę ci coś! Jestem bardzo podniecona. Manuela otwiera bufet. Stoi w nim czarna skrzynka z głośnikiem, podobnym do tych, jakie widziałam na ciężarówkach, tylko znacznie mniejszym. - To jest patefon! - tłumaczy mi przyjaźnie. - A teraz uważaj tylko... Wyjmuje z koperty czarną płytę. Na kopercie jest przepiękna pani z blond włosami. - Marika Rokk - mówi Manuela przez ramię. Kładzie płytę na czarnej skrzynce i stawia na niej srebrny, długi, metalowy przedmiot. A potem naciska jakiś przycisk. Czarna płyta zaczyna się kręcić, a ja słyszę cudowny kobiecy głos, który śpiewa piosenkę. Ich mochte so gerne, ich weiss nur nicht, was, . , mein Herz mochte dies, mein Yerstand mochte das...1 Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Ciągle na nowo oglądam zdjęcie na kopercie, patrzę na kręcącą się czarną płytę, układam na wargach słowa. Ich mochte so gerne... Manuela się śmieje. Kiedy piosenka się kończy, wkłada czarną płytę z powrotem do koperty, naciska przycisk na skrzynce i zamyka bufet. - Znasz ją? Tę Marikę Rokk? - pytam z szeroko otwartymi oczami. Manuela potrząsa głową, jej blond loki fruwają. 1 Tak bardzo bym chciała, Lecz nie wiem, ach! co, Me serce pragnie tego, Mój rozum mówi to... 56 - Ależ nie, Poziomko - śmieje się. - Marika Rokk jest bardzo sławna i żyje daleko stąd. Ona jest Niemką. .;- Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że Marika Rokk może być Niemką. Brata Manueli, Dudka, widuję tylko rzadko. Jest całkiem inny niż jego siostra - wielki, silny, milczący, ale tak jak ona ma blond włosy. Najczęściej nie ma go w domu. Wraca tuż przed godziną policyjną albo nie wraca wcale. Czasem przyprowadza ze sobą paru mężczyzn. Siedzą wtedy w kuchni i rozmawiają godzinami. Czuję, że mają jakieś tajemnice, ale zdaję sobie sprawę z tego, że na ten temat nie powinnam nic wiedzieć. Dlatego milczę. Jak zawsze, zwijam się w kącie z książką w ręce. Raz Dudek, przechodząc, pogłaskał mnie po głowie. Dziwię się, że w ogóle mnie zauważył, i jestem z tego dumna. Całe dnie spędzam przy oknie albo w kącie kuchni nad książką. Pani Kiernikowa piecze z mamą ciasta. Rozmawiają. Mówią o mężczyznach. - Mężczyźni to łotry, każdy jeden to drań - słyszę głos pani Kiernikowej; jej wąskie usta są teraz jeszcze węższe. Ciekawa jestem, co to jest łotr. W każdym razie nic dobrego. Pani Kiernikowa wpada w złość. - Miał jedną kochankę po drugiej, wszystko młode, śliczne dziewczęta. A potem nagle odjechał do Warszawy, zrobił wielką karierę polityczną i zostawił mnie samą z dwójką małych dzieci! Wcale nie wiedziałam, jak ja mam sobie z tym wszystkim poradzić - praca, dzieci, zakupy... Moja mama milczy ze współczuciem i pozwala pani Kiernikowej się wygadać. Potrafi słuchać innych ludzi. - Teraz to ja nawet jestem zadowolona z tego, że go nie ma. Nie chciałabym go mieć z powrotem. A gdyby tak stanął pod drzwiami, zatrzasnęłabym mu je przed nosem! 57 Mama szuka jakichś słów pociechy. -. ; -Ale z dzieci to pani może być dumna! - mówi w końcu dzielnie. Pani Kiernikowa wzdycha ciężko. - Gdyby pani wiedziała... - mruczy z goryczą - gdyby pani tylko wiedziała... Manuela ma w głowie wyłącznie jakieś głupoty. A Dudek... Nagle urywa w pół zdania i zmienia temat. :! - - A u pani? Czy pani mąż to też taki łotr? : ;- Mama się uśmiecha. - - O, nie - mówi miękkim głosem - Dawid na pewno nie jest łotrem. Zanim moi rodzice wyrazili zgodę na nasz ślub, czekał na mnie aż siedem lat... Jej oczy nabierają blasku. - Gdybym tylko wiedziała, czy on jeszcze żyje... Wieczorem, w łóżku pytam mamę o mojego tatę i o to, jak to było z tymi siedmioma latami. Przytula mnie do siebie;mocno w ciemnościach i zaczyna opowiadać. To się zdarzyło pewnego gorącego, przepięknego letniego dnia. Tosia miała wtedy piętnaście lat. Siedziała w pawilonie, w ogrodzie domu rodzinnego i czytała. To było jej ulubione miejsce. Ogród pełen drzew owocowych, kwiatów i krzewów był tak wielki, że nikt jej tu nie mógł dojrzeć z domu i nawet wołanie nie mogło jej tu dosięgnąć. Kiedy jej rodzice urządzali przyjęcia -a robili to często -w tym właśnie pawilonie muzycy grali romantyczne melodie, w takt których wykwintnie ubrane damy tańczyły z eleganckimi panami pod kolorowymi lampionami. Tosia i jej siostra ukrywały się wtedy za krzewami i z ciekawością przyglądały się tańczącym w nadziei, że uda im się zobaczyć, jak któraś z par się potajemnie całuje; nadzieja ta nie została jednak nigdy spełniona. W pewnym momencie przychodziła któraś z pokojówek, chwytała opierające się dziewczęta za kołnierz i ciągnęła do łóżka. Podczas takich nocy Tosia nie mogła zasnąć. Leżała w ciemnościach z otwartymi oczami, wchłaniała zapach pochodni, który wpadał przez otwarte okno do jej pokoju, 58 i wsłuchiwała się w muzykę pełna oddania i przepełniona dziwną tęsknotą, która wprawiała zarówno jej serce, jak i ciało w nieznane wzburzenie. Tego jednak letniego dnia słuchała wyłącznie bzyczenia pszczół i poddawała się ciepłym promieniom słońca. W końcu odłożyła na bok książkę i zaczęła drzemać z otwartymi oczami, aż wreszcie zapomniała całkiem o otaczającym ją świecie. A wtedy nagle poczuła na swych ustach cudze wargi. Wyrwana z półsnu, nie była pewna, czy ten łagodny dotyk, który wzbudził w niej równocześnie niepokój i zachwyt, był snem czy jawą. To jednak była jawa. Przed nią stał młody człowiek z rozwichrzonym włosem, czarnymi oczami, zapiętą marynarką i rozpiętą koszulą. Tosia od pierwszego wejrzenia dostrzegła, że jest ubrany w niemożliwy sposób. I że wygląda urzekająco. Dawid Liebling przepraszał ją, czerwony na twarzy. Sam był przerażony swoją odwagą. Jak mógł się zdobyć na to, by tak po prostu pocałować tę elegancką, młodą panienkę? Biedny, żydowski, ledwo osiemnastoletni chłopak, który przełazi przez mur, by ukraść z ogrodu bogaczy trochę owoców dla swojej mamy i trzech braci! Co mu przyszło do głowy? Był oczywiście znanym w mieście zawadiaką. Jego mama miała z nim i jego braćmi od najwcześniejszych lat wiele kłopotów. Ludzie przyzwyczaili się do widoku Marii Liebling, która głośno złorzecząc, ciągnie swych chłopców za pasek od spodni do domu, bo znów coś zbili albo ukradli. - Biedna kobieta - zwykli wtedy mawiać, kiwając głowami - ta wdowa naprawdę nie ma łatwego życia z tą hałastrą! Czterech chłopaków! To cud, że w ogóle jest w stanie ich wyżywić... W rzeczywistości nie był to jednak żaden cud, tylko żelazna wola i pracowitość Marii Liebling. Aby utrzymać rodzinę, szyła dzień i noc. Obywała się niemal bez snu. We wczesnych godzinach rannych gotowała i sprzątała, gdy dzieci jeszcze spały. Zamykała swych synów w pokoju, żeby się uczyli, tylko po to, by się zaraz przekonać, że uciekli potajemnie przez okno, zostawiając karteczkę: "Mama 59 myśli, że się uczymy, ale my się nie uczymy..." A mimo to była dumna ze swych synów. Nawet jeśli nie było dnia, by nie musiała im prawić kazań. Dawid patrzył na Tosię, Tosia patrzyła na Dawida. Na króciutką chwilę ustało brzęczenie pszczół i ćwierkanie ptaków. A potem w mgnieniu oka Dawid odwrócił się, jednym skokiem przesadził mur i zniknął. Teofili zrobiło się nagle bardzo gorąco. Zaczęło jej się kręcić w głowie. Wzięła książkę i wróciła do chłodnego domu, upadła na łóżko i zagrzebała głowę w poduszkach. W jej życiu pojawiło się coś nowego, a ona nie wiedziała, co ma z tym począć. Nie mogła opowiedzieć o swym przeżyciu mamie, która była surową i opanowaną osobą, wiecznie zajętą prowadzeniem domu. A już na pewno nie tacie, który akurat wrócił salonką z jednej ze swych podróży w interesach do Wiednia, siedział teraz w półciemnym salonie z cygarem nad szklaneczką likieru i odpoczywał. Trzynastoletnia Sabina była jeszcze za mała. A służące, które opiekowały się dziećmi, na pewno nie były tymi osobami, którym można powierzyć jakiś sekret... Dlatego Tosia zachowała swą tajemnicę dla siebie i minęło sporo czasu, zanim odkryła, dlaczego brak jej apetytu i nie może spać. Dopiero kiedy Dawid przelazł jeszcze kilka razy przez mur i mimo najlepszej woli nie można już było twierdzić, że ich pocałunki są wyłącznie dziełem przypadku, Tosia musiała się przyznać sama przed sobą, że jest po uszy zakochana. - Mamo, co to znaczy być zakochanym? - pytam sennie. Właśnie usłyszałam to słowo po raz pierwszy. Mama się waha. Chrząka. A mimo to jej głos jest jakby stłumiony, kiedy mówi: - Być zakochanym, to jak... jak... jak czekolada. — A tych siedem lat? - pytam, w żadnym razie nieusatysfakcjo- nowana jej odpowiedzią. — O tym opowiem ci innym razem, mój skarbie. Teraz musimy spać. .; ; : ;..- .;.,; 60 Kiedy przybiera taki ton, dalsze zadawanie pytań jest bezcelowe. Wtedy nie ma zamiaru dalej opowiadać, a ja nie potrafię już do niej dotrzeć. Chowa się jak ślimak w swoim domku. - Dobranoc - mówię rozczarowana i zwijam się na boku. Niedługo potem już śpię. — Ta mała ręka... pełna krwi... żadna woda nie obmyje jej do czysta... — Zabijcie ich, zabijcie ich wszystkich! - krzyczy ktoś. Siedzę za niebieską kanapą w salonie i ukrywam się za jej wysokim oparciem. Zaciskam w dłoni kawałek chleba, który miałam zjeść, ale nie mogę. Dlatego tu uciekłam, a poza tym tak bardzo lubię przyglądać się lalkom. Ale wtedy nagle do pokoju weszli ci ludzie, a ja musiałam się szybko schować. Nie zobaczyli mnie. Zaczęli się kłócić i głośno krzyczeć. Jest z nimi Manuela. - Zabijcie ich. Zabijcie ich wszystkich! -wrzeszczy inny męski głos. Ostrożnie wyglądam zza poręczy kanapy. Mężczyzna leży na podłodze, na dywanie w kwiaty. Przyciska dłoń do serca, potem jego głowa upada na bok. Nagle uśmiecha się i wstaje. Wydaję z siebie westchnienie ulgi. W pokoju są jeszcze inni młodzi ludzie. Czasem przychodzą w odwiedziny do Manueli. Zapamiętałam ich imiona: Adam, Halina, Jerzy, Tadeusz. - To są moi przyjaciele - mówi Manuela, kiedy przychodzą, i zamyka drzwi do salonu. Słychać wtedy wyłącznie dziwny szmer ich głosów... - Umrzeć! - mówi głośno. - Muszą umrzeć... Wzdrygam się, próbuję stać się maleńka. Czy oni mówią o nas? Słyszę, jak się śmieją. Rozmawiają zupełnie normalnie i śmieją się. A potem znów. - Dzieci! Moje dzieci! One wszystkie nie żyją - woła Halina i wybucha płaczem. Dlaczego mówią coś takiego? Przecież tu nie ma Niemców. Kto miałby je zabić? Wychodzę zza kanapy i biegnę do Manueli, chwytam ją kurczowo za rękę, trzymam mocno. Manuela natychmiast rozumie, co się ze mną dzieje. Klęka przede mną i patrzy mi w oczy. - To tylko gra - mówi - nie musisz się bać. To teatr! Gra? Czy zabijanie jest grą? - To jest szkoła aktorska - tłumaczy mi później. - Moi przyjaciele i ja chcemy zostać aktorami. Gramy historie z tych grubych książek, które czasem sobie oglądasz. Mickiewicz, Szekspir... Ale nie wolno ci nigdy nikomu o tym powiedzieć. Inaczej wszyscy pójdziemy do więzienia. To jest surowo zabronione. To mnie wcale nie dziwi, wiem, co znaczy ZABRONIONE. Wszystko, co robimy, jest zabronione, jest niebezpieczne. Zawsze. - Czy mogę zagrać z wami? - piszczę z tęsknotą. Nie odpowiada. Zamiast tego idzie do swego pokoju i przynosi gruby album, którego jeszcze nie widziałam. Jest w nim mnóstwo zdjęć, a na nich piękne kobiety z blond włosami w wytwornych sukniach i eleganccy panowie. Wszyscy mają takie zamglone, tęskne spojrzenie... - Greta Garbo - mówi Manuela - Marlena Dietrich, Clark Gable... to są słynni aktorzy. Jej głos jest pełen podziwu. Widzę kobietę z podniesioną do góry spódnicą i długimi nogami. "Il...se...Wer...ner...", czytam powoli. A potem: mała dziewczynka, jak ja. Jaka ona piękna! Ma blond loki i jest ubrana w suknię z mnóstwem falbanek. Kto to jest? Shirley Temple. Jestem jak zaczarowana, nie mogę się dość napatrzyć na tę dziewczynkę. Shirley Temple, powtarzam, Shirley Temple. Tak długo wpatruję się w to zdjęcie, że znam każdy guzik na jej sukience, każdą kokardę przy jej butach. - Ja też chcę zostać aktorką - mówię do Manueli. Moje gardło jest całkiem wyschnięte, moje serce łomocze z wrażenia, ale inaczej niż zazwyczaj, inaczej niż wtedy, gdy się boję. Kiwa głową, nieobecna. .....;,,. ,..-,..... 62 - Może? Kiedy dorośniesz - mówi jakby mimochodem. Dlaczego mówi coś takiego? Ona zdaje się nie wiedzieć, że ja nigdy nie dorosnę. Że któregoś dnia nas zabiorą. Że dzieci są zabijane. Nigdy nie będę dorosła. Zresztą wcale tego nie chcę. Manuela zamyka album. Tak bardzo bym chciała obejrzeć go jeszcze raz, ale ona nie ma już dla mnie czasu. Aby odwrócić moją uwagę, daje mi prezent. - Masz - mówi i wciska mi do ręki fotografię. - Marika Rokk, którą tak bardzo lubisz. Mam aż dwa jej zdjęcia. Przyciskam do siebie fotografię i ze szczęścia brak mi tchu. Aktorzy są wysokimi mężczyznami z błyszczącymi oczami i głośno się śmieją. Wszyscy bardzo mnie lubią. Nazywają mnie "nasza mała przyjaciółka", a ja jestem z tego bardzo dumna. Jeden z nich, Tadeusz, chudy, wysoki, bierze mnie czasami na barana i nosi po pokoju. To jest cudowne, bo wtedy wszystko wygląda zupełnie inaczej, a mnie się zdaje, że potrafię fruwać. Z góry mogę też dojrzeć, że Tadeusz ma maleńką łysinę na głowie i że na kryształowym żyrandolu w salonie leży kurz. - Las się do mnie zbliża, las... - dyszy Halina i pokazuje piec w rogu pokoju. Widzę ten las, jakby był prawdziwy. Widzę niewidzialnych ludzi, z którymi rozmawiają aktorzy. Uwielbiam grę teatralną. Manuela i jej znajomi czytają z grubych ksiąg na głos, wywracają oczami, paradują po pokoju, krzyczą do siebie. - Gdzie twoja chustka, Desdemono?! - piszczę. Wszyscy się śmieją i klaszczą. Mówią, że jestem zdolna. To mnie napawa dumą. Kiedy grają, chodzi im zawsze o to słowo, które jest jak czekolada. Miłość. Być zakochanym. Pytam Manuelę, czy jest zakochana. Śmieje się, a jej policzki pokrywa rumieniec. - Za dużo chcesz wiedzieć, Poziomko! Siedzę w kuchni przy stole. Przede mną talerz. Na nim gruby kawałek brązowej wątróbki. Mówią, że ona poprawia krew. Niena- 63 widzę wątróbki. Nienawidzę krwi. Mama i pani Kiernikowa rozmawiają. Potajemnie się wymykam. W pokoju Dudka nie ma nikogo. Wchodzę ostrożnie do środka, chcę wleźć pod łóżko. Ale tam nie ma miejsca. Pod łóżkiem leży coś twardego, metalowego; to broń. Znam ją dobrze, mają ją zawsze mężczyźni w oficerkach. Pod tym łóżkiem są też takie małe, okrągłe, świecące przedmioty, jakich jeszcze nigdy nie widziałam. Fajnie się je toczy. Słyszę krzyk. Podskakuję. W drzwiach stoi pani Kiernikowa. Jeszcze jej takiej nie widziałam. Blada z przerażenia i z wściekłości. To, co zrobiłam, było bardzo, bardzo złe, mówią dorośli. Nawet Manuela się na mnie gniewa. Bo teraz wiem zbyt wiele. - Jutro rano opuścicie to mieszkanie - krzyczy pani Kiernikowa, a moja mama ma znów bardzo wąskie, blade usta. Miałyśmy odejść, ale do tego nie doszło. Bo tej nocy znów przyszli panowie ze złotymi guzikami i w błyszczących oficerkach. AUFMACHEN! KONTROLLE! KENNKARTEN! LOS! SCHNELL! A UFSTEHEN!2 Już z daleka słyszę ich wrzask i zagrzebuję się pod kołdrą. Tak dobrze to wszystko znam: twardy odgłos oficerek na schodach, trzaskające drzwi, walące pięści, łakome węszenie psów przy drzwiach, ochrypłe rozkazy gestapowców. Teraz są na korytarzu. Przeszukują wszystko po kolei: kuchnię, salon, pokój Manueli, pokój Dudka. Zbliżają się do pokoju babci, zbliżają się do naszego łóżka. Pani Kiernikowa wielokrotnie nam powtarzała, że gdyby przyszła kontrola, mamy udawać, że śpimy. Nie ruszam się pod kołdrą. Jak w getcie, słyszę bicie serca mamy, czuję jej strach, jej sztywne ciało. Słyszę, że babcia udaje ciche chrapanie. Otwierają na oścież drzwi i zapalają światło. Mrugam zaspana, a przy tym jestem całkowicie rozbudzona. Otwierać! Kontrola! Dokumenty! No już! Szybko! Wstawać! 64 — Moja chora mama i moja kuzynka z Rzeszowa ze swą córeczką - tłumaczy pani Kiernikowa stłumionym głosem - Teofila Ligocka. — Kennkarten! - warczy pan w oficerkach. Mama siada, przeciera oczy, zachowuje się tak, jakby przed chwilą spała głębokim snem. Od razu widzę, że nie jest zbyt dobrą aktorką. Z wysiłkiem wyciąga nasze papiery z walizki pod łóżkiem i podaje je człowiekowi w mundurze. Czy oni zauważą, że ręka mamy drży? Może są do tego przyzwyczajeni? Może ich to drażni? Patrzą na nas podejrzliwie. Wyskakuję z łóżka. Klękam i zaczynam się modlić. Tego na wszelki wypadek nauczyła mnie mama, aby nie można było rozpoznać w nas Żydów. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Mario, Matko Boska, módl się za nami... Pospiesznie wymawiam kolejne słowa, plączę się, zaczynam od początku: - Ojcze nasz... Dwaj mężczyźni wahają się. Stoją w,otwartych drzwiach i znów przyglądają mi się badawczo. Jeden z żołnierzy widzi na moim stoliku nocnym zdjęcie Mariki Rokk. Podnosi je dwoma palcami, przygląda mu się dłuższą chwilę, uśmiecha się. W końcu mówi coś do drugiego mężczyzny i wychodzą. - Poziomka dobrze zagrała! - chwali mnie Manuela, dając mi całusa. - Bardzo dobrze! Jest świetną aktorką! Tkwimy przycupnięte na łóżku babci i nadal trzęsiemy się ze strachu. Dorośli naradzają się cicho. Siedzę na kolanach Manueli. Możemy zostać, a nawet spać w pokoju Dudka. W tym szerokim łóżku, pod którym leży broń. Dudek musi iść do pokoju babci na kanapkę. Jestem dumna. Kiedy stoimy z naszymi walizkami w pięknym, ogromnym pokoju młodego Kiernika, mówię do mamy, która nie zdaje się wcale zadowolona: 65 - Tu mamy o wiele więcej miejsca! To dzięki temu, że tak dobrze zagrałam! Dotykam kwiatów na kilimie, który wisi na ścianie nad łóżkiem Dudka, rysuję palcem wzdłuż wygiętych linii. Tu śpię o wiele lepiej. Niebieskie lilie mają na mnie uspokajający wpływ, mam wrażenie, że kołyszą mnie do snu. Mama zapina płaszcz. Jesteśmy same w mieszkaniu, jest z nami tylko babcia, która jeszcze śpi. Biegnę i przynoszę mój płaszczyk, chcę spakować walizkę, wrzucam do niej szybko zdjęcie Mariki Rokk. - Nie - mówi mama. jej głos nieco drży. :: Patrzę na nią zdziwiona. - Ty zostajesz w domu - tłumaczy mi głuchym głosem. - Z bab- cią Izdebską. Muszę coś załatwić. Zaraz wrócę. Ogarnia mnie panika. Chwytam ją za nogi. — Idę z tobą! - łkam. - Chcę umrzeć razem z tobą! Mama próbuje uwolnić nogi z mego uchwytu. — Niemożliwe - mówi surowo. - To zbyt niebezpieczne. — Mamo, proszę! - jęczę, rzężę, błagam ją, wiszę na niej jak rzep. jeśli pójdzie sama, nigdy więcej jej nie zobaczę. — No dobrze - wzdycha, kiedy widzi, że się mnie nie pozbędzie. - Ale tylko ten jeden raz, słyszysz? I nie wolno ci się odezwać ani słowem, rozumiesz? Zostaw walizkę. Wyciera mi nos, a ja pokrywam jej twarz pocałunkami. Wiem, że właściwie jest zadowolona z tego, że idę razem z nią. I ona też o tym wie. Dzwoni dzwonek u drzwi. Wchodzimy do salonu fryzjerskiego. ; jeszcze nigdy nie widziałam niczego podobnego. Całe pomieszczenie jest pełne luster i pachnie kwiatami. Na podłodze leżą obcięte włosy. Na wysokim krześle siedzi jakiś pan z pianą na twarzy. 66 Pod szyją ma zawiązaną wielką chustkę. Tę pianę zeskrobuje z niego długim, srebrnym nożem chudy mężczyzna z żółtawą skórą. Na innym krześle siedzi pani z blond włosami i czyta gazetę. Ma na głowie mnóstwo złocistych loków i tak czerwone usta jak Manuela, kiedy używa szminki. Na podłodze u jej stóp leży jasny krąg włosów, podobnych do świecącego słońca. Żółtawy mężczyzna odwraca się do mojej mamy. — Pani sobie życzy? — Chciałabym zapłacić rachunek za trwałą ondulację - mówi mama cicho. Mężczyzna wzdryga się. - Pan wybaczy na chwilę - zwraca się do pana na krześle i odkłada srebrny nóż do miseczki. Potem idzie z mamą za zasłonę do pokoju na zapleczu. Jestem tak zafascynowana tymi wszystkimi interesującymi rzeczami, które można tu zobaczyć, że stoję jak zaklęta. Są tu kolorowe buteleczki i grzebienie, tajemnicze słoiczki i miseczki na półkach, a przy ścianie wielki aparat, który wygląda jak srebrzysty kapelusz... Nagle blondynka spogląda znad swojej gazety i dostrzega mnie w lustrze. Uśmiecha się do mnie swymi czerwonymi ustami. Odpowiadam jej uśmiechem. Ta pani jest taka piękna, taka jasna i taka miła. Coś mnie do niej ciągnie. Jest to uczucie tak silne, że O wszystkim zapominam. Biegnę do niej i wdrapuję się jej na kolana. Jest nieco zaskoczona moją poufałością. - Hopla! - mówi przyjaźnie - a któż to siedzi na moich kolanach? Jak ci na imię malutka? Otwieram usta, by jej odpowiedzieć, ale wtedy przypominam sobie, że nie wolno mi się odezwać ani słowem. Zamykam buzię I milczę. - Zapomniałaś, jak ci na imię? - pyta pani i się śmieje. W tym momencie zza zasłony wynurza się mama, a za nią żółtawy mężczyzna. Oboje wpatrują się w moje odbicie w lustrze. 67 W oczach mamy rozpoznaję przerażenie i od razu wiem, że zrobiłam coś złego. - Jak ma na imię ta maleńka? - zwraca się blondynka do mojej mamy. Mama szuka słów. - Ech... Roma... - wykrztusza z siebie. - Roma, chodź tu, proszę, musimy już iść! Nie sposób nie dosłyszeć w jej głosie groźby. Gwałtownie schodzę z kolan blond pani i biegnę do mamy, a ona chwyta mnie mocno za rękę. -A więc do następnego razu - mówi mama do żółtawego mężczyzny, który znów nożem zeskrobuje pianę z pana w fotelu. Kiwa głową. - Do widzenia, Roma! - woła za mną blondynka. Nie mam odwagi się odwrócić. Kiedy opuszczamy zakład fryzjerski, znów dzwoni dzwonek u drzwi. - To była Niemka - mówi mama do Manueli - jestem pewna, że to była Niemka. Nadal jeszcze jest na mnie zła. Teraz znów mówią o tym, co dziecko wie, a czego nie wie, co może powiedzieć, gdy mu się zada pytanie... Dla wszystkich stanowię problem, jestem dla wszystkich zagrożeniem. W poczuciu winy wlepiam wzrok w leżącą przede mną na stole gazetę, w którą były zawinięte jarzyny, czyszczone właśnie przez mamę nad zlewem. Znam już kilka liter. Manuela mnie ich nauczyła. Udaję, że czytam, po to, by nie musieć przysłuchiwać się rozmowie. Manuela zauważa mój zacięty wyraz twarzy i siada koło mnie. - Co czytasz, Poziomko? - pyta, aby dodać mi odwagi. - Ogłoszenia drobne w "Gońcu Krakowskim" ? Przecież tej gazety nie czyta żaden porządny Polak. Ją wydają Niemcy! Uważasz, że to ciekawe ? Kiwam w milczeniu głową z oczami wlepionymi w gazetę. Manuela siada koło mnie i przytula do siebie. - Mam ci poczytać? - pyta przyjaźnie. «$ 68 Znów kiwam głową. Najważniejsze, żeby przestały o mnie mówić. - OGŁOSZENIA - zaczyna Manuela. Potrafi cudownie czytać na głos. Kiedy czyta, wszystko staje się natychmiast żywe, nawet najnudniejsze sprawy brzmią jak jakaś historia. To dlatego, że ona jest aktorką. Płaszczyk dziewczęcy (5 lat), czarna sukienka dla szczupłej pani, tanio sprzedam. Karmelicka 54 - To byłoby już dla ciebie chyba za małe, prawda, Poziomko? - zwraca się do mnie Manuela, zanim zacznie czytać dalej. Kennkarta nr 3792 na nazwisko Helena Marel została ukradziona dnia 11.10.43 Obrączki ślubne, kolczyki, kanapa, łóżeczko dziecinne do sprzedania. Rajska 4 Piękne prezenty na Boże Narodzenie: używane zegarki, biżuteria, srebro, najtaniej do sprzedania. Szewska 7/1 Mama wzdycha. Maszyna do szycia Singera, stan dobry, do sprzedania. Plac Adolfa Hitlera 38 Moja babcia... Brylanty. Skup-sprzedaż. Solidność. Kraków, Dietla 15 * Chrześcijański antykwariat kupuje i sprzedaje. Patefony, futra, dywany, buty, koce. Płacimy najwyższe ceny. Łobzowska 103 Ukradziono Kennkartę wydaną przez Posterunek w Krakowie na nazwisko A. Konieczna - Czy nasze kenkarty też są kradzione? - pytam. Manuela szybko czyta dalej. 69 Stare obrazy, skup, sprzedaż. Darmowa wycena. Salon malarstwa, Kraków, Łobzowska 59 Futra, kołnierze z lisa, płaszcze - wezmę w komis. Stradom 6 Singera maszyna do szycia, z pokrywą, futro damskie mały rozmiar, Smoleńsk 39 Kołdra puchowa, w dobrym stanie. Skup. Ulica Główna 10 Nadzwyczajny psycholog, jasnowidz i grafolog zna przyszłość i losy zaginionych osób. Do koperty proszę włożyć dokładną datę urodzenia i 20 złotych. Przesyłać na adres redakcji. Manuela chrząka, potem czyta dalej. . , Farbowanie włosów, ondulacja. Najlepsza obsługa. Firma Sława, Kraków Dobra dziewczyna, umiejętność gotowania, dobra znajomość niemieckiego, do eleganckiego domu poszukiwana. Aleja Trzech Wieszczów 12/6 Dziury w używanej odzieży usuwam bez śladu. Pracownia. Kraków, Starowiślna 43 Aryjskiego pochodzenia dowody przeprowadza, metryki wydobywa (ze wszystkich krajów) heraldyk (Sippenforscher). Kraków, Retoryka 17/4, Wiedeń, Turkenstr. Nocleg. Czysto, dyskretnie. Jana 30/4 Tanio sprzedam: używaną odzież, pościel, dywany i inne piękne rzeczy. Kraków, Karmelicka 80 (sklep) - Już ja sobie wyobrażam, skąd oni mają te rzeczy... - Mama wyciera ręce i siada koło nas. Nocleg dla inteligentnych osób. Kraków, Radziwiłłowska 14/2 Nocleg dla przejezdnych. Sebastiana 34/4 Okolicznościowo sprzedam: używaną bieliznę, spodnie męskie, garnitur, futro, przybory podróżne dla pana, lakierki. Dietla 19 70 Chrześcijański antykwariat szuka pilnie świeczników włoskich, srebrnych tac, luksusowej pościeli, obrusów, pierzyn. Łobzowska 103 Dwutygodniowe niemowlę płci żeńskiej do oddania. Zgłoszenia pod numerem 6248 Manuela nabiera głęboko powietrza i czyta dalej. .; Wszy i inne pasożyty usuwam radykalnie. Firma dezynfekująca AZOT. Kraków, Krakowska 27 Restauracja " Stary Kraków " szuka personelu mówiącego po niemiecku Płyty z niemiecką muzyką lekty. i klasyczną sprzedam. Marka 18 Na prezenty mikołajowe polecamy: srebrne papierośnice, cukiernice, łyżeczki, kryształowe kieliszki i inne. Kraków, Sławkowska 26 Nauka niemieckiego w trzy miesiące. Kraków, Długa 30/1 Futerko z kapturem dla małej dziewczynki, dobry stan. Okazyjnie. Sienna 1 Mały chłopiec zaginął. Opuścił mieszkanie 17 września. Ma 12 lat. Blondyn, niebieskie oczy. Zgłoszenia na adres redakcji Niemiecki Wehrmacht poszukuje ochotników do służby pomocniczej. Zgłoszenia Bocklinstr. 19 Singera maszyna do szycia... . - I tak dalej, i tak dalej... Głos Manueli brzmi gniewnie. Zgniata gazetę i wrzuca ją do pieca. Pierwszy raz widzę Manuelę wściekłą i jestem tym przestraszona. To pewnie moja wina. Mama wstaje i dalej czyści jarzyny. Dobrze się stało, że Manuela przeczytała nam te drobne ogłoszenia. Zrozumiałam to kilka dni później, kiedy pani Kiernikowa znów nas wyrzuciła za drzwi. 71 - W ostatnich czasach były wzmożone kontrole - powiedziała. - A przecież kwatera gestapo jest tuż za rogiem. Musicie iść! Zabrałyśmy nasze walizki i poszłyśmy. Rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie na piękny kilim w kwiaty nad łóżkiem Dudka. Jakby to było pięknie, gdyby to był nasz dom, myślę! A zaraz potem stoimy już na ulicy. Dokąd? Mama zastanawia się gorączkowo. Wieje lodowaty wiatr, znów nastała zima. Kałuże pomiędzy płytami chodnika zamarzły. Jest zbyt zimno, by mieszkać w domku w ogródkach działkowych. I wtedy mama przypomina sobie ogłoszenia: - "Nocleg dla inteligentnych osób... Radziwiłłowska 14/2" - mruczy i bierze mnie za rękę. Ulica z ogłoszenia leży w brudnej, podupadłej części krakowskiego przedmieścia, dom numer 14 nie wygląda zachęcająco. Szary tynk odpada od niskiej fasady, okna są ciemne od brudu. Chudy kot siedzi na progu i wpatruje się w nas wrogo. Dzwonimy. Do drzwi powoli zbliżają się szurające kroki. Otwiera nam gruba kobieta. Jej twarz jest czerwona i opuchnięta, włosy wiszą w strąkach. Ma na sobie brudny szlafrok w paski. - Niczego nie kupujemy. Jej głos jest opryskliwy i nieprzyjemny. Mama mruczy coś na temat ogłoszenia, noclegu i inteligentnych osób. - Proszę wejść. Stoimy w ciemnym, wąskim korytarzu, który zapchany jest szafami i komodami. Śmierdzi węglem i kotami. — Tędy - kobieta szura przed nami, zatrzymuje się przy jakichś drzwiach. — Najpierw płacić - mówi do mamy i patrzy na nas tak wrogo jak jej kot. Mama grzebie w torebce, wyciąga kilka banknotów. Kobieta rzuca się na nie jak tłusta ropucha na muchę. Otwiera drzwi. 72 W pokoju jest prawie całkiem ciemno, zasłony są zaciągnięte. Jedną ze ścian niemal w całości zajmuje ciężkie, rzeźbione łoże małżeńskie, na którym piętrzy się brudna pościel, przy innej ścianie stoi kanapa. Resztę przestrzeni wypełniają co najmniej cztery szafy. - Możecie wziąć to łóżko - mówi kobieta do mamy i brzmi to właściwie jak obelga. Zatrzaskuje za nami drzwi. - Cisza! - odzywa się w ciemnościach jakiś zrzędny głos. Dochodzi nas od strony kanapy. Dopiero teraz widzę, że nie jesteśmy w pokoju same: na kanapie leży nieforemna postać i śpi - albo przynajmniej chce spać. Wchodzimy dalej i odstawiamy walizki, mama przeprasza grzecznie za hałas. Postać odwróciła się do nas grubym tyłkiem, teraz jednak prostuje się, by na nas spojrzeć. Jestem zdumiona. Ta obca kobieta ma dwa kolory włosów, ciemne i siwe, przedzielone w połowie głowy. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego. Chętnie bym ją spytała, jak to się stało, ale ona patrzy na mnie spod swych czarnych, grubych brwi z taką złością, że głos zamiera mi w gardle. — Dziecko - wzdycha - tego jeszcze brakowało. Mama wydaje z siebie cichy okrzyk zdumienia. — Pani profesor! - woła - co pani tu robi? Chyba się znają, zaczynają cichą, terkotliwą rozmowę, z której jestem wykluczona. Siadam na brzegu łóżka i rozbieram się. Jestem strasznie zmęczona. - Idź już spać, Roma - mówi mama przez ramię - zaraz do ciebie przyjdę. Włażę pod brudną kołdrę. Brzydzę się materaca, pachnie podobnie jak powietrze na korytarzu. Brzydzę się tego pokoju, tej pani profesor i tego mieszkania. Myślę o Marice Rokk: Ich mochte sogerne... Ich weiss nur nicht, was... - ',,, 73 Zaraz potem zasypiam. Budzi mnie głośny łomot do drzwi wejściowych. Niemcy!, myślę i podskakuję w łóżku. Ale to nie mogą być Niemcy. Mężczyzna przed domem nie wrzeszczy, tylko żebrze i błaga. - Wpuść mnie z powrotem, Zosiu, moje złotko! No, wpuść- że swego męża! Nie możesz mi przecież brać za złe tej jednej małej wódeczki... no już, otwieraj gołąbeczko! Jest godzina policyjna... Ale najwyraźniej Zosia nawet o tym nie myśli. - Nie bądź histerią, skarbeczku! - łka męski głos. - Jesteś prawdziwą histerią. Zosiu, ty histerio, otwórz! Łomot staje się słabszy, w końcu milknie. Znów jest spokojnie. - Śpij teraz - szepcze mama w ciemnościach. Leży koło mnie pod ciężkim, śmierdzącym kocem. Czy to łóżko należy do mężczyzny, którego ta gruba pani nie wpuściła do domu? Na myśl o tym przenika mnie dreszcz. Ale moje powieki są ciężkie i znów zasypiam. Jednak nie na długo. Nagle czuję dziwne łaskotanie na ciele, kłucie i pełzanie. Przerażona odrzucam kołdrę i szukam kontaktu, by zapalić światło. -Mama!!! - Co się tu znów dzieje - słyszę niegrzeczny głos pani profesor. Mama znajduje kontakt, zapala lampkę nocną. Podnoszę do góry moją koszulkę, by zobaczyć, co mnie tak swędzi. - Gewalt geschribenl - woła mama z przerażeniem i zakrywa twarz dłońmi. To było po żydowsku i oznacza coś strasznego. Patrzę po sobie. Przez moje ciało przebiega czarna ulica. Nic nie rozumiem, przyglądam jej się bliżej. Teraz widzę, że ta czarna ulica pokrywająca moje ciało porusza się. Składa się z wielu pojedynczych czarnych 74 punkcików, małych istotek, które po mnie pełzają i łażą. Chcę je strząsnąć, ale one się mocno trzymają... -Mamo!!! - Już dobrze dziecinko, bądź cicho, pomogę ci... zaraz je zdejmę, one się mocno wpiły... nie bój się... Mama pochyla się nade mną blada z obrzydzenia, w gwałtownym pośpiechu, jak gołąb, który wydziobuje okruchy, szybko i celnie odrywa swymi ostrymi paznokciami pluskwy z mojego ciała, a następnie rozgniata je butem na podłodze. To jest milcząca, zacięta walka, przerywana jedynie gburowatymi odzywkami pani profesor, która skarży się na moje jęki bólu i na zapalone światło. Wreszcie we wczesnych godzinach porannych mama skończyła. Całe moje ciało jest czerwone i spuchnięte. Nie mamy odwagi zgasić światła, bo pluskwy pojawiają się w ciemnościach. Pani profesor znów zasnęła. Leżymy z mamą cichutko koło siebie, cienki strumień szarego, porannego światła pada na nasze umęczone twarze. Nie ma co teraz myśleć o spaniu. — Opowiedz mi dalej o miłości - szepczę. Mama wzdycha. — To było tak dawno temu - mruczy pod nosem. Mama Tosi wkrótce zauważyła, że jej córka ma jakąś tajemnicę, że nadzwyczaj często spaceruje sama po ogrodzie, a przy stole nie tyka nawet swego ulubionego strudla z jabłkami i rodzynkami, a jednak uznała, że mądrzej będzie na razie nic na ten temat nie mówić i poczekać. W końcu tak samo postąpiła też jej własna matka, wtedy gdy przed wieloma laty zapoznała swą szesnastoletnią córkę Annę z młodym Jakubem Abrahamerem, którego rodzina wybrała dla niej starannie. Miłość - o tym Anna była od tamtego czasu przekonana - była raczej sprawą praktyczną. Rosła z upływem lat jak drzewka śliwkowe w ogrodzie, wymagała od czasu do czasu troski, wydawała od czasu do czasu owoce, ale nie było żadnego powodu, by na jej temat tracić zbyt wiele słów. 75 TajemnicaTosi wyjaśniła się wcześniej, niż można się było tego spodziewać, ponieważ dziewczyna, która miała już dość zabawy w chowanego, postanowiła odważnie zaprosić do domu swego ubóstwianego chłopca. - A poza tym, przyjdzie też do mnie na herbatkę tańcującą Dawid Liebling - rzuciła po kolacji przez ramię i szybko pobiegła schodami w górę do swego pokoju, by nie musieć patrzeć na reakcję rodziców. Jakub Abrahamer wyjął z ust cygaro i spojrzał pytająco na żonę. Anna skinęła głową. - Wszystko na to wygląda - westchnęła. - Pozostaje jednak dla mnie zagadką, skąd ona wzięła tego Dawida Lieblinga. Mogę mieć jedynie nadzieję, że pochodzi z przyzwoitej rodziny... ale to się przecież niedługo okaże. W sobotę Dawid zjawił się na herbatce tańcującej punktualnie o piątej. Miał świeżo wykrochmaloną, białą koszulę i nowiuteńki słomkowy kapelusz. Dla Anny Abrahamer przyniósł bukiet kwiatów. Był uprzejmy i szarmancki, a panią domu pocałował w rękę. Ale na nic się to wszystko nie zdało. - On pochodzi z niemożliwej rodziny! - tłumaczyła Anna swej córce, kiedy ostatni goście opuścili dom. - Wykluczone, Teofila, byś miała za niego wyjść za mąż! Tosia wybuchnęła płaczem. Nie żeby jej się Dawid już oświadczył; rozczarowała ją reakcja rodziców. Nazwali ją Teofila jak siostry zakonne w szkole - jakby była obcą osobą. Nie mieli pojęcia \ o świecie uczuć swej córki i nie mieli pojęcia o miłości. Byli tępi i pozbawieni serca. Ale ona, Tosia, jeszcze im pokaże! Od tego dnia przestała jeść. Siedziała w milczeniu przy stole i nie tykała swego talerza. Traciła na wadze, była coraz chud- sza i miała coraz większe cienie pod oczyma, w których płonął opór. ': - Zjedz coś wreszcie! - zaklinała Anna swą najstarszą córkę. - Trzeba jeść, aby żyć! 76 Ale Tosia nawet o tym nie myślała. Jeśli nie mogła mieć Dawida, nie chciała żyć. Pomimo swego pochodzenia Dawid przychodził teraz każdej niedzieli w odwiedziny. Jego maniery były bez zarzutu, a jego koszule zawsze świeżo wyprasowane. Kształcił się, założył firmę budowlaną i poprosił Jakuba Abrahamera o rękę Tosi. Jakub Abrahamer zamknął z rozwagą drzwi do salonu, poczęstował Dawida kieliszkiem śliwowicy i cygarem. Nawet Sabina, która miała wprawę w takich sprawach, nie była w stanie dowiedzieć się przez dziurkę od klucza czegoś istotnego. Jej jedyną zdobyczą było kilka strzępów zdań, które udało jej się z trudnością usłyszeć. - Mówią o tobie - powiedziała z naciskiem do Tosi, która i tak to podejrzewała i blada z przejęcia siedziała w swoim pokoju przy biurku nad podręcznikami szkolnymi. Kiedy po dobrej godzinie drzwi do salonu zostały otwarte, Jakub Abrahamer i Dawid Liebling zawarli już układ. Jak to było dawniej rzeczywiście w zwyczaju u rodzin żydowskich, Dawid będzie musiał czekać siedem lat na swoją Tosię i w tym czasie zatroszczy się o to, by stworzyć swej przyszłej rodzinie solidne podstawy materialne. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Kiedy Dawid włożył kapelusz i wyszedł, Tosia zakradła się do kuchni i wepchnęła sobie do ust wielki kawał jabłkowego strudla... — I rzeczywiście czekaliście siedem lat? - pytam wstrząśnięta, chociaż pod tym pojęciem czasu nie umiem sobie wyobrazić nic konkretnego. W każdym razie wydaje się to długo. — Tak- mówi mama cicho, a przez jej twarz przebiega uśmiech. - Kiedy się w końcu pobraliśmy, miałam dwadzieścia trzy lata, zdałam maturę i zdobyłam wykształcenie zawodowe. — Wykształcenie zawodowe? -W ogóle nie wiedziałam o tym, że mama miała jakiś zawód. — Właściwie to chciałam zostać lekarką - mówi nieco smutna - ale Dawid nie zgadzał się na to, by jego żona pracowała. Chcieli- 77 śmy mieć dzieci, wiesz. Najmniej piątkę... poszłam do szkoły sclawtarek. Tam się uczy pisania listów na maszynie i stenografii. Uważam, że pisanie listów brzmi nudno. Bycie aktorką jest o wiele ciekawszym zajęciem. Ale to z tymi dziećmi daje mi do myślenia. Bardzo chciałabym mieć rodzeństwo. Zawsze jestem taka samotna. .-.. - Tak bym chciała mieć małą siostrzyczkę! - wybucham. Mama głaszcze mnie po głowie i cicho wstaje z łóżka. - To samo powtarzałam zawsze mojej mamie, kiedy byłam mała - wzdycha - a co się potem wydarzyło, opowiem ci kiedy indziej. Teraz powinnyśmy się stąd wreszcie ruszyć i zdobyć coś do jedzenia... Na palcach opuszczamy ciemny pokój. Słyszę jeszcze dochodzące mnie z kanapy rytmiczne chrapanie pani profesor. A potem znów stoimy na ulicy. ! W nocy spadł śnieg. Przed nami rozpościera się biały, nietknięty, błyszczący świat. Kontrast pomiędzy czystością tego śniegu a koszmarem minionej nocy sprawia niemal fizyczny ból. Zamykam oczy i głęboko nabieram tchu. Zimne, czyste powietrze przyjemnie wypełnia moje płuca. Idziemy do piekarni i kupujemy dwa kawałki ciasta. W niewielkim parku mama strzepuje śnieg z ławki, odstawiamy nasze walizki, siadamy i jemy śniadanie. Wszystko wokół nas jest takie piękne i przyjazne. Tęsknie obserwuję kilkoro dzieci idących do szkoły, które obrzucają się kulkami śnieżnymi i się śmieją. Mają kolorowe czapki, niosą tornistry na plecach i są tylko trochę starsze ode mnie. Jak chętnie byłabym jedną z nich, wygłupiała się na śniegu i głośno krzyczała, kiedy kula śnieżna uderzy mnie w głowę! Mama wyrywa mnie z marzeń. , .;,' - Jedz - mówi surowo. Zastanawia się nad tym, dokąd mamy iść. Potrafię niemal czy- tać w jej myślach. ;;.' - Z powrotem do Manueli - mówię bez wahania. 78 Mama kiwa głową. Cóż nam innego pozostaje? Nie mamy domu, tylko kryjówkę, w której nieustannie narażamy naszych gospodarzy na śmiertelne niebezpieczeństwo... : Ale może mimo to znów nas przyjmą? Powinnyśmy przynajmniej spróbować. Miałyśmy szczęście. Przyjęły nas! Podczas gdy mama opowiada Manueli w kuchni o naszej nocy z pluskwami, ja stoję w salonie przy oknie i patrzę na tańczące płatki śniegu. Myślę o Marice Rokk, która tak bardzo by chciała, ale nie wie, co. A ja nagle wiem, czego chcę. Chcę robić kule ze śniegu. Po cichutku otwieram okno. Na zewnątrz, na parapecie leży gruby, miękki puch podobny do cukru pudru, którym mama posypuje pączki. Chwytam go. Jest miękki i zimny i topi się w moich gorących palcach. Liżę go. Właściwie miałam nadzieję, że śnieg będzie smakował jak cukier, ale smakuje niczym. Zaczynam lepić malutkie, bielutkie kulki. Jedna, dwie, wiele. Jestem tym tak bardzo zajęta, że nie zauważam, kiedy za moimi plecami wchodzi do pokoju pani Kiernikowa. - Ty niedobre dziecko! Patrz teraz na to świństwo na parkiecie! Wszystko jest mokre i pełne śniegu! A do tego jeszcze jest lodowato zimno! Przez to otwarte okno dopadnie cię śmierć. Znów będziesz chora! Jej słowa uderzają we mnie jak grad. Próbuję stać się niewidzialna. A może już tego nie umiem? Zastanawiam się, czy powinnam się szybko schować za kanapę, ale wtedy do pokoju wchodzi babcia. Jest jak zawsze w koszuli nocnej, na ramiona zarzuciła zrobioną na szydełku chustę i wygląda na bardzo złą. Dziwnym trafem nie jest jednak zła na mnie, tylko na panią Kiernikową. - Zamknij okno, Heleno, i nie urządzaj tu takiego cyrku! - atakuje swoją córkę, a ja mam poczucie, że pani Kiernikowa też by się chętnie stała niewidzialna i schowała za kanapą. - To biedne dziecko jest zupełnie przerażone! - kontynuuje babcia swe kazanie. - Chciałabym raz się dowiedzieć, jak można wpadać w taką złość z po- 79 wodu tej odrobiny wody! Roma, wytrzyj teraz podłogę i na tym kończymy sprawę. Powinnaś lepiej oszczędzać swoje nerwy, Heleno. W dzisiejszych czasach są gorsze rzeczy niż kałuża na podłodze! Z tymi słowami wychodzi z podniesioną głową z pokoju. Pani Kiernikowa zamyka okno, mruczy pod nosem coś nieprzyjaznego i oddala się. Przynoszę z kuchni wiadro i szmatę do podłogi. Wycieram wodę. Bawię się przy tym, że jestem Kopciuszkiem, a pani Kiernikowa jest moją złą macochą. Wprawia mnie to w zachwycające poczucie wyższości. A poza tym wiem wreszcie, jak się robi kulki ze śniegu. Od kilku dni pani Kiernikowa, mama i Manuela pieką ciasta, w mieszkaniu pachnie cynamonem i goździkami. Aktorzy przynieśli Manueli malutkie paczuszki, a Tadeusz miał nawet dużą paczkę dla mnie. Nie wolno mi jej jednak jeszcze otworzyć. Nie wolno mi też wchodzić do salonu, bo tam stoi drzewko. Prawdziwe drzewko. Widziałam dokładnie, jak Dudek przytaszczył je do domu. Tylko nikt mi nie chce powiedzieć, co to wszystko ma znaczyć. Nawet babcia. - Jest Boże Narodzenie! - mówi z tajemniczym uśmiechem, który sprawia, że wokół jej oczu tworzy się całe mnóstwo zmarszczek, za które ją tak bardzo lubię. Wszyscy są podnieceni i zajęci, tylko nie ja. Nie mam pojęcia, co to jest Boże Narodzenie. Siedzę w kuchni i czytam gazetę. Nauczyłam się tymczasem całkiem nieźle czytać. W końcu mam już pięć lat. W przemożnych walkach narodów, których jesteśmy świadkami, zniknął stary porządek świata. Właśnie tworzy się Nowa Europa. Tego typu zmartwychwstanie jest w naturalny sposób związane z gwałtownymi zmianami, które nie tylko wymagają wiele wysiłku, lecz również wiele ofiar... czasem myślimy, że świat kręci się wokół nas, ale tak nie jest... 80 Wszystko to wydaje mi się niezrozumiałe i nudne, więc kartkuję dalej. "Boże Narodzenie w Krakowie" jest tu napisane. Nasze miasto z wieloma kościołami było od zawsze religijną stolicą Polski, w której wszystkie święta, a zwłaszcza Boże Narodzenie obchodzono szczególnie uroczyście. W Wigilię podawane jest tradycyjne menu: trzy rodzaje zup (rybna, migdałowa z rodzynkami i barszcz z uszkami wypełnionymi grzybowym farszem). Potem są śledzie. Następnie podaje się trzy gatunki ryb: karpie w szarym sosie, sandacz w sosie szafranowym i okoń z sosem jajeczno-oliwnym, a na koniec placuszki z makiem i miodem... Stół zostaje nakryty śnieżnobiałym obrusem, pod obrus kładzie się tradycyjnie siano. W zamożnych domach podawanych jest dwanaście potraw... - Co będzie dziś na kolację? - chcę się dowiedzieć od Manueli. Patrzy na mnie zaskoczona. - Ty chcesz wiedzieć, Poziomko, co będzie dziś do jedzenia? - pyta zdumiona. - To coś całkiem nowego! A potem widzi gazetę, która leży przede mną, i zabiera mi ją. - Mówiłam ci już, że żaden przyzwoity Polak nie czyta tej niemieckiej szmaty propagandowej! - Przelatuje pobieżnie tekst artykułu. - "Dwanaście potraw..." - mruczy pod nosem. -Tak jakby ludzie podczas wojny mieli cokolwiek do jedzenia... Gniecie gazetę i wrzuca ją do pieca. - U nas będzie dziś coś bardzo, bardzo dobrego! - tłumaczy mi potem przyjaźnie. - Udało nam się zdobyć prawdziwego karpia. Ryba na pewno będzie ci bardzo smakować. Wzdycham ukradkiem. Jeśli dorośli mówią coś takiego, mogę być prawie pewna, że mi nie będzie smakować. Najpierw muszę czekać w kuchni. Mam wrażenie, że już dłużej nie wytrzymam ze zdenerwowania. W końcu Manuela bierze mnie za rękę i prowadzi do salonu. A tam stoi świecące się drzewko. Sięga sufitu, do jego gałęzi przyczepione są świeczki. Cały po- 81 kój wypełnia złote światło. Stoimy wokół i śpiewamy piękne, stare pieśni o małym Jezusku, który nie ma koszulki i musi spać w stajni, a jego mama nie wie, dokąd ma pójść... Oczywiście wszyscy jesteśmy bardzo elegancko ubrani. Babcia specjalnie wstała i włożyła ciemną suknię, tak że ją ledwo rozpoznaję. Manuela ma piękne kokardki we włosach, moja mama ma na sobie bluzkę w kwiatki i nawet pani Kiernikowa wygląda jakoś ładniej w swej koronkowej bluzce i złotej broszce. Ja mam wielką białą kokardę we włosach i nieco przykrótką dla mnie sukienkę. Ostatnio bardzo szybko rosnę. Drzewko bożonarodzeniowe jest najpiękniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałam! Całe się błyszczy i jest udekorowane zrobionymi w domu zabawkami, kolorowymi aniołkami, gwiazdami, rajskimi ptakami, konikami i małymi figurkami z drewna, szklanymi paciorkami i bombkami. Pomiędzy tym wszystkim wiszą cukierki zawinięte w kolorowe papierki oraz maleńkie, czerwone jabłuszka. Mogę dotykać tych wszystkich drogocennych zabawek. Jest jak w bajce. A potem siedzimy w salonie, na stole leży biały obrus, a pod nim oczywiście siano. Już nie pamiętam, jak smakowała ryba, ale w Boże Narodzenie wszystko dobrze smakuje! Bo jest tak elegancko i odświętnie. Najpierw rozpakowuję wielką paczkę od Tadeusza. Leży razem z innymi paczkami pod drzewkiem. Podarował mi grubą książkę, która nazywa się Tajemniczy ogród. Manuela obiecuje, że będzie mi ją czytać co wieczór. Od niej dostałam maleńką książeczkę, oprawioną w aksamit. Kiedy ją kartkowałam, zobaczyłam, że ma same puste strony. Ale Manuela mi wytłumaczyła, że to jest pamiętnik. Mogę w nim zapisywać to, na co mam ochotę, ale mogę też prosić innych ludzi, by mi wpisywali jakąś myśl, wiersz lub tylko swe imię. Zaraz do niego wkleiłam zdjęcie Mariki Rokk. Mama uszyła mi ciemnogranatową plisowaną spódniczkę, w której wyglądam tak dorośle, jakbym już szła do szkoły. Od babci 82 też coś dostałam - piękną, zrobioną przez nią na szydełku torebeczkę, podobną do tych, jakie noszą dorosłe kobiety. Taka szczęśliwa jak tego bożonarodzeniowego wieczoru nie byłam, jak mi się zdaje, jeszcze nigdy w życiu. Było niemal tak, jakbym miała własną rodzinę i prawdziwy dom. Mogłam tak długo nie kłaść się spać, jak tylko chciałam, i nikt nie łomotał w nocy do drzwi. Potem mama zmywała z panią Kiernikową naczynia w kuchni. Ja stałam z babcią przy otwartym oknie i wsłuchiwałam się w cichą noc Bożego Narodzenia. Najpierw zabrzmiała tęskna melodia trąbki hejnału z kościoła Mariackiego. A potem zaczęły dzwonić krakowskie dzwony. Dzwony duże i małe, dzwony, których głosy są tak różne: ciemne i jasne, smutne i radosne. Kiedy potem leżymy w łóżku, pytam mamę, czy dawniej też świętowała takie Boże Narodzenie jak to. - Nie, Żydzi nie świętują Bożego Narodzenia. My mamy inne święta. Uważam, że to wielka szkoda. — Ale czy przynajmniej dostawaliście prezenty? - chcę wiedzieć. Przez chwilę mama śmieje się w ciemnościach. — Ależ oczywiście - mówi - kiedy byłam mała, dostawaliśmy cudowne podarunki... na każde urodziny było coś ze złota, pierścionek, łańcuszek, malutka broszka... i tata zawsze nam coś przywoził, kiedy wracał salonką z podróży do Wiednia. Raz dostałam od niego kulę ze szkła. Można nią było potrząsać, a wtedy na niewielką wieś z kościołem padały malusieńkie płatki śniegu... a raz podarował mi pozytywkę. To był mój najukochańszy prezent. — Co to jest pozytywka? - pytam. — Moja była w kształcie skrzynki z lśniącego drewna mahoniowego, w której w rytm walca kręciły się w tańcu porcelanowe laleczki - tłumaczy mi rozmarzona. - Laleczki były elegancko ubrane, tancerki miały tiulowe spódniczki, a tancerze ciemne fraki. Można było tę pozytywkę ciągle nakręcać i za każdym razem roz- 83 brzmiewała muzyka, a figurki się kręciły... Ale teraz musisz już naprawdę spać, Romeczko. Przykrywa mnie i całuje. Boże Narodzenie zmęczyło mnie i wkrótce zasypiam. Myślę, że całą noc śniłam o pozytywce, ale pewnie też i o drzewku. Myślałam również o małym Jezusku z piosenki, który nie miał koszulki ani swojego domu. Co też się mogło stać z nim i z jego mamą...? Przyglądam się życiu na dworze, w którym nie mam prawa brać udziału. Stoję w pokoju Manueli za białymi, koronkowymi firankami i wyglądam przez okno. Coraz częściej tu tkwię. Znam każdą rysę w murze, każdą dziurę w dachu i każdą płytę chodnika po przeciwnej stronie. Już dawno policzyłam wieże kościołów. Wokół latają gołębie i siadają na dachu domu naprzeciwko. Nienawidzę gołębi. Od ich gruchania zawsze robi mi się niedobrze. Po szarym niebie płyną ciemne strzępy chmur, ponad dachami i wieżami miasta zapada powoli zmierzch. Ludzie jak szczury wskakują do swych domów, ulica robi się pusta, jakby ją kto wymiótł. Zaraz będzie szósta. Od szóstej obowiązuje godzina policyjna. Każdy dobrze o tym wie, że jeśli zostanie na ulicy, to go zastrzelą. Gdy ktoś nie zdąży na czas do domu, nocuje u przyjaciół lub puka do drzwi obcych ludzi. Tadeusz i inni aktorzy też już spali u nas na podłodze w salonie, kiedy raz zbyt długo grali swoje sztuki. Bardzo mi się to podobało. Tadeusz do późnej nocy opowiadał mi bajki... Zalega groźna cisza. Na rogu odkryłam dwa milczące cienie w mundurach. Właśnie kiedy chcę się odwrócić, by iść do kuchni, widzę dwóch dużych chłopców, biegnących szybko przez ulicę. Pierwszy znika w bramie wejściowej, drugi biegnie dalej. Jeden z mundurowych patrzy na zegarek i wyciąga pistolet. Uderza kościelny dzwon. Strzał zlewa się z jego dźwiękiem. Chłopak upada na ziemię. Obaj mundurowi dalej rozmawiają, jakby się nic nie stało. 85 Za moimi plecami stanęła mama. - Ci bandyci - mówi cicho. Potem, zgodnie z przepisami, zaciemnia okno czarnym papierem. Wieczorem Manuela czyta mi nową książkę, którą dostałam od Tadeusza na Boże Narodzenie. Tajemniczy ogród to cudowna historia. Na okładce narysowana jest mała blondyneczka w pięknym ogrodzie. To jestem ja. Kwitną kwiaty, a na ramieniu dziewczynki siedzi kos. Przeczytałyśmy już dwa rozdziały. To wszystko jest strasznie ciekawe i smutne. Ta dziewczynka jest bardzo samotna i nie ma nikogo, z kim mogłaby się bawić. Zawsze myślę o niej, kiedy słyszę, jak na podwórzu hałasują dzieci. Wprawdzie podwórze nie jest ogrodem, ale rośnie tu piękne drzewo. W ostatnim czasie pojawiło się na nim mnóstwo pąków. Czasem ukrywam się teraz na balkonie i patrzę na bawiące się dzieci, które nie widzą mnie z dołu. Niestety jednak widzi mnie moja mama. Łapie mnie za kołnierz i ciągnie za sobą do kuchni. Zamyka drzwi na balkon i przekręca klucz. - Roma! - mówi na pół z wyrzutem, na pół czule. - Ty przecież wiesz, że twoja tu obecność nie może zostać w żadnym razie odkryta! Muszę jej obiecać, że się poprawię. Od dziś wiemy, że mój tata jeszcze żyje. Odwiedziła nas młoda kobieta z blond włosami, która ma na imię Ela. Jest siostrą Marii, a Maria jest żoną wujka Szymona, brata taty. Ela ukrywa się u swego przyjaciela, polskiego inżyniera. Ma polskie papiery i może się wszędzie poruszać swobodnie bez obawy, że zostanie rozpoznana, ponieważ dzięki ufarbowanym włosom i jasnobrązowym oczom ma dobry wygląd i wcale nie przypomina Żydówki. Nie wiem, w jaki sposób zdobyła nasz adres. Kiedy się u nas zjawiła, mama prawie zemdlała! Ela przyniosła nam niewielką pa- 86 czuszkę. Był w niej pierścionek taty. Teraz nagle leży na naszym kuchennym stole, tak jak wtedy w getcie. Patrzę na czerwony kamień, w którym wyryte zostały dwa splecione ze sobą znaki. Umiem już czytać, więc wiem, że te znaki to dwie litery: BL. Przypominam sobie, jak tata powiedział wtedy: "To jest pierścionek Benka", i pamiętam też dobrze, że jego głos był tak głuchy, jakby wydobywał się z głębokiej studni. Nie umiem już sobie przypomnieć jego twarzy. Wiem tylko, że tak jak ja miał ciemne oczy. Ela zostaje u nas tylko chwilę. Mówi, że mój tata dał jej ten pierścionek, kiedy był jeszcze w ekipie budowlanej w Płaszowie. Nie umie nam jednak powiedzieć, gdzie jest teraz. - Skądże ona mogła wiedzieć, że jesteście akurat u nas? - pyta pani Kiernikowa, kiedy Ela już sobie poszła. Zdaje się, że wcale nie jest zadowolona z tego, że mój tata jeszcze żyje. Mama jest jednak tak szczęśliwa, że nie zauważa zmarszczonego czoła pani Kiernikowej. Jej oczy mają wilgotny blask, a ona sama udaje, że jest strasznie zajęta ustawianiem garnków w szafce. Kiedy głośno hałasując, biega tam i z powrotem po kuchni, Manuela pyta w zamyśleniu: - Czy on jest nadal w Płaszowie? Słyszałam, że likwidują ten obóz... Na to pytanie mama nie zna odpowiedzi, więc jeszcze głośniej trzaska garnkami. - Nie mam pojęcia. Ale on żyje! - mówi dzielnie. - Ten pierścionek jest znakiem życia! Nie mogę się opędzić od myśli, że kiedy tata dostał ten pierścionek, Bernard przecież już nie żył. Ale nic nie mówię. Cieszę się, bo wreszcie widzę moją mamę szczęśliwą. - Opowiedz mi jeszcze o tacie i o tobie! - proszę ją później, kiedy ma trochę czasu i siada koło mnie. Przysuwa się nieco bliżej, a kiedy mówi, obraca w palcach pierścionek. 87 - Jak wiesz, twój tata ma trzech braci - zaczyna opowieść. - Ten pierścionek należał do Bernarda, który był średnim dzieckiem. Najstarszy brat nazywa się Mosze. Jest tatą Romka - pamiętasz jeszcze twojego kuzyna Romka? Podał ci butelkę, jak miałaś mniej więcej pół roku... przemycili go przez dziurę w płocie getta, kiedy ciocia Dziunia, kiedy jego mama już nie... Ciekawa jestem, czy on żyje... Wzdycha. Myślę z wysiłkiem. Nie, moje wspomnienie zniknęło. Ale imię Roman słyszałam już dość często - to imię brzmi przecież niemal tak samo jak moje. - No dobrze, potem przyszedł na świat twój tata, potem Bernard, a w końcu Szymon. O pochodzeniu rodziny Lieblingów wiem niewiele, oprócz tego, że zawsze była bardzo biedna. Wiem natomiast, że tata twojej babci Marii miał siedem córek. Za każdym razem, gdy na świecie znów pojawiała się dziewczynka, wpadał we wściekłość, klął, trzaskał drzwiami i upijał się. W końcu los obdarzył go synem, ale ten syn był strasznym nicponiem. Uganiał się za spódniczkami, grał w karty, a potem został oficerem. Mówi się, że raz wywołał skandal, kiedy przegalopował na kasztanowym koniu przez krakowski Rynek. Ojciec i siostry ubóstwiały go ponad życie. Poległ w ostatniej wojnie. Za to wszystkie córki były grzecznymi i dzielnymi żydowskimi kobietami, a twoja babcia Maria była jedną z nich. Moja mama robi krótką przerwę i nalewa sobie herbaty. Wykorzystuję ten czas na zastanowienie. Wszystko to jest bardzo skomplikowane. Dlaczego pradziadek wpadał w złość, gdy na świat przychodziła dziewczynka? I jak to było z tym znanym w mieście łowcą spódniczek? Właśnie chcę o to spytać mamę, ale ona zaczyna mówić dalej. - Maria wyszła bardzo wcześnie za mąż za młodego człowieka, Samuela Lieblinga. Dziadek ciągle zmieniał zawody i nigdy nie odniósł sukcesu. Raz próbował sił jako pozbawiony szczęścia przedstawiciel handlowy, raz prowadził restaurację. Z tego czasu pochodzi pewna historia. Kiedy mianowicie pewnego wieczoru dziadek 88 wrócił z restauracji do domu, położył na stole swoją grubą sakiewkę, wypełnioną całodziennym utargiem i poszedł spać. Twój tata i jego starszy brat zakradli się do pokoju. Opróżnili portfel i z pięknych, kolorowych banknotów złożyli sobie małe okręciki. Po jakimś czasie zaczęli się kłócić i wzajemnie podarli sobie te okręciki. Kiedy pojęli, co zrobili, wrzucili strzępy banknotów do klozetu i spuścili wodę... a dziadek znów nie miał pieniędzy... - Czy bardzo ich ukarano? - pytam z niepokojem. Wybryk taty wydaje mi się przerażający. Mama się uśmiecha. — Znasz przecież swoją babcię! Żadna żydowska matka nigdy nie pozwoli, by ktoś bił jej dzieci! Ale na pewno bardzo nakrzyczała na chłopców. — A dziadek? - pytam. W jakiś sposób jest mi go żal, że nigdy nie miał pieniędzy i zawsze miał pecha. — On niestety bardzo szybko umarł. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat. Babcia Maria była wtedy w ciąży z czwartym dzieckiem. Ciągle na nowo skakała z szafy, by się go pozbyć. Ale na nic się to nie zdało. Znów takie tajemnicze zdanie. Jednak mama nie sprawia wrażenia osoby, która chciałaby dalej opowiadać. Nagle znów wygląda na bardzo smutną. Mnie też jest smutno, gdy myślę o mojej babci. Często o niej myślę... A mimo to będę musiała się kiedyś spytać mamy, dlaczego trzeba skakać z szafy, kiedy się chce stracić dziecko. Znów nas wyrzuciły! Wprawdzie nie jestem całkiem pewna, dlaczego tak się stało, ale mam wrażenie, że to ma jakiś związek z pierścionkiem. - Zbyt niebezpieczne! - powtarzała ciągle pani Kiernikowa, kręcąc głową. - Może ktoś ją obserwował. Nigdy więcej nie chcę jej tu widzieć! Miała na myśli Elę. Pani Kiernikowa i mama mówiły dość głośno i w tej rozmowie dało się słyszeć mnóstwo wyrzutów. Mama bła- 89 gała ją, byśmy mogły zostać, ale tym razem nawet babcia nie mogła zapobiec temu, że znów stoimy na ulicy. Już nas tak często wyrzucały za drzwi, że nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak to było po kolei. Wiem tylko, że za każdym razem było to straszne. Któż mógłby nam pomóc? Mama się zastanawia. Znów przebiega myślami tę krótką listę osób, które zna z dawnych czasów. Są wśród nich koleżanki z klasy w szkole klasztornej i polskie służące... Tak, to był pomysł! Jedna ze służących szczególnie lubiła mamę, bo mama dawała jej zawsze w prezencie nienoszone już suknie. Ta służąca mieszkała przecież gdzieś tu w okolicy...? Ruszamy przez ulicę, biegniemy, szukamy odpowiedniego adresu. Ale go nie znajdujemy. Koło południa idziemy do niewielkiej piekarni, aby kupić sobie coś do jedzenia. Poza nami w sklepie nie ma nikogo. Mama widzi, że na półce za ladą są świeże bułeczki z rodzynkami. Odstawia walizkę i dzwoni dzwonkiem. - Dwie bułki z rodzynkami - prosi z błyszczącymi oczami, choć ja wcale nie lubię takich bułek. Sprzedawczyni, starszawa, chuda kobieta z krótkimi lokami i krzywymi ustami, wychodzi zza zasłony, wyjmuje dwie bułeczki z rodzynkami i wkłada je do papierowej torebki... Potem podaje tę torebkę mamie przez ladę, przypatrując jej się przy tym uważnie. - Ależ to jest przecież...! - woła nagle - to przecież córka starego Abrahamera! Teofila, prawda? Mamę zamurowało. Przez parę sekund nikt się nie odzywa ani słowem. W końcu mama chwyta mnie za rękę, łapie walizkę i wypada ze sklepu - bez bułeczek. Szybko biegniemy przez ulicę, skręcamy za róg, oglądamy się za siebie. Nikt nas nie goni. Oddychamy z ulgą. Mazeł tow, mazeł tow", jęczy mama prawie niesłyszalnie i z westchnieniem wyciera sobie czoło. Teraz jednak nie mamy nic do jedzenia, a mama nie ma odwagi wstąpić do innego sklepu, bo boi się, że znów ktoś mógłby nas rozpoznać. W Krakowie wszyscy się przecież znają. 90 Szukamy więc dalej. W końcu mama ma wrażenie, że znalazła właściwą ulicę i właściwy dom. - To tu! - twierdzi niepewnym głosem. - Na trzecim piętrze! Wchodzimy po schodach. Pierwsze piętro, drugie piętro... Kiedy dochodzimy do trzeciego, mama odkrywa, że się myliła. Na tabliczkach przyczepionych do drzwi widnieją obce nazwiska. Właśnie chcemy już sobie pójść, kiedy słyszymy na dole wrzaski. AUFMACHEEEN! Niemcy! Łomoczą do drzwi, wchodzą po schodach. Dokąd mamy uciec? Daleko, jak najdalej od nich! Pędzimy po kolejnych stopniach do góry, coraz wyżej i wyżej... Stoimy przed ciężkimi, żelaznymi drzwiami, które prowadzą na strych. Mama naciska klamkę. Mamy szczęście, drzwi nie są zamknięte. Szybko wkradamy się do środka, cichutko zamykamy za sobą drzwi, a w tym czasie łoskot na schodach zbliża się do nas coraz bardziej... Jesteśmy w pułapce. Przez żelazne drzwi nie przedostaje się Żaden dźwięk. Tu na górze jest cicho i pełno kurzu, tylko niewiele światła wpada przez ukośne, maleńkie okienka w dachu. Na długim sznurze od bielizny schną mokre majtki. Mama szuka oczami kryjówki. Nie ma tu nic takiego. Pomieszczenie jest puste. A jednak... tam w kącie stoi drewniany cebrzyk... Kucamy za nim. Jest o wiele za mały, by dać nam prawdziwe schronienie. Mama wpada w panikę. Szarpie swój płaszcz, bluzkę, wyciąga maleńki woreczek. Już go parę razy widziałam i pytałam, co w nim jest. Nigdy nie chciała mi powiedzieć. - Masz - mówi teraz cichutko i podaje mi kapsułkę, którą wyjęła z woreczka - masz tu, weź to do ręki, mocno trzymaj i połknij, kiedy ci powiem! Wpatruję się w kapsułkę. To nie jest kawałek chleba i nie jest to żółta maź. To jest gorzka powaga. 91 -Co to? . - Cyjanek - syczy gwałtownie. - Zrób, co ci mówię! Biorę kapsułkę i zaciskam ją w mojej wilgotnej, małej piąstce. Mam wrażenie, że mnie piecze jak ogień. Mama trzyma w ręce własną kapsułkę. Szeroko otwartymi oczyma wpatruje się w półmrok strychu. Słucha i wsłuchuje się, żaden jednak dźwięk do nas nie dochodzi. Nie wiemy, czy w pewnej chwili drzwi się nie otworzą i nie staną przed nami Niemcy... Nagle przychodzi mi do głowy, że nie wiem, jak mam połknąć kapsułkę. — Przecież ja muszę mieć wodę! - szepczę z rozpaczą. Mama podskakuje. — Uda ci się bez wody! - syczy. - Możesz ją po prostu pogryźć. — Muszę mieć wodę... - jęczę. - Cicho bądź! Tu nie ma wody! Po prostu rób, co ci każę! Wiem, że nie potrafię połknąć kapsułki bez popijania i nie potrafię jej pogryźć, nie potrafię być posłuszna i nie potrafię umrzeć... W rozpaczy zaczynam płakać. Po policzkach spływają mi wielkie łzy. Mama wychodzi niemal z siebie ze strachu. Przytula mnie, próbuje swoim płaszczem zdławić moje łkanie, głaszcze mnie po głowie, chce mnie uspokoić i pocieszyć, a równocześnie jednym uchem wsłuchuje się w odgłosy za drzwiami, - Ciii... bądź cichutko... Jednak bicie jej serca pod płaszczem jest tak głośne i szybkie, że nie jestem w stanie się uspokoić. Płaczę cicho tak długo, aż mi brakuje łez. Ściskam kapsułkę z cyjankiem. Wreszcie zapada ciemność i następuje całkowita cisza. Na sznurze wiszą nieruchomo majtki podobne do zjaw. Spędzamy tę noc na strychu za cebrzykiem, przykryte naszymi płaszczami. Kiedy na dworze robi się jasno, mama wyciera mi nos i wkłada kapsułkę z powrotem do woreczka. - Udało się - mówi zmęczonym głosem - idziemy. 92 Mimo wszystko musimy wracać do Kierników. Mama mówi, że nie mamy innego wyjścia. Nie odnalazłyśmy służącej. : Milcząc, wchodzimy po schodach na górę do mieszkania. Schody skrzypią w znajomy sposób. Myślę o Manueli i o babci. Troszkę się boję, że znów nas wyrzucą. Kiedy dochodzimy do drugiego piętra i właśnie chcę nacisnąć palcem złoty dzwonek, otwierają się drzwi sąsiedniego mieszkania. Podskakujemy z przerażenia. Opuszczam palec. W drzwiach stoi jakiś miły mężczyzna z przyjaznym uśmiechem i siwiejącymi włosami, uczesanymi z przedziałkiem. Nosi wyczyszczone do połysku buty z cholewami i mundur ze złotymi guzikami. Od razu wiem, że to Niemiec. Miły Niemiec? Uśmiecha się do mnie. Czegoś podobnego do tej pory w życiu nie widziałam. Teraz kuca nawet i wyciąga do mnie ręce. - Mała panienko! - woła promiennie i mówi jeszcze kilka innych słów, których nie rozumiem, a mimo to go lubię, więc do niego biegnę. Łapie mnie i podnosi wysoko do góry. W tym momencie otwierają się drzwi mieszkania Kierników, a w nich stoi pani Kiernikowa. Zamiera, kiedy widzi mnie na rękach miłego Niemca. Przerażona spogląda na moją mamę, która odwzajemnia jej równie przerażone spojrzenie. Nikt się nie odzywa ani słowem. Miły Niemiec czuje, że coś jest nie w porządku, i przestaje się uśmiechać. A wtedy nagle za plecami pani Kiernikowej pojawia się głowa Manueli z blond loczkami. Kiedy zdaje sobie sprawę z sytuacji, jej niebieskie oczy rozszerzają się ze strachu, ale jest to tylko bardzo krótki błysk. Teraz się okazuje, jak dobrą aktorką jest Manuela. - Teofila! - woła radośnie i rzuca się mojej mamie na szyję - jak cudownie, że wreszcie tu jesteś, wejdźże! Wpycha bezbronną mamę przez drzwi i zaraz za nią panią Kiernikową, a potem zwraca się do niemieckiego oficera: - To moja kuzynka! - tłumaczy mu radośnie. 93 Chwilę ze sobą rozmawiają, a ja, choć nie rozumiem, o czym mówią, wiem, że to nic groźnego. A potem Niemiec bierze mnie do swego mieszkania i zamyka za sobą drzwi. Siadamy razem w fotelu bujanym w salonie. Przyjemnie mi się siedzi na jego kolanach. Tak miło pachnie świeżo ogolonym mężczyzną; miłym mężczyzną. Wcale się go nie boję, choć wiem, że jest Niemcem. Jestem pewna, że mi nic nie zrobi. Lubi mnie, głaszcze mnie po włosach, przemawia do mnie, ale ja nic nie rozumiem. Do pokoju wchodzi jakaś pani, a on coś do niej mówi. Słyszę słowo "Ent(elin"1. Podoba mi się to słowo. Może to jakieś imię? Kobieta pyta mnie po polsku, jak się nazywam. Automatycznie recytuję z pamięci: - Nazywam się Roma Ligocka, pochodzę z Rzeszowa, moja mama jest modniarką, ale nie wiem, gdzie jest mój tata. Bardzo się staram i prawie krztuszę ze zdenerwowania, bo po raz pierwszy mam okazję przedstawić moją historyjkę, którą przecież tyle razy musiałam ćwiczyć i powtarzać niemal przez sen. Oboje się śmieją, a on znów mówi "Enklin, Enklin" i daje mi w prezencie ciasteczko, na którym jest coś brązowego i słodkiego. A potem odsyłają mnie do domu. Dzwonię do Kierników bardzo podniecona i dumna z tego, że dostałam słodycze i że tak dobrze dałam sobie radę. Mama ciągnie mnie gwałtownie za rękę do kuchni. Są tam też pani Kiernikowa i Manuela. Teraz wszystkie trzy się na mnie rzucają: - Coś ty powiedziała, coś ty powiedziała temu człowiekowi? Stoją wokół mnie jak wielkie niebezpieczne ptaki z wyciągniętymi szyjami i wściekle trzepoczą. "CO MU POWIEDZIAŁAŚ?" Boję się ich. Niepewnie powtarzam wyuczone zdania: "Nazywam się Roma Ligocka i pochodzę z Rzeszowa, moja mama jest modniarką, ale nie wiem, gdzie jest mój tata". 1 Wnuczka (niem.). 94 - Mów prawdę! - woła pani Kiernikowa cienkim głosem - bo w przeciwnym razie będziesz przez cały dzień stać w kącie! Przerażona umykam przed nią. Mama kuca i obejmuje mnie ramieniem. — Roma - błaga. - Romeczko, proszę, przecież ty wiesz, że inaczej wszyscy zginiemy. Czyś ty mu rzeczywiście nic nie powiedziała ? — Nie! - szepcze. - Tak! Powiedziałam mu, że nazywam się Liebling, nie, to znaczy Ligocka i że pochodzę z Rzeszowa... Jestem strasznie zmieszana, zaczynam płakać i dostaję czkawki. Manuela bierze mnie na kolana. — Chodź - mówi przymilnie - chodź, Poziomeczko, powiedz mi prawdę. Podaruję ci przepiękne zdjęcie z aktorką do twojego albumu, ale musisz mi powiedzieć prawdę! Coś ty rzeczywiście nagadała temu panu? — Nazywam się Roma Li-Li... - łkam przestraszona. Nagle zupełnie nie wiem, co ja mu powiedziałam. Boję się, że zostanę ukarana, że mi zrobią coś złego. Może postawią mnie tylko do kąta, ale być może będziemy teraz musiały wszystkie umrzeć. Atakują mnie jak furie i w końcu zupełnie nie wiem, jak się rzeczywiście nazywam i co ja tak naprawdę powiedziałam, a co nie i kim ja w rzeczywistości jestem. Im bardziej na mnie napadają, tym mniej wiem i wreszcie nic już nie potrafię z siebie wykrztusić. - Przyślijcie ją do mnie! - słyszę nagle głos babci, dobiegający Z korytarza. To rozkaz, ale dla mnie jest wybawieniem. Mogę iść do niej i usiąść na jej łóżku. - Zamknijcie drzwi! - woła jeszcze babcia, więc pani Kiernikowa zamyka drzwi, rzucając mi niechętne spojrzenie. Drżę cała, a moje ręce są lodowate. - Nie musisz się bać - mówi babcia przyjaźnie. - Niech sobie te kwoki dalej gdaczą. Nie wiem dokładnie, co ma na myśli, ale powoli się uspokajam. Zawsze się dobrze czuję, gdy mogę być u babci. Pokazuje mi, jak się gra w karty, a ja jej opowiadam, że dostałam słodycze. 95 Po jakimś czasie woła moją mamę. - Wszystko w porządku - tłumaczy spokojnie. - Poziomka jest prawdziwą małą damą. Nigdy w życiu nie powiedziałaby nic nie odpowiedniego! " Potakuję z ochotą głową. Rzeczywiście, tego bym naprawdę ni gdy nie zrobiła. Mama dowiedziała się od Eli, że młodszy brat taty ukrywa się w pobliżu. Jest z tego powodu okropnie podekscytowana. - Musimy go zobaczyć! - powtarza ciągle - może on ma jakieś informacje od Dawida... Rzeczywiście zdobywamy się na odwagę, by go odwiedzić. Wuj Szymon nie wie jednak nic na temat mojego taty. Od dwóch lat żyje w schowku za szafą i nikogo nie widuje. Jest bardzo chudy i dość blady. Mama mówi, że to dlatego iż on nigdy nie wychodzi na świeże powietrze. Pewna dobra kobieta ukryła go u siebie w mieszkaniu. Ona jest Polką, a jej mąż jest Niemcem. W ciągu dnia, kiedy nie ma go w domu, wujek Szymon może chodzić swobodnie po mieszkaniu. Wieczorem, gdy wraca pan domu, wujek musi się znów schować do swej kryjówki. Jest tam dość ciasno, dla mnie akurat starczyłoby miejsca, ale wujek może tu tylko stać albo kucać. — Jak ty tu śpisz? - pytam. — Na stojąco - mówi, uśmiechając się blado. - Całkiem nieźle mi to wychodzi. — A jak idziesz do klo? - chcę wiedzieć. Wuj Szymon czerwieni się. - Nie pytaj - mruczy. - Chodzę, kiedy jego nie ma w domu. Mąż tej miłej pani jest oficerem. Moja mama strasznie się denerwuje, gdy to słyszy. - Gewaltgeschriben... - mruczy - co będzie, jeśli on cię tu znajdzie Szymku ? - pyta, choć przecież zna odpowiedź. Wszyscy ją znamy, więc milczymy. -; 96 - A jego żona? A dziecko?-mama jest przerażona. ,, Wiem, dlaczego. To niebezpiecznie mieć dzieci. Dzieci mogą coś wygadać. Ta pani ma syna mniej więcej w moim wieku. Jest jasnym blondynem, a na imię mu Dieter. Jego krótkie, gładkie włosy są grzecznie uczesane na bok z przedziałkiem. Szymon nie odpowiada. Ta pani mówi, że jej mąż często wieczorem przyprowadza do domu innych oficerów. Wtedy śpiewają niemieckie piosenki. Opowiadają też o zabitych Żydach jak o upolowanej zwierzynie. A Szymon za szafą musi tego wszystkiego słuchać. - Ale jak dotąd, szło nam łatwo - mówi ta pani dzielnie. - Być może on jest u nas bezpieczniejszy niż gdzie indziej... dopóki mały niczego nie powie ojcu... Rzuca w kierunku Dietera nieco zaniepokojone spojrzenie, ale on potrząsa poważnie swą blond główką i przygładza włosy. - Możesz na mnie polegać, mamo - mówi głębokim głosem. Od razu czuję, że to prawda. Na nim można polegać. W ogóle uważam, że Dieter jest bardzo miły. Pierwszy raz w życiu mogę się bawić z innym dzieckiem. Oczywiście, poza tą chwilą wtedy ze Stefusiem, ale to było dawno temu. Dieter pokazuje mi całe mieszkanie. Ma na sobie krótkie, skórzane spodenki i białe podkolanówki. Jego uda i kolana są różowe i gołe. - Niemieckie dzieci są zahartowane, nie przeziębiają się tak łatwo! - mówi moja mama pełna podziwu i patrzy przy tym na mnie. Dieter ma kolekcję małych i dużych drewnianych statków. Możemy je puszczać po wodzie w zlewie. Podczas gdy dorośli rozmawiają w salonie, my bawimy się w chowanego i w berka, a czasem też w piłkę. Jest po prostu wspaniale. - Kocham cię - mówi Dieter pewnego dnia, kiedy w trakcie zabawy w chowanego odkrywam go pod łóżkiem jego rodziców. - Ożenię się z tobą, gdy będę duży. 97 Zgadzam się na to i potajemnie całujemy się w komórce na szczotki. : Niestety, z naszego ślubu nic nie będzie, ponieważ mogę zobaczyć Dietera jeszcze tylko jeden, jedyny raz. I jest to wyłącznie moja wina. Bo ja mianowicie coś ukradłam. Tak ładnie się bawiliśmy! Dieter znów się ukrył, a ja szukałam go w sypialni. Na toaletce leżał złoty pierścionek jego mamy. Bo ona też ma taką toaletkę jak Manuela, tylko jej obszyta jest jasnoniebieską falbanką. Na tej toaletce stała miseczka pełna złotych pierścionków, a ja wzięłam jeden z nich do ręki, bo tak ładnie błyszczał i się świecił. Nagle przyszło mi do głowy, że przecież mama ma niedługo urodziny i na pewno by się bardzo ucieszyła z takiego pierścionka. Kiedyś mi powiedziała, że wszyscy Żydzi dają sobie coś złotego na urodziny. Wsadziłam więc ten pierścionek do majtek, a po jakiejś chwili znalazłam Dietera za pryzmą drewna w kuchni i zapomniałam o całej sprawie. Jednak wieczorem u Kierników znów sobie przypominam o pierścionku. Wyciągam piękny srebrny papier, który mi kiedyś podarowała Manuela. Należał do niewielu moich skarbów. Jest na nim napisane "Czekolada". Ciągle na nowo wąchałam ten papierek i wydawało mi się przy tym, że jeszcze czuję lekki zapach tajemniczej czekolady. Teraz wącham go po raz ostatni. Zawijam pierścionek dla mamy i chowam kosztowną paczuszkę za broń pod łóżko. W noc poprzedzającą urodziny mamy niemal nie mogę spać, bo po raz pierwszy w życiu mam dla kogoś prezent. Moje podniecenie rośnie z każdą minutą, ale mama nie chce i nie chce się obudzić. W końcu nie mogę wytrzymać i budzę ją. - Mamo, mamusiu, mamo! - szepczę bez tchu. -Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mamusiu! Popatrz tylko! Mam dla ciebie prezent... Mama uśmiecha się, siada na brzegu łóżka, bierze srebrną paczuszkę i rozwija ją. Wypada z niej pierścionek i toczy się po podło- 98 dze wprost do jej stóp. Mama momentalnie kamienieje. Jej twarz jest jak z białego marmuru i bardzo, bardzo zła. — Skąd to masz? - pyta lodowatym tonem i podnosi pierścionek. — To niespodzianka - piszczę. Nagle staje się dla mnie jasne, że chyba popełniłam straszny błąd. — To prezent urodzinowy. Dla ciebie... Posąg wydaje z siebie dziwne parsknięcie, mieszankę westchnienia i tłumionego płaczu. - Roma... - syczy - gdzieś ty to ukradła?! Ukradła? Przecież ja ten pierścionek tylko sobie wzięłam. Ona miała przecież... ta pani miała dużo pierścionków! - Ja tylko chciałam... - jąkam się czerwona na buzi. W końcu mama powoli wyciąga ze mnie, że ten pierścionek pochodzi z toaletki z sypialni rodziców Dietera. Z przerażeniem przykrywa usta dłonią. - O nie! Ten pierścionek należy do mamy Dietera? Czy ty właściwie wiesz, co to może oznaczać dla wuja Szymona, dla nas wszystkich? Teraz go wyrzuci, a wtedy on zginie! Wiem wprawdzie, że właściwie niemal każdy krok może oznaczać dla nas śmierć, ale kiedy brałam ten pierścionek, nie myślałam o tym. Nagle czuję, że wszystko, co robię, może mieć przerażające następstwa, że wszystko, co mówię i co czynię, oznacza śmierć. Że prawie wszystko podlega karze śmierci. Że to ja jestem i zawsze byłam winna każdego, najmniejszego nawet wykroczenia. Że jestem zła, zła na wskroś. I że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby mnie nie było. Przy najbliższej okazji mama prowadzi mnie do mieszkania Dietera. Muszę przeprosić tę miłą panią i oddać jej pierścionek. Jest mi strasznie głupio. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię, ona jednak się śmieje i głaszcze mnie po policzku. - Już dobrze - mówi przyjaźnie - dzieci już takie są. Idź, pobaw się teraz z Dieterem! 99 Ale zabawa z Dieterem nie sprawia mi dziś radości. Kłócimy się, bo on już nie chce się ze mną żenić. — Złodziejka nie będzie moją żoną! - mówi, a ja zaczynam płakać. Nagle wszystko się skończyło. Wuj Szymon też jest dziś oszczędny w słowach, zapewne jest na mnie zły. Żegnamy się, a on wpełza znów do swojej kryjówki. Miła pani zmywa filiżanki, żeby jej mąż niczego nie zauważył, kiedy wróci do domu. — No trudno! - mówi do mojej mamy, kiedy ta wkłada płaszcz. - Dziękuję pani za wszystko - odpowiada mama smutno. Dieter podaje mi rękę. Nie patrzy na mnie, tylko spogląda na swoje stopy. - Do widzenia - mruczy. Ale już nigdy się nie zobaczyliśmy. Nie chodzimy już więcej w odwiedziny do wujka Szymona. Kiedyś, kiedy wszystko się skończyło, opuścił swoją kryjówkę. Kiedyś też, na krótko przed zakończeniem wojny, Dieter i jego rodzice wrócili do Niemiec. Często myślę o tym chłopcu. Co też się z nim mogło stać? Nie jestem już niemal w stanie wytrzymać mojej samotności. Nastała wiosna, na dworze leżą resztki śniegu. Jest bardzo brudny. Ciepłe promienie słońca sprawiają, że topnieje i na ulicach powstało wiele większych i mniejszych kałuż. Stoję przy oknie i patrzę, jak do tych kałuż skaczą dzieci, jak się śmieją i bawią w chowanego. Moja tęsknota za zabawą jest tak wielka, że dokładnie czuję, jak mnie łaskocze w ręce i nogi. Muszę iść do dzieci! Mama, Manuela i pani Kiernikowa są w kuchni. Skradam się cichutko wzdłuż korytarza do drzwi wejściowych. Przekręcam gruby, złoty zamek. Wyskakuję na klatkę schodową. Jest tam cicho, pusto i zimno. Boję się. Myślę o tym, że nie wolno mi tego zrobić, ale wtedy dochodzą mnie z ulicy śmiechy dzieci. Muszę! 100 Z zaciśniętymi zębami schodzę po schodach, moja dłoń ślizga się po wypolerowanej poręczy. Jeden stopień, dwa, trzy, cztery... już jestem na pierwszym piętrze. Nagle słyszę za sobą tupot kroków, już mnie ktoś łapie za kołnierz, ciągnie mnie po schodach znów do góry, z powrotem do mieszkania. - Roma!!! - Moja mama dyszy. Biegła bardzo szybko, by mnie złapać. Jest strasznie zła. - Jak możesz robić coś takiego? Naraziłaś nasze życie na niebezpieczeństwo! Spuszczam głowę. - Wiem, ale ja tak bardzo chciałabym się pobawić na dworze... - mówię cicho. Pochyliły głowy i się naradzają. Pewnie mówią o tym, jak mnie zatrzymać w domu. A potem słyszę, że Manuela mówi o ogrodzie. Czy ona mówi o tym ogrodzie z książki, którą czytałyśmy? Bo mianowicie ta dziewczynka z książki odkryła tajemniczy ogród. Leży ukryty za grubym, wysokim murem, a ona znalazła klucz do maleńkiej furtki i teraz ciągle się bawi w tym ogrodzie, sieje kwiatki i urządza piękne rabatki. Nadeszła wiosna i wszystko zaczyna kwitnąć. - Roma! Mama potrząsa mną delikatnie. Budzę się ze strachem. Czy znów są tu Niemcy? Ale nic nie słyszę. Jest całkowicie cicho, a na dworze niemal ciemno. Wolałabym dalej spać, odwracam się i przykrywam po uszy. - Chodź, Roma! - szepcze mama i znów ściąga ze mnie koc. - Mam dla ciebie niespodziankę! Niespodziankę? Przy tym słowie od razu się budzę. To brzmi zachęcająco. Gwałtownie wskakuję w moje ubranie. - Ubierz się ciepło! - upomina mnie mama. 101 Jest już w kapeluszu i płaszczu gotowa do wyjścia. Co ona zamierza? Czy Kiernikowie znów nas wyrzucili za drzwi? Kładzie palec na ustach: Kiwam posłusznie głową. Babcia, Manuela, Dudek i pani Kiernikowa jeszcze śpią i tylko my już wstałyśmy. Schodzimy cichutko po schodach na dół. Jestem strasznie podniecona. Cóż to może być za niespodzianka? Przed bramą stoi dorożka. Jak w bajce! Wsiadamy do niej szybko, żeby nas nikt nie zobaczył. Dokąd jedziemy? Jeszcze nigdy nie jechałam dorożką, choć oczywiście już je widziałam. W Krakowie jest wiele dorożek. Ludzie używają ich wtedy, gdy się spieszą. Dokąd się spieszymy? W dorożce trzęsie mną i podrzuca na kamieniach bruku. Trzymam się mocno skórzanego oparcia, wyglądam przez szparę ciemnej budy, słucham odgłosu podków konia i prawie pękam z napięcia. Mama nie odzywa się ani słowem. Uśmiecha się tylko tajemniczo. Nagle jesteśmy na miejscu. Wysiadamy z dorożki, a ja mogę nawet pogłaskać miękki nos pięknego, beżowego konia. Pachnie bardzo ładnie, a w tym zimnym powietrzu poranka jego oddech jest ciepły i pełen życia. Jednak my nie mamy czasu, bo czeka na nas pewien pan. Ma na sobie mundur, ale zupełnie inny niż mundury Niemców. Przy jego pasie wisi wielki pęk kluczy. Kiwa na nas, byśmy szły za nim. Pod naszymi stopami trzeszczy żwir. Mężczyzna otwiera żelazną bramę, a my przez nią przechodzimy. I nagle stoimy pośrodku tajemniczego ogrodu. Jestem tak zaskoczona, że muszę zaczerpnąć tchu. Z szeroko otwartymi oczami patrzę na ten cudowny świat, na to absolutne piękno, które mnie otacza: błyszczące krople rosy na prostych gałązkach krzewów, wysokie ciemne sosny, połyskująca, srebrzysta łąka, obramowana falującą linią rabatek, na których z ciemnej ziemi wysuwają główki setki krokusów i przebiśniegów, i w dodatku jeszcze mały staw z fontanną... 102 A potem biegnę przed siebie. Chcę skakać i tańczyć, ale moje nogi są sztywne. Kroczę na paluszkach wzdłuż grządek, przyglądam się kwiatom, zanurzam palce w lodowato zimnej wodzie i zbieram maleńkie kawałki krzemienia. Kucam koło stawu i wypatruję grubych, czerwonych i białych ryb, które ukrywają się w ciemnej głębinie. Podziwiam każdy przebiśnieg i każdy krokus, dotykam każdego drzewa. Bez tchu, zapominając o wszystkim, bawię się w tym cudownym świecie tajemniczego ogrodu, aż głos mojej mamy przywołuje mnie do rzeczywistości. Siedzi na ławce i czeka. : - Musimy wracać - mówi i przyciąga mnie do siebie. Obejmuję ją z radością. - Było tak pięknie! - wołam. - Czy będę tu jeszcze mogła przyjść i się pobawić? Mama kiwa głową, uśmiecha się. Jest bardzo uradowana tym, że jej niespodzianka tak dobrze się udała, a ja jestem szczęśliwa. Pan z dzwoniącym pękiem kluczy wypuszcza nas z ogrodu i zamyka bramę. Mama wciska mu do ręki banknot. Jedziemy dorożką do domu. Jestem tak przepełniona radością, że przez całą drogę nie odzywam się ani słowem. Dopiero kiedy znów jesteśmy u Kierników, wszystko ze mnie nagle wylatuje - opowiadam Manueli i babci o tajemniczym ogrodzie, który mama dla mnie znalazła. - To był wspaniały pomysł, żeby jechać z dzieckiem do ogrodu botanicznego - szepcze Manuela do mamy. - Jak dobrze, że tam kogoś znasz, Teofilo. Mam wrażenie, że ta wycieczka obudziła znów do życia Poziomkę. Patrz, jak jej się zaróżowiły policzki! - Opowiedz mi o dawnych czasach.... - proszę znów mamę. Dziś jest taki nudny dzień. Ani jeden promień słońca nie przebija się przez chmury, przeciwnie, pada śnieg, mimo że jest wiosna. - Kwiecień plecień - mówi pani Kiernikowa z przygnębieniem i nie zapomina przed wyjściem z domu wziąć ze sobą parasol. 103 Siedzę z mamą w pokoju Dudka. Często spędzamy tu całe godziny, bo lepiej, żeby nas nikt nie widział, kiedy pani Kiernikowa udziela w kuchni korepetycji swoim uczniom, Dudek w każdej chwili spodziewa się gości, a Manuela ma znów próby w salonie ze swymi aktorami. Mama siedzi na łóżku i szyje, tak jak dawniej robiła to babcia. Teraz odkłada przybory do szycia na bok i kiwa na mnie, bym siadła koło niej. Jej opowiadania o przeszłości są jak rytuał. Mają w sobie coś odświętnego. Po siedmiu długich latach Tosia i Dawid mogli wreszcie wziąć ślub, który odbył się pewnego zimowego dnia 1934 roku. Dawid był wtedy dwudziestosześcioletnim mężczyzną, a Tosia miała dwadzieścia trzy lata. Oboje byli w sobie tak zakochani jak pierwszego dnia. Ślub odbył się w synagodze w Krakowie, a potem Anna i Jakub Abrahamerowie zaprosili wszystkich przyjaciół i znajomych na wielkie przyjęcie do swego domu. już przez wiele dni wcześniej w kuchni pieczono i gotowano, a cały dom pachniał cynamonem, czekoladą, pieczenią z gęsi i winem rodzynkowym. Teraz stoły uginały się pod ciężarem najwspanialszych przysmaków. Tosia ze zdenerwowania przez cały wieczór nie mogła przełknąć ani kawałka, ale goście, jej brat i jej młodsze siostry jedli sporo. Sabina była w wyjątkowo dobrym humorze, a kiedy Tosia ją spytała, czy się cieszy, że od teraz będzie najstarszą córką w domu Abrahamerów, wyszeptała, że i ona już niedługo zostanie u rodziców. Znów się zakochała, ale tym razem, jak zapewniała gorliwie swą siostrę, było to coś bardzo poważnego. Tosia wybuchnęła śmiechem. Sabina mówiła tak za każdym razem. Annie Abrahamer udało się przetrwać uroczystość z należytą godnością, nie okazując przy tym swych uczuć i nie wypadając z roli dobrej gospodyni. Tylko raz, kiedy przeliczała ciasta w spiżarni, nie umiała powstrzymać łzy, która spłynęła jej po policzku. W rzeczywistości bardzo trudno jej było rozstawać się ze swą najstarszą córką, która w głębi serca była do niej bardzo podobna, i niechęt- 104 nie też oddawała ją tak młodemu mężczyźnie, o którym nadal sądziła, że nie pochodzi z odpowiednich kręgów. Ale nauczyła się godzić z tym, co przynosi los, więc tylko głęboko westchnęła, otarła swą koronkową chusteczką oczy i kazała służbie podawać deser. Z okazji ślubu Dawid podarował swej żonie niewielki domek letniskowy w Krynicy, niedaleko Krakowa. Nazwał go ,Willa Tosia". Młodzi wprowadzili się do pięknego mieszkania w najlepszej dzielnicy miasta. W tamtych czasach właśnie tam "się mieszkało". Jedli na najlepszej porcelanie, pili z kryształowych kieliszków, a na ścianach ich salonu wisiały obrazy znanych polskich malarzy ze zbiorów dziadka Abrahamera. Tosia i Dawid byli szczęśliwi. Młodzi, zdrowi i zakochani, byli piękni i mieli dość pieniędzy, aby robić to, na co mieli ochotę, czyli radować się życiem. Dawid kupił sobie samochód, a Tosi perfumy i eleganckie suknie. Tańczyli do późnej nocy charlestona, jeździli zimą na narty, a latem wyruszali nad morze. Dawid uwielbiał sport, grał z zapałem w piłkę wodną i tenisa, był sędzią w żydowskim klubie sportowym i jeździł na nartach jak mistrz świata. Był zawadiacki i zazdrosny, zaborczy i pełen temperamentu. Zasypywał Tosię biżuterią i pisał dla niej płomienne wiersze, w których wychwalał jej piękne, zielonobrązowe oczy. Ale nie wolno jej było pracować. Musiała siedzieć w domu. Kiedy raz podjęła pracę na krótki okres w biurze, zrobił wszystko, by z niej zrezygnowała - z sukcesem. I tak w końcu Tosia została w domu i całkowicie oddała się roli młodej, rozpieszczanej kobiety. Dawid wracał regularnie na obiad, aby spędzić każdą wolną minutę z żoną. Przy tej okazji zobaczył raz, że stoi przed domem pochłonięta rozmową z obcym mężczyzną. Milcząc, przeszedł obok niej, wszedł do mieszkania, otworzył okno i wyrzucił przez nie na ulicę obrus razem z porcelaną i kotletami cielęcymi. Dopiero potem zapytał, z kim ona w ogóle rozma- 105 wiała. Zapewniła go o swej niewinności, a jemu było przykro z powodu własnej porywczości. To mu jednak nie przeszkodziło zareagować przy następnej okazji w podobny sposób. Posiadanie potomstwa Tosia i Dawid odłożyli na później. Teraz chcieli mieć czas dla siebie, a zresztą za kilka lat będzie się im zapewne jeszcze lepiej powodziło. Planowali, że kiedy nadejdzie odpowiednia pora, będą mieli piątkę dzieci! Z tych planów niestety jednak nic nie wyszło... Mama przestaje opowiadać, bo - jak twierdzi - całkiem już ochrypła. Ale ja wiem, że zamilkła, bo wspominanie przeszłości napawa ją smutkiem. A ja bym tak bardzo chciała wiedzieć, jak to się dalej potoczyło. To z tym rodzeństwem interesuje mnie szczególnie. W nocy znów jest kontrola. Wchodzą do mieszkania we trzech. Właśnie miałyśmy się kłaść do łóżek. Jestem już w koszuli nocnej. KENNKARTEN... LOS, LOSU! Stoją na korytarzu z szeroko rozstawionymi nogami. Sprawdzają dokumenty. Zdaje się, że coś jest nie w porządku. Rozmawiają z panią Kiernikową, która zrobiła się zupełnie blada. Mama się trzęsie, łapie mnie za rękę i ściska ją. Nagle ze swego pokoju wychodzi babcia. Narzuciła szlafrok i przygładza teraz rozczochrane włosy. Wygląda jak stara lwica, gotowa do ataku. Babcia krzyczy na żołnierzy i pokazuje im ich buty, które pokryte są brudnym śniegiem. Śnieg topi się i tworzy ciemne kałuże na podłodze. - Czy panowie nie mogą przynajmniej wytrzeć butów, kiedy już tak nachodzicie nocą porządnych obywateli? - narzeka głośno. - Zobaczcie teraz sami, coście narobili! Moja biedna córka znów będzie musiała godzinami klęczeć i czyścić podłogę! Czy was w domu nie uczono manier?! 106 Niemieccy żołnierze patrzą zmieszani na swe stopy. Wyglądają jak przyłapane na gorącym uczynku uczniaki, którym nauczycielka wygłasza kazanie. Jeden z nich próbuje chusteczką wytrzeć swe oficerki. - To wszystko na nic się nie zda! - grzmi babcia. - Potrzebna jest szmata i wiadro! Oczami daje znakManueli, a ta zabiera się, by przynieść żądane rzeczy. - Nie trzeba - jąka się żołnierz z chusteczką. Daje kuksańca w bok swemu koledze. - I tak chcieliśmy już iść... Pospiesznie opuszczają mieszkanie. ; , ;' Na podłodze zostaje ciemna plama wody. ; Babcia wspiera mnie też zawsze wtedy, kiedy znów chcą mnie zmusić do jedzenia. Dziś jest szpinak, który powinnam jeść, bo uważają, że jestem taka blada. Siedzę przy stole przed talerzem z zieloną papką pachnącą zgniłymi liśćmi i wiem, że nie jestem w stanie tego tknąć. Stoją wokół mnie. Krzyczą na mnie po kolei: moja mama, pani Kiernikowa i Manuela: — Jedz wreszcie! Nie masz pojęcia, jak długo po to stałam! — Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy wyżywić sześć osób, mając tylko cztery kartki żywnościowe?! — Jak ty chcesz być później słynną aktorką, jeśli umrzesz kiedyś z głodu ? Milczę i wpatruję się z przekorą w talerz. Myślę z rozpaczą o tym, że teraz znów będę musiała tu siedzieć do wieczora, a im bardziej one krzyczą, tym bardziej rośnie mój wstręt do jedzenia. Moje policzki są pełne szpinaku, ale nie jestem w stanie go połknąć. - Zostawcie to dziecko w spokoju, już ono nie umrze z głodu! - woła babcia ze swego pokoju. Jest jedyną osobą, która potrafi mnie namówić do jedzenia, bo nigdy mnie do tego nie zmusza. A poza tym rozumie, że dzieci nie mogą znieść szpinaku i wątróbki. 107 - Ja też tego nie lubiłam, gdy byłam w twoim wieku! - szepcze do mnie. Jednak na stałe i ona nie może się przeciwstawić trzem wrzeszczącym babom. W którymś momencie zostawiają mnie w końcu samą, a ja siedzę i myślę o tajemniczym ogrodzie lub o Marice Rokk albo wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym wyszła za mąż za Dietera. Czasem zasypiam nad talerzem z pełną buzią. Wreszcie nadeszła wiosna i drzewo na podwórku pokryło się mnóstwem zielonych liści. Wszystko cudownie pachnie kwiatami, świeżą ziemią i promieniami słońca. Ptaki śpiewają głośno i radośnie. Od czasu do czasu przed naszym domem zatrzymuje się wczesnym rankiem dorożka i jedziemy do ogrodu botanicznego. Poza Bożym Narodzeniem i próbami teatralnymi te godziny należą do najpiękniejszych w moim życiu. W tajemniczym ogrodzie nie istnieje ani czas, ani strach, nie ma Niemców i ich zakazów. Jestem tylko ja i zaklęte drzewa, które szepczą mi swoją opowieść, kolorowe kwiaty, które wyłaniają się z ziemi jak żywe, szlachetne kamienie i milczące czerwone i białe ryby w bajecznym stawie. Widziałam nawet kosa. Wygląda dokładnie tak jak na okładce książki. Trochę się go boję, tak jak zresztą wszystkich ptaków i zwierząt. Siedzę w zacienionym kącie i buduję z gałązek maleńkie mosty oraz niewielkie szopy i ogródki. Szepczę przy tym sama do siebie i opowiadam sobie historie. Być może to sprawa promieni słonecznych, w każdym razie mama zdobywa się teraz częściej na odwagę, by wyjść na ulicę. Czasem odwiedzamy potajemnie jej przyjaciółkę Elę, która wtedy przyniosła nam pierścionek taty. Ela jest zawsze w dobrym humorze. Kiedy się śmieje, naprawdę drżą ściany. Mieszka w niewielkim mieszkanku razem ze swym narzeczonym, polskim inżynierem, który ma na imię Marian. W długim skórzanym płaszczu i oficerkach wygląda jak Niemiec. Na początku 108 boję się go z tego powodu, ale potem odkrywam, że jest bardzo miły. Nie mają dzieci, za to posiadają wielkiego czarno-biało nakrapianego psa, który nazywa się Kazik i jest prawdziwym dogiem. Polubiłam go od razu, pomimo że zazwyczaj boję się zwierząt. Wreszcie mama ma kogoś, z kim może rozmawiać, i wykorzystuje to w pełni. Ledwie wkraczamy do mieszkania, znika z Elą w pokoju. Siedzą wtedy obie godzinami na kanapie, rozmawiają i opowiadają coś sobie bez końca. Piją przy tym wódkę z małych, zielonych kieliszków. Dawniej nigdy nie widziałam mamy pijącej alkohol, ale to chyba należy do rytuału wizyt u Eli. Po jakimś czasie ich śmiech staje się coraz głośniejszy. Panie zaczynają opowiadać sobie dowcipy, w których mowa jest o mężczyznach, o kobietach i o miłości. Rozumiem tylko połowę, ale mama i Ela leżą na podłodze i pękają ze śmiechu. Kiedy narzeczony Eli wraca do domu, pije z nimi i śmieje się nawet jeszcze głośniej niż one. "A ta córka, słodka dziurka, a ta przepióreczka latała, latała, aż się...", śpiewa. Kazik i ja uważamy, że to strasznie głupie. Jesteśmy trzeźwi i oburzeni dziecinnym zachowaniem dorosłych. Kazik zwija się w precelek, a ja kładę się w jamie, jaką tworzą jego łapy. On tak ładnie chrapie. Nie wiem, jak bym zniosła te piski i parskania, gdyby nie on! Później, kiedy wracamy do domu i musimy się spieszyć, aby zdążyć przed godziną policyjną, muszę podwójnie uważać na moją mamę. Czasem zatacza się trochę na schodach, śpiewa pod nosem, a ja się strasznie boję, że ktoś może na nas zwrócić uwagę. Ale jak dotąd, zawsze miałyśmy szczęście. Drzwi od balkonu są tylko przymknięte, na dworze jest gorąco. Nadeszło lato. Drzewo pokryło się wieloma wielkimi, białymi kwiatami, które wyglądają niemal tak samo jak świece na drzewku bożonarodzeniowym. Na dole, na podwórku bawią się dzieci. Słyszę ich nawoływania, śmiech i znów czuję tęskne skurcze w brzuchu. Rysuję sobie na kawałku papieru. W ostatnim czasie rysowanie stanowi moje najulubieńsze zajęcie, zwłaszcza wtedy gdy jestem smut- 109 na. Rysuję Kazika i Marikę Rokk, Tadeusza i kwiaty w tajemniczym ogrodzie, a także dom moich dziadków... — Opowiedz mi o swoim rodzeństwie - proszę mamę. — O kim chcesz usłyszeć? O Kubie? O Sabinie? O Irenie? - Kiedy wspomina Irenę, zaraz robi się bardzo smutna, dlatego mówię szybko: - Sabina! Siada koło mnie. - Byłam wtedy o wiele mniejsza od ciebie - mówi, uśmiechając się do mnie, i zaczyna opowiadać. Pewnego dnia, kiedy Tosia była jeszcze bardzo malutka i miała mniej więcej dwa lata, niania wyjawiła jej, że będzie miała rodzeństwo. Dzieci były wtedy wychowywane przez służbę i tylko rzadko widywały rodziców, a Tosią zajmowała się niania. Miała wielki, miękki biust, zawsze nosiła biały fartuch i umiała śpiewać przepiękne polskie piosenki. Tosia bardzo ją lubiła. Dziewczynka ogromnie ucieszyła się z tej wiadomości, bo czuła się bardzo samotna w wielkim domu. Ciągle pytała, kiedy się wreszcie pojawi to rodzeństwo. Robiła to tak często, że powoli zaczęła tym denerwować nianię, która zapewne dlatego właśnie powiedziała pewnego dnia: - Popatrz, dziecko nareszcie jest już z nami! - i pokazała na łóżeczko, na którym leżało jakieś zawiniątko. Tosia była przeszczęśliwa. Bardzo ostrożnie wzięła becik do rąk i zajrzała do środka. Ale w środku nie było wcale dziecka, tylko jej stara lalka, którą niania tu włożyła. Wszyscy się śmiali, tylko Tosia była bardzo rozczarowana i zła. W ten sposób niania jeszcze kilka razy zakpiła sobie z dziewczynki, która była tym coraz bardziej rozwścieczona. Pewnego dnia znów na łóżku leżało zawiniątko, a wszyscy mówili, uśmiechając się tajemniczo, że tym razem naprawdę jest w nim dziecko. Tosia jednak nie była w stanie w to uwierzyć. Zbyt często ją okłamywano i wyśmiewano się z niej. - To nieprawda! - krzyknęła. 110 Pełna złości chwyciła zawiniątko i cisnęła nim o podłogę. Przez kilka sekund trwała martwa cisza. Wtedy zawiniątko zaczęło przeraźliwie wrzeszczeć. Anna Abrahamer rzuciła się w jego kierunku i podniosła je. Ze strachu nie mogła wymówić ani słowa. Na szczęście dziecku nic się nie stało. Nazwali dziewczynkę Sabina, a Tosia, która bardzo się wstydziła tego, co zrobiła, miała do swej młodszej siostrzyczki bardzo szczególny stosunek. Obie dziewczynki były nierozłączne, choć się bardzo różniły. W przeciwieństwie do swej raczej spokojnej, zamkniętej siostry, Sabina była uparta, wesoła i otwarta. Zawsze jej się udawało postawić na swoim... Mama patrzy na mnie w zamyśleniu. - Tak jak tobie - mówi cicho. - Jesteś bardzo, bardzo podobna do Sabiny! Czy ty właściwie wiesz, że masz urodziny tego samego dnia, co ona? Potrząsam głową. Nie, tego nie wiedziałam. , - Czy to będzie niedługo? - pytam z nadzieją. Chciałabym dostać na urodziny lalkę. Gdybym ją dostała, dała bym jej na imię Jacek, żeby się nazywała tak jak lalka Manueli. - Jeszcze tylko kilka miesięcy - mówi mama - już nie tak długo. A wtedy skończysz sześć lat! Jest deszczowy, letni dzień, a my znów chodzimy po ulicach. Trzymam mocno rękę mamy. Jest zimna, wilgotna i nie daje mi poczucia bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie: przez jej zimną dłoń przepływa wprost do mego ciała strach i już w nim zostaje. Mimo to za każdym razem raduję się przygodą, jaką jest bycie poza domem, odczuwanie na skórze wiatru i deszczu, patrzenie na ludzi, którzy stoją na Rynku w kolejce, by zdobyć coś do jedzenia. Nasz wygląd zapewne nie zwraca niczyjej uwagi - wysoka kobieta z blond włosami, która trzyma za rękę blond dziewczynkę. Zresztą nikt nie rzuca się specjalnie w oczy, poza ludźmi w mundurach, którzy włóczą się po ulicach albo stoją na rogu i wszystko obserwują. Ciągle mi się zdaje, że oni muszą zauważyć, iż mam brązowe oczy, więc nieustannie patrzę w ziemię. Mam wrażenie, że ścigają nas wzrokiem, nawet wtedy gdy stoją odwróceni plecami, i usiłuję stać się tak bardzo niewidzialna, jak to tylko możliwe. Jeszcze nigdy żaden z nich nas nie zaczepił, ale liczę się z tym w każdej sekundzie. Kiedy przechodzimy koło nich, moje serce wali tak głośno, że jestem pewna, iż mogą je usłyszeć. I stało się! Idziemy wzdłuż Karmelickiej, dużej ulicy, od której odchodzi niewielka uliczka, przy której mieszka Manuela. Naprzeciw nas idzie mężczyzna. Ma na sobie płaszcz przeciwdeszczowy w kolorze piasku i patrzy w ziemię. Kapelusz naciągnął głęboko na oczy. Kiedy jesteśmy na jego wysokości, podnosi wzrok. Patrzy mamie prosto w twarz. W jego oczach pojawia się błysk rozpoznania. Moje serce zamiera. Odkryto nas.'To koniec. Jednak mężczyzna idzie dalej ze spuszczoną głową. Moja mama też idzie przed siebie, choć zatrzymała się na ułamek sekundy. Ciągnie mnie w boczną uliczkę, do klatki schodowej, po schodach na górę do mieszkania Manueli. - Kim był ten człowiek? - pytam ze strachem. - Dlaczego nas nie aresztował? Mama milczy, przygryza wargi. Nie chce mi nic powiedzieć. Jakiś czas później znów go spotykamy, a potem znów. Teraz już wiem, że nas nie aresztuje, a jednak czuję, że wiąże się z nim jakieś niebezpieczeństwo. To mnie denerwuje. Do kogo on należy - do nas czy do tamtych? W każdym razie wolałabym, żebyśmy go już nigdy więcej nie widziały. Niech go ziemia pochłonie albo coś takiego. Ale on idzie wzdłuż ulicy i zatrzymuje się przed kościołem Karmelitów, do którego czasami chodzimy w niedzielę na mszę. Mama też się zatrzymuje, zamiast iść szybko dalej. Chcę ją odciągnąć, ale ona po prostu stoi. Czy ona nie wie, jakie to niebezpieczne? Skubięjej płaszcz, ale nie zwraca na mnie uwagi. Robi znak krzyża przed świętą figurą 112 i udaje, że się modli. W rzeczywistości zamienia po cichu kilka słów z tym dziwnym panem. Wciska mu nawet do ręki pieniądze! W końcu, ku mej wielkiej uldze, szybko odchodzi. Znów go widzimy! Zauważam go wśród ludzi na końcu długiej ulicy. Jakiś człowiek w mundurze i drugi w skórzanym płaszczu chwytają go i ciągną do bramy. Czuję, jak moja mama zamiera. Biegnie ze mną do bocznej uliczki i przez chwilę czekamy. Czuję jej strach, podobny do wielkiej fali, która mnie porywa. Znów mnie za sobą ciągnie na główną ulicę, idzie przed siebie, jakby nic się nie stało. Mundurowy i człowiek w skórzanym płaszczu idą nam naprzeciw, czuję chłód, jaki ich otacza, kiedy koło nas przechodzą. Skórzany płaszcz otarł się o moje ramię. Słyszę, jak jeden mówi do drugiego: "O jednego Żyda mniej". W jego głosie brzmi zadowolenie. Kilka domów dalej widzę stopy mężczyzny w piaskowym płaszczu. Leży w brudnej bramie, a jego spodnie są rozpięte. Nie żyje. Rzeczywiście ziemia go pochłonęła. Czuję się winna. Dłoń mojej mamy jeszcze mocniej zaciska się na mojej rączce. Idzie szybciej, a ja wiem, że po policzkach płyną jej łzy. Kiedy jesteśmy w mieszkaniu, znów pytam: - Kim był ten człowiek, mamo? Skąd go znasz? Wyciera łzy fartuchem i zaczyna obierać kartofle. - To był Leoś - mówi bezdźwięcznie - najlepszy przyjaciel mojego młodszego brata Kuby. Milczymy. ; : Dziś wiem, że zapewne ukrywał się gdzieś w pobliżu. Prawdopodobnie ktoś go wydał za parę groszy. Policja nie patyczkowała się z podejrzanymi. Rozpinano im spodnie i sprawdzano, czy są obrzezani. A potem do nich strzelano. Od kilku dni ponad miastem rozpościera się wilgotno-ciepły skwar, ubrania kleją się do ciał. Kiernikowie znów nas wyrzucili, bo idzie nowa fala nocnych kontroli. Tym razem nie mamy pojęcia, dokąd pójść. 113 - Pojedziemy do Warszawy! - mama podjęła nagłą decyzję. -Tam nas nikt nie zna. Tam się jakoś ukryjemy. Idę za nią na dworzec z opuszczoną głową i przygnębiona ściskam moją walizkę. Czy ja jeszcze kiedykolwiek zobaczę Manuelę, babcię i moich przyjaciół aktorów? Warszawa jest daleko, wiem o tym dobrze. Na dworcu jest głośno, pełno tu spieszących się ludzi z pakunkami. Hałas wciska mi się do uszu. Nikt w tym tłoku nie zwraca na nas uwagi. Szukamy odpowiedniego peronu. Stoi już tam pociąg z dyszącą, parującą, wielką czarną lokomotywą. Wpatruję się w tego potwora z przerażeniem. - Mamy jeszcze tylko kilka minut! - mówi mama, idzie energicznym krokiem w kierunku pociągu i nagle się zatrzymuje. - Tak mi słabo - mamrocze. Widzę z przerażeniem, że nagle zrobiła się zupełnie blada i że jest mokra, jej skóra błyszczy od potu. - Mamo! - mówię z lękiem i sadzam ją na ławce. Wyczerpana opada na oparcie, wygląda jak nieżywa, zupełnie zapadnięta w sobie. Jej oczy są zamknięte. Staję przed nią, aby nikomu nic się nie rzuciło w oczy, i jak lekarz biorę ją za rękę. Jest całkiem zimna, ale tym razem nie ze strachu. Mama jest chora. Co mam robić? Bezradnie rozglądam się wokół. Wiem, że nie wolno mi prosić nikogo o pomoc. To zbyt niebezpieczne. — Czy pani coś dolega? - pyta gruba kobieta w kapeluszu, która nagle siada koło nas na ławce. Ma maleńkiego, nieustająco szczekającego pieska. — Nie, nie - odpowiadam gwałtownie i wciskam się pomiędzy mamę a tę kobietę - wszystko w porządku. Moja mama jest tylko trochę zmęczona... — Wygląda na chorą - mówi tamta ostrym tonem, patrzy poza mnie i przygląda się mamie podejrzliwie. - Trzeba by zawołać lekarza. 114 - Nie trzeba! - mówię szybko i niezauważalnie trącam mamę w ramię, równocześnie próbując jej pomóc wstać - i tak właśnie idziemy do lekarza, prawda, mamo?!!! ' Mama otwiera oczy i słabo potakuje. . - Tak, tak... - mruczy. - Ciągnę ją za ramię, żeby się oddalić od ławki. - Do widzenia! - rzucam poza siebie grubasce, która nadal przygląda nam się podejrzliwie. Piesek wciąż szczeka. Wiem, że ona patrzy za nami, kiedy ciągnę mamę do wyjścia. Mama idzie za mną, potykając się, niepewnym krokiem. Znikamy w ludzkim tłumie i oddycham z ulgą, gdy stwierdzam, że nikt nas nie śledzi. W końcu znów stoimy na ulicy. Mama chwieje się na nogach. Zaraz upadnie! Muszę się pospieszyć.... Każdy krok jest cierpieniem. Ciągnę ją za sobą, jedną ręką trzymam mocno jej ramię, drugą taszczę walizkę. Ściga mnie strach. Czy ktoś nas zauważył? Czy nas teraz aresztują? Czy mama zemdleje? A może uda mi się doprowadzić ją jeszcze do domu? Droga wydaje się nie mieć końca, ale wreszcie udało nam się. Stoimy przed bramą Manueli, jednak mama broni się przed wejściem tam. - Przecież nas wyrzuciły! - szepcze gwałtownie. Po raz pierwszy czuję, jak wielkie jest to dla niej upokorzenie. Ale wiem również, że nie mamy wyboru. - Musimy tu wejść, mamo! - zaklinam ją. - Jesteś chora. Oni muszą nam pomóc! Po jakimś czasie poddaje się. Jej duma rozpada się jak domek z kart. Bezwolnie pozwala mi się ciągnąć po schodach na górę. Naciskam dzwonek. Otwiera pani Kiernikowa. - Poziomka! - mówi zaskoczona. A potem widzi mamę. - Na litość boską! Teofila...! Bierze mamę pod rękę i wpycha nas do mieszkania. 115 - To prawdziwe szczęście, żeś się rozchorowała, Teofilo! Gdybyście pojechały do Warszawy, już byście nie żyły - mówi Dudek sucho, wsypując wiadro węgla do pieca. - Masz, czytaj! Podsuwa mamie cienką kartkę papieru. To gazeta, którą drukują w podziemiu. Nazywa się "Polska walczy". Ku mej uldze mama wygląda dziś znacznie lepiej - spała długo i głęboko. Szybko przebiega wzrokiem nagłówki. — "Zbliża się dzień sądu nad Niemcami. Niemcy staną przed trybunałem narodów i przed trybunałem ludzkich sumień..." - czyta. - Co to ma znaczyć? - zwraca się do Dudka. — W Warszawie wybuchło powstanie! - tłumaczy jej z błyszczącymi oczami. - Wszyscy walczą. Każda ulica, każdy dom! Jest bardzo dużo ofiar, umiera wiele kobiet i dzieci... Niemcy palą ich żywcem... Przerywa w pół zdania, milczy zapalczywie. - Ci bandyci - mruczy mama z szeroko otwartymi ze zgrozy oczami -... bandyci! Ela ma pomysł. '' - Posłuchaj, Teofila - mówi pewnego dnia z kieliszkiem wódki w ręce. - A co by było, gdybyśmy razem wynajęły mieszkanie? Marian może się oto zatroszczyć, podpisze umowę najmu i załatwi całą resztę, a wy dwie po prostu się do nas wprowadzicie. To nie może tak dłużej trwać z tym ciągłym wyrzucaniem was przez Kier- ników. Zresztą jesteście już tam półtora roku i nikt z was nie jest w stanie znosić dłużej tego wiecznego napięcia! Co o tym sądzisz? Mama wychyla kieliszek wódki i potakuje. — To miło z twojej strony, Elu - mówi - ale to wpędzi ciebie i twego narzeczonego w jeszcze większe niebezpieczeństwo. — Możemy udawać, że jesteś moją siostrą! - twierdzi Ela zdecydowanie. - Albo będziemy mieli szczęście i wojna się niedługo skończy, albo będziemy mieli pecha! Ale jak do tej pory szczęście nas nie opuszczało - prawda? Przecież nadal żyjemy! Poza tym w ostat- 116 nich czasach kontrole stały się rzadsze... wielu Niemców wyjechało albo zostało odwołanych. Dla nich robi się tu coraz ciaśniej, ponoszą ciężkie porażki na froncie... a ty w końcu nie możesz nieustannie siedzieć tym Kiernikom na karku. Wiesz o tym dobrze! Ela ma rację. Rzeczywiście nie możemy dłużej zostać u Kierników. Mama potakuje i stukają się zielonymi kieliszkami. Teraz znów zaczyna się pijaństwo. Kaziki ja patrzymy na siebie wiele mówiącym wzrokiem. A potem oboje człapiemy do kuchni i urządzamy się pod stołem. Opowiadam mu, że niedługo będę miała urodziny i że chciałabym dostać lalkę. Kazik umie słuchać. Kilka tygodni później wprowadziłyśmy się z Kazikiem, Elą i jej narzeczonym do niewielkiego, dwupokojowego mieszkania. U Kierników obyło się bez pożegnalnych scen, kiedy jednak stałyśmy z naszymi dwiema walizkami na korytarzu, na twarzy pani Kiernikowej widoczne było uczucie ulgi, a Dudek, który jak zawsze milczał, też był zapewne rad, że wreszcie znów będzie mógł się wprowadzić do swego pokoju z magazynem broni. Tylko babcia trzymała mnie długo w ramionach. - Przyjdź niedługo mnie odwiedzić, moja mała -wymruczała i mocniej owinęła swe szczupłe ramiona szydełkową chustą. Wiedziałam, że ona rzeczywiście będzie za mną tęsknić. Manuela przebiegła przez korytarz i pocałowała mnie przelotnie. - Do zobaczenia, Poziomko! - zawołała i zniknęła w salonie, gdzie właśnie próbowała z przyjaciółmi nową sztukę. Dla Manueli życie nigdy nie było zbyt skomplikowane. Jak mi się dzisiaj zdaje, spędziłam moje dzieciństwo u Kierników na paluszkach. Były lalki i zabawa w teatr, książki, muzyka, kredki, papier i coś na kształt domu, choć nic z tego nie należało do mnie. To było pożyczone życie, pożyczone dzieciństwo u pożyczonej rodziny, u której miałam nawet pożyczoną babcię. A potem to 117 dzieciństwo minęło. Nie dało się go już nadrobić w szarych powojennych czasach ani wcześniej, podczas tych kilku miesięcy poprzedzających wyzwolenie, kiedy to panował kompletny chaos, a ja świętowałam moje szóste urodziny. Nie dostałam lalki, bo nigdzie nie można jej było wtedy kupić. W każdym razie jednak skończyłam sześć lat i ostatecznie stałam się dorosła. W nocy wkraczają Rosjanie. Jest 18 stycznia 1945 roku. Zjawiają się w mieście wraz ze śniegiem w takiej ciszy, że nawet tego nie zauważyliśmy. Noszą błyszczące, czarne oficerki, które znam, odkąd umiem myśleć. I choć mówią innym językiem niż Niemcy, ich wrzask brzmi dokładnie tak samo twardo, rozkazująco i brutalnie. Ale tego ośnieżonego poranka nie mam jeszcze o tym wszystkim pojęcia. Siedzę sobie z Kazikiem pod stołem i potajemnie karmię go moim śniadaniem. Jednak mama i Ela wiedzą już o wkroczeniu Rosjan do Krakowa, bo Ela usłyszała właśnie tę wiadomość u piekarza. Wszyscy są tym faktem bardzo przejęci, boją się, choć równocześnie są pełni nadziei. Zadają sobie pytania o to, czy wojna się niedługo skończy. "Może Polska znów będzie wolnym krajem?" - bardzo się niepokoją tym, co się teraz z nami stanie. Mówią, że Rosjanie są okrutni. Gwałcą kobiety. Piją, robią burdy i grabią. Ela twierdzi, że na jednym ręku noszą naraz kilka ukradzionych zegarków. A potem wkładamy płaszcze i biegniemy przez ośnieżone miasto na Rynek. Jesteśmy ciekawi. Jednocześnie zachowujemy się oczywiście bardzo ostrożnie. Rynek jest pełen ludzi, a wszędzie wokół stoją rosyjscy żołnierze. Potajemnie zerkam na przeguby ich rąk i jestem rozczarowana. Żaden z nich nie ma więcej niż jeden zegarek. Rosjanie noszą inne mundury niż Niemcy, ale też mają złote guziki, a do tego czerwoną gwiazdę. To mi nagle przypomina opaskę z gwiazdą Dawida, którą musieliśmy dawniej nosić na ramieniu. 119 - Dlaczego żołnierze noszą czerwone gwiazdy? - pytam mamę, kiedy jesteśmy znów w domu i grzejemy zziębnięte dłonie nad piecem kuchennym. — Bo są Rosjanami - odpowiada. Nic mi to nie mówi. — Ale dlaczego Rosjanie noszą czerwone gwiazdy? Mama się zastanawia. — Trudno to wytłumaczyć - mówi w końcu, a to oznacza, że właściwie nie ma ochoty rozmawiać dłużej na ten temat. — Ale my przecież też musieliśmy nosić gwiazdy? - nie daję za wygraną. Nagle przypominam sobie moją babcię Marię, która siedzi na kuchennym stołku i przyszywa do ubrań i kurtek opaski z gwiazdami. - Tak-wzdycha mama. - To było na początku, kiedy się wszystko zaczęło. To była gwiazda żydowska, która nas miała napiętnować... Jeszcze jedno słowo, którego nie znam. - Opowiedz mi o tym! - proszę ją. - Czy ja już byłam wtedy na świecie? W marcu 1938 roku, a więc przed prawie siedmioma laty, Lieblingowie wrócili z nart i Tosia stwierdziła, że jest w ciąży. "Wypadek na nartach!", powiedziała rozjaśniona radością siostrze, kiedy ta przyszła do niej w odwiedziny, co zresztą robiła dość często. Sabina rzuciła jej się na szyję i pogratulowała. Sama wyszła tymczasem szczęśliwie za mąż za godnego szacunku Żyda, inżyniera Krautwirtha. Ale później, kiedy siedziały wygodnie w salonie, piły herbatę i gawędziły, zaczęły też mówić o niepokojących wydarzeniach w Niemczech. Rodzina Abrahamerów miała w Berlinie dalekich krewnych. Niedawno przysłali list. Pisali w nim o Żydach, którzy utracili swe miejsca pracy i którzy byli w brutalny sposób napasto- 120 wani na ulicach, oraz o coraz to nowych zarządzeniach, utrudniających im życie. Niektórzy z ich znajomych znikli bez śladu. Nagle Tosia zaczęła mieć mroczne przeczucie, że zbliża się coś nieznanego i przerażającego. - Kiedy słyszę takie historie, wprost się boję o moje dziecko! - powiedziała. - Co się stanie, jeśli i u nas tak będzie? Sabina ją uspokajała. - Przecież tego Hitlera nie można traktować poważnie - mówiła - to wariat, każdy to widzi. Niemcy są w końcu rozsądnymi ludźmi - pomyśl o naszych zakonnicach w szkole! - ten Hitler poleci na łeb równie szybko, jak się wspiął na szczyt. Tego samego zdania był też Dawid, który właśnie wrócił z pracy do domu. - Nie powinnaś teraz myśleć o takich sprawach - powiedział uspokajająco do żony. - Sabina ma rację. Ten Adolf to tylko jakiś żałosny pajac. Dlatego właśnie nazwałem jego imieniem naszego psa! Pogłaskał z czułością po łbie młodego wilczura, którego mieli od niedawna. Dawid nie mógł się przecież mylić! Nie wspomniał jednak w tej rozmowie, że w ostatnim czasie wielu jego przyjaciół wyjechało do Brazylii. On sam też myślał, czy nie opuścić kraju. Ale tu była przecież jego ciężarna żona, jego stara mama, firma, którą stworzył z takim trudem, a poza tym jego rodzina, która żyła tu od pokoleń. Kraków był jego rodzinnym miastem. Tu wyrósł wraz ze swymi braćmi, kradł jako mały chłopiec jabłka w cudzych ogrodach, wagarował, całował się potajemnie w ogrodowym pawilonie z Tosią. Tu były jego korzenie i korzenie jego żony, u której w domu mówiło się po niemiecku równie często jak po polsku i która, podobnie jak on, bardzo szanowała i lubiła niemiecką kulturę. Niemcy byli wykształceni i cywilizowani, nie należało się spodziewać z ich strony niczego naprawdę groźnego. A poza tym - on przecież nie pozwoli się wypędzać z kraju jakiemuś głupiemu błaznowi. Nie, Dawid nie mógł i nie chciał opuścić swojej ojczyzny. 121 - A co się stało z tym Adolfem? - przerywam mamie. Tak gwałtownie wyrwałam ją ze wspomnień, że spogląda na mnie zupełnie zaskoczona. ; — Przecież wiesz...- mruczy. , — Mam na myśli psa! - tłumaczę. — Ach! Pies! - mówi w zamyśleniu. - No, on by ci się podobał... Kiedy wkroczyli Niemcy, tata ukrył go u chłopów. Ale pies sam wrócił do nas, do miasta. Biegł 30 kilometrów... jego łapy były bardzo poranione... zaraz potem tata musiał go i tak oddać. — Dlaczego? - pytam z przerażeniem. — Bo weszły zarządzenia dla Żydów... ale to było długo po twoich narodzinach. Rozmyślam o tym, co mi powiedziała mama. ;, - Jak to było, gdy przyszłam na świat? - chcę w końcu wiedzieć. Tosia i Dawid tak długo oczekiwali z tęsknotą narodzin dziecka, aż w końcu pojawiło się w najmniej odpowiednim czasie. Kiedy podczas nocy kryształowej w Berlinie płonęły synagogi, Dawid zawiózł swą ciężarną żonę do jednego z krakowskich szpitali. Ale Roma kazała na siebie długo czekać i pojawiła się dopiero po wielu bolesnych godzinach, 13 listopada. Mimo ogromnego szczęścia z powodu narodzin zdrowej, małej dziewczynki młodzi rodzice byli zrozpaczeni. Pierwsi niemieccy Żydzi zostali właśnie deportowani do Polski, powietrze było ciężkie od strasznych pogłosek i okrutnych podejrzeń, nastrój wśród ludności żydowskiej napięty jak podczas gwałtownej burzy. Nikt nie wiedział, co i kiedy się wydarzy, czego należy się spodziewać. Wielu czuło się w Krakowie jeszcze bezpiecznie, podczas gdy inni uciekli już na wieś lub za granicę. Dawid jednak ciągle się jeszcze bronił przed podjęciem takiej decyzji. Kiedy Niemcy wkroczyli do Polski we wrześniu 1939 roku, postanowił w końcu, że jednak trzeba uciekać. Rodzina opuściła Kraków dwiema furmankami razem z Jakubem i Ireną Abrahamera 122 mi, młodszym rodzeństwem Tosi, i mnóstwem bagażu. Zatrzymali się daleko od Krakowa u pewnej polskiej, biednej rodziny chłopskiej w prostej szopie z klepiskiem zamiast podłogi i bez gorącej wody. Tosia jeszcze nigdy nie widziała takiej nędzy i takiego brudu. Były tam wszy i robactwo. Mieszkali pod jednym dachem z bydłem. Po jakimś czasie nie mogła już tego dłużej znieść. - Dziecko się rozchoruje! - powiedziała do Dawida. - Nie jestem w stanie utrzymać tu prawdziwego porządku, nie mogę go tu wykąpać ani wychować. Chcę z powrotem do domu! Miała rację. Mała Roma była słaba i chorowita. Dawid spojrzał na swoją córeczkę, na jej ciemne oczy i czarny meszek włosów na głowie, a jego serce przygniótł ciężar. Była do niego bardzo podobna i wyglądała jak mała Żydóweczka. Ale Tosia tak bardzo się martwiła, że Dawid w końcu ustąpił. Nie mogli uciekać dalej na wschód, bo tam już byli Rosjanie. A więc znów zaprzęgli wozy i pojechali z powrotem. Z powrotem do śmierci, do getta. Moja mama milczy. - Zaparzę nam herbatę - mówi w końcu. - Może byś coś zjadła? Potrząsam głową. - A gwiazda? - pytam. Tymczasem Niemcy zajęli Kraków. Na początku września wąskie uliczki miasta rozbrzmiewały tupotem twardych kroków maszerujących żołnierzy niemieckich. A potem w życie zaczęły wchodzić kolejne zarządzenia. Żydzi nie mieli prawa posiadać pieniędzy i pracy, domów i zwierząt domowych, biżuterii i futer. Nie mieli już prawa jeździć tramwajami i robić zakupów na głównych ulicach miasta ani chodzić do restauracji. Zakaz wstępu dla Żydów zaczął nagle obejmować całe dzielnice. Wieszano szyldy: "Psom i Żydom wstęp wzbroniony"... 123 Dawid musiał oddać psa, firmę, samochód i mieszkanie. Przyszli Niemcy i zapakowali do skrzyń piękną porcelanę, kryształy i obrazy. To, co im się nie podobało, wyrzucali przez okno. Przez jakiś czas Dawid mieszkał ze swoją rodziną w niewielkim pokoiku na skraju miasta. Rodzina Abrahamerów również wszystko straciła i została wypędzona z pięknego domu z wielkim ogrodem. Piekarnia w mieście została przejęta przez jakiegoś Niemca, który po prostu przykleił na dawnym szyldzie swoje nazwisko, wypisane małymi literami, ale piekarnię prowadził pod starą nazwą, bo w końcu grahamki Abrahamera były znane w mieście i były dobrym interesem... Roma miała rok i dwa tygodnie, kiedy wydano rozporządzenie, że wszyscy Żydzi powyżej dwunastego roku życia muszą nosić na prawym ramieniu opaski z gwiazdą Dawida. W ten sposób każdy od razu wiedział, kto jest Żydem, a kto nie. Mama wzdycha i przytula mnie do siebie. - Wiedziałaś wtedy, dlaczego nie chcesz przyjść na świat... - mówi cicho. Pewnego dnia w drzwiach staje nagle jakiś obcy mężczyzna. Wygląda strasznie, dziko i niebezpiecznie. Nawet nie ma na nogach butów! Jego ubranie jest podarte i brudne, jego twarz jest zapadnięta, jego włosy wiszą w strąkach i są siwe. Ma zmierzwioną brodę, a ciemne oczy okalają głębokie cienie. Jest zupełnie wychudzony i chce pewnie dostać kawałek chleba. Kazik warczy. Chyba się boi tego obcego. Chcę szybko zatrzasnąć drzwi, ale mama woła z kuchni: - Kto to jest, Roma? Już przybiegła i stoi za mną. Chce zamknąć drzwi. - Tosia...! - mówi mężczyzna zachrypniętym głosem. Mama wydaje z siebie krótki okrzyk, ale nie wiem, czy ze strachu czy ze szczęścia. Stoi przez sekundę jak skamieniała. A potem rzuca się temu obcemu na szyję. 124 Odskakuję przerażona. Nigdy dotąd nie widziałam mojej spokojnej i opanowanej mamy w takim stanie. Krzyczy i łka, pokrywa pocałunkami brudną twarz żebraka i pozwala mu się całować. Ta scena wydaje mi się niesamowita. Boję się. Czego ten mężczyzna chce od mojej mamy? Teraz w końcu ją puszcza i pochyla się nade mną. Śmierdzi potem i mokrymi szmatami. Rominka - szepcze - nie poznajesz mnie wcale? -Jego twarz jest bardzo blisko mojej. - Moja mała córeczka! Wpatruję się w niego z przerażeniem. Jestem wściekła na tego dziwnego nieznajomego, który całuje moją mamę. Zaraz pewnie będzie chciał pocałować również i mnie. Odwracam się szybko, uciekam i chowam pod łóżkiem. Słyszę głos mamy, która mówi: - Ona jest jeszcze mała, Dawid, a poza tym nie widziała cię od bardzo dawna... Mój tata powrócił. Wydostał się z obozu. Uciekł. - W ostatniej minucie - mówi - inaczej już bym nie żył, tak jak inni. Ten obóz nazywa się Auschwitz i musiało tam być strasznie, bo tata płacze, kiedy o nim opowiada. Tata i mama siedzą z Elą na kanapie. Piją wódkę z małych zielonych kieliszków. Moi rodzice obejmują się mocno. Mój tata chce mnie wziąć na kolana, ale umykam z jego rąk. - Chodź, Kazik- szepczę psu do ucha - położymy się pod stołem kuchennym. Tu się tylko płacze i pije. Kazik mnie rozumie. Leżymy pod stołem, a ja opieram głowę na jego ciepłym, miękkim jak aksamit brzuchu. Jego żywotne ciepło i równy oddech dają mi poczucie bezpieczeństwa. Z mojego miejsca widzę lewy górny róg kuchennego okna. Widzę, że niebieskość nieba staje się w tym rogu coraz ciemniejsza, nocno-szara. Słyszę dochodzący z daleka dźwięk alarmu przeciwlotniczego. 125 Myślę sobie, że to nie mój tata. To nie może być on! Dawid Liebling jest młody i przystojny, jest pięknym mężczyzną, jest zuchwalcem, który całuje młode panny w ogrodzie i jeździ na nartach jak mistrz świata! Przypominam sobie fotografię, którą mama nosi zawsze przy sobie. Widać na niej śmiejącego się i opalonego mężczyznę w białym garniturze, w słomkowym kapeluszu na głowie. : Na odwrocie jest napisane: "Kochana Mamusiu, - ten piękny młodzieniec, który się do ciebie uśmiecha, . ..- to twój kochający cię syn Dawid". , ;" : A potem nagle przypominam sobie scenę z getta. To było wtedy, kiedy zabrali babcię. Tata siedzi na brzegu łóżka w ciemnym, dusznym pokoju i kiwa się w bólu monotonnie, tak jak dziś, kiedy opowiadał o obozie. Tak jak dziś? A jeśli to rzeczywiście on? Nie, myślę sobie. Nie chcę, żeby to był on. Mój prawdziwy tata nie żyje. W nocy obcy śpi w naszym łóżku. Przesuwam się na sam brzeg tak daleko, że muszę bardzo uważać, by nie spaść. Teraz, kiedy się wykąpał i ogolił, przestał już wprawdzie śmierdzieć, ale nadal nie chcę nic o nim wiedzieć. Uciekam, gdy chce mnie objąć. Kiedy ze mną rozmawia, boję się jego mocnego głosu. Moja mama troszczy się teraz tylko o niego. Stara się zdobyć coś do jedzenia, a potem stoi godzinami przy piecu. - Abyś znów nabrał ciała! - mówi i podsuwa mu pełen talerz. Obcy połyka jedzenie, tak jakby nie jadł od lat. - Chodź! - mówi do mnie, kiedy kończy - usiądź mi na kolanach. Nie chcę. Uciekam i znów się chowam pod łóżko. Rozmawiają i rozmawiają. Nie słucham ich. Siedzę gdzieś sobie i rysuję albo opowiadam cicho Kazikowi o moich zmartwieniach. Czasem tęsknię za moją babcią albo za Manuelą. 126 — Niedługo pójdziemy ją odwiedzić - mówi mama i dalej rozmawia z tym obcym. — Zabiję go! -wrzeszczy ten, który ma być moim ojcem. - Znajdę go Tosiu, już ty to zobaczysz! A wtedy będzie musiał zapłacić za to, że jest zdrajcą! - Obcy wygląda nagle jak jakiś dzikus, jego oczy błyszczą, wkłada do kieszeni pistolet. Boję się go. — Dawid, nie! - błaga moja mama. - Proszę cię. Co się stało, to się nie odstanie i nikt już tego nie zmieni. Tylko nas narazisz na niebezpieczeństwo! Obcy nie odpowiada od razu, patrzy dłuższą chwilę na mamę. - Ja to muszę zrobić - mówi w końcu. - Zrozum, Tosia, muszę. Tak trzeba. A potem zdecydowanym, mocnym krokiem wychodzi z mieszkania i zatrzaskuje za sobą drzwi. Oddycham z ulgą. Mama zakrywa twarz dłońmi. - Ach, gdybym ja mu tylko nic o tym nie mówiła! - szepcze zmęczona. - To wszystko moja wina! — Kogo on chce zabić? - dowiaduję się rzeczowo. — Tego policjanta! Pamiętasz, jak wtedy uciekałyśmy z getta i szukałyśmy adresu, pod którym miałyśmy być bezpieczne i za który wcześniej drogo zapłaciliśmy? To była pułapka. Pułapka na Żydów! Ten człowiek, ten policjant zabierał pieniądze i biżuterię. Wydał Niemcom wielu ludzi! Pojawia się jakieś wspomnienie. Świecące brylanty błyszczą w mokrym ścieku, obejmuję oficerki policjanta, błagam go, aby nas puścił... tak, dobrze to pamiętam. Ten obcy wraca późno w nocy. Słyszę, jak zdejmuje ubranie " i siada zmęczony na brzegu łóżka. Oddycha ciężko. - Dawid? - pyta mama zaspana i wstaje. - Dawid! Ty żyjesz! - rzuca mu się na szyję. Odsuwam się od nich tak daleko, jak to tylko możliwe. 127 — Co się stało? Zabiłeś go? Powiedz mi, Dawid, czyś ty go zabił?!!! - mama złapała obcego za ramiona i potrząsa nim. = — Nie - jego głos jest stłumiony - nie mogłem. — Och, Dawid! Wiedziałam, że nigdy nie byłbyś w stanie zrobić czegoś takiego! Wiedziałam! - Głos mamy jest aż jasny z ulgi i ze szczęścia. — Nie mogłem - mówi obcy bezdźwięcznie - bo kiedy go w końcu znalazłem, on już nie żył. Tuż przedtem ktoś go zastrzelił. Wycie syren alarmów przeciwlotniczych rani uszy. Musimy wtedy godzinami siedzieć w piwnicy wraz z innymi mieszkańcami domu. Obcy nie chce schodzić razem z nami. Nie boi się i to jest dla mnie coś nowego. Podziwiam go. - Dawid, proszę! - zaklina go mama. Ale on nie chce. Jest uparty. - Już mnie się nic nie stanie - mówi - ja już gorsze rzeczy widziałem! Teraz czasem słucham tego, co opowiada, pomimo jego donośnego głosu. Podoba mi się znacznie bardziej, odkąd mnie zostawił w spokoju. Zauważyłam, że jego oczy właściwie wcale nie są niebezpieczne. Są czarne i błyszczą wewnętrznym blaskiem. Powoli zaczynam wierzyć, że to mój tata. W każdym razie przyzwyczajam się do niego w jakiś sposób. Znów nastała wiosna. Okna naszego mieszkania są szeroko otwarte i wpada przez nie słońce. Na ulicach ludzie wołają głośno do siebie, słychać śmiechy. W powietrzu unosi się nastrój jakiegoś nadzwyczajnego podniecenia. Nastrój ten jest podobny do bąbelków w wodzie sodowej, jakby człowiek był przez nie delikatnie łaskotany. Mama i tata biorą mnie za ręce i idziemy na Rynek. W Krakowie już tak jest, że jeśli człowiek chce wiedzieć, co się dzieje, to powinien iść właśnie tam. Już z daleka słyszę radujących się i krzyczących ludzi. Jeszcze nigdy nie widziałam na Rynku takich tłumów. Muszę bardzo uwa- 128 żać, by się w tym ścisku nie zgubić. Z bojaźnią przytulam się do mamy. A wtedy nagle zostaję uniesiona w górę przez dwie potężne dłonie i mój tata bierze mnie na barana. Cudownie jest siedzieć na jego ramionach. Jestem teraz większa od innych. Mogę wszystko zobaczyć, stragany i studnię, i wielu, wielu ludzi, którzy się tłoczą, pchają i tańczą, a ja jestem zupełnie bezpieczna tu, na górze, bo niesie mnie mój tata. - Wojna skończona! - krzyczą ludzie. - Wojna się skończyła!!! Podrzucają kapelusze i weselą się bez końca, tłum pode mną faluje, śpiewa i się cieszy. Że też ludzie potrafią być tacy weseli i szczęśliwi! Bardzo mnie to dziwi, ale szczęście jest chyba zaraźliwe, bo nagle zauważam, że też się śmieję, śpiewam i krzyczę razem z innymi: - Wojna się skończyła! - choć wcale nie wiem dokładnie, co to znaczy. Kiedy kilka godzin później, zmęczeni i szczęśliwi, jesteśmy znów w domu, a mama zajmuje się przygotowaniem kolacji, pytam, dlaczego ludzie na Rynku tak się cieszyli. — Bo wojna się skończyła! - śmieje się. Nie rozumiem tego. — Co to znaczy?-pytam. ' — To, że jesteśmy bezpieczni! - odpowiada. Bezpieczni? - Czy to znaczy, że już nic się nam nie może stać złego? - Zdumiona wpatruję się badawczo w mamę. Kuca przede mną i obejmuje mnie mocno. Widzę, że jej oczy są wilgotne i błyszczą. Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak szczęśliwej. — Właśnie tak - rozpromienia się. - To znaczy, że nigdy więcej nie będziemy musiały się ukrywać. — Obiecujesz mi to? - pytam podejrzliwie. — Obiecuję! - odpowiada zdecydowanie. — Jak długo? - Nie jestem w stanie pojąć tegO wszystkiego. 129 — Teraz jesteśmy wolne, rozumiesz to? -tłumaczy mi.- Wojna się skończyła. Hitler nie żyje! Jest pokój! A my jesteśmy teraz takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni... , — Jak długo? - pytam jeszcze raz. — Na zawsze! — Na zawsze? Ale jak długo trwać będzie to "na zawsze"? Potrząsam z niedowierzaniem głową i jestem niemal zła, ponieważ mama mnie nie rozumie. Przecież to wszystko jest zupełnie niemożliwe, a w każdym razie ja sobie tego nie potrafię wyobrazić. Jak lekkomyślnie mama wypowiada te słowa: "na zawsze"! Jesteśmy teraz takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Wprawdzie nadal nie bardzo wiem, co to oznacza, ale nasze życie naprawdę się zmieniło. Nie musimy się już ukrywać! Możemy rzeczywiście w każdej chwili pójść wszędzie tam, gdzie chcemy, nie obawiając się, że zostaniemy odkryte. Mimo to nie mogę się pozbyć uczucia, że w każdej chwili mogą nas aresztować. Zawsze, kiedy idziemy ulicą, jestem bardzo niespokojna i nie mam odwagi patrzeć ludziom w oczy. W mieście rozprzestrzeniają się jak pożar wiadomości o krewnych i przyjaciołach, którzy zaginęli. Informacje podawane są z ust do ust dniami i nocami. To słowo, które brzmi ciągle w moich uszach, nazywa się PRZEŻYĆ. Czy on PRZEŻYŁ, czy ona PRZEŻYŁA... Każdy każdemu zadaje to pytanie i choć nie zawsze dowiaduje się prawdy, najważniejsza jest nadzieja. Na synagodze wisi niezliczona liczba karteczek, na których zapisano krótkie informacje: Kto widział moją siostrę Różę Seelenfreund? Ma dwadzieścia jeden lat, długie, brązowe włosy, nosi okulary. Ostatni raz słyszano o niej w getcie w marcu 43... .......... Proszę zgłaszać się do Miriam Seelenfreund... ;,. Wielu ludzi pojawia się nagle, ale większość nie żyje. , 130 A jednak ciocia Sabina przeżyła! Moja mama dowiaduje się, że została uwolniona z Auschwitz. Wszyscy wariujemy z radości! Oczywiście mama rusza zaraz w drogę, by odebrać stamtąd swoją siostrę. Droga była długa i uciążliwa, bo nie kursowały żadne pociągi. Jechała autostopem na ciężarówkach, a resztę drogi przebyła na piechotę. Kiedy jednak wreszcie dotarła na miejsce, Sabina już nie żyła. Musiała być bardzo chora. W obozie panował tyfus. Mamie trudno o tym mówić. Nawet nie umie płakać z tego powodu. Dopiero kiedy tata opowiada o tym, że Sabina musiała w obozie w Płaszowie patrzeć, jak jej mąż inż. Krautwirth umierał skazany za to, że chciał ochronić małego chłopca, mama znów jest w stanie płakać. Krautwirth próbował popełnić samobójstwo, ale mu się nie udało. Powieszono go z rozciętymi tętnicami na rękach, aż wypłynęła z niego cała krew. Wszyscy więźniowie musieli na to patrzeć. A jednak, kiedy Sabina została później wysłana do Auschwitz, znów się zakochała. Wzięła nawet potajemnie ślub. Jakiś rabin pobłogosławił ją i jej nowego męża przez druty kolczaste. - Ona zawsze była kochliwa. Taki uparciuch - łka mama. Przypominam sobie moje ostatnie spotkanie z Sabiną. Była taka radosna i taka piękna w tej swojej kolorowej chustce na głowie. Płacz nie ustaje, bo ciągle pojawiają się kolejne wiadomości na temat naszej rodziny. Dziadkowie Abrahamerowie i Irena zginęli w komorach gazowych obozu w Bełżcu. Jakub, młodszy brat mamy, zginął, kiedy Niemcy wysadzili w powietrze fabrykę amunicji, w której pracował. Moją drugą babcię, Marię Liebling, uznano za zaginioną, prawdopodobnie też została zamordowana w krematorium. Nie chcę wierzyć w to, co słyszę, i naciągam kołdrę na głowę, jak dawniej w getcie. Ale nie ma ucieczki. To dopiero początek tych wszystkich strasznych historii, których trzeba teraz wysłuchać. 131 W Krakowie pojawiło się nagle mnóstwo ludzi. To dlatego, że Warszawa została tak bardzo zniszczona, iż prawie nie ma w niej domów. A małe żydowskie miasteczka też przestały istnieć. Trudno jest teraz znaleźć w Krakowie mieszkanie. Mama mówi: "to szczęście, że już coś mamy". Ela i jej narzeczony wynieśli się do swego pokoju. Chyba zabrali ze sobą wódkę, bo już nie widuję mojej mamy pijanej. Zresztą nie ma wcale czasu na picie, bo powoli odnajdują się różni znajomi. Niemal jak dawniej przychodzi do nas coraz więcej obcych ludzi. Moja mama jest umęczona, bo w naszym małym mieszkaniu jest coraz ciaśniej. W końcu jest tu nas aż czternaście osób. Mam teraz młodszego braciszka. Ma na imię Ryszard i jest o pół roku młodszy ode mnie. Pewnego dnia przyprowadził go mój tata. Natychmiast zapadł mi w serce z tymi swoimi wielkimi oczami, dzikimi, czarnymi lokami i swym chudziutkim, drobnym ciałkiem. Powoli schodzi się u nas cała jego rodzina, rodzice, dziadkowie i dwunastoletnia siostra Bronia. Rodzina Horowitzów została uratowana przez człowieka, który nazywa się Oskar Schindler. Przez jakiś czas mieszkają u nas bracia Rosnerowie, którzy są braćmi pani Horowitz. Są muzykami i przeżyli tylko dlatego, że grali komendantowi obozu podczas posiłków. Potem zjawiają się dwaj bracia taty. Szymona już znam, on się przecież ukrywał za szafą w mieszkaniu Dietera. Jego żona, która przeżyła gdzieś na wsi, też się do nas wprowadziła. Tego innego brata, Mosze, jeszcze nie znam. Boję się go. Jest niski, ale silny i bardzo szybko wpada w złość. To dlatego, że był w tylu obozach, od tego się wariuje. Mały Ryszard też jest trochę zwariowany. Ma na ręce numer, tak jak wszyscy dorośli. Niebieski numer, który zaczyna się od liczby 144. Czasem dotykam tego numeru palcem, gdy siedzimy razem w wannie, a on wtedy szybko cofa rękę. Kiedy jest jedzenie, zamienia się w prawdziwego dzikusa, szybko łapie swój kawałek chleba i chowa pod poduszką. Nigdy go nie je od razu, tylko w nocy. Słyszę 132 czasem w ciemnościach jak coś gryzie, bo śpimy w jednym łóżku, Nie rozumiem tego. Dorośli wprawdzie też tego nie rozumieją, a mimo to mam wrażenie, że nie zdają sobie sprawy, iż on jest dziwny. Krzyczą na niego, gdy chowa swój chleb. Chcą, żeby siedział z innymi przy stole i odpowiednio się zachowywał. Dzieci muszą być grzeczne, dzieci muszą się dobrze zachowywać. Dla dzieci nikt nie ma teraz po wojnie czasu. To tak, jakby dla nas ta cała wojna wcale się nie wydarzyła. Na uczucia dzieci nie trzeba zwracać uwagi, muszą sobie same z nimi poradzić. Dorośli pewnie myślą, że jest im przecież wystarczająco ciężko znosić to wszystko i zdobywać jedzenie. - Zostawcie jeszcze na chwilę zapalone światło! - żebrzę czasem wieczorem, kiedy znów się czuję niespokojna. Ale moja mama stała się nagle bardzo surowa. - Zamknij oczy i odwróć się na bok! - mówi i gasi lampę. Leżę w ciemnościach i słyszę, jak Ryszard żuje potajemnie swoją skórkę chleba, podczas gdy dorośli siedzą wokół stołu w kuchni, rozmawiają i płaczą. Mówią wyłącznie o śmierci. Mój tata znika każdego ranka i zjawia się dopiero wieczorem. Zdobywa dla nas pieniądze i jedzenie, troszczy się o to, co pozostało z jego firmy. Czasem zabiera z ulicy zgubione i zaniedbane dzieci żydowskie i prowadzi je do żydowskiego domu dziecka, który założył razem z kilkoma innymi Żydami. Pewnego dnia przyprowadza do domu jakiegoś chłopca, który jest starszy ode mnie o kilka lat i wygląda na zaniedbanego i ponurego. Chłopiec jest chudy, ma odstające uszy i wrzeszczy jak opętany, kiedy mama chce go wsadzić do cebrzyka z gorącą wodą, aby go umyć. Wpatruję się w niego. W jakiś sposób jest w tej swojej złości godny podziwu. - Zgadnij, kto to jest. To twój kuzyn Romek! - mówi mama i stawia przed chłopcem talerz zupy. 133 Jest tak głodny, że połyka ją jak dzikie zwierzę. - Od razu go poznałem - mówi mój tata cicho do mamy - od razu wiedziałem, że to syn mego brata. Jego uszu nie można pomylić. To nie będzie dla ciebie łatwe, Tosiu. Literalnie wyciągnąłem go z rynsztoka. Po tym, jak został wyprowadzony z getta, musiał przeżyć straszne rzeczy. Ale żyje! Tata Romka, wuj Mosze, płacze z radości, że odnalazł syna. A mimo to od razu zaczynają się kłócić i nie przestają przez kolejne lata. Ich kłótnie przebiegają zawsze w ten sam sposób: Romek płacze, krzyczy i macha wokół siebie rękami, wuj bije go rozpaczliwie i bez litości. Wygląda to tak, jakby chciał odbić sobie na własnym dziecku wszystkie lata poniżeń i poniewierki. Teraz Ryś i ja dzielimy nasz materac z Romkiem. On gada jak wodospad, szybko i głośno. Opowiada nam pod kołdrą ciekawe i tajemnicze historie. Kiedy wreszcie zasypiamy, budzę się często, bo na naszym materacu rozpościera się wilgoć i pełznie w moim kierunku. Nic nie mówię, bo wiem, że ojciec Romka znów go zbije, gdy się tylko zorientuje. Ale on orientuje się dość często, nawet wtedy, gdy nic nie mówię. Jeszcze dziś mam w uszach krzyki Romka. Również opowieści dorosłych brzmią mi od tamtej pory w uszach i nie jestem w stanie o nich zapomnieć. Nie pomagało zatykanie uszu i chowanie się pod kołdrą. Dla nas, dzieci, nie było ucieczki i nie było litości. Bez naszej woli stawaliśmy się świadkami składanych przez dorosłych świadectw. Bo kiedy tylko na dworze zapadały ciemności, zaczynali rozmawiać o swych przeżyciach, o śmierci, o niewyobrażalnych okrucieństwach i niewiarygodnych cierpieniach. O znęcaniu się, do którego zdolni są ludzie, i o tym, jakie straszne męki człowiek jest w stanie znieść. To był czas skargi, smutku, złości i goryczy. A potem głosy tych, którzy przeżyli, zamilkły - wiele z nich na zawsze. Również i my, pokolenie dzieci, więcej na ten temat nie mówiliśmy. 134 Od tamtych niekończących się nocy w mojej duszy płonie niegasnące słowo "Auschwitz". Nie zwracając na nas uwagi, dorośli opowiadali o tym, co się tam działo. To było tak, jakby odczuwali przerażającą, chorobliwą potrzebę, by opisać każdy szczegół. Jak strzelano do ludzi, jak ich duszono, podcinano im żyły, jak ich stadami pakowano nagich do komór gazowych. Jak wieszano trupy na drzewku bożonarodzeniowym. Jak skazani na śmierć w swych ostatnich minutach życia musieli sortować swe buty i ubrania, jak stał tam mały chłopiec i rozdzielał sznurki do związywania par butów. Opowiadali, jak musieli liczyć uderzenia pejczem, które rozcinały ich plecy. Jak im odebrano imiona i nazwiska i tatuowano niebieskie numery na rękach, jak umierali z zimna, kiedy stali godzinami nago na dworze i musieli powtarzać swój numer. Jak oblewano ich nagie ciała lodowatą wodą. Jak psy szarpały ludzi. Jak z powodu głodu i strachu tracili niemal rozum. I ciągle mimochodem opisywali banalne sprawy obozowe: gdzie najlepiej ukryć chleb, co się robi, gdy ktoś ci ukradnie twoje jedyne buty, jak najlepiej udać zdrowego człowieka, rozcinając sobie palec i robiąc krwią rumieńce na policzkach, jak się pije własny mocz i jak się nim myje - wszystko to mogło zdecydować o życiu i śmierci. W ich szepczących, zmęczonych głosach nie brzmi nawet oburzenie, oni tylko relacjonują rzeczowo fakty, sprawy same przez się zrozumiałe. I to noc w noc, całymi godzinami i miesiącami. Często mam wrażenie, że tego nie zniosę. Dlaczego wreszcie nie przestaną? Dlaczego dręczą ciągle na nowo siebie i nas? Gdybym tylko potrafiła wtedy krzyczeć tak jak Romek albo spać tak spokojnie jak mały Rysio, który nic w tym wszystkim nie widzi niezwykłego, bo sam to przeżył! Ale ja nie potrafię krzyczeć, nie wolno mi hałasować, muszę milczeć i czuwać, słuchać i być grzeczną. Być na zawsze grzeczną i milczeć na zawsze. Tak mi się wtedy wydaje. Nocą ogarnia dorosłych szaleństwo, za to w dzień próbują gorączkowo wprowadzić pozór normalności. Tak jak dawniej, taki te- 135 raz bardzo trudno zdobyć dla nas wszystkich jedzenie. Ale istnieją paczki żywnościowe, na których napisane jest wielkimi literami UNRRA. Mój tata przyniósł jedną z nich do domu, bardzo dumny z tego, że udało mu się zdobyć taki cud. W tej paczce są najróżniejsze rzeczy, którym mama przypatruje się z cichymi okrzykami zachwytu, między innymi wiele konserw. W kilku z nich jest słodzone, gęste mleko, które smakuje fantastycznie, w innej żółty płyn. To "sok pomarańczowy", tłumaczy tata triumfalnie. Sok pomarańczowy? Podejrzliwie wącham otwartą puszkę. Pachnie przyjemnie. Ostrożnie smakuję ten płyn. Jest słodki i świeży. Jeszcze w życiu nie piłam czegoś równie dobrego! A potem mama z płonącymi oczami wciska mi do ręki płaską, okrągłą puszkę. - Popatrz, Roma - mówi nabożnie - to jest czekolada! Czuję jak po plecach przebiega mi dreszcz. Tak długo o tym śniłam, a teraz wreszcie będę mogła rzeczywiście zakosztować czekolady! Otwieram ostrożnie wieczko. W puszce jest ciemnobrązowa, twarda płytka. Pełna radości odłamuję kawałek i wkładam do buzi. Jest bardzo twardy i kruszy się podczas gryzienia. Jest słodki, ale równocześnie gorzki, właściwie smakuje ohydnie. - To ma być czekolada?! - pytam rozczarowana. Wszyscy potakują, a ja mam poczucie, że raj zamienił się nagle w ogródek działkowy. Mam jeszcze z tego czasu zdjęcie. Zostało zrobione w Dniu Matki 1946 roku i są na nim Romek, dzieci Horowitzów i ja. Tego majowego dnia mój tata przyszedł do domu z bukietem bzu, który zerwał w parku, dał go mamie i zabrał nas na wycieczkę na Wawel. Tak jakbyśmy byli zupełnie zwyczajną rodziną. Ojciec ze swą małą córeczką, z bratankiem i dwojgiem zaprzyjaźnionych dzieci. Pamiętam jeszcze, jak mieliśmy się uśmiechnąć do aparatu fotograficznego. Mój uśmiech jest na tym zdjęciu trochę nieśmiały. A jednak byłam w tamtej chwili szczęśliwa i dumna. ;, 136 - Dzieci muszą iść do szkoły! - mówi moja mama i z szybkością wiatru szyje dla mnie i dla Rysia marynarskie stroje ze starych- obozowych pasiaków, które ufarbowała na granatowo. W Krakowie otwarto znów szkołę żydowską. Jest bardzo mała i znajduje się w biednym, ciemnym budynku z niewielkimi pomieszczeniami. Idę od razu do drugiej klasy, bo umiem już czytać i pisać i mam prawie siedem lat. W naszej klasie jest jedenaścioro dzieci. Pochodzą z różnych stron, ze wsi, z Warszawy, nawet z Rosji. Siadam w mojej ławce i milczę. Właściwie cieszyłam się na tę szkołę, ale teraz odebrało mi mowę. Panuje tu rozdzierająco napięta atmosfera. Nie ma minuty, by ktoś nie zaczynał płakać. Dzieci i nauczyciele płaczą przy każdej okazji. Wszyscy są nerwowi, niemal histeryczni. Wystarczy, że ktoś powie głośniej jakieś słowo, a już nauczycielka, która też była w obozie, wzdryga się i zaczyna łkać. Kiedy wyciera sobie łzy, widać na jej ręce niebieski numer. Płacz zamienia się często w jeden wspólny szloch. Nie chcę płakać. Nie chcę się uczyć. Nic już więcej nie mogę wchłonąć. Jestem przepełniona. ; Nie chcę nic jeść. Nie chcę nic słyszeć. Nie chcę nic mówić. Mamy uczyć się hebrajskiego i jidysz. Milczę i szkicuję pod ławką malutkie postacie w zeszycie. Podczas przerwy biorę mój płaszcz i idę do domu. Tu wszyscy są obłąkani. To nie szkoła, tylko getto. - Czy ty znowu jesteś chora, Romeczko? Dlaczego nie chcesz chodzić do szkoły? Mama jest przerażona i bezradna. Opuszczam głowę. Niestety nie jestem chora. Nie mogę jej wytłumaczyć, dlaczego w ostatnich dniach wracałam wielokrotnie do domu. Wiem tylko, że nie potrafię wytrzymać w tej szkole. Ona jest po prostu straszna. - Ale musisz! - mówi mama, a ja czuję, że jest przy tym równie nieszczęśliwa jak ja. Prowadzi mnie z powrotem do szkoły. Słyszę, jak rozmawia z nauczycielką. : 137 — Ona tylko siedzi, nie chce się uczyć, nie odpowiada, gapi się w ścianę i bazgrze w swoim zeszycie - mówi nauczycielka z wyrzutem. — Pani wie, wojna... - wzdycha mama. — Ale my przecież powinniśmy wszyscy razem... - odpowiada nauczycielka. Reszty nie słyszę, bo muszę wracać do klasy. W następnych dniach mama zadbała o to, by Romek prowadził mnie i Rysia do szkoły. I tak robi. Ale tylko do najbliższego rogu. Wtedy obaj chłopcy mnie zostawiają i uciekają. Oni potrafią biegać, a ja nie! Moje nogi są skostniałe i ciężkie jak ołów. Chłopcy dopadają tramwaju, wieszają się na jego drzwiach i w chwilę potem znikają mi z oczu. Patrzę za nimi z tęsknotą, ale nigdy nic nie mówię. Idę powoli wzdłuż ulicy i marzę. Kiedy zjawiam się wreszcie w klasie, pierwsza lekcja już zazwyczaj minęła. Długo nikt nie podejrzewa, że ja - jako jedyna z naszej trójki - wprawdzie z najwyższą niechęcią, ale jednak grzecznie chodzę do szkoły. Wreszcie idziemy w odwiedziny do Manueli. Wszystko tu jest takie znajome, a mimo to ledwie dla mnie rozpoznawalne; kanapa w salonie wydaje mi się niższa, korytarz krótszy, drzewo na podwórku o wiele mniejsze i cieńsze. - Jak tyś urosła, Poziomeczko! - dziwi się, całując mnie, Manuela, jak zawsze jasna i piękna. Babcia jak dawniej leży w łóżku. Bardzo się cieszy z naszej wizyty. Obejmujemy się długo i gramy partyjkę w karty. Wszystko jest jak dawniej. Kiedy wchodzę do kuchni, stoi w niej pani Kiernikowa i lustruje mnie badawczo od stóp do głów. Od razu kurczę się nieco i znów się czuję bardzo malutka. Jak dawniej... - A Dudek? - mówi właśnie mama do Manueli, Siedzą w kuchni i piją herbatę. 138 - Nic nie wiemy - odpowiada Manuela. - Od zakończenia wojny nic o nim nie słyszałyśmy. Słyszę, jak pani Kiernikowa ciężko wzdycha. - Słyszałam, że chodzisz teraz do szkoły, Romo? - pyta mnie przyjaźnie. - Podoba ci się? Potakuję w milczeniu. Pani Kiernikowa jest ostatnią osobą, przed którą miałabym ochotę otworzyć duszę. Nie ma nikogo, komu mogłabym opowiedzieć, jak mi źle w tej szkole, jak przerażająco jestem samotna. Jak dawniej. -'' Pierwszy raz się zdarzyło, że mam okazję być z innymi dziećmi, i jestem tak samotna jak nigdy dotąd. Nikt jednak nie zwraca uwagi na moją samotność, bo w szkole żydowskiej każdy jest zajęty sobą. Nikt z nikim nie rozmawia. Podczas przerwy spacerujemy parami i milczymy. Niektóre dzieci siedzą tylko i kiwają się w ławkach. Niektóre robią w majtki. Każdy jest więźniem własnej przeszłości i własnego strachu, nawet nauczyciele. Dzieci niemal wcale się ze sobą nie bawią ani nie przyjaźnią. Czasem zaczynają walczyć. Chłopcy biją się po głowach drewnianymi piórnikami, dziewczynki drapią i gryzą. Są ranni, są sińce, krwawiące skaleczenia. Jesteśmy jak dzikie, zastraszone zwierzęta. Już nie próbuję wracać do domu, bo mama znów mnie prowadzi do szkoły. Inne dzieci ciągle uciekają podczas lekcji, jedno z nich przy każdym szmerze podskakuje z przerażenia i się chowa. Przez jakiś czas nauczycielka biegała za dziećmi, ale po jakimś czasie zrezygnowała z tego. Obok mnie siedzi w ławce wielki i chudy chłopiec z ciemnymi włosami. Jest dziwny, nie przypomina innych chłopców, którzy są twardzi i kanciaści. On jest jakiś miękki. Ma dziewczyńskie, pełne gracji ruchy. Kiedy siedzi, jego ręce prostują niewidoczną spódniczkę. Podczas lekcji jego palce wykonują gesty, jakby chciał zapleść warkocz. 139 Jest według mnie dość niesamowity. ' Pewnego dnia podczas przerwy, kiedy znów go obserwuj ę ukradkiem, kiwa na mnie, bym podeszła bliżej. Grzebie w swym tornistrze i wyciąga jakieś zdjęcie. Na tym zdjęciu jest dziewczynka z długimi, ciemnymi warkoczami, w sukience w kwiatki. Ta dziewczynka jest do niego bardzo podobna. - Twoja siostra? - pytam ostrożnie. Potrząsa gwałtownie głową. - To ja - mówi i pokazuje na fotografię. W jego głosie brzmi duma, a ja pojmuję, że to zdjęcie jest dla niego rodzajem dowodu i usprawiedliwienia. - Musiałem udawać, że jestem dziewczynką - mówi i czerwieni się - aby Niemcy nie skontrolowali - pokazuje na spodnie - tu, na dole. Widzę w jego oczach tęsknotę za tym, by znów być dziewczynką. Dziś nie ma szkoły i Romek z Rysiem zabierają mnie na jedną ze swych potajemnych eskapad. Romek zna całe miasto jak własną kieszeń. Wie, jak się skacze do tramwajów i ciężarówek, gdzie można zdobyć coś do jedzenia, gdzie są najlepsze kryjówki, którzy ludzie są gotowi dać zarobić dzieciom parę złotych za drobne przysługi. Odkąd wojna się skończyła, w Krakowie panuje kolorowy chaos. Wszędzie są tłumy ludzi. Na każdym rogu ktoś ma coś do sprzedania: wódkę, guziki, świeże grzyby z okolicznych lasów, własnoręcznie zrobione skarpety, stare książki, mydło w kostkach. Nikt nie ma pieniędzy i każdy chce zarobić. Nie ma takich rzeczy, którymi by się nie handlowało. W niewielkiej uliczce odkryliśmy opuszczony warsztat szewski. Drzwi są zabite, ale Romek od razu wie, że na podwórku musi być okienko, przez które będzie się można dostać do pokoju na zapleczu. Chłopcy klecą drabinkę, a ja dzielnie włażę pierwsza przez okienko. Na dole w pomieszczeniu jest ciemno. Pewne wspomnienie podpełza mi do gardła i tamuje oddech. Chwieję się, nie chcę skoczyć... ...'- Skacz wreszcie! - syczy Romek. 140 To rozkaz. Waham się, zmuszam, skaczę wreszcie na dół i ląduję na górze pustych pudełek po butach. Zaraz potem ukazuje się w okienku blada twarz Rysia, a w końcu głowa Romka z odstającymi uszami. W pomieszczeniu jest cicho, słyszymy jedynie nasze przyspieszone oddechy. Moje serce bije bardzo mocno i bardzo szybko. - Naprzód! - pędzi nas Romek szeptem - zobaczymy, jakie tu są skarby! Zakradamy się do sklepu. Gdyby nie było tu tak ciemno i tyle kurzu, można by pomyśleć, że właśnie został opuszczony. Na ladzie stoi wielka, wypolerowana kasa, jest rząd krzeseł i ławeczek na buty, są porządnie ułożone na półkach kartony. W jednym rogu stoi drabina. Pachnie skórą. - Naprzód! - syczy Romek. Jak małpa wspina się na drabinę i zrzuca nam kartony. Stoimy z Rysiem na dole, łapiemy pudełka i oglądamy ich zawartość. Puste, puste, puste... Papier pakunkowy szeleści, zbiera się na podłodze, ale w pudełkach nie ma ani jednej pary butów. Roman złazi z drabiny i jest rozczarowany. - Żadnej zdobyczy... - mruczy z goryczą. Ale nagle odkrywa na półkach za kasą stos mniejszych pudełek. Grzebiemy w nich i wyrażamy głośno nasz zachwyt. Przed nami leżą prawdziwe skarby! Znaleźliśmy sznurówki wszelkiej długości, kilka pudełek pasty do butów, a nawet dwie szczotki. - To będzie można bardzo dobrze sprzedać - twierdzi Romek rzeczowo. Ryszard kiwa głową z zachwytem. - Będziemy bogaci! Gorączkowo zbieramy naszą zdobycz do kupy i wychodzimy znów przez okienko. Kilka ulic dalej ustawiamy nasz straganik. - Sznurówki do sprzedania!!! Najlepsza pasta do butów, najwyższej jakości! 141 Roman krzyczy, Ryś podaje klientom towar, ja liczę pieniądze. Ale nie wszyscy ludzie potrzebują sznurówek, a niektórzy pytają nas nawet, skąd je mamy. Nasze ceny są mianowicie podejrzanie niskie. Kiedy sytuacja staje się trudna, Romek pokazuje na mnie i na Rysia i mówi: - Tych dwoje małych umrze z głodu, jeśli państwo nic nie kupicie...! Zwłaszcza dzięki Rysiowi ten chwyt odnosi skutek. Ludzie spoglądają na jego bladziutką, malutką buzię, czarne oczy z długimi rzęsami, i od razu coś kupują. Po krótkim czasie sprzedaliśmy wszystko. Dumni liczymy wspólnie zarobione pieniądze. Jest tego całe mnóstwo. - Wystarczy, by pojechać do Ameryki! - oznajmia Roman. - Zrobimy sobie podróż dookoła świata! Ryś potakuje, ja się też zgadzam. Ameryka brzmi nieźle. Ale wtedy przychodzi mi do głowy pewna myśl. - Potrzebny jest nam przecież prowiant - poddaję im pod rozwagę. Chłopcy zastanawiają się. Bez wątpienia mam rację. Nie sposób podróżować bez prowiantu. - A więc dobrze. Kupmy sobie najpierw coś do jedzenia i dopiero potem wyruszymy w drogę - decyduje Romek. Idziemy do jednego z niewielu otwartych sklepów ze słodyczami na Rynku i wybieramy sobie pałeczki cukrowe, wielkie różowe ciastka i białe nugaty. Czegoś takiego jeszcześmy w życiu nie widzieli. W domu jest najwyżej obrzydliwa, twarda jak guma marmolada. Z błyszczącymi oczami przyglądamy się sprzedawczyni, która pakuje nam to wszystko do torebek. Potem przychodzi do płacenia. Romek kładzie nasze pieniądze na ladzie. Sprzedawczyni je bierze, liczy, wkłada do kasy i wydaje Romkowi jedną monetę. - Ale... gdzie reszta?-pyta Romek. , Sprzedawczyni wzrusza ramionami. 142 - Przykro mi, dzieci - uśmiecha się nie ma reszty. Wszystko wydaliście! , '.,. ..... ;.' . Wychodzimy ze sklepu ze zwieszonymi głowami, dogłębnie rozczarowani tym, że jednak nic nie wyjdzie z naszej podróży do Ameryki. Laski cukrowe i różowe ciastka stanowią pewną pociechę, która jest nam w tej chwili bardzo potrzebna. Wleczemy się do domu dopiero wtedy, kiedy pochłonęliśmy ostatni okruszek. Mamy wrażenie, że w naszych brzuchach leży pół kilo kamieni. - Gdzieście się podziewali? - krzyczy moja mama, kiedy widzi nas brudnych i umazanych słodyczami. W następnym momencie już stawia przed nami wiadro, bo spostrzega, jacy jesteśmy zieloni na twarzach. Mnie pierwszej robi się niedobrze, potem kolej na Rysia. Tylko Romek wygrywa walkę ze swoim żołądkiem. Szkoda tylko tych pieniędzy, dzięki którym chcieliśmy podbić świat. W żydowskiej szkole często śpiewamy pieśni Mordechaja Ge- birtiga. Urodził się w Krakowie, był stolarzem i poetą. Niemcy zastrzelili go w getcie. Jego piosenki są strasznie smutne, ale ja je kocham, mimo że wszyscy płaczemy, kiedy je śpiewamy. ; Jedna z tych piosenek brzmi mi dotąd w uszach: Nasze miasteczko gore Gore, o bracie, gore! Patrz! Miasteczko nasze biedne gore! Złe wichry są w dymu chmurze Rwą, targają, łamią, burzą. Pędzi płomień rozszalały - Wszystko płonie w krąg! A ty w ziemię zatopiłeś" Otępiały A ty ręce opuściłeś- Wszystko płonie w Ta pieśń porusza mnie do głębi. Właściwie wytrzymuję jeszcze w tej szkole tylko dlatego, że śpiewamy takie piosenki. Poza tym, w rzeczywistości wcale mnie tu nie ma, chociaż moje ciało spoczywa oczywiście grzecznie w ławce obok chłopca, który jest dziewczynką. Jest tylko jedna jedyna koleżanka, która wydaje mi się miła i z którą chętnie bym się zaprzyjaźniła. Ale się nie da, bo ona jest równie obłąkana jak wszyscy inni. Ma na imię Janina i piękne, długie włosy. Każdego dnia po lekcjach odgrywa się ten sam dramat, od którego dostaję gęsiej skórki. To jest jak ciągle powtarzany spektakl teatralny. Blada, grubawa kobieta czeka przed szkolną bramą, aby odebrać Janinę. Podchodzi do niej, cieszy się, chce ją objąć. Ale Janina ją odpycha. - Nie znam cię! - krzyczy. - Idź sobie! Zostaw mnie w spokoju! Kobieta płacze. - Przecież ja jestem twoją mamusią! Proszę cię, chodź do mamusi! Proszę! - I biegnie za Janiną. - Zostaw mnie! Ty nie jesteś moją mamą - woła Janina z wściekłością i biegnie jeszcze szybciej. Kobieta łapie ją za rękaw i mocno trzyma. Na koniec obie płaczą. - Wybacz mi... - łka kobieta - proszę wybacz mi, moje dziecko... Któregoś dnia zdobywam się na odwagę, by podczas przerwy zadać Jance pytanie na temat tej kobiety, - Kim ona jest? - chcę wiedzieć. Twarz Janki staje się od razu pochmurna. - Ona twierdzi, że jest moją matką - mówi ze złością i zaciska pięści. 1 S'brent (jid.), tłum. Natan Gross. 144 - Ale ona kłamie! Wychowałam się na wsi u polskich chłopów. To są moi rodzice! Wyobraź sobie, że po wojnie przyszła ta obca pani, twierdząc, że jest moją mamą! Wyglądała strasznie, nawet nie miała włosów na głowie, i chciała mnie zabrać! Płakałam i krzyczałam, ale moi rodzice rzeczywiście mnie jej oddali. Sprzedali mnie. Tak! Sama na własne oczy widziałam, jak ta kobieta wciskała im pieniądze do ręki! Dlatego nie mogę od niej uciec, bo nie jestem w stanie wrócić z powrotem do domu. Oni mnie sprzedali!!! Janina zaczyna głośno łkać, a ja stoję obok, jakby mnie piorun trafił. Trudno mi pojąć, że rodzice mogliby sprzedać własne dziecko. Teraz rozumiem, dlaczego Janina nie chce mieć z tą kobietą nic wspólnego. Ale wtedy nagle przypomina mi się mój tata. A co, jeśli ta pani mówi prawdę? Co by było, gdyby ona rzeczywiście była mamą Janiny? Ta myśl sprawia ból. Nie, nie chcę wiedzieć o tym wszystkim. Żałuję, że zadałam jej to pytanie. Dobrze, że mam Romka i Ryśka. Czasem śpiewamy bardzo głośno łobuzerskie piosenki: Siekiera, motyka bimber, alasz1 przegrał wojnę głupi malarz siekiera motyka piłka, drut, a pan Hitler jest kaputt , Powoli stajemy się nierozłączną małą bandą. Kiedy tylko jest taka możliwość, łazimy razem po ulicach miasta i przeżywamy różne przygody. Nikt z dorosłych nawet nie podejrzewa, co wyrabiamy, Rodzaj alkoholu. i tak jest lepiej, bo najczęściej jest to coś zakazanego. Ulubioną zabawą Romka jest rzucanie ludziom pod drzwi mieszkania kapiszonów, które eksplodują, i przyglądanie się przestraszonym twarzom, bo zaraz po wojnie wszyscy wyobrażają sobie oczywiście, że to bomba! W tym dzikim i zwariowanym okresie powojennym mogę jeszcze raz odkryć, co to znaczy prawdziwe dzieciństwo. Zawdzięczam to Romkowi. Podziwiam go bezgranicznie. Mam wrażenie, że on wie wszystko o świecie i ciągle jest żądny tego, by się nauczyć jeszcze więcej. Tylko na temat szkoły nie chce nic wiedzieć. Jeśli nie wagaruje, przynosi najczęściej do domu złe oceny i regularnie dostaje za to lanie. Za każdym razem mam wrażenie, że jego ojciec go kiedyś zabije. Ale zaraz potem Romek staje nagle obok mnie: - Chodź, Roma! Idziemy! Pokażę ci coś fajnego! Któregoś dnia zabiera mnie na jakieś podwórko i popycha przez przymknięte żelazne drzwi do małego, ciemnego pomieszczenia. Wstrzymuję oddech z napięcia. Po krótkim czasie moje oczy przyzwyczajają się do ciemności i rozpoznaję, że siedzimy w teatrze przed sceną. Kiedy zasłona zostaje odsunięta, oczekuję z napięciem aktorów. Zamiast nich jednak na białej ścianie pojawiają się światła i widzę wielki napis: BIAŁY MURZYN. Nagle pojawia się mnóstwo ruchomych obrazów, ludzie pędzą przez ścianę, samochód przejeżdża przez scenę, można nawet zobaczyć szczekającego psa. Nie mogę pojąć tego, co się tu dzieje, bo wszystko odbywa się bardzo szybko i jest bardzo głośne, ale jedno jest pewne: Tu znów chodzi o miłość. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Oszołomiona śledzę wydarzenia, aż nagle rozbrzmiewa coś w rodzaju fanfary, obrazy znikają i pojawia się wielki napis KONIEC. Trę sobie oczy, jak ogłuszona macham rękami w pustce za plecami Romka. - No i? Co powiesz? - Jego twarz żarzy się entuzjazmem, jego małe, żywe oczka lśnią. 146 — Co to było? - piszczę całkiem jeszcze przejęta. — To było kino! - oznajmia mi Romek. Na moje siódme urodziny dostaję w prezencie Jacka. Kto wie, skąd mama go zdobyła! Nadal jeszcze nie ma sklepów z zabawkami. Tak długo o nim marzyłam, tak długo mówiłam o lalce, o dzidziusiu, tyle razy zwijałam kawałek starego materiału i kołysałam w ramionach. I nagle jest ze mną! Jacek ma miękkie ciałko z materiału i główkę z porcelany. Jest blondynem i ma niebieskie oczy. To najcudniejszy dzidziuś na świecie. Zaniemówiłam ze szczęścia. Ostrożnie kładę go do wózka dla lalek, który dała mi sąsiadka, i nakrywam go troskliwie różową kołderką. Romek i Ryszard wyśmiewają się ze mnie, ale nie zwracam na nich uwagi. Taszczę wózek na ulicę i pcham go do parku. Jest wprawdzie szary listopadowy dzień i jest dość zimno, ale dla mnie świeci z nieba słońce, ptaki ćwierkają, kwiaty kwitną i wszystko jest piękne, bo ja jadę z moim dzidziusiem na spacer. Szczęśliwa mruczę pioseneczkę, poprawiam od czasu do czasu kołderkę i przyglądam się malutkiej twarzyczce Jacusia. Śpi spokojnie. Jego niebieskie oczka przykrywają powieki z długimi, gęstymi rzęsami. Siadam na ławce, jak to mają w zwyczaju młode matki, wyjmuję Jacka z wózka, by go trochę popieścić. Niespodziewanie staje przede mną mała dziewczynka, chuda, głodna i zła jak osa. - Mogę przez chwilę potrzymać twoją lalkę? Nagle wiem, co się stanie, przeczuwam dokładnie to, co się zdarzy. Widzę wszystko jak na tych ruchomych obrazach, które nazywają się kino. -Nie. Ale ta dziewczynka spogląda na mnie ponuro. - Tylko przez chwilę! 147 Skubie mój rękaw. Milczę i przyciskam Jacka mocno do siebie. Ona jest coraz bardziej zła, a moje "nie" staje się coraz słabsze. Ona po prostu nie daje za wygraną. Daję jej Jacka zawiniętego w różową kołderkę. - Bądź ostrożna! A potem dzieje się dokładnie to, co przewidziałam. Jacek upada na ziemię, jego głowa roztrzaskuje się na wiele kawałków, jego puste niebieskie oczy mrugają bez sensu, aż w końcu całkiem zamierają. Nagle widzę leżące przede mną roztrzaskane dziecko z getta. Ptaki przestały ćwierkać, już nie kwitnie żaden kwiat, przez gęste, szare chmury nie przedziera się ani jeden promień słońca. Dziewczynka ucieka. Zbieram skorupy i kładę je do wózka, a potem jadę powoli do domu. — Z tym dzieckiem jest coś nie w porządku! - mówi wuj Szymon pewnego dnia. Siedzę z jakąś książką w kącie i spoglądam zdumiona. — Co masz na myśli, Szymku? -pyta mama z przejęciem. — No przecież, przyjrzyj się jej, Tosiu. Ona mi się wydaje jakąś taką małą dorosłą, a nie dzieckiem. Mama potakuje. To prawda. Często nazywają mnie w żartach "mała, stara". - Mam wrażenie, że to sprawa szkoły - mówi. - Ta szkoła nie ma na nią zbyt dobrego wpływu. Może powinna chodzić do całkiem normalnej szkoły... Sposób, w jaki oni o mnie mówią, jest dziwny. Tak jakbym była powietrzem. Zawsze mnie to zdumiewa, ale dorośli już tacy są. Decydują o naszym życiu, o pochwałach i karach, o ubraniach, szkole, jedzeniu. To oni postanawiają, co jest złe, a co dobre, co odpowiednie, a co nieodpowiednie. Nas nikt o nic nie pyta. Nadal często siedzę godzinami z pełną buzią przy stole i nie jestem w stanie jeść. 148 Roman kłuje mnie w pełny policzek. ' — Auuu - muszę się roześmiać i wypluwam przy tym szpinakową papkę. Mama się złości, Roman znów dostaje lanie. — Te nieznośne dzieci.,.! - mówią dorośli, kiwają głowami i wzdychają. Jesteśmy dla nich ciężarem. Romek ma tajemnicę. Pewnego wieczoru, kiedy siedzimy sami na klatce schodowej, zwierza mi się. - Kupię sobie rower! - oznajmia z dumą. Rower? Nie mogę w to uwierzyć. Rowery trudno dostać, są strasznie drogie, a poza tym nie znam nikogo, kto miałby własny rower. - Ale ja będę miał! - twierdzi Romek. -Jutro wieczorem spotkam się z nim w parku, a on da mi rower! Patrz, ile na ten cel uzbierałem pieniędzy... Wyciąga z kieszeni spodni mały brudny tłumoczek i pozwala mi do niego zajrzeć. Jest pełen monet. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu pieniędzy naraz, więc robi to na mnie wielkie wrażenie. — Skąd to masz? - pytam pełna podziwu. — Zarobiłem - odpowiada ze spokojem i chowa znów swoje zawiniątko. -Ale tata zrobi oczy! Tylko nie wolno ci o tym komukolwiek powiedzieć. To jest nasza tajemnica, jasne? Daję mu moje potrójne słowo honoru, chociaż to wcale nie było konieczne, bo ja i tak zawsze robię to, co mi Romek każe. Następnego wieczoru Romek znika po kolacji, aby odebrać swój rower. Jestem strasznie przejęta i ciekawa, jak też on będzie wyglądać i co dorośli na to powiedzą. Na pewno jego tata będzie z niego bardzo dumny. Czekam i czekam, ale Romek nie wraca. - Gdzież się podziewa ten łobuz? - krzyczy wujek Mosze. - No, czekajcie tylko, niech ja go dorwę w swoje ręce! Przygryzam wargi. Nie wolno mi nic powiedzieć, nie wolno mi nic powiedzieć. 149 - On na pewno wróci - mruczy mama i zbiera ze stołu naczynia po kolacji. Ale Romek nie wraca. Ani tego wieczoru, ani następnego dnia. Przez całą noc nie jestem w stanie zmrużyć oka, bo myślę o Romku i o jego rowerze. Gdybyż to tylko nie była tajemnica. A jeśli mu się coś stało? Może tylko uciekł na swoim nowym rowerze do Ameryki, przecież tylko o tym ciągle marzy... Milczę jak grób. Tymczasem dorośli zaczęli się poważnie martwić. Romek wprawdzie znikał od czasu do czasu, nigdy jednak na tak długo. Szukają go wszędzie, ale nigdzie nie znajdują. Mija kolejna noc, podczas której śnią mi się prawdziwe koszmary. Potrójna przysięga przygniata mnie jak kamień. Czy mam ją złamać? Mój lęk o Romka staje się coraz silniejszy. W końcu nie wytrzymuję tego dłużej i opowiadam mamie o rowerze. - Ale nie mów nic wujkowi Mosze! - błagam ją. - W przeciwnym razie on znów zbije Romka! Ale tym razem wuj Mosze nie może zbić swego syna, bo kiedy go wreszcie znajdują, okazuje się, że Romek jest ciężko ranny. Ma ranę na głowie i jest bardzo słaby, ponieważ od dwóch dni leżał mniej lub bardziej nieprzytomny w podziemnym, bunkrze w parku. Znikły jego pieniądze, a roweru też nie ma. - Złamałaś potrójną przysięgę? - szepcze słabo, kiedy mogę go wreszcie odwiedzić w szpitalu. Potakuję zawstydzona. - Nie szkodzi - mruczy i uśmiecha się krzywo - zdaje się, że w przeciwnym razie rzeczywiście zdechłbym tam na dole. Ale niech cię ręka Boska broni, byś znów zrobiła coś takiego! Daję Romkowi moje potrójne słowo honoru, że nigdy więcej nie złamię mojego potrójnego słowa honoru. Skończyły się rozmowy na temat okropności wojny, a nasze mieszkanie powoli pustoszało. Wyprowadzali się jedni po drugich i zaczę- 150 ło się nowe życie. Wuj Szymon wyemigrował ze swoją ciężarną żoną do Australii. Rodzina Horowitzów znalazła mieszkanie. Tęsknię za małym Rysiem, ale na szczęście mam jeszcze Romka. Od niedawna siedzi ciągle nocą w kuchni i ćwiczy robienie węzłów na kawałku sznurka. Jest teraz harcerzem, a harcerz musi umieć takie rzeczy. - Ten, kto zna wszystkie węzły, zdobędzie sprawność - tłumaczy mi. Harcerze mają dwadzieścia cztery sprawności, a Romek zdobył je wszystkie, poza tą ostatnią. Na pewno mu się uda, tego jestem zupełnie pewna. Zawsze osiąga to, co sobie postanowi. Pewnego dnia uda mu się też dotrzeć do Ameryki. To sobie przysięgli z Rysiem podczas pożegnania. Co też ci chłopcy mają w głowach? Zawsze marzą tylko o tym, by wyjechać do Ameryki. Wyjeżdżamy na wakacje, tak jakbyśmy byli zupełnie normalną rodziną. Pewnego dnia tata oznajmia mi, uśmiechając się: - Jedziemy do Zakopanego. To taka mała mieścina w górach niedaleko Krakowa. Odpoczniemy tam sobie kilka dni. Wyobraź to sobie! Odbędziemy prawdziwą podróż, a Romek też pojedzie z nami! Rzucam mu się zachwycona na szyję i zaraz biegnę do Romka, by mu o tym opowiedzieć. Jest wiosna, a Zakopane to najpiękniejsze miejsce na świecie. Na łąkach kwitną kwiaty, jest tu srebrzyste, bijące źródełko górskie, cieniste lasy, śpiewające ptaki i widziałam nawet prawdziwego, dzikiego zajączka z długimi uszami. Do tej pory nie miałam pojęcia o tym, że istnieje coś tak wspaniałego jak przyroda! Teraz po raz pierwszy w życiu czuję wilgotne ciepło ziemi, wdycham bogactwo zapachów maleńkich, niebieskich fiołków, słucham jasnego szumu wiatru w liściach, i raduję się pełnią słonecznego ciepła na moim ciele. Przyroda obdarowuje mnie bezgranicznym poczuciem zarówno bezpieczeństwa, jak i wolności. Mieszkamy w niewielkim pensjonacie, w którym każdego ranka podają nam na śniadanie świeże bułeczki i konfitury z truskawek domowej roboty. W nocy śpimy pod czystymi, grubymi pierzynami. Jestem wciąż głodna i jem do syta. Śpię głęboko i długo, nie dręczona w nocy żadnymi koszmarami. Czuję się wolna i beztroska. Jestem szczęśliwa. , 152 Rodzice i Romek też są szczęśliwi. Mama i tata wydają mi się podobni do tych ludzi z kina. Chichoczą, trzymają się za ręce i całują, jakby się właśnie w sobie zakochali. Tata ciągle powtarza miękkim głosem: - Patrz, jaka ona jest piękna z tymi ustami jak maliny! - I pokazuje na mamę, która śmiejąc się, siedzi w trawie i wystawia twarz do słońca. Potakuję, bo cóż mogę powiedzieć innego. Miło widzieć tak radosnych rodziców, ale mam poczucie, że ci dwoje są równie głupkowaci jak małe dzieci. Romek też tak uważa. Budujemy razem tamy w niewielkim strumyku i puszczamy stateczki z kory. Czasem pomaga nam mój tata. Często podnosi mnie wysoko i sadza na swoich ramionach. Śpiewamy przy tym radosne piosenki dziecięce, zupełnie niepodobne do tych ze szkoły. Romek gwiżdże i próbuje mnie też tego nauczyć. Jakiś czas biegam ze złożonymi w szpic wargami i ćwiczę bez przerwy, w końcu udaje mi się wydać z siebie cieniutki gwizd. Wszyscy klaszczą, a ja jestem strasznie dumna. W tych dniach mam wrażenie, że świat składa się wyłącznie z promieni słońca, a wszystkie ciemne cienie zostały ostatecznie rozwiane. A wtedy zdarza się coś strasznego. Właśnie odbyliśmy cudowną wędrówkę, a teraz, spoceni i głodni, wracamy do naszego pensjonatu. Tych dwóch dostrzegam już z daleka. Obaj mają aktówki, płaszcze przeciwdeszczowe i kapelusze, mimo że z nieba praży słońce. Ich twarze są bez wyrazu, podobnie jak twarze żołnierzy. Od razu wiem, że to milicjanci, którzy oznaczają niebezpieczeństwo. - Mam nadzieję, że nie dostałaś udaru słonecznego - mówi zaniepokojona mama - zrobiłaś się, dziecinko, nagle taka blada! Jeden z mężczyzn robi krok w naszym kierunku. - Dawid Liebling? - mówi ostrym tonem. 153 Mój tata potakuje. Znów czuję lodowate zimno, strach, który płynie do mnie z drżącej ręki mamy. Upał i jej zimna dłoń. Nieruchome twarze milicjantów. Obok siebie słyszę przyspieszony oddech Romka. On też się boi. - Jest pan aresztowany - mówi mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym. - Proszę z nami. Mój tata milczy, pochyla głowę, zastanawia się. Czy ma zrobić to, czego od niego żądają? Czy ma stawiać opór? Czy ma walczyć? Mijają straszne sekundy. A potem tata spogląda na mnie i uśmiecha się blado. - Nie bój się, córeczko - mówi - niedługo wrócę. To na pewno jakaś pomyłka. A ty, Tosiu... - patrzy mojej mamie twardo w oczy. - Nie martw się o mnie. Już wsiadają do czarnego samochodu, który zaparkował przed pensjonatem, i odjeżdżają. Patrzymy za nimi bez słowa. Mała chmurka kurzu, którą wznieciło auto, jeszcze jakiś czas wisi w powietrzu, a potem się rozwiewa. Jak puste stało się nagle nasze mieszkanie. Kiedy wracam ze szkoły do domu, mama często jest jeszcze w kapeluszu i płaszczu: właśnie wróciła do domu, by być ze mną, ponieważ teraz boję się zostawać sama, a Romek jak zwykle gdzieś się włóczy. Mama dzień i noc próbuje się dowiedzieć, gdzie jest tata. Mimo że już od kilku tygodni jesteśmy w Krakowie, do tej pory nie udało nam się uzyskać wiadomości o tym, gdzie go trzymają. Opuściliśmy Zakopane natychmiast po tym strasznym dniu, a mama uruchomiła absolutnie wszystkie swoje znajomości, by odnaleźć mojego tatę. Ale on zniknął. - Dlaczego oni go aresztowali? - łka nieustannie. Odkąd go zabrali, jest kompletnie załamana, choć przecież powinna właściwie wiedzieć, że w każdej chwili można być aresztowanym! Ciągle biega na pocztę i telefonuje. W końcu udaje jej się dowiedzieć, gdzie on jest. Na Montelupich. ,: 154 Na dźwięk tego słowa wzdrygam się przerażona. Montelupich, tak mówił wtedy ten policjant. Montelupich to dla mnie najgorsze miejsce na świecie. Montelupich oznacza pewną śmierć... Moja mama wzdycha i zdecydowanym ruchem ociera łzy. - Nie byłam w stanie dowiedzieć się niczego dokładniejszego - tłumaczy mi. - Podobno twierdzą, że on jest zdrajcą. Ale w dzisiejszych czasach każdy jest zdrajcą. Ścigają zwłaszcza tych, którzy byli w podziemiu i narażali swe życie! Pewnie biedny Dudek też siedzi na Montelupich... koniecznie muszę znaleźć kogoś, kto bierze! Wiem dobrze, że "ktoś, kto bierze", to człowiek, którego można za pomocą biżuterii i złota przekonać do tego, by pomógł. Teraz mama biega od urzędu do urzędu i stara się dowiedzieć, kto jest odpowiedzialny za sprawę mojego taty. Nie wiem, czy odniosła sukces, w każdym jednak razie tata nadal nie wraca. Mama często zabiera mnie ze sobą do starego pana, który jest adwokatem. Wtedy bardzo długo rozmawiają o tym, jakby wyciągnąć tatę z więzienia, ale w końcu rozchodzą się bezradni. We wrześniu, na żydowskie święto Nowego Roku, tacie udaje się w końcu przesłać nam wiadomość. Jest to malutki skrawek papieru, na którym napisał: Mojej ukochanej żonie i Romince najlepsze życzenia z okazji Nowego Roku. Mam tę karteczkę do dziś. Moja mama musi teraz zupełnie sama troszczyć się o nas, bo ta odrobina pieniędzy, jaką jeszcze posiadamy, zupełnie nie wystarcza. - Jeśli Dawid długo nie wróci, będę musiała poszukać dla siebie jakiejś pracy! - mówi zatroskana. W ostatnim czasie zrobiło jej się na czole całe mnóstwo zmarszczek. Ale wtedy zdarza się to, w co nikt z nas już nie wierzył. Mój tata wraca do domu! Uwolnili go, bo się poważnie rozchorował na tych Montelupich. Jego włosy są jeszcze bardziej siwe. Dostał udaru mózgu. Potem przez jakiś czas leżał w więziennym szpitalu, ale 155 w końcu posłali go do domu. A może moja mama znalazła wreszcie "kogoś, kto bierze"? Mama, która zna się trochę na medycynie, rozpacza z powodu jego choroby. - Coś takiego przytrafia się przecież tylko starym ludziom, a nie mężczyźnie, który ma trzydzieści dziewięć lat! -woła z przerażeniem. Dziwi mnie ten udar. Pewnie go tam bili na tych Montelupich. Teraz leży w łóżku, jest sparaliżowany i nie może się poruszyć. Mówić też prawie nie jest w stanie. Tylko jego czarne oczy są równie żywotne jak dawniej i śledzą wszystko, co się dzieje. W tym czasie jestem tak blisko z moim tatą jak nigdy dotąd. Właściwie dopiero teraz go naprawdę poznaję. Kiedy przychodzę ze szkoły do domu, biegnę szybko do sypialni i siadam koło niego na łóżku. Gwiżdżę mu coś albo opowiadam o tych dziwnych rzeczach, jakie przeżywam w żydowskiej szkole. Recytuję mu wiersze i odgrywam przed nim teatr. Słucha mnie podobnie jak babcia, która też zawsze leżała. Ludzie, którzy spędzają życie w łóżku, mają dużo wolnego czasu. Ja też mam czas i mam mnóstwo cierpliwości. Mama jest u kresu wytrzymałości. Kiedy on tak leży, milcząc, jej oczy od razu robią się czerwone. Na mnie jego słabość nie robi specjalnego wrażenia. Nagle to ja jestem ta duża, a on jest dzieckiem. To dziwne, a równocześnie piękne. Uczę go znów mówić. On pokazuje jakiś przedmiot, a ja wymawiam powoli i wyraźnie jego nazwę. A potem on powtarza z trudem to słowo. Musi sobie znów wszystko przypomnieć - własne imię i nas. Wszystko jest dla niego nowe. — Ty jesteś Dawid Liebling - mówię głośno i biorę jego rękę. - A ja - pokazuję na siebie - ja jestem twoja córka Roma... a tam jest twoja żona, moja mama, ona ma na imię Tosia... — Tosia! - szepcze niewyraźnie, a w jego oczach pojawia się taki blask, jakby mu się nagle wszystko przypomniało. Widzę, z jakim trudem przychodzi mu nauka i że coś się stało z jego mózgiem. Moja mama mi to wytłumaczyła, ale ja nie wszyst- 156 ko zrozumiałam, prócz tego, że coś pękło w jego głowie i dlatego nie może teraz myśleć prawidłowo. Widzę, jak walczy o to, by się znów nauczyć myśleć. Oboje śmiejemy się na wyprzódki, kiedy uda mu się powtórzyć jakieś nowe słowo. Nawet już zaczyna pisać. Pokazuję mu, jak to się robi: MAMA, pisze, TATA, ROMA... Teraz, kiedy mój tata jest słaby i mnie potrzebuje, kiedy przestał być tym silnym bohaterem, który unosi mnie wysoko na swych ramionach, teraz kocham go najbardziej. Umiera pewnego szarego listopadowego poranka, na sześć dni przed moimi ósmymi urodzinami. Pamiętam, jakby to było dziś. Na dworze leje strumieniami deszcz i gdy przychodzę do domu ze szkoły, jestem zupełnie przemoczona. Już kiedy dzwonię do bramy, mam bardzo dziwne uczucie w brzuchu. Biegnę szybko po schodach na górę, wpadam do mieszkania całkiem mokra. Mama, która zawsze krzyczy, że nie zdejmuję od razu przemoczonych butów, siedzi w kuchni na niskim stołeczku. Przed nią małe, zniszczone pudełko. Patrzy na mnie w taki dziwny sposób. - Nie mamy już tatusia - szepcze gwałtownie. Wpatruję się w nią z przerażeniem, biegnę do sypialni. Łóżko jest puste. Zabrali go. — Gdzie jest tata? Co się stało? — Wiesz sama, miał w ostatnich dniach wysoką gorączkę - mówi powoli. Jej głos jest pusty i łamliwy. - Dlatego trzeba go było dziś rano zabrać szybko do szpitala. Ale było już za późno. Lekarze nie byli w stanie go uratować. Zainfekowane zostało jego serce, był słaby, ponieważ chorował w obozie wiele razy... i nie było wtedy żadnych lekarstw, które mogłyby mu pomóc... Otwieram ostrożnie pudełko. Leżą w nim pędzel do golenia, brzytwa, zegarek z postrzępionym paskiem i piękne, niebieskie pióro, którym tak niedawno pisał ROMA ; 157 To wszystko, co pozostało po moim tacie. Później mama powiedziała mi, że kilka tygodni po jego śmierci można już było dostać na czarnym rynku penicylinę. To byłby dla niego ratunek. Mama przez siedem dni siedzi na stołku w kuchni i odbywa żałobę po tacie. Wszystkie lustra są zasłonięte. Jest tak, jakby nagle zamarło całe życie. Skradam się na paluszkach przez mieszkanie, przynoszę jej jedzenie, robię herbatę, siedzę w kącie, staram się być niewidzialna. A potem mama zakłada czarny welon, który będzie teraz nosić przez rok, i żyjemy dalej. Jest wiele spraw, których dowiedziałam się o moim tacie znacznie później, niektórych nawet dopiero dziś. Teraz wiem, że podczas wojny był związany z Żydowską Organizacją Bojową. Była to niewielka grupa młodych idealistów, którzy rozdawali wtedy ulotki, demontowali szyny, wysadzali w powietrze baraki i magazyny, a w końcu podłożyli bombę w kawiarni "Cyganeria" przy ulicy Szpitalnej. Kiedy był w Płaszowie, zgłosił się dobrowolnie do grupy budowlanej i mógł dzięki temu opuszczać obóz w dzień. Wtedy opłaciły się jego "stosunki" z dzikich czasów młodości; organizował dla bojowników proch strzelniczy i amunicję dzięki kontaktom z półświatkiem, które nawiązał jako chłopak na ulicach miasta. Raz czy dwa mama miała wrażenie, że widzi go z okna mieszkania Kierników w grupie robotników, którzy pracują na ulicy. Ale może to sobie tylko wmawiała. Jakże chętnie spędziłabym więcej czasu z moim tatą. Odkąd nie żyje, mama i ja jesteśmy zdane wyłącznie na siebie. Pocieszam ją, gdy płacze w nocy. Ona bierze mnie w ramiona, kiedy wracam przygnębiona z żydowskiej szkoły. Zasypiam tylko wtedy, gdy mnie trzyma za rękę. Ona opiekuje się mną, a ja nią. Czuję 158 to, co ona czuje. Jesteśmy niemal jak jedna istota z dwiema głowami - małą i dużą. Ale czasem ta odpowiedzialność za nią przytłacza mnie. Wtedy chciałabym, by mój tata był z nami i zdjął ze mnie ten ciężar. Bardzo za nim tęsknię, jednak nie aż tak bardzo jak moja mama. Ona nie je, nie śpi, nawet nie płacze, leży tylko nieruchomo w milczeniu. Martwię się o nią. Niemal zamieniłyśmy się rolami. - Musisz coś zjeść! - mówię surowo i przynoszę jej do łóżka herbatę i sucharki. - Śpij teraz! - szepczę i przykrywam ją kołdrą. Potrzebuje mojej pomocy jak małe dziecko. Odkąd tata nie żyje, jesteśmy zdane na siebie. Nie potrafimy żyć bez siebie. Powoli mama próbuje zorganizować naszą codzienność bez taty. Przede wszystkim decyduje się złożyć w urzędzie podanie z prośbą o pozwolenie zachowania nazwiska Ligocka. Chce na zawsze zapomnieć o nazwisku Liebling. Może myśli, że tak będzie dla mnie lepiej? A ja wcale nie chcę słyszeć o moim dawnym nazwisku. Tam, w getcie, zapadło w głębiny mojej niepamięci. Tak często musiałam powtarzać formułkę z nowym nazwiskiem, że w końcu sama w nie uwierzyłam. Nie jestem już w stanie wymówić słowa "Liebling", nawet gdybym tego chciała. Potem mama troszczy się o pieniądze. Dostaje pracę w biurze dawnej firmy mojego taty, którą teraz prowadzi ich przyjaciel. A wreszcie udaje się na beznadziejne poszukiwania jakiegoś mniejszego mieszkania, bo tego dużego nie mamy prawa zatrzymać. Ma też nadzieję, jak wiele innych osób, że odzyska coś ze swego spadku. Jej rodzinny dom został zabrany przez Niemców, a potem przez komunistów. Ponownie biega od urzędu do urzędu. - W końcu nam się uda! - mówi dzielnie do mnie, a ja jestem szczęśliwa, że już tyle nie płacze. ;; 159 Znów nastała wiosna i jedziemy dorożką na Warszawską, czyli na ulicę, przy której stoi dom dziadków. Jestem strasznie podniecona i ogromnie się cieszę. Nadal brzmi mi w uszach każde słowo, jakie mama opowiedziała mi na temat życia w tamtym domu. Będę zwiedzać piękny ogród z drzewami owocowymi i krzewami, będę siedzieć w pawilonie w słońcu, tak jak Tosia wtedy, gdy poznała mojego tatę. Będę przechodzić na paluszkach przez salon z grubymi dywanami do wykafelkowanej na niebiesko kuchni, w której pachnie bułeczkami z rodzynkami i pieczonym indykiem. W sypialni upadnę na białe łoże z wyrzeźbionymi liliami, będę podziwiać najlepszą koronkową pościel z wyhaftowanymi monogramami. Pozytywkę z porcelanowymi tancerzami z pokoju mojej mamy zabiorę ze sobą, o ile jeszcze tam będzie... Z tego wszystkiego jednak nic nie pozostało. Nie ma drzew owocowych, nie ma pawilonu, nie ma ogrodu. Zamiast tego jest tu zaniedbany cmentarz z nagrobkami. Pośrodku stoi rozwalający się drewniany dom. Rzeźbiona balustrada balkonu jest w połowie urwana. W otwartych oknach suszy się pranie. To musi być jakaś pomyłka! Rozglądam się wokoło, spoglądam na mamę. Jej twarz jest jak z szarego kamienia. Powoli pojmuję, że to nie jest żadna pomyłka. Mama nie była tu od początku wojny, od tamtego czasu nie widziała swego domu rodzinnego. Ten dom jest rzeczywiście jej rodzinnym domem. Ruina stojąca na cmentarzu. Pobliski cmentarz był poszerzany, aż dosięgną! ogrodu mojego dziadka. Umarli potrzebują wielu grobów. Nawet nie próbowałyśmy wchodzić do tego domu. Jest pełen obcych ludzi. Mama bierze mnie za rękę i wracamy do naszego mieszkania. Nigdy więcej nie przyszłyśmy w to miejsce razem. - Przecież nie mogę mieszkać na cmentarzu - mówi zmęczona. Tak nawiasem mówiąc, nigdy nie dostała ani złotówki odszkodowania za swój rodzinny dom. 160 Spacery z mamą przypominają wywoływanie duchów. Kiedy chodzimy razem po mieście, ma w zwyczaju mówić: - Popatrz, tu był ten, a tam tamten sklep, tu się kupowało eleganckie materiały, tam najelegantsze kapelusze, w tym domu był jubiler, tu się kupowało biżuterię, tam się kupowało bieliznę... Wskazuję pustą witrynę, na której widać jeszcze resztki starego, kruszącego się napisu. - A tu- pytam -tu też był chyba jubiler? , - Tak - odpowiada - ale u niego się nie kupowało. " Teraz nie ma już niemal niczego. Ani materiałów, ani jubilerów, ani kapeluszy. Raz przechodzimy koło wystawy i zatrzymujemy się przed nią. Wyłożony przepięknymi, biało-niebieskimi kafelkami sklep jest pusty. — Patrz, jakie piękne kafelki - mówię. A ona wzdycha tęsknie. — Dawniej było tu jeszcze w dodatku mięso - mruczy. - To był najlepszy rzeźnik w mieście! Powinnaś zobaczyć te pasztety z wątróbki! Już na samą myśl o nich cieknie mi ślinka! Powoli dowiaduję się coraz więcej szczegółów na temat dawniejszego życia. Jak pięknie i lekko musiało być wtedy! Tęsknię za tym życiem i moja mama też za nim tęskni, ale nie mówi o swoich uczuciach. Tamten czas minął bezpowrotnie. Teraz wszystko stało się szare. Ludzie wprawdzie zadają sobie gigantyczny trud, by znów prowadzić normalne życie. My też. Ale wszyscy są biedni. Nie ma prawie nic do kupienia, jedynie czarny rynek kwitnie. A miasto nadal jest przepełnione ludźmi, kłębią się w nim intelektualiści, artyści, dziennikarze, profesorowie i literaci, którzy pochodzą z Krakowa lub starają się tu znaleźć swe nowe miejsce. W końcu kawiarnie znów są otwarte, tramwaj jak dawniej jeździ wokół Rynku, ukazują się gazety, znów odbywają się spektakle teatralne. Teraz Manuela i jej przyjaciele występują czasem na scenie, a wtedy idę oczywiście z mamą na premierę, aby ich podziwiać. Te chwile są dla mnie najpiękniejsze, klaszczę, aż mnie ręce bolą, a potem mogę nawet odwiedzić Manuelę w garderobie. 161 Ten, kto sobie może na to pozwolić, idzie w niedzielę po kościele i spacerze do cukierni. Taka jest bowiem w Krakowie tradycja. W cukierniach są napoleonki i słynne kremówki. My też chodzimy teraz zawsze w niedzielę na spacer po Plantach, które otaczają stare miasto. To jakby salon Krakowa. Tu się spaceruje i jak dawniej, pozdrawia się grzecznie nawzajem. Na guzikach płaszczy mężczyzn dyndają małe paczuszki z ciastkami, bo po spacerze pije się herbatę i je ciastka. Taki jest zwyczaj, przy którym upiera się moja mama. Postanowiła nauczyć mnie dobrych manier. - Jeśli już nie mamy pieniędzy, musisz być przynajmniej dobrze wychowana! - tłumaczy mi. Pokazuje, jak mam się zachowywać przy stole, jak się dyga i tym podobne rzeczy, które wydają mi się niezbyt potrzebne. Kiedy pytam, dlaczego tak ma być, odpowiada tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Bo tak było zawsze u nas w domu. Dlatego też muszę w każdą niedzielę wkładać białe pończochy i wysokie buty, nosić kokardy we włosach i rękawiczki. Wydaję się sobie wtedy dość sztywna i głupia, ale mama jest nieugięta. Roman wyśmiewa się ze mnie za każdym razem. — Ciociu Tosiu, dlaczego ubierasz Romę jak jakąś idiotkę? - pyta, a ja zapadam się niemal pod ziemię ze wstydu. — Tak się ubiera panienka, gdy wychodzi do miasta - odpowiada mama krótko i zaciska usta. Romkowi też nie zostają oszczędzone mamine reguły zachowania, ale po nim spływają jak woda po kaczce. On prowadzi własne życie, mieszka po części u nas, a po części u swego bijącego go ojca, który oznajmił nam właśnie, że zamierza się ponownie ożenić. W niewielkiej miejscowości o nazwie Polanica poznał na dansingu pewną blondynkę. Raz przyprowadził ją do nas. Od razu widzę, że jej blond włosy są ufarbowane. Ma donośny śmiech i koniecznie chce, by się ochrzcił. 162 - Nie wyjdę za żadnego Żyda - oznajmia, chichocząc, i spogląda po nas wyzywająco. - Mosze zmienił dla mnie swe imię. Nazywa się teraz Ryszard. Ryszard Polański, od miejsca, w którym się poznaliśmy... Wszyscy milczą. Wuj Mosze-Ryszard poci się i ociera chusteczką czerwone czoło. Potem opowiada nam, jakie ma plany i kiedy ma się odbyć ślub. - Chłopiec może się wprowadzić do nas zaraz potem - mówi. Romek przygryza wargi. Przez cały czas, kiedy wujek opowiada, blondynka ma dziwny uśmieszek. Biedny Romek! Kiedy wuj Ryszard i jego blondynka wreszcie sobie poszli, mama bierze mnie na kolana. - Mam dla ciebie niespodziankę, Roma! - oznajmia mi. - Kiedy wrócimy z wakacji, wprowadzimy się do nowego mieszkania i będziesz mogła iść do innej szkoły! Cieszę się przeogromnie i zasypuję ją pytaniami. Gdzie będzie nowe mieszkanie? Jak ono wygląda? Czy będzie w nim dość miejsca, bym mogła mieć wreszcie własnego psa? A co będzie z Romkiem? Jaka jest moja nowa szkoła? A w ogóle co znaczy "wrócimy z wakacji"? Czy my gdzieś wyjeżdżamy? Może znów do Zakopanego? - Nie - mówi mama. - Nie jedziemy do Zakopanego, tylko znacznie dalej, będziemy podróżować pociągiem aż do czeskiej granicy. Spędzimy tydzień w prawdziwym hotelu w Kudowie Zdroju. Zeskakuję z jej kolan i natychmiast zaczynam pakować moją walizkę. Kilka tygodni później siedzimy w pociągu i jedziemy na wakacje. Jestem bardzo podniecona, bo przecież w końcu siedzę po raz pierwszy w pociągu. W gruncie rzeczy wcale nie siedzę, tylko biegam. Skaczę po korytarzu, patrzę, jacy ludzie są w przedziałach, i wyciągam szyję, by móc wyjrzeć przez okno. Pociąg dudni, sapie, 163 gwiżdże i piekielnie hałasuje. Na zewnątrz przelatuje krajobraz, czasem pagórkowaty, czasem płaski, drzewa i łąki mają soczystą zieleń, niebo jest bezchmurnie niebieskie. Jest lato. - Mamo, popatrz tylko! - skubie ją za rękaw, muszę jej pokazać to wszystko, co sama widzę: czerwony samochód na ulicy, konie, stary, zrujnowany zamek... Ma zamknięte oczy, wzdycha, odwraca się. Zauważam, że nagle ma zupełnie wilgotne dłonie, a jej twarz pokrywa zimny pot. Czy ona się boi? A może jest chora? Przypominam sobie, że wtedy na dworcu też się rozchorowała. Wtedy, kiedy chciałyśmy jechać do Warszawy. Może podróż pociągiem tak źle na nią wpływa? — Mamo! Co się z tobą dzieje? — Już dobrze, Roma, zostaw mnie.... Drży. Słyszę, jak szczęka zębami. Strasznie marznie. Okrywam ją płaszczem i siadam obok, by jej pilnować. Stara kobieta, która siedzi niedaleko, przygląda nam się podejrzliwie. - Ona jest chora! Można się przecież zarazić! - mówi nagle oburzona, zabiera swoją walizkę i odchodzi. Jestem zadowolona, bo w ten sposób mamy więcej miejsca w przepełnionym przedziale. A więc mama jest rzeczywiście chora - myślę sobie. Martwię się, ale co mam robić? Nie znam przecież nikogo, kto mógłby mi pomóc. Czekam. Siedzę tak godzinami i czekam, podczas gdy moja mama śpi, a za oknem przelatuje krajobraz. Powoli staje się coraz bardziej pagórkowaty, w końcu wjeżdżamy w góry. Lokomotywa gwiżdże i sapie. Pociąg zatrzymuje się przed małym, białym budynkiem dworcowym z kolorowymi doniczkami na kwiaty. Potrząsam mamą, by ją obudzić. - Mamo, zobacz... chyba jesteśmy na miejscu! Spogląda przez okno, podąża za mną oszołomiona. Konduktor podaje nam walizki. 164 Nie pamiętam już, jak dotarłyśmy do hotelu. To jakaś ciemna, groźnie wyglądająca budowla. Przez niekończące się korytarze poprowadzono nas do naszego pokoju. Jest tu wielkie okno z ciężkimi, zielonymi, aksamitnymi zasłonami, z którego widać gęsty las iglasty. Pod oknem stoi stół z obszytym frędzlami zielonym obrusem z pluszu. Nie podoba mi się ten ciemny pokój. Nie podoba mi się ten hotel. Ludzie nie są tu przyjaźni. Mam wrażenie, że nie lubią Żydów. Rozmawiają ze sobą po niemiecku. Teraz mama leży w wielkim, ciemnym, drewnianym łożu, które wygląda jak trumna. Coś ją boli, jest bardzo rozpalona i mruczy nieskładne zdania. Podaję jej małymi łykami wodę do picia i chłodzę jej gorące czoło mokrym ręcznikiem, tak jak ona to zawsze robiła, gdy miałam gorączkę. Na szczęście w pokoju jest umywalka. Potem chcę jej dać coś z tego jedzenia, które wzięłyśmy ze sobą na drogę, ale ona nawet nie patrzy na jedzenie. Nagle mam uczucie, że jesteśmy zupełnie same na świecie. Jestem taka bezradna... W końcu rozbieram się, zwijam obok niej w kłębek i zasypiam. Ktoś mną potrząsa, wyrywa mnie ze snu. Niemcy?! Światło zostało zaświecone, przecieram oczy. Mama pochyla się nade mną. To ona mnie obudziła. Tak dziwnie dyszy, jej twarz jest czerwona i opuchnięta. Wpatruję się w nią. Przyprawia mnie o lęk! - Sprowadź lekarza - rzęzi - ja umieram... Biegnę tak szybko, jak tylko zdołam. - Ona umiera! - krzyczy w mojej głowie - ona umiera! Mam na sobie koszulkę nocną i kapcie. Wbiegam do ciemnego lasu. Dokąd mam biec? Gdzie ja znajdę pomoc? Mama nie odpowiedziała mi, kiedy spytałam, jak ja mam jej sprowadzić lekarza. Tylko podniosła do góry ręce, a potem je opuściła. W hotelu nikogo nie znalazłam. Paliło się światło, ale nie było 165 żywej duszy. Wtedy wybiegłam na dwór i pobiegłam do lasu. Ja dobrze wiem, że muszę się pospieszyć, nie mogę czekać, aż ktoś przyjdzie, ja muszę, muszę... "Ona umiera!" Dyszę teraz tak głośno, że nie jestem już w stanie usłyszeć dzikiego łomotu mojego serca. Pędzę bardzo szybko, aby nie musieć patrzeć na czarne cienie za ciemnymi sosnami. Gonią mnie, głos w mojej głowie krzyczy coraz głośniej, boję się, boję się, boję... Dobiegam do skrzyżowania, jedna z leśnych dróg prowadzi na prawo, droga, którą przybiegłam, idzie dalej prosto. A może było inaczej? Którędy ja tu przyszłam? I dokąd ja mam biec dalej? Zgubiłam się. Stoję zupełnie sama pośrodku ciemnego lasu w mojej cienkiej koszulce nocnej i przez chwilę mam wrażenie, że umrę ze strachu i zimna. Ale nie umrę, przy życiu trzyma mnie ten głos: "To ona umiera!" - krzyczy. Biegnę dalej, nie zwracam uwagi na to, że gubię kapcie, że moja koszula zaplątuje się w gałęzie krzewów. Biegnę dalej i dalej. Nagle z daleka widzę w ciemności światło. Pędzę w jego kierunku. Jest coraz jaśniej. Rozpoznaję latarnie uliczne i zarysy domów. To wieś. Lekarz! We wsi jest może jakiś lekarz! Okna domów są ciemne, ale mnie jest to obojętne. Walę pięściami do pierwszych drzwi, słyszę pełne złości pomruki. Jakaś kobieta otwiera drzwi i spogląda na mnie przez szparę. - Ona umiera! - dyszę. - Potrzebuję lekarza... doktora... moja mama...! Kobieta potakuje, zrozumiała, pokazuje mi jakiś inny dom, mówi coś w obcym języku, po niemiecku. Biegnę do tego innego domu, walę obiema pięściami w drzwi. - Doktor! Ja potrzebuję doktora!!! Nade mną otwiera się okno, zapala światło, jakiś mężczyzna Wychyla głowę. - Ona umiera! - szepczę gwałtownie, śmiertelnie zmęczona. 166 Płaczę i mówię do niego w pomieszaniu. Zdaje się, że rozumie, bo teraz zamyka okno, słyszę, jak schodzi po schodach. Otwiera drzwi wejściowe, a ja wraz z nimi wpadam do domu, obejmuję jego nogi. — Ona umiera!!! — Pozwól mi się przynajmniej ubrać - mruczy łamaną polszczyzną. Ma na sobie piżamę w paski. Czekam na niego, każda sekunda trwa wieczność, ale w końcu zjawia się i ma w ręce lekarską walizeczkę. Idziemy z powrotem do hotelu na piechotę ulicą, a nie przez las. To znacznie krótsza droga. Już jesteśmy na miejscu, lekarz stoi przy łóżku mojej mamy, bada jej puls. Jeszcze żyje. Ona nadal żyje! Ale doktor mówi, że jest bardzo, bardzo chora i trzeba ją zabrać do szpitala. Natychmiast. Już nadjeżdża karetka i nagle zjawiają się też dwaj ludzie z obsługi hotelu. Nikt ze mną nie rozmawia, nikt mi nic nie tłumaczy, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Wynoszą mamę na noszach. Ma zamknięte oczy, nie widzi mnie. Nikt mnie nie widzi. Siedzę w kącie, a moje gardło jest zaciśnięte przez tłumione łzy. Wreszcie nad ranem zasypiam. Budzę się, ponieważ jest gorąco, piekielnie gorąco. Chwilę trwa, zanim pojmuję, gdzie jestem. Tam stoi stół z zielonym pluszowym obrusem, na stole taca. Łóżko obok mnie jest puste. Błyskawicznie przypominam sobie wszystko. Wyłażę z łóżka, odsuwam ciężkie zasłony i otwieram okno. Wpada przez nie południowy upał, słońce stoi wysoko na niebie. A może jest już popołudnie? Nie wiem, straciłam poczucie czasu, nie mam też zegarka. Jedzenie na tacy wygląda obrzydliwie, nawet go nie tykam. Piję tylko łyk herbaty i zaplatam sobie warkocze. Potem się ubieram i wychodzę na korytarz, schodami w dół, do ogrodu. Siadam na ławce. Wszystko wydaje się nieprawdziwe. Jak w sztuce teatralnej. Bezradnie majtam nogami. 167 Słońce bardzo mnie grzeje i słyszę głos mamy: "Uważaj, żebyś nie dostała udaru słonecznego, Roma!" Do mojej ławki podchodzi jakaś dziewczynka, siada koło mnie i przygląda mi się ciekawie. — Jesteś tu sama? - pyta. Potakuję. — Gdzie twoja mama? Z jakiegoś powodu czuję się zmuszona skłamać, - Śpi - odpowiadam. - Chcesz iść z nami? Idziemy na spacer! - Dziewczynka jest miła, chce mnie podnieść na duchu, być może czuje moje zagubienie. Znów potakuję. Idziemy przez las. Dziewczynka, jej mama i ja. W świetle dnia las wygląda zupełnie inaczej, przejrzyście i chłodno. Ładnie tu, ziemia jest taka miękka i przepięknie pachnie żywicą i igłami sosen. Trochę sobie skaczę, biegnę w krzaki, bo odkryłam wielkie czarne jeżyny, które chcę zerwać. Nagle wokół mnie rozlega się w powietrzu szum i bzyczenie, a ja jestem otoczona przez rój dzikich pszczół. Co ja im takiego zrobiłam? Atakują mnie, ścigają! Opędzam się od nich, ale jest ich tak wiele, zbyt wiele! Są wszędzie! W moich włosach, uszach, ustach, na szyi. Tną mnie. Płaczę i krzyczę. Uciekam, bo chcę się wydostać z lasu. Jak we mgle słyszę za sobą wołania i odgłos kroków dziewczynki i jej mamy. Biegną za mną, chcą mi pomóc, ale ja się nie mogę zatrzymać. Jestem niemal opętana przez strach i ból. Wreszcie pszczoły mnie zostawiają, ich bzyczenie się oddala, stoję, trzęsąc się cała, moje ramiona i nogi są czerwone i opuchnięte, konam z bólu, dotykam delikatnie mojej twarzy. Jest bardzo spuchnięta. Wyciągam palcami z włosów ostatnią pszczołę, która się w nich zaplątała. Dziewczynka przybiega z mamą, jęczą i chwytają się za głowę. 168 - Ty biedne dziecko! - woła ta pani. - Biegnij szybko do pokoju, niech twoja mama obłoży te ugryzienia zimnymi ręcznikami! Potakuję jak w transie, wlekę się z powrotem do hotelu, wzdłuż korytarza, do wielkiego, ciemnego pokoju. Rozbieram się i owijam mokrymi ręcznikami, tak jak mówiła tamta kobieta. To łagodzi nieco ból, ale tylko na krótko. A więc tak to jest, gdy się połknie truciznę. Ostatnim wysiłkiem woli wlekę się do łóżka, naciągam na siebie prześcieradło i zapadam w świat, który leży pomiędzy snem a jawą. Tu rzeczywistość przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Moja babcia pojawia się przy łóżku i kładzie mi na czole swą suchą dłoń. — Poradzisz sobie! - szepcze - jestem przy tobie. . Jestem zadowolona, że jest tutaj. Jestem taka samotna. — Musisz pić... musisz dać radę... Piję. Jest mi gorąco, okropnie gorąco. , W końcu zasypiam. Moje powieki tak spuchły, że nie mogę już otworzyć oczu. Usta też są opuchnięte. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie; istnieje jedynie poczucie, że moje ciało jest rozszarpywane na kawałki i przestało należeć do mnie. Ale moje myśli nadal do mnie należą. Wiem, że będzie lepiej, muszę to tylko przetrzymać, tak jak mi powiedziała babcia. Noce i dnie, które spędziłam śmiertelnie chora w łóżku, wydają mi się wiecznością. Od czasu do czasu otwierają się drzwi, słyszę głosy i cichy stuk. Ktoś wchodzi bezszelestnie do pokoju, zabiera tacę, której nie tknęłam, i stawia nową. Nigdy nie słyszę ani słowa. Leżę tylko, a moje ciało pulsuje, drży, walczy z trucizną. To wymaga ode mnie wszystkich moich sił. Ale poradzę sobie! ;,, .,,, : , ; , ;, , 169 Pewnego razu staje nagle przede mną w pokoju jakiś obcy mężczyzna. To brodaty taksówkarz. — Nazywasz się Roma Ligocka? - pyta. Potakuję słabo. — Ubieraj się, zawiozę cię do twojego wujka. Zanosi moją walizkę do samochodu, idę za nim na chwiejnych nogach. Nie oglądam się wcale za siebie. Wujek Mittelmann od razu mi się podoba. Mały, przyjazny, jest lekarzem i robi śmieszne żarty. Mnie jednak traktuje zupełnie poważnie, a to bardzo rzadkie u dorosłych. - Myślę, że musiałaś się bardzo martwić o swoją mamę, Roma - mówi. - Taka mała dziewczynka, zupełnie sama w tym dużym hotelu! To na pewno nie było przyjemne. Ale twoja mama była przez trzy dni niezbyt przytomna. Miała ciężką anginę septyczną. Kiedy tylko doszła do siebie, zaczęła pytać o ciebie i poprosiła mnie o pomoc. Zanim wyzdrowieje, zostaniesz na razie u nas. Zgadzasz się? Zgadzam. Wujek Mittelmann mieszka w miłym domku z małym ogródkiem. Jest mężem siostry mojej babci Marii. Ciocia Berta jest wielka i gruba, ma szpiczasty nos. Jest głośna i gadatliwa, a wujek spokojny i milczący. Wydaje mi się, że jej się boi, ale dla mnie jest bardzo dobry. Cieszę się z tego, że mam takich miłych krewnych, o których istnieniu do tej pory nawet nie wiedziałam. Wujek i ciocia też byli podczas wojny w obozie, rozpoznaję to po niebieskich numerach na ich ramionach, jednak nie mówią nigdy na ten temat. Mają dorosłą córkę, ale syna Janka stracili. W salonie jest jego fotografia w studenckiej czapce na głowie. Kiedy go wspominają, ich głosy stają się bardzo ciche. Ciocia podlewa kwiaty w ogrodzie, a ja mogę jej przy tym pomagać. Ten ogród jest cudowny! Są tu krzewy agrestu, tak jak dawniej u mojego dziadka, i kwiaty, i malutkie grządki z jarzynami, rzodkiewkami i marchewkami. Ciocia Berta kupuje mi malutką 170 kaczuszkę. Nazywam ją Kasia i kocham bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Chodzi za mną wszędzie jak mały piesek i kwacze przy tym bez ustanku. Mogę ją nawet zabierać ze sobą do pokoju. Jestem przeszczęśliwa. Wujek Mittelmann zajmuje się mną zawsze, kiedy tylko ma trochę czasu. Gra dla mnie na pianinie stare szlagiery. Nie brzmią zbyt czysto, ponieważ pianino jest trochę rozstrojone. Wujek jest bardzo lubiany. Pacjenci przychodzą do niego w dzień i w noc, a ciocia Berta często z tego powodu krzyczy. Na schodach leżą później ciasta, jajka i miód, a raz siedziała tam nawet żywa kura. Ale w szufladzie biurka w gabinecie, w której wujek chowa zarobione pieniądze, zawsze leżą jedynie drobne banknoty. Liczy je wieczorem i daje cioci. A ona znów wtedy krzyczy, bo on nie bierze od pacjentów pieniędzy. — Oni sami przecież nic nie mają - broni się i mruga do mnie. — Jeśli tak dalej pójdzie, to i my niedługo nie będziemy mieli pieniędzy - woła ciocia Berta rozzłoszczona. Kiedy jesteśmy sami, wuj prowadzi ze mną długie rozmowy. Wszystko mi tłumaczy, a ja uczę się mnóstwa rzeczy o chorobach i o życiu. Zna na pamięć wiele przysłów i wierszyków, które zawsze zdają się pasować do każdej sytuacji. Śmiejemy się razem bardzo często. Jednego tylko nie chce mi wujek wytłumaczyć, mimo moich licznych próśb - tego, skąd się biorą dzieci. Po raz pierwszy w życiu doświadczam poczucia bezpieczeństwa na łonie rodziny. Ale właśnie tu po raz pierwszy pojawiają się u mnie te dziwne stany. Siedzę na łóżku, myślę o mamie w szpitalu, rozpływam się w tykaniu zegarka i nie mogę się ruszyć. Jakby mnie trzymały niewidzialne moce. Tik-tak, tik-tak... Kiedy wpadam w taki stan, nawet kwakanie Kasi nie potrafi mnie podnieść na duchu i nie słyszę też, że ciocia Berta woła mnie na obiad. Jestem jak z kamienia. Z nikim nie rozmawiam na ten temat, nawet z wujkiem Mittelmannem. Może powinnam to była wtedy zrobić? Może mógłby mi wtedy pomóc? Dziś wiem, że te stany mają swoją nazwę: to depresja. Nasze nowe mieszkanie znajduje się niedaleko Rynku. Jest tu mroczna brama wejściowa, w której najczęściej leży jakiś pijak. Potem trzeba wejść po trzech schodkach i już się jest na miejscu. W mieszkaniu jest jeden duży, ciemny pokój, kuchnia, w której też można spać, i ciasny korytarz. Jest tu tak ciemno, że niemal ciągle trzeba palić światło. Kiedy wyglądam przez zakratowane okna, widzę podwórko, widzę stopy ludzi, przechodzących drugą stroną tego podwórka, albo dozorczynię, która w półmroku unosi do góry spódnicę i siusia na bruk tuż pod moimi oknami. W nocy dozorczyni musi otwierać dużym, zardzewiałym kluczem bramę tym, którzy wracają późno do domu. Mama wyremontowała mieszkanie tak pięknie, jak się tylko dało. Śpię w dużym pokoju, na własnym tapczanie. Stoi tu też biurko dla mnie i szafka na książki. W kącie jest wielki, zielony piec kaflowy. Mama śpi na kanapie w kuchni. Wszystko tu jest strasznie ciasne, ale należy wyłącznie do nas. Romek przeprowadził się do swego ojca i chichoczącej blondynki. Czasem za nim tęsknię. Pewnego dnia, niedługo po naszej przeprowadzce, zjawia się u nas zawinięta w chusty niewielka, pomarszczona, koścista i brzydka jak noc istota. To Marynia. Rzuca się mojej mamie do stóp i całuje ją w rękę. Zakłopotana, wycofuję się do pokoju, słyszę jednak ich rozmowę. Mama jest bar- 172 dzo wzruszona, że Marynia nas odnalazła i wróciła. Była kiedyś jedną ze służących w domu dziadków. Słyszę, jak mama mówi: - Ale ja ci nie jestem w stanie płacić, Maryniu! Wprawdzie chodzi teraz co dzień do biura, ale nie zarabia zbyt wiele. - To nic nie szkodzi, łaskawa pani - odpowiada Marynia w swej chłopskiej gwarze. - Ja i tak u pani zostanę! Przecież pani nie może sama zajmować się gospodarstwem. To nie wypada! Od tej pory jest z nami. Śpi w korytarzu na składanym łóżku. Rano przychodzi do mojego pokoju i rozpala w piecu. Narzeka przy tym nieustannie pod nosem. - Niektórzy ludzie mogą się wylegiwać w łóżku i spać, jak długo im się chce! Tak, niektórzy ludzie dbają tylko o siebie i leniuchują, podczas gdy inni ludzie muszą ciężko pracować... - mruczy tak głośno, że ją słyszę, i tak długo, aż w końcu nie mogę wytrzymać dłużej w moim łóżku. Marynia nie umie ani czytać, ani pisać. Jest służącą, odkąd skończyła dziewięć lat - była wtedy dokładnie w moim wieku. Po śniadaniu owija ramiona chustą, bierze kosz na zakupy, staje przed moją mamą i pyta: - To co dziś gotujemy, proszę łaskawej pani? Na początku mama próbowała jej jeszcze tłumaczyć, że musimy kupować to, co akurat jest w sklepach, ale Marynia nie chce o tym słyszeć. W końcu mama też zaczyna bawić się w tę grę. - Na początek chciałabym... ech... zupę szczawiową, potem * klopsiki cielęce z ryżem, a na deser strudel jabłkowy. Marynia potakuje zadowolona. Bierze pieniądze i wychodzi na zakupy. Wraca do domu po paru godzinach i wylicza się co do grosza. Oczywiście nigdy nie ma tego, co mama zamówiła, tylko to, co akurat można było dostać. Ale nikt z nas nie wspomina ani słowem o tym, że zamiast klopsików cielęcych znów jest kasza. To należy do reguł gry. 173 Chodzę teraz do katolickiej szkoły za rogiem. W mojej klasie jest około czterdzieściorga dzieci i wszystkie mi się badawczo przypatrują, bo jestem nowa. Siadam przy jednym z pulpitów ustawionych obok siebie porządnie w szeregu w tej o wiele za małej klasie i patrzę na moje zeszyty. Nie mam odwagi, by spojrzeć na inne dzieci. Boję się ich. Kiedy jednak ośmielam się do nich wreszcie odezwać, wyśmiewają się ze mnie, bo nie posługuję się takim językiem jak one, tylko takim jak dorośli. "To absurdalne", mówię na przykład, a one pokładają się ze śmiechu. A ja przecież nie wiem, jak się rozmawia z prawdziwymi dziećmi. Bo te dzieci są prawdziwe i zupełnie inne niż dzieci ze szkoły żydowskiej. Są głośne i dzikie. Podczas przerwy bawią się w gry, których nie znam. Stoję z boku, z moją kokardą we włosach, i przyglądam się im w milczeniu. To obce, groźne istoty, a ja jestem przybyszem z innej planety. Te dzieci uważają, że jestem dziwna. Są biedne i zaniedbane, niektóre mają nawet wszy. Żadne z nich nie ma fartuszka ani kokardy we włosach tak jak ja. Tylko niewiele jest porządnie umytych i uczesanych. Po jakimś czasie nie tylko twierdzą, że jestem dziwna, ale zaczynają mnie też nienawidzić za moją odmienność. Na początku jednak ta szkoła wydaje mi się mimo wszystko piękna i ciekawa. Wreszcie nikt tu nie płacze tak często jak w szkole żydowskiej. Nauczycielka jest postawna, ma czerwone policzki. Nie wybiega ciągle z klasy tylko dlatego, że ma nadszarpnięte nerwy. Wreszcie pozbyłam się tego, co żydowskie! Najlepsza jestem z religii. To wszystko bardzo mnie interesuje. Często myślę o Jezusie i tak bardzo bym chciała w Niego wierzyć. Moje koleżanki zaczynają być na mnie złe, że tyle wiem. Chociaż czuję ich złość i tak mam wreszcie poczucie przynależności. A to jest mój błąd! - Ona jest Żydówką! - woła pewnego dnia jakaś dziewczynka na podwórku szkolnym. - Roma jest Żydówą! To ona zabiła naszego Zbawiciela. Żydzi Go zabili! 174 Stoję w miejscu, jakby mnie piorun poraził. O czym ona w ogóle mówi? Przecież to właśnie Żydów zabijano... strasznie zmieszana, chcę to wszystko wyjaśnić, ale nie mam już do tego okazji. Inne dzieci rzucają się na mnie, ciągną za włosy, drapią mnie i kopią. Tego dnia wracam do domu, płacząc, z poszarpaną kokardą i posiniaczona. Łkając, opowiadam z oburzeniem mamie o tym, co się stało. - Oni... oni mówią, mamo, że ja zabiłam Zbawiciela! Moja mama nie odpowiada. Myje mi twarz i wiąże nową kokardę we włosach. Patrzę na nią badawczo. — Czy to prawda? Czy Żydzi rzeczywiście zabili Zbawiciela?! Nabiera głęboko powietrza. — No tak... goje, czyli nie-Żydzi, zawsze tak mówią... Marynia, która stoi przy zlewie, wtrąca się do rozmowy. - A pewnie, że to prawda - mówi surowym głosem. - Żydzi przybili naszego Pana Jezusa do krzyża. Ale tak się musiało stać. Jestem całkowicie wytrącona z równowagi, a żaden człowiek nie może albo nie chce mi tej okropności wytłumaczyć! A więc to jednak prawda: Żydzi są winni. Ja jestem winna... Szkoła przestała być piękna. Teraz dzieci już nawet nie twierdzą, że jestem dziwna, tylko traktują mnie jak powietrze albo wyśmiewają się ze mnie. Powoli zaczynam pojmować, że mnie nienawidzą - w każdym razie niektóre z nich. Nadal nie jestem w stanie zrozumieć w pełni, dlaczego tak się dzieje, choć teraz wreszcie znalazło się wytłumaczenie. Zdradził mnie również ksiądz - gruby, blady, śmierdzący potem mężczyzna, który uczy religii i który mnie zawsze tak bardzo chwalił. Wprawdzie nadal mam prawo brać udział w lekcjach religii, ale on ciągle powtarza zjadliwym tonem: - Widzicie, Roma jest wyznania mojżeszowego i dlatego tak dobrze zna Stary Testament! 175 Mówiąc to, pokazuje na mnie swym grubym paluchem, a wszyscy się śmieją. Wstydzę się tego, że jestem Żydówką. Najchętniej pobiłabym się z tymi dziećmi, ale nigdy nie nauczyłam się bić i brak mi odwagi, by się tego nauczyć. Nauczycielka z czerwonymi policzkami udaje, że mnie lubi. Ciągle mnie stawia innym dzieciom za przykład, co tylko wzmaga ich nienawiść wobec mnie. - Popatrzcie na naszą Romę - mówi podczas lekcji biologii, kiedy uczymy się o higienie osobistej. - Kulturę człowieka poznać po tym, jak on sam o siebie dba! Chodź no tu do przodu, Roma... Stoję przed klasą. Dzieci szepczą i chichoczą złośliwie. - Popatrzcie tylko! - mówi nauczycielka swoim słodkawym głosikiem, uśmiechając się szeroko. - Jej włosy są świeżo umyte, jej zęby - otwórz no buzię - są regularnie czyszczone, ma zawsze wyprasowany fartuszek i czystą, białą bluzeczkę... ładnie pachnie mydłem. Nauczycielka pociąga nosem i udaje, że wchłania głęboko mój zapach. Jedna dziewczynka w drugim rzędzie chichocze, inna wybucha głośnym śmiechem, w końcu cała klasa głośno ryczy ze śmiechu. Stoję przed nimi czerwona na buzi i próbuję stać się niewidzialna, ale już tego nie umiem. Czuję, jak rośnie nienawiść dzieci do mnie. Na przerwie znów mnie napadną... Mam rację. Na podwórku szkolnym otaczają mnie, wyśmiewają się i jak zawsze powtarzają: "Zabiłaś Zbawiciela!" Przede mną staje ta dziewczynka, która pierwsza zaczęła się śmiać. - Podrapię ci tę twoją czyściutką buźkę... - syczy. A potem rzuca się na mnie. Inni stoją obok i się śmieją. Moja mama jest zrozpaczona i bezradna. - Może coś się zmieni, jeśli Józef będzie cię odprowadzał do szkoły? -wzdycha. 176 Bo teraz Józef przychodzi do nas każdego ranka. Był gońcem w firmie taty i dawniej wykonywał w naszym domu wszystkie cięższe prace - froterował parkiet, rąbał drewno i tym podobne. Teraz pomaga mamie załatwiać różne sprawy, których ona sama załatwić nie może. Czasem robi też coś w firmie. Za to, co robi, dostaje tak jak Marynia tylko niewiele pieniędzy. Jest wysoki i chudy, ma mały wąsik i czapkę na głowie. W kąciku jego ust tkwi nieustannie papieros. Józef zawsze wygląda tak, jakby jego ubranie było dla niego zbyt ciasne. Żartuje ze mną i nosi mnie na barana. Bardzo go lubię, tylko czy to naprawdę dobry pomysł, żeby mnie odprowadzał do szkoły? Co powiedzą na to inne dzieci? - Teraz księżniczka ma jeszcze w dodatku własnego służącego! - kpią, kiedy widzą Józefa. Ale mama upiera się przy tym, żeby mnie jednak odprowadzał każdego dnia rano. Najgorsze są te dni, w których mamy gimnastykę. Nienawidzę gimnastyki. Kiedy tylko o niej pomyślę, zaraz robi mi się niedobrze. Przecież ja nigdy w życiu nie fikałam koziołków, tylko ciągle cicho siedziałam, leżałam w łóżku albo ukrywałam się pod stołem. - Ligocka, zrób przewrót w przód! - rozkazuje mi nauczycielka. Cała klasa siedzi, czeka i patrzy na mnie. W sali gimnastycznej panuje pełna napięcia cisza. Boję się, że moje mięśnie nie będą mi posłuszne. Kładę się na materacu, który śmierdzi potem i brudnymi stopami. Próbuję zrobić fikołka. Za każdym razem się przewracam. Wszyscy zataczają się ze śmiechu. Nauczycielka krzyczy na mnie i dokucza: - Dziecko, jak można być tak niezgrabnym! Jak można być ciągle taką straszną niedołęgą? Coś jest ze mną nie tak! - myślę z rozpaczą. Jak to się dzieje, że nie potrafię tego zrobić? Dlaczego moje ciało jest takie sztywne i niezgrabne? Czasem ćwiczę w domu, ale fikanie 177 koziołków po prostu mi nie wychodzi. Boję się, że mój kręgosłup rozpadnie się na kawałki. Mama stara się mnie zwalniać z gimnastyki tak często, jak tylko się da. "Romę boli głowa", pisze usprawiedliwienia w dzienniczku. "Romę boli brzuch". "Romie jest niedobrze..." W dodatku to wcale nie jest kłamstwo. W niedziele odwiedzamy regularnie grób mojego taty na zapuszczonym cmentarzu żydowskim. Stoi na nim wielki kamień z nazwiskiem taty i dziadka, a ja, jak to jest w zwyczaju, kładę tu za każdym razem mały kamyk. Mama zawsze wtedy płacze. Ledwie staje nad grobem, już po jej policzkach zaczynają płynąć łzy, a wraz z nimi na krótki czas spływają z niej wszystkie zmartwienia, o których zazwyczaj nie mówi. Potem wyciera nos, wyciąga z torebki małe lusterko, maluje usta i bierze mnie za rękę. - Chodź, wracamy do domu. Są takie długie, samotne godziny, podczas których myślę o tym, gdzie są teraz ci wszyscy umarli. Nikt nie jest w stanie udzielić mi wyczerpującej odpowiedzi. Ksiądz w szkole nie, bo jego wiara nie może być moją wiarą. Moja mama też nie, choćby dlatego, że kwestie wiary wcale jej nie interesują, zwłaszcza jeśli chodzi o mnie. Wprawdzie czasem zabiera mnie ze sobą do synagogi, ale ja wiem, że religia nie ma dla niej większego znaczenia. W synagodze nie ma już tak wielu ludzi, jak to było zaraz po wojnie. Z biegiem lat sporo Żydów wyemigrowało. Te nabożeństwa poruszają mnie za każdym razem do głębi i na krótki czas koją tęsknotę, którą noszę w sobie. Każdy zapala świeczkę za swego zmarłego, a synagoga rozjaśnia się morzem płomyków. Wzruszam się, kiedy słyszę, jak łkając i śpiewając, wypowiadamy modlitwy za umarłych. Nazwy Majdanek, Auschwitz, Bergen-Belsen powtarzają się w nich jak zaklęcia magiczne, a ja czuję, że my, Żydzi, jesteśmy narodem zrozpaczonych dzieci. I wtedy przez moment mam poczucie przynależności. 178 Jednocześnie ciągle tęsknię za katolickimi mszami, na które chodziłyśmy dawniej dla niepoznaki. Kraków jest miastem mnóstwa kościołów. Kocham krakowskie kościoły. Lubię msze, podczas których się nie płacze. Lubię zapach kadzidła, śpiew, różnorodne kolory, procesje i święta. W noc świętego Jana rzuca się do rzeki wieńce z zapalonymi świecami, dzwony brzmią wtedy jeszcze piękniej niż zwykle, a nad Wisłą palą się ogniska świętojańskie. Również Pierwsza Komunia jest wielkim świętem, podobnym do ślubu. Nawet najbiedniejsze rodziny wygrzebują ostatni grosz, by móc kupić małym dziewczynkom białe sukienki. Ale najpiękniej jest w maju. Wtedy odbywają się wspaniałe procesje ze świętymi obrazami i figurami. Ludzie w strojach krakowskich chodzą wokół kościoła i śpiewają stare pieśni. A małe dziewczynki noszą długie, białe sukienki, mają loki zrobione gorącymi lokówkami, a na lokach wianuszki, i sypią kwiatki. Sypanie kwiatków pod kościołem w białej sukience jest jednym z moich największych marzeń. I tak bardzo bym chciała pójść do Pierwszej Komunii świętej, jak inne dziewczynki w moim wieku! Ale ja nie jestem ochrzczona. Mama, która zazwyczaj spełnia wszystkie moje prośby, w tym wypadku jest nieugięta. - Nie! To jest dla gojów. Tego ci nie wolno! - mówi. - Ty jesteś Żydówką, a nie katoliczką! Nie jestem w stanie tego zrozumieć! Nie jestem w stanie pojąć tego, że nie mogę zostać ochrzczona, bo to dla Żyda ciężki grzech. Mam nieustannie niegasnące poczucie, że nie należę do nikogo i do niczego. To uczucie nigdy mnie nie opuszcza. Nie opuszcza mnie też tęsknota za katolickim, normalnym, pięknym światem w kolorze blond. Wszyscy są blondynami i katolikami, tylko ja jedna jestem czarnowłosą Żydówką. Kiedy znów jestem smutna, dlatego że nie wolno mi sypać kwiatków, mama siada koło mnie na kanapie i opowiada mi historię o tej strasznej hańbie, kiedy to nasza cioteczna babka uciekła z chrześcijaninem. Słyszałam tę historię już wiele razy. 179 - Twój pradziadek, a mój dziadek miał trzy wspaniałe córki - zaczyna mama. - Rodzice byli dumni i szczęśliwi. Ale pewnego dnia najmłodsza córka zakochała się w chwackim młodym oficerze z sąsiedniego miasteczka. Ten oficer nie był oczywiście Żydem. Był katolikiem. Dziewczyna wiedziała, że rodzice nigdy nie wyrażą zgody na to, by za niego wyszła. Tak więc uciekła razem z nim potajemnie w nocy... ochrzciła się i wzięła z nim ślub kościelny... Brzmi to tak, jakby ta dziewczyna popełniła ciężką zbrodnię. Zupełnie nie rozumiem, co może być w chrzcie takiego strasznego. Ta historia wzmacnia raczej we mnie podejrzenie, że coś tu się nie zgadza, że coś jest nie w porządku, że to jest jakaś straszna pomyłka... - Dla pradziadka - kontynuuje mama - było tak, jakby jego najmłodsza córka umarła. U Żydów jest taki zwyczaj, że po śmierci kogoś bliskiego jego krewni siedzą przez siedem dni, nie ruszając się, na podłodze albo na taborecie i odbywają pokutę. Lustra i okna są zasłonięte. Tak więc pradziadek siedział przez siedem dni i odbywał pokutę. Jego własna córka umarła dla niego za życia. Za każdym razem, kiedy opowiadanie dochodzi do tego właśnie momentu, ogarnia mnie przerażenie. Tak samo było u nas, kiedy umarł mój tata. - A gdy potem sam umierał, ta najmłodsza córka przyszła do niego, chciała go zobaczyć po raz ostatni i błagać o wybaczenie. Ale on się na to nie zgodził. Sama widziałam jako dziecko, jak stała na stole w kuchni, aby przez małe okienko w górze spojrzeć do pokoju swego umierającego ojca. Płakała, bo nie miała prawa się z nim pożegnać. Teraz już wiesz, jakim grzechem jest zmiana religii... : Moja mama wzdycha. Uważam, że mój pradziadek był bardzo okrutny. Marynia jest oczywiście katoliczką. Każdej niedzieli wkłada swą odświętną sukienkę i idzie na mszę świętą. Kiedy wraca, opowiada 180 zawsze o kazaniach w różnych kościołach. A potem przez resztę dnia siedzi na krześle w kuchni z założonymi rękami. - W niedzielę trzeba wypoczywać! - mówi. Marynia przestrzega też wszystkich postów. Mimo że pod groźbą największych kar zabroniła mi jeść mięso w piątek, bo tego nie wolno robić katolikom, zna się lepiej na zwyczajach żydowskich niż moja mama. Zawsze pracowała u żydowskich rodzin i ciągle nam o tym opowiada. Nieustannie poprawia mamę podczas goto- wania. - U Żydów cebulę bierze się tylko do wołowiny, cielęcinę je się za to z czosnkiem! - twierdzi. Albo: - Ryba faszerowana musi być drobno posiekana nożem, a nie przepuszczona przez maszynkę! Mnie też poprawia. - Dama trzyma się prosto! - mówi. -Wciągnij brzuch, wypnij pierś! W nieubłagany sposób upiera się przy pewnych regułach, które dotyczą oczywiście tylko mnie i mamy, a jej nie. - Osoba inteligentna zawsze nosi rękawiczki! - ostrzega mnie za każdym razem przed wyjściem z domu, muszę więc wkładać te zbędne sztuki garderoby, zanim nie schowam ich potajemnie do tornistra na najbliższym rogu ulicy. Ale nie tylko Marynia zwraca uwagę na dobre maniery. Moja mama też stara się usilnie przemienić mnie w "osobę kulturalną". Niedawno wbiła sobie do głowy, że powinnam uczyć się niemieckiego, tak jak ona, gdy była dzieckiem. Po raz pierwszy w moim życiu buntuję się i odnoszę sukces. - Nie będę się uczyć tego strasznego języka! - bronię się uporczywie i zatykam sobie uszy. Czy mama wreszcie zrozumiała, dlaczego nie chcę się uczyć niemieckiego, czy też zrezygnowała po prostu dlatego, że nie ma sił, by ze mną walczyć? - No dobrze - wzdycha - więc będziesz się uczyć francuskiego. 181 Raz w tygodniu muszę chodzić na lekcje francuskiego do starej hrabiny. Mieszka niedaleko, w starym mieszkaniu, które od podłogi po sufit zapchane jest starymi meblami, dywanami z dziwnymi wzorami, obrazami i książkami. Jeden kąt wydzieliła zasłonami i to jest jej salon. Tam siedzimy na kanapie (ona nazywa ją canape) i pijemy z filiżanek z cieniuteńkiej porcelany letnią herbatę, którą przynosi nam stary służący mieszkający w tym samym pokoju po drugiej stronie zasłon. Wygląda przy tym jak lunatyk. - Merci, Jean - mówi stara hrabina, kiedy służący oddala się bezszelestnie. Gestem swej kościstej, ozdobionej pierścionkami bladej dłoni zachęca mnie łaskawie do tego, bym wzięła sobie z malutkiej srebrnej tacki, która stoi na stole, jedno z prastarych, smakujących kurzem ciasteczek. - Jean jest wierną duszą. Został z nami po tym, jak bolszewicy wypędzili nas z naszego majątku! - tłumaczy mi później skrzeczącym głosem, podnosząc filiżankę do swych pomarszczonych, ale starannie umalowanych ust. Tylko raz się zdarzyło, że wspomniała przy mnie o swym dawniejszym życiu. Hrabina jest bardzo dumna i bardzo surowa. Przede wszystkim dla siebie samej, jak mi się zdaje, ale dla mnie też. Już podczas pierwszej lekcji zaczynam rozumieć, że tu nie chodzi jedynie o język francuski. Hrabina ma również nauczyć mnie dobrych manier. Uczę się, jak należy się witać, jak się dyga, jak się grzecznie i prosto siedzi ze złożonymi razem nogami w fotelu i jaką długość powinna mieć moja spódniczka. Pokazuje mi, jak się pije małymi łykami herbatę i delikatnie gryzie ciasteczko. Wszystko musi być robione z dystansem, spokojnie, niezauważalnie, grzecznie. Głośne słowa, śmiech spod serca, gwałtowne ruchy lub widoczny apetyt są niedopuszczalne. To jest nieeleganckie. Bardzo łatwo przychodzi mi bycie osobą niezauważalną, spokojną i grzeczną, a ona jest ze mnie zadowolona. 182 Po lekcji dobrych manier hrabina wciska mi do ręki francuską książkę i patrzy na mnie wyczekująco swymi wodnistymi oczami, a potem mówi: - Lisez, mademoisellel Rozumiem ją, otwieram książkę. Niepewnie dukam, a ona mechanicznie poprawia moją wymowę. W pewnym momencie zauważam, że jej powieki stają się coraz cięższe, więc czytam coraz ciszej i coraz wolniej, aż w końcu hrabina zaczyna drzemać. A wtedy wymykam się dyskretnie z mieszkania i biegnę do domu. Na szczęście nikt na ten temat nie mówi, bo hrabinie jest wstyd, że zawsze zasypia. Kiedy przychodzę do domu, mama pyta: — Jak było na francuskim? — Dobrze - odpowiadam lekko - idzie mi coraz lepiej. Mówiąc to, mam czyste sumienie, bo powiedziałam prawdę. Mama kiwa z zadowoleniem głową. Ze wszystkich sił próbuje w naszym małym i ciemnym mieszkaniu, mimo coraz trudniejszych warunków zewnętrznych, prowadzić równie eleganckie życie jak to, które prowadziła przed wojną. Teraz w salonie stoi serwantka, w której ustawiła cenne drobiazgi z okresu swej młodości. Stare łyżeczki, kryształowy kieliszek do wina z wygrawerowanym imieniem Anna, należący niegdyś do jej matki, porcelanowa waza - wszystko to są rzeczy, które z biegiem czasu odzyskiwała od dawnych sąsiadów lub na które przypadkiem trafiła w antykwariatach. Większość rzeczy rodzina Abrahamerów powierzyła na przechowanie sąsiadom, zanim musiała pójść do getta. Teraz ci ludzie nie mogą sobie tego przypomnieć. Fortepian, dywany, obrazy znikły i nigdy ich nie odzyskałyśmy. Pewnego dnia mama kazała przynieść do domu białą komodę z wyrzeźbionymi białymi liliami i zielonymi kafelkami na blacie, którą znalazła w jakimś antykwariacie. Od razu wiem, że to komoda z sypialni babci. Tak często mi o niej opowiadała... Mama głaszcze zielone kafelki tak, jakby głaskała człowieka. 183 Komoda staje na zaszczytnym miejscu w naszym jedynym pokoju pod zakratowanym oknem wychodzącym na podwórko. Nasze życie składa się z określonych rytuałów. W niedzielne poranki idziemy na cmentarz, a potem spacerujemy wokół Rynku, gdzie zawsze po południu spotykają się znajomi. Po spacerze pijemy w cukierni herbatę. Jeśli to tylko jest możliwe, mama zabiera mnie do teatru albo na koncert. Każdego piątku własnoręcznie poleruje mosiężne klamki u drzwi. A w każdy poniedziałek jest duże pranie i Marynia tego dnia nie gotuje, tylko pierze, krochmali i starannie prasuje. Mama zabiera mnie wtedy na obiad do restauracji, tak jak to się robiło dawniej. Boję się poniedziałków, bo Marynia uważa, że powinnam jej pomagać przy wieszaniu prania. Bronię się przed tym nogami i rękami, ale moja mama jest w tym wypadku wyjątkowo nieustępliwa. - Nie masz poza tym w domu żadnych obowiązków, a więc jest to chyba zupełnie oczywiste, że trochę pomożesz Maryni! - mówi. Nikt nie rozumie, że ja się nie bronię z lenistwa, tylko ze strachu. Wieszanie prania oznacza mianowicie konieczność wchodzenia na strych. A na strychu są gołębie... Marynia odstawia kosz z praniem, sapiąc, otwiera ciężkie, żelazne drzwi. Strych jest pusty i zakurzony, niewielki strumień światła pada przez okno w dachu na podłogę, która pokryta jest brudem, ptasimi piórami i odchodami gołębi. Ich gruchanie dochodzi mnie ze wszystkich stron i niemal doprowadza do utraty zmysłów. Już raz słyszałam takie gruchanie, tylko gdzie to było? Byłam wtedy jeszcze bardzo mała, nie mogę sobie tego przypomnieć... Przytulam się gwałtownie do chudego ciała Maryni. - Przestań wreszcie histeryzować! - mruczy. - Lepiej mi pomóż! Zanosimy kosz do kąta, w którym wisi sznur i gdzie stoi też drewniany cebrzyk. Nagle mam wrażenie, że wśród tego niesamowitego gruchania gołębi słyszę kroki oficerek i głos mojej mamy... 184 - Cyjanek! - syczy ten głos. - Rób, co ci każę! Marynia potrząsa mną za ramiona. - Nie stój tak! Znów marzysz! Rusz się! Do roboty! Schylam się i sięgam do kosza z praniem, wyciągam mokre, zimne ręczniki i wieszam je drżącymi rękami na sznurze. Najpiękniej jest wtedy, kiedy jedziemy z Rysiem i Romkiem na wieś do rodziny Maryni. Romek mieszka teraz znów od jakiegoś czasu u nas, bo jego tata i blondynka kolejny raz go wyrzucili. Na wsi jest cudownie, nie tak szaro, ciasno i ciemno jak w mieście. Nie ma tu dzieci, które się ze mnie wyśmiewają i mnie biją. Nie ma też nikogo, kto by mnie zmuszał do noszenia rękawiczek i kokardy. Są zielone łąki, kozy, konie. Wielka rodzina Maryni żyje w krytej gontem chłopskiej chacie, z klepiskiem zamiast podłogi i niewielkimi okienkami. Wszyscy są biedni, ale serdeczni i przyjaźni. Brat Maryni jest szewcem i siedzi do późna wieczorem w swym maleńkim warsztacie. Nam, dzieciom, opowiada zawsze piękne historie: na przykład o tym, jak dawno temu był jako młody chłopak jeden jedyny raz w Krakowie. Nawet do kina też wtedy poszedł. — Co tam widziałeś? - pyta ciekawie Romek. — Ben Hura!- odpowiada i dalej stuka w skórzany obcas. — No i? Nie miałbyś ochoty znów iść do kina? — Po co? Ben Hur jest tak pięknym filmem, że wystarczy na całe życie! Na wsi uczę się też starych polskich tradycji, które się tu jeszcze zachowały. Na przykład na Wielkanoc maluje się zawsze kolorowe pisanki i jest zwyczaj, że w Poniedziałek Wielkanocny polewa się wszystkie dziewczęta wodą. Albo zrękowiny, podczas których narzeczony przychodzi do swej narzeczonej z ojcem i całą rodziną. To jest bardzo długi rytuał, podczas którego siedzi się godzinami przy stole, pije i milczy. W wielkiej stodole bawimy się w teatr albo kino. Romek uczy nas, jak się kręci filmy. Błyskawicznie przemienia w naszej wyobraź- 185 ni stodołę w studio filmowe. Ze starych lamp buduje reflektory, z jakichś zardzewiałych śmieci kamerę, a my udajemy, że to wszystko naprawdę działa. Owijamy się chustami i szalami i przemieniamy w gwiazdy filmowe. Ja jestem Greta Garbo, a Romek to Ramon Navarro. Ryś może obsługiwać reflektory. — Kamera idzie! - wrzeszczy Romek, a ja odchylam głowę do tyłu i patrzę rozmarzona w dal, w taki sposób, jak mi kazał. — Źle, źle! - krzyczy. - Jak można być tak strasznym beztalen- ciem?! A potem po raz setny pokazuje mi, w jaki sposób patrzy się z rozmarzeniem w dal. Romek postanowił nieodwołalnie zostać w przyszłości reżyserem. Wszystko mi bardzo dokładnie tłumaczy. - Film składa się z wielu małych obrazków, które bardzo szybko następują po sobie - mówi. Nie mogę sobie tego wyobrazić. — Teatr jest ładniejszy! - twierdzę z przekorą. — Bzdura. Teatr jest przestarzały. Nie ma nic lepszego od filmu! - odpowiada z błyszczącymi oczyma. Zawsze się wtedy kłócimy. Kiedy znów jesteśmy pogodzeni, siedzimy w słomie, a on czyta mi jeden z ułożonych przez siebie wierszy. Moja mama kupiła na tandecie pudełko, które jest całe oklejone małymi lusterkami. - To radio! - tłumaczy mi z dumą. Nabożnie dotykam lusterek, włączam i wyłączam to radio, cieszą mnie różne głosy i muzyka, jaka się wydobywa z tego pudełeczka. Zasady funkcjonowania radia były i pozostały dla mnie do dziś tajemnicą. Nawet nie widać tu płyty, jak to było w salonie Manueli. - To jest zupełnie proste - mówi Romek wyniośle i tłumaczy mi coś na temat fal, które przelatują przez powietrze. Twierdzi na wet, że sam z łatwością by coś takiego zbudował. Oczywiście nic nie rozumiem z tego, co on mówi, ale nie mam odwagi się do tego przyznać. : 186 W każdej wolnej chwili słucham teraz radia. Najbardziej lubię program, w którym grupa dzieci odgrywa bajki. Lubię też jednak audycje dla dorosłych, muzykę taneczną, koncerty fortepianowe - nieważne! Słucham wszystkiego po kolei. Za to, odkąd mamy radio, Marynia złorzeczy jeszcze więcej. - Diabelska sztuczka! - mruczy, kiedy widzi, że znów czegoś słucham. - Niektórzy ludzie nie mają nic lepszego do roboty... - rzuca w kierunku skrzynki podejrzliwe spojrzenie. Marynia generalnie jest ze współczesną techniką na stopie wojennej. Telefon, który tymczasem też zdobyłyśmy, to dla niej szatański wynalazek. Kiedy dzwoni, udaje za każdym razem, że tego nie słyszy. Tylko wtedy kiedy mama się wyraźnie uprze, podnosi ostrożnie słuchawkę, trzyma ją jakiś metr od siebie, jakby była jadowitym wężem, charczy głośno: "tak!", i zaraz ją odkłada. Tłumaczenie jej, że telefon nie jest niebezpieczny, nie ma sensu. Nawet wtedy gdy nie dzwoni, omija go wielkim łukiem. Moja mama kłóci się z nią. - Bądźże rozsądna, Maryniu! - woła, kiedy znów nie podeszła do telefonu, choć mama czekała na ważną wiadomość. - Od dziś zawsze będziesz odbierać telefon, słyszysz?! Marynia spuszcza głowę. Na jej pomarszczonej twarzy trolla pojawia się bolesny grymas. - Wypowiadam! - szepcze gwałtownie i kładzie klucze na stole. A potem idzie do kuchni i pakuje swoje rzeczy. Trzeba było wielu łez i wielu godzin przekonywań, by Marynia w końcu znów włożyła klucze do kieszeni swego fartucha. Ale od tego dnia nie musi już nigdy więcej podchodzić do telefonu. Telefon dzwoni, a ja podnoszę słuchawkę. Z drugiej strony odzywa się kierowniczka dziecięcej grupy teatralnej. - Roma Ligocka? Dostaliśmy twój list. Bardzo ci dziękujemy! Ty chcesz u nas zostać aktorką, a my byśmy chętnie zobaczyli, co potrafisz. Mogłabyś się do nas zgłosić w następną środę? 187 - Oczywiście... - szepczę. - Z przejęcia nie mogę wydobyć z siebie głosu. Odkładam słuchawkę i biegnę do kuchni, gdzie mama pije herbatę z Marynią. - Zostanę aktorką, mamo! Wreszcie zostanę aktorką! Mogę? Chwilę trwa, zanim mama zrozumiała z mojego bełkotu, że potajemnie zgłosiłam się do grupy aktorskiej. Zgadza się. - Oczywiście, że możesz! - mówi, uśmiechając się. Marynia mruczy coś na temat zwariowanego świata artystów, ale nikt nie zwraca na nią uwagi. Dziecięca grupa rzeczywiście mnie przyjęła i w następnym przedstawieniu dostaję niewielką rolę stokrotki. Opowiadam o tym Romkowi, pękając z dumy. Unosi wysoko brwi. - Ach, tak? - pyta przeciągle. - Myślisz, że oni mogą potrzebować jeszcze kogoś... na przykład takiego chłopca jak ja... Nie żebym chciał grać w teatrze, film jest oczywiście znacznie lepszy, ale nie zaszkodzi zdobyć trochę doświadczenia... Romek od razu dostaje główną rolę w nowej sztuce. Natychmiast podbija serca ludzi teatru i widownię, a z biegiem czasu zdobywa jedną nagrodę po drugiej. Trochę się z tego cieszę, a trochę czuję się żałośnie. Czasem stoimy razem na scenie. Wtedy ja gram nic nie znaczące krasnoludki, czasem rybkę lub wiewiórkę, podczas kiedy Romek z przodu sceny wykrzykuje sobie duszę z ciała i zbiera grzmiący aplauz. Powoli zaczynam pojmować, że nigdy nie będę miała mocnego głosu i że życie na scenie nie jest, być może, dla mnie najodpowiedniejsze. Córka Józefa wychodzi za mąż, a my jesteśmy wszyscy zaproszeni na jej ślub. Chociaż się cieszę z tego zaproszenia, to jednak wydaje mi się dziwne, że Józef w ogóle może posiadać własną rodzinę. Do tej pory 188 był dla mnie zawsze tylko naszym Józefem. Teraz nagle stał się mężem, a nawet ojcem, samodzielną postacią z własnym życiem. Wesele na wsi jest jedną z najpiękniejszych uroczystości, na jakie zostałam zaproszona. Cała wieś świętuje przez trzy dni. W remizie strażackiej zbudowany został parkiet do tańca, a muzyka gra dzień i noc. Nigdy więcej nie widziałam takich gór jedzenia - całe tony kotletów, kiełbas, pączków i tortów. Ludzie jedzą i piją, plotkują, śmieją się i tańczą, aż w końcu zasypiają gdzieś w sianie ze zmęczenia. A ledwo otworzą oczy, znów się wszystko zaczyna od nowa! Niedługo po ślubie córki Józef znika z naszego życia. - Dlaczego odszedł? - pytam mamę zaskoczona. - Nie mam już prawa go zatrudniać - mówi, wygładzając i tak już całkiem gładki obrus. Nikt nie zauważa tego, że Józef przestał mnie odprowadzać do szkoły. Powoli wszyscy przyzwyczaili się do widoku wielkiego, chudego mężczyzny w za krótkich spodniach, który prowadzi małą dziewczynkę za rękę. Kiedy niedługo później wchodzę do klasy, w której mamy religię, ksiądz bierze mnie na stronę. - Od dziś nie musisz przychodzić na religię, Ligocka! - objaśnia mi. - Sama możesz o tym zadecydować, bo ty przecież jesteś wyznania mojżeszowego. Zamieram. To w istocie oznacza, że nie mogę więcej chodzić na te lekcje. Wychodząc, mam wrażenie, że dostrzegam w jego oczach triumf. Podczas przerwy inne dzieci nie ukrywają wcale, że dobrze mi tak. Leżę śmiertelnie chora w łóżku i mam gorączkowe majaki. Lekarz stwierdził gruźlicę nerek i płuc. Czasem wydaje mi się, że już od lat jestem chora. Jakbym zawsze leżała w tym łóżku w ciemnym pokoju, gorąca, sucha i tak sła- 189 ba, że każdy ruch wymaga ode mnie wszystkich sił. W tle poruszają się postacie podobne do cieni, mama albo Marynia, które przynoszą mi herbatę lub sucharki i cicho ze sobą rozmawiają. Czuję chłodną dłoń mamy na czole, zimne i mokre okłady. Słyszę zaniepokojony głos lekarza, który często sprawdza, jak się miewam. Czuję gorzkie lekarstwo, które mi podają łyżeczką do ust. - Czy dam sobie radę? - pytam babcię. Potakuje głową. I daję radę. Pewnego dnia budzę się i wiem, że najgorsze minęło. Siadam na łóżku i pozwalam się nawet namówić na to, by zjeść kawałek chleba. Z biegiem czasu staję się coraz silniejsza. Moja mama jest przeszczęśliwa. Przynosi mi do łóżka tony książek i gazet, które pożyczył jej pan Taffet, stary żydowski antykwariusz. Zna go z dawnych czasów i często zabierała mnie do jego malutkiego sklepu przy ulicy Szpitalnej, który jest wypełniony aż po sufit książkami. Pan Taffet ma długą, bladą twarz i wie więcej na temat literatury niż wszyscy ludzie, jakich znam, razem wzięci. - Pozdrowienia i życzenia poprawy od pana Taffeta! - mówi mama i kładzie mi stos powieści i tomików na łóżku. Wszystkie opowiadają o miłości i zawiłościach losu, o księżniczkach i biednych dziewczynach, o pięknych kobietach i dzielnych mężczyznach. Połykam te książki z lubością. Godzinami kartkuję gazety. Mam całe roczniki ilustrowanych pism z przedwojennych czasów. Ciągle na nowo przyglądam się obrazkom. Widać na nich eleganckie przyjęcia i wspaniale nakryte stoły, konkursy piękności i drogie ubrania. Pokazują bogatych i szczęśliwych ludzi w wielkich, pięknych domach, podczas podróży lub wtedy, gdy przeżywają jakieś przygody. Tu odnajduję jasny, kolorowy świat, za którym tak bardzo tęsknię. Rzeczywistość jest szorstka, bolesna, bezbarwna, samotna. Powtarza się dzień w dzień w swej beznadziei. Ciągle ten sam chleb, ciągle ta sama, podobna do gumy marmolada, ciągle te same, nudne, uszyte w domu sukienki, a w zimie te same 190 wełniane rzeczy, które latem leżą pod łóżkiem i pachną proszkiem przeciwko molom. Całymi dniami tkwię tak sama w łóżku i uciekam do mego kolorowego świata marzeń; nawet tego nie podejrzewając, kładę w tamtym czasie kamień węgielny pod moją przyszłość zawodową. Do końca roku szkolnego nie muszę chodzić do mojej znienawidzonej szkoły. Podczas gdy ja chorowałam, świat, przed którym uciekłam, zmienił się. Wokół rozprzestrzeniła się szarość, wcisnęła w każdy kąt i przybrała inny, ciemniejszy odcień. Obezwładnienie zamieniło się w zagrożenie. Teraz zabroniono nauczania religii w szkołach. Powoli w mojej świadomości pojawia się nazwisko Stalin i przybiera coraz konkretniej sze formy. Mama i Marynia siedzą ciągle przed radiem, z którego grzmi nieustannie wojskowa muzyka i wrzask różnych głosów. Ja już nie słucham radia tak chętnie jak dawniej. Ton, który dobiega nas z głośników, jest ten sam co wtedy, tylko język się zmienił. Tym razem to polski, a nie niemiecki. Jak to możliwe, by język polski mógł tak brzmieć ? Marynia splotła swe szorstkie, wielkie dłonie i porusza wargami. Modli się szeptem. - Jezusmariamatkoboska... Wiem, że znowu przed sądem stanął jakiś ksiądz. Oskarżono go o zdradę. Dlaczego? Mama wzrusza bezradnie ramionami. - Bo religia jest zbyt ważna dla ludzi - mówi w końcu. - Komuniści nie mają religii. Ci bandyci... Kilka dni temu znów odwiedziłyśmy Kierników. Manueli nie ma w domu. Jest na próbie w teatrze. Kiedy zagrałam już partyjkę kart z babcią, która zawsze cieszy się na mój widok, poszłam do kuchni. Drzwi balkonowe są otwarte i promienie słońca wpadają 192 do środka. Mama siedzi z panią Kiernikową przy stole kuchennym piją herbatę i rozmawiają. Zamilkły nagle, kiedy tylko weszłam. Z pewnym niepokojem zrozumiałam, że mówiły o mnie. — Roma... - wabi mnie pani Kiernikowa przyjaźnie, a ja, ociągając się, podchodzę bliżej. — Co myślisz o tym, by pójść do nowej szkoły? Ta, w której uczę, jest naprawdę bardzo miła! Na pewno by ci się spodobała... a gdybyś miała jakieś kłopoty, zawsze będę ci mogła pomóc... Co o tym sądzisz? Zastygam. Nowa szkoła... Tak! Wszystko jest lepsze niż powrót do tych strasznych dzieci w starej szkole - ale iść do szkoły, w której uczy pani Kiernikowa? — Czy pani byłaby moją nauczycielką? - pytam podejrzliwie. — Ależ nie. Poszłabyś do innej klasy... do piątej albo do szóstej... - uśmiecha się pani Kiernikowa. Mama chrząka. - Myślę, że to byłoby dla ciebie bardzo dobre rozwiązanie, Romo - twierdzi zdecydowanym głosem. - Podziękuj pani Kiernikowej za tę miłą propozycję. Dziękuję jej grzecznie i podaję rękę. W tym momencie po raz pierwszy widzę jej oczy. Są szare, zmęczone i pełne troski. Nowa szkoła położona jest dość daleko od naszego domu i znajduje się na innym końcu miasta. Każdego ranka jadę dzwoniącym tramwajem wokół Rynku. - Uważaj na ulicy! - zaklina mnie mama co dzień. Budynek szkolny jest jasny, wielki i ohydny. Roi się tu od obcych dzieci. Wszystko jest tutaj zupełnie inne niż w katolickiej szkole podstawowej. W tym czasie wszystkie szkoły zostały upaństwowione. Teraz wychowywana jestem na młodą komunistkę. Godzinami opowiadają nam o życiu Lenina i Marksa oraz o dzieciństwie słodkiego, 193 małego Stalina. Zamiast religii jest teraz nowy przedmiot, który stanowi rodzaj nauki o ojczyźnie. Uczymy się o wykorzystywanych chłopach, których dzieci nie miały co jeść i musiały dzielić jedną zapałkę na cztery części. Historie te wstrząsają mną jak zła bajka. Już się nie modlimy przed lekcjami, aby podziękować Bogu za "światło tej nauki". Zamiast tego mówimy po prostu: "Dzień dobry, pani". A ona odpowiada: "Dzień dobry, dziewczęta". Teraz w szkołach przeprowadza się czystki, których celem jest usunięcie wrogów klasowych. Pewnego szarego dnia siedzę w klasie i zmęczona przyglądam się mokrym gałęziom, które uderzają w szyby okien. Słucham tylko jednym uchem, więc kiedy nagle otwierają się drzwi, podskakuję z przerażenia. W drzwiach staje ładna blondynka, a wraz z nią jeszcze inna kobieta. Towarzyszy im dyrektorka szkoły. Witają się z nami przyjaźnie. Okazuje się, że ma się teraz odbyć zebranie wszystkich nauczycieli i to w środku lekcji! Panie idą do pokoju nauczycielskiego, a potem wzywają tam również i nas - z każdej klasy ma pójść pięć najlepszych uczennic. Czegoś takiego jeszcze nie było... Ponieważ jestem druga pod względem ocen w klasie, mogę iść z innymi. Serce mi bije ze zdenerwowania, a równocześnie z radości - wszystko jest lepsze niż lekcja matematyki! Nauczyciele siedzą przy długim stole konferencyjnym. Mamy ustawić się w naszych ciemnogranatowych fartuszkach za nimi w szeregu. Pokój zaczyna nagle sprawiać wrażenie ciemniejszego, niż jest w istocie. Deszcz uderza w szyby okienne. Zebraniu przewodniczy ładna blondynka. Mówi mocnym, pięknym, dźwięcznym głosem. Natychmiast zaczynam czuć do niej sympatię. Ma modną zieloną marynarkę i błyszczące, zielone oczy. Ta inna jest trochę młodsza i sprawia wrażenie wychudzonej. Nosi bluzę w kolorze oliwkowym i czerwoną chustę na szyi. Wiem, 194 że to mundur Związku Młodzieży Polskiej. Kierowniczka naszej szkoły siedzi gdzieś dalej z tyłu, w kącie. Ładna kobieta przemawia do nas, jednak mija dobra chwila, zanim zaczynam rozumieć, o czym ona mówi. - ... Pani Nowakowska zawiodła jako dyrektorka tej szkoły. Nie potrafiła przemienić jej w socjalistyczną placówkę, której działanie byłoby zgodne z nowym porządkiem społecznym. Poza tym wyrażała się krytycznie na temat naszego robotniczo-chłopskiego państwa. Nie możemy i nie będziemy tolerować tego typu zachowania! Dlatego też zostaje zwolniona z pracy z natychmiastowym skutkiem. Pani Anno Nowakowska, proszę natychmiast spakować swoje rzeczy i opuścić tę szkołę! Zmieszani patrzymy, jak nasza surowa, stara dyrektorka zbiera ze łzami w oczach swoje rzeczy. Ona, która zapisywała w czarnym notesiku każde nasze wykroczenie, każde spóźnienie, każdą zapomnianą czapkę szkolną... Jakże baliśmy się tego czarnego notesika! Jakże baliśmy się jej! A teraz... Milcząc, przyglądamy się, jak pakuje swoje papiery do teczki, jak gubi kilka kartek, jak się schyla, aby je podnieść. Nikt jej nie pomaga. Jej dłonie drżą. Zdejmuje z wieszaka swój szalik i płaszcz. Odwraca się jeszcze przy drzwiach, próbuje coś powiedzieć. - Ależ ja przecież nigdy... ja tylko... - głos ją zawodzi, urywa w pół zdania, opuszcza pokój, powoli zamyka za sobą drzwi. Panuje martwa cisza. Ładna blondynka mówi dalej. - Doszło do naszych uszu, że jest w tej szkole nauczycielka, którą należałoby ujawnić jako wroga klasowego. Wielokrotnie wyrażała się krytycznie na temat naszego nowego, socjalistycznego porządku. Rozpowszechniała antypaństwową propagandę. Między innymi opowiadała uczniom, że w kapitalistycznej, przedwojennej Polsce ludziom wiodło się lepiej i że klasa robotnicza zarabiała wówczas znacznie więcej niż dziś. Tego typu kłamstw pod żadnym pozorem nie wolno nam tolerować w socjalistycznej placówce! Dlate- 195 go też, pani Helena Janina Kiernikowa, proszę natychmiast spakować swoje rzeczy i opuścić tę szkołę! Znów panuje martwa cisza. Tylko deszcz, tak jak wcześniej, łomocze o szyby. Stoję tu i wiem, że powinnam coś zrobić, że muszę coś powiedzieć. Powinnam ją teraz obronić, stanąć po jej stronie. Powinnam głośno krzyczeć o tym, że ona jest dobrym człowiekiem - tak przecież często mówiła moja mama. Że jest też zapewne dobrą nauczycielką i że nigdy więcej nie będzie mówić takich rzeczy, jakie powiedziała. Powinnam ich poprosić, by jej wybaczyli! Jednak nie odzywam się ani słowem. Zaciskam wargi, tak jak to robi moja mama, i milczę. Stoję całkiem cicho i przyglądam się sparaliżowana, jak pani Kiernikowa pakuje swoje rzeczy. Zrobiła się zupełnie szara na twarzy, szara jak popiół. Chowa wszystko do zniszczonej, starej aktówki, którą tak często trzymałam w rękach. Potem wkłada swój szary płaszcz zimowy z wytartym futrzanym kołnierzem i wychodzi, nie odwracając się. - Od dziś ja przejmuję kierownictwo tej szkoły - mówi blondynka, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. - Nazywam się Irena Ratan. W sprawach wychowania socjalistycznego wspierać mnie będzie towarzyszka Maja - wskazuje na swą kościstą koleżankę. - Możecie się zwracać do niej ufnie ze wszystkimi pytaniami. Wspólnymi siłami przemienimy tę szkołę w nowoczesną, postępową placówkę na wzór wspaniałych socjalistycznych szkół Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich! Przerwała na chwilę, a wtedy jej zielone oczy spoczęły na nas. A potem dodała: - Idźcie teraz do swoich klas, najlepsze uczennice mają wytłumaczyć reszcie uczniów to, co się tu wydarzyło. Ponieważ tego akurat dnia nie było w szkole naszej klasowej prymuski, miałam to zrobić ja. Wchodzę po schodach, które wydają się nie mieć końca. Mam wrażenie, że każdy stopień ma metr wysokości. 196 Zatrzymuję się przy oknie na korytarzu. Przyciskam rozpaloną twarz do zimnej szyby. Przez podwórko przechodzi pani Kiernikowa. Weszła w kałuże w tych swoich o wiele za cienkich bucikach. Jej plecy są pochylone, głowę ma zwieszoną. Na jej ramiona pada deszcz. - Gdzie ona podziała swój parasol? - zastanawiam się. - Pewnie zapomniała go w szkole. Powinnam za nią pobiec! Powinnam przynieść jej ten parasol! Nagle czuję za plecami obecność mojej babci. Mam wrażenie, że dotknęła mnie swą zimną dłonią. - Nie wstyd ci? - pyta tylko. Chcę otworzyć okno, chcę krzyczeć: "Proszę, błagam, niech pani zostanie! Niech pani nie odchodzi, popełniłam błąd, niech mnie pani zabierze ze sobą, proszę!" Ale nie ruszam się z miejsca. Pani Kiernikowa znika za bramą i zostawia mnie zupełnie samą z mym wstydem i z moją hańbą. Później występuję przed klasą. Zaczynam mówić ochrypłym głosem: - Dziś wydaliliśmy z naszej wspólnoty dwóch wrogów klasowych, by nasza szkoła stała się jeszcze potężniejsza. Tak potężna jak wielkie szkoły w wielkim Związku Radzieckim! Mój głos staje się mocniejszy, prawie krzyczę, a mówiąc, zaczynam nienawidzić pani Kiernikowej. W końcu siadam na swoim miejscu. Moja twarz nadal płonie. Ale moją pierś wypełnia zimne zadowolenie. Komunizm jest prosty i zrozumiały. Zachwyca mnie, bo jest w nim miejsce dla każdego. Również i dla mnie, pomimo moich ciemnych oczu! Również i dla mnie - małej Żydówki. Jest tak, jakby nagle do mojego szarego życia przedostał się promień słońca. Do naszej szkoły przychodzą nowe, wesołe nauczycielki. Śpiewają z nami, są zawsze przyjazne, zachowują się po koleżeńsku, roztaczają wokół życzliwą atmosferę i opowiadają nam 197 o wspaniałej przyszłości, w której będzie zawsze świeciło słońce, a my wszyscy będziemy bogaci i szczęśliwi. Po raz pierwszy w życiu czuję się w pełni akceptowana jako osoba. Wstąpiłam teraz do harcerstwa. Mam warkocze, białą koszulę, granatową, plisowaną spódniczkę, białe podkolanówki i czerwoną chustkę na szyi. Jestem dumna. Należę do trójki wybranych dzieci, które podczas uroczystości i spotkań maszerują z przodu w pierwszym rzędzie. Ja mam bębenek, druga dziewczynka ma trąbkę, a trzecia czerwony sztandar. Inni mi zazdroszczą. Czuję oddzielającą mnie od nich dawną obcość. Jestem outsiderem, ale już nie próbuję tego zmieniać. Nie staram się też wyłamywać z mej roli. Przestało mnie to boleć. Pogodziłam się z tą sytuacją. Po tym, co przeżyłam w szkole katolickiej, zrozumiałam, że nigdy i nigdzie nie będę przynależeć naprawdę. Mama nie komentuje mojego zachwytu komunizmem. Milczy, kiedy podniecona i wstrząśnięta relacjonuję jej to, czego się nauczyliśmy w szkole o wrogach klasowych i szpiegach. Przygryza wargi, kiedy z dumą opowiadam jej o tym, że otrzymałam specjalną odznakę od pani Ratan. Jej milczenie strasznie mnie denerwuje. W szkole mówili nam, że również rodzice mogą być wrogami klasowymi. Nakazali nam surowo, byśmy ich obserwowali. Jednak o czymś takim wolę nawet nie myśleć. Moja mama bardzo dużo teraz pracuje. Jest zajęta nawet w niedziele. Boi się, że może stracić swe miejsce w firmie. Powiedziała mi, że teraz są ciągle kontrole skarbowe. Musi sprawdzać tysiące drobiazgów i uważać na prowadzenie ksiąg, tak by wszystko się zgadzało w stu procentach. Poza tym stara się wraz z kilkoma przyjaciółmi trzymać z daleka od obowiązującego systemu i nadal, o ile to tylko możliwe, prowadzić swe dawne, kapitalistyczne życie. Poznała tymczasem kilkoro Żydów, którzy przeżyli, i teraz wspólnie próbują stworzyć dla siebie atmosferę przyjaznego ciepła. O tym, że niektórzy z jej przy- 198 jaciół byli Żydami, dowiedziałam się dopiero znacznie później. W tamtych czasach przestało się na ten temat rozmawiać. Synagoga powoli pustoszeje. Niektórym znajomym udało się wyemigrować. Moja mama też składa podanie o zgodę na wyjazd do Izraela, ale jej nie otrzymuje. Nikt nigdy nie umie powiedzieć, od czego to zależy. Mama twierdzi, że to jest czysta samowola, a pozytywne rozpatrzenie podania zależy od humoru urzędnika. Przychodzą do nas goście i my chodzimy odwiedzać znajomych. Romek znów się przeniósł do swego ojca, ale wpada do nas od czasu do czasu. Mama przynosi mi ostatnio przepiękne albumy na temat sztuki, które oglądam z rosnącym zachwytem. Dzięki tym obrazom zaczynam przeczuwać istnienie czegoś niezmiernie ważnego, czego nie umiem na razie określić słowami. A jednak mimo tych wszystkich spraw życie byłoby dość nudne, gdyby nie istniał teatr. W Krakowie "liczą się" dwa teatry. Jeden zbudowany został w stylu secesyjnym, a drugi wygląda jak okrągła barokowa szkatułka wybita czerwonym pluszem. Chodzimy regularnie do teatru i zawsze siedzimy w loży. Pomimo mego zaangażowania w walkę klas lubię luksus. Uwielbiam się ładnie ubierać i w tym celu akceptuję nawet znienawidzone rękawiczki. Po spektaklu chodzimy zazwyczaj na kolację do najlepszego lokalu w mieście. Lokal ten nazywa się "Wierzynek" i znajduje się w gotyckiej kamienicy przy krakowskim Rynku. Nowi władcy nie likwidują tej restauracji, by mieć co pokazać zagranicznym gościom. To jedyne miejsce, w którym przełamuję moje obrzydzenie wobec jedzenia i nawet odczuwam coś podobnego do apetytu, ponieważ potrawy wyglądają tu niezmiernie elegancko. Najchętniej jem łososia saute. Mama, która zawsze przygląda mi się z troską, jest bardzo szczęśliwa, gdy widzi, że zjadam kilka kęsków. W teatrze spotykamy oczywiście Manuelę, Tadeusza i ich przyjaciół aktorów; niektórzy z nich stali się już bardzo sławni. Przyjaź- 199 nię się z nimi i jestem z tego powodu dumna i bardzo Nadal marzę o karierze aktorki. ; * Widownia jest zawsze wypełniona do ostatniego miejsca, bo krakowianie kochają teatr. Mamy wspaniałych aktorów, a po wojnie wszyscy są spragnieni kontaktu ze sztuką. Dopiero później zrozumiałam, że teatr jest też odpowiedzią na komunistyczny reżim i ma coś wspólnego z polską tożsamością. Można by i tego zabronić. Na scenie wypowiada się w zawoalowany sposób wszystko to, o czym ludzie myślą i co czują. Teatr jest często miejscem oporu. Również kościoły są miejscem oporu. Zawsze tak było w tym kraju. Komunizm nie jest w stanie pokonać religii. Wprawdzie urządzano księżom procesy, ale kościoły zawsze były otwarte. Ludziom powodzi się coraz gorzej. Pogorszyło się zaopatrzenie sklepów, już prawie nie sposób kupić cokolwiek. Marynia musi często godzinami stać w kolejce, by zdobyć kawałek mięsa. Tylko 1 maja nagle pojawia się w sklepach kiełbasa. No, ale 1 Maja to wielkie święto komunistyczne! Wraz z innymi dziećmi maszeruję w pochodzie w moim eleganckim mundurku i gram na bębenku. Mam teraz jedenaście lat i Irena Ratan, nasza nowa, młoda dyrektorka, jest dla mnie wzorem. Tak ładnie wygląda z tymi swoimi lśniącymi włosami i jasnozielonymi oczami! Przede wszystkim jednak imponują mi jej energiczne wystąpienia oraz modne, dobrze skrojone ubrania. Nie jestem jedyną dziewczynką, dla której w mgnieniu oka stała się bohaterką. Wszystkie ją ubóstwiamy. Nie krzyczy, tylko nas chwali, a kiedy ktoś wyrecytuje ładny wierszyk O Stalinie, dostaje naraz dwa dobre stopnie. Jest radosna i beztroska, a nie ciągle taka spokojna i poważna jak moja mama. A poza tym traktuje nas, dzieci, jak dorosłych ludzi. Robię wszystko, by wzbudzić jej zainteresowanie moją osobą I by się jej przypodobać. Z ogromnym zapałem wykonuję teraz każdego dnia gazetkę ścienną, w której wychwalani są bohaterowie klasy robotniczej. Za to nie muszę się uczyć matematyki, a w do- 200 datku sama też jestem bohaterką. Komunizm przynosi mi same korzyści. .'' .. '..', . ; , Wszyscy uważają, że jestem słodka z tymi moimi długimi warkoczami, dużymi oczami i bębenkiem. Należę do tych dzieci, które mogą stać w szpalerze, kiedy odwiedzają nas zagraniczni dostojnicy. Jestem wtedy zwalniana z lekcji, mogę wręczać bukiety kwiatów i dostawać całuski. Czasem goście dają mi też prezenty - pióro wieczne, zagraniczną czekoladę, a więc rzeczy, które są u nas nieosiągalne. Walę w mój bębenek z płomiennym zapałem. Za nowy porządek świata! A może tylko dla własnej satysfakcji? Udało mi się udowodnić sobie i innym, że jestem kimś szczególnym. Że zasługuję na miłość. Pewnego razu przyjechał z wizytą indyjski premier Nehru. W jedwabnej, różowej szacie wygląda jak książę ze Wschodu - z innego, kolorowego świata. Przejeżdża powoli otwartym samochodem. Zwraca się w moim kierunku i rzuca mi wielki bukiet różowych róż. Przychodzę do domu, zataczając się ze szczęścia i strasznie dumna wręczam ten bukiet mamie: - Dla ciebie, mamusiu. Osobiście od premiera Nehru! Dlaczego ona się nie cieszy, mimo że wiem, jak lubi róże? Wącha je ostrożnie i w skupieniu, a potem ustawia te kwiaty w wielkim wazonie pośrodku stołu. Całe mieszkanie pachnie i nawet Marynia jest pod wrażeniem wspaniałości tego bukietu, kiedy wraca do domu z zakupów z niemal pustym koszykiem. Mama głaszcze mnie po włosach i cicho mówi "dziękuję". Ja jednak doskonale czuję, że wcale nie jest ze mnie dumna. Radio grzmi każdego dnia. Nieustannie mówi się o procesach i aresztowaniach. Udaję, że tego wszystkiego nie słyszę, choć coraz częściej informacje te przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Mama i Marynia siedzą przed radiem, słuchając wiadomości. Marynia, która jest płomienną katoliczką, płacze, bo ciągle odbywają się pokazowe procesy księży i innych mężczyzn, którzy walczyli w podziemiu i bronili się bohatersko przed niemieckim okupantem. Według ko- 201 munistów, są wrogami. Przed sądem stają również żołnierze Armii Krajowej. Czy Dudek jest też wśród nich? Od zakończenia wojny w lasach nadal ukrywają się grupy bandytów, choć właściwie każdy wie, że w tym wypadku chodzi o bojowników o wolność z podziemia. Ja również to wiem. Wszyscy mają świadomość, że ci mężczyźni są bohaterami. Wielu działaczy podziemia ginie bez procesu w swoich celach więziennych od strzału z pistoletu. Są zabijani potajemnie nocą, a ich rodziny dowiadują się o tym zazwyczaj dopiero znacznie później. Również ci, którzy podnoszą głos krytyki, są publicznie napiętnowani jako zdrajcy i nie dostają więcej pracy. Procesy pokazowe szerzą terror. Z brzmienia głosów skazanych słychać, że byli torturowani. Brutalnym tonem oskarża się ich o to, że są wrogami narodu, że planowali przewrót, że szpiegowali, pracowali dla amerykańskiego wywiadu, sprzedawali ojczyznę za pieniądze - za brudne dolary. Księżom zarzuca się, że korzystali ze swej pozycji duchownych do zdobywania tajemnic państwowych, wzbogacania się i wywoływania trzeciej wojny światowej. Nagonka nie cofa się przed żadnym kłamstwem. Duchownym zarzuca się nawet znęcanie się nad dziećmi. Jeden z przyjaciół mamy również został aresztowany i skazany w krótkim procesie na dziesięć lat więzienia za to, że w jakiejś knajpie opowiedział polityczny dowcip. Radio grzmi o tym wszystkim i grzmi. Marynia głośno płacze. Moja mama siedzi cicho z tyłu. - Cóż za bandyci! - mówi, a ja wiem, że nie ma na myśli oskarżonych. Odwracam się. Niech oni wreszcie przestaną! - myślę. - Ja nie chcę, ja nie mogę tego wszystkiego dłużej słuchać... Stałam się głucha i pozbawiona uczuć. W mojej piersi rozpościera się chłód. Nie mam litości, pomimo że wśród oskarżonych są też znajomi. Ja nie chcę nic o tym wszystkim wiedzieć! 202 Nawet nie jestem zbytnio przejęta tym, co się wokół mnie dzieje. Tak ma po prostu być. Takie jest życie. Ja to wszystko przecież znam - strach przed ludźmi w mundurach, znikanie znanych twarzy, lęk, terror... Ja tylko jestem smutna. Czuję się stara i zniechęcona. Jak mogę być zadowolona jako młoda komunistka, skoro wiem, że ten ustrój oznacza terror? Prowadzę podwójne życie. Jestem rozszarpywana z jednej strony przez dumę, z drugiej - przez wstyd. Dziś wiem, że perwersja komunistycznych władców polegała na tym, by zarzucać innym zbrodnie, jakie sami popełniali co dzień. To oni poddali kraj Rosjanom, lecz oskarżali o zdradę ojczyzny tych, którzy się przed tym bronili. Z naszej rodziny, poza mamą i mną, zostali teraz w Polsce już tylko Romek i wuj Polański. Wujek Mittelmann, ciocia Berta i ich córka wyemigrowali do Izraela. Ze strony mojej mamy nie został nikt po tym, jak jej ostatni ocalały z Holocaustu kuzyn został zamordowany podczas pogromu kieleckiego. A jednak pewnego dnia mama spotyka na ulicy swoją daleką kuzynkę. Malwina jest mniej więcej w jej wieku, ma duże i czarne oczy. Wyszła za mąż za komunistę, który wstąpił do partii jeszcze przed wojną. Obie kobiety rzucają się sobie na szyję. Są bardzo uradowane tym, że nagle znów pojawił się powiew rodziny. — Musicie nas odwiedzić. Przyjedźcie pod koniec tygodnia - woła co chwila Malwina. — Sama nie wiem! - waha się mama. Jednak Malwina namawia ją tak długo, aż się w końcu zgadza. - No dobrze, jeśli tak bardzo chcesz, chętnie cię odwiedzimy - mówi, wzdychając. Mąż Malwiny odgrywa w świecie polityki jakąś bardzo ważną rolę. Pod nasz dom zajeżdża elegancki, czarny samochód i jedziemy w towarzystwie dwóch żołnierzy przez lasy i łąki. W końcu zatrzymujemy się przed starą leśniczówką, która stoi pośród puszczy. ' : :. :.,.( : :.,,.. ,.,. : , .. ,;';. ;,,"., 203 Drzwi otwiera nam służba, odbiera od nas bagaż, towarzyszy nam do pokoju. Służba ma na sobie żołnierskie mundury, nie odzywa się ani słowem, lecz jest - podobna do cieni - wszechobecna. W tej willi panuje upiorna cisza. Jestem tu przygnębiona i niespokojna, drżę z zimna i wiem, że mama czuje się podobnie. Wydaje mi się, że znalazłyśmy się z wizytą w jaskini lwa. Dom jest urządzony kosztownie i zbytkownie, wszędzie leżą dywany, stoją stare meble, pełno tu sreber. Mimo że wszystkie tutejsze sprzęty są bardzo ładne, dom jest nimi tak przepełniony, że trudno tu mówić o pięknie. Malwina oprowadza nas po całej swej posiadłości. Wygląda blado i najwyraźniej jest dość spięta. Zbyt wiele mówi, zbyt wiele się śmieje... Wieczorem ubieramy się elegancko i spożywamy kolację przy długim stole wraz z Malwiną, jej mężem i mnóstwem obcych panów w szarych garniturach i kolorowych krawatach. Stół ugina się od pyszności; jest tu rosyjski kawior w wielkich srebrnych pucharach, który goście jedzą łyżkami jak kartofle, są pomarańcze, szynka, mieniący się w kryształowych kieliszkach szampan. Oczy wychodzą mi niemal na wierzch. Jeszcze nigdy nie widziałam tyle dobrego jedzenia naraz. Skąd oni to wszystko mają? Przecież sklepy są zupełnie puste! Przez trzy długie dni niemal bez przerwy siedzimy przy stole. Obsługują nas ludzie w mundurach. Pomiędzy posiłkami gra się tu w karty, wrzeszczy, pali i pije. Moja mama staje się w tym czasie coraz bardziej milcząca. Kiedy ją pytam, skąd oni mają to całe jedzenie, rozgląda się bojaźliwie wokoło i kładzie mi palec na ustach. Czuję się uwięziona, jakbym się znalazła w jaskini rozbójników. Kiedy nie trzeba siedzieć przy stole, biegam sama po lesie, przyglądam się zającom i sarnom, zanurzam się w trawie i oddycham głęboko. Raduję się tym krótkim poczuciem wolności i myślę sobie, że jeszcze nigdy nie znałam tego typu ludzi - takich mężczyzn, którzy są opętani przez władzę. Trzeciego dnia po zachodzie słońca znów przyjeżdża po nas czarna limuzyna. Mama cicho rozmawia z Malwiną. Stoją przy 204 parkanie otaczającym willę. Nagle obie zaczynają strasznie płakać. Obejmują się, łkając. W końcu mama odrywa się od Malwiny i wsiadamy do samochodu. Malwina woła jeszcze coś za nami, ale nie jestem w stanie zrozumieć, co. Nigdy więcej jej nie zobaczyłyśmy. Teraz, kiedy jestem smutna i czuję się samotna, chodzę na koncerty. Sama. Moja mama nie ma czasu. Jednak chętnie daje mi na ten cel pieniądze. Woli sama żyć jeszcze bardziej oszczędnie, byleby mieć zawsze dla mnie parę dodatkowych groszy. Nie chce się przyznać, że jest u nas czasem krucho z pieniędzmi, a poza tym cieszy się, że odkryłam muzykę. Siedzę godzinami w Filharmonii i słucham Chopina, Stabat Mater Szymanowskiego, Mozarta. To moja tajemnica. Nikt w szkole o tym nie wie. Czuję, że moje zamiłowanie do muzyki nie pasuje do nowego porządku. Piękno nie idzie w parze z komunizmem... Kiedy słucham muzyki, łatwiej mi znieść mój niepokój. Rozmywa się moje rozdarcie, a ja znajduję się w innym świecie, o którym ciągle marzę. Tak bardzo tęsknię za poczuciem bezpieczeństwa! Raz, podczas spaceru z mamą, odkrywam na wystawie stary dom dla lalek. Ma dwa piętra i dwie sypialnie, kuchnię, salon z haftowaną kanapą i aksamitnymi obrusami na stolikach. Przypomina mi dom moich dziadków, w którym nigdy nie byłam. - Chciałabym dostać na urodziny taki dom! - błagam moją mamę. Mama wzdycha. Dom dla lalek jest niemożliwie drogi. Któregoś dnia znika z wystawy. Niektóre wybrane dzieci mogą jechać podczas wakacji na letni obóz młodych komunistów. Ja też jestem wśród wybrańców i cieszę się z tego powodu przeogromnie. Trzy tygodnie na świeżym powietrzu! Wśród przyrody! Pośrodku lasu! Nad jeziorem! Daleko od miasta! I od domu! 205 Ten obóz letni to przywilej dla aktywnych, komunistycznych dzieci. Będzie tam dość jedzenia. Będziemy spać w namiotach i grać we wspaniałe gry. Ledwo jednak wyjeżdżam, już zaczynam strasznie tęsknić za domem. Każdego dnia piszę do mamy długie listy. Tylko wieczory są piękne. Siedzimy wtedy pod rozgwieżdżonym niebem wokół ogniska, pieczemy kiełbaski i śpiewamy komunistyczne piosenki. Są tu dzieci z całej Polski. To dzieci robotników i chłopów, a także tacy aktywiści jak ja. Któregoś jednak dnia zdarza się coś, co poważnie wstrząsa moim nowym wyobrażeniem o świecie. Znów siedzimy wokół ogniska i śpiewamy rewolucyjną pieśń. Powtarza się w niej refren: "Bogami waszymi gardzimy - my wiemy, że bogiem jest lud". Nagle wstaje mała dziewczynka. To góralka z Tatr. Ma długie warkocze i nosi kolorowy strój ludowy pełen kwiatków i wstążek. Stoi jak skamieniała, a płomień ogniska oświetla jej poważną, malutką twarz. Milczy, zamiast śpiewać. - Dlaczego nie śpiewałaś z nami? - pyta nasz opiekun, kiedy kończymy piosenkę. Widzę, że mała góralka ma łzy w oczach. - Nie będę śpiewać przeciwko Bogu! - odpowiada cienkim, ale pewnym głosem. Zalega martwa cisza, a potem nasz opiekun przechodzi szybko do następnego punktu programu i intonuje nową pieśń. Podczas kolejnych dni nikt nie wspomina tego, co się zdarzyło. Ja jednak pojęłam tego wieczoru, że tu się stało coś, co wykracza poza mój horyzont. Że istnieją ludzie, którzy mają odwagę wstać i powiedzieć "nie". Zaprzyjaźniam się nieco z tą dziewczynką, której wszyscy unikają od jej wystąpienia na ognisku, i bardzo wiele się od niej uczę. Opowiada mi legendy z gór i historie o zbójnikach ze swojej okolicy. Górale to dumny, religijny lud z bardzo starą kulturą. Tego narodu nigdy nie udało się skorumpować żadnemu rządowi. 206 Kiedy wróciłam z obozu, zrozumiałam, że poza mną są też inni ludzie, którzy, jak ja, nie przynależą do tego świata. Wielu z nich, zamiast się wstydzić, jest z tego powodu dumnych. Dlaczego moja mama nigdy ze mną na ten temat nie rozmawia? Przecież czuję, że nie pochwala mojego wcielenia dziewczynki z bębenkiem! Ona jednak milczy zawzięcie, pozwala mi robić to, na co mam ochotę, i zabrania mi tylko nielicznych rzeczy. Oddalamy się od siebie w niepowstrzymany sposób, a ja przy tym czuję się winna. Jej rozczarowanie mną i moje poczucie winy objawiają się w naszej walce o jedzenie. Bronię się, czasem ledwo tylko coś skubię. Staję się osobą zatwardziałą. Zaczynam się buntować. Dzięki temu coraz bardziej uniezależniam się od mojej mamy. Z jednej istoty stajemy się dwiema odrębnymi osobami. Widzę w oczach mojej mamy ból, kiedy spotykamy się z Manuelą w teatrze, kiedy ona mnie obejmuje i całuje, gdy ze mną szepcze i zabiera mnie do swej garderoby. To coś więcej niż zazdrość. To gorzka świadomość tego, że się jej wymykam. Czuję, że ona cierpi z mojego powodu. Wiem, że brakuje jej rodziny, ale nie chcę stać się dla mojej mamy jej namiastką. Im bardziej odczuwam jej troskę o mnie, tym bardziej rozpaczliwie się od niej odwracam. Gdyby ona tylko umiała mówić o swoich uczuciach! Gdyby choć raz powiedziała, że jej sprawiam ból! O ileż łatwiej byłoby wtedy nam obu! Być może później nie musiałabym być wobec niej aż tak okrutna...? Ona jednak cierpi w milczeniu. Jest spokojna i bezbronna, co tylko wzmacnia moje wyrzuty sumienia. Dlatego też głuszę je w sobie, zachowując się twardo i przekornie. - Chodź, Poziomko - mówi do mnie Manuela po przedstawieniu - jeśli chcesz, poczytam ci jeszcze trochę, a potem odprowadzę cię do domu. Masz na to ochotę? - spogląda pytająco na mnie i na moją mamę. 207 Potakuję zachwycona. . . - Mam nadzieję, że nie wrócisz zbyt późno... mówi moja mama niechętnie. Poszła, a ja siedzę sama z Manuelą w teatralnej garderobie. Na dworze jest już całkiem ciemno. Wydaję się sobie bardzo dorosła, ponieważ jeszcze nie śpię, choć jest już późno, ponieważ mogę być tu, w tej garderobie, i dlatego że Manuela czyta mi na głos. Uwielbiam siedzieć w jej garderobie. Jest tu zarazem podniecająco i przytulnie. Są dwa pluszowe fotele, z których jeden stoi dla gości w kącie, a drugi przed toaletką z wielkim lustrem. Na lustrze Manuela przyczepiła fotografie swych ulubionych gwiazd i pocztówki od wielbicieli. Jest ich wiele, bo Manuela ma wielu wielbicieli. Posyłają jej kwiaty i czekoladki i wszyscy chcą się z nią żenić. Często mi o nich opowiada. To są zarazem dramatyczne i romantyczne historie. Wiszę na jej wargach i słucham z szeroko otwartymi oczami. — Poszłabyś ze Stefanem czy raczej z Jerzym? -pyta kokieteryjnie, zmywając wacikiem z kremem szminkę z twarzy. — Ze Stefanem! – odpowiadam bez wahania, ponieważ właśnie przysłał jej wielkie pudło pralinek. Manuela śmieje się, częstuje mnie pralinkami i bierze jedną z nich do ust. Prosi mnie, bym jej pomogła przy zamku błyskawicznym sukienki, a potem otula się jedwabnym szlafrokiem, który wisi razem z kostiumami na wieszaku. W końcu znów opada na fotel i sięga po książkę. - Czytamy? Lubi wsłuchiwać się we własny głos, kiedy mi czyta. Ja też to lubię. Oczywiście mogłabym sama przeczytać tę książkę. Ale to nie to samo. Czytanie Manueli jest prawdziwym spektaklem. Ona potrafi wprost nadzwyczajnie czytać na głos, a moja mama nigdy tego nie robi. Często godzinami siedzimy tak sobie, zatopione w świecie romantyzmu i tragicznej miłości. Książka nosi tytuł Dzieje Trista- 208 na i Izoldy. W tej historii zawarta jest mroczna tajemnica, która porusza mnie do głębi. Oni umierają z miłości... czyż jest coś piękniejszego, niż umrzeć z miłości? A wtedy wydarza się ta historia z listami. ' " Wyjechałyśmy na kilka dni w góry. Siedzimy w naszym hotelu i pijemy herbatę. W pewnej chwili jest wiadomość, że ktoś dzwoni do mamy. Mama podrywa się, by wyjść na korytarz do telefonu. Kiedy gwałtownie wstaje na ziemię, upada jej mała, brązowa torebka ze złotym uchwytem. Widzę, że ta torebka leży na dywanie, że jest otwarta i pełna listów. Zaskoczona, podnoszę ją i wyjmuję te listy. Wszystkie zostały napisane czarnym atramentem. Tą samą ręką. Pełnym polotu i siły charakterem pisma. To pismo, którego nie znam. Kto napisał do mojej mamy tyle listów? Moja ciekawość zwycięża, choć wiem, że nie mam do tego prawa. Wyjmuję jeden z listów z koperty. Jest od kogoś, kogo dobrze znam. Od miłego, starszego pana. Wszystkie te listy są od niego. Czegóż on może od niej chcieć? Przecież ciągle się widują! Przecież podczas tych spotkań mógłby jej powiedzieć wszystko, co ma jej do powiedzenia... Zaczynam czytać... Moja gorąco ukochana Tosiu.... Przestraszona przerywam lekturę. Moja twarz jest rozpalona. To są płomienne listy miłosne, przepełnione tęsknotą. Po raz pierwszy w moim życiu czuję, że istnieje coś takiego jak pożądanie seksualne. To mnie przeraża i zawstydza do głębi. Czytam i myślę o moim zmarłym tacie. Robi mi się niedobrze w obliczu tej zdrady wobec niego i wobec mnie. Robi mi się niedobrze, ponieważ odkrywam, że miłość to coś więcej niż tylko słowa... Z oddali zbliżają się kroki mojej mamy. Gwałtownie wpycham listy z powrotem do torebki, odkładam ją znów na stół, zakładam nogę na nogę i staram się wyglądać tak, jakby się nic nie stało. 209 - Co ci jest? - pyta mama z troską, kiedy mnie widzi. - Jesteś taka blada, dziecinko... miejmy nadzieję, że się znów nie rozchorujesz! Kładzie mi rękę na czole, by sprawdzić, czy nie mam gorączki. Chciałabym odtrącić tę rękę, która dotykała ciała mężczyzny, tę obcą, chłodną dłoń, która nie należy już do mnie.... jest mi tak straszliwie niedobrze.... Zachowuję się jednak tak, jakby się nic nie stało. Nikt nie ma prawa dowiedzieć się o tym kiedykolwiek. Moja mama nigdy nie ma doświadczyć tego, że odkryłam jej tajemnicę. Że od tej chwili wiem, iż mnie zdradziła. 8 Stalin umarł. Jest zimny, marcowy dzień 1953 roku. Z głośnika w klasie płynie ciężka, uroczysta melodia, przerywana od czasu do czasu poważnymi komunikatami. Głos spikera drży w poczuciu tragizmu chwili. Jest jak w teatrze. Siedzimy w ławkach, milcząc, nieruchomo. Powinnyśmy być zrozpaczone. Już od ponad pół roku chodzę do liceum, które znajduje się w ciemnym, starym, przedwojennym budynku, prawie naprzeciwko naszej krakowskiej synagogi. Podobnie jak inne dziewczęta noszę mundurek szkolny - granatowy beret z numerem szkoły, granatowy fartuch z białym kołnierzem i szkolną tarczą. Zapomniana została Irena Ratan, zapomniane zostało moje wcielenie dziewczynki z bębenkiem. Porzuciłam moje komunistyczne przekonania. Siedzę tu teraz i powinnam odczuwać żal po śmierci Stalina, po śmierci naszego boga, którego zdjęcia wiszą wszędzie. Czy bogowie mogą umierać? To niewyobrażalne, że on przestał istnieć! Wiem, że powinnam go kochać, ja jednak nie jestem w stanie darzyć Stalina miłością. Przeszkadza mi w tym moja wiedza na temat terroru. Nie czuję żalu po jego śmierci. Ale jestem dobrą aktorką. Opuszczam głowę. Głowa ciąży mi coraz bardziej. Powolna, smutna muzyka jak ołów przygniata mi plecy i sprawia, że jestem okrutnie zmęczona. Mijają godziny. Jest późne popołudnie. Powoli zapada zmrok. Tra- giczne przemowy powtarzane są bez ustanku. Ciągle na nowo padają te same zdania i te same słowa: "Stalin umarł, umarł, umarł..." Moja głowa pochyla się coraz niżej i niżej, powoli opiera się na moich ramionach. Zasnęłam! Jakaś dziewczynka dostała ataku śmiechu, dwie lub trzy inne śmieją się razem z nią. Muzyka, napięcie, długie siedzenie w ławkach, nastrój żałoby stały się po prostu nie do zniesienia. Zapisują nasze nazwiska. Grożą nam wyciągnięciem konsekwencji. Zostajemy odesłane do domu. Całe miasto jest pogrążone w żałobie. Ludzie na ulicach mają ze sobą wielkie portrety Stalina. Na Rynku ustawiono głośniki, z których grzmi ten sam program radiowy co w szkole. Nikt nie ma odwagi, by się odezwać choć słowem. Kiedy skręcam w ulicę, przy której mieszkam, widzę z daleka, że przed naszym domem stoi milicjant. Teraz przyszli i chcą mnie zaaresztować... Zbliżam się, drżąc. Próbuję przemknąć koło niego. — Stalin umarł! - mówi groźnym tonem i przygląda mi się badawczo. — Nie, nie! Ja nie mam nic na ten temat do powiedzenia! - jąkam się. Na pewno chce mnie przesłuchać, chce wiedzieć, czy naprawdę kochałam Stalina... A jednak pozwala mi odejść. W szkole ma się odbyć proces dyscyplinarny przeciwko mnie i tej dziewczynce, która się śmiała. Grozi nam wyrzucenie z liceum. Moja mama wkłada swój lepszy płaszcz i idzie do dyrektorki. - Co powiedziała? - rzucam się na mamę, gdy po jakimś czasie wraca do domu i znów wiesza swój płaszcz na wieszaku. - Możesz zostać! - odpowiada. - Udało mi się ją zmiękczyć, więc ci przebaczą. Powiedziałam jej, że nie masz ojca i jesteś słabego zdrowia. Stoję przed nią i przyglądam jej się zaskoczona. Najwyraźniej moja mama wcale nie jest aż tak złą aktorką... - A tak poza tym - mówi sucho - ona bierze... 212 Mam teraz przyjaciółki, które, podobnie jak ja, też się różnią od innych dzieci. Można z nimi rozmawiać jak z dorosłymi ludźmi. Moja mama mówi, że to dlatego, iż one również pochodzą z inteligenckich domów. Wszystko to jest całkowicie nowe dla mnie. Nieśmiało odkrywam, czym jest przyjaźń. Mam wrażenie, że poznaję cudowny, obcy, ciepły kraj. Dziwie się. A więc rzeczywiście są tacy ludzie, którym na mnie zależy! Moje przyjaciółki to: Marysia, Renata, Bogusia i Barbara. Najbardziej z nich wszystkich lubię Barbarę. Jest istotą bardzo spokojną i opanowaną, wyrozumiałą i łagodną. Wreszcie spotykam człowieka, którego się nie boję i który mnie nie przytłacza. Basia pochodzi z profesorskiej rodziny. Jej mama jest bibliotekarką. Ma starszą siostrę, znaną w mieście piękność, która jest tak śliczna, że zwraca na siebie powszechną uwagę. Basia ma miłą, przyjazną buzię i lekko skośne oczy. Jest bardzo nieśmiała, a równocześnie szalenie zdolna. To najlepsza uczennica w klasie. Nie istnieje takie pytanie, na które nie znałaby odpowiedzi. Mieszka w przepięknym, starym, sześciopokojowym mieszkaniu, które należało do jej rodziny jeszcze przed wojną. Od tej pory to mieszkanie staje się dla mnie na długi czas miejscem schronienia. Ponieważ mama Basi zarabia niewiele, wynajmuje pokoje artystom, co sprawia, że panuje tu niepowtarzalna atmosfera, która mnie natychmiast przyciąga w magiczny sposób. Bardzo często chodzę po szkole do Basi i jestem szczęśliwa, że nie muszę siedzieć w naszym ciemnym, ciasnym mieszkaniu, z wiecznie narzekającą Marynią i moją oszczędną w słowach mamą. Rozmawiamy o wszystkim. A mimo to ani jednym słowem nie wspominamy okresu wojny i Holocaustu oraz mojego zmarłego taty, którego Basia nigdy nie widziała. Potrafimy również zapomnieć o komunistycznych uciążliwościach i naszej szarej, strasznej codzienności. W końcu wbijano nam przez lata do głowy, byśmy z obawy przed kapusiami nie rozmawiały z nikim na temat polityki i byśmy nikomu nie ufały w pełni. Za to recytuję Basi moje wiersze, wspól- 213 nie czytamy książki, wędrujemy po Krakowie, chodzimy do kościołów i wyjeżdżamy na wycieczki za miasto. Wreszcie mam kogoś, z kim mogę się dzielić moim światem marzeń, z kim wspólnie tworzę coś w rodzaju własnego tajemniczego ogrodu. Wreszcie nie jestem już taka samotna! Podczas naszych spacerów nigdy nie przechodzimy mostem na drugą stronę Wisły, tam gdzie było getto. Każdy wie o tym, że jestem Żydówką - w końcu widzi się mnie parę razy do roku, idącą razem z moją mamą do synagogi. W liceum spotykam też ponownie ku mojemu zdziwieniu Jankę, tę małą dziewczynkę ze szkoły żydowskiej, która nie chciała zaakceptować swej prawdziwej mamy. Ale nie rozmawiamy na ten temat. Najwyraźniej te sprawy przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, co przyjmuję z ulgą. Po śmierci Stalina życie zmieniło się początkowo tylko w niewielkim stopniu. Każdy dzień jest równie szary. Z radia płynie ciągle ta sama, znienawidzona muzyka, w kinie pokazują te same filmy wojenne, w których żołnierze maszerują, strzelają i zwyciężają. A potem przychodzi generał, przypina im do piersi ordery i film się kończy. Często musimy oglądać tego typu produkcje razem z całą szkołą. W tych filmach jest też mowa o miłości, ale to uczucie jest tu całkiem inne - czyste i nieosobiste. Miłość ojczyzny jest zawsze najważniejsza. Romek również nie ceni zbytnio tego typu filmów, choć oczywiście podobnych sądów nie może wyrażać na głos. Zachwyca się kinem amerykańskim, którego prawie wcale tu nie znamy. Ciekawa jestem, skąd on czerpie swoje wiadomości na ten temat. Kino amerykańskie jest kinem kapitalistycznym. A my na temat Zachodu nie wiemy niemal nic. Cenzura trzyma nas w swoich szponach. Czasem, wyjątkowo, pokazywany jest jakiś francuski lub włoski film na temat klasy robotniczej. Wtedy przed kinem ustawiają się długie kolejki. - W tych filmach przynajmniej występują piękne kobiety! - wzdycha tęsknie Romek. 214 Ma od jakiegoś czasu własny pokój na mieście i czasem przychodzi do nas coś zjeść. W szkole jest nadal bardzo kiepskim uczniem, więc obawia się, czy w ogóle uda mu się zdać maturę. - Może pójdę do cyrku! - zwierza mi się raz. - Oni mają własną szkołę, która na pewno nie jest tak przerażająco nudna jak moja. Mógłbym występować jako klown... Zgadzam się z nim. Romek na pewno by się dobrze nadawał do roli klowna z tymi swoimi wiecznymi wygłupami. W liceum robię jeszcze przez jakiś czas gazetki ścienne, pełne komunistycznej propagandy, chociaż sama niezbyt już w to wszystko wierzę. Praca ta jednak nadal stanowi dobre usprawiedliwienie nieobecności na lekcjach znienawidzonej przeze mnie matematyki. Wiem, że zastraszeni nauczyciele będą mi musieli wystawić dobrą ocenę, bo inaczej mogłoby to wyglądać tak, jakby nie aprobowali tego, o czym się pisze w mojej gazetce. Z przedmiotów humanistycznych jestem dobra i bardzo często odrabiam zadania za moje przyjaciółki. Najlepsza jednak jestem z plastyki i literatury, co zawdzięczam też między innymi znajomości ze starym żydowskim antykwariuszem - pan Taffet potrafi zdobyć dla mnie każdą książkę. W tym czasie moim największym marzeniem jest posiadanie własnego zwierzątka, które mogłabym kochać i z którym mogłabym się pieścić. Ale nasze mieszkanie jest na to zbyt małe. Na większe mogą liczyć jedynie aktywiści partyjni, a nie ktoś taki jak moja mama, która pracuje w prywatnej firmie. Tego typu firmy określane są jako pijawki wysysające krew narodu. Dlatego mama często pracuje dzień i noc, bo boi się, że w przeciwnym razie jej firma zostanie zamknięta. Również w niedziele nie ma jej zazwyczaj w domu. Jestem z tego zadowolona. Unikam jej, odkąd wydarzyła się ta sprawa z listami. Staram się o tym nie myśleć. Kiedy jednak przypomnę sobie to wszystko, robi mi się niedobrze. Powoli staję się zupełnie normalną dziewczynką. , 215 Tak mi się w każdym razie zdaje w ciągu dnia.. W nocy jednak mam przedziwne sny... Idę do szkoły drogą, którą zwykle chodzę. Mam na plecach tornister. Nienawidzę go - jest taki ciężki! Myślę o tym, że niedługo skończę czternaście lat, co mnie napawa wielką dumą. Nagle widzę na ulicy tłum ludzi. Ma się tu zaraz odbyć jakiś spektakl teatralny. To będzie rodzaj jasełek. Aktorzy jednak nie będą grać na ulicy, lecz na dachach domów. Domy są tu niskie - mają tylko dwa lub trzy piętra, a więc będzie można wszystko dokładnie zobaczyć. Ludzie wyciągają szyje i patrzą na dachy. - A ty musisz przecież iść do szkoły! - mówi ktoś z tłumu. Ale ja niedługo kończę czternaście lat i dlatego mogę tu zostać. Zostaję. Już się zaczyna przedstawienie. Aktorzy nadlatują na dachy z góry. Są duzi, więksi od nas. Mają jaskrawe i barwne ubrania. Ich włosy są kolorowe, tak jak pióra przyczepione do ich kapeluszy. Pstrokate, szerokie szaty powiewają "-,.: na wietrze. To jest piękne. Jeszcze nigdy nie widziałam nic równie pięknego. Ich twarze mocno uszminkowane w różnych kolorach uśmiechają się do nas. Aktorzy zaczynają powoli poruszać się, śpiewać i tańczyć. Pośród tancerzy dostrzegam moją mamę. Mój tata też tu jest, są moi dziadkowie i Sabina, choć może jest to raczej moja babcia? Nie jestem w stanie dokładnie rozpoznać tej twarzy. Tata zaczyna mi dawać jakieś znaki. Chce mi coś powiedzieć, chce mnie przed czymś ostrzec. Ja jednak nie rozumiem, o co mu chodzi. Jestem zrozpaczona, bo nie wiem, 216 co on do mnie mówi. Nagle z okna naprzeciwko padają strzały. Znam ten dźwięk: pif-paf! pif-paf! Postacie na dachu zamierają. A potem jedna po drugiej zostają trafione przez kule. Lecą jak wielkie kolorowe ptaki, obracają się na wietrze - a potem spadają na ziemię i przybierają szary kolor. Upadam obok nich na kolana - usiłuję rozpoznać twarze. — Spóźnisz się do szkoły! - mówi ktoś znowu. Zaczynam czesać palcami szare, potargane włosy mojej mamy. — Musisz iść do szkoły, Roma - mówi. - Jest już późno.- - Musisz iść do szkoły, Roma! - mówi mama, potrząsając mną. Sen rozpływa się, a ja przecieram oczy i wyskakuję z łóżka. - Czy ty właściwie wiesz, że twoja mama ma romans z żonatym mężczyzną? - pyta mnie pewnego dnia jakaś dziewczynka na podwórku szkolnym. Chichocze i odchodzi, zostawiając mnie samą. Jakby mnie piorun trafił. Na wpół ogłuszona siadam powoli na kamiennej ławce. A więc wszyscy o tym wiedzą. Mówią o tym dziewczęta w szkole i ludzie w mieście. Moja mama? Moja spokojna, dobroduszna mama. Namiętna kochanka ? Dopiero teraz, na tym podwórku szkolnym, dociera do mojej świadomości pełne znaczenie tych listów, znaczenie poszczególnych wyrazów i zdań, które mnie do tej pory prześladowały jak złośliwy duch. Ale to zawsze były tylko słowa... Teraz nagle te słowa stają się rzeczywistością, materializują się, ucieleśniają. Niespodziewanie pojawia się wspomnienie, które mnie dławi i przyprawia o mdłości. Chciałabym zwymiotować. Zalewają mnie 217 obrazy, dźwięki, sceny z getta - śmierdzące, mlaskające, wzdychające, krzyczące ludzkie ciała... Brzydzi mnie wszystko, co cielesne! Brzydzi mnie moja mama! Brzydzę się sama siebie, bo i moje ciało zaczęło się zmieniać... Jem teraz coraz mniej. Kiedy mama mnie dotyka, robi mi się niedobrze. A ona nie ma pojęcia, co się ze mną dzieje, bo nie umiem z nią o tym rozmawiać. Barbara wie o wszystkim. Stara się mnie pocieszyć, nie poruszając tego tematu wprost. - Roma! - mówi. - Żaden człowiek nie jest w stanie zapanować w pełni nad swoimi uczuciami. Czyż nie czytałaś mi niedawno wierszy Leśmiana? Przecież sama wiesz, jak to jest z miłością... Ale ja tego wcale nie wiem. Miłość stała się dla mnie czymś niesamowitym. Boję się jej. Jestem przekonana, że zajdę w ciążę. Choć do tej pory nie tknął mnie żaden mężczyzna, w nocy śnię, że w mym łonie jest dziecko. O tym, jak się zachodzi w ciążę, mam jedynie mgliste wyobrażenie, nikt jednak nie rozmawia ze mną na ten temat. Z moimi koleżankami też o tym nie mówimy. Wszystko, co cielesne, jest grzechem, grzechem jest nawet noszenie spodni. Dyrektorka liceum stoi, mimo lodowatej zimy, przed szkołą i sprawdza, czy któraś z nas nie ma na sobie spodni. Jeśli tak, musi wrócić do domu. Dziewczęta, które już nabrały kobiecych kształtów, są szykanowane i dostają złe oceny. Raz jedna z moich przyjaciółek została z wielkim hukiem odesłana do domu za to, że nosiła kolczyki. Nauczycielka wyzywa ją od dziwek. Kolczyki są niemoralne, wszystko jest niemoralne. Mimo to, a może właśnie dlatego, tajemnica miłości pociąga mnie i zarazem odpycha. - Jedz! - mówi mama i stawia przede mną pełen talerz. 218 Ale ja tylko potrząsam głową, nie mogę, nie chcę jeść. Marynia krzyczy. . - Tak trudno przecież dostać coś do jedzenia! To grzech, żebyś ty nie jadła! - grzmi. Wszystko jest grzechem. Marynia ma oczywiście rację: nadal są problemy ze zdobyciem żywności. Zwłaszcza mięso, kiełbasa i szynka pojawiają się w sklepach tylko rzadko. Ale moja mama ma teraz pewną znajomą, która potajemnie przywozi ze wsi kiełbasę i ją sprzedaje. Ta znajoma pracuje w miejskiej łaźni. Dlatego regularnie tam teraz chodzimy. Rozbieramy się do naga, przechodzimy przez parówkę i idziemy do maleńkiego bufeciku z tyłu. Tam kupujemy kiełbasę, którą znajoma mamy tu przechowuje. A potem znów przechodzimy przez saunę z naszymi cennymi pakunkami w rękach i ubieramy się. Wprawdzie ta procedura jest w zimie nieco uciążliwa, ale mimo to opuszczamy łaźnię bardzo zadowolone z naszej zdobyczy. Ja jednak bez względu na wszystko nie jestem w stanie jeść tej tłustej kiełbasy! Kiedy nic nie jem, mogę zapomnieć o tym, że posiadam ciało... Mama niepokoi się o mnie, ale ja nie umiem jej pomóc. A poza tym dobrze jej tak!!! W gronie moich przyjaciółek często odgrywam, podobnie jak Romek, rolę klowna. A wolny czas spędzam niemal wyłącznie na rysowaniu i malowaniu. W sztuce odkrywam wreszcie świat, za którym tęsknię, świat, który nie ma nic wspólnego ani z komunistyczną codziennością, ani z cielesnością. Mam jednak mało wolnego czasu, ponieważ uczymy się do późnych godzin popołudniowych, także w soboty, a w niedzielę trzeba odrabiać strasznie dużo lekcji. Nie jestem zbyt dobra w szkole. Tylko na polskim odnoszę zawsze wspaniałe sukcesy. Na temat literatury wiem czasem nawet więcej niż moja nauczycielka. Czytam i czytam, i czytam... Plastyka nadal jest przedmiotem, który lubię najbardziej. 219 Uczymy się w szkole rosyjskiego, a potem również francuskiego. Lekcji angielskiego nie ma, bo to jest kapitalistyczny język, a mimo to niektóre dziewczęta uczą się go same potajemnie. Nauki przyrodnicze są dla mnie czymś całkowicie obcym i znienawidzonym. Na szczęście mam Barbarę! Zawsze mi pomaga, mówi, czego się muszę nauczyć, i odrabia za mnie zadania. Wydaje mi się, że matematykę tłumaczyła mi przynajmniej z tysiąc razy. Wspiera mnie i pociesza. Przekonuje, że sobie poradzę, i opiekuje się mną, gdy znów dopada mnie depresja, na którą nadal cierpię. A ja mogę jej pomóc wtedy, gdy ona cierpi z powodu swej nieśmiałości. Kiedy komuś pomagam, mogę wreszcie zapomnieć o sobie samej. Z moim nauczycielem fizyki rozmawiam o malarstwie. Takie zrozumienie dla artystycznej natury człowieka istnieje chyba jedynie w Polsce! Za każdym razem, gdy z fizyki grozi mi dwója, moje stopnie zostają jakimś cudem poprawione. Ta tolerancja uratowała moją szkolną karierę, a przecież tak łatwo byłoby zniszczyć mi przyszłość! Nadal najbardziej lubię teatr. Teraz nawet sama piszę i inscenizuję spektakle dla teatrzyku szkolnego; dzięki temu znów jestem zwalniana z lekcji matematyki. Ciągle zabieram ze sobą moje przyjaciółki na wystawy i przedstawienia teatralne. Poznają Manuelę oraz jej znajomych i są nimi oczywiście oczarowane. Manuela jest i pozostanie dla mnie na zawsze wielkim przykładem. Widzę ją na scenie, kiedy gra w salonowych sztukach, w repertuarze polskiego romantyzmu, w Szekspirze. W tych spektaklach też jest mowa o tym, co się dzieje między kobietą a mężczyzną, ale to jest jednak teatr, a nie prawdziwe życie. Siedzę na widowni i recytuję po cichu wraz z Manuelą jej tekst. Jeszcze dziś znam całe fragmenty tamtych sztuk na pamięć. Wyobrażam sobie, jak pewnego dnia sama stanę na scenie jako Ofelia, Julia, jako Natasza z Wojny i pokoju Tołstoja... 220 Dla Manueli jestem kimś w rodzaju zastępczego dziecka, maskotki. Cieszy ją moje uznanie, opowiada mi o swoich większych i mniejszych dramatach miłosnych, A moja mama cierpi w milczeniu. - Masz kompletnego fioła na punkcie mody! - mówi. '; To prawda. Mój wygląd staje się dla mnie coraz ważniejszy. Sama zaprojektowałam moje nowe fartuszki szkolne i dałam do uszycia krawcowej, a potem je ufarbowałam na granatowo o ton jaśniej, niż nakazują przepisy. Ale nikt się nie może do mnie z tego powodu przyczepić. Nadal w sklepach nie sposób w gruncie rzeczy kupić cokolwiek. Razem z Barbarą przeczesujemy teraz regularnie "ciuchy" w poszukiwaniu czegoś kolorowego. Od czasu do czasu jakaś dziewczynka ze szkoły dostaje paczkę z zagranicy i za każdym razem wzbudza to sensację. Kolorowy naszyjnik, halka z falbankami, ładna chusteczka to prawdziwe skarby, których się płomiennie zazdrości. Raz nawet jedna dziewczynka z mojej klasy dostała pozwolenie na podróż do rodziny mieszkającej w Paryżu. Kiedy wraca, cała klasa udaje się do niej z pielgrzymką, by sprawdzić, czy ma teraz włosy ufarbowane na niebiesko lub zielono i czy w ogóle jest nadal tą samą osobą. Jakiś czas później wyjeżdża do Paryża również Romek. Zdał po szkole cyrkowej maturę i zamierza teraz iść do szkoły filmowej w Łodzi. Dostał od swojej przyrodniej siostry zaproszenie do Paryża. Oficjalnie można zabrać ze sobą tylko pięć dolarów, ale każdemu udaje się jakoś przeszmuglować więcej ukrytych pieniędzy. Kiedy wraca, wzbudza powszechne zainteresowanie. Cieszy się, gdy ludzie podziwiają jego czerwone skarpetki, które kupił sobie w Paryżu. U nas w Polsce wszystkie skarpetki są szare. To niewyobrażalne, jakbardzo ludzie łakną brakujących w socjalizmie kolorów. Być może moja tęsknota za modą bierze się właśnie z tego braku. Podczas gdy moje ciało potrzebuje tylko niewiele jedzenia, moją duszę rozdziera pragnienie różnorodności barw i piękna. Ślad tych kolorów i tego piękna można znaleźć w drogich hotelach. Taka ładna 221 dziewczyna jak ja może wypić przy hotelowym barze kawę, a w tamtejszych kioskach są pachnące papierosy i zagraniczne gazety. Przeglądanie tych pism jest dla mnie jak powiew wolności. Czasem, gdy oglądam te wszystkie zdjęcia, nie jestem wręcz w stanie zamknąć ust! U nas wszystkie kobiety są grube, zapracowane, a na tych fotografiach nawet starsze panie wyglądają szczupło i pięknie. Mają ufarbowane włosy i modne fryzury. Od czasu do czasu zdobywamy z Barbarą na czarnym rynku jakąś kolorową spódnicę albo buty i modną biżuterię. Razem z innymi dziewczętami siedzimy godzinami przed lustrem. Czarnym ołówkiem malujemy sobie wokół oczu grube kreski. Obcinamy włosy na wzór aktorek z francuskich i włoskich filmów, a w wolnym czasie staramy się ubierać podobnie jak one. Za pomocą czarnego tuszu kreślarskiego zamieniam teraz moje tanie tenisówki w balerinki i szyję sobie spódnice z kolorowych materiałów na zasłony. To jest dla nas synonimem Zachodu. -Wyglądasz jak papuga! - mówi moja mama krytycznie, a Marynia potakuje gwałtownie głową. Uważa, że moje ubrania są bezwstydne i grzeszne, a mój dekolt o wiele za głęboki! Często czuję teraz spoczywające na mnie z podziwem męskie spojrzenia i jestem bardzo zadowolona z tego, że wyglądam tak bezwstydnie i grzesznie. To wystarcza, by moje poczucie własnej wartości wzrosło choć na chwilę. Nawet nie pragnę jakiegokolwiek bliższego kontaktu z mężczyznami, a zresztą wcale nie znam chłopców w moim wieku. Ja chcę być jedynie podziwiana! Podziw pomaga mi zapomnieć o wszystkim! A ja chcę o wszystkim zapomnieć...! Czasem przyglądam się sobie w lustrze i zadaję pytanie, czy ja rzeczywiście jestem Żydówką. Widzę ładną, młodą dziewczynę z ciemnymi, bezradnymi oczami. Nie chcę sobie odpowiadać na to pytanie. 222 W piątek wieczorem, o zachodzie słońca, mama zapala jak zawsze dwie świeczki i wypowiada błogosławieństwo: "Szabat szalom..." Wszystko to jednak dzieje się jakby obok, w zawstydzeniu, bez poczucia własnej wartości. Przeszłość jest dla nas obu czymś niewypowiedzianym. Niewidoczna obecność mojej babci również, jak mi się zdaje, rozpłynęła się na zawsze. Zaczęłam tymczasem w bezwstydny sposób wykorzystywać to, że jestem taka mała i sprawiam wrażenie, jakbym była niemal przezroczysta. Moje przyjaciółki zawsze wyglądają kwitnąco i zdrowo. Nauczycielki, które są wszystkie starymi pannami, podejrzewają je ciągle o to, że mają w głowach wyłącznie chłopców i że się wcale nie uczą. W moim wypadku mówią za to: "Popatrzcie, Ligocka się uczy, to po niej widać! Jest taka blada i ma takie wielkie cienie pod oczami!" Cienie sama sobie namalowałam rozcieńczonym atramentem, a twarz upudrowałam na biało. W rzeczywistości oprócz sztuki mam w głowie oczywiście tylko miłość. Grono interesujących mężczyzn rośnie. Są to przede wszystkim artyści, malarze, aktorzy lub poeci, których podziwiam; moje uczucia pozostają jednak wyłącznie w sferze wyobrażeń. Często wychodzę wieczorami, siedzę w kawiarniach, idę do teatru lub na koncert, spotykam się z przyjaciółmi. Czasem wagaruję. Wtedy wślizguję się do jednego z wielu kościołów w mieście i ukrywam w głębokiej ławie w nawie bocznej. Powtarzam tam po prostu słówka albo napawam się panującą tu odświętną atmosferą. Pierwszą wódkę w życiu też wypiłam w kościele i w kościelnej ławce całowałam się po raz pierwszy z mężczyzną. Ma na imię Piotr i jest moją pierwszą miłością. Poznałam go na wycieczce szkolnej do muzeum. Jest studentem historii sztuki i oprowadza ludzi po wystawach. Z tymi swoimi czarnymi, rozczochranymi lokami i przepięknymi, wielkimi ocza- 223 mi wygląda jak Cygan. Podoba mi się też jego łagodny głos. Sposób, w jaki opowiada o obrazach, jest fascynujący. Mówi o tym, jak się maluje światło, jak sprawić, by obraz zaczął lśnić, o tajnikach kompozycji. Jestem pod ogromnym wrażeniem i kiedy opuszczam muzeum, unoszę się wręcz nad ziemią. Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny... Następnego dnia na lekcji matematyki opowiadam o naszej wycieczce Basi, która była wczoraj chora. Z zachwytem opisuję jej, że się zakochałam we wspaniałym chłopcu. Mówiłam i mówiłam, a Barbara słuchała mnie w milczeniu, aż nauczycielka spojrzała w moim kierunku wyjątkowo groźnie. Kiedy się wreszcie znów odwróciła do tablicy, Basia wyszeptała, uśmiechając się lekko: - To dobrze, że poznałaś Piotra, bo on teraz u nas mieszka. Głęboko nabieram powietrza w płuca. Całą noc leżałam, nie śpiąc, i zastanawiałam się nad tym, jak mogłabym poznać tego człowieka - a on kilka dni temu wynajął od mamy Barbary pokój! Oczywiście od tego czasu odwiedzam moją przyjaciółkę jeszcze częściej. Pomiędzy Piotrem a mną powoli rozwija się przepiękna i czuła miłość. Układam dla niego wiersze, a on pisze do mnie romantyczne listy. Z okazji jego urodzin dekorujemy z Barbarą łóżko, na którym śpi, gałązkami i kolorowymi kwiatkami groszku. Wprawdzie bardzo mnie lubi, ciągle jednak podkreśla, że ma za granicą żonę i nie może się wiązać. Oboje wiemy, że to tylko wymówka. Jest przyzwoitym mężczyzną i nie chce sprowadzać na manowce szesnastoletniej, niewinnej dziewczyny. Piotr jest wobec mnie bardzo czuły i kochany, ale nasza miłość pozostaje czysto platoniczna. Spotykamy się potajemnie w kościele. Mam ze sobą wiklinowy koszyczek, a w nim małą buteleczkę wódki. Siedzimy w ławce, pijemy i całujemy się. To jest cudowne i bardzo grzeszne. Czegoś takiego "się nie robi"... 224 Piotr nigdy nie ma pieniędzy. Pamiętam, jak pewnego dnia siedzimy wszyscy w kawiarni, głodni i spragnieni, a żadne Z nas nie ma ani grosza przy duszy. - Poczekajcie chwile! - mówi Piotr. - Zaraz wracam. Odchodzi w ten ciemny, wietrzny, wilgotny jesienny dzień i wraca zaraz z kieszenią pełną pieniędzy. Sprzedał ciepłą podpinkę swego palta. Barbara asystuje mojej miłości do tego mężczyzny i bardzo się z niej cieszy. Moja mama cierpi. Nie jestem w stanie pojąć jej przesadnego niepokoju o mnie. Jak ona w ogóle może chcieć mi nagle czegokolwiek zabraniać, jeśli zawsze traktowała mnie jak osobę dorosłą? A teraz, kiedy ja rzeczywiście wreszcie stałam się dorosła, ona nagle zaczyna mi coś nakazywać! Na to jednak jest już za późno! Kiedy czasem wracam późno w nocy do domu, stoi w drzwiach w koszuli nocnej i milczy. Jak dawniej, czuję jej strach, tylko że tym razem ona boi się wyłącznie o mnie. Boi się, że mnie straci, że straci tę jedyną osobę, którą ocaliła z wojny, najcenniejszą istotę, jaką posiada. Ale ja nie chcę być posiadana! Wprawdzie nigdy nie jestem agresywna, bo nawet tego nie umiem, lecz staram się jej wytłumaczyć, że nie robię nic złego, ale ona mi nie wierzy. Kiedy znów, mimo obietnic, przychodzę późno do domu - przecież nie da się z każdego miejsca zadzwonić - wybucha czasem na chwilę, a potem jak zawsze popada w milczenie. Jej zachowanie wprawia mnie w tak straszliwe poczucie winy, że nawet czasem sama wydaję się sobie ostatnią dziwką, która szlaja się po dworcu. A wtedy kładę się do łóżka i tulę do siebie moją lalkę. Mam wrażenie, że się uduszę. Kiedy już nie jestem w stanie dłużej tego wszystkiego znieść, zaczynam chorować. To jest dla nas obu wyjście z sytuacji konfliktowej. Mama zostaje zwolniona ze swego wewnętrznego przymusu milczenia i może się mną opiekować - jak dawniej. 225 W tamtym czasie jestem często chora. Marynia wyraża bez ogródek to, o czym moja mama tylko myśli. Jak zwykle rano łomocze drzwiczkami od pieca i narzeka: - Niektórzy mogą się wysypiać do późna i wcale nie zwracają uwagi na swoją matkę. Są takie. Matka musi iść teraz do pracy, choć całą noc nie spała. Ale niektóre myślą wyłącznie o sobie! Wtedy chowam głowę pod poduszką i tłumię poczucie winy. Jednak na dnie duszy zachowuje się jakaś iskierka współczucia dla mojej mamy. Nadal nie mogę sobie wyobrazić, że ma kochanka. Z jej ust nie pada ani jedno słowo na ten temat, mimo że ona wie, że ja wiem i że całe miasto mówi na ten temat. Czasem mama próbuje zakończyć ten związek, ale nigdy jej się to nie udaje. Przyjaciel mamy jest miłym, sympatycznym mężczyzną, którego bardzo lubię. Moje obrzydzenie i rozczarowanie kierują się przeciw niej, a nie przeciwko niemu. On jest zawsze wobec mnie bardzo wyrozumiały, zawsze potrafi usprawiedliwić moje zachowanie i wspiera mnie w serdeczny i troskliwy sposób. Próbuje wpłynąć na moją mamę, aby nie była dla mnie zbyt surowa, by miała do wszystkiego bardziej pozytywny stosunek, by nie krytykowała nieustannie moich kolorowych sukienek. Jednak pod tym względem nie odnosi zbyt wiele sukcesów. Przez lata stara się prowadzić podwójne życie rodzinne. Po prostu nie umie inaczej. Zbyt kocha moją mamę. I tak, żadne z trzech aktorów tego spektaklu nie daje za wygraną. - Po prostu chodź z nami - mówi do mnie ta dziewczyna. Znam ją przelotnie ze szkoły. Jest nieco młodsza ode mnie, ma już jednak pewne doświadczenie w sprawach męsko-damskich. Jest wczesne popołudnie. Spotykamy kilku mężczyzn, których ona zna, i idziemy razem do jakiejś knajpy. Piję parę kieliszków wódki, jeden po drugim, nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, jakie to 226 może mieć dla mnie skutki. Kiedy chcę potem wstać, robi mi się słabo, upadam. Budzę się w jakiejś willi na skraju miasta. Wokół mnie są obcy ludzie. Wszyscy są bardzo pijani. Jeden z mężczyzn próbuje mnie rozebrać. Ogarnia mnie paniczny strach, rozpaczliwie bronię się przed jego zapędami. On nie rozumie, dlaczego się tak głupio zachowuję, jest jednak zbyt pijany, by protestować. W mojej głowie huczy. Wiem tylko dwie rzeczy: Po pierwsze muszę stąd natychmiast wyjść, a po drugie coś takiego nigdy mi się więcej nie przydarzy... Uciekam. Jest już ciemno, zapada wieczór, a ja po prostu wybiegam na bosaka z tego domu schodami w dół, a potem biegnę ulicą. Nikt mnie nie zatrzymuje. Błądzę po mieście, wreszcie docieram do domu. Czuję się strasznie. Wymiotuję z powodu nadmiaru alkoholu, z powodu strachu i z powodu mych wspomnień. Znów pojawiły się w mojej głowie obrazy z getta. To jest ten paniczny lęk przed ludźmi, przed ludzkimi ciałami, przed byciem trzymaną i dotykaną. I to samo uczucie, że muszę siebie samą ratować. "Przez krótką chwilę nie uważałaś na siebie" - myślę i czuję się winna. - "Ale znów miałaś szczęście...!" Szyję sobie nowe, kolorowe spódnice, wycinam w podkoszulkach dekolty i noszę ogromne kolczyki. Moje ubranie stanowi dla mnie rodzaj ochrony. Mam wrażenie, że dzięki niemu nie da się mnie już tak łatwo zaatakować. Wyglądam jak Cyganka i znakomicie gram moją rolę - rolę wesołej, ekstrawaganckiej, młodej dziewczyny. Jeśli nie wychodzę, piszę i maluję jak opętana. Moim głównym tematem są twarze, zastraszone oczy, kruche ciała, zamknięte pomieszczenia z małymi oknami, w których ktoś siedzi. Albo maluję pięty we wszystkich możliwych wariacjach. Wciąż, tak jak dawniej, czuję fascynację religią katolicką - fascynuje mnie dramatyzm i cierpienie. W sposób niemal cielesny doświadczam samotności, smutku i bólu obecnych w tej religii. 227 Nadal żyję w dwóch światach. Jeśli wychodzę i flirtuję, to przeważnie z jakimś samotnym, nieszczęśliwym poetą, który czyta mi swoje wiersze. Okres mojej młodości to nie czas dzikich imprez, podczas których człowiek zapomina o sobie, pije i tańczy do upadłego. Nie umiem zapomnieć o sobie, nigdy nie potrafię utracić nad sobą kontroli. Pragnę jedynie flirtu, ale nie chcę zbliżenia, nie chcę się oddawać, nie chcę nikomu zaufać. Poeci i artyści są w tamtych czasach czczeni w Krakowie jak gwiazdy. Spotyka się ich w domach przyjaciół. Słuchamy potajemnie jazzu, pięknej zachodniej muzyki, którą przy odrobinie szczęścia można zdobyć na czarnym rynku za dużą sumę pieniędzy. Od czasu do czasu polscy jazzmani występują też w niewielkich klubach lub barach. Moim światem jednak zawsze byli poeci. Często otaczał ich tłum młodych, pięknych dziewcząt, takich wielbicielek jak ja. Ci mężczyźni byli moimi uniwersytetami. Z rozmów z nimi nauczyłam się bardzo wiele. Otworzyli przede mną świat, który nadal noszę w sobie. ; :* Kraków jest wyspą w Polsce. Nadal jesteśmy zamknięci w obozie socjalistycznym. Nie można podróżować, podania mojej mamy o paszport są stale odrzucane. Jednak w naszym mieście artyści zbudowali sobie własny świat, do którego i ja też teraz należę. Rządzący, bez względu na ustawy, jakie wydają, nie są w stanie zdusić panującego tu artystycznego ducha wolności. Od lat u bram Krakowa buduje się nowe, olbrzymie miasto przemysłowe, by wreszcie obok tych wszystkich hrabiów, profesorów, literatów i artystów zamieszkała prawdziwa klasa robotnicza. Równocześnie komunistyczni władcy zezwalają na to, by przepiękna dzielnica żydowska, w której położone są moja szkoła, synagoga i stary cmentarz, niszczała. Do opustoszałych pożydowskich domów wprowadza się biedota i kryminaliści, a władze miasta nie 228 mają nic przeciwko temu. Za to na obrzeżach Krakowa powstają ohydne blokowiska. ' W klasie maturalnej po raz drugi otrzymuje lekcję odwagi cywilnej. Stało się to podczas lekcji biologii. Uczymy się właśnie o teorii ewolucji, a ponieważ wszystko jest interpretowane z marksistowskiego punktu widzenia, nauczycielka opowiada nam o czymś, co zostało jakoby odkryte przez radzieckich naukowców. Drzemię zaspana w mojej ławce. A wtedy nagle wstaje moja przyjaciółka Renata, której tata jest naukowcem. -To wszystko bzdura! - mówi mocnym głosem. - To wszystko jest nieprawdą! Zapada całkowita cisza, taka sama cisza jak wtedy przy ognisku, kiedy mała góralka nie chciała śpiewać przeciwko Bogu. Nauczycielka zbladła. - Ja cię proszę, Renatko! - mówi, zaklinając. - Proszę, nie mów nigdy więcej takich rzeczy! Zniszczysz sobie przyszłość... nie zdasz matury... Ja nic nie słyszałam! Milczymy. Zdajemy sobie sprawę z tego, jak wielką śmiałością wykazały się zarówno Renata, jaki nauczycielka. Nagle oczami osoby dorosłej widzę, czym jest odwaga cywilna. Ja, która często bałam się narażać, rozumiem teraz, że można mieć odwagę to zrobić i że jest to w porządku. Zaczynam rozumieć, że prawda może być ważniejsza niż własna osoba. Pewnego dnia Piotr opowiada Barbarze i mnie o tym, że odkrył w mieście wspaniałą piwnicę i że otworzy w niej kabaret. Czy miałybyśmy ochotę mu pomóc w urządzeniu tej piwnicy? Jasne! To przepiękne wnętrze, gdzie kiedyś przechowywano wino, znajduje się w pałacu, który dawniej należał do rodziny Potockich i stoi oczywiście przy Rynku. Piwnica jest pełna gruzu i ka- 229 mieni, ale wieczorem, wspólnymi siłami dużej grupy przyjaciół, udało nam się ją opróżnić. Kilka osób przywlekło pianino, razem z Barbarą wsadzamy świece w puste butelki po winie, Piotr w mgnieniu oka tworzy małą scenę i już odbywa się przedstawienie. Ktoś gra, ktoś śpiewa, ktoś czyta. — Jak się ma nazywać twój kabaret? - pytam Piotra. — "Pod Baranami!" - odpowiada radośnie i daje mi całusa. Piwnica Pod Baranami staje się w Krakowie instytucją. Jest życiem Piotra. Przez czterdzieści lat występują tu wszyscy, którzy mają talent i nazwisko; na tej małej scenie, w ciasnej, dusznej piwnicy powstaje w cichy, dziwny, surrealistyczny, osobisty, liryczny sposób coś wielkiego. Ja sama nigdy nie występuję, ale w pierwszych latach istnienia kabaretu należę do grona Piwniczan. Teraz całe noce spędzam poza domem, a kiedy wracam, moja mama już nie stoi w drzwiach w koszuli nocnej, chociaż nadal się o mnie boi. Staram się nie odczuwać więcej jej lęku. Staram się wyrwać sobie moją mamę z serca. Przytyła w ostatnim czasie. Ze zmartwienia je zbyt dużo słodyczy i ciastek. Pieczenie nadal jest jej namiętnością. Żyjemy obok siebie. Jest tak, jakbyśmy się prawie nie znały, a przecież znamy się doskonale. Na moje osiemnaste urodziny daje mi w prezencie pięknie opakowany w kolorowy papier wielki klucz do bramy. Wiem, że ten klucz ma być symbolem mojej dorosłości i mojej wolności. Do tej pory musiałam zawsze prosić naszą dozorczynię, by mi otworzyła bramę. Zawsze kończyło się to awanturą, często też nie miałam na napiwek. - Rób to, z czego nie możesz zrezygnować! - mówi moja mama. Obejmujemy się przelotnie. Myślę o tym, jaka ona jest krucha, ale zaraz odsuwam od siebie tę myśl. Siedzę razem z Barbarą w jej mieszkaniu. Wkuwamy. Na dworze jest gorąco, pocimy się - Barbara z upału, ja ze strachu. Zbliża 230 się termin matury, a im bardziej się zbliża, tym bardziej jestem przekonana, że sobie nie poradzę. ''' - Poradzisz sobie - mówi Barbara po raz setny - jeśli się wreszcie weźmiesz do matematyki! Ale ja nie mam ochoty zajmować się matematyką. Ja chcę jedynie malować, rysować i pisać wiersze. Niektóre z moich wierszy zostały nawet opublikowane w gazetach, a moja teczka do Akademii Sztuk Pięknych też jest prawie gotowa. - Musisz! - mówi Barbara i ze wzruszającą cierpliwością tłumaczy mi zagadnienia, których nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem. Odpytuje mnie, wkuwa razem ze mną, jest zdecydowana przepchnąć mnie przez maturę. Wiem, że muszę zdać. Jak dotąd, wszyscy w naszej rodzinie mieli maturę, co podkreśla ciągle mimochodem moja mama. Najchętniej uciekłabym, wyjechała, stała się niewidzialna... A jednak nie uciekam. Idę na cmentarz żydowski, przedzieram się przez chaszcze, przechodzę przez obrośnięte mchem, poprzewracane, prastare płyty nagrobne, szukam grobu legendarnego rabina Remuh, o którym się mówi, że sprawia cuda. W końcu go znajduję. Wyciągam z kieszeni karteczkę, na której wypisałam moją prośbę, i wciskam ją w szczelinę między kamieniami na jego grobie. "Kochany, szanowny, wielmożny Rabi, błagam, pomóż mi, aby spełniło się moje marzenie", mruczę cicho. Mam niemal wrażenie, że w odpowiedzi lekki podmuch wiatru porusza delikatnie listkami na drzewach. Po ostatnim egzaminie opuszczam budynek szkolny z tkwiącym w środku brzucha przekonaniem, że nie zdałam. Zmęczona i spocona wlokę się do domu. Zawiodłam! Jakże mogłoby być inaczej ? Wchodzę do wanny, zanurzam głowę pod wodę, czuję, jak moje rozpalone ciało powoli się rozluźnia. Nadal mam jednak rozpaczliwe poczucie, że mi się nie udało. 231 Najchętniej popełniłabym samobójstwo... tylko jak to zrobić? - Roma, zdałaś! Zdaaałaś! To moje przyjaciółki, które przybiegły do mnie, by mi przekazać dobrą wiadomość. - Czy to możliwe? Ja? Wprawdzie nie mogę tego pojąć, ale to prawda! Zdałam maturę! Moje marzenie zostało spełnione... Biegnę do szkoły z włosami ociekającymi wodą i tam biorę do rąk moje świadectwo. Poradziłam sobie! Stały ląd został daleko za nami. Stoję przy relingu wielkiego oceanicznego parowca i spoglądam w dół na zielononiebieskie morskie fale. Jestem w drodze do Izraela. Po maturze mama wysyła mnie w podróż. Musiała zdobyć dla mnie zaproszenie i kupić potajemnie na czarnym rynku dewizy, ponieważ oficjalnie można zabrać ze sobą jedynie pięć dolarów. Dolary są ukryte w tubce pasty do zębów i w obcasie mojego buta. W końcu udało jej się nawet wyżebrać dla mnie paszport i wizę. Na dworcu moje przyjaciółki przyglądają mi się jak jakiejś istocie z innej planety. Nikt po maturze nie dostaje w prezencie podróży na Zachód. - Czy ty na pewno wrócisz? - pytają. Udziela mi się ich zdenerwowanie. Najchętniej zostałabym w domu, gdzie czuję się bezpieczna. - Tak, tak, wrócę. Na pewno! Z Wenecji płynę dalej statkiem do Hajfy. Podczas podróży niespodziewanie spotykam kogoś ponownie... Zamykam drzwi do mojej dwuosobowej kabiny. Firanki są już zasłonięte, jest prawie ciemno. Dopiero teraz widzę, że nie jestem sama, że na jednym z łóżek leży nieforemna postać i śpi albo przynajmniej próbuje spać. Podchodzę bliżej, odstawiam walizki, przepraszam grzecznie, że przeszkadzam. Postać odwrócona jest do mnie grubym tyłkiem, teraz jednak podnosi się, by zobaczyć, kto wszedł. Jestem zdumiona. Ta obca kobieta ma włosy w dwóch kolorach - są siwe i ciemne, z przedziałkiem pośrodku. Przecież ja już kiedyś 233 widziałam kogoś podobnego! Spod swych gęstych, czarnych patrzy na mnie z taką złością, że głos zamiera mi w gardle. — Co? W dodatku dziecko? - powiedziała wtedy przecież coś takiego. Dobrze to pamiętam! — Pani profesor! - chcę krzyknąć. - Pani tutaj ? Ale nie mówię nic takiego, tylko mruczę słowa przeprosin. Nie poznała mnie. Minęło zresztą sporo czasu od naszego spotkania wtedy, w tym brudnym pokoju pełnym pluskiew. Wtedy kiedy byłam jeszcze mała. Jasne słońce Wenecji, wszechobecna niebieskość, otaczające mnie kolory działają na mnie jak narkotyk. Jestem tak upojona, że mam wrażenie unoszenia się ponad ziemią. W tych dniach prawie wcale nie śpię. Chodzę godzinami po wąskich uliczkach, raduję się światłem, ciepłem słońca, zapachami, na które składa się mieszanina ciepłego chleba i stęchłej wody, kawy i drogich perfum. Mam bardzo mało pieniędzy, ledwo mogę sobie pozwolić na taki okrągły, pachnący placek. - Pizza - mówi sprzedawczyni, a ja wgryzam się w ciasto ze smakiem. Oczywiście natychmiast odkrywam parę butów, które muszę koniecznie mieć - to nie buty, tylko ich platońska idea! Czarno--białe szpilki. Wydaję na nie wszystkie pieniądze przeznaczone na pobyt w Wenecji. Wieczorem wracam do hotelu z pustym żołądkiem i nowymi butami. Siadam w sali restauracyjnej i za ostatnie grosze, jakie jeszcze posiadam, zamawiam wodę mineralną. Kelner widzi moje nowe buty. - Principessa - mówi z podziwem. - Mangiare? Potrząsam głową. Mój żołądek ściska się w środku, nie jestem w stanie oderwać wzroku od pełnych talerzy. Restauracja powoli pustoszeje. Kelner jednak musiał zauważyć moje spojrzenia, ponieważ nagle staje przede mną z tacą i pełnym półmiskiem spaghetti. 234 - Mangi, signora - mówi przyjaźnie. - Costa nientel Caffe? Rzadko w życiu smakowało mi coś równie dobrze jak tamto jedzenie. Tu, na statku do Izraela, jest pełno młodych i bogatych mężczyzn, którzy ubiegają się o moje względy. Nie interesują mnie jednak. Są tak odlegli od mojego normalnego życia. Jeden z Amerykanów chce się natychmiast ze mną żenić. Myślę o Romku i jego tęsknocie za Stanami. Może powinnam złapać tę nadarzającą się okazję...? Przyglądam mu się uważniej. Jest młody, zdrowy i wysportowany. Ale cóż on wie o mnie? - Chciałbym mieć co najmniej pięcioro dzieci! - oznajmia mój wielbiciel radośnie. To mi wystarcza. Ja w żadnym razie nie chcę mieć piątki dzieci - przecież sama jestem tylko dzieckiem! W Izraelu pachnie pomarańczami, gorącym kurzem i rzeczami, których nawet nie znam. Wujek Mittelmann i ciocia Berta odebrali mnie w Hajfie. Ona nadal pokrzykuje tak jak dawniej, ale wuj się zmienił. Stał się starym, zmęczonym człowiekiem, który z trudem uczy się hebrajskiego. Z rzadka tylko bywa tym dawnym wesołym wujaszkiem. Mieszkają teraz na szóstym piętrze jednego z wieżowców na skraju pustyni. Nie mają już własnego ogrodu. W Tel Awiwie pustynia zaczyna się tuż koło śródmieścia, a całe miasto jest czymś w rodzaju oazy. Widzę, że wujostwo żyją bardzo skromnie i w ogromnie trudnych warunkach - starają się usilnie zarobić na swoje utrzymanie. Mimo że wuj Mittelmann ma już sześćdziesiąt pięć lat, został lekarzem pogotowia ratunkowego. Każdego dnia w straszliwym upale brodzi wśród piasku ze swą ciężką torbą lekarską na przystanek autobusowy. - Stary człowiek musi pracować! - mówi do mnie, mrugając. Tel Awiw jest pełen życia, wszędzie mnóstwo zaaferowanych ludzi. Nie jestem w stanie pojąć tego, że oni wszyscy są Żydami. 235 Żydzi, których ja znam, wyglądają zupełnie inaczej - niepewnie, poważnie, wstydliwie. Ponieważ w tym kraju turystyka jeszcze się nie rozwinęła, ciocia Berta zorganizowała mi podróż po Izraelu z trzema starszymi paniami z Anglii. W starej taksówce jest gorąco i ciasno. Angielki fotografują wszystko, co im się nawinie pod obiektyw, nieustannie paplają i ciągle piją herbatę. Po jakimś czasie zaczynają mi okropnie działać na nerwy. Kiedy wczesnym rankiem jedziemy przez Beer Szewę, a moje towarzyszki wysiadają, by znów napić się herbaty, znikam za najbliższym rogiem i po prostu do nich nie wracam. A teraz stoję z moją walizeczką na pustyni! Od razu rozpoczynam poszukiwania Josiego, dalekiego krewnego i byłego żołnierza izraelskiego, który gdzieś tu mieszka. Josi jest moim widokiem bardziej przerażony niż zachwycony. Cóż ma ze mną począć? W tym mieście, które się właśnie buduje, mieszkają wyłącznie mężczyźni. Wszyscy śpią w jednym domu-hotelu. Tak więc najpierw pakuje mnie do swego jeepa i pokazuje mi pustynię Negew. Odwiedzamy nomadów w ich namiotach, kucamy na wielkim dywanie i pijemy razem z szejkiem oraz jego synami lemoniadę. Jestem zachwycona moją przygodą! Nagle mój towarzysz wybucha śmiechem i strasznie się rumieni. — Co się stało? - pytam zdziwiona. — Szejk zaproponował mi właśnie, że cię kupi za dwa tysiące dolarów! - szepcze. - Masz ochotę? Przyglądam się uważnie szejkowi. Ma gęstą, czarną brodę, czujne oczy i okrągły brzuch. Poza tym posiada już kilka żon, które stoją przy wejściu do namiotu i nie robią wrażenia zbyt szczęśliwych. - Nie, dziękuję! - mówię w zdecydowany sposób. Na pożegnanie częstują nas kawą z nie znanymi mi ziarenkami w środku. Nagle czuję się bardzo dziwnie, mam wrażenie, jakbym unosiła się w powietrzu, mam ochotę tańczyć i śpiewać. Mój towarzysz ma spore problemy z uspokojeniem mnie. Jest bezradny. 236 Dokąd ma mnie teraz zaprowadzić? Wtedy przychodzi mu do głowy, że w pobliżu jest nowe, jeszcze nie zamieszkane osiedle. Podejmując błyskawiczną decyzję, prowadzi mnie do jednego z pustych domów, zostawia mi świeczkę, koc i wodę, życzy mi dobrej nocy, obiecuje odebrać mnie stąd następnego ranka i z ulgą odchodzi. W tym pustym domu jest zupełnie ciemno, tylko płomyk mojej świeczki niespokojnie mruga. Z pustyni dochodzi szczekanie, wycie i zdławiony kaszel. Szakale? Hieny? Teraz dodatkowo wyobrażam sobie jeszcze, że słyszę kroki i jakieś głosy. To nie jest realny strach, który znam tak dobrze. Tu wszystko wydaje mi się absurdalne i nierzeczywiste jak na filmie. Długo stoję przy oknie i wpatruję się w leżącą przede mną pustynię. Chwilami mam wrażenie, że rozpoznaję poruszające się czarne cienie. Jestem niemal pewna, że słyszę śmiech! Czy to mężczyźni, którzy tu zabłądzili? Co się stanie, jeśli mnie znajdą? Zapewne wyłamią drzwi i mnie zgwałcą... Włażę pod koc i zamykam oczy. Całą noc spędzam pomiędzy snem a jawą. Nic się jednak nie wydarza. Znów zostałam uratowana! Josi, tak jak obiecał, przyjeżdża po mnie następnego ranka. Oddycha z ulgą, gdy widzi, że jestem w dobrym stanie. Chciałby się mnie jednak jak najszybciej pozbyć. — Najlepiej będzie, jeśli wrócisz autobusem do Tel Awiwu! - twierdzi. Z autobusu, który właśnie przyjechał, wysiada mniej więcej dwadzieścia spoconych kobiet, prawdziwych furii w jaskrawych, kolorowych strojach z wielkimi kolczykami i niesamowitymi fryzurami. — Myślałam, że tu mieszkają wyłącznie mężczyźni! - mówię do mojego towarzysza. A on znów się czerwieni. — To prostytutki. Kurwy! - tłumaczy mi zakłopotany. -Towarzyszą mężczyznom podczas weekendów. Nie miałam pojęcia, że na świecie istnieje aż tyle dziwek! Fascynują mnie. Jakże chętnie bym ich dotknęła! Josi mnie przed tym powstrzymuje. - Zabiją cię! - mówi z przerażeniem. 237 Wdrapuję się do autobusu. Z tylnego okna widzę, jak mężczyźni podchodzą powoli do tych kobiet. A potem nagle zakurzona ulica całkowicie pustoszeje. Przez resztę czasu odkrywam Izrael na własną rękę. Życie tu bardzo mi się podoba. Poznaję wspaniałych ludzi - francuskich, rosyjskich, polskich emigrantów. Pionierów i idealistów. Któregoś dnia pewien stary mężczyzna wciska mi do ręki jakąś książkę. To Historia Żydów. Czytam ją całymi nocami. Wcale nie wiedziałam o tym, że Żydzi mają własną historię. - Byliśmy dzielnym, wojowniczym i dumnym narodem - mówi ten mężczyzna. - Teraz młodzi wstydzą się tego, żeśmy się nie bronili. A starsza generacja chce po prostu o wszystkim zapomnieć. Przez krótką chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie powinnam zostać w Izraelu. Jednak w głębi duszy wiem, że wszystko, co mnie w tym kraju otacza, nie ma nic wspólnego z moim życiem. W Izraelu również nie opuściło mnie to poczucie braku przynależności. Ten świat jest bardzo daleki od mojego małego, biednego, polskiego miasteczka. Jest odmienny niż przepełniona bólem, rozdarta, tragiczna żydowsko-europejska kultura, która jest moim domem. Innego domu dla mnie nie ma. Paryż. Podczas podróży powrotnej zatrzymuję się tu na krótko. To miasto porywa mnie, budzi we mnie niezaspokojoną, niemal metafizyczną tęsknotę za elegancją i pięknymi przedmiotami. Całe noce spędzam na przyjęciach i koncertach. Jako ładna dziewczyna bywam wszędzie zapraszana i dalej polecana. Jestem zafascynowana modą, kolorami, ludźmi, wystawami sklepowymi, bogactwem, Zachodem. Zamiast jeść, kupuję sobie piękne stroje; czarną sukienkę z aksamitu w białe kropki, płaszczyk, buty. Jestem przekonana, że pewnego dnia tu wrócę. Teraz jednak nie ma w tym mieście nikogo i niczego, co by mnie zatrzymywało. A w Krakowie czeka moja mama. 238 Zostaję tylko parę dni dłużej. Na Boże Narodzenie będę znów w domu...! Mam lecieć z Rzymu przez Wiedeń do Krakowa. Stoję na lotnisku przy kontroli paszportowej. -Dokumenty? Pokazuję mój paszport z włoską wizą. - Te dokumenty są nieważne. Nagle koło mnie zjawiają się karabinierzy, a ja nie mam prawa dalej podróżować. Powoli dociera do mnie, że moja wiza przestała być ważna i że nie mogę polecieć do domu. Karabinierzy dzwonią do polskiej ambasady, ale nikogo w niej nie ma. Wszyscy świętują już Boże Narodzenie. Tak więc muszę spędzić Wigilię na lotnisku. W hali stoi ogromna choinka. Ogarnia mnie lęk i czuję się bardzo samotna, chociaż wszyscy są dla mnie bardzo mili. Jedna z włoskich stewardes zostaje oddelegowana do opieki nade mną. Zajmuje się mną przez cały dzień. Pilnują nas dwaj karabinierzy. Idziemy coś zjeść do restauracji na lotnisku, a w jednym z pomieszczeń biurowych rozstawiają dla mnie łóżko składane. Kiedy idę się umyć, karabinierzy towarzyszą mi aż do drzwi łazienki. Drugiego dnia świąt znajdują wreszcie tłumacza, który pracuje dla polskiej ambasady. Signor Grigio to nieco zakurzony mężczyzna polskiego pochodzenia w nieokreślonym wieku. Jest równie szary jak jego nazwisko i wydaje mi się trochę śmieszny i staroświecki; ciągle zwraca się do mnieper "wielce szanowna panienko" i całuje mnie w rękę! Po Bożym Narodzeniu załatwia sprawy mojej wizy. Na pożegnanie miła stewardesa daje mi w prezencie malutką, złotą pozytywkę, która gra Mozarta. A towarzystwo lotnicze funduje mi nawet jeszcze dwa dodatkowe dni w Rzymie. Signor Grigio ma być moim przewodnikiem. Na Schodach Hiszpańskich klęka nagle przede mną i prosi mnie o rękę. Wprawdzie wydaje mi się to śmieszne, ale nie dość zabaw- 239 ne, by się zgodzić. Następnego dnia wyłażę przez okno i cichcem znikam z hotelu, ponieważ on godzinami siedzi w sali recepcyjnej i czeka na mnie. Jest mi żal signor Grigio, ale moje współczucie dla niego nie jest aż tak wielkie, bym miała wychodzić za niego za mąż. Nie mam jednak serca, by mu odmówić wprost. Na pożegnanie obiecuję święcie, że zastanowię się jeszcze nad jego propozycją i wrócę tu za rok. Po powrocie powoli zaczyna do mnie docierać, że mama inaczej sobie wyobrażała cel mojej podróży. Planowała ją latami, oszczędzała, brała na swe barki wszelkie ograniczenia, tylko po to, by kupić potrzebne dolary. W głębi duszy miała nadzieję, że poznam w Izraelu jakiegoś miłego, dobrze sytuowanego Żyda, którego poślubię, ponieważ - jak wszystkie matki - marzyła dla mnie o dobrym, żydowskim mężu i beztroskiej przyszłości. Nie chciała, bym wiodła ciężkie życie w kręgach zepsutych artystów, w biednej, socjalistycznej Polsce. Moja mama popełniła jednak pewien błąd - nie powiedziała mi, że w gruncie rzeczy wysyła mnie na poszukiwanie męża. Być może zaczęłabym przynajmniej poważnie myśleć o ślubie i rozejrzała się za jakimś odpowiednim mężczyzną. Było ich przecież pod dostatkiem. A jednak ci wszyscy zdrowi, zadowoleni panowie, którzy chcieli się ze mną żenić, nie wzbudzili mojego zainteresowania, pomimo swoich pieniędzy, samochodów i domów. Tęskniłam za kimś, kto potrzebuje mojej pomocy, bym sama mogła się poczuć godna miłości i naprawdę kogoś pokochać. Wtedy ani moja mama, ani ja nie podejrzewałyśmy jeszcze, że niewiele miesięcy później rzeczywiście wyjdę za mąż. Miasto okrywa podobna do mgły szara, socjalistyczna zasłona, ale kiedy tylko przedostaną się przez nią promienie słońca, wtedy Kraków jest przepiękny. Najlepiej to widać, gdy się stoi na jednym z mostów nad Wisłą, a ciepłe, złote światło pada na niezliczone wieże 240 kościołów i stare domy. Wtedy powoli zasłona jakby znika. Światło przypomina mi Wenecję. Tylko zapachy w Polsce są inne. W lecie pachnie jagodami, a jesienią grzybami i jabłkami. Studiuję teraz na Akademii Sztuk Pięknych i wreszcie mogę robić to, co lubię najbardziej, czyli malować i rysować. Przyszłam na egzaminy z grubą teczką, w której znajdowało się dużo niewielkich rysunków. Egzaminy trwały tydzień, było tylko trzydzieści miejsc i około pięciuset kandydatów. Wieczorem ostatniego dnia wywieszono w wielkim hallu listę tych, którzy się dostali. Zaczynam czytać tę listę od końca i nie znajduję swego nazwiska. Oczywiście! - myślę - Nie przyjęli mnie! Już chcę odejść. Barbara zatrzymuje mnie, ciągnie za rękaw. - Popatrz najpierw porządnie! Znajdowałam się na trzecim miejscu! Uznano, że moje rzeczy są ożywczo świeże i oryginalne. Mamy wielu interesujących profesorów, z którymi można często i długo rozmawiać. Jeden z nich jest według mnie trochę niesamowity, a równocześnie bardzo interesujący. Nazywa się Jonasz Stern i jest znanym malarzem. To spokojny, milczący mężczyzna. Z długą, siwą brodą wydaje mi się strasznie stary, choć pewnie nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat. Jego czarne, ciemno oprawione oczy przypominają mi coś... Uczy nas rysunku. Pewnego dnia, kiedy ogląda moje prace, mówi do mnie: - Wiesz Roma, ty nie umiesz rysować. Ale nie próbuj się tego uczyć. Po prostu zostań taka, jaka jesteś. Twoje obrazy potrafią mówić. Potem dowiedziałam się, że pochodził z małego żydowskiego miasteczka, w którym wszyscy zostali zabici. Tylko on jeden przeżył. Strzał, który go dosięgną! w plecy, nie był śmiertelny. Przez wiele dni leżał pod stosem trupów, zanim mógł uciec. Nigdy mi jednak nie przyszło do głowy, by z nim o tym rozmawiać. 241 Wkrótce po zdanym egzaminie po raz pierwszy wystawiam moje obrazy publicznie w Piętrowej Piwnicy pod Baranami. Ten wernisaż jest zabawą, ale i sukcesem. Następnego dnia przychodzi do mnie z samego rana Barbara z gazetą w ręce. Już na korytarzu zaczyna mi czytać. "Bohaterką tego wernisażu była młodziutka Roma Ligocka z warkoczem. Wernisaż jej wzbudził niezwykłe wprost zainteresowanie i ze względu na wiek i oczy młodej malarki..." Barbara chichocze. Wyrywam jej gazetę z rąk. "... Zjawisko to zostało odkryte przez Sekcję Geniuszy. O godz. 9 zebrali się liczni goście, zostały zapalone wiszące drabiny i przy dźwiękach uroczystego chorału pani Blumówny - p. Wojciech Krasowski wprowadził na wernisażowy tron młodziutką autorkę ubraną w czarną sukienkę w białe ciapki z bukietem żółtych kwiatów..!' Artykuł jest napisany w typowym dla Krakowa ironicznym stylu. "Zgromadzona publiczność z entuzjazmem powitała nie znaną jeszcze artystkę.-, wśród gości była też mama malarki..? Po raz pierwszy piszą o mnie w gazecie! "...jest również wielu znanych profesorów, artystów, dziennikarzy, pisarzy i przyjaciółek szkolnych młodej damy... Po długich przemowach, jeszcze podczas wieszania ostatnich obrazów, publiczność zaintonowała pieśń, która zatytułowana była: Nie ma nocki bez Ligocki..." Podoba mi się, że piszą o mnie w gazecie. Bardzo mi się to podoba! . 242 Jeszcze dziś korzystam z doświadczeń tamtych lat, kiedy to starałam się wchłonąć w siebie wszystko, co jest piękne, ważne i prawdziwe. Spotykam wtedy takich artystów jak Tadeusz Kantor, Andrzej Wajda, pisarzy takich jak Marek Hłasko, poetów, aktorów, muzyków. Mój kuzyn Roman Polański i Ryszard Horowitz, który tymczasem też zaczął studiować na Akademii i gra jazz, również obracają się w tych kręgach. Tu, w Krakowie, na tym niewielkim skrawku ziemi, zbiera się wiele barwnych osobowości. Tu się nawiązują przyjaźnie i tu się powraca. To miasto jest dla artystów prawdziwą mekką, porównywalną z Rzymem czy Londynem. Oglądam ich obrazy i ich sztuki w teatrze, czytam ich książki, słucham ich muzyki, najczęściej jazzu. Tymczasem zamieniłam się w małą muzę, malarze często mnie malują, pisarze czytają mi na głos swoje teksty. Jestem zaprzyjaźniona z wieloma artystami i prowadzę barwne życie trochę podobne do tego z przełomu wieków na Montmartrze. Zresztą, cóż mi innego pozostaje - nie ma eleganckich restauracji, nie ma wyjazdów na urlop, modnych ubrań. Nikt nie ma pieniędzy. Mogę jednak o tym wszystkim zapomnieć podczas długich wieczorów, które, ubrana w czarny sweter, spędzam z moimi przyjaciółmi przy świetle świec i tanim winie, zatopiona w rozmowach o życiu, śmierci, samotności. Język sztuki i literatury pozwala mi poradzić sobie z uczuciami, które w ten sposób przestają należeć wyłącznie do mojego własnego losu. Stają się niejako uwznioślone i zamieniają się w łagodny Weltschmerz. Kiedy nie maluję, piszę wiersze. Często siedzimy po prostu całymi nocami u kogoś w mieszkaniu, słuchamy jazzu, pijemy wódkę, gadamy. Kiedy atmosfera staje się zbyt intymna, kiedy ludzie zaczynają się całować, obejmować, kiedy robi się zbyt ciasno, po prostu uciekam. W przeciwnym razie boję się za każdym razem, że się uduszę. 243 Ta przedziwna mieszanina tęsknoty za byciem osobą światową i zuchwałą femme fatale oraz strachu i rozpaczy, jakie w sobie nosze, rozdziera mnie czasem wprost na dwie części. Nocą spacerujemy godzinami po mieście i odprowadzamy się nawzajem do domu. Wymyślamy dowcipy i anegdoty, a część naszej sztuki polega na tym, by zrobić jakiś żart, zainscenizować siebie samego, a potem po prostu odejść. Każdy odgrywa swoją rolę, jak w sztuce teatralnej. Młody poeta z kabaretu, z którym się przyjaźnię, odbiera sobie w dziwnych okolicznościach życie. Niedługo potem pewien aktor i jego przyjaciółka popełniają samobójstwo. Mówi się, że brali narkotyki, ale być może był to tylko alkohol. Ojciec tej dziewczyny jest znanym w Krakowie lekarzem, który niemal fanatycznie oddał się zwalczaniu alkoholizmu. Własnej córki nie był w stanie uratować. Wśród studentów panuje przedziwny nastrój, niemal tęsknota za śmiercią. Niektórzy z nich nie radzą sobie z systemem politycznym, inni z własnym życiem. W powietrzu unosi się chorobliwa aura, jaką często można napotkać w starych miastach. W takich miastach niezmiernie łatwo o skłonność do melancholii. Jestem w stanie zrozumieć tęsknotę za śmiercią, pociąga mnie ona w dziwny sposób, choć w głębi duszy mam głęboko wyryte przekonanie, że powinnam chronić własne życie. Pogrzeb tej młodej pary staje się wydarzeniem towarzyskim. Przyszli wszyscy przyjaciele, gra muzyka jazzowa. Kiedy potem wychodzę z cmentarza na słońce, widzę dzieci sprzedające na skraju ulicy poziomki. Jak można chcieć zakończyć swe życie, dopóki istnieją poziomki? -Gdzie byłaś? Zawsze, kiedy wracam do domu, czytam to milczące pytanie w oczach mojej mamy i za każdym razem ściska mnie ono za gar- 244 dło. Czuję jej strach i widzę w jej oczach mój własny lęk. Rozumiem ją, rozumiem ją dobrze, o wiele za dobrze! To jest moje własne poczucie winy, które mnie dławi. Winy, że zostawiłam ją samą. Winy, że przysparzam jej trosk i zmartwień. Winy, że podążam własną drogą. Unikam jej spojrzeń. Pomiędzy nami wzniósł się mur oskarżeń i żadna z nas nie potrafi go obalić. Chcę uciec daleko od przeszłości, daleko od mojej mamy. A wtedy pewnego wieczoru poznaję mężczyznę, który mnie potrzebuje. Ma na imię Wiesław i wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażam angielskiego lorda: śnieżnobiała koszula, tweedowa marynarka, krawat, maniery bez zarzutu. Różni się całkowicie od tych wszystkich egzystencjalnych artystów w starych golfach. Jego kasztanowe, kręcące się włosy są zawsze świeżo ostrzyżone. Jest szczupły, średniego wzrostu i ma łagodne oczy w kształcie migdałów. Ma ponad dwadzieścia pięć lat, pochodzi ze starej, szlacheckiej polskiej rodziny i studiuje historię sztuki. Uważam, że jest przystojny, inteligentny i absolutnie wspaniały. To Romek mnie z nim poznał. Romek zawsze zna wszystkich ważnych ludzi, a Wiesław jest w Krakowie "kimś". Patrzy mi głęboko w oczy, całuje w rękę i mówi do mnie ma chere. To wystarcza, by zmiękły mi kolana. Siedzimy razem w restauracji przy świetle świec i rozmawiamy. Sama uszyłam ze starej podszewki czerwoną sukienkę z wyrafinowanym dekoltem, którą mam na sobie. Wiesław zezuje od czasu do czasu dyskretnie na mój dekolt. A ja już dawno o nim zapomniałam, ponieważ rozmowa z tym mężczyzną zapiera mi wprost dech. Jest dowcipny, mądry i wykształcony! To mi się podoba. Podoba mi się też to, że ma wobec mnie taki dystans. Nie tak jak ci wszyscy inni, którzy błagają mnie o przychylność, chcą mnie obmacywać i dotykać, by zaraz powiedzieć, że nie mogą beze mnie 245 żyć. Tacy mężczyźni bardzo szybko dowiadują się, że jednak będą musieli żyć beze mnie! Być może wcale mu na mnie specjalnie nie zależy, w każdym razie jego dystans jest najlepszą metodą, by mnie zdobyć. W przeciwnym razie zapewne znów bym uciekła. Jestem przekonana, że poza moją mamą nikt nie może naprawdę się mną interesować. Nauczyłam się ciągłej kontroli, ciągłego uważania i nieulegania nigdy nikomu w pełni. Mam wrażenie, że zbytnia bliskość może być dla mnie niebezpieczna. Nie wiem wprawdzie dlaczego, ale czuję, że ten mężczyzna, mimo pozorów pewności siebie, jest samotny i zagubiony. I właśnie dlatego zakochuję się w nim. Spotykamy się na Rynku pod pomnikiem Mickiewicza. Wesoły i dziarski podchodzi do mnie z kwiatem w dłoni i jakimś żartem na ustach. Całuje mnie w rękę. - Bonjour, Michelle! - obdarza mnie uśmiechem, a ja się rozpływam. Zawsze nazywa mnie Michelle. To imię jest dla mnie nowe i o wiele piękniejsze niż Roma. Pewnego wieczoru zwierza mi się, że postanowił napisać książkę. - To będzie tylko niewielka, cieniutka książeczka - mówi - ale dostanę za nią Nobla. To pewne. Wierzę mu na słowo. Przyprowadziłam go do domu, nieco zakłopotana naszym ciasnym i ciemnym mieszkaniem. Przyniósł mojej mamie kwiaty i pocałował ją w rękę, podobnie jak wtedy postąpił mój tata z moją babcią. Pijemy razem herbatę. Marynia jest pod wielkim wrażeniem. - Wreszcie jakiś mężczyzna z manierami! - woła, kiedy już sobie poszedł. - Zupełnie inny niż ci obdarci, nieogoleni artyści, którzy za tobą latają! Moja mama milczy. , ; 246 - Jak on ci się podoba? - atakuję ją. Byłam zupełnie pewna, że będzie nim zachwycona. A ona uni ka teraz mojego wzroku. -To nie jest mężczyzna dla ciebie! - tłumaczy mi kilka dni później. Patrzę na nią wytrącona z równowagi. — Dlaczego?! On pochodzi ze starej, ziemiańskiej rodziny, jego dziadek był znanym architektem krakowskim, mieli kiedyś zamek... — Jego dziadek przez swój pociąg do alkoholu zrujnował własne życie, podobnie jak cały majątek rodzinny. A jeśli chodzi o babcię, to ona też piła! — No i? Jeszcze nigdy nie widziałam Wieśka pijanego! Jak ty w ogóle możesz wydawać na jego temat tego typu sądy! — Studiuje od lat, nie zdając żadnych egzaminów. - Bo on chce mieć czas! A dlaczegóż by nie? Pisze książkę... Nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl. - Czy to dlatego, że nie jest Żydem?!? Moja mama wzdycha, potrząsa głową. - Nie! - mówi zmęczona. - To nie to. On ma.,, jak mam ci to powiedzieć... on ma nie najlepszą opinię. Dopiero teraz zaczęłam pragnąć Wieśka naprawdę. Jak moja mama może być aż tak ograniczona! Ale już ja jej pokażę! Wszystkim pokażę! Również moim przyjaciółkom, które plotkują za moimi plecami. - Zostaw sobie trochę czasu! - ostrzega mnie Barbara delikatnie. Ale ja nie mam na to ochoty. Mam dziewiętnaście lat, chcę się wydostać z tego ciemnego mieszkania i zacząć wreszcie prowadzić własne życie! Chcę żyć z Wiesiem w jego romantycznym, niewielkim pokoiku na strychu wieży w domu, który zbudował jego dziadek... Wszyscy ciągle tylko powtarzają, że to nie będzie dla mnie dobre. Mnie to nie obchodzi. Ważne, że ja jestem dobra dla niego! 247 Muszę go uszczęśliwić, a wówczas moje lęki, zmartwienia i niedoskonałości rozpłyną się w jakiś sposób. Nikt nigdy mi nie uświadomił, że powinnam szukać kogoś, kto byłby dobry dla mnie. Taki punkt widzenia jest mi całkowicie obcy. Wspólne życie bez ślubu nie jest w tym czasie akceptowane. A więc wezmę ślub! Widać, że moja mama ostatnio sporo płakała. Ma na sobie piękny, różowy kostium i wygląda bardzo młodo. Jest zawstydzona, jakby to ona sama wychodziła za mąż. Do ostatniej chwili miała nadzieję, że się rozmyślę. Ślub odbywa się w najbliższym kręgu rodzinnym. Jest tylko Wiesław i ja, jego siostra, moja mama i jej przyjaciel. Mój mąż jest dość snobistyczny i przyzwyczajony do innej skali. Dla niego liczy się jedynie bal w zamku lub przyjęcie w kręgu przyjaciół, ale ponieważ zamek przestał już istnieć, świętujemy u Wierzynka" i jemy, jak dawniej, łososia saute. Mam na sobie białą sukienkę, którą sama zaprojektowałam, i ogromne klipsy z Paryża. Wyglądam jak Audrey Hepburn. Albo jak mała dziewczynka, która sypie kwiatki podczas procesji. Tak jak one, mam też kwiaty we włosach. Moja mama funduje nam w prezencie ślubnym krótką podróż na wieś. Kiedy wrócimy za kilka dni do Krakowa, nasz ślub przestanie już być tematem rozmów. Najbardziej z tego wydarzenia cieszy się chyba Marynia, która teraz zwraca się do mnie "łaskawa pani". Jedziemy do zamku w Nidzicy, który jest hotelem dla artystów. Jest tu wspaniale, a my jesteśmy obsługiwani "stosownie do naszego stanu". W tym otoczeniu przypomina mi się stara hrabina, która uczyła mnie francuskiego. Jestem zdumiona tą solidarnością, jaka panuje w środowiskach ziemiańskich, chociaż ci ludzie musieli przecież zrezygnować ze swych tytułów. Bardzo często są też między sobą spokrewnieni. Zarządca zamku również pochodzi z arystokra- 248 tycznego rodu. Zna mojego męża od dziecka i stara się bardzo, byśmy spędzili u niego kilka naprawdę miłych dni. Śpimy w starym rzeźbionym łożu z baldachimem, a on prezentuje nam swoje umiejętności kucharskie. Podobam się sobie jako żona. W nocy mam przedziwny sen. : Idziemy przez zieloną, kolorową, letnią łąkę. Niebo jest jaskrawo niebieskie. Niemal po kolana zapadamy się w trawie i barwnych kwiatach. Jest gorąco. Słońce grzeje. "Szybciej!", krzyczy ktoś. Na horyzoncie widać zarys ciemnego lasu. Zbliżamy się w jego kierunku. Na brzegu lasu dostrzegamy młodą parę zakochanych, która się mocno obejmuje i kocha. Za naszymi plecami stoją mężczyźni w mundurach. Obserwują tych młodych, śmieją się głośno. Śmieją się i śmieją, niemal ryczą ze śmiechu. Zdaje się, że zakochani tego nie widzą. A wtedy jeden z żołnierzy bierze do ręki karabin. Karabin błyszczy w słońcu. Mężczyzna czyści go .:;. jeszcze starannie ściereczką. Stoimy i czekamy. A potem ów żołnierz strzela. Najpierw do dziewczyny, potem do chłopca. Zabija oboje. "Kto chce być następny ? Niech wystąpi naprzód", mówi żołnierz. Stoimy bardzo spokojnie, a wreszcie krzyki żołnierzy pędzą nas przed siebie. "Naprzód, szybko, szybko. Marsz, szybciej", krzyczą. Boję się. Czuję ich obecność w całym ciele. Moje ręce są sztywne i zimne. Próbuję podnieść moją walizkę, ale ona jest strasznie ciężka. Wlokę ją za sobą. I nagle wiem, że to ja jestem tą dziewczyną, którą tam - . zastrzelono, a równocześnie muszę iść dalej. Idziemy naprzód, ciągle naprzód w prażącym upale., 249 Nie opowiedziałam mężowi tego snu, nie rozmawiałam z nim też na temat przeszłości. O naszej przyszłości też nie mówimy. Liczy się dla nas jedynie dzień dzisiejszy. Po naszym powrocie przeprowadziłam się do jego pokoju w wieży, który jest wypełniony od podłogi aż po sufit książkami. Wszystko to jest bardzo romantyczne. W dzień chodzę na Akademię i maluję. Kiedy wracam wieczorem do domu, Wiesław siedzi przy biurku. Kosz jest pełen zgniecionych kartek. - Jak ci idzie praca nad książką? - pytam i całuję go. Jest spocony i śmierdzi wódką. - Jakoś idzie...- mruczy. - Chodź, wyjdźmy gdzieś! Liczymy nasze pieniądze i staramy się kupić coś do jedzenia. Jeśli nam nie starcza na jedzenie, kupujemy tylko wódkę. Wiesław żartuje, bardzo dużo mówi po francusku. Jak zawsze. Już dawno przestało mi się to wydawać zabawne. Widzę, że pije o kilka kieliszków za dużo. Ale przecież każdy tak robi, prawda? On pije. Długo to trwało, zanim się sama przed sobą przyznałam do tego. Po prostu nie chciałam przyjąć tego do wiadomości, a on rozpaczliwie starał się ukryć przede mną swój nałóg. Jednak któregoś dnia, kiedy go znów taszczyłam pijanego, niemal nieprzytomnego do domu, przestałam mieć jakiekolwiek złudzenia. - Przykro mi - powiedział - przestanę, na pewno, obiecuję ci to. Nie jest w stanie dotrzymać swej obietnicy. Ledwo minął dzień, a już znajduję puste butelki po wódce w kieszeni jego płaszcza. Myślę, że to moja wina, że to ja powinnam go odciągnąć od alkoholu, muszę się tylko bardziej postarać! Jednak jego nałóg staje się w naszym związku trzecią osobą, która z nami żyje i ciągle nas rozdziela. Nie mamy pieniędzy, ponieważ on nie pracuje, a ja dostaję tylko niewielkie stypendium. Sprzedaje w antykwariatach jedną książkę po drugiej ze swej odziedzi- 250 czonej biblioteki i z tego żyjemy. Mimo to czasem wyjeżdżamy na kilka dni, bo on wszędzie zna kogoś, u kogo możemy zamieszkać. Może tam będzie mniej pił? - myślę. Dlaczego on się w ogóle ze mną ożenił? To pytanie zadaję sobie coraz częściej. Oczywiście bardzo mnie lubi, tylko nie umie tego okazać. To jest romantyczna fascynacja mężczyzny, który już przeżył wiele przygód, młodą, nie zepsutą, zupełnie odmienną dziewczyną. Ciągle ma dla mnie dużo szacunku, nigdy nie mówi mi nic złego, nawet i później, kiedy między nami jest już bardzo źle. Znów prowadzę podwójne życie. W ciągu dnia jestem szczęśliwa na Akademii, a wieczorami znajduję w domu mojego pijanego męża albo biegam po mieście i szukam go w knajpach i lokalach. Często ma podartą koszulę albo podbite oko. A ja ciągle jeszcze nie mam pojęcia o tym, że alkoholizm jest chorobą. Bywam teraz u mojej mamy niemal częściej niż u mego męża. Ona, przed którą chciałam uciec, podejrzewa już, przez co przechodzę, jednak nic nie mówi na ten temat. Gotuje mi zupę i opiekuje się mną. Ale nie jest w stanie mi pomóc. Dziś wiem, że moje starania, by uratować Wiesława, miały odwrotny skutek. On nie chce mnie stracić, a ciężar pragnienia, by się przede mną sprawdzić, wpędza go w jeszcze większą rozpacz. Tego wszystkiego nie dostrzegam. Jestem przekonana, że może po prostu zrezygnować z picia jak z jakiegoś kaprysu, jeśli tylko będzie miał koło siebie kogoś takiego jak ja, kto się o niego troszczy i dba. ' Pewnego pięknego dnia rzuci picie. Zrobi to dla mnie. Błądzę po nocnym Krakowie od knajpy do knajpy, szukając mego męża. Wszystko to wydaje mi się takie bezsensowne. A równocześnie wiem, że nie może być inaczej. Tak było w moim dzieciństwie i tak jest dziś. Mam wrażenie, że tak być musi, że inny model życia w ogóle nie jest możliwy. Również wtedy, w getcie, wcale nie myślałam o tym, że naszemu nieszczęściu winni są Niemcy i gesta- 251 po. Ci blondyni byli dobrzy i piękni z tymi wyczyszczonymi butami - winna byłam właściwie ja. '...:.; Jestem w pełni przekonana, że to ja jestem winna, iż Wiesławowi tak się źle powodzi. To ja muszę sobie poradzić z jego uzależnieniem! Wcale nie przychodzi mi do głowy, że w tej całej sprawie ja się również mogę liczyć. Nasze życie staje się coraz bardziej dramatyczne, a moja wytrzymałość fizyczna jest na wyczerpaniu. O śnie prawie nie ma co myśleć, ponieważ każdej nocy krążę, szukając go na mieście. Zdążyłam już poznać każdą knajpę, każdy najbardziej podejrzany bar. Obrzydliwe postacie, których normalnie bym się bała, stają się moimi sprzymierzeńcami. - Szukasz swojego Wieśka, dziewczyno? - pyta jakiś podejrzany typek i śmieje się do mnie swymi bezzębnymi ustami. - Siedzi z kimś w knajpie dworcowej. Ale ja bym tam na twoim miejscu nie szedł. Idę tam, a mój mąż bez oporu pozwala się zabrać do domu. Tak się dzieje niemal każdej nocy. Wcale nie mogę się skoncentrować na moich studiach. W czasie tych długich godzin, kiedy na niego czekam, piszę wiersze. Są smutne i namiętne, podobne do modlitw. Kiedy nie jest pijany, czyta je nawet. Podobają mu się. Wiesław jest silny jak niedźwiedź i ciągle wszczyna jakieś bójki, by bronić swego arystokratycznego honoru. Czasem zatrzymuje go milicja wtedy muszę go wydostawać z komisariatu. W jaśniejszych momentach błaga mnie, bym mu pomogła, chce, byśmy się zamknęli w domu i żebym go pilnowała, ale gdy tylko nie zwracam na niego przez chwilę uwagi, ucieka mi. Raz ogolił sobie pół głowy, by nie móc wyjść na ulicę, ale w którymś momencie alkohol okazał się jednak silniejszy niż wstyd. Wkrótce muszę zdobywać dla nas pieniądze, bo on musi pić. Powoli jestem tak wykończona, że znów nie mogę nic jeść. Ciągle boli mnie brzuch, mój żołądek sprawia wrażenie otwartej rany. 252 Idę do lekarza. Zadaje mi kilka pytań. A potem patrzy na mnie długo i w zamyśleniu. - Pani sobie zafundowała piekło na ziemi! - mówi. - Czy pani zasłużyła sobie na takie życie ? Przecież to jest mały, prywatny Oświęcim! Zadrżałam. Auschwitz? A może on ma rację... Wszystko jedno, ja muszę dalej, muszę ratować mojego męża!!! Mijają prawie dwa lata. Jest kolejna noc, podczas której znów go szukam. Pada deszcz, jestem zupełnie przemoczona i przemarznięta. Nie mogę znaleźć Wieśka! Drżąc z zimna, idę do mojej mamy, która już dawno przestała zadawać pytania. Śpię w moim starym łóżku. Następnego dnia mam czterdzieści stopni gorączki. To zapalenie płuc. Słabe antybiotyki, które można było wtedy kupić w Polsce, nie pomagają. Całymi tygodniami leżę ciężko chora; wraca zaleczona już gruźlica. Będzie musiała prawdopodobnie spędzić lata w sanatorium - szepcze lekarz do mamy. - O ile oczywiście w ogóle przeżyje. Mama opuszcza głowę. Próbuje ochronić mnie przed moim mężem, który chce mi złożyć wizytę. Myślę o tym, że teraz, gdy jestem chora, pije pewnie na umór, ale jest mi to obojętne. Jestem taka słaba, tak mi gorąco... Komu mam wierzyć? Mojej babci, która wróciła i kładzie mi rękę na czole, tchnieniu jej głosu, który zaklina mnie, bym została przy życiu, czy mojemu zmęczeniu, mojej potrzebie zrezygnowania z walki i całkowitego rozpłynięcia się? Nie wiem. Wiem tylko jedno; teraz, kiedy gra toczy się o śmierć i życie, moja troska o Wiesława zniknęła. Postanawiam uratować siebie. Moja mama znalazła specjalistę od płuc, który jest trochę zwariowany. Nigdy nie bierze pieniędzy od swoich pacjentów i leczy 253 tylko biednych ludzi. Obdarty i niechlujny, z zawiązanym na szyi grubym, wełnianym szalem, staje w pewnej chwili przy moim łóżku i bada mnie. - Przeżyje! - mruczy w głąb swego szarego szala i daje mojej mamie nowy antybiotyk. Kilka tygodni później wiadomo już, że będę zdrowa. - Teraz musisz przede wszystkim odpocząć! - mówi moja mama zdecydowanym głosem. - W Zakopanem! W Zakopanem jest wielu interesujących ludzi i powoli znów nabieram chęci do życia. Zaprzyjaźniony fotograf robi mi całe mnóstwo zdjęć. Nagle stałam się prawdziwą modelką! Moje fotografie pojawiają się w gazetach, również w serii "Najpiękniejsze dziewczęta Polski". Na tych zdjęciach mam szeroką spódnicę i wielkie kolczyki. Staram się spoglądać w obiektyw w zmysłowy sposób. Wiesław? Nie mam ochoty o nim myśleć! Znów mieszkam u mojej mamy. Jej przyjaciel, który w sposób oczywisty pomaga mi zawsze w trudnych chwilach, idzie ze mną do adwokata. Mam dwadzieścia jeden lat. Jestem rozwiedziona. Jestem wolna! 10 Opowiedziałam się za kolorowym, pięknym, innym światem. Studia na Akademii Sztuk Pięknych właściwie już skończyłam i podjęłam decyzję, że będę się zajmować scenografią, która stanowi przecież połączenie tego, co mnie zawsze fascynowało, a więc teatru i mody. Moja mama przeprowadziła się do Wiednia. Wreszcie, po tych wszystkich latach, otrzymała zgodę na wyjazd. Ma nadzieję, że odzyska część majątku rodzinnego, ponieważ mój dziadek posiadał w Wiedniu trochę nieruchomości. Prawdziwym jednak powodem, dla którego zdecydowała się opuścić zarówno mnie, jak i swoje miasto rodzinne, było pragnienie ucieczki przed trudną sytuacją osobistą. To jej się jednak nie udało. - Nie mogę żyć bez twojej mamy! - stwierdził jej przyjaciel i pojechał za nią. Bardzo często mi jej brakuje. Od czasu do czasu przysyła mi wspaniałe paczki z kolorową bluzką, kakao, kawą i zielonymi, kalifornijskimi jabłkami. Stara się odzyskać swoje pieniądze, żyje bardzo skromnie, dorabia pilnowaniem dzieci, a w niektóre dni odżywia się wyłącznie próbkami jedzenia w domach towarowych. Piszemy do siebie długie listy. "W Wiedniu są wspaniałe cukiernie - pisze. - Niestety, ponieważ muszę dbać o linię, nie mogę jeść zbyt wiele tych dobrych rzeczy..." Manuelę widuję teraz rzadko. Babcia umarła, a my, odkąd stałam się dorosła, nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Ona ma swoje życie, a ja swoje. 255 Mieszkam sama z Marynią. Marynia pierze, gotuje, sprząta i dba O mnie. Ale ja, niestety, nie jestem moją mamą, nie jestem prawdziwą "łaskawą panią" i Marynia często cierpi z tego powodu. Chciałaby wieczorami z kimś sobie pogawędzić, jak to dawniej robiła z moją mamą. Ja jednak coraz częściej popadam w te stany, podczas których siedzę nieruchomo, bezczynnie i nie potrafię z nikim rozmawiać - nawet z Marynią. Czasem biorę wtedy jedną z tych nowych tabletek, które się właśnie pojawiły. Dzięki nim nie tylko mogę lepiej spać, lecz staję się wesoła i otwarta, a także potrafię prowadzić długie dyskusje, dopóki nie padnę ze zmęczenia. Te tabletki są jakby stworzone dla mnie. Romek też wyjechał na Zachód. Mieszka w Paryżu. Dzięki swemu pierwszemu filmowi pt. Nóż w wodzie, który przywiózł z Polski, stał się we Francji znany. Kiedy go widziałam po raz ostatni, opowiadał mi o swym nowym filmie. Mowa w nim o strachu, obrzydzeniu, samotności i ucieczce młodej kobiety od cielesności. Do dziś mam wrażenie, że może to ja byłam dla Romka inspiracją do tego filmu. Rysia też już nie ma w Krakowie. Jest teraz w Ameryce. Miał szczęście, ponieważ mieszka tam jego rodzina, więc wkrótce po maturze dostał zgodę na wyjazd z kraju. Bardzo chętnie bym go kiedyś odwiedziła, ale nie mogę wyjechać z Polski. Nasz kraj jest jak dawniej państwem policyjnym, choć w ostatnich latach życie stało się nieco łatwiejsze. Nadal jednak ludzie są wzywani na przesłuchania i zdarza się, że o świcie tajniacy pukają do drzwi. Jakaś wypowiedź krytyczna wobec systemu lub sam fakt, że się posiada przyjaciół za granicą, mogą w każdej chwili spowodować wielogodzinne przesłuchania. Takie rzeczy należą do naszej codzienności, trzeba więc nieustannie uważać, z kim się rozmawia I o czym. Obowiązuje cenzura. Jeśli pojawią się jakieś podejrzenia, urzędnicy mogą konfiskować nasze listy. Pewien stary pisarz, którego książki czytałam, został niedawno oskarżony, ponieważ jego córka wyraziła się w prywatnych listach z zagranicy krytycznie na temat naszego państwa. 256 Napisałam nowelę pod tytułem Obo\, w której opowiadam o młodej kobiecie nie umiejącej sobie znaleźć miejsca w życiu. Urodziła się podczas kłótni. Jej ojciec i akuszerka kłócili się wrzask- liwie i zawzięcie. W domu jej łóżeczko stało przy ścianie. Za ścianą rodzice głośno się kłócili. Każdego wieczoru. A potem się kochali. Oba odgłosy przyprawiały ją o mdłości. Często w środku nocy musiała wymiotować. — Ona znów rzyga - mówiła mama z wyrzutem. , — Bo ty ją zawsze tak rozpieszczasz - odpowiadał tata. Bez względu na to, gdzie ta kobieta przebywa, zawsze są wokół niej ludzie. Nigdy nie jest sama. Wreszcie znajduje dla siebie mieszkanie. Ale tam też nie ma co marzyć o samotności. Po trzydziestu latach pracy w bibliotece dostała wreszcie własne mieszkanie. Cały dzień się urządzała. Wieczorem otworzyła butelkę czerwonego wina. Z radia płynęła cicha muzyka. Sama dla siebie wzniosła toast: "na zdrowie". A potem poszła do łóżka. Obudziła się w środku nocy. Przez ścianę słyszała, jak sąsiedzi się głośno kłócą, słyszała ich krzyki, słyszała ich oddechy. Następnego ranka umarła. Ta nowela ukazała się w gazecie literackiej. Dopiero później zrozumiałam, że opowiada również i o mnie. - Co ty tu robisz? - pyta moja babcia. Jest późne lato, a przez otwarte okno wpada zapach rozgrzanego bruku i jabłoni. Siedzę na podłodze i walę w klawisze mojej starej maszyny do pisania. - Piszę sztukę teatralną! - odpowiadam z dumą i pracuję dalej. Babcia potakuje, bo to jest w porządku. - Najważniejsze, żebyś jadała wystarczająco dużo i ciepło się ubierała! ;..-...... .--.:. ;;. :;.. ..,..;-.., '.:. - : "-.; 257 Jeden z moich przyjaciół zajmuje się pisaniem sztuk teatralnych i zarabia na tym mnóstwo pieniędzy. - Pisanie takich rzeczy wcale nie jest trudne! - oznajmiam pew- nego wieczoru w przypływie odwagi, kiedy siedzimy gdzieś razem. W końcu znam teatr od dziecka, a dialogi ze szkoły aktorskiej brzmią mi nadal w uszach. Dlatego pomyślałam, że napisanie sztuki wcale nie powinno stanowić dla mnie większego problemu. W ostatnim czasie, dzięki publikacji mojej noweli i kilku wierszy, wzrosło nieco moje poczucie własnej wartości. - Nigdy ci się nie uda! - zaczął się śmiać mój przyjaciel. Kiedy się jeszcze ciągle zastanawiam nad tematem mojej sztuki, dociera do nas nagła wiadomość o śmierci Hemingwaya. Od razu wiem, o czym mam pisać. O samotności i śmierci. Jak taki mężczyzna jak on, który miał wszystko - kobiety, pieniądze, sukces - mógł popełnić samobójstwo? Dlaczego jego życie stanowiło dla niego tak niewielką wartość? Moja sztuka nosi tytuł poza tym trzeba usunąć tatę i mówi o Hemingwayu i jego dzieciach. To ironiczna sztuka, choć mowa w niej o targnięciu się na własne życie. Ironia jest językiem literackim mojego pokolenia. Przez trzy tygodnie piszę jak w obłędzie i prawie nic nie jem. Jest ze mną tylko Marynia, która od czasu do czasu przynosi mi herbatę. Oddaję manuskrypt sekretarce teatru miejskiego, która dorabia sobie przepisywaniem na czysto. Już podczas pierwszego czytania stwierdza, że moja sztuka jest interesująca, i daje ją dyrektorowi. Kilka dni później dzwonią do mnie z teatru. - Pani Ligocka? Pan dyrektor chce z panią rozmawiać! Z prędkością błyskawicy ubieram się bardzo ładnie, tapiruję włosy, maluję usta. Dyrektor, postawny mężczyzna koło sześćdziesiątki, wita się ze mną już w drzwiach. - No, dziewczyno? Który z twoich kochanków napisał tę sztukę? - grzmi z brzydkim uśmieszkiem; - Przecież pisanie wcale nie 258 jest pani potrzebne! Pani ma zapewne też zupełnie inne uzdolnienia...! - obdarowuje mnie jeszcze jednym obleśnym uśmiechem. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Moja twarz płonie. Na jego biurku leży mój manuskrypt. Porywam go, pędzę schodami w dół i wybiegam na ulicę. - Proszę poczekać! Sekretarka wybiegła za mną. - Niechże pani zaczeka! - dyszy. - On przecież chce wystawić tę pani sztukę! Nie wierzę jej. Zresztą przestało mi na tym zależeć. Ta sztuka na pewno nie jest dobra. Tylko się ośmieszyłam! Kilka dni później znów dzwoni telefon. - Czy pani się zgadza na premierę trzeciego marca? - Przy aparacie jest sam dyrektor. - Chcemy wystawić pani sztukę! - mówi szybko i bardzo grzecznie. Trudno mi w to uwierzyć. Moja sztuka ma być grana w teatrze! ,Łapię Marynię i wykonuję z nią taniec szczęścia. A potem dzwonię do Wiednia, do mojej mamy. Cieszy się wraz ze mną. Słyszę po jej głosie, że wreszcie jest ze mnie dumna. Dyrekcja proponuje mi zaangażowanie do pracy nad sztuką młodego, zdolnego reżysera, który zdążył już wzbudzić pewną sensację. To Jan Biczycki. Wiele o nim słyszałam. Prowadzi w Warszawie satyryczny kabaret studencki i cieszy się sporą sławą. Kilka tygodni później przyjeżdża do Krakowa. Spotykamy się w kawiarni. Przez szklane drzwi widzę, jak siedzi w półmroku przy jednym z ostatnich stolików. W kąciku ust wisi mu papieros. Czyta. Wchodzę do kawiarni i powoli zbliżam się do niego. Jest tak bardzo pochłonięty lekturą, że nawet nie podnosi wzroku. Czyta moją sztukę. Ten mężczyzna, który siedzi przede mną, przypomina mi Jamesa Deana. Ma na sobie kurtkę w kratkę, jego blond włosy wiszą 259 potargane wokół twarzy. Wygląda, jakby nie spał od trzech nocy. Ma bardzo piękne usta... Moje serce zaczyna bić nieco szybciej. Spogląda na mnie. - A więc to ty jesteś Roma? - pyta nieobecnym głosem i gasi; papierosa. -Twoja sztuka nie jest zła. Ale ja, niestety, nie mam czasu, by ją wyreżyserować. Nieco rozzłoszczona czuję, że się rumienię. Jan Biczycki jest beznadziejnie romantyczny. To najmilszy niezorganizowany człowiek, jakiego można sobie wyobrazić. Brak mu jakiegokolwiek wyczucia czasu i przestrzeni, a już zwłaszcza brak mu poczucia wartości pieniędzy. Jego cały dobytek składa się ze skórzanego krawata z Paryża, szarego swetra z golfem, kurtki w kratkę a la James Dean, pary spodni i butów, które ma na nogach. Zamawiam herbatę i siadam koło niego. Cała nasza rozmowa jest jedną wielką nieporadną próbą przekonania go, by zaj ął się moją sztuką, pomimo że nie ma na to czasu. Przy pożegnaniu patrzy na mnie długo, przeciąga palcem po wargach. - W porządku! - wzdycha w końcu. - Zrobię to. Odnoszę wrażenie, że zgodził się bardziej ze względu na mnie, niż na moją sztukę. ;; Kochana mamo, wyobraź sobie, zakochałam się w reżyserze mojego dziełka! Ma na imię Jan i jest blondynem. Mądry i zabawny. Mam wrażenie, że by ci się spodobał, pomimo że nie jest Żydem! Miejmy nadzieję, że niedługo uda się coś załatwić z moim paszportem, bym wreszcie mogła cię odwiedzić i wszystko opowiedzieć. W Krakowie jest przeraźliwie zimno, zdaje się, że to zima stulecia. Często jest minus czterdzieści stopni. Ale nic się o mnie nie martw. Jestem zdrowa i wkładam te piękne, ciepłe rzeczy, które mi przysłałaś'. Tysiące całusów, twoja Roma 260 Spotykamy się w malutkim, lodowato zimnym pokoju gościnnym, który teatr wynajął Jankowi. U mnie w mieszkaniu nie możemy być razem, bo Marynia nie zniosłaby takiego grzesznego zacho- wania. W jego pokoju nie ma ogrzewania. Woda w umywalce zamarza. Chcę być piękna, noszę cieniutkie ubrania i płaszczyk. Staram się nie czuć zimna. Jan mnie fascynuje. Z jednej strony jest lekkomyślny i wesoły, z drugiej - smutny, często melancholijny i taki samotny. Porusza we mnie coś, co jest mi dogłębnie znane. Odczuwam instynktowną potrzebę opiekowania się nim - on jest jak mały, zagubiony chłopiec, którym człowiek pragnie się zająć. Jego życie to jeden wielki chaos. Ciągle przemieszcza się tam i z powrotem pomiędzy swoimi trzema mieszkaniami w trzech różnych miastach. Nigdy nie wie, gdzie co ma, bezustannie wszystko gubi - bilety, klucze, pieniądze. Jego wdzięk jest zniewalający, jego śmiech jest dla mnie zaraźliwy. Ma piękny głos, dobrze śpiewa i tańczy przy każdej okazji. - Znów taki, co nic nie ma! - mruczy Marynia ponuro. Nadal nie może mi wybaczyć, że się rozwiodłam. Jednak Jan bardzo szybko zdobywa jej sympatię, przepięknie śpiewając razem z nią w kuchni pieśni kościelne i romanse cygańskie. A poza tym potrafi gotować! Mimo naszego wielkiego uczucia nawet nam się nie śni o ślubie. Jan słusznie uważa, że się nie nadaje do małżeństwa. A dla mnie liczy się przede wszystkim to, by mimo mego zakochania i chaosu, który mnie otacza, odbyła się moja premiera. Jan wpadł na pomysł, bym zajęła się scenografią do mojej sztuki. Teraz pracuję więc bardzo często do późnej nocy nad projektami, a on siedzi z Marynią w kuchni i robi knedle. 3 marca 1963 roku moja sztuka zostaje odegrana na deskach teatru. Robi się wokół niej dużo szumu. 261 Cała prasa pełna jest wzmianek na jej temat. W ciągu nocy stałam się sławna! Nazywają mnie polską Saganką. Piszące dziewczęta są teraz bardzo modne! Krytyka wprawdzie reaguje różnie na tę sztukę o tematyce zachodniej, ale mimo to otrzymuję wiele propozycji dalszego pisania, również od nowo powstałej telewizji. Zaczynam sobie wyobrażać, że w przyszłości będę krążyć pomiędzy światem malarstwa a światem pisania. Kilka miesięcy po premierze dostaję nieoczekiwanie zgodę na wyjazd do mamy, do Wiednia. Mieszka w niewielkim, miłym, umeblowanym mieszkaniu z różowym łóżkiem, stoliczkami w kształcie nerek, różowymi pluszowymi fotelami i niewielkim balkonem. Wiedeń jest kolorowy, staroświecki i pełen pokus. Nie pozostajemy jednak w tym mieście długo, bo mama postanowiła wreszcie zrealizować marzenie swego życia i jedzie ze mną do Włoch. Rzym, Neapol, Capri. Mam jeszcze zdjęcie z tej podróży, na którym stoimy obok siebie przed fontanną di Trevi w Rzymie. Moja mama się nieco zaokrągliła i postarzała, ale wygląda na szczęśliwą. Ja uśmiecham się do obiektywu moim uśmiechem Audrey Hebburn, mam ciemne, grube brwi i talię jak osa, wyglądam jak typowa modelka z tamtych czasów. Raz na Schodach Hiszpańskich zdawało mi się, że rozpoznaję w tłumie szarą twarz, która zaraz potem znikła. Czy to był signor Grigio ? Pod koniec naszej podróży tęsknię już za powrotem do Krakowa. Tymczasem jednak Jan otrzymał od Karajana trzymiesięczne stypendium w Wiedniu. Postanowił właśnie zostać największym reżyserem teatru muzycznego na świecie. Niedługo potem zjawia się w Wiedniu. Od razu nawiązuje wspaniały kontakt z moją mamą. Śpiewa dla niej najbardziej sentymentalne szlagiery z okresu przedwojennego i podbija tym jej serce jak burza. Poza tym ona również dostrzega w nim od razu tego małego chłopca, którym trzeba się za- 262 jąć. A mama, która zawsze chciała mieć dużo dzieci, uwielbia zajmować się innymi. Śpimy na kanapie w jej salonie. Najwięcej czasu Jan spędza, polując na Karajana. Widuje sławnego dyrygenta tylko rzadko i przelotnie, o rozmowie z nim w ogóle nie ma mowy. Wielki maestro przebiega z rozwianym włosem przez Operę wiedeńską, za nim pędzi grupka jego współpracowników, którzy mają go odgradzać od świata zewnętrznego. Parę razy Jan zabrał mnie jako przynętę, ale nigdy nie udało nam się go dopaść. Czasem wolno nam siedzieć na widowni podczas prób, najczęściej jednak mówią nam, że maestro jest w złym humorze i wszystkie obce twarze mają zniknąć z pola jego widzenia. Ciągle jednak dostajemy bilety na wszystkie przedstawienia operowe w Wiedniu, a Jan nawiązuje mnóstwo kontaktów. Zna wspaniale niemiecki, ponieważ spędził wojnę u swej rodziny w tym właśnie mieście i tu też chodził do szkoły. Od czasu do czasu czyta mi Rilkego: Konno, konno, konno - ta\przez dzień, taprzez noc, znów przez dzień*. - Posłuchaj tylko, to jest też niemiecki! - mówi, ponieważ jak dawniej nie chcę uczyć się tego znienawidzonego języka. Kiedy przyjechałam do Wiednia, mój wzrok padł od razu na napis HALTEN VERBOTEN. To HALT i to VERBOTEN budzą we mnie dawne wspomnienia i sprawiają, że kamienieję wewnętrznie. Uważam, że zarówno to miasto, jak i jego mieszkańcy są w gruncie rzeczy bardzo mili, kiedy jednak zaczynają krzyczeć albo gdy do tramwaju wsiada kontroler, natychmiast ogarnia mnie panika. Jan uważa, że to śmieszne. - Nie przesadzaj! - gani mnie.-Nie zachowuj się jakhisteryczka! ' Ten komentarz towarzyszył mi przez całe życie. Pieśń o miłości i śmierci kometa Krzysztofa Rilke, tłum. Adam Włodek. 263 Pewnego wieczoru znów jesteśmy w operze. Mamy miejsce w pięknej loży. Koło nas siedzi chuda, stara Amerykanka w bardzo eleganckim, różowym żakiecie haftowanym perełkami. Ten żakiet tak bardzo mi się podoba, że przez cały czas nie jestem w stanie oderwać od niego wzroku. Na sali zapada ciemność, a ja myślę jedynie o tym, w jaki sposób mogłabym wyłudzić od tej kobiety jej żakiet. Właściwie powinna mi go dać w prezencie, bo na mnie leżałby znacznie lepiej! Nagle znów zapala się światło, a na scenie pojawia się dyrektor. "Szanowni państwo, właśnie dotarła do nas wiadomość, że prezydent Kennedy został zastrzelony..." Zapada całkowita cisza. Nagle Amerykanka zaczyna histerycznie łkać. Rzuca się Janowi w ramiona. Zaczyna się dusić, więc Jan rozpina jej ów żakiet. Śmierć Kennedy'ego bardzo mną wstrząsnęła, a mimo to, wychodząc z loży, dostrzegam na oparciu krzesła porzucony niedbale żakiecik. Muszę bardzo panować nad sobą, by go po prostu nie zabrać. Dzwoni telefon, zgłasza się Warszawa. Jan otrzymuje niespodziewanie propozycję kierowania teatrem muzycznym w stolicy. Tym samym byłby najmłodszym dyrektorem w Polsce. Wracamy. W Warszawie mieszkamy w wynajętym pokoju na szóstym piętrze bez windy. Jan snuje mnóstwo projektów, dotyczących swojego teatru. Pracuje dzień i noc, dopłaca aktorom z własnej pensji, bo nie ma dość pieniędzy, by ich zaangażować i zrealizować swe śmiałe zamiary. Żyjemy w środowisku polskich "pięknych i sławnych" lat sześćdziesiątych, chodzimy na bankiety, świętujemy premiery i poznajemy wielu interesujących ludzi - wszystkich, którzy mają jakieś znaczenie i nazwisko. Marlena Dietrich, która występuje w War- 264 szawie, rozmawia z Janem przez pół nocy na temat starych przebojów i muzyki. Powoli zaczynam otrzymywać propozycje robienia scenografii. Moją pierwszą sztuką jest Kochany kłamca na podstawie listów George'a Bernarda Shawa. Jako przyjaciółka dyrektora ciągle jestem zajęta organizowaniem naszego życia. Z Janem człowiek ma zawsze pełne ręce roboty, bo inaczej wszystko mu się miesza - zapomina o swoich spotkaniach, gubi przede wszystkim pieniądze, ale również i scenariusze, nad którymi właśnie pracuje. W rzeczywistości już od dawna troszczę się o niego jak o małe dziecko. Zaniedbuję własną pracę i ciągle odsuwam od siebie pisanie. Mogę sobie teraz pozwolić na piękne stroje. Wciąż jeszcze korzystam z pieniędzy, które zarobiłam na mojej sztuce. Oczywiście zdaję sobie dobrze sprawę z tego, że powinniśmy wziąć ślub. Dyrektor musi mieć żonę! Poza tym jest to największe marzenie mojej mamy. Jednak Jan ma wiele wątpliwości, a ja sama też wiem, że on nie jest mężczyzną, który powinien założyć rodzinę, mimo że miałby na to ochotę. Ma za sobą dzieciństwo, w którym brakowało miłości. Był jednym z dziewięciorga dzieci. Wychowywał go jego surowy ojczym. Zawsze doświadczał zbyt mało troski i czułości, nie miał poczucia bezpieczeństwa. Wprawdzie często przynosi mi kwiaty i jest dla mnie bardzo serdeczny, ale boi się tego związku. Ciągle stara się u władz o większe mieszkanie. Przekonują go, że powinien zostać członkiem partii i nie może wystawiać tak wielu sztuk z repertuaru teatrów zachodnich. A on pokazuje na swej scenie takie musicale jak Oh, What a Lovely War! czy My Fair Lady. Buntuje się i nie zamierza pozwalać na to, by władze dyktowały mu, co ma robić jako dyrektor. Wszystko to razem nie rokuje nadziei, byśmy kiedykolwiek mogli wieść normalne życie. Ale mnie to nie obchodzi. Dla mnie teraźniejszość jest ciągle jeszcze próbą generalną - przedstawienie zacznie się dopiero później. Kiedyś. 265 - Obawiam się, że będziemy się musieli rzeczywiście pobrać! ' Jan marszczy czoło i uśmiecha się do mnie. Dostał propozycję reżyserowania sztuki na Festiwal Teatralny w Salzburgu. Oczywiście chcielibyśmy pojechać tam razem. Moglibyśmy zarobić dość pieniędzy, by sobie kupić w Warszawie mieszkanie. Ale czy nam w ogóle zezwolą na wspólną podróż? Chyba nie. Nasi władcy ciągle się obawiają, że ktoś pozostanie za granicą i, jak to się u nas mówi, "wybierze wolność". Dlatego partnerzy zawsze muszą zostawać w kraju jako rodzaj zastawu. Jeśli jednak weźmiemy ślub, będziemy mogli starać się oficjalnie o zezwolenie na podróż poślubną do Salzburga... Czegoś takiego jeszcze nikt nigdy nie zrobił. To mogłoby zdezorientować urzędników. - Może byśmy tak po prostu spróbowali? Patrzę na Jana, który siedzi przede mną z papierosem w kąciku ust i zmierzwionymi blond włosami. Jakże by on sobie poradził beze mnie? Przecież on mnie potrzebuje - myślę. - Oczywiście! Bierzemy ślub! - mówię zdecydowana. O trzeciej nad ranem w jednym z krakowskich nocnych lokali dowiaduję się, że nasz plan się powiódł. Jan właśnie pokłócił się przy barze z pewnym mocno pijanym bokserem wagi ciężkiej. Ten potężny facet złapał go za okulary. Wprawdzie Jan nie jest silny, ale kiedy się rozzłości, wstępuje w niego niedźwiedzia moc. Wali boksera pięścią w twarz. Bokser się z czymś takim nie liczył. Zachwiał się zdumiony, potem się przewrócił i teraz leży na podłodze. Wszyscy goście w lokalu wznoszą okrzyki entuzjazmu. Jan wraca do stolika i niedbałym ruchem wyciera sobie ręce o spodnie. - A tak poza tym, dostaliśmy zezwolenie na wyjazd - mówi mimochodem. Jestem tak zaskoczona, że omal nie spadam z krzesła, tak jak to właśnie zrobił bokser. -Teraz musimy tam pojechać. A ty pojedziesz jako moja żona! ... 266 Jan uśmiecha się do mnie promiennie. Całujemy się. Znów wszyscy w lokalu wznoszą okrzyki radości. Strzelają korki, a my świętujemy nasze zaręczyny. Jan oczywiście nie ma wolnej chwili, by się zająć naszym ślubem. Muszę mu szybko zorganizować jakiś garnitur, a sobie uszyć sukienkę. Nie mamy obrączek, bo nie sposób dostać w Polsce złota. W końcu pewna znajoma daje mi w prezencie swoje stare obrączki. Wreszcie dostaliśmy w Urzędzie Stanu Cywilnego termin na 24 czerwca 1965 roku. Ponieważ tego dnia akurat nigdzie nie można dostać odpowiednich kwiatów na bukiet ślubny, Jan wstaje tego dnia bardzo wcześnie, jedzie za miasto i zrywa dla mnie całe naręcze polnego kwiecia. Potem znika jeszcze na chwilkę w teatrze. Na pewno się spóźni! Dręczona mrocznymi podejrzeniami, dzwonię do jego sekretarki i błagam ją, by mu przypomniała o Urzędzie. Oczywiście Jan się i tak spóźnia. Kiedy wreszcie zjawiamy się tam, nasz świadek, znana piosenkarka, siedzi już i czeka na nas zrozpaczona. - Ludzie zaczynają pytać, czy mnie ktoś tu porzucił! Z prasą też już miałam do czynienia! - mówi. Jesteśmy rozgorączkowani i zdenerwowani, ale w końcu bierzemy ślub. Potem pijany fotograf robi nam zdjęcie. Poruszona fotografia ślubna stoi nadal w moim mieszkaniu. Później idziemy na obiad do dobrego hotelu, a ja dzwonię do mojej mamy. — Mamusiu, właśnie wzięłam ślub z Janem...! Jest szczęśliwa. — Mazeł tow! To jest jasna i długa letnia noc. .--'. Następnego dnia bardzo wcześnie wyruszamy na dworzec, nadal jeszcze pełni obaw, że w ostatniej chwili jednak nie pozwolą jechać jednemu z nas. Paszporty mamy dostać dopiero w pociągu od jakiegoś urzędnika z ministerstwa - o ile nie zmienili tymcza- 267 sem zdania. Być może przejrzeli nasz fortel. Nie mamy prawa do naszych paszportów, nie mamy też prawa się poskarżyć... Klucze do mojego mieszkania w suterenie zostały u Maryni. Mieszka w nim razem ze swoją siostrzenicą, pomiędzy komodą z zielonymi kafelkami i półkami z pięknymi albumami, moim biurkiem i moją starą maszyną do pisania. Wzięłam ze sobą tylko walizkę z pięknymi strojami i kilka fotografii. Zabieranie ze sobą zbyt wielu bagaży mogłoby zwrócić niepotrzebnie czyjąś uwagę. Zresztą, przecież my zamierzamy niedługo wrócić... Mijają długie minuty oczekiwania na peronie. Pociąg już niemal rusza, kiedy wreszcie dostrzegam urzędnika spieszącego w naszym kierunku. Daje nam nasze paszporty, a my wchodzimy do wagonu z mocno bijącymi sercami. Drzwi zostają zamknięte, konduktor gwiżdże, lokomotywa zaczyna sapać.Udało nam się! Z ulgą padamy sobie w ramiona. W tym momencie żadne z nas nawet nie podejrzewa, że nasza podróż poślubna trwać będzie trzydzieści lat. 11 Zachód przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Są to ramiona mojej mamy, która czeka na dworcu, by nas odebrać. ' Jest wiele do opowiedzenia, ale tylko niewiele czasu! Po kilku nocach spędzonych na kanapie w salonie musimy jechać dalej, do Salzburga, gdzie będziemy przez następne miesiące pracować nad pewnym musicalem. Ta sztuka nie jest wprawdzie zbyt dobra, ale my poznajemy mnóstwo interesujących ludzi. W przedstawieniu gra wielu aktorów, którzy wkrótce zdobędą w Niemczech sławę. Jest lato, my jesteśmy zakochani i zarabiamy sporo pieniędzy. A potem nadchodzi jesień i nasz angaż się kończy. W Salzburgu pada deszcz. Jak wszyscy ludzie zza żelaznej kurtyny, chcemy, by pieniądze wypłacono nam w gotówce, ponieważ czek jest dla nas tyle wart co kawałek papieru. Pewnego dnia siedzimy ze stosikiem banknotów w kawiarni i zastanawiamy się nad tym, jak ma się teraz potoczyć dalej nasze życie. - Rozmawiałem z Warszawą. Mówią o jakichś niepokojach i aresztowaniach - opowiada Jan przygnębiony. -Wśród zatrzymanych jest kilku moich przyjaciół. Wszyscy radzą mi, bym został na Zachodzie i w żadnym razie nie wracał... Czuję, jak mój żołądek się kurczy. Powoli ogarnia mnie strach. Jan otrzymał w ostatnim czasie wiele dziwnych telefonów. Ostrzega się go przed powrotem do Polski. Być może jego osoba łączona jest z rewizjonistami z Warszawy. Zawsze stanowił dla partyjnych funkcjonariuszy cierń w oku, ponieważ w swej pracy kierował się inspiracjami płynącymi z Zachodu. ; 269 Czujemy się bezradni. Czy mamy tu zostać, czy też zaryzykować i wracać do Warszawy? Ja wolałabym raczej wrócić, by móc znów zająć się pisaniem; tu jestem przecież niema i głucha. Ale co będzie, jeśli wsadzą Jana do więzienia? — Zostańcie, jeśli nie chcecie być aresztowani! - ostrzega jakiś anonimowy, obcy głos przez telefon. — U nas na Zachodzie macie fantastyczne możliwości! - twierdzą nasi nowi przyjaciele. - Pomożemy wam! Postanawiamy zostać przez jakiś czas za granicą i zobaczyć, co będzie dalej. Całe nasze pieniądze pakujemy do niewielkiego kuferka na kosmetyki. Zabieramy ten kuferek wraz z innymi naszymi licznymi bagażami, w których są moje ubrania oraz kapelusze, na dworzec i wsiadamy do pociągu jadącego do Wiednia. Pociąg jest przepełniony, a Jan niespokojny jak zawsze. Rozsiadamy się wygodnie na tapicerowanych siedzeniach i dopiero kiedy ruszamy z dworca, zauważamy z przerażeniem, że kuferek z pieniędzmi został na peronie. W Wiedniu wyrywa nas z szoku surowy głos płynący z głośnika: "Wszyscy wysiadać, pociąg kończy tu swój bieg". Bez pieniędzy powrót do Polski staje się dla nas oczywiście jeszcze bardziej niemożliwy. Znów śpimy na kanapie w salonie mamy, a ona utrzymuje nas w początkowym okresie. Dostaje tylko niewielką rentę zdrowotną, zbyt małą, by mogła nam pomagać przez dłuższy czas. Jej mieszkanie jest po prostu za ciasne dla trzech osób. Z tego też powodu wynajmujemy garsonierę pewnej aktorki, która została zaangażowana na kilka miesięcy w innym mieście. Jest bardzo mroźna zima. Chodzimy na piechotę przez cały Wiedeń, by zjeść coś u mojej mamy - za równowartość dwóch biletów tramwajowych można bowiem kupić kilka bułek na śniadanie. Jan jest mimo wszystko szczęśliwy. Budujemy zamki na lodzie i wspólnie wyobrażamy sobie, co będziemy robić, gdy znów zarobimy trochę pieniędzy. 270 Nigdy nie mówimy o tym, co było dawniej. Jan oczywiście zna moją przeszłość, ja jednak pragnę o wszystkim zapomnieć. Ciągle się spóźnia. Kiedy nie wraca w porę do domu, stoję przez cały czas przy oknie. Od razu jestem pewna, że coś mu się stało. Zawsze wyobrażam sobie wszystko, co najgorsze. Może umarł - myślę - został pobity, miał wypadek, wiozą go do szpitala... Kiedy wreszcie wraca, wybucha za każdym razem awantura. Oczywiście od razu spostrzega, jak bardzo się bałam. To go doprowadza do szału. Rozpaczliwie próbuję mu wytłumaczyć, że ja się tylko o niego strasznie martwiłam. - Zachowujesz się jak histeryczka! - wzdycha Jan. - Czy ty nigdy nie możesz wyłączyć tej swojej chorej wyobraźni? Wybucham płaczem i przestaję jeść. Jan milczy i ignoruje mnie, czuje się przeze mnie atakowany i ma poczucie winy. Raz z przekory znika na dwa dni i nocuje u swego przyjaciela. W tym czasie ja niemal umieram ze strachu. W którymś momencie znów się godzimy. Tak bardzo chciałabym mieć zaufanie do Jana i do życia - ale ja po prostu nie umiem zaufać. Na Boże Narodzenie kupujemy na targu za resztkę pieniędzy ogromną choinkę z szyszkami. To drzewo jest tak wielkie, że nikt go nie chciał. Taszczymy je do naszego maleńkiego mieszkanka i ustawiamy. Choinka zajmuje cały nasz pokój, tak że musimy się czołgać do łóżka pod jej gałęziami. Poza tą choinką nic nie mamy na święta. Popołudnie spędzamy u mojej mamy, a wieczorem gotujemy sobie zupę z ziemniaków i kostki rosołowej. Pomimo braku pieniędzy i pracy poznajemy w Wiedniu wielu interesujących ludzi, artystów takich jak my, którzy również muszą ciężko walczyć o przetrwanie. Często chodzimy z naszymi przyjaciółmi do restauracji i siedzimy z burczącymi z głodu żołądkami, bo nie wiemy, czy zostaliśmy zaproszeni, czy też sami będziemy musieli zapłacić nasz ra- 271 chunek. Jan tłumaczy wtedy znajomym, że nie jem, bo muszę dbać o linię, choć ja jestem taka chudziutka, że aż niemal przezroczysta. W tym czasie do Wiednia przyjeżdża Zbigniew Herbert, jeden z najważniejszych polskich poetów współczesnych - chodząca legenda. W kawiarni koło Burgtheater ma się odbyć spotkanie z nim. Oboje z Janem ogromnie go podziwiamy, ale znamy jedynie z nazwiska. Tego wieczoru siedzimy więc w kawiarni i czekamy na Zbigniewa Herberta. Sławny poeta się jednak nie zjawia. Po jakimś czasie spotkanie zostaje odwołane, ludzie opuszczają kawiarnię. W końcu siedzimy w niej niemal sami i jesteśmy gorzko rozczarowani. - Czy pan też tu czeka na Herberta? - pyta Jan siedzącego przy sąsiednim stoliku grubawego, niepozornego mężczyznę. - To ja jestem Herbert - odpowiada tamten uprzejmie i smutno. A my przez cały czas czekaliśmy na dużego, przystojnego blondyna - poetę w aksamitnym płaszczu! Kiedy zamknięto kawiarnię, poszliśmy razem do restauracji węgierskiej, gdzie grają czardasza, a mężczyźni upijają się do nieprzytomności. Później muszę tych dwóch taszczyć do domu. Zbigniew Herbert śpi u nas na podłodze. Po tej nocy zostaliśmy przyjaciółmi. Herbert odwiedza nas często i w pewien czuły, platoniczny sposób zakochuje się we mnie. Jestem kimś w rodzaju muzy, a mężczyźni piją, dyskutują i recytują poezję. Zbigniew Herbert pisze dla mnie wiersz: Dla Romy Mówi kobieta Zgódź się na mnie, bo miesiąc się zmienia Nie odchodź dalej niźli miłość moja... Pewnego dnia stwierdzam, że jestem w ciąży. Jan robi się na twarzy szary jak popiół, kiedy mu o tym mówię. 272 - Co mamy począć? - jąka bezradnie i sięga po papierosa. W skrytości duszy miałam absurdalną nadzieję, że się ucieszy - ale oczywiście równie dobrze jak on wiem, że chyba trudno o bardziej nieodpowiedni moment w życiu na rodzenie dziecka. Nie mamy pieniędzy. Nie mamy pracy. Nawet mieszkania na stałe też nie mamy. A poza tym nie mamy pojęcia o tym, że istnieje coś takiego jak pomoc socjalna. W dodatku nasze dokumenty też nie są w porządku. Nic nie jest w porządku! Za każdym razem, kiedy Jan jedzie do Niemiec w poszukiwaniu pracy, musi prosić o wizę. Nawet nie mamy ubezpieczenia zdrowotnego... Jest luty, jestem już w prawie dwunastym tygodniu ciąży, a my czekamy jak dwoje zrozpaczonych dzieci, by zdarzył się cud. Jan zdobył w jakiś sposób pewien adres na Węgrzech. Nie możemy mieć tego dziecka, a w Austrii zabieg jest zabroniony. Nie powiedzieliśmy mojej mamie, co się stało, bo tylko by się strasznie zmartwiła, a tego chcieliśmy jej oszczędzić. W końcu dość już przeżyła w swoim życiu! Tylko nasz przyjaciel Zbigniew wie o wszystkim. Patrzył na mnie długo i w końcu spytał, dlaczego tak źle wyglądam, a ja powiedziałam mu prawdę. Pewnego dnia wetknął mi dyskretnie zwitek banknotów: "Na zabieg..." Jedziemy pociągiem do Budapesztu. Jest ciemny, szary dzień. Przyciskam twarz do szyby okna. Nie rób tego, nie rób tego, nie rób tego - dudnią koła pociągu. Nie rób tego... Chodzimy po mieście i szukamy tego adresu. Już raz tak było. Już raz tak chodziłam po innym mieście. Ja już raz szukałam adresu... - Tędy - mówi Jan zdecydowanym głosem. Idziemy wzdłuż długiej ulicy. Na końcu tej ulicy jest wielka, kamienna brama. Za nią podwórko z wysokimi, starymi domami. - To tu - szepcze Jan -zaraz! - 273 Ulica wydaje się nie mieć końca, ale my przecież nie mamy wyboru. Trwa to całą wieczność, ale my sobie poradzimy! W końcu jesteśmy na miejscu. -; Nie rób tego, nie rób tego, nie rób tego... Dławią mnie wspomnienia. Jest mi niedobrze. Jan zatrzymuje się i patrzy na mnie. Blady i zdenerwowany, z papierosem w kąciku ust. Drży. - Jesteśmy na miejscu - mówi bezdźwięcznie. Nie! Krzyczy coś we mnie. Ja nie chcę. Chcę zatrzymać moje dziecko! Ale kiwam w milczeniu głową. Przechodzimy przez podwórko, wchodzimy do zapuszczonego domu, wstępujemy po schodach na trzecie piętro. To gabinet lekarski. Pan doktor już na nas czeka. Przygląda mi się przez krótką chwilę, szybko wpycha nas do mieszkania i zamyka za nami drzwi. - Sąsiedzi - szepcze ochryple. Ma na sobie zapięty garnitur, jest łysy, jego oczka są wodniste i małe. Jan wręcza mu pieniądze, a on wsuwa je pospiesznie do kieszeni marynarki. - Tędy - mówi. Czuję, że się spieszy, że chce mieć to jak najszybciej za sobą. Idziemy za nim przez stare mieszkanie, przechodzimy przez wiele pokoi. Nie mówi zbyt wiele. Mijamy gabinet lekarski, a potem kuchnię i wchodzimy do klitki za nią. Pokryta linoleum podłoga jest brudna. Pachnie środkami dezynfekującymi. Zjawia się starszawa, chuda kobieta w okularach, której się instynktownie boję. Nawet nie raczy na mnie spojrzeć. - To się musi odbyć szybko - mówi do Jana - a ona nie może krzyczeć. Kładą mnie na stole, rozbierają - ... Kładą mnie na łóżku, rozbierają, trzymają małe, szklane kulki nad płomieniem świecy, dopóki się nie rozgrzeją i przyklejają je mocno do moich pleców... 274 Gdzie jest moja babcia? Tam w kącie? Co ona mówi? Nie rozumiem jej... - Uciekaj! - szepcze babcia. - Uciekaj stąd, szybko, ratuj się! Ja jednak leżę w milczeniu i nie potrafię wykonać żadnego gestu. Jestem jak sparaliżowana. Tak bardzo chciałabym stąd uciec, krzyczeć, wytłumaczyć im, że zmieniłam zdanie... ale nie mam odwagi. Bo to kosztowało pieniądze, bo zostało postanowione, bo nie wiem, jak mam im to powiedzieć. Gdyby mnie ktoś jeszcze raz zapytał, powiedziałabym "Nie". Ale nikt mnie nie pyta. Traktują mnie jak przedmiot. Rozmawiają tylko z Janem. - Nie dostanie narkozy - mówią do niego - to zbyt niebezpieczne. Musi ją pan przytrzymać. Jan nabiera głęboko powietrze. Nie patrząc na mnie, kładzie rękę na moim ramieniu. - Jan - chciałabym wyszeptać, ale żaden dźwięk nie wydostaje się z mych ust. Modlę się o to, by coś powiedział. Przecież on widzi, że to wszystko jest straszne, że nie powinniśmy tu zostawać! Ale Jan nie odzywa się ani słowem. Już wszystko przygotowali. Już jest za późno. Trzymają mnie i wyrywają ze mnie moje dziecko po kawałku. To jest ból sięgający aż do szyi, aż do głowy. Całe moje ciało jest pełne ognia i krwi. W tym momencie rozpoznaję - ja to po prostu wiem - że to córka. Że mordują moją córkę, a ja nie mogę temu zapobiec. Jan i ta kobieta trzymają mnie mocno. Ledwo zaczynam jęczeć, syczy, bym była cicho. Znów nie mam prawa krzyczeć. Jak wtedy. Jak w getcie... To trwa całą wieczność. Na dworze jest już ciemno. Mogę wstać. Trochę się chwieję. ' - Niech pan tylko uważa, by nie zemdlała na schodach! - mówi mężczyzna z łysiną do Jana. - Proszę iść tak, jakby się nic nie stało. Idziemy tak, jakby się nic nie stało. On stoi u szczytu schodów i patrzy za nami. Jedziemy taksówką do hotelu. Kładę się do łóżka, 275 przykrywam kołdrą, drżę z zimna. Jan przynosi mi jeszcze koc. Siedzi koło mnie blady i bezradny. Nie mamy pojęcia, o czym mielibyśmy ze sobą rozmawiać. - Chyba wyjdę jeszcze na chwilę, o ile nie masz nic przeciwko temu - mówi w końcu i wstaje. -W tutejszym teatrze grają Hamleta. Powinienem to zobaczyć... Milczę i odwracam się na bok. Następnego dnia wracamy z powrotem do Wiednia. Teraz znów mamy pracę. Najpierw są to inscenizacje w małych teatrach piwnicznych, na przykład u Veita Relina, który wystawia w swoim studiu nowe awangardowe sztuki, między innymi też polski teatr absurdu. Absurd jest w tym czasie bardzo modny. Nie zarabiamy zbyt wiele. A kiedy ja jeszcze sobie wyobrażam, co poczniemy z naszymi zarobkami - urlop, coś praktycznego do mieszkania, coś rozsądnego - Jan zaprasza wszystkich na bankiet popremierowy. Siedzę obok i przyglądam się, jak nasze pieniądze topią się w kieliszkach pełnych wina, które wypijają nasi goście. W tym czasie szybko uczę się czarować coś z niczego - przede wszystkim w pracy. Już w socjalistycznej Polsce nauczyłam się tworzyć na przekór materii. Teraz rozwijam nadzwyczajną wprost kreatywność. Bez pieniędzy, bez odpowiednich współpracowników, bez znajomości języka, stwarzam na scenie scenografię, która często wzbudza podziw i zbiera wiele pochwał. Do pracy pobudza mnie wola przetrwania. Wydaje mi się, że zawsze muszę być lepsza od innych, ponieważ w przeciwnym razie pewnie nie dostanę kolejnej pracy. W skrytości ducha wiem, że mam do tej walki zbyt mało sił, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Po każdej premierze zaczynam chorować - często całymi tygodniami. - Psychosomatyka - mówi lekarz - to minie... Mama przykrywa mnie kocem i gotuje dla mnie zupki. Jak dawniej. ; 276 Angaż na Kurfurstendamm! Przenosimy się do Berlina Zachodniego! Wynajmujemy na Kantstrasse piękne, małe, jednopokojowe mieszkanie ze starą drewnianą podłogą, którą malujemy na ciemno, a ściany na biało. Pośrodku pokoju stoi wielki tapczan. Jest tu wiele płyt: Maria Callas, The Beatles - piękna, zachodnia muzyka! Przyjaciele, których znamy jeszcze z Wiednia, przyjeżdżają pewnego dnia samochodem pełnym sprzętów domowych. To nasze pierwsze prawdziwe mieszkanie. Teraz rzeczywiście wylądowaliśmy w Niemczech - myślę trochę zdumiona moim dziwnym losem, który skierował mnie dokładnie tam, gdzie właściwie nigdy w życiu nie chciałam być. A Jan nalega, bym się wreszcie nauczyła niemieckiego. Ma oczywiście rację - ja nawet nie jestem w stanie zrobić zakupów. Bardzo się męczę nad tym znienawidzonym językiem i uczę się po prostu z niechęcią. Ciągle na nowo zdarzają się chwile, w których budzą się moje dawne lęki - na przykład, gdy widzę ludzi w mundurach albo kiedy ktoś krzyczy. Na schodach ruchomych jakiś siwy mężczyzna wrzeszczy do mnie "po prawej stronie się stoi, po lewej idzie!", a ja odpowiadam szybko: "SiegHeil!" Lęk i dygot pojawiają się dopiero później. - Nie przesadzaj tak strasznie! - mówi Jan. Po raz pierwszy w mym życiu jestem teraz panią domu. Do tej pory żywiliśmy się najczęściej grzankami z czosnkiem, ale Jan jest tym powoli zmęczony. Chciałabym go zaskoczyć wspaniałym jedzeniem, więc idę do delikatesów. Tylko co ja mam kupić? Zdumiona patrzę na ten ogromny wybór - owoce, warzywa, różne gatunki serów, których jeszcze nigdy nie widziałam - oczy prawie wychodzą mi na wierzch. A poza tym ja nawet nie mam najmniejszego pojęcia, jak należy przygotować te wszystkie dobre rzeczy. Podejmuję szybką decyzję i kupuję pieczonego kurczaka. W domu dekoruję go pięknie pietruszką i z dumą stawiam na stole. Kiedy Jan wraca, jest zachwycony. - Widzisz - mówi z zadowoleniem - jeśli tylko chcesz, to potrafisz sobie poradzić! - 277 Kiedy jednak przewraca kurczaka, by go pokroić, odkrywa etykietkę ze sklepu. Niestety, często doprowadzam Jana do rozpaczy. Nocą, kiedy znów nie mogę spać, tęsknię za Krakowem, za dźwiękiem dzwonów, za moimi książkami i za moimi przyjaciółmi. Jestem obca na Zachodzie. Na szczęście obracamy się w środowisku artystów, a wśród nich jest wielu cudzoziemców, równie tu obcych jak ja. Często włóczę się po ruinach na Kreuzbergu i grzebię w sklepach ze starociami, by zdobyć jakiś odpowiedni element do mojej scenografii. W nowej sztuce konstruujemy coś w rodzaju ruchomych ścian. Całymi tygodniami stoję na drabinie, by je pomalować. Potem leżę znów jakiś czas w łóżku, tym razem z zapaleniem oczu. Moje ciągłe chorowanie jest dla Jana bardzo uciążliwe. Ale grzecznie gra rolę mamusi i przynosi mi gorącą zupę do łóżka. Niedługo potem znów się przenosimy. Kolonia, Wiedeń, jeszcze raz Berlin - mam wrażenie, że ani na chwilę nie przestaję pakować naszych walizek. Czasem nawet nie wiem, w jakim mieście jesteśmy - stołówki teatralne wyglądają wszędzie tak samo. W lecie wreszcie po raz pierwszy wyjeżdżamy razem na wakacje. Odpoczynek jest nam niezbędnie konieczny - oderwać się choć na chwilę od tego wszystkiego, zobaczyć coś pięknego, a nie tylko teatr i teatr...! Rezerwuję dla nas tanią podróż do Włoch. Kilka dni w małym hotelu nad morzem, a na koniec weekend w mojej ukochanej Wenecji. W Wenecji jest upiornie gorąco. A mimo to cieszymy się każdą minutą, siedzimy w malutkich kafejkach, włóczymy się ulicami. Raz, kiedy właśnie skręcamy w ciemną, wąską uliczkę, widzę nagle martwego gołębia, pływającego po wodach kanału. Brak mi oddechu, chwytam Jana za ramię i zaczynam drżeć. ... słyszę tupot stóp i gruchanie gołębi. Gruchanie, gruchanie, gru, grru, grrru... 278 - Idźmy inną drogą - szepczę - ja nie chcę tędy... - Ale Jan nie rozumie, co się ze mną dzieje. On myśli, że ja znów histeryzuję. — Skończ wreszcie z tymi głupotami, to najkrótsza droga na Rialto. Pójdziemy właśnie tędy i basta! — Ale Jan... ja nie mogę... gołąb... — Ten gołąb nie żyje, do jasnej cholery! A poza tym w Wenecji jest pełno gołębi. Jeśli nie jesteś w stanie tego znieść, to możemy od razu wracać do domu! A więc rusz się i przestań się ze sobą wiecznie cackać... Chwyta mnie i ciągnie za sobą obok martwego gołębia. : A we mnie coś pęka nieodwracalnie. Zostaliśmy zaangażowani do miejskiego teatru w Dortmundzie, co oznacza dla nas wielki zawodowy awans. Jan jest szczęśliwy, a ja też, bo teraz mamy prawdziwie piękne, jasne mieszkanie w starej willi, obok browaru. Zajmujemy całe piętro, można po nim wędrować z pokoju do pokoju. Jeszcze nigdy nie miałam tyle miejsca. Tylko od tego słodkawego zapachu, który dochodzi do nas z browaru, jest mi ciągle niedobrze. ... słodkawy zapach... wtedy ponad gettem wisiały ciemne chmury. — Całymi dniami i nocami palą trupy - powiedział mój tata, kiedy wrócił wieczorem do domu - stosy trupów w Płaszowie... — To zapach fermentującego chmielu - tłumaczy mi Jan. Ponieważ nie posiadamy żadnych mebli, dekoruję nasze mieszkanie, jakby to była scena. Urządzanie sprawia mi wielką radość. Kupuję tkaniny, upinam w malowniczy sposób i nabywam za pięćdziesiąt marek obrzydliwy komplet ciemnych mebli, który maluję na złoto-biało. Mieszkanie wygląda jak zaczarowany zamek, jak dekoracja do opery. Tylko dlaczego jest mi ciągle niedobrze? Pewnie od zapachu farb! Idę do lekarza. 279 - Pani jest w ciąży - stwierdza, a potem mówi jeszcze kilka słów, których nie rozumiem. Co powie na to moja mama? A Jan? - Zaufaj mi - mówi - poradzimy sobie! Jan bardzo się cieszy z tego dziecka. Być może pragnie, byśmy oboje zapomnieli o Budapeszcie. Czcimy moją ciążę przy świetle świec i butelce wina przy naszym świeżo pomalowanym złoto-białym stole kuchennym. Trochę się boję, bo moja mama ma przyjechać w przyszłym tygodniu z wizytą. Ona uważa, że jestem nierozsądną, niepraktyczną księżniczką. Czy w ogóle uwierzy, że potrafię być matką? Kiedy w końcu stoi na dworcu, najchętniej wcale bym jej o tym nie mówiła. Zaraz znów jest mi niedobrze. Mama patrzy na mnie przez chwilę swym wzrokiem pielęgniarki i od razu wie, co się ze mną dzieje. - Ty jesteś w ciąży, Roma! - woła i rzuca się Janowi na szyję. - Będę babcią! Mazeł tow, Roma, mazeł tow. Noś to dzieciątko zdrowo! Ulżyło mi i jestem zdumiona. Dopiero teraz pojęłam, że przez cały czas bałam się, iż znów coś zrobiłam źle. Nadal jednak mimo wszystko nie umiem się jeszcze cieszyć. Codziennie o szarym świcie jedziemy pociągiem do Kolonii, gdzie razem z Jurgenem Flimmem* inscenizujemy sztukę. Pracujemy cały dzień i wracamy do domu późną nocą. Wtedy dopiero zaczynam gotować. Nawet na myśl mi nie przychodzi, że powinnam się oszczędzać. Mój brzuch staje się powoli coraz większy. Pracuję właśnie nad wielkim musicalem - przygotowuję scenografię i kostiumy. To bardzo wyczerpujące, więc kiedy już nie mogę ustać, łażę często po pracowni na czworakach. Tylko z rzadka mam czas, by cieszyć się Wybitny aktor, reżyser i dyrektor teatru w Niemczech. Był to jego debiut. 280 moją ciążą. Ale mój gruby brzuch podoba mi się, choć wcale nie rozumiem, co się dzieje w moim wnętrzu. Jak to możliwe, że żyje we mnie inna istota? Ja przecież sama wydaję się sobie jeszcze embrionem! Czy ono będzie zdrowe? Czy ja umrę podczas porodu? Bywają dni, że nie jestem w stanie zapanować nad depresją. Czuję się taka zmęczona, tak bezgranicznie zmęczona... Jan tego nie rozumie. - Dlaczego tak siedzisz? - pyta. Nie umiem mu tego wytłumaczyć. Myślę, że to może z powodu ciąży. Nie chcę zaakceptować tego, że te stany stale powracają. Zawsze szukam przyczyn w aktualnej sytuacji. — Jak to mieszkanie znów wygląda! - gromi mnie Jan. W jego rodzinie kobiety zawsze utrzymywały mieszkanie w czystości. — Znów nie mamy nic do jedzenia! Czy nie mogłabyś wstać i pójść na zakupy? I co będzie z tym spotkaniem dziś wieczorem? Jan zawsze pragnie tysiąca rzeczy naraz. A ja po prostu siedzę. Jeśli to chłopiec, będzie miał na imię Jakub, jak młodszy brat mojej mamy, który zginął, gdy Niemcy wysadzili w powietrze fabrykę amunicji. A jeśli to będzie dziewczynka... Ale ja czuję, że to na pewno nie będzie dziewczynka, moja dziewczynka umarła. Dziecko ma przyjść na świat dwudziestego kwietnia, w dniu urodzin Hitlera. - Niech cię ręka boska broni przed tym, byś je urodziła tego dnia - grozi mi Jan, żartując. Jest jedenasty kwietnia. Nasza gospodyni wypowiada nam mieszkanie. Najwyraźniej znalazła kogoś, kto jej będzie płacił wyższy czynsz. Nadal nie wiemy jeszcze o tym, że mamy jakieś prawa, że przecież można się też bronić. Jesteśmy obcy, jesteśmy emigrantami - protest w ogóle nie przychodzi nam do głowy. Wręcz przeciwnie. Jan musi mnie nawet powstrzymywać, bym nie spakowała naszych walizek jeszcze tego samego wieczoru. 281 - Idziemy na policję! - mówi ponuro. ; - Ja nie chcę! - sprzeciwiam mu się, pełna strachu. - Przestań ciągle histeryzować! - poucza mnie Jan surowo. A gdzież indziej mielibyśmy iść? Następnego ranka zgłaszamy się na policji. Wbrew moim obawom ci ludzie są bardzo przyjaźni. Widzą mój brzuch, telefonują gdzieś i w końcu informują nas, że możemy zostać w tym mieszkaniu jeszcze przez dwa tygodnie. Ale my zostajemy tam zaledwie kilka dni. Tydzień przed rozwiązaniem Jan otrzymuje niespodziewanie pracę w teatrze miejskim w Kilonii. Szybko pakujemy nasz dobytek. Przez całą podróż trzymam mocno mój brzuch i czuję, jak dziecko się porusza. Oboje obawiamy się, że może przyjść na świat w pociągu, ale nic takiego się nie wydarza. W Kilonii przede wszystkim kupujemy wielki wózek dziecięcy. Mieszkania nie mamy. W końcu wprowadzamy się do ogrodowego domku pewnej bogatej rodziny, która należy do kręgu przyjaciół teatru. Jest to małe pomieszczenie z piętrowym łóżkiem, maluteńką łazienką i jednym palnikiem do gotowania. Tu spędzam ostatnie dni przed rozwiązaniem. Leżę w ogrodzie. Wszystko kwitnie i pachnie, jest ciepło, a ja marzę o tym, by taki stan trwał wieczność. Nagle mam ogromny apetyt. Jem niemal bez przerwy. W kuchni willi gotuję dla siebie góry makaronu. Po raz pierwszy w moim życiu nie boję się, nie mam mrocznych myśli i nie mam koszmarów. Jestem w zwierzęco-pry-mitywnym stanie; wstawać rano, czuć się dobrze, o niczym nie myśleć - tak powinno być zawsze! I w tym wiosennym ogrodzie w Kilonii udaje mi się osiągnąć ten stan na krótki czas. Kiedy zbliża się dzień rozwiązania, znów pojawia się mój strach. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że mogłabym mieć zdrowe dziecko. Nie zasłużyłam sobie na nie! Nie ja! Ja nie jestem do tego zdolna! 282 Nie ja! Ja nie jestem jedną z tych silnych, zdrowych, radosnych, młodych matek z silnymi, zdrowymi, różowymi niemowlakami... Ja wcale nie chcę mieć dziecka! Ja chcę umrzeć! Ja chcę mieć tylko siebie! Mija dwudziesty kwietnia, dzień urodzin Hitlera. Jan oddycha z ulgą. Ja jednak jestem coraz bardziej zdenerwowana. Mija dwudziesty pierwszy i dwudziesty drugi, i dwudziesty trzeci... Dwudziestego czwartego w willi odbywa się przyjęcie. Siedzę z moim wielkim, grubym brzuchem na kanapie. Wokół mnie kobiety gda czą, licytując się niemal w opowieściach o tym, jakie straszne wypadki zdarzają się podczas porodu. Mowa jest o braku tlenu, o zamieraniu bicia serca, o kleszczach, a ja staję się coraz cichsza. Pani domu zauważa, co się ze mną dzieje. Stawia przede mną butelkę koniaku. - Najpierw się napij - namawia mnie - to ci już teraz nie zaszkodzi! Piję. Butelka koniaku powoli się opróżnia. Wreszcie koło pierwszej idziemy spać. Zabieram butelkę do łóżka i wypijam ją do końca. Wkrótce potem czuję bolesne skurcze w brzuchu. - To niemożliwe - myślę. - To na pewno tylko wpływ koniaku albo tego przyjęcia. Odwracam się na bok, by dalej spać. Ale ból znów się pojawia. I znów. I znów. Nie mam odwagi obudzić Jana, który śpi nade mną. Przecież on musi iść następnego ranka do teatru. Wstaję, pakuję moją walizeczkę i zaplatam warkocze. Kobiety na przyjęciu mówiły, że tak się robi. A potem siedzę jak uczennica na brzegu łóżka i czekam. Jest trzecia rano, czwarta. Powoli zaczyna się robić jasno. Moje serce bije przerażająco głośno, a wokół panuje martwa cisza. Stoję w drzwiach z walizeczką w ręce. Jan przewraca się z boku na bok i mruczy coś przez sen. - Jan - szepczę trwożliwie - Jan, zdaje się, że musimy jechać do szpitala... Ale Jan nie jest mężczyzną, którego można by - bez względu na powód - budzić o czwartej nad ranem. ;: 283 - Postaraj się jeszcze chwilkę pospać - mruczy szorstko. Kładę się znów do łóżka, ale to nic nie daje. Bóle pojawiają się co chwila w regularnych odstępach. , ....,.,., -Jan! , . . - -:.;,-. To jest bardzo piękna prywatna klinika, a ja jestem jedyną rodzącą. Wszyscy się mną zajmują. Tylko stara położna, która ma za sobą długą noc, zapada ciągle w sen na siedząco. Przynoszą mi coś do jedzenia, ale nie jestem w stanie niczego tknąć. Mój posiłek zjada nieprzytomny i zmieszany Jan, choć wcale nie jest głodny. Położna bada dłońmi mój brzuch. - To będzie chłopak - stwierdza i znów zasypia. Jan, który siedzi obok mnie, też drzemie. Mijają godziny. I nagle, po wiekach bólu, czuję, że w moim brzuchu dzieje się coś niedobrego. Że ja i moje dziecko jesteśmy w niebezpieczeństwie. Że grozi nam śmierć... - Jan! Szybko! W ostatniej chwili mój syn zostaje uratowany, ja zostaję uratowana. Do dziś nie mam odwagi pomyśleć o tym, co by było, gdyby... Kiedy budzę się z narkozy, Jan trzyma dziecko na rękach. To chłopiec. Ma blond włosy. Patrzy na mnie swymi jasnoniebieskimi oczami. Na jego buzi pojawia się przelotny uśmieszek. Oboje z Janem płaczemy, bo jest taki śliczny i tak bardzo nam bliski. To cud! - Popatrz! Nasz syn jest blondynem! Tym razem Jan od razu mnie rozumie. Wypada z sali szpitalnej i wraca z wiadrem pełnym róż. - Wziąłem je wszystkie! - uśmiecha się do mnie. -Wykupiłem cały sklep! Razem liczymy kwiaty - jest ich siedemdziesiąt trzy. Głęboko wzruszona, jednocześnie obliczam szybko w myślach, ile mogły kosztować... Wieczorem Jan dzwoni do mojej mamy. 284 - Wyobraź sobie! To blondyn! Mazełtow! - To, że Jakub jest zdrowym jasnowłosym dzieckiem, stanowi dla mnie wielką ulgę. Nagle wszystko jest dobrze. Zagoiły się dawne rany. Jestem silna! Poradziłam sobie!!! Jestem szczęśliwa! Nienaruszalna! Bezpieczna od wszelkich zagrożeń! Bezpieczna wobec całego nieszczęścia tego świata. Żaden człowiek nie jest już w stanie zrobić mi nic złego. Unoszę się w powietrzu. Jestem w stanie nieznanego mi upojenia prawdziwym szczęściem. Lekarz jest duży, przystojny, ma blond włosy i szerokie bary. ' - Ach, nasza piękna Polka! - uśmiecha się, patrząc na kartkę z moim nazwiskiem. A potem podnosi dziecko do góry i przygląda mu się z zadowoleniem. — Wspaniały chłopak! Potakuję. Cieszę się. — Z jakiego miasta w Polsce pani pochodzi? — Z Krakowa. - Kraków - mówi mimochodem. - Znam dobrze to miasto. Byłem tam jako żołnierz. Podczas wojny, rozumie pani Nadal kołysze moje dziecko w ramionach. Rozumiem... zamykam oczy. ... Mężczyźni w oficerkach skierowali w naszym kierunku broń i obserwują nas. Jeden z nich pali papierosa. Jest wysoki jak drzewo, a spod jego czapki widać brzeg włosów. Są jasnoblond. Żołnierz ma oczy niebieskie jak niebo. Nie uśmiecha się. WEITER! LOS! Tłum popycha mnie do przodu, nie widzę już mężczyzny w oficerkach. KENNKARTE! Sprawdzają papiery. Tuż obok nas dwaj mężczyźni w oficerkach wyciągają z szeregu kobietę z niemowlęciem na rękach. Płacze i krzyczy, ale to tylko pogarsza sytuację. Blondyn wyrywa jej dziecko z rąk i rzuca na ziemię. Jego główka uderza z tępym dźwiękiem o bruk... 285 — Panie doktorze - szepczę słabo - gdyby mnie pan wtedy spotkał, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Proszę mi oddać dziecko, proszę... — Ależ, co pani jest? - patrzy na mnie, nic nie rozumiejąc. Jest zdumiony i obrażony. Nadal ma mojego synka w ramionach, nie sprawia wrażenia, jakby mi go chciał oddać. Przez głowę przelatuje mi myśl, że nie mogę tu zostać. Ja nie mam prawa mieć dziecka! Ja do niczego nie mam prawa! Muszę uciekać! Muszę się ratować! Szybko...! Nie mam prawa być w tym pięknym pokoju pełnym róż, z moim dzieciątkiem o blond włoskach! To wszystko pomyłka, która zaraz się wyjaśni! To wszystko nieprawda! To niemożliwe...! Pokój zaczyna wirować, lekarz, róże, łóżko. Kręci mi się w głowie. Jest mi niedobrze... — Proszę mi dać dziecko... , — Proszę mi dać dziecko... Przy moim łóżku stoi pielęgniarka. Próbuje odebrać mi synka. — Nie! Siostro, proszę, nie! Zostawcie go ze mną. Błagam, zostawcie go tu... — Ale nasz mały, słodki skarb musi iść teraz spać. A pani też. — Nie! Błagam! Ja nie mogę! — Niechże pani będzie rozsądna. Proszę mi dać dziecko! Patrzy na mnie zaniepokojona. Poprawia okulary. — Czy mam sprowadzić lekarza? -Nie! Nie! Jestem rozsądna. Ja zawsze jestem rozsądna! Daję jej moje dziecko. Pielęgniarka zabiera małe, niebieskie zawiniątko, które leżało obok mnie na łóżku, i wychodzi z pokoju. Dopiero teraz zaczynam płakać. 286 Płaczę i płaczę, i płaczę, i nie mogę przestać. Wypłakuję duszę z ciała, tak jakbym musiała wypluć z siebie krwawe strzępy wspomnień. Jeszcze nigdy w życiu tak nie płakałam. W ogóle nie jestem w stanie się uspokoić. W końcu robi mi się duszno i ciemno przed oczami, opadam na poduszki. Stoją wokół mego łóżka, młoda lekarka, dwie pielęgniarki. Powoli wracam do siebie. - Niewielkie zaburzenia krążenia - mówią. - To się zdarza. Lekarka bada mój puls. - Proszę przynieść zastrzyk, siostro, krople na ciśnienie i ter- mofor. Ona tak strasznie drży... Dają mi zastrzyk. Dają mi krople. Podają mi termofor. Jednak mój stan się nie poprawia. Starsza pielęgniarka patrzy na mnie mądrymi oczami. - Szybko, przynieście jej dziecko! - mówi do młodszej pielęgniarki. Kładą mi znów w ramiona śpiące, niebieskie zawiniątko. - Niech żyje Polska! - uśmiecha się starsza siostra. Pochodzi ze Śląska i to jest jedyne polskie zdanie, jakie zna. Czule głaszczę palcem maleńką główkę mego synka. Ostatnie, ukośne promienie kwietniowego słońca tańczą w pokoju i padają na jego miękkie blond włoski. Moje serce powoli się uspokaja. W moje ciało powraca ciepło. Moje zmęczenie miesza się z zapachem róż, kiedy zamykam oczy i próbuję odnaleźć w sobie zagubione uczucie harmonii. Jan siedzi na moim łóżku. Jest spięty i zdenerwowany. - Co się z tobą działo? Opowiadam mu o lekarzu, ale nie mówię nic na temat moich wspomnień. Nie mam dla nich słów. Jan od razu mnie rozumie. On oczywiście wie, co może znaczyć dla mnie nagłe spotkanie w tym szpitalu z dawnym esesmanem. Potrafi sobie wyobrazić moje uczucia. 287 Ale nie ma czasu. Reżyseruje Opowieści Hoffmanna z sześćdziesięcioma aktorami na scenie. Kładzie mi dłoń na ramieniu. - Ciesz się naszym synem, ciesz się Jakubem... Potakuję. Uśmiecham się. On ma rację. On ma oczywiście rację. Ale moje szczęście, to piękne poczucie wszechogarniającej harmonii, podobne do kryształowej kuli, nie powraca. Trzymam Jakuba w ramionach i cieszę się nim, ale utraciłam już to wewnętrzne przekonanie, że jestem chroniona i nienaruszalna. 12 Domek ogrodowy jest stanowczo zbyt ciasny dla dwojga dorosłych ludzi i małego dziecka. - Czy państwo już coś znaleźli? - pyta teraz nasza gospodyni co dzień. Tak więc jak Maria i Józef, udajemy się z synkiem w koszyku na poszukiwanie nowego mieszkania dla nas. Jan decyduje się od razu przy pierwszej okazji: Bierzemy to! Ale tu jest tylko niewiele miejsca i równie ciemno jak w piwnicznej dziurze. A ja chciałabym mieć dla mojego dziecka coś jasnego i pięknego. Przechodzimy obok słonecznej ulicy, która prowadzi wprost do morza. Zatrzymuję się. — Chciałabym tu mieszkać! - mówię zdecydowana. — Zwariowałaś! - odpowiada Jan. - Tu są tylko eleganckie wille. Ale ja dostrzegam przy końcu ulicy dom, którego ogród graniczy niemal z wodą. Jest otoczony rusztowaniem i widać, że nie jest skończony. - Jan, proszę, po prostu spytajmy... Jan się zgadza, przekonany, że to zupełnie bez sensu. W tym domu mieszkają państwo Jakub. To dobry znak! Rodzina właśnie rozbudowuje strych dla swego syna, który chce się tu wprowadzić za jakiś rok, a może dwa lata. Do tej pory mieszkanie będzie stało puste. Zgadzają się wynająć je nam. Mamy trzy pokoje z kuchnią, łazienką i widokiem na morze. Ale ściany są nieotynkowane i niepomalowane. A więc znów zaka- 289 suję rękawy, zawieszam tkaniny, kolorowe ptaszki z drewna, suche kwiaty, zabawki i misie. Urządzam tę przestrzeń w wariackim i malowniczym stylu. Mieszkamy tu przez pół roku, a ja bawię się we właścicielkę prawdziwego domu. Jest jak w bajce: mąż, dziecko i piękne mieszkanie. Zbliża się jesień, a my musimy jechać dalej, jeszcze raz do Austrii, do Grazu, do Wiednia, potem do Kolonii i Frankfurtu. Zimę spędzamy w domku letniskowym w Hiszpanii. Tam Jakub uczy się chodzić i mówi swoje pierwsze słowo: adios. Potem jedziemy na Sycylię. Ludzie nazywają tam Jakuba angelo, bo'ma takie jasne loczki. W Wiedniu obchodzimy uroczyście razem z moją mamą jego pierwsze urodziny. Kuba nie został ochrzczony. Jan nigdy na to nie nalegał. Jak żaden inny znany mi człowiek potrafi połączyć w sobie to, co żydowskie, i to, co katolickie. Czasem twierdzi nawet, że jest bardziej żydowski ode mnie! Z mamą nigdy nie rozmawiamy na temat religii. Odnoszę wrażenie, że od czasów wojny ma poczucie, iż została opuszczona przez Boga. A my po prostu obchodzimy z Jakubem wszystkie świętai - te żydowskie i te katolickie. Już od czterech lat wędrujemy tak z naszym dzieckiem i mieszkamy w hotelach. Jesteśmy ciągle przejazdem, wszędzie tylko jako goście. Znów zaczęłam pracować i zabieram Kubę ze sobą. W Kopenhadze przyjęliśmy wspaniałą propozycję. Jan ma tu reżyserować Katarzynę Izmaiłową - operę Szostakowicza. Ja też jestem bardzo szczęśliwa, ponieważ projekty kostiumów do tego spektaklu są dla mnie prawdziwym wyzwaniem artystycznym. Czasem jednak równoczesna praca i opieka nad dzieckiem są ponad moje siły. Jan siedzi gdzieś z aktorami i pije kawę, a ja podczas przerwy między próbami muszę zdobyć coś odpowiedniego do jedzenia dla Kuby. Często wpadam w prawdziwą rozpacz i marzę tylko o tym, by się móc rozdwoić. , 290 Mam strasznie dużo roboty, ale odnoszę też wielki sukces. Wydaje mi się, że wtedy, w Kopenhadze, zaprojektowałam najpiękniejsze kostiumy w życiu. Wyszły tak pięknie, że nawet mnie samej odjęło mowę. Każda suknia jest ręcznie haftowana. Przetwarzam na scenę całe malarstwo rosyjskie. Wielki orszak weselny złożony z sześćdziesięciu ludzi pojawia się w czerwonych strojach. Zbrodnicza panna młoda ma czerwony welon, który opływa ją jak strumień krwi. Po premierze wszyscy kłaniają się w stronę loży, w której siedzi królowa. Jestem przy tym tak przejęta, że wcale nie zauważam, iż inni dawno już odeszli, a ja stoję na scenie zupełnie sama! Poznaliśmy też wtedy Szostakowicza i trochę się z nim zaprzyjaźniliśmy. Tego starego kompozytora szykanowano przez całe jego życie w Związku Radzieckim, ponieważ był przeciwnikiem reżimu. Jego twórczość była tam przemilczana, aż w końcu stał się światową sławą. W pokoju hotelowym godzinami opowiada nam o swej młodości podczas rewolucji bolszewickiej. W parku Tivoli w Kopenhadze występuje Marlena Dietrich. Odkąd poznaliśmy ją w Warszawie, oboje z Janem jesteśmy jej gorącymi wielbicielami. Jej występ jest przygnębiający; Marlena jest wprawdzie piękna jak zawsze, brak jej jednak dawnego blasku i sprawia wrażenie osoby nieco niepewnej. Po występach idziemy z Janem za kulisy, by się z nią przywitać. Dziwi nas, że nie jesteśmy przez nikogo zatrzymywani. Wygląda na to, że nie ma tu nikogo. Pukamy do drzwi garderoby. - Proszę! - mruczy Marlena Dietrich zmęczonym głosem. Jan otwiera ostrożnie drzwi. Zdaje się, że ona nas nie widzi. Siedzi przy swojej toaletce, zwrócona do nas plecami, a w lustrze dostrzegamy jej przekrzywioną perukę i rozmazaną szminkę. Nie odwraca się. - Jestem taka zmęczona... - szepcze. Ciągle przeprowadzamy się z miasta do miasta. Za każdym razem staram się nas tak urządzić, jakbyśmy tu mieli zostać na za- 291 wsze, nawet jeśli to mają być tylko trzy miesiące. Oczywiście te ciągłe podróże kosztują masę pieniędzy, bo jak trupa cyrkowa taszczymy ze sobą cały nasz dobytek. Jakub jest kochanym, promiennym chłopcem. Teraz to on jest przede wszystkim źródłem mego szczęścia. Chciałabym, żeby mój synek miał wspaniałe dzieciństwo. Najlepsze! Nie chcę więcej wracać pamięcią do moich lat dziecięcych, lecz pragnę po prostu robić wszystko inaczej i lepiej.. Podczas swego pierwszego Bożego Narodzenia Kuba siedzi w ogromnej stercie zabawek. Nie ma dla mnie nic równie pięknego jak kupowanie zabawek; bo ja ich przecież nie miałam. A ponieważ i tak nigdy nam nie starcza pieniędzy, to wolę je wydawać na coś bezsensownego, ale za to pięknego! Nigdy nie myślimy z Janem, by oszczędzać na jakiś dom lub mieszkanie. Zresztą gdzie miałby ten dom stanąć - w Polsce czy w Niemczech? Nie myślimy o przyszłości. My jesteśmy tylko trójką ludzi przejazdem. Często przyglądam się Jakubowi i myślę, jak to dobrze, że on nie ma pojęcia, iż jest Żydem. Ma blond włosy, a my żyjemy w nowoczesnych Niemczech. Jest bezpieczny - a może jednak nie? Jan jest czułym, wesołym ojcem. Bardzo chętnie bawi się ze swym synem i zdarza się nawet, że zmienia mu pieluchy, o ile ma czas. Ale ma, niestety, niewiele czasu. Zawsze nosi przy sobie w portfelu zdjęcie Kuby i pokazuje je wszyskim z dumą. Jednak kiedy tylko pojawiają się jakieś problemy - wycofuje się. Wychowanie pozostawia mnie. Rozumiem go. Nie może postępować inaczej - ma pełne ręce roboty. W teatrze walczymy o nasze przetrwanie. Ciągle musimy się przebijać na tym obcym i dzikim Zachodzie. Oboje jesteśmy tu tylko gośćmi. Nie jest łatwo być biednym polskim emigrantem w bogatych Niemczech lat sześćdziesiątych. Ludzie traktują nas czasem jak istoty z Marsa. - Czy w Polsce piszecie cyrylicą? - pytają. 292 - Są u was niedźwiedzie polarne? Albo: - Jak na cudzoziemkę, mówi pani nawet całkiem nieźle po niemiecku! My, Polacy, jesteśmy w ich oczach biedni i dzicy. Żaden z tych ludzi chyba nie zdaje sobie sprawy, że nasza bieda jest konsekwencją panowania w naszym kraju dyktatury, podczas gdy w Niemczech Zachodnich kwitnie cud gospodarczy. Często czuję się wykluczona, samotna i obca, jak nieproszony gość. Wprawdzie to uczucie jest mi dobrze znane, ale mimo to ciągle sprawia ból. Janka te zniewagi nie dotykają tak bardzo. On je ignoruje. Mój ból jest dla niego tylko dodatkowym obciążeniem. Często moje zachowanie jest ponad jego siły - zbyt często choruję, nie mogę spać, mam depresje i stany lękowe. Najchętniej chciałabym, żeby dziecko spało zawsze ze mną w łóżku. Ciągle się obawiam, że ktoś mógłby mi je zabrać. W nocy wstaję wiele razy, by sprawdzić, czy nadal leży w swoim łóżeczku. Kiedy Kuba raz połknął gumę do żucia, wezwałam pogotowie ratunkowe. - Przestań się tak ciągle zamartwiać! - mówi Jan z rozpaczą. Pewnego dnia znów się zjawiamy w Kilonii i także tym razem mieszkamy wprost nad morzem. Jest mglista, zimna jesień. Jeśli nie muszę iść do teatru, zostaję często sama z dzieckiem. Przyglądam się światełkom latarni morskiej, słucham dalekich dźwięków syren okrętowych i godzinami spaceruję z Jakubem po plaży. A wtedy ogarnia mnie dziwne uczucie, że się całkowicie rozpłynęłam w nicości, oderwałam od wszelkich korzeni. Mam wrażenie, że życie jest tylko filmem -jestem kobietą, która, nie wiadomo gdzie, błądzi ze swym synem. Kim jesteś? Gdzie twoje miejsce? Gdzie twoja ojczyzna? Rodzina? Twój świat? - Nigdzie. To wszystko nie istnieje. Mogę się uwolnić od poczucia wewnętrznej pustki tylko wtedy, gdy zajmuję się domem, bawię z moim synem, gotuję coś dobrego. 293 W tym czasie rzeczywiście nauczyłam się gotować. Kiedy ma się dziecko, człowiek uczy się przygotowywać jedzenie z miłością. Jakub na szczęście lubi jeść. Je wszystko z prawdziwym wręcz entuzjazmem. Myślę o tym, jaką udręką dla mojej mamy musiała być moja niechęć do jedzenia i jej ciągłe obawy o moje zdrowie. Tego wszystkiego też jej nigdy nie powiedziałam. Zawsze wyobrażałam sobie, że pewnego dnia uda się nam porozmawiać ze sobą O wszystkim. Miałam wrażenie, że mamy na to całą wieczność. Staram się dla dobra Jakuba być radosna i odsuwać od siebie moje lęki i troski. Dopóki żyje moja mama, nawet mi się to udaje. W jakiś sposób jestem w stanie pozostawić u niej wszystko to, co w moim życiu ciężkie. Dzięki niej mogę być po prostu małą dziewczynką, która ma dziecko. Wewnętrznie czuję się ciągle tak, jakbym miała poranione stopy i mimo bólu musiała ciągle dokądś biec. U mojej mamy mogę odpocząć, mogę leżeć na kanapie, kiedy ona piecze dla mnie ciasto. Mogę porzucić u niej wszelkie kłopoty, nawet wtedy gdy o nich nie rozmawiamy, jak na przykład o moich problemach z Janem. Ona też nie opowiada mi o sobie. Łatwiej nam wymieniać przepisy kulinarne, niż mówić o naszych uczuciach. Raz tylko w istniejącym pomiędzy nami murze milczenia powstała drobna szczelina. Umarł jej przyjaciel. Przyjechała do mnie postarzała o lata. Opowiada o tym, jak bardzo była smutna, nie mogąc uczestniczyć w pogrzebie, ponieważ byli na nim jego żona I dzieci. Po tych wszystkich latach pierwszy raz rozmawiamy ze sobą tak szczerze. Potem mama znów przestaje mówić. Nie miałyśmy wspólnego języka. Nie umiałyśmy ze sobą rozmawiać. Między nami panowało wyłącznie pełne miłości, udręczone, rozczarowane milczenie. Dla Kuby jest wspaniałą babcią. Oboje bawią się w najdziksze zabawy. Łażą razem pod stołem. Mama niespodziewanie wysypuje parę kilogramów cukru na balkon, żeby Jakub mógł się pobawić w "pia- 294 sku". W koszuli nocnej i w szlafroku pędzi taksówką na dworzec, żeby przywieźć nam do pociągu ukochany kocyk Kuby, który u niej zapomnieliśmy. Mój syn kocha ją ponad wszystko. Mama śmieje się z nim tak beztrosko, jak nigdy nie potrafiła śmiać się ze mną. Zostawiam u niej czasem Kubę, kiedy muszę się zająć moimi projektami. Ciągle czuję się rozdarta pomiędzy pracą i koniecznością zarabiania pieniędzy a pokusą, by po prostu przyglądać się godzinami mojemu dziecku. Za każdym razem, kiedy muszę zostawić Jakuba, ból rozstania z nim jest straszny. Biegam wtedy nieustannie do budki telefonicznej, by o niego zapytać - zawsze jest w dobrym nastroju. Bogu dzięki! Mimo wszystko, lata naszej wędrówki są dla nas z zawodowego punktu widzenia ważnymi latami. Właśnie wtedy zaprzyjaźniliśmy się z wieloma osobami, które są dziś znane, i powoli zdobywamy pozycję w środowisku teatralnym. Ja jednak nie jestem zdolna do wykorzystywania moich osobistych sukcesów, nawet takich jak ten w Kopenhadze. Tak jak dawniej nie umiałam w Polsce wykorzystać moich zdolności literackich. Po męczącej pracy jestem zawsze tak wyczerpana i wypompowana, że muszę się wycofać z życia. Mam poczucie, że potrzeba mi samotności, abym mogła poskładać z powrotem w całość połamane kawałki mojej duszy. Muszę znów odzyskać energię, którą zużyłam, by nikt nie dostrzegł mojej depresji i moich lęków. A odzyskać tę energię mogę jedynie w samotności. Kiedy znów przychodzę do siebie, jest już za późno, by wykorzystać osiągnięty sukces. A równocześnie, jak mi to powtarzają, należę, być może, do najbardziej utalentowanych kostiumologów, którzy w tym czasie pracują w teatrze - mówi się, że w moich pracach widać szczególną, wschodnioeuropejską wyobraźnię i nadzwyczajną intensywność. Ale ja po prostu nie potrafię robić kariery. Przeszkadzają mi w tym moje dawne rany. Brak mi niezbędnej agresji, jaką posiada na przykład Romek. On się bronił, zachowywał głośno, krzyczał, a ja po prostu zamykałam wszystko w moim wnętrzu, 295 zawsze musiałam być mała, spokojna i niezauważalna. Jak taki człowiek ma później być głośny i zauważalny, ma się przebijać w swoim środowisku? Nigdy się tego nie nauczyłam. W tym czasie oboje z Janem dostajemy wspaniałą pracę w Instytucie Wiedzy o Teatrze w Monachium. Jan prowadzi seminaria na temat realizacji projektu i uczy studentów, w jaki sposób należy pracować nad sztuką od początku aż do jej premiery, a ja robię z nimi kostiumy i scenografie. Te zajęcia są dla nas wielką przyjemnością i bardzo nam się podoba w tym mieście. Monachium nie jest tak zimne jak Kilonia, położone niezbyt daleko od Wiednia, a poza tym mieszka tu całe mnóstwo interesujących ludzi... Jakub ma już pięć lat, a ja zaczynam się poważnie martwić tym, jak ma się dalej toczyć nasze życie. Przecież on wkrótce musi iść do szkoły, powinien mieć przyjaciół, stabilny dom i prawo, by żyć jak zwyczajne dziecko. Do tej pory bawił się zawsze wyłącznie z aktorami, znajdował dla siebie jakieś zajęcia za kulisami, żył ciągle w nowych mieszkaniach i miastach, siedział w pociągu i wiódł życie Cygana. Tak dalej nie może być. - Nie chciałbyś się zgłosić do szkoły Falckenberga ? - pytam Jana. W tej monachijskiej szkole aktorskiej zwolni się mianowicie niebawem etat wykładowcy, a ja widzę, jaką radość sprawia Jankowi praca z młodymi ludźmi. Mielibyśmy wtedy regularne dochody, być może też ładne mieszkanie i normalne życie! Jestem zmęczona po ponad dwudziestu przeprowadzkach. Chcę wreszcie zacząć wieść osiadły tryb życia! Minęło ponad pół roku, zanim udało mi się przekonać Janka, by zgłosił swoją kandydaturę do szkoły Falckenberga. Tak bardzo chciał otrzymać to miejsce, że wolał się o nie nie starać. Kiedy był dzieckiem, nigdy nie dostawał tego, czego najbardziej pragnął - dlatego też w życiu dorosłym od razu się poddaje i rezygnuje. A poza tym sam nie jest pewien, czy chce się przemienić w osobę na posadzie. 296 — Ja muszę mieć poczucie wolności! - twierdzi zgnębiony. - Ja chcę reżyserować...! — A Kuba? - poddaje mu pod rozwagę. - Przecież wiesz, że dziecko potrzebuje stabilności. I nigdy nie mamy pieniędzy... Jan potakuje. To prawda. Nasza sytuacja finansowa jest zawsze na granicy katastrofy. Nigdy nie wiemy, na jak długo nam jeszcze starczy pieniędzy. - No dobrze - wzdycha - spróbuję. Ale żebyś sobie nie robiła żadnych nadziei! Jestem właśnie z Jakubem u mojej mamy w Wiedniu, kiedy dzwoni telefon. — Od razu mnie przyjęli! - w głosie Jana brzmi ekscytacja i ogromne szczęście. - Teraz wreszcie możesz być spokojna... Znalazłem nawet dla nas prześliczny domek, otoczony zielenią. To dokładnie to, czego nam trzeba. Będziesz zadowolona... — Jesteś pewny? - pytam podejrzliwie. — Ależ tak. Dom ma ogródek, piękny taras i jest w nim mnóstwo miejsca... To bardzo miła i przyjazna miejscowość! Jest tu szkoła i są sklepy! I niedaleko do Monachium... A poza tym ten dom nie jest drogi... To najważniejsze! Myślę, że nie powinnam być wiecznie taka sceptyczna. Powinnam mieć więcej zaufania - do Jana i do życia. Domek wśród zieleni okazuje się połową bliźniaka z kwadratowymi, zabejcowanymi na ciemno ramami okien, plastikowymi roletami, przyciętym jak od linijki żywopłotem i niewielką powierzchnią trawnika. Jest położony przy wybetonowanej ulicy, obok ośmiu innych domów. Żołądek mi się kurczy. - Czyż to nie ideał? - pyta rozentuzjazmowany Janek. Otwiera drzwi wejściowe, które są dokładnie takie same jak wszystkie inne drzwi wejściowe. Jan przytwierdził już naszą wizytówkę pod dzwonkiem. Już się tu wprowadził. 297 - Popatrz tylko, na górze są trzy sypialnie, każde z nas będzie mogło mieć własny pokój, a ty będziesz miała wreszcie dość miejsca do malowania. A tu mamy salon, w którym jest nawet wykładzina dywanowa. A w piwnicy jest jeszcze pokój do majsterkowania. Wyglądam przez okno. Każde okno wychodzi na dom sąsiadów. - Chodź, pokażę ci tę miejscowość... Nie ma tu żadnego rynku ani żadnego centrum. Nic tu nie ma. Tylko supermarket, przedszkole, szkoła i przystanek autobusowy. Wszystko jest kwadratowe. — Czy to naprawdę blisko Monachium? — Oczywiście! Tylko jakieś trzydzieści, no, może czterdzieści minut drogi! Jest autobus! — Nie myślisz, Janku, że powinniśmy sobie poszukać jakiegoś mieszkania w starym budownictwie w mieście, może na Schwabin- gen, w dzielnicy artystów? Wiesz, wtedy nie musiałbyś jeździć każdego dnia tak daleko do pracy... — Ależ mnie to wcale nie przeszkadza, przecież ja mogę czytać w autobusie. Nie, nie. Sama zobaczysz, będziemy tu bardzo szczęśliwi. A ja dobrze wiem, że w tym miejscu, które zdaje mi się końcem świata, nigdy nie będziemy szczęśliwi. To miejsce nazywa się Ottobrunn. 13 - Arbeit machtfrei! Zadrżałam, ale to tylko sąsiadka, która wygląda zza żywopłotu i chce się ze mną przywitać. Macha do mnie wesoło ręką. Właśnie sadzę w doniczkach bratki, które kupiłam w supermarkecie. Wszyscy sadzą teraz bratki. - Dzień dobry - odpowiadam słabo. Przecież sąsiadka nie może wiedzieć, co te słowa dla mnie znaczą. Jest krępa, krzepka i bardzo bawarska. Na pewno nie miała nic złego na myśli. - Może zechciałaby pani wpaść do mnie na filiżankę kawy? Pijemy razem kawę w jej jasnobrązowej kuchni z kafelkami w kwiatki. Częstuje mnie bułeczkami. - Właśnie je kupiłam, są świeżutkie! Odmawiam, dziękując. - Ależ pani wcale nie musi dbać o linię! - śmieje się i sięga po jedną z bułeczek. - Taka chudziutka, młodziutka istotka! Początkowo wszyscy byli tu pewni, że pani jest hiszpańską opiekunką do dziecka u tego miłego pana Biczyckiego. Ale ja się w końcu dowiedziałam, że pani jest jego żoną! - śmieje się hałaśliwie z udanego dowcipu. Jeszcze nigdy nie spotkałam osoby podobnej do niej! - Chyba powinnam się powoli pożegnać... muszę ugotować obiad i jeszcze trochę posprzątać - mruczę. - A poza tym, bardzo proszę, niech pani nigdy więcej nie mówi tego zdania... 299 — Jakiego zdania? - pyta zaskoczona. — Tego „Arbeit macht frei". Taki napis wisiał nad bramą wej- ściową do Auschwitz... Auschwitz? Ona nigdy w życiu nie słyszała o Auschwitz. Kiedy jest tylko taka możliwość, wyrywam się z Jakubem do Monachium. Jazda autobusem trwa całą wieczność. Chodzę z dzieckiem po mieście, idę na kawę i do muzeum. Ale Kuba nie lubi wystaw, a więc spacerujemy godzinami po parku... byleby uciec choć na chwilę z Ottobrunn! Dom jest nadal prawie pusty i dość nieprzytulny. A ja po prostu nie jestem w stanie go urządzić - ja, która zawsze tak chętnie wszystko urządzałam. Nie przychodzi mi żaden pomysł do głowy, choć ciągle staram się coś wymyślić. Wszystko tu jest takie sztywne, normalne i banalne. Czuję się w Ottobrunn zamknięta i uwięziona jak mysz w klatce; pranie, gotowanie, sprzątanie, koszenie trawy, coraz tego więcej, a ja wszystko robię źle. - Przesadzasz! - mówi Jan. Jest szczęśliwy w swej nowej pracy, bo wreszcie odkrył, że najbardziej lubi uczyć młodych ludzi i być słuchanym. Przez całe swe życie cierpiał, ponieważ był nie dość kochany i nie dość szanowany. Być może właśnie z tego powodu zaczął pracować w teatrze? A ja jestem zawsze zbyt zajęta sobą, by mu poświęcić tyle uwagi, ile on jej potrzebuje. Teraz w szkole znalazł się w centrum zainteresowania. Jego uczniowie go kochają. Ciągle przyjeżdżają do nas do domu, mogą dzwonić dzień i noc - on ma zawsze dla nich czas. Mnie to męczy. Nie potrafię znieść wokół siebie tylu ludzi naraz. Ale jest tak, jakbym nie istniała - on zdaje się rozumieć wszystkich, tylko nie mnie. W weekendy pracuje w ogródku albo siedzi na tarasie ze swoimi studentami. Staje się coraz bardziej zasiedziały - myślę - coraz bardziej rozsądny, coraz normalniejszy - gdzie się podział ten czarowny, zagubiony chłopiec, którego tak bardzo w nim kochałam? 300 - Czyż nie jest wspaniale? - mówi Jan, ziewając. -Własny dom, własny ogródek... chodź, Roma, skosimy razem trawę. A ja nie chcę kosić trawy. Ja chcę tylko spokojnie siedzieć sobie w ogrodzie na słońcu i nie musieć z nikim rozmawiać. Kiedy jednak tuż obok nas sąsiadka pokasłuje i brzęka gorliwie filiżankami do kawy, nie jestem w stanie radować się promieniami słonecznymi. Jakub chodzi teraz do szkoły. Kupiłam mu marynarskie ubranko - takie, jakie mieliśmy kiedyś z Rysiem. To jedno z niewielu wspomnień z dzieciństwa, do których chętnie powracam. Jakub uważa, że to ubranko jest głupie. Na początku często przychodził z płaczem do domu. - Musimy się pakować - łka - dzieci powiedziały, że jesteśmy obcokrajowcami i nas zaaresztują! Każde jego słowo sprawia mi ból, podobny do ciosu noża. Jak mam pocieszyć mego synka? Zapewniam go, że to wszystko nieprawda, a on jest najlepszym, najpiękniejszym i najinteligentniejszym mężczyzną na całym świecie. Powinien ode mnie usłyszeć wszystko to, czego mnie nigdy nie mówiono, gdy byłam dzieckiem. Jestem pewna, że jego lęki rozpłyną się w powietrzu, jeśli będę mu powtarzać podobne zdania wystarczająco często. Ale to, niestety, nieprawda. Jakub czuje rozbieżność pomiędzy moimi słowami a tym, co mówią inni. I powoli to właśnie innym zaczyna wierzyć coraz bardziej. W tym czasie wprawdzie znajduje sobie przyjaciół, ale nadal nie jest mu łatwo. My po prostu nie pasujemy do Ottobrunn jako artyści i obcokrajowcy, zwłaszcza że ciągle przychodzą do nas z wizytą dość oryginalni ludzie. Sąsiedzi uważają, że to dziwne. Dzieci, które odwiedzają Jakuba, mogą robić w naszym domu wszystko to, czego im zazwyczaj robić nie wolno - to również ma mi się za złe. U nas stoi zawsze na stole wielki talerz pełen słodyczy i można skakać i szaleć po meblach. Kuba na pewno nie jest nieszczęśliwy, ale dość boleśnie odczuwa swoją odmienność. 301 - Tak jak ja dawniej - myślę i przypominam sobie moją katolicką szkołę. Za to Jakub jest wysportowany i chodzi na lekcje religii. Zawiera przyjaźń ze śliczną katechetką, która nosi obcisłe dżinsy i gra na gitarze. Nikt nie podejrzewa, że on jest Żydem... Czasem jednak ma problemy z moją nadopiekuńczością. Jestem ostatnią matką, która nadal odbiera dziecko ze szkoły. - Mamo, proszę! Ja chcę sam wracać do domu, tak jak inne dzieci! - prosi mnie cicho. Muszę się na to z ciężkim sercem zgodzić. Jakub nieświadomie przejmuje moje niewypowiedziane lęki. Zawsze dokładnie wie, co czuję, nawet wtedy gdy go zapewniam, że wszystko jest w porządku. Ciągle się zachowujemy tak, jakbyśmy nie mieli żadnych trosk materialnych, Kuba jednak dość szybko się orientuje, że to nieprawda. A mimo to spełniamy każde jego życzenie, nawet, gdy nie bardzo wiemy, skąd wziąć na to wszystko pieniądze. Im jest starszy, tym lepiej rozumie, że życie artystów oznacza nieustanną, bolesną niepewność. - Nie chcę być artystą, mamo - tłumaczy mi poważnie. Jakub nie zamierza pozwalać na to, by - tak jak się to dzieje w moim wypadku - jego życiem sterował strach. Pewnie właśnie z tego powodu pociągają go niebezpieczne dziedziny sportu. A mimo to martwi się o mnie równie często jak ja o niego, co przypomina sytuację z przeszłości, gdy to ja się ciągle niepokoiłam o moją mamę. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że moja nadopiekuńczość stanowi dla niego obciążenie. Tylko jak się wychowuje zdrowe dziecko, jeśli jest się kimś takim jak ja? Dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z tego, że psychiczne rany ofiar Holocaustu ranią również ich dzieci. W tamtym czasie po prostu nie chciałam uświadomić sobie mojej przeszłości i niewiele opowiadałam o niej Jakubowi. Całą moją energię zużywałam na wyparcie tego, co było. Starałam się za pomocą miłości i siły woli zatrzeć wspomnienia. Ale to mi się nie udało. 302 Wyłożona niebieskimi kafelkami podziemna stacja metra jest zupełnie pusta. Ten mężczyzna ma rude włosy i niebieskie spodnie na szelkach. Nawet jego ramiona, które wyciąga po Jakuba, są owłosione... Goni mnie przez całą stację, przez niekończące się, jaskrawo oświetlone przejścia. Przyciskam do siebie moje dziecko, biegnę, pędzę przed siebie. Jego dyszący oddech jest tuż za mną, czuję jego wilgoć i jego ciepło na moim karku. Biegnę, bo wiem, że chodzi tu o moje życie i o ży- cie Kuby. Biegnę wzdłuż peronów i przez tunele. Nadjeżdża pociąg. Koła toczą się powoli: muszę uratować moje dziecko, muszę uratować moje dziecko, muszę uratować moje dziecko. Mężczyzna mnie dopadł - Budzę się zlana potem. Nie jestem w stanie znów zasnąć. Idę do kuchni, piję herbatę, patrzę przez okno na ogród sąsiadów. ... To był tylko sen. Punktualnie o siódmej w domu obok zaczyna szemrać odkurzacz. Budzę Jakuba i robię mu śniadanie. Wkrótce potem schodzi, hałasując, po schodach również Jan. -A tak poza tym - mówi pomiędzy dwoma łykami kawy - wiesz o tym, że złamał się klucz do pokoju w piwnicy. Zamówiłem ślusarza, powinien przyjść dziś po południu. Znów zdumiona nowymi, praktycznymi zdolnościami Jana, które rozwinął, odkąd poczuł się właścicielem domu, obiecuję, że się zajmę ślusarzem. Po południu Jakub śpi, a ja zapominam o całej sprawie. Nagle rozlega się dzwonek u drzwi. To pewnie sąsiadka - myślę, wzdychając, i otwieram. Przede mną stoi mężczyzna z rudymi włosami. Ma na sobie niebieskie ogrodniczki i nawet jego ramiona są owłosione... 303 Moje serce zaczyna dygotać. Ogarnia mnie panika. Próbuję zamknąć z powrotem drzwi, ale on je mocno trzyma. - Jestem ślusarzem - mówi najczystszą bawarszczyzną. - Podobno u pani złamał się klucz? Potakuję w milczeniu. Wpuszczam go do środka - do mojego domu, w którym śpi moje dziecko! - W piwnicy... - mówię z wysiłkiem. A potem uciekam do pokoju Kuby i zamykam za sobą drzwi. Jakub śpi głęboko i mocno. Nic się nie wydarza, zupełnie nic. Nasłuchuję. Z dołu dochodzą mnie klekoczące dźwięki, borowanie, uderzenia młotkiem, a w końcu rozlega się wołanie: "Pani Biczycka? Pani Biczycka!" Nie odpowiadam. Przyciskam się mocniej do drzwi. Mam głęboką nadzieję, że nie będzie wchodził po schodach. Po jakimś czasie słyszę oddalające się kroki, a potem dźwięk zamykanych drzwi. Oddycham z ulgą. Ostrożnie skradam się po schodach na dół. Na stopniach leży rachunek. Coraz bardziej uświadamiam sobie własną samotność. ' Ja już tylko odgrywam najróżniejsze role. Rolę uroczej żony, rolę dobrej matki, rolę pani domu z Ottobrunn... na przyjęciach, na które jesteśmy teraz coraz częściej zapraszani, gram oczywiście rolę odnoszącej sukcesy artystki. Zawsze mam na sobie oryginalną, niezwykłą sukienkę - nawet jeśli pochodzi ona z pchlego targu, czego zresztą i tak nikt nie zauważa. Przez kilka chwil czuję się szczęśliwa, ponieważ znalazłam się pośród tych wszystkich pięknych i znanych ludzi, którzy zdają się nie mieć wcale żadnych zmartwień i tak bardzo się różnią od moich sąsiadów z Ottobrunn. Na krótkie chwile pozwalam się porwać ogólnej wesołości. Mimo wszystko jednak trudno mi znieść taki wieczór. Bardzo mnie to męczy. I znów moją jedyną myślą jest: zniknąć, ukryć się, po prostu uciec! 304 Obrazy, które maluję, są blade i pozbawione wewnętrznej siły. Właściwie zawsze, kiedy tylko biorę do ręki pędzel, zaczynam mieć wyrzuty sumienia. Mam tyle obowiązków, że malowanie wydaje mi się wyłącznie marnowaniem czasu. Wykonuję teraz moje pierwsze projekty dla telewizji i dla filmu. Od czasu do czasu zostajemy zaangażowani z Jankiem do pracy nad jakąś sztuką w innym mieście. Wtedy pakujemy walizki i wyjeżdżamy. Pracując, również gram określoną rolę - to rola energicznej, pewnej siebie scenografki, która ma zawsze głowę pełną pomysłów i wie, co zamierza osiągnąć. Ta ciągła gra jest jak bieg przez las, kiedy się nie ma sił. Kiedy wyjeżdżam, domem i Kubą opiekuje się mama. Lubi przyjeżdżać do nas, do Ottobrunn. Gotuje, piecze, bawi się z Kubą, odrabia z nim lekcje. Ona chyba nie widzi tego, że ja powoli się duszę? A może zaczęłam grać moje role tak perfekcyjnie, że nawet moja mama w nie wierzy? Być może ona, jak dawniej, wcale nie chce sobie tego uświadomić. Normalne życie jest dla nas tak pociągające. A poza tym przecież właściwie wszystko jest w porządku; Jakubowi wiedzie się dobrze, Jan jest zadowolony, mamy przyjaciół, piękny dom... Podczas weekendów Janek chętnie organizuje przyjęcia. W lecie goście siedzą w naszym ogródku, rozmawiamy, śmiejemy się, pijemy dużo wódki. Stajemy się coraz bardziej znani w Monachium, ludzie z artystycznych kręgów polecają nas sobie nawzajem. Ale to wszystko jest jedynie grą. Świadomość tego wzmacnia tylko moją depresję, moją bezsenność i moje wyrzuty sumienia. To wszystko moja wina - myślę zrozpaczona. Wystarczy, że się bardziej uodpornię, a wtedy wszystko będzie dobrze. Ale im więcej się staram, tym gorzej się czuję. - Idź wreszcie do lekarza - radzi mi Jan, a moja mama go popiera. Lekarz jest miłym mężczyzną, którego Jan poznał w teatrze i który jest mu od tamtej pory szczególnie przychylny. 305 - No więc, niech mi pani wszystko opowie - zachęca mnie. Łykam ślinę, szukam słów. - Nie radzę sobie ze sobą - wyduszam w końcu z siebie. - Nie mogę jeść, nie mogę spać... czasem mam wrażenie, że mnie tu właściwie wcale nie ma... nie radzę sobie z moim życiem... Lekarz bada mnie przez krótką chwilę. Ma dla mnie tylko niewiele czasu, a ja - trzydziestoczteroletnia kobieta - nie sprawiam wrażenia osoby bardzo chorej. Przygląda mi się trochę bezradnie. — Co się ze mną dzieje? - pytam zaniepokojona. — Właściwie zupełnie nic - odpowiada z pewnością w głosie. - Ma pani nerwicę żołądka, ale na to cierpi wiele osób. Wszystkie te objawy razem wzięte zdiagnozowałbym jako zaburzenia neurowe- getatywne... Jest na to bardzo dobry środek. Całkowicie łagodny, moja żona też to zażywa. Po prostu wieczorem weźmie pani jedną tabletkę i będzie dobrze spać. Najwyraźniej zadowolony, że może się mnie pozbyć, daje mi receptę, a ja idę do apteki. Lekarstwo nazywa się mandrax. Zażywam je teraz dość często i zawsze mam po nim dobry humor - jestem lekka i nie mam żadnych zmartwień. Świat wokół staje się wtedy taki miękki i pozbawiony kantów. Jan dość szybko orientuje się, że zażywam lekarstwa, ale uważa, że to zupełnie nieszkodliwe, i traktuje jako mój kaprys. — Ach, znowu połknęłaś swoją pigułkę? Wspaniale! Będziesz teraz miała dobry humor! - cieszy się i żartuje, kiedy schodzę, chwiejąc się, po schodach. — No! Dobrze ci tak po tych twoich tabletkach. Nikt się nie zastanawia, co się ze mną dzieje. To jest tak nieistotne, jakbym sobie zakręciła loczki. A ja jestem zadowolona, bo dzięki lekarstwom znów mi łatwiej panować nad własnym życiem. , Państwa żywopłot nie został przycięty jak należy... Proszę w ciągu24 godzin zlikwidować górę śniegu sprzed garażu... 306 Kiedy przychodzi do nas człowiek z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, nasz pies Kupido leży świeżo wykąpany i wysuszony na kanapie. - Ludzie skarżyli się, że ten pies jest zaniedbywany - twierdzi, kręcąc głową. - Czy to możliwe, że państwa sąsiedzi mają coś przeciwko wam? Rzeczywiście, sąsiedzi mają coś przeciwko nam. Znaleźliśmy się w nieodpowiedniej okolicy i w nieodpowiednim domu. My jesteśmy tylko podjemcami, obcokrajowcami, a w dodatku artystami. Staram się wykonywać wszystko jeszcze lepiej i jeszcze staranniej. Bez skutku. Te listy zastraszają mnie, czuję się osaczona i zagrożona. Pokazuję je mojej miłej, bawarskiej sąsiadce. Nie rozumie, jak coś takiego może mnie ranić. - No to niech pani po prostu posprząta - mówi, bierze łopatę i pomaga mi odgarnąć śnieg. Jan również nie rozumie, dlaczego szykany sąsiadów tak mnie męczą. Bo on jest tu akceptowany - myślę przygnębiona. - Bo on jest blondynem! - Zbyt wiele rozmyślasz na ten temat - mówi, wzdychając. - Przestań traktować wszystko tak śmiertelnie poważnie! Idę do łazienki i łykam jedną z moich pastylek. : Powoli zauważam, że nie jestem jedyną kobietą w Ottobrunn, która czuje się samotna. Te panie mają niemal wszystko, o czym można marzyć - domki jednorodzinne, dzieci w szkole, samochody w garażu, mężów w pracy, nowe meble w salonie, magle domo we w piwnicy i zamrażarki wypchane od góry do dołu. Ale jedna z moich sąsiadek pożera na przykład góry ciastek i czekolady, coraz bardziej tyje i każdego wieczoru upija się ze swoim mężem przed telewizorem... ';''. .-'?.;.'. ;..;.:, 307 Właśnie pokazują amerykański serial na temat Holocaustu. Dowiaduję się o tym przypadkiem od kobiety, która mieszka naprzeciwko i zazwyczaj odnosi się do mnie z wielką rezerwą. W jakiś sposób musiała się dowiedzieć, że jestem Żydówką. Jeszcze tego samego wieczoru puka do moich drzwi. - Czy pani też tam wtedy była? - pyta z niedowierzaniem. - Czy tak rzeczywiście było? Czy to możliwe? Na jej twarzy wciąż widoczne jest przerażenie. Najwyraźniej do tej pory nic na ten temat nie wiedziała. Potakuję w milczeniu. Nigdy więcej o tym nie rozmawiamy, ale od tego czasu zupełnie zmieniła swój stosunek do mnie. Teraz traktuje mnie, jakbym, jako osoba upośledzona, potrzebowała ciągłej pomocy. A mimo to każda z nas dalej żyje własnym życiem. Raz zobaczyłam przypadkiem w supermarkecie, jak pewna moja sąsiadka chowa niezauważalnie do kieszeni płaszcza butelkę perfum. Później rozmawiamy chwilkę, a ona zwierza mi się, że kradzieże są jej sekretnym hobby. Właściwie jest w tym mistrzynią. - Raz nawet udało mi się ukraść z kawiarni parasol przeciwsłoneczny-opowiada z dumą, a jej oczy lśnią jak oczy myśliwego, któremu zdarzyło się upolować wspaniałego jelenia. — Dlaczego pani to robi? - pytam. ;" Przecież wcale nie musi - jej mąż zarabia dość pieniędzy. — Sama nie wiem... tu się tak mało dzieje - odpowiada. Inne też to robią. To są prawdziwe zawody, kto zwinie bardziej oryginalny przedmiot. Tylko jedna z moich sąsiadek nie kradnie. Każdego popołudnia jeździ do miasta, zaczepia mężczyzn i idzie z nimi do hotelu. - To o wiele lepsze niż kradzież! - twierdzi. Wieczorem, kiedy jej mąż wraca do domu, stoi przy kuchence i przygotowuje kolację. Zaraziłam się złodziejstwem. Pewnego dnia przychodzę do domu z szarą głową z gąbki, którą ukradłam w drogerii. 308 Patrzę na tę idiotyczną, zupełnie mi niepotrzebną rzecz i znów czuję moje ołowiane zmęczenie - tę mgłę, z której nie jestem w stanie się wydostać. Kiedy wyjeżdżam z Janem, życie od razu staje się jaśniejsze. Ledwie opuszczę Ottobrunn, od razu mam poczucie, że mogę głęboko odetchnąć. Chodzimy na premiery teatralne, na koncerty, na przyjęcia... Często jesteśmy zapraszani przez bogatych ludzi, którzy interesują się sztuką. W ich pięknych domach, pełnych przyjaznej służby, mogę zapomnieć o moim własnym życiu i bez zawiści pożyć przez chwilę ich życiem. W Rzymie odwiedzamy mojego kuzyna Romka w jtgopalazzo. Po morderstwie jego żony kontakt z nim stawał się coraz trudniejszy. Tylko raz nas odwiedził. Ale i teraz niewiele mamy sobie do powiedzenia. Jest otoczony tyloma hałaśliwymi ludźmi - ludźmi, którzy są dla mnie zdecydowanie męczący. Od czasu do czasu jadę z Kubą do Monte Carlo. Moja przyjaciółka Mira ma męża - amerykańskiego Żyda, który posiada tam willę jak z marzeń. Pewnego dnia dzwoni do mnie. - Przyjeżdżaj szybko. Księżniczka Karolina wychodzi za mąż, a my dostaliśmy zaproszenie. Ślub odbędzie się niemal pod naszymi drzwiami. Karolina ma stokrotki we włosach, jej mąż nosi zbyt wiele biżuterii. Ona uśmiecha się nieco zagubiona. Ci dwoje nie będą szczęśliwi. Wszyscy tak mówią. Monte Carlo tonie w słońcu. Morze mruga do mnie, w powietrzu unosi się zapach mimoz. Opalamy się na szerokich leżakach na najelegantszej plaży. Wynajmuje się do tego wielki namiot w biało-niebieskie paski, w którego cieniu popija się zimne napoje. Tuż koło nas księżniczka Stefania wygłupia się z trzema młodymi mężczyznami. 309 Do wody wchodzi się w pełnym rynsztunku: biżuteria, makijaż, artystycznie upięte włosy. W południe je się lunch w Hotel de Paris. Starsze damy, które siedzą tu ze swymi młodymi kochankami, mają tak napięte od liftingów twarze, że niemal nie są w stanie jeść. Noszą drogie, kolorowe stroje i brylanty, które lśnią w słońcu. W jakiś sposób przypominają mi dziwki z Beer Szewy. W willi są służący, którzy wyczytują w naszych oczach każde życzenie. Poruszam się tu jak w domku dla lalek, którego tak bardzo pragnęłam jako mała dziewczynka. Ale mam świadomość, że te wszystkie piękne rzeczy, cały ten luksus, należą do innych ludzi. Często wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym prowadziła takie życie. Życie pozbawione zmartwień i lęku. Luksus oznacza dla mnie jazdę wielkimi samochodami, w których nie ma tylu ludzi, co w przepełnionych autobusach. Mieszkanie w hotelach, w których nie czuje się tuż obok obecności sąsiadów. Kupowanie w sklepach, w których jest się przyjaźnie traktowanym. Luksus oznacza dla mnie po prostu ochronę przed wieloma zranieniami. Umożliwia ucieczkę i chroni przed lękiem. Sammy, bogaty mąż mojej przyjaciółki, podchwytuje moje spojrzenia. - Podobają ci się brylanty? - pyta i kładzie mi rękę na kolanie. - Też mogłabyś je mieć... Jego ręka posuwa się coraz wyżej... Odsuwam nieco moje krzesło. - Nie wszyscy ludzie mogą mieć brylanty - mówię łagodnie. Nie miałbyś, drogi Sammy, ze mnie żadnej uciechy - myślę równocześnie. Ja jestem tylko kłębkiem strachu, nawet jeśli ten kłębek jest bardzo ładnie opakowany. Sammy zamawia zawsze to, co najdroższe: kawior, pasztet z gęsich wątróbek, kotlet jagnięcy. Grzecznie zjadam to, co mam na talerzu, nawet jeśli w efekcie jest mi niedobrze. 310 Potem idziemy na zakupy. Razem z moją przyjaciółką wpadamy w szał zakupów. Armani, Gucci, Pollini... Kupujemy buty, sukienki, torebki, długie, przylegające do skóry kozaczki, które sięgają niemal bioder, kolorowe kurtki skórzane. Cóż ja pocznę z tymi rzeczami w Ottobrunn? Sammy cierpliwie wyciąga swoją kartę kredytową. Wieczorem na tarasie przyglądamy się wielkim białym jachtom, które z dumą przepływają obok nas. Służąca podaje nam wspaniale pachnącą ziołami sole meuniere, do tego wino, które smakuje jedwabiem i aksamitem. Zapada zmrok, na dole w porcie zapalają się światła, które połyskują i zlewają się w wielką brylantową kolię. Myślę o naszym niezapłaconym rachunku za światło w Ottobrunn. Po każdym powrocie wpadam wprost w otchłań. Od razu przypominam sobie, że powinnam wyszorować okna, robię w piwnicy pranie, dopóki z mych ubrań nie zostanie sprany ostatni blask. Czasem Jan próbuje mi pomóc w domu. Ale to nie jest mile widziane w Ottobrunn, a on się zawsze spieszy. Znika w swojej pracy w mieście, kiedy się tylko da, a ja znów jestem sama. Często siedzę wtedy godzinami i patrzę przed siebie, niezdolna do tego, by się ruszyć. Dopiero kiedy Jakub wraca ze szkoły, udaje mi się na tyle zebrać się w sobie, by przygotować mu jedzenie. Kiedy znów znika, by się bawić, ja ponownie siadam w jakimś kącie i kamienieję. - A cóżeś ty właściwie robiła przez cały dzień? - pyta Jan z wyrzutem, kiedy wraca wieczorem do domu. - Nie ma nic do jedzenia, jest nie posprzątane... Wtedy zamykam się w pokoju. Biorę tabletkę i rozpływam się. Odstępy pomiędzy tabletkami stają się w ostatnim czasie coraz krótsze. Ale to nieważne. To tylko lekarstwo - myślę. Bierze się je wtedy, kiedy jest potrzebne. Nic więcej. 311 Któregoś dnia przed naszymi drzwiami staje pewien mężczyzna. To znajomy pisarz z Krakowa. Uśmiecha się do mnie i podaje rękę. - Roma? Jan kiedyś z nim pracował. Ale nie ma go w domu. Wyjechał. Przedtem prosił mnie, bym się zajęła Mirkiem, jeśli się do nas zgłosi. - Znasz go z Krakowa... O tak, znam go dobrze. Często siedzieliśmy razem w kawiarni, kiedy ja byłam jeszcze niemal uczennicą, a on uznanym już pisarzem. Flirtował ze mną, tak samo jak z innymi dziewczętami. - Czy mogę się do pani uśmiechnąć? - pytał mnie wtedy i uśmiechał się do mnie często. Teraz, kiedy on tak stoi przede mną, a ja nie wiem, co mam z nim począć, znów sobie to wszystko przypominam. Od tamtej pory wyrobił sobie nazwisko w świecie. Na pewno stał się bogaty i arogancki! Mirek wchodzi do środka. Zapala fajkę, otwiera butelkę wina i opada na kanapę. Zaczynamy rozmawiać i nie jesteśmy w stanie przestać. Nadchodzi wieczór, a potem noc. Rozmawiamy i rozmawiamy - o Krakowie, o Polsce, o sobie... Kiedy nastaje poranek, a sąsiadka włącza odkurzacz, jest już po nas.... Następne miesiące są jednym wielkim, wzajemnym zdobywaniem, pełnym listów, kwiatów i telefonów. Jan nadal podróżuje i niczego nie podejrzewa. Mirek stanowi jego całkowite przeciwieństwo; rozsądny, spokojny i pewny siebie. Każdy ruch, każda myśl jest zaplanowana i wykonana w perfekcyjny sposób. Mirek nienawidzi nieporządku i chaosu. Zawsze dokładnie wie, czego chce. A teraz chce mnie! Na takie właśnie uczucie moje serce tylko czekało, a teraz mu się poddaje. To nie jest wyłącznie kwestia aury sukcesu, która otacza tego mężczyznę, jak podniecający zapach, jego pewność siebie 312 obdarza również i mnie poczuciem pewności. Ale przede wszystkim on stanowi dla mnie kawałek mojej ojczyzny. Jest tym, za czym tęskniłam przez długie lata w Niemczech i co teraz pojawiło się nagle w moim życiu. Prowadzimy długie rozmowy. On opowiada mi o swoim dzieciństwie, które spędził w sporej biedzie. Zawsze miał tylko jeden cel: stać się bogatym i sławnym. I ten cel osiągnął. Ma ironiczny, dziwny, czarny humor, którym teraz rozśmiesza także mnie. I jest sam. Jego żona umarła przed kilkoma laty. Mirek daje mi poczucie, że mnie rozumie. Daje mi poczucie, że mnie potrzebuje. I wreszcie daje mi też poczucie, że jestem godnym miłości człowiekiem - nie trudnym i nie chorym. Nie potrzebuję już tabletek. Wyobrażam sobie, że spędzę resztę życia razem z nim. To sen, gra, próba... .',:: ; :,,' :: Kiedy Jan wraca, jest już za późno. Siedzi na brzegu naszego łóżka i trzyma głowę w dłoniach. Jego jasne włosy są jak zawsze rozczochrane, jego dłoń szuka w kieszeni marynarki papierosa, nie znajduje, leży teraz bezradna na brzegu łóżka. Janek patrzy na mnie, zdejmuje okulary. Wygląda na zmęczonego i niewyspanego. Jego twarz jest szara, jego spojrzenie równocześnie niedowierzające i oskarżające. — Dlaczego? - pyta cicho. Po raz setny... — Bo to nie może trwać tak dalej. Ty mnie nie potrzebujesz. Ty nikogo nie potrzebujesz - zawsze mi to powtarzałeś - odpowiadam z udawaną pewnością siebie. W mojej duszy kołacze się prawda, której przez lata nie chciałam sobie uświadomić, prawda o tym, że mój związek z Janem dawno już się skończył. Że w tym Ottobrunn, w tym małżeństwie grozi mi nieokreślone niebezpieczeństwo - i że na pytanie, jak temu nieszczęściu zapobiec, znam tylko jedną odpowiedź. Wziąć dziecko i uciec. Podobnie jak to zrobiła moja mama. 313 Myślałam, że Janowi sprawi to ulgę. Przecież miał przeze mnie tyle zmartwień! Sytuacja jednak jest wręcz przeciwna. On nigdy nie mógł zrozumieć, jak bardzo jestem samotna. A teraz nie może pojąć, jak ja go mogę opuścić. Według niego, winę za wszystko ponosi wyłącznie Mirek. Inny mężczyzna stanowi najprostsze wytłumaczenie, jakie istnieje. ; ' - Adziecko, a dom?-pyta. Zmarszczki na jego czole stają się jeszcze głębsze. — Najlepiej będzie, jeśli zabiorę Jakuba ze sobą - odpowiadam. Nie chcąc uświadomić sobie, jaki zadaję mu ból, dodaję szybko: - Będziecie się odwiedzać, przecież my nie wyjeżdżamy na koniec świata. A co się tyczy domu, wiesz, co o nim myślę. Nigdy go nie lubiłam. — Ale przecież było nam tu dobrze! - mówi bezradnie. — Przykro mi. Ja tego nie chciałam. Być może wszystko się jeszcze ułoży - mówię i niemal wierzę we własne słowa. — To jest twoje życie! - mówi Jan gorzko, nie patrząc na mnie. - Nie będę stawał twojemu szczęściu na drodze. Jego dłoń znów szuka papierosa. Znajduje go w drugiej kieszeni marynarki i zapala. Moje życie - myślę. - Może ono dopiero teraz naprawdę się zaczyna? 14 Przede wszystkim pragnę być sama. Przeprowadziłam się do Stuttgartu. Muszę jednak jeszcze raz wrócić do naszego domu w Ottobrunn. Zapomniałam czegoś. To coś ważnego! Boję się tego powrotu, bo grozi mi tam jakieś niebezpieczeństwo. Stoję przed drzwiami i szukam klucza. Nie ma go. Zupełnie nie wiem, jak mam wejść do środka... Nagle jestem w domu. Nikogo tu nie ma. Nic się tu nie zmieniło. Tam stoją jeszcze moje stare meble. Chcę zajrzeć do szafy. Drewno trzeszczy. Z trudem otwieram drzwi. Potrzebne mi są do tego niemal wszystkie me siły. Szafa jest pusta. Tylko w kącie kuca mała dziewczynka. Uśmiecha się do mnie. A ja rozpoznaję, że tą dziewczynką jestem ja... Powoli budzę się z tego snu i rozglądam wokoło. Gdzie jestem ? W Ottobrunn czy w Stuttgarcie ? Z ulgą stwierdzam, że jestem w Stuttgarcie, w moim nowym, pięknym mieszkaniu. Wybrałam to miasto, bo leży niedaleko Monachium i jest blisko Paryża, gdzie mieszka Mirek. Chciałam wszystkim ułatwić życie. W początkowym okresie chcę być sama. Sama z moim synem. Może to właśnie to, czego zawsze pragnęłam? Jest to jedyna znana mi sytuacja życiowa - samotna matka ze swoim dzieckiem... To moje pierwsze własne mieszkanie w życiu... Mając czterdzieści lat, czuję się jak studentka, która zdobyła wreszcie kąt wyłącznie 315 dla siebie. Położone na strychu mieszkanie ma wiele okien, więc jest bardzo jasne, a ja mogę spoglądać wprost w niebo. Pokoje ułożone są w amfiladzie. Jest tu cudowny stary, drewniany parkiet, który pastuję z czułością. Pachnie pastą do podłogi, jak dawniej u Kierników... Dom znajduje się na wzgórzu, więc miasto leży u mych stóp. Przed balkonem rośnie drzewo wiśniowe, którego gałęzie zwieszają się ponad balustradą. Wiosną drzewo to zamienia się w morze kwiatów, a w lecie można zrywać z niego owoce wprost do ust. A właśnie jest lato. Wychodzę na balkon, zrywam kilka wiśni i rozmyślam nad moim nowym życiem. Otrzymałam bardzo dobre miejsce kostiumologa w stuttgarckiej telewizji i pracuję teraz często nad dwoma, trzema filmami naraz. A więc rzeczywiście poradziłam sobie z równoczesnym wychowywaniem dziecka i wykonywaniem zawodu! Rola, którą właśnie dla siebie odkryłam, nie jest zła. To rola niezależnej, pewnej siebie kobiety biznesu, zarabiającej własne pieniądze, dobrze wykonującej swoją pracę, a do tego wychowującej dziecko. A więc żyję tak, jak "się żyje" w dzisiejszych czasach. Oczywiście dla Jakuba rozstanie z ojcem było bardzo trudne, ale nie mówi na ten temat. Stał się moim przyjacielem; kumplem. Akceptuje Mirka bez sprzeciwu, bo zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo ważny jest dla mnie ten mężczyzna. Być może nawet go trochę podziwia. Mirek jest miły dla mojego syna, widuje go jednak możliwie rzadko. Na weekend Kuba jeździ do swego taty do Monachium. Potrafi już pokonać tę drogę samodzielnie. To dla mnie ważne, by nadal utrzymywał kontakt z ojcem, bo przecież nie chcę Janowi odbierać syna. Wszystko to razem i tak jest dość trudne dla niego. Jan rozpacza, ale się nie poddaje. Jest absolutnie pewien, że któregoś dnia do niego powrócę. Wierzy w to, że moje uczucia kiedyś się zmienią. Poza paroma ludźmi, z którymi utrzymuję kontakty zawodowe, nie znam w tym mieście nikogo. Często spaceruję sama po uli- 316 cach. Bardzo tu pięknie --myślę, jednak poczucie obcości mnie nie opuszcza. Coś takiego jak nowe życie nie istnieje. Ale to pojęłam dopiero później. Mirek jest najczęściej w Paryżu. Czasem jadę do niego na weekend. Ma romantyczne studio ponad dachami miasta, które mi teraz pokazuje. Prowadzi mnie też na eleganckie kolacje. Paryż zawsze mi się podobał. Z czasem dochodzę jednak do wniosku, że nie jest łatwo być przyjaciółką Mirka. Sławny pisarz ma ważne myśli i dlatego nie wolno mu przeszkadzać. Zdarza się, że wstaje w nocy, siedzi i rozmyśla z fajką w ustach. A ja leżę wtedy cicho w łóżku i nie mam prawa się poruszyć, bo to by mu mogło przeszkadzać. To dla mnie prawdziwe cierpienie. W takich chwilach łatwo wpadam w panikę. Ale ja przecież umiem panować nad sobą. Wolno mi robić i wkładać na siebie jedynie to, co mu się podoba. Mirek lubi, kiedy wyglądam jak nie rzucająca się w oczy dama. Zresztą śmiać się wolno mi też tylko z nim. Za to wszystko zostaję jednak wynagrodzona naszymi wspaniałymi rozmowami. A rozmawiamy ze sobą bardzo dużo. Mirek koi moją tęsknotę za Polską i za Krakowem, którego tak bardzo mi brak. O mnie mówimy niewiele. Jego życie wewnętrzne jest wystarczająco interesujące dla nas obojga. A ja wyobrażam sobie, że jestem jedynym człowiekiem, z którym on może rozmawiać, bo ja go rozumiem jak nikt inny. Zależy mu bardzo na moim zdaniu, co mi sprawia wielką przyjemność. Pierwsza czytam jego manuskrypty, a wszystko, co on pisze, wydaje mi się fascynujące. Często jednak jestem tak spięta, że boli mnie całe ciało, ponieważ nieustannie obawiam się, iż coś mu może przeszkadzać. Czuję się winna, że film w kinie jest zbyt głośny, że Jakub słucha w swoim pokoju radia, że po ulicach jeżdżą ciężarówki - a przecież on tego 317 wszystkiego nie znosi. Mirek zawsze mówi przyciszonym głosem, ale właśnie to jest niezwykle skuteczne. - Chciałbym, żeby mi nie przeszkadzano... - szepcze, a ja kamienieję wewnętrznie. Ciągle mam poczucie winy. A potem on dzwoni dziesięć razy na dzień i przyjeżdża natychmiast, gdy się tylko źle poczuję. To jest łagodny, cichy terror. Mama nigdy nie zrozumiała mojej decyzji, a ja nie potrafiłam jej wytłumaczyć dość skutecznie. — Ależ ty masz wszystko, czego chciałaś! - powiedziała wstrząśnięta, kiedy do niej zadzwoniłam, by jej powiedzieć, że opuszczam wraz z Jakubem Ottobrunn. — Czegóż ty chcesz jeszcze? ; -,". Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wprawdzie mama nie jest człowiekiem, który robiłby komuś wyrzuty, ale odsuwa się ode mnie; rzadko dzwoni, rzadko pisze i broni się uporczywie przed odwiedzeniem mnie w Stuttgarcie. Wiem, że ona nie jest w stanie mnie zrozumieć, choć bardzo by tego chciała. Przecież miałam wszystko, czego ona nie miała: męża, dziecko, dom i poczucie bezpieczeństwa. Nie potrafiła pojąć tego, że ja ginęłam w Ottobrunn. Pod koniec miałam wrażenie, że w ogóle przestałam istnieć. Jan nie miał nigdy wobec mnie złych zamiarów. On miał tylko swoje lęki, a ja swoje. Nie umiałam się bronić, nie umiałam wyrazić siebie samej, nie umiałam przekazać mu, co się ze mną dzieje. I dlatego właśnie zostałam zakwalifikowana jako zwariowana, trochę dziwna i komiczna kobieta, której nie należy traktować zbyt poważnie. Po jakimś czasie człowiek rzeczywiście staje się taki, jakim go widzą bliscy. Sama się siebie wyparłam, a potem zamilkłam. Nadal jednak gdzieś w mojej głowie tkwiła świadomość istnienia tykającego zegarka, który mi przypominał, że moje życie zostało cudem urato- 318 wane i że mam obowiązek coś z nim zrobić. Dlatego właśnie nie do zniesienia stawały się dni, które spędzałam w szarym, podobnym do mgły stanie, w których byłam nieszczęśliwa tylko dlatego, że nie byłam szczęśliwa. Nadchodzi jesień i Jakub idzie do swojej nowej szkoły. Udało nam się już zorganizować w Stuttgarcie coś w rodzaju naszej codzienności. Zbyt jestem zajęta, by ciągle rozmyślać. Na Boże Narodzenie jedziemy oboje do Jana i nagle w tych dniach czuję wyraźnie, że moje życie wkracza w kolejny etap. Pracuję teraz razem z Mirkiem nad filmem, do którego napisał scenariusz. Praca jest wspaniała, a on ma wiele interesujących i zabawnych pomysłów. Podoba mi się, że jestem kobietą u jego boku. W towarzystwie jest uosobieniem inteligentnego milczenia. Siedzi ze swoją fajką i nie odzywa się. Dziennikarze wkładają w jego usta zdania, które chcą usłyszeć, i są zachwyceni jego inteligencją. Kiedy pracuję z Mirkiem nad jego drugim filmem, Jan wyjeżdża w sprawach zawodowych do Anglii i zabiera ze sobą Jakuba i moją mamę. Ten fabularny film jest dla mnie z zawodowego punktu widzenia bardzo ważny. Mam możliwość obcowania z przepięknymi kostiumami, ponieważ historia rozgrywa się na przełomie wieków, w czasie, który mnie fascynuje z estetycznego punktu widzenia. Kobiety w tym filmie są intryganckie, wyrafinowane, zwodnicze, a przede wszystkim piękne. Mirek jako reżyser jest wobec mnie bardzo przyjazny, ponieważ go znam i potrafię zgadywać jego myśli, ale aktorzy są zrozpaczeni. W ekipie panuje martwa cisza. Nikt nie ma prawa go krytykować. Wszyscy wykonują swoją pracę na paluszkach. Najpierw kręcimy w Austrii, potem w malowniczych niewielkich wsiach rybackich w Jugosławii. Raduję się kolorami i morzem. Umiem się wprawdzie dopasować i nie zwracać na siebie uwagi, a mimo to coraz bardziej cierpię z powodu perfekcjonizmu Mirka. Wszystko musi się zawsze odbywać zgodnie z planem. Jeśli tak 319 się nie dzieje, to winna temu jestem ja. Zanim Mirek wyjdzie z domu, długo się zastanawia, czy wziąć ze sobą parasol lub jaki ma włożyć szalik, aby się, broń Boże, nie przeziębić. A kiedy odpoczywa, praktycznie nie wolno się poruszać. Jego sposób zachowania, który sprawia, że staję się coraz mniejsza, prawie niewidoczna, wzmacnia tylko moje dziecinne wzorce zachowań i moje dawne obawy, że mogę coś zrobić źle. Jednak ja nie chcę sobie tego wszystkiego uświadomić. Nigdy się nie bronię, choć przecież cierpię z powodu jego egocentryzmu. Pewnego dnia obok jego paryskiego mieszkania zwalniają się nagle trzy pokoje. Podejmujemy decyzję bez długich dyskusji. Kupujemy meble. Jestem pewna, że ten mężczyzna jest moim domem i że pragnę z nim spędzić życie. Jest wiosna, moje drzewo wiśniowe kwitnie. Jutro, z okazji dwunastych urodzin Kuby, przyjedzie Mirek. Moja mama też nas odwiedzi po raz pierwszy w Stuttgarcie. Mieszkam w tym mieście już od ośmiu miesięcy i ani razu jej w tym czasie nie widziałam. Nigdy nie poznała Mirka. Ale teraz wreszcie to się zmieni. Być może, uda nam się w końcu ze sobą porozmawiać. Być może, uda mi się wytłumaczyć jej wszystko. Będziemy piły na moim tarasie herbatę. Pokażę jej miasto, sklepy... Dzwoni telefon. To Jan. - Roma... ..'. .. ., : -,;;.:.'. Dlaczego jego głos jest taki głuchy i zachrypnięty? — Muszę ci coś powiedzieć, proszę, usiądź. Chodzi o twoją mamę... — Co się z nią stało? - prawie krzyczę do telefonu. Ale już znam odpowiedź. — Nie żyje. Ściany mojego pokoju rozpadają się bezdźwięcznie i grzebią mnie pod sobą. Wokół jest ciemno i cicho. Opadam na podłogę ze słuchawką w dłoni. Słyszę dochodzący jakby z oddali głos Jana. - Roma...! Jesteś tam jeszcze?! 320 Tak, myślę. Ja tu jeszcze jestem. Dlaczego nadal tu jestem? Ja chcę umrzeć razem z tobą... Chwilę potem spostrzegam list, który dozorca wsunął mi pod drzwi. Jest od Mirka. Kochana Romo... Ten list jest długi. Kiedy go czytam, porządne, duże pismo Mirka rozmazuje się przed moimi oczami. Potrzebuje wielu stron, by w wyszukany sposób przekazać mi to, co przecież można właściwie wyrazić jednym zdaniem: Musimy się rozstać... Huczy mi w głowie, serce mi wali. Nie jestem w stanie zrozumieć tego, co przed chwilą przeczytałam. Czytam ten list jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze... Muszę być sam... .',..:-,'' ''-,'. ! ' ' - ; ''.':, Sam? Jak on może beze mnie żyć? Kto będzie siedział wieczorami na poduszce u jego stóp i opowiadał mu o tym starym, cudownym mieście, które było kiedyś naszym miastem rodzinnym? Jak ja mogę istnieć bez niego? Bez słodkiego zapachu jego fajki? Bez jego koszul w paski, które wyglądają w mojej szafie jak szkolne zeszyty w linie? Muszę do niego zadzwonić. Wyjaśnić mu wszystko. Wytłumaczyć. Przecież on musi wiedzieć, że nie jesteśmy w stanie żyć bez siebie... Leżę na podłodze, na pięknym, błyszczącym parkiecie. W mojej głowie panuje martwa cisza. Przestałam mieć serce. Boli mnie brzuch. 321 Teraz składam się wyłącznie z tego pulsującego bólu. Obejmuję brzuch bardzo mocno obiema dłońmi. Wstać. Ja muszę wstać, ugotować coś do jedzenia. Zaraz ze szkoły wróci Jakub. Co ja powiem mojemu dziecku?! Tabletki! Mogę wziąć jedną. Nie, lepiej od razu dwie. A potem jeszcze dwie. I znów wieczorem kolejną. Mam jeszcze całą buteleczkę. A potem spać, tylko spać... Powoli wstaję, wlokę się do łazienki, zażywam dwie pastylki. Kim jest ta kobieta w lustrze? Wygląda jak jakaś obca, ale ma oczy mojej babci. Wychodzę na taras, stoję pod białymi kwiatami wiśni i tylko jedno wiem z całą pewnością - nie będę walczyć o Mirka. Moja mama umarła, a on też. Jestem pogrążoną w żałobie córką. Jestem kochanką pogrążoną w żałobie. Równocześnie jednak odczuwam przedziwną ulgę, ponieważ ten romans dobiegł wreszcie końca, ponieważ już nie będę musiała wiecznie przepraszać. Dlaczego Mirek mnie opuścił? To pytanie wiruje w mojej głowie jeszcze długo potem, jeszcze miesiące później. Oczywiście znam odpowiedź. On się po prostu boi konieczności zajęcia się kobietą i jej dwunastoletnim synem. Nie chce się wiązać, nie chce ponosić odpowiedzialności. Chce być sam, chce mieć święty spokój... Ale mimo wszystko to jednak moja wina! Również śmierć mojej mamy jest moją winą. Byłam wobec niej w ostatnim czasie taka bezwzględna. Nie dość się o nią troszczyłam. Winna, winna, winna... Tabletki zaczynają działać. Jakub przychodzi do domu. Jedzenie jest gotowe, stół pięknie nakryty. Siedzę sobie, kiwam nogą i uśmiecham się. Biorę coraz więcej tabletek. Mój lekarz nie chciał mi ich więcej przepisywać, więc znalazłam innego. Te lekarstwa pomagają mi przebrnąć przez kolejny dzień. Tylko ze względu na Jakuba zbieram się każdego ranka, roztaczam wokół siebie atmosferę radości i pewności. Ja nawet nie kła- 322 mię. Rzeczywiście dzięki tabletkom jestem radosna i pewna siebie. Spełniam swoje obowiązki. Funkcjonuję. Moja mama została pochowana na cmentarzu w Wiedniu w pobliżu grobu swego ukochanego. To był piękny pogrzeb. Przedtem połknęłam parę pastylek i tylko dzięki nim zniosłam to wszystko. Jan też tu jest. Przyszło bardzo wielu jej przyjaciół. Ona zawsze miała wielu przyjaciół. Kiedy tak stoję na cmentarzu, w mojej wyobraźni pojawiają się obrazy, które już dawno zapomniałam. Nagle przypominam sobie, jak kiedyś mama zbiła parasolką w tramwaju pewnego mężczyznę, za to że jej nawymyślał od obcokrajowców. Kiedy wysiadał, uderzyła go jeszcze dwa albo trzy razy mocno w głowę. I jak kupowała z Jakubem śmieszne gadżety, które miały mnie oszukać, a potem trzymała się za brzuch ze śmiechu, bo zawsze udawało im się mnie podejść. Taka też była moja zazwyczaj spokojna mama. I tak też umarła. Zupełnie cicho. W nocy, we śnie. Jak kwiat. Gdybym ja ją jeszcze tylko mogła poprosić o wybaczenie! - myślę zrozpaczona. - Za wszystko! A potem rzucamy na jej trumnę ziemię i róże i wszystko się kończy. Jan patrzy na mnie z troską. Być może dlatego, że idę trochę niepewnie. Odwracam się do niego. Jest blady. Zbyt dużo pali. On też jest pogrążony w żałobie - myślę. - Czy mam cię odwieźć do domu? Omal się nie roześmiałam. Przecież ja wcale nie mam domu! -Tak. To dobrze, gdy się ma przyjaciół - myślę. Po moim rozstaniu z Mirkiem zaprzyjaźniliśmy się z Janem. Pojedziemy z Jakubem na wakacje i znów będziemy razem obchodzić Boże Narodzenie. Jan bierze mnie pod rękę. ; :.-. 323 - Dziękuję - mówię i trzymam się go mocno. Jest tak, jakby w jednym pokoju zgaszono światło i znów je zapalono w innym. Po powrocie od razu poszłam do synagogi i płakałam tam tak, jak ona zawsze zwykła płakać w synagodze. Miałam nawet ze sobą jej koronkową chusteczkę. Wszędzie czułam jej obecność i od tego czasu wiem, że jestem pod wieloma względami moją własną mamą. Mam wrażenie, że jej dusza po śmierci wskoczyła w moje ciało. Kiedy umarła, zupełnie się zmieniłam. Teraz jestem łagodna i miła dla ludzi - tak jak ona. Dawniej byłam bardziej agresywna. Od tamtej pory mam też prawdziwych przyjaciół, dla których mogę coś zrobić, którzy są u mnie mile widziani w dzień i w nocy, którymi się mogę opiekować i dla których czasem gotuję, tak jak to zawsze robiła moja mama. W piątek wieczorem zapalam teraz dwie świeczki i wypowiadam dla Jakuba i dla siebie błogosławieństwo. Szabat szalom. Tak jak ona. Ale nie ma we mnie pokoju. Jestem uzależniona. Już nie potrafię żyć bez tabletek. Od tego dnia, w którym umarła moja mama i w którym rzucił mnie Mirek, całymi tygodniami prawie nie śpię, nawet mimo pastylek. Rano wstaję jak zawsze, wysyłam Jakuba do szkoły, roztaczam wokół atmosferę harmonii... Kiedy wychodzi, mogę połknąć moją tabletkę! Rzucam się na nią, ledwie zamkną się drzwi za moim synem. Po niej czuję się dość silna, by zająć się pracami domowymi albo załatwić kilka drobiazgów. Aż do następnej tabletki. Nie idę więcej do telewizji. Na szczęście mama zaoszczędziła trochę pieniędzy, tak że jestem w stanie przeżyć kilka następnych miesięcy. O prawdziwej pracy nie ma w tej chwili co myśleć. Żyję teraz tylko od tabletki do tabletki. Wkrótce zażywam już dwie naraz, również w środku nocy. 324 Zanim Jakub wróci ze szkoły, znów coś szybko łykam. A po południu on gdzieś wychodzi. Ma kolegów i przyjaciół. Jest zajęty sobą i swoim życiem. Wieczorem znów biorę kilka tabletek, czasem odrabiam z Jakubem lekcje, trochę z nim rozmawiam albo oglądamy razem telewizję. Jakub nie zauważa, że jestem uzależniona. To dla mnie najważniejsze. Kiedy kładę się wieczorem do łóżka, zasypiam na chwilkę, ale zaraz się budzę. Potem leżę przez całą noc, nie śpiąc, aż o szarym poranku odnajduję jeszcze kilka minut snu. A potem wszystko zaczyna się znów od początku... , — Przestań wreszcie! - mówi babcia surowo. — Tak, babciu. Jutro. ; ; Tylko kiedy będzie to jutro? Śni mi się, że spoglądam w lustro: moja twarz jest z piasku. Dotykam tego piasku, a on przesypuje się przez moje palce... Budzenie się jest dla mnie zawsze czymś jaskrawym i brutalnym. Nienawidzę światła, które wpada do mieszkania przez wiele okien, nie jestem w stanie go znieść. Sprawia mi ból. Nie mogę również znieść wszelkich dźwięków. Wciskają się w moją głowę. Są zbyt głośne. Wszystko jest zbyt głośne. Także moje myśli. Istniejąca w mojej głowie mieszanina głosów huczy boleśnie, jakbym była na jakimś przyjęciu. Wszystko sprawia mi ból. Jestem w stanie go złagodzić wyłącznie dzięki tabletkom. Dzięki nim światło staje się łagodniejsze, głosy cichsze, wszystko wokół zdaje mi się opakowane w watę, a świat zaczyna znów być znośny. O co to ja się właśnie martwiłam? Hałas w mojej głowie zamienia się w cichy dźwięk dzwoneczków... Od dawna już tabletki przestały wprawiać mnie w radosne upojenie, przestałam dzięki nim unosić się tanecznie w powietrzu. Babcia też już do mnie nie mówi. Rozmawiam sama ze sobą. Weź tabletkę - mówię do siebie. - Weź tabletkę, abyś mogła przetrwać następne trzy, cztery godziny! ' Wkrótce chodzi już tylko o dwie godziny. 325 Lęk jest jak głodne zwierzę. Jestem zmuszona karmić je coraz częściej. Wtedy na chwilę zasypia. Ja tylko muszę przetrwać te godziny, a potem przestanę. Muszę tylko złagodzić strach, nie pozwolić mu zamienić się w panikę. Od dawna wiem, że nie mogę funkcjonować bez lekarstw. Muszę zapomnieć, że o tym wiem... Biorę tabletki, żeby móc jeść, żeby mówić, żeby myśleć. Kiedy fiolki zaczynają świecić pustkami, ogarnia mnie lęk. Dlatego też muszę mieć zawsze w domowym zapasie większą ilość tabletek, a to się staje z upływem czasu coraz trudniejsze. To rozpaczliwa pogoń, powoli jednak zaczynam być ekspertem. Nie ma takiej sztuczki, której bym nie wypróbowała. Znów odgrywam komedię. Pojawiam się w gabinecie lekarskim miła i dobrze ubrana. - Wie pan, panie doktorze, tak źle ostatnio sypiam... jestem taka spięta z powodu mojej pracy. Zażywam je tylko od czasu do czasu, by się rozluźnić... Sam pan wie, nerwy... Do głowy przychodzą mi tysiące wymówek i wszystkie są skuteczne. W zdobywaniu tabletek jestem po prostu genialna. Doktorzy wierzą mi na słowo. Tylko mój stary lekarz domowy, który mnie zna już od dawna, zaczyna snuć jakieś podejrzenia. Patrzy mi badawczo w oczy i pyta: — Czy pani nie popełnia tu jakichś nadużyć? Przepiszę je jeszcze raz, ale sama pani wie, że to nie jest dobre... — Ależ oczywiście - uspokajam go - obiecuję panu, że wcale nie będę ich zażywać zbyt często! Następnym razem, kiedy się u niego zjawiam, wyciągam z torebki pełną fiolkę jako dowód mojej niewinności. - Widzi pan. Zapisał mi je pan ostatnim razem. Wcale nie wzięłam ich zbyt wiele! Zachowałam fiolkę specjalnie w tym celu. Jednak w tym czasie połknęłam przynajmniej dwadzieścia takich opakowań. 326 Pan doktor woli mi wierzyć. Oczywiście ciągle zmieniam lekarzy, aby nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń. Kiedy już odwiedziłam wszystkich znanych mi doktorów, znów się pojawiam w pierwszym gabinecie. Powoli jednak zaczynają mnie rozpoznawać, więc muszę gdzie indziej szukać nowych lekarzy. Tabletki kupuję oczywiście za każdym razem w innej aptece, jednak w Stuttgarcie nie ma aż tylu aptek. Odgrywam w nich najróżniejsze przedstawienia. - Ach, wie pan - tłumaczę aptekarzowi - jestem przejazdem u mojej siostry. Ale jej właśnie nie ma w domu, a ja zapomniałam u niej receptę! Za godzinę odchodzi mój pociąg, muszę jechać dalej. Czy nie mógłby pan, w drodze wyjątku? Znam wszystkie apteki w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, wiem dokładnie, kiedy, o jakiej porze i u kogo mam najlepsze szanse. Sobota jest najlepszym dniem na moje łowy, ponieważ tego dnia wszyscy są szczególnie zajęci. Ale moja sytuacja staje się coraz trudniejsza. Potrzeba mi dużo lekarstw. Coraz więcej. Czasem zauważam w lustrze ze zdziwieniem, jak chudziutkie stało się moje ciało. Ale niewiele mnie to obchodzi. Powoli robię się coraz słabsza, kręci mi się w głowie i jest mi niedobrze, ponieważ mój żołądek niczego już nie przyjmuje. O spaniu w gruncie rzeczy, pomimo tabletek, prawie nie ma mowy. Niemal wcale już nie opuszczam domu. Ulice pełne ludzi wprawiają mnie w popłoch. Wyskakuję tylko szybko na zakupy, a potem zaraz wracam pod kołdrę. Całymi dniami plączę się pomiędzy łóżkiem, kanapą i kuchnią. Kiedy od czasu do czasu wychodzę z Jakubem do kina, dostaję ataku klaustrofobii. Pod osłoną ciemności wpycham do ust tabletkę. Teraz potrafię ją już połknąć bez popijania. Nie mam przyjaciół. Zresztą wcale ich przecież nie potrzebuję. Moimi jedynymi przyjaciółmi są tabletki. Staję się coraz bardziej 327 wyobcowana. Od ludzi oddziela mnie szklana ściana. Jeśli z kimś rozmawiam, zawsze mam wrażenie, że jestem zawinięta w rodzaj folii. Po trzech, czterech miesiącach uzależnienia moje wspomnienia zaczynają się pogrążać we mgle. Na temat mojego życia w tamtym okresie niewiele wiem, wiem tylko, że Jakubowi nie powodziło się źle. Miał wszystko, czego potrzebował. A ja sama przestałam się w którymś momencie kontrolować. Rozpłynęłam się. Latem moi dawni przyjaciele, niemal wbrew mojej woli, zabierają mnie na wakacje, ponieważ ciągle tak źle wyglądam. Wyjeżdżamy na Maderę. Jakub jest u swego taty. Wyspa jest gorąca i skalista, nie ma tu plaż, za to wszędzie rośnie mnóstwo kaktusów. Alkohol jest tani i większość turystów wykorzystuje to skutecznie. Dawniej Maderę zamieszkiwali Anglicy. Wspaniale wypielęgnowali tę wyspę, założyli tu klub country i zbudowali piękne domy. A potem wszystko zostało upaństwowione i zaczęło niszczeć. Wszędzie są slumsy, strasznie tu brudno, a na ulicach leżą śmieci. Na każdym kroku człowiek ścigany jest przez bandę obdartych dzieci. Nawet dawna willa Churchilla całkiem popadła w ruinę, okna i drzwi zostały wyłamane, jego książki walają się wszędzie w strzępach, a ogród wygląda jak park po festynie ludowym. Dla mnie jednak Madera jest rajem. W portugalskich aptekach można mianowicie otrzymać nawet bez recepty wszystko, czego dusza zapragnie, i nikogo nic to nie obchodzi. Już przy pierwszej wizycie w aptece odkrywam od razu wszystkie potrzebne mi tabletki. Nauczyłam się już ich nazw. Nieśmiało pokazuję na nie, a sprzedawca podaje mi tyle, ile tylko chcę. Taszczę moją zdobycz workami do hotelu. Wkrótce mam już dość zapasów na najbliższe pół roku i czuję się jak w raju. Przez dwa tygodnie spaceruję wokół basenu hotelowego, bo na tej wyspie nie ma nic innego do roboty. 328 Podczas posiłków siadam grzecznie z moimi przyjaciółmi w jadalni, grzebię widelcem w talerzu i udaję, że jem. Wprawdzie to zdumiewające, ale zdaje się, że nikt nie zauważa, co się ze mną dzieje. A może oni po prostu nie chcą sobie uświadomić, że ze mną jest coś niedobrze? Moja przyjaciółka jest w końcu lekarką. Ale nawet ona nie mówi na temat mego stanu. Tylko raz, gdy kelner zabrał mój pełny talerz, spogląda na mnie w zamyśleniu. - Idź ty lepiej do doktora - rzuca mimochodem. - To anorek- sja - stwierdza i marszczy czoło - ale przecież na to cierpią tylko młode dziewczęta.... Pewnego parnego poranka na Maderze, w połowie sierpnia 1980 roku, na chwilę rozwiewa się otaczająca mnie mgła i rozerwany zostaje woal obojętności. Właśnie siedzimy przy śniadaniu, kiedy do stolika podchodzi mąż mojej przyjaciółki i podekscytowany macha angielską gazetą. - Wyobraźcie sobie - woła podniecony - w całej Polsce wybuchły strajki, robotnicy buntują się przeciwko rządowi. Trzymam się kurczowo krzesła. Wojna! Mój przyjaciel czyta na głos gazetę, ale jest w niej tylko niewiele informacji na temat tego, co się dzieje w Europie. Lokalna telewizja w ogóle o tym nie wspomina. Zdenerwowana zrywam się z krzesła. - Chcę z powrotem, do domu - tłumaczę. - Chcę wrócić do mego dziecka. Musimy jednak zaczekać na nasz zarezerwowany lot. ; - Pani Romo, pani jest tutaj! - mówi zdumiony głos, który znam. To mój szef z telewizji. Jestem znów od kilku tygodni w Stutt- garcie i spotykam go przypadkiem na ulicy. Głupio mi, że go widzę. Mruczę jakieś przeprosiny, opowiadam, że moja mama umarła i że z tego powodu nie czuję się najlepiej. 329 - Mieliśmy tyle pracy dla pani, tęsknimy za panią - mówi z troską. - Niechże się pani do nas zgłosi w najbliższych dniach, niech pani do mnie zadzwoni! Obiecuje pani? Obiecuję mu, choć wiem, że tej obietnicy nie dotrzymam. Moje zapasy portugalskich lekarstw powoli się kończą, a ja czuję, że znów wpadam w sidła paniki. Niedługo będzie Wielkanoc. Zostaliśmy zaproszeni z Jakubem przez Despinę, dawną studentkę Jana, na greckie przyjęcie wielkanocne. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mam znów ochotę być wśród ludzi, a Jakub również się na to spotkanie cieszy. Już prawie nie jestem w stanie znieść mojej samotności - przecież ja jestem teraz niemal wyłącznie sama ze sobą, z moim dzieckiem i z moimi tabletkami. To wspaniałe przyjęcie. Przyszli wszyscy greccy krewni Despiny - dziadkowie i dzieci, wujowie i ciotki. Siedzą przy długim stole, jedzą, śpiewają i piją greckie wino. Tylko ja tkwię obok. Wszystkie głosy docierają do mnie jak przez mgłę i nawet nie mogę wypić kieliszka wina, bo te wszystkie tabletki zmieszane z alkoholem mogłyby mnie po prostu zabić. Podczas tego przyjęcia pojęłam nagle, że zamieniłam się w niewolnika. Myślę o moim życiu, o moim własnym, cennym, podarowanym mi, niepowtarzalnym życiu, w którym od tak dawna nie brałam już udziału. Koniec z tabletkami! Koniec z uzależnieniem! Skończyłam z tym. To jest piekło. Znów walczę o każdą godzinę - tym razem w odwrotnym kierunku. Nie od tabletki do tabletki, tylko jak najdalej od nich. Godzina po godzinie. Krok po kroku. Podczas pierwszej nocy marznę tak strasznie, jakby mnie wypędzono w zimową noc nagą na dwór. Minus dwadzieścia stopni w jaskrawym świetle na jasno oświetlonej ulicy. Moje zęby dzwonią. Skóra mnie boli, wszystko się we mnie kurczy, w głowie eks- 330 ploduje jeden fajerwerk po drugim. Powoli rozwiewa się mgła. Im bardziej tabletki przestają działać, tym boleśniejsza staje się jasność. Znów czuję wszystkie moje zmysły. Myśli ścigają się. Są jasne i wyraziste. Jest ich tak dużo, że zdaje mi się, iż moja głowa rozsypie się na kawałki, a ja wpadnę w obłęd. Pojawiają się we mnie też słowa - powódź słów, łacińskich, niemieckich, polskich, stare piosenki dziecięce kręcą się jak ostre, lodowato zimne spirale. Siadam i piszę wiersze. Leżę w drgawkach na podłodze. Jestem śmiertelnie chora. Niemal konam z wyczerpania i wiem, że nie zasnę, bo nie mam tabletek. Jeśli coś jem, zaraz wymiotuję, jeśli nie jem, pluję żółcią. Rozmawiam ze sobą, troszczę się o siebie jak o chore dziecko. Patrzeć na zegarek. Ciągle na nowo patrzeć na zegarek. Jest ranek, jest południe. Nic nie wzięłaś... dwie godziny, trzy godziny. Osiem. Jest ci zimno? Przykryj się. Masz wyschnięte gardło? Napij się czegoś. Bądź dla siebie dobra. Miej cierpliwość, miej dla siebie cierpliwość. Patrz na zegarek. Posuwa się do przodu. Coś do jedzenia? Nie możesz jeść? No to nie. Wytrzymaj! Poradzisz sobie. Fiolka z tabletkami jest nadal w zasięgu twojej ręki. Możesz je w każdej chwili połknąć. Nic się nie stanie, jeśli to zrobisz... Nie robię tego. Wypełnione cierpieniem noce, podczas których leżałam, czuwając i nie mogąc spać, zdają się nie mieć końca. Mój żołądek boli, moje mięśnie pieką. W mojej głowie huczą wysokie, ostre dźwięki tnącej piły tarczowej. Czy fiolka jeszcze tu jest? Tylko na nią popatrzę... Nie biorę. Jestem dla siebie dobra. Piję herbatę, przyciskam do brzucha termofor, włażę pod gruby, biały, wełniany koc. To prezent od Mirka. W dodatku ciągle muszę być cicho, by moje dziecko niczego nie zauważyło. Raz Jakub wchodzi zaspany do pokoju, kiedy właśnie leżę na podłodze i wiję się z bólu. 331 -Co ty robisz, mamo? - Ach, tak się tylko trochę gimnastykuję - dyszę i staram się zrobić wymach nogami. Nie wiem, jak długo trwała ta walka z moim uzależnieniem. Tak jak wtedy, w tej piwnicy w getcie, całkowicie utraciłam poczucie czasu. Ale zegarek posuwa się ciągle do przodu i pewnego dnia jest po wszystkim. Pewnego dnia wiem, że już nigdy nie będę zażywać tych tabletek. Nigdy więcej, nawet gdybym nie mogła spać przez całą wieczność. Patrzę w lustro i po raz pierwszy znów się rozpoznaję. Ważę teraz tylko czterdzieści pięć kilo. Dziś wiem, że podczas mojej gwałtownej walki z uzależnieniem mogłam rzeczywiście umrzeć. Coś takiego należy robić bardzo powoli. Całymi tygodniami. W szpitalu. Ciało musi być odtruwane stopniowo. Znów miałam szczęście. Po raz kolejny w moim życiu. ' 15 Znów jest wojna! W niedzielę 13 grudnia 1981 roku niespodziewanie i gwałtownie polityka wkracza w moje życie. Wbrew przyzwyczajeniom włączyłam o szóstej rano radio i przypadkiem trafiłam na warszawską stację. Teraz słyszę głos spikera: "Dziś o północy został w Polsce ogłoszony stan wojenny... Władzę przejmuje wojsko"... Ci bandyci! A potem następuje przemowa generała. Włączam telewizor i widzę jadące ulicami Warszawy czołgi. Pada śnieg. W Polsce jest mroźna zima. Ludzie stoją przed sklepami w kolejce po chleb. - Jak wtedy - myślę wstrząśnięta. Nie umiem sobie niemal wyobrazić tego, że kiedy ja siedzę tu w ciepłym mieszkaniu w Niemczech, w mojej ojczyźnie panuje stan wojenny! Z biegiem czasu dowiaduję się, że wielu moich i Janka przyjaciół zostało zaaresztowanych i siedzi w więzieniu - niektórzy z nich byli jeszcze nie tak dawno temu u nas z wizytą. Krąży tysiące pogłosek. Tego i tamtego złapali, tamci podobno się ukryli. Siedzę z Jakubem i moimi polskimi przyjaciółmi przed telewizorem. Płaczemy. Czujemy się tak jak Czesi, kiedy w 1968 roku czołgi rosyjskie wjechały do Pragi. A ja nagle wiem, że teraz czeka mnie zadanie. Rzucam się w wir polityki, przeglądam książki, telefonuję, prowadzę długie rozmowy. Powoli zaczynam pojmować, że istnieje coś 333 takiego jak prawa człowieka, które czarno na białym gwarantują każdemu nietykalność fizyczną, wolność przekonań, wybór miejsca zamieszkania, możliwość podróżowania, i że nikt nie ma prawa mnie prześladować za moją religię lub rasę. Wszystko to jest dla mnie nowe. Zachwyca mnie i uskrzydla. Ten dokument chroni przecież także zarówno mnie, jak i moje prawa, o których do tej pory nie miałam najmniejszego pojęcia! Równocześnie uświadamiam sobie istnienie ogromnej rzeszy ludzi, którym bardzo źle się wiedzie, którzy potrzebują mojej pomocy, dla których jestem w stanie coś zrobić. To dla mnie coś nowego. To zadanie, dzięki któremu mogę zapomnieć o sobie. Nagle przestałam być samotna. Wspólnie z paroma przyjaciółmi tworzymy w Stuttgarcie niewielką grupę na rzecz ochrony praw człowieka. Angażuję się zwłaszcza w imieniu kobiet z NRD, którym po próbie ucieczki odebrano dzieci i umieszczono je u rodzin zastępczych, utrzymując ich adresy w ścisłej tajemnicy. Te matki najczęściej nigdy więcej nie zobaczyły już swych dzieci. Siedzę całymi nocami i piszę listy do Honeckera, do ONZ, do gazet. Jak łatwo nie spać przez całą noc, kiedy się pisze pisma, które mogą komuś pomóc! Z biegiem czasu nawiązuję kontakty z wieloma ludźmi na całym świecie i odkrywam istnienie ogromnej liczby wspaniałych i odważnych osób. Odkrywam również w tym czasie książki Władimira Bukowskiego. Ten człowiek staje się dla mnie bohaterem. Dzięki zainteresowaniu jego życiem oraz pełnym cierpienia losem wielu innych ludzi zaczynam powoli pojmować, że można świadomie i dobrowolnie przyjąć na siebie ból i strach oraz że rzeczywiście istnieją tacy, którzy są gotowi iść za innych do więzienia i ofiarować w tym celu własną wolność. A im bardziej zajmuję się systemem komunistycznym, tym lepiej rozumiem też to, co się stało w okresie Trzeciej Rzeszy. Dostrzegam podobieństwo i pokrewieństwo dyktatur totalitarnych. Uczę się języka tyranii i metodyki manipulacji. Wszystko to jednak 334 pozostaje dla mnie niezmiennie w sferze czysto intelektualnej. Nadal nie potrafię i nie chcę się zajmować moimi uczuciami. - Nie myśl o tym - mówiono mi wtedy. - Nie myśl o tym... A jednak w tym właśnie czasie bardzo szybko dojrzewam. Dopiero po czterdziestce uczę się tego, czego inni nauczyli się, mając lat dwadzieścia. Uczę się więc, że można wypowiadać się w sposób niezależny, angażować się w świecie i podejmować odpowiedzialność. Wreszcie stałam się dorosła! We Frankfurcie odbywają się Targi Książki. Oczywiście ja też tam jadę. Do Niemiec przyjechało wielu dysydentów. W powietrzu czuje się napięcie polityczne, a Targi są miejscem spotkań dla wielu osób. Stoję przy stoisku emigracyjnego polskiego wydawnictwa "Kultury", które działa w Paryżu i w nieocenzurowany sposób opisuje to, co się dzieje w Polsce. Mężczyźni wokół mnie - intelektualiści i dysydenci - rozmawiają przyciszonymi głosami, palą papierosy, noszą zielone kurtki wojskowe, mają brody i swetry z golfem. Dla mnie wszyscy są bohaterami. Wielu z nich wyszło właśnie z więzienia, inni zostali wydaleni z kraju bez prawa powrotu. Kartkuję książki, które są zabronione w Polsce, studiuję fotokopie tekstów i ulotek i nie zwracam specjalnej uwagi na to, co się dzieje wokół mnie. Obok jest stoisko literatury rosyjskiej. Leży tu też najnowsza książka Bukowskiego. Marzę o tym, by go poznać, nigdzie jednak nie widzę pisarza. Za stołem siedzi młody mężczyzna w białej koszuli. Ma krótkie, jasne włosy, wysokie kości policzkowe i błyszczące niebiesko-zielone oczy. Czytam jego nazwisko. Ma na imię Andrzej. - Czy Władimir Bukowski jest tutaj ? - pytam. Młody mężczyzna potrząsa głową. — Bukowski nie przyjechał. Obawiam się, że będzie pani zmuszona zadowolić się moją osobą. Jestem jego polskim przyjacielem. — No to musi pan ze mną pójść na kawę - odpowiadam. 335 -Aniby dlaczego? Ja nie mam czasu! Czuję, że się rumienię. Coś takiego dawno mi się już nie zdarzyło. To mnie złości. - Ponieważ... ponieważ... ponieważ jestem kuzynką Polańskie- go - jąkam się zmieszana. Nic mądrzejszego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy. - No jeśli tak - mówi - to rzeczywiście będziemy musieli pój ść na tę kawę. Z picia kawy zrobiło się półtora dnia. Zakochaliśmy się w sobie z Andrzejem. Jest młodszy ode mnie o osiemnaście lat. To pierwszy mężczyzna w moim życiu, który mnie nie potrzebuje. Cieszę się tym, że nie jestem potrzebna. On mnie po prostu akceptuje taką, jaka jestem, a ja nie muszę niczego udawać. Nagle wszystko stało się takie nieskomplikowane. Rozmawiamy ze sobą, chodzimy na spacery, milczymy. - Wyjeżdżam teraz! - mówi w końcu. - Zobaczymy się jeszcze. A potem odchodzi. Andrzej jest korespondentem wojennym, publicystą i opozycjonistą w jednej osobie. Przewozi zabronioną literaturę na Wschód i nawiązuje kontakty pomiędzy dysydentami. Teraz musi jechać na spotkanie międzynarodówki antyterrorystycznej, a potem dalej do Paryża. Ciągle jest w drodze. To mężczyzna, z którym trwały związek w ogóle nie wchodzi w rachubę. Ale właśnie to mi się w nim podoba. Kiedy wracam do Stuttgartu, od razu zaczynam pisać do niego długi list. Dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę, rozzłoszczona, że mi ktoś przeszkadza. - Przecież ja jestem idiota - mówi szorstki głos w słuchawce. - Przecież ja cię po prostu mogłem zabrać ze sobą. Mogłem jechać do Paryża przez Stuttgart. Prawdę mówiąc, jestem już w drodze. A że by powiedzieć całą prawdę, będę za półtorej godziny... ;: 336 Półtorej godziny, żeby umyć włosy, posprzątać mieszkanie i COŚ ugotować. A potem Andrzej już stoi w drzwiach. Nasz związek zamienia się w niekonwencjonalny romans. Nigdy nie wiem, kiedy Andrzej przyjedzie, ale po raz pierwszy w życiu nie czekam i nie zadaję pytań. I ku mojemu własnemu zdziwieniu nawet się o niego nie boję, mimo że on ciągle zajmuje się bardzo niebezpiecznymi sprawami. Nie ma już we mnie rozdarcia. Nie ma już przepełnionych cierpieniem rozmów na temat naszego związku. Coś takiego jest z Andrzejem całkowicie niewykonalne. Według niego, byłaby to czysta strata czasu. W tym okresie bardzo dużo maluję. Moje obrazy podobają się Andrzejowi. Muszę też oczywiście zarabiać i wykonywać moją pracę w teatrze, filmie i w telewizji. Banalność, ułuda i zakłamanie show-biznesu pozostają w jaskrawej sprzeczności z wydarzeniami w Polsce, NRD, Związku Radzieckim. Projektując dla teatru piękne kostiumy, próbuję wzbudzić wśród moich kolegów nieco zainteresowania polityką, ale nikogo to nic nie obchodzi. Telewizja staje się pusta i obrzydliwa. Właśnie w tym czasie rozwija się nowa kultura rozrywkowa - w błyskawiczny sposób rośnie liczba głupawych programów. To już nie mój świat. Rozbieżność pomiędzy autentycznym zaangażowaniem niewielkiej grupki ludzi a beztroskim, infantylnym życiem zachodnim prowadzi do pierwszego poważnego rozdźwięku pomiędzy moją pracą a mną. To, co robię zawodowo, jest wprawdzie pełne blasku i piękne - ale to zbyt mało w porównaniu z tym, co ludzie muszą znosić, co uczyniono mnie samej, mojej rodzinie, mojej babci... Czasem wstydzę się przed Jakubem, że muszę go zostawiać samego z powodu tych bzdur. Ale on mnie już nie potrzebuje tak jak dawniej. Jest już prawie dorosły i wkrótce będzie zdawał maturę. Andrzej coraz częściej zabiera mnie na konspiracyjne spotkania. Ma duszę prawdziwego awanturnika. Pojawia się wśród śnieżycy pośrodku nocy. Przywozi mi książki, które ktoś ma ode mnie 337 odebrać, aby je wydrukowano na Wschodzie. Funkcjonuję teraz jako rodzaj skrzynki kontaktowej. Zbieramy też pieniądze i datki, które przekazuję dalej. Jedziemy nad jezioro Lugano na międzynarodowe spotkanie dysydentów. Siedzimy do późna w nocy nad wodą, rozmawiamy, dyskutujemy. Opozycyjny bard śpiewa, grając na gitarze, pieśni wolnościowe o murach, które runą, runą, runą. Dużo się pije. - Jestem mumia - mruczy Andrzej zawinięty w kilka koców i zasypia spokojnie z głową opartą o moje kolana. Jakub zostaje zarażony naszą polityczną pasją i angażuje się razem z nami. Maluje transparenty, zakłada z przyjaciółmi własną grupę, zbiera podpisy i pisze artykuły do gazetki szkolnej. Często spiera się ze swoimi nauczycielami na tematy polityczne. Jakub podziwia Andrzeja, który jest dla niego bohaterem. A potem nadchodzi czas przełomu i żelazna kurtyna zostaje otwarta. To, w co nikt nie wierzył, staje się niespodziewanie rzeczywistością. ; W tych dniach widzę Andrzeja po raz ostatni. Przyjeżdża mnie odwiedzić, kiedy czekam właśnie na operację. Kiedy mu opowiadam o moim lęku przed zabiegiem, jest po raz pierwszy poruszony. Nagle znikają jego pewność siebie i beztroski sposób bycia. Ale oboje wiemy, że to koniec naszego związku i że tak musi być. To nasze pożegnanie. Kiedy ja leżę w szpitalu, Andrzej jedzie do Warszawy i rozpoczyna nowe życie. Od czasu do czasu rozmawiamy jeszcze ze sobą przez telefon. Czasem dzwoni do mnie z Afganistanu, a potem znów z dachu Białego Domu, jest też na miejscu, kiedy podczas puczu przeciwko Jelcynowi do Moskwy wjeżdżają czołgi. Nasza miłość zamieniła się w przyjaźń. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można tak bezboleśnie i tak łagodnie zamienić jeden rodzaj związku w inny. To jedyny mężczyzna w moim życiu, którego chętnie wspominam. 338 W grudniu 1990 roku Kuba pakuje mnie do swego małego auta i jedziemy do Polski. Do Krakowa. Nagle po tych wszystkich latach, w których tak często tęskniłam, czuję lęk przed tą podróżą. Ale Jakub się uparł. - Ja chcę wreszcie zobaczyć twoje rodzinne miasto i grób dziadka! Przejeżdżamy przez granicę, a potem jedziemy na ukos przez Polskę. Serce bije mi coraz mocniej, ale nikt nas nie zatrzymuje. Drogi w Polsce są złe. Jak dawniej... O dwunastej w nocy docieramy na krakowski Rynek. Lekki śnieg przykrywa wieże kościelne, stare domy, bruk. Panuje całkowita cisza, a mnie brak tchu ze szczęścia i ze zdumienia. To wspaniałe, że mogę wszystko Kubie pokazać i opowiedzieć mu o przeszłości, tak jak to robiła niegdyś moja mama. - Patrz, tu był ten sklep, w którym "się kupowało"... kawiarnia, w której zawsze siedziałam i w której poproszono mnie o rękę... tam stoi pomnik Mickiewicza, u stóp którego spotykają się pary zakochanych... a tu mieszkałam z twoją babcią... Tu była Piwnica pod Baranami, wiesz już która... Marynia od dawna nie żyje. Mojego starego przyjaciela Piotra spotykam zaraz następnego dnia. - A, jesteś znowu - mówi, jakby po tych wszystkich latach było to coś zupełnie oczywistego. A Manuela? Dowiedziałam się, że też już nie żyje. Przez jakiś czas występowała w Warszawie. Nie wiem, co się z nią stało później. Ale są jeszcze moje przyjaciółki. Po prawie trzydziestu latach padamy sobie z Barbarą w ramiona. Wychowała oboje dzieci swojej pięknej siostry, która wcześnie zmarła. Dopiero teraz opowiada mi o swoim ojcu, którego nie wolno było nigdy wspominać, ponieważ w okresie stalinizmu był członkiem emigracyjnego rządu polskiego w Londynie. Barbara jest malarką i graficzką. Przez wiele lat uczy- 339 ła w Akademii Sztuk Pięknych. Była bardzo aktywna w Solidarności. Mamy sobie wiele do opowiedzenia.; Stoję z Jakubem na żydowskim cmentarzu przy grobie mojego ojca. Ten cmentarz jest tak zdziczały i zapuszczony jak dżungla. Nawet nie myślałam o tym, że uda nam się odnaleźć ten grób. - Dziadek pokaże nam drogę - powiedział Kuba i tak się właśnie stało. Znaleźliśmy też grób mojego pradziadka. To chyba ostatni kamień nagrobny, jaki pozostał, gdy Niemcy zbezcześcili cmentarz i urządzili na nim obóz w Płaszowie. Teraz leży tu sam jeden. Pojedyncza płyta nagrobna na brązowym, wilgotnym polu. 16 - Nie myśl o tym - mówiła moja mama... Stoimy na brzegu wąwozu i patrzymy na drugi brzeg. Jest nas niewielka grupka ludzi, wśród nich moja mama i Jan. Wszyscy są ciepło ubrani, mają w rękach bagaże, walizki, tobołki z rzeczami. Jakub też tu jest, ale dorosły. Mamy na sobie płaszcze. Jest zimno. Światło jest szare. Zmierzcha. Po drugiej stronie widzimy starego Żyda, który pochyla się nad małym, leżącym na ziemi chłopcem. Żyd wsypuje mu piasek do ust. Nabiera ten piasek do obu dłoni i sypie nieprzerwanie. Chłopiec próbuje się bronić - powstrzymuje jego ręce. Malutkie palce wbijają się mocno w czerwone dłonie starego. Stary nadal sypie piasek do ust dziecka, ciągle, dalej i dalej. Opór chłopca staje się coraz słabszy - już tylko podnosi ramiona do góry - znów je opuszcza - podnosi - opuszcza - coraz słabiej... Stary dalej sypie piasek-piasek szeleści w jego suchych, kościstych starych dłoniach. Nagle chłopiec przestaje się bronić - leży spokojnie. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. , , Odwracamy się i odchodzimy - jak ze sceny. 341 - Czy on nie żyje? - pytam moją mamę. - Powinniśmy byli go uratować! Powinniśmy byli go uratować! - szepczę bezdźwięcznie. - On nie żyje! Chciałabym krzyczeć - nie mogę - nie mam głosu. - Tak to już jest - mówi moja mama. Podnosi ramiona i próbuje ukryć w nich głowę. - Tak jest zawsze - mówi i nagle jest już bardzo daleko. - Nie myśl o tym - dodaje jeszcze z oddali. - Zawsze tak przecież jest. Wspomnienia powracają wyłącznie w moich snach. Ale ja nie chcę nic wiedzieć na temat mojej przeszłości. Całe życie walczyłam ze wspomnieniami. Pogrzebałam mój smutek głęboko w ciemnej komorze mego serca. Nagle jednak zdarza się coś, co wszystko zmienia. To się oczywiście zdarza w Krakowie, czyli tam, gdzie się wszystko zdarzyło. Siedzę w kinie. To premiera, która odbywa się w największym i najnowocześniejszym kinie, jakie Kraków może zaoferować. Organizatorom bardzo na tym zależało. Patrzę na moje zaproszenie. "Prezydent miasta Krakowa ma zaszczyt zaprosić..." jest tu napisane, a pod spodem "rząd 12, miejsce 22". Rozglądam się wokoło. Jestem otoczona eleganckimi, na ciemno ubranymi ludźmi; są tu przedstawiciele rządu i Kościoła, roi się tu od przedstawicieli świata kultury i polityki. Przybyli dziennikarze polscy, niemieccy, amerykańscy... Wydaje mi się, że w półmroku dostrzegam twarz Wałęsy. A pośród tych oficjalnych gości rozproszone są gdzieniegdzie blade, niepewne, nieco zagubione postacie z siwymi włosami i zaczerwienionymi oczami. To jesteśmy my - świadkowie. Panujący tu nastrój przypomina równocześnie uroczystość rozdania Oscarów i pogrzeb. O tym, że Steven Spielberg kręci w Krakowie film o wojnie, wiem już od wielu miesięcy. : - Nie interesuje cię to? - pytali moi znajomi. 342 - O nie. Proszę, nie... tylko nie jeszcze jeden film wojenny! Nie jestem w stanie oglądać tego typu filmów. Zawsze muszę na nich płakać. A poza tym, cóż taki Spielberg może wiedzieć? Jakie pojęcie na temat przeszłości może mieć Amerykanin? Co on w ogóle może wiedzieć ? Po jakimś czasie pogłoski stały się nieco bardziej konkretne. Mówi się, że Spielberg kręci film o getcie krakowskim. O krakowskim getcie? O tym miejscu, w którym cała moja rodzina... W marcu jest premiera, zostali na nią zaproszeni ci, którzy przeżyli, oraz ich rodziny. - Tylko proszę beze mnie - mówię do siebie. - Ja nie mogę! Ja tego nie chcę! Ja z tym wszystkim nie mam już nic wspólnego! Dzwoni Jakub dość podekscytowany. — Kiedy jedziesz do Krakowa, mamo? — Kuba, proszę, ty przecież wiesz, że ja nie mam ochoty tego oglądać, że ja tego po prostu nie jestem w stanie znieść... przecież mnie znasz! Kuba jednak jest rzeczowy. - Tu w ogóle nie chodzi o to, czy ty możesz czy nie. Ty tam musisz być. Ty tam po prostu musisz być! Tak więc drugiego marca 1994 roku siedzę elegancko ubrana na czarno w rzędzie 12 na miejscu 22. Getto. Ciemne mieszkania. Ciasnota. Ucieczka. Walizki. Krzyki. Łzy. Oficerki. Tak. To się zgadza - myślę wstrząśnięta. - Tak było. On nie kłamie. W porządku. Obóz w Płaszowie. Inżynier, który buduje baraki. Na filmie to kobieta. Zostaje zastrzelona. Myślę o moim wujku, inżynierze Krautwircie, którego oskarżono o sabotaż i powieszono. Jakaś para bierze potajemnie ślub w obozie. Ciociu Sabino! Rozpoznaję cię! 343 A potem nagle w moją stronę idzie ona. Zanim zniknie w ciemnej dziurze, rzuca, mi ukradkowe spojrzenie... Mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku. Widzę ją bardzo wyraźnie. Jej ciemne oczy patrzą mi prosto w twarz. Ukrywa się pod łóżkiem. Tak jak ja wtedy w szufladzie. Tego drugiego marca 1994 roku odnajduję wreszcie tę małą dziewczynkę w czerwonym płaszczyku. I nagle wiem, kogo ja szukałam i przed kim tak rozpaczliwie próbowałam uciec przez te wszystkie lata - przez całe moje życie. Wiem, kim w rzeczywistości jestem! Ja jestem małą zastraszoną dziewczynką w czerwonym płaszczyku. Nie chcę płakać, tu, w obecności tych wszystkich ważnych osobistości. Więc nie płaczę, tylko bez tchu patrzę, jak na ekranie kina ginie cały świat. A równocześnie w mojej głowie toczy się drugi film - to moje życie. Nagle jestem w stanie zobaczyć nie tylko moją babcię. Teraz widzę ich wszystkich: wujków, ciocie, inżyniera Krautwirtha, Sabinę, mojego ojca... i moją mamę. Widzę wszystkich. Blada jak kreda, chwiejąc się na nogach, idę po filmie na premierowe przyjęcie. Moja przyjaciółka Ania, która organizowała bankiet na cześć Spielberga, spogląda na mnie ze współczuciem. - Tego było jednak zbyt wiele dla ciebie! - mówi ciepło i bierze mnie w ramiona. Przytulam się do niej mocno. Dobrze się czuję w jej objęciach. Chcę coś powiedzieć, ale moje usta są suche, a moje gardło jak zasznurowane. — To byłam ja! - wydobywam wreszcie z siebie. - To byłam ja! Ania patrzy na mnie, nic nie rozumiejąc. — Co to znaczy, że to byłaś ty? - Ta dziewczynka w czerwonym płaszczyku. Na filmie. Nie, nie na filmie. W rzeczywistości. Naprawdę! Dają mi kieliszek wódki, a potem następny i jeszcze jeden. Do sali wchodzi Steven Spielberg. Uśmiecha się. . ; , - 344 Moja przyjaciółka próbuje, podekscytowana, przedstawićm nie reżyserowi. - To jest Roma, Roma, która... Spielberg mechanicznie ściska mi dłoń, jeszcze raz się uśmiecha. Spieszy się. Musi już jechać na lotnisko. - To jest ta dziewczynka w czerwonym płaszczyku - woła jeszcze za nim Ania. Ale on nie słyszy. Już go nie ma. Jest wczesny wieczór piątkowy. Zaraz zapalę świece i wypowiem błogosławieństwo. Szabat szalom. Siedzę przy moim biurku w Monachium i spoglądam przez okno na niebo, które powoli staje się coraz ciemniejsze. Przede mną leży czysty blok papieru. Myślę o mojej babci. Gdzie jesteś, babciu? Dlaczego cię tu nie ma teraz, gdy jesteś mi tak bardzo potrzebna? Ostatnio rzadko mnie odwiedzasz... — Kto mówi, że mnie tu nie ma? - pyta gderliwy głos. - Co ty właściwie robisz? — Rozmyślam - odpowiadam. - Chcę sobie przypomnieć. Chcę wreszcie wszystko opowiedzieć. Chcę opowiedzieć naszą historię. — Przecież chciałaś o niej zapomnieć! — Nie - mówię i głęboko wzdycham. - Chcę sobie przypomnieć. Chcę, żeby powstała o tym książka. - Książka? Dla kogo? Zastanawiam się przez chwilę. - Nie wiem - odpowiadam w końcu. - Dla Kuby, dla mnie. Dla innych. A przede wszystkim dla ciebie... Moja babcia milczy. - Chcę opowiedzieć - powtarzam. - Chcę opowiedzieć o tej małej dziewczynce, która w głębi mojej duszy płacze i ciągle nadal się boi. I o tobie, babciu, chcę opowiedzieć. Będę cię musiała wystawić na pokaz. Będę musiała sprawić, że ponownie umrzesz. Czy mi wybaczysz? .... . , : , : ., ... ,,.,. ,,,, ,,. 345 Nie odpowiada. - Pamiętasz jeszcze, cośmy ci wtedy powtarzali w getcie? - mówi w końcu cicho. - Nie patrz tam! Nie odwracaj się! Nie myśl o tym...! Tak. Pamiętam bardzo dobrze. - Ale teraz nadszedł czas! - szepcze moja babcia. - Popatrz tam! Odwróć się! Pomyśl o tym! Przypomnij sobie! Opowiedz... Przed wojną żyło w 'Polsce około 3, 3 miliona Żydów, co stanowiło 14 ludności. Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy zajęli Polskę, zaczęli niemal od razu wydawać kolejne zarządzenia dyskryminujące ludność żydowską. Tak więc wszyscy Żydzi zostali zarejestrowani, otrzymali specjalne dokumenty i zmuszono ich do noszenia opasek z gwiazdą Dawida. Zablokowano ich konta bankowe, skonfiskowano majątki, przestali mieć prawo wykonywania określonych zawodów. Wprowadzono dla nich zakaz podróżowania i używania środków komunikacji miejskiej. Zabroniono im trzymania zwierząt domowych, jak również poruszania się po pewnych ulicach oraz wchodzenia do określonych sklepów i lokali. W roku 1940 Niemcy rozpoczęli pierwszą akcję usuwania Żydów z Krakowa. W maju dano im trzy miesiące na dobrowolne opuszczenie miasta. Ci, którzy opuściliby Kraków do 15 sierpnia, mogli samodzielnie wybrać nowe miejsce zamieszkania i zabrać ze sobą cały majątek. Po upływie tego terminu miało nastąpić wysiedlenie przymusowe z prawem zabrania jedynie 25 kg bagażu. Zgodnie z zarządzeniem Hansa Franka, w mieście miało pozostać jedynie dziesięć tysięcy Żydów, pożytecznych ze względu na kwalifikacje zawodowe i wykonywaną pracę. Ponieważ w połowie sierpnia - zdaniem władz okupacyjnych - w Krakowie nadal mieszkało zbyt wielu Żydów, przystąpiono do obław ulicznych. Zatrzymanych wywożono do gett w Warszawie, w okolicach Lublina, Hrubieszowa 347 i Białej Podlaskiej. Ostatni akt przesiedleń poprzedzający utworzenie getta w Krakowie nastąpił zimą 1940/41, kiedy to obowiązujące do tej pory ausweisy wymieniano na kenkarty, a warunkiem otrzymania nowych dokumentów było okazanie zaświadczeń o zatrudnieniu. Ci, którzy nie otrzymali odpowiednich dokumentów, byli z Krakowa wywożeni, najczęściej do obozów zagłady. W wyniku akcji wysiedleńczych z 68 482 Żydów zarejestrowanych w listopadzie 1939 roku zostało w Krakowie jedynie 16 tysięcy. 3 marca 1941 roku ogłoszono zarządzenie gubernatora dystryktu krakowskiego o utworzeniu "dzielnicy mieszkaniowej" dla Żydów, która powstała w Podgórzu, dawnej dzielnicy robotniczej na prawym brzegu Wisły. Ludność nieżydowska mieszkająca tu do tej pory miała opuścić swe domy i przenieść się na Kazimierz. Teren getta został otoczony trzymetrowym murem z czterema bramami, strzeżonymi przez policję niemiecką i granatową, a od strony wewnętrznej przez policję żydowską. Getto zajmowało obszar zamknięty pomiędzy Wisłą, Rynkiem Podgórskim, Krzemionkami i linią kolejową Kraków-Płaszów. Do 20 maja 1941 roku w "dzielnicy żydowskiej" znalazło się około 15 tysięcy ludzi stłoczonych w 320 budynkach, przeważnie parterowych lub jednopiętrowych. Niedługo potem przywieziono do getta krakowskiego wszystkich Żydów z okolicznych miejscowości. Liczba mieszkańców dopuszczonych przez urzędników na jedno okno została podniesiona z trzech na cztery. Trudno dziś opisać warunki sanitarne w getcie i panującą tam ciasnotę. Stale pogarszała się sytuacja aprowizacyjna. Wyżywienie pozostawiono własnym staraniom mieszkańców getta, zabraniając równocześnie pod karą śmierci opuszczania go bez specjalnego pozwolenia. Panujący tu głód, nieustannie rosnące represje i brutalne traktowanie ludności żydowskiej były elementami dnia codziennego, w konsekwencji liczba mieszkańców getta stale malała. Począwszy od czerwca 1942 roku wywieziono stamtąd do obozów zagłady lub zastrzelono na miejscu około dwóch tysięcy osób. Byli to przede 348 wszystkim ludzie bez odpowiednich dokumentów i nie posiadający pracy - w większości Żydzi ortodoksyjni. W styczniu 1942 roku na konferencji wWannsee ogłoszono założenia "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". Uczestnicy tej konferencji omawiali techniczną stronę operacji zgładzenia milionów Żydów. W Krakowie Niemcy rozpoczęli realizację postanowień z Wann-see na początku czerwca 1942 roku. Przez kilka dni trwały w getcie krakowskim masowe wysiedlenia Żydów do obozu zagłady w Bełżcu. Do 8 czerwca wywieziono tam około siedmiu tysięcy osób. W czwartek 4 czerwca Niemcy, rozwścieczeni zbyt małą, ich zdaniem, liczbą wysiedlonych, zmasakrowali tłumy spędzone na plac Zgody. Kolejne krwawe i brutalne akcje wysiedleńcze nastąpiły pod koniec października 1942 roku. Tym razem wywieziono z getta około sześciu tysięcy ludzi. Esesmani przeszukiwali po kolei każdy dom, a także szpitale, zakład sierot, schroniska dla starców i kalek. Wiele osób, zwłaszcza chorych i starych, zostało zastrzelonych na miejscu. Naoczni świadkowie wspominają, że w tych dniach niektóre ulice getta dosłownie spływały krwią pomordowanych. Brutalne wysiedlenia przyspieszyły powstanie Żydowskiej Organizacji Bojowej, która rozpoczęła akcje sabotażowe i zamachowe poza terenem getta. Jej członkowie podłożyli między innymi bomby w miejscach uczęszczanych przez Niemców: w kawiarniach "Cyganeria" i "Esplanada", w kinoteatrze "Scala" oraz w klubie oficerskim "Zakopianka". Niestety ŻOB została całkowicie rozbita przez gestapo w 1943 roku, a jej przywódcy zginęli. W listopadzie 1942 roku rozpoczęto budowę nowego obozu pracy przymusowej w Płaszowie, na terenach, na których znajdowały się dwa żydowskie cmentarze. Oba zostały całkowicie zniszczone, a porozbijane nagrobki posłużyły do utwardzania terenu i na podmurówki wznoszonych baraków. W grudniu tego samego roku zmniejszony obszar getta przeciął płot z drutu kolczastego, dzieląc je na dwie części: dla pracujących (A) i niepracujących (B). Od stycz- 349 nia 1943 roku ekipy żydowskie zatrudnione przy budowie obozu przestały wracać na noc do getta i zostały rozlokowane w niedokończonych barakach. W lutym komendantem wciąż rozbudowywanego obozu w Płaszowie został SS-Untersturmfuhrer Amon Goeth, który wsławił się niezwykłym wręcz sadyzmem. W marcu podjęto decyzję o przeniesieniu do obozu w Płaszowie Żydów z getta krakowskiego i okolicznych obozów pracy przymusowej. 13 marca przystąpiono do likwidacji getta A. Pod kontrolą esesmanów, policjantów ukraińskich i żydowskich spędzono w brutalny sposób mieszkańców na ulicę Józefińską. Z kolumn idących do Płaszowa wyłączono dzieci do lat 14, które nakazano pozostawić w sierocińcu znajdującym się w getcie B. Niektórzy rodzice decydowali się zostać z dziećmi, inni próbowali je ukryć lub przemycić do obozu w plecakach czy tobołkach. Zdarzały się przypadki uśmiercania dzieci przez zrozpaczonych rodziców, którzy domyślali się ich losu. W czasie tej akcji wielu Żydów zostało zamordowanych na miejscu. Nieustanne bicie, kopanie i brutalne popędzanie ludzi do formowanych szeregów było czymś zupełnie normalnym. Przeszukiwanie opuszczonych domów i rozstrzeliwanie ukrywających się Żydów trwało do późnych godzin wieczornych. Następnego dnia, 14 marca, przystąpiono do likwidacji getta B. W ciągu kilku godzin, działając bezdusznie i metodycznie, jakby chodziło o wytępienie robactwa, Niemcy zabili około tysiąca osób, dorosłych i dzieci. Cztery tysiące osób zostało odprowadzonych pod eskortą do obozu w Płaszowie, około dwóch tysięcy wywieziono samochodami ciężarowymi do KL Auschwitz. 16 marca przywieziono do tego obozu kolejny transport z getta B - byli to prawdopodobnie ludzie, którym udało się do tego czasu ukryć, oraz członkowie ekip uprzątających getto. Do grudnia 1943 roku na terenie dawnego getta trwały prace porządkowe, podczas których selekcjonowano i magazynowano pozostawione tu przedmioty: meble, ubrania, książki itd. W końcu 350 rozebrano niepotrzebne już ogrodzenie, a getto stało się znów dzielnicą otwartą. Obóz w Płaszowie zajmował około 80 hektarów. Strzeżony przez esesmanów i Ukraińców, otoczony był podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego pod napięciem elektrycznym i wieżami strażniczymi. Więźniowie Żydzi pracowali wewnątrz obozu, a także poza nim, między innymi w kilku firmach na Zabłociu. Byli wycieńczani głodem, bardzo ciężką pracą fizyczną i chorobami. Wielu z nich zostało zabitych własnoręcznie przez Goetha. W połowie 1943 obóz płaszowski został przekształcony w filię obozu na Majdanku, a od stycznia 1944 w samodzielny obóz koncentracyjny. Początkowo w Płaszowie przebywało około dwóch tysięcy więźniów, Żydów i nie-Żydów, ich liczba wzrosła jednak z czasem do 25 tysięcy. Aż do roku 1944 transporty mężczyzn, kobiet i dzieci odchodziły z Płaszowa wprost do komór gazowych Auschwitz, Mauthausen i Gross--Rosen. Ostatni transport z tego obozu dotarł do Auschwitz na dzień przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Trudno dziś określić, ile osób zginęło w Płaszowie, a ile wywieziono stąd i zamordowano w innych miejscach. Dziś Gmina Żydowska w Krakowie liczy około stu osób. Na początku wojny mieszkało w tym mieście blisko 70 tysięcy Żydów, a w całym województwie krakowskim 225 tysięcy. Wojnę przeżyło zaledwie 15 tysięcy - wielu z nich dzięki pomocy Polaków, choć za ukrywanie ludności żydowskiej groziła w Generalnej Guberni kara śmierci. Autorka, mając świadomość, iż nigdy nie była i nie będzie w stanie wyrazić w dostateczny sposób swej wdzięczności wobec Franciszki Izdebskiej, Janiny, Manueli i Dudka Kierników, pragnie tą książką przyczynić się do tego, by przetrwała pamięć o ludziach, którzy gotowi byli narazić własne życie, by ocalić życie innym.