Alexander McCall Smith Moralność dla pięknych dziewcząt Morality for Beautiful Girls Przełożył: Tomasz Biedroń Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2005 Rozdział pierwszy Świat widziany oczyma innej osoby Mma Ramotswe, córka świętej pamięci Obeda Ramotswe z Mochudi pod Gaborone, stolicą Botswany, była oficjalną narzeczoną pana J.L.B. Matekoniego, syna świętej pamięci Pumphamilitsego Matekoniego z Tlokweng, rolnika, a później wysokiego urzędnika kolejowego. Wszyscy uważali, że to znakomicie dobrana para - ona, założycielka i właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, jedynej w Botswanie agencji detektywistycznej zajmującej się sprawami także kobiet, on, właściciel Tlokweng Road Speedy Motors i w powszechnej opinii jeden z najlepszych mechaników samochodowych w Botswanie. Zawsze jest dobrze, mówili ludzie, jak każde z małżonków prowadzi osobną działalność. Tradycyjne małżeństwa, w których mężczyzna podejmuje wszystkie decyzje i zarządza większością majątku, przeznaczone sadła kobiet, które pragną poświęcić się w życiu gotowaniu i wychowywaniu dzieci. Czasy się jednak zmieniły i dla wykształconych kobiet, które chcą coś w życiu osiągnąć, lepszym wyjściem jest mieć jakieś zajęcie. Istniało wiele przykładów takich małżeństw, między innymi mmy Maketetse, która otworzyła fabryczkę specjalizującą się w produkcji szortów khaki dla chłopców. Zaczynała od ciasnej i dusznej izdebki na tyłach swojego domu, potem jednak zatrudniła do krojenia i szycia swoje kuzynki i stworzyła jedno z najlepiej funkcjonujących przedsiębiorstw w Botswanie, eksportujące swoje wyroby do Namibii mimo ostrej konkurencji ze strony dużych firm odzieżowych z Przylądka. Wyszła za pana Cedrica Maketetse, który miał dwa sklepy z napojami w Gaborone, a ostatnio zakupił trzeci we Francistown. W stołecznej gazecie ukazał się trochę krępujący artykuł na ich temat, zatytułowany Producentce szortów życzymy wszelkiej pomyślności na nowej drodze szycia z lokalnym potentatem od napojów. Oboje należeli do Izby Handlowej i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że pan Maketetse jest niezmiernie dumny z sukcesów biznesowych swojej żony. Oczywiście kobieta, której powiodło się w interesach, musi uważać na mężczyzn, którzy szukają wygodnego życia u boku bogatej małżonki. Było wiele takich przypadków i mma Ramotswe zauważyła, że tego rodzaju związki prawie zawsze kończą się fatalnie: mężczyzna albo przepija czy przegrywa dochody swojej żony, albo próbuje zarządzać firmą, doprowadzając ją do ruiny. Mężczyźni są dobrzy w interesach, uważała mma Ramotswe, ale kobiety nie ustępują im pod tym względem. Są z natury oszczędniejsze. Jakże inaczej, skoro dysponując skąpymi środkami finansowymi, muszą czymś napchać wiecznie głodne brzuchy dzieci. Dzieci jedzą tak dużo, że ile by się nagotowało dyni czy owsianki, ich brzuchy nigdy się nie zapełnią. Mężczyźni zaś najszczęśliwsi są wtedy, kiedy pochłaniają całe góry drogiego mięsa. Można się zniechęcić do życia. - To będzie dobre małżeństwo - mówili ludzie, usłyszawszy o jej zaręczynach z panem J.L.B. Matekonim. - On jest odpowiedzialnym mężczyzną, a ona bardzo dobrą kobietą. Czeka ich szczęśliwa przyszłość - każde prowadzi swoją firmę i razem piją herbatę. Mma Ramotswe znała tę powszechną opinię i podzielała ją. Po katastrofalnym małżeństwie z Note Mokotim, trębaczem jazzowym i nieuleczalnym babiarzem, postanowiła już nigdy nie wychodzić za mąż, chociaż składano jej liczne propozycje. Odrzuciła zresztą pierwsze oświadczyny pana J.L.B. Matekoniego, lecz pół roku później zmieniła zdanie. Zrozumiała, że w odniesieniu do kandydata na męża należy sobie postawić bardzo proste pytanie. Pytanie, które może sobie zadać każda kobieta - a w każdym razie taka, która miała dobrego ojca - i na które każda kobieta instynktownie zna odpowiedź. Mma Ramotswe sformułowała je i nie miała żadnych wątpliwości, jak należy na nie odpowiedzieć. „Co pomyślałby o nim mój tata?”, powiedziała do siebie po przyjęciu oświadczyn pana J.L.B. Matekoniego - trochę tak, jak człowiek, który zastanawia się za skrzyżowaniem, czy dobrze skręcił. Dokładnie pamiętała, gdzie to było: pewnego wieczoru spacerowała w pobliżu zapory jedną z tych ścieżek, które błąkają się pośród akacji. Nagle przystanęła i spojrzała na niebo, na ten rozwodniony, sprany błękit, który krótko przed zachodem słońca zasnuły miedziane smugi. Wokół panowała cisza, mma Ramotswe była zupełnie sama. Mimo to wypowiedziała to pytanie na głos, jakby ktoś mógł ją usłyszeć. Spojrzała na niebo, jakby oczekiwała, że tam znajdzie odpowiedź. Znała ją jednak bez patrzenia do góry. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Obed Ramotswe, który poznał w swoim życiu najróżniejszego sortu mężczyzn z wszystkimi ich słabościami, zaakceptowałby pana J.L.B. Matekoniego. A skoro tak, to czego się bać? Jej przyszły mąż będzie dla niej dobry. Obecnie mma Ramotswe siedziała w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 wraz ze swoją asystentką, mmą Makutsi, najlepszą absolwentką studium dla sekretarek ze swojego rocznika, i rozmyślała o decyzjach, których wymagał od niej zbliżający się ślub z panem J.L.B. Matekonim. Narzucało się, rzecz jasna, pytanie, gdzie będą mieszkali. To jednak szybko się rozstrzygnęło. Dom pana J.L.B. Matekoniego, choć atrakcyjnie położony w pobliżu starego lotniska i całkiem ładny, z werandą w stylu kolonialnym i błyszczącym blaszanym dachem, gorzej się nadawał na małżeńskie gniazdo niż jej dom przy Zebra Drive. Jego ogródek, a właściwie podwórko było maleńkie, ona zaś miała cały rząd papai, kilka cienistych akacji i dystyngowaną grządkę melonów. Co się natomiast tyczy wnętrza, to spartańskie korytarze i nieużywane pokoje u pana J.L.B. Matekoniego miały niewiele atutów, zwłaszcza w porównaniu z jej domem. Serce by jej pękło, gdyby musiała się rozstać ze swoim salonem, z puszystym dywanem na posadzce z polerowanego czerwonego betonu, z gzymsem kominka, na którym stała pamiątkowa plakietka na cześć sir Sereste Khamy, naczelnika ludu Bamgwato, męża opatrznościowego i pierwszego prezydenta Botswany, oraz ze stojącą w kącie maszyną do szycia na pedały, wciąż chodzącą jak złoto. Nie musiała uciekać się do długich perswazji. Decyzja na rzecz Zebra Drive w ogóle nie została ujęta w słowa. Po tym, jak pan J.L.B. Matekoni dał się przekonać mmie Potokwani, kierowniczce farmy dla sierot, żeby wziął pod swoją opiekę osieroconego chłopca i jego kaleką siostrę, dzieci wprowadziły się do niej i natychmiast bardzo dobrze się tam poczuły. W naturalny sposób uznali zatem, że w stosownej porze cała rodzina zamieszka przy Zebra Drive. Na razie pan J.L.B. Matekoni mieszkał w swoim domu, ale przy Zebra Drive jadał wieczorny posiłek. Z tym nie było problemów. Pozostała kwestia organizacji pracy. Siedząc za biurkiem i patrząc, jak mma Makutsi porządkuje dokumenty, mma Ramotswe uświadomiła sobie, jak trudne czeka ją zadanie. Decyzja nie była łatwa, ale podjęła ją i teraz musiała wcielić ją w czyn. W końcu na tym polega robienie interesów. Do elementarnych zasad prowadzenia przedsiębiorstwa należy unikanie dublowania zasobów. Po ślubie z panem J.L.B. Matekonim mieliby dwie firmy z dwoma biurami. Chodziło oczywiście o zupełnie różne branże, ale Tlokweng Road Speedy Motors dysponowało sporą powierzchnią biurową i przeniesienie tam siedziby agencji detektywistycznej byłoby najzupełniej sensowne. Mma Ramotswe dokonała szczegółowej inspekcji zakładu pana J.L.B. Matekoniego i zasięgnęła porady lokalnego przedsiębiorcy budowlanego. - Nie będzie problemu - powiedział, obejrzawszy warsztat i biuro. - Można wstawić nowe drzwi po tamtej stronie. Wtedy pani klienci nie będą się stykali z tą całą papraniną w warsztacie. Po połączeniu biur mma Ramotswe mogłaby swoje wynająć i nareszcie wyjść na plus. Przykra prawda była taka, że Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 generowała zbyt niskie przychody. Klientów nie brakowało - nie w tym rzecz. Działalność detektywistyczna jest ogromnie czasochłonna i gdyby mma Ramotswe żądała realistycznej stawki godzinowej, ludzi po prostu nie byłoby stać na jej usługi. Dwieście puli za rozwiązanie zagadki czy znalezienie zaginionej osoby - tyle mogli zapłacić i na ogół było to warte wysiłku, ale kilka tysięcy puli za tę samą pracę to zupełnie inna rozmowa - człowiek od razu nabiera większej chęci do życia. Mma Ramotswe mniej więcej wychodziłaby na swoje, gdyby nie pensja mmy Makutsi. Pierwotnie zatrudniła ją jako sekretarkę, bo firma, która chce być traktowana poważnie, musi mieć sekretarkę, ale szybko odkryła schowany za tymi grubymi okularami talent. Mma Makutsi została awansowana na prestiżowe stanowisko asystentki detektywa. Mma Ramotswe czuła się jednak zobowiązana podnieść jej pensję, zwiększając ujemne saldo bieżące agencji. Omówiła sprawę z panem J.L.B. Matekonim, który przyznał jej rację: nie miała większego wyboru. - Jeśli nadal będziesz tak funkcjonowała, to splajtujesz - powiedział z powagą. - Widziałem firmy, którym to się zdarzyło. Przyślą ci człowieka, który nazywa się syndyk masy upadłościowej. On jest jak sęp - krąży i krąży. Bankructwo firmy to straszna rzecz. Mma Ramotswe cmoknęła językiem. - Chcę tego uniknąć. To byłby bardzo smutny koniec mojej działalności. Wymienili ponure spojrzenia. - Będziesz musiała ją zwolnić - zawyrokował pan J.L.B. Matekoni. - Mnie też się zdarzało, że musiałem zwolnić mechanika. Ciężka decyzja, ale tak to już w życiu bywa. - Tak bardzo się ucieszyła, kiedy ją awansowałam. Nie mogę jej nagle powiedzieć, że nie jest już detektywem. Nie ma w Gaborone nikogo. Jej rodzina mieszka w Bobonong. Z tego, co wiem, są bardzo biedni. Pan J.L.B. Matekoni pokręcił głową. - Biednych ludzi jest mnóstwo. Wielu bardzo cierpi. Ale żaden interes nie działa na powietrze. Każdy o tym wie. Musisz zsumować przychody i odjąć od nich wydatki. Różnica to jest twój zysk. W twoim wypadku tę liczbę poprzedza znak minus. Nie możesz... - Nie mogę... - przerwała mu mma Ramotswe - ...nie mogę jej teraz zwolnić. Jest dla mnie jak córka. Bardzo chce być detektywem i ciężko pracuje. Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na swoje stopy. Podejrzewał, że mma Ramotswe oczekuje od niego jakiejś propozycji, ale jakiej? Że da jej pieniądze? Że będzie regulował rachunki Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, chociaż jednoznacznie mu zakomunikowała, że on ma nadal prowadzić warsztat, podczas gdy ona będzie się zajmowała swoimi klientami i ich problemami? - Nie chcę, żebyś płacił moje rachunki - powiedziała mma Ramotswe ze stanowczością, która budziła w nim zarazem strach i podziw. - Naturalnie, że nie - pospieszył z odpowiedzią. - Nawet nie przeszło mi to przez myśl. - Z drugiej strony - podjęła mma Ramotswe - potrzebna ci w warsztacie sekretarka. Ciągle masz bałagan w papierach, prawda? Nie zapisujesz, ile płacisz tym swoim darmozjadom. Podejrzewam, że udzielasz im też pożyczek. Notujesz to? Pan J.L.B. Matekoni nie wiedział, gdzie się podziać ze spojrzeniem. Skąd się dowiedziała, że terminatorzy są mu winni sześćset puli każdy i nie zanosi się na to, żeby kiedykolwiek mieli możliwość spłacić dług? - Chcesz, żeby pracowała dla mnie? - spytał zaskoczony. - A co z jej stanowiskiem detektywa? Mma Ramotswe nie odpowiedziała od razu. Nie przemyślała wcześniej sprawy, ale teraz zaczął się wykluwać pewien plan. Gdyby przenieśli biuro agencji do warsztatu, mma Makutsi mogłaby zachować posadę asystentki detektywa, a jednocześnie wziąć na siebie obowiązki biurowe w warsztacie. Pan J.L.B. Matekoni płaciłby jej pensję, co oznaczałoby znaczne zmniejszenie obciążeń agencji. W połączeniu z czynszem za zwolniony budynek ogromnie poprawiłoby to sytuację finansową firmy. Wyłuszczyła swój plan panu J.L.B. Matekoniemu. Chociaż często kwestionował przydatność mmy Makutsi, dostrzegał zalety propozycji mmy Ramotswe - zwłaszcza tę, że uszczęśliwiłoby to jego przyszłą żonę. A w końcu na tym najbardziej mu zależało. Mma Ramotswe przełknęła ślinę. - Mma Makutsi - zagaiła. - Rozmyślałam o przyszłości. Mma Makutsi, która skończyła robić porządek w dokumentach, zaparzyła im obu herbatę z czerwonokrzewu i zasiadła wygodnie do półgodzinnej przerwy, którą zwyczajowo sobie robiła około jedenastej. Zaczęła czytać czasopismo - stary egzemplarz „National Geographic” - pożyczone od kuzyna nauczyciela. - O przyszłości? Tak, to zawsze ciekawe. Ale moim zdaniem nie tak ciekawe jak przeszłość. Jest tutaj bardzo dobry artykuł, mma Ramotswe. Pożyczę pani, jak przeczytam. O naszych przodkach ze wschodniej Afryki. Piszą tutaj o doktorze Leakeyu. To bardzo znany spec od kości. - Spec od kości? - zdziwiła się mma Ramotswe. Mma Makutsi z reguły doskonale się wysławiała - zarówno po angielsku, jak w setswana - ale zdarzało jej się posługiwać osobliwymi wyrażeniami. Co to jest spec od kości? Kojarzy się to z czarownikiem, ale chyba doktor Leakey nie jest czarownikiem? - Tak - odparła mma Makutsi - wie wszystko na temat starych kości. Wykopuje je z ziemi i opowiada nam o naszej przeszłości. Niech pani spojrzy. Obróciła w stronę mmy Ramotswe zdjęcie na rozkładówce. Mma Ramotswe zmrużyła oczy. Jej wzrok nie był już taki jak dawniej i miała obawy, że prędzej czy później będzie musiała pójść w ślady mmy Makutsi i założyć okulary z grubymi szkłami. - Czy to jest doktor Leakey? Mma Makutsi skinęła głową. - Tak, mma, to on. Czaszka, którą trzyma w dłoni, należała do jednego z pierwszych ludzi. Ten człowiek żył bardzo dawno temu i jest bardzo stary. W mmie Ramotswe rozbudziła się ciekawość. - Kim był ten bardzo stary człowiek? - Piszą tutaj, że to człowiek, który żył, kiedy na świecie było jeszcze bardzo mało ludzi. Wszyscy mieszkaliśmy wtedy we wschodniej Afryce. - Wszyscy? - Tak, wszyscy. Mój lud. Pani lud. Wszyscy. Wszyscy wywodzimy się od tej samej małej grupy przodków. Doktor Leakey to udowodnił. Mma Ramotswe zamyśliła się. - Czyli w jakimś sensie wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami? - Tak. Jesteśmy wszyscy takimi samymi ludźmi. Eskimosi, Rosjanie, Nigeryjczycy. Ta sama krew. To samo DNA. - DNA? Co to takiego? - To jest coś, czego użył Bóg, jak stwarzał ludzi - wyjaśniła mma Makutsi. - Wszyscy jesteśmy zrobieni z DNA i wody. Mma Ramotswe zastanowiła się nad tym, co wynikało z tych rewelacji. Nie miała zdania na temat Eskimosów i Rosjan, ale Nigeryjczycy to zupełnie inna historia. Mma Makutsi miała jednak rację: jeśli powszechne braterstwo - i „siostrzaństwo” - nie ma być pustym dźwiękiem, musi obejmować również Nigeryjczyków. - Gdyby ludzie wiedzieli, że wszyscy jesteśmy jedną rodziną, to byliby dla siebie lepsi, nie sądzi pani? Mma Makutsi odłożyła czasopismo. - Na pewno. Gdyby o tym wiedzieli, to byłoby im bardzo trudno krzywdzić innych. Może nawet chętniej by im pomagali. Mma Ramotswe milczała. Teraz jeszcze trudniej było jej przedstawić mmie Makutsi swój plan, ale podjęli wraz z panem J.L.B. Matekonim decyzję i nie pozostawało nic innego, jak przekazać złą wiadomość. - To wszystko bardzo ciekawe - stwierdziła, siląc się na stanowczy ton. - Muszę poczytać o doktorze Leakeyu w wolnej chwili. Teraz jestem za bardzo zajęta rozmyślaniami o tym, jak nie dopuścić do upadku firmy. Bilans nie przedstawia się najkorzystniej. Wydatki przewyższają wpływy. Urwała i obserwowała reakcję mmy Makutsi. Trudno było zgadnąć, co ona myśli za tymi okularami. - Muszę więc przedsięwziąć jakieś kroki - ciągnęła. - Jeśli nic nie zrobię, to nałożą na nas zarząd komisaryczny albo bank zajmie nam biuro. Tak się dzieje z firmami, które nie przynoszą zysków. To bardzo niedobra sytuacja. Mma Makutsi wpatrywała się w biurko. Potem podniosła wzrok na mmę Ramotswe i w jej okularach odbiły się gałęzie akacji za oknem. Mmę Ramotswe mocno to zdeprymowało - poczuła się tak, jakby patrzyła na świat oczyma innej osoby. Kiedy to sobie pomyślała, mma Makutsi poruszyła głową i jej pracodawczyni zobaczyła odbicie swojej czerwonej sukienki. - Staram się, jak mogę - powiedziała cicho mma Makutsi. - Mam nadzieję, że da mi pani szansę. Bardzo się cieszę, że pracuję jako asystentka detektywa. Nie chcę do końca życia być sekretarką. Umilkła i spojrzała na mmę Ramotswe. Jak to jest, pomyślała mma Ramotswe, być mmą Makutsi, absolwentką studium sekretarskiego z najlepszym wynikiem na roku, która nie ma jednak nikogo oprócz rodziny w dalekim Bobonong? Wiedziała, że mma Makutsi posyła im pieniądze, bo podpatrzyła kiedyś na poczcie, jak wypełnia przekaz pocztowy na sto puli. Na pewno napisała im o swoim awansie i byli dumni, że ich krewna tak doskonale sobie radzi w Gaborone. Tymczasem prawda była taka, że mma Ramotswe trzymała ją na tym stanowisku z pobudek charytatywnych i w gruncie rzeczy to ona wspierała finansowo tę rodzinę z Bobonong. Przeniosła spojrzenie na biurko mmy Makutsi i na wciąż rozłożone zdjęcie doktora Leakeya z czaszką w dłoni. Doktor Leakey patrzył prosto na nią. Co będzie z tą pani asystentką, mma Ramotswe?, zdawał się mówić. Przełknęła ślinę. - Niech się pani nie martwi, dalej będzie pani asystentką detektywa. Dołożymy pani jednak trochę obowiązków, kiedy przeniesiemy się do Tlokweng Road Speedy Motors. Pan J.L.B. Matekoni potrzebuje pomocy przy papierkowej robocie. Będzie pani w połowie sekretarką, a w połowie asystentką detektywa. - Urwała, po czym dodała pospiesznie: - Ale może się pani przedstawiać jako asystentka detektywa. Taki będzie pani oficjalny tytuł. Przez resztę dnia mma Makutsi była bardziej milcząca niż zazwyczaj. Bez słowa zaparzyła mmie Ramotswe popołudniową herbatę, ale pod koniec dnia sprawiała wrażenie pogodzonej z losem. - Podejrzewam, że w biurze pana J.L.B. Matekoniego panuje spory bałagan - powiedziała. - Nie wyobrażam sobie, żeby porządnie prowadził papiery. Mężczyźni nie lubią się tym zajmować. Mmie Ramotswe spadł kamień z serca, kiedy usłyszała tę zmianę tonu. - Tak, ma tam straszny bajzel. Będzie pani bardzo wdzięczny, jeśli zrobi pani porządek. - Nauczyli nas tego w studium. Któregoś dnia zostałyśmy wysłane do potwornie zapuszczonego biura i musiałyśmy to wszystko odgruzować. Było nas cztery - ja i trzy ładne dziewczyny. Ja wykonałam całą robotę, a te ładne flirtowały z mężczyznami z biura. - Ach! - westchnęła mma Ramotswe. - Mogę to sobie wyobrazić. - Pracowałam do ósmej wieczorem. Te ładne o piątej poszły z mężczyznami do knajpy i zostawiły mnie samą. Następnego dnia szef studium powiedział, że doskonale się spisałyśmy i wszystkie dostaniemy najwyższą ocenę. Pozostałe dziewczyny były bardzo zadowolone. Powiedziały, że chociaż porządkowaniem papierów zajmowałam się głównie ja, one wzięły na siebie trudniejszą część zadania, czyli odciągnięcie mężczyzn, żeby nie przeszkadzali. Szczerze tak uważały. Mma Ramotswe pokręciła głową. - Próżniaki z tych dziewcząt. Dzisiaj w Botswanie jest takich mnóstwo. Ale przynajmniej wie pani, że odniosła pani sukces. Jest pani asystentką detektywa, a one? Dam sobie głowę uciąć, że nikim. Mma Makutsi zdjęła swoje duże okulary i zaczęła starannie czyścić chusteczką soczewki. - Dwie z nich wyszły za bardzo bogatych ludzi - powiedziała. - Mają duże domy w pobliżu Sun Hotel. Widziałam, jak paradują w drogich okularach przeciwsłonecznych. Trzecia wyjechała do Afryki Południowej i została modelką. Widziałam jej zdjęcie w kolorowym magazynie, dla którego pracuje jej mąż fotograf. On też zarabia kupę pieniędzy i jest z nim bardzo szczęśliwa. Nazywają go Polaroid Khumalo. Bardzo przystojny i bardzo znany. Założyła okulary z powrotem na nos i spojrzała na mmę Ramotswe. - Któregoś dnia pani też znajdzie sobie męża - odrzekła mma Ramotswe. - I ten człowiek będzie mógł o sobie powiedzieć, że wygrał los na loterii. Mma Makutsi pokręciła głową. - Nie sądzę, żebym wyszła za mąż. W Botswanie brakuje mężczyzn. To znany fakt. Wszyscy mężczyźni są już żonaci, nie ostał się ani jeden wolny. - Nie musi pani wychodzić za mąż - pocieszała ją mma Ramotswe. - Niezamężnym kobietom bardzo dobrze się teraz żyje. Ja jestem niezamężna. - Ale niedługo pani poślubi pana J.L.B. Matekoniego. I przestanie pani być niezamężna. Mogłaby pani... - Nie musiałam się na to decydować. Byłam zadowolona ze swojego życia. Świat by się nie zawalił, gdyby tak pozostało. Urwała. Zauważyła, że mma Makutsi znowu zdjęła okulary i zabrała się do ich czyszczenia, bo zaparowały. Mma Ramotswe zamyśliła się. Nigdy nie umiała siedzieć z założonymi rękami, patrząc na czyjeś nieszczęście. To niewygodna cecha charakteru u prywatnego detektywa, bo z pracą mmy Ramotswe wiązało się wiele nieszczęścia, ale nie umiała zakuć serca w pancerz, chociaż bardzo się starała. - Aha, jeszcze jedna rzecz. Zapomniałam pani powiedzieć, że pani nowe stanowisko nazywa się kierownik administracyjny Tlokweng Road Speedy Motors. Nie będzie pani zwykłą sekretarką. Mma Makutsi podniosła z uśmiechem głowę. - Cudownie - powiedziała. - Jest pani dla mnie bardzo dobra, mma. - I pensja wzrośnie - dodała mma Ramotswe, odrzucając precz rozsądek. - Niewiele, ale zawsze. Będzie pani mogła więcej posyłać rodzinie w Bobonong. Mma Makutsi sprawiała wrażenie niemało ucieszonej tą informacją i ze wzmożonym zapałem wykonywała ostatnie tego dnia obowiązki, czyli przepisanie na maszynie kilku listów ręcznie przygotowanych przez szefową. To mma Ramotswe miała teraz ponurą minę. To wszystko wina doktora Leakeya, pomyślała. Gdyby nie pojawił się w rozmowie, mma Ramotswe pewnie byłaby bardziej stanowcza. A tak nie dość, że ponownie awansowała mmę Makutsi, to jeszcze bez konsultacji z panem J.L.B. Matekonim dała jej podwyżkę. Naturalnie trzeba mu będzie o tym powiedzieć, ale może jeszcze nie teraz... Należy zawsze wybrać odpowiedni moment na przekazanie niepomyślnej wiadomości. Mężczyźni od czasu do czasu obnażają swoje słabe strony i kobieta, która umie poczekać na tę chwilę, pokona facetów w ich własnej grze. Kiedy nadejdzie ten moment, dziecinnie łatwo się nimi manipuluje. Ale trzeba umieć czekać. Rozdział drugi Chłopiec, który przyszedł w nocy Obozowali pośród bagien Okawango, w pobliżu Maun, osłonięci wysokimi drzewami mopane. Na północy, zaledwie pół mili dalej, ciągnęło się jezioro, wstęga błękitu otoczona brązami i zieleniami buszu. Trawa sawanny była gęsta i bujna, zwierzęta miały gdzie się ukryć. Jeśli ktoś chciał zobaczyć słonia, musiał być czujny, bo obfita roślinność utrudniała rozpoznanie nawet ich zwalistych szarych kształtów, które poruszały się powoli przez żerowisko. Obóz, zgrupowanie pięciu czy sześciu dużych namiotów ustawionych w półkole, należał do mężczyzny o przydomku rra Pula, pan deszcz. Wiązało się to z przekonaniem, wielokrotnie potwierdzonym empirycznie, że jego obecność ściąga pilnie potrzebne opady. Rra Pula nie miał nic przeciwko upowszechnianiu się tego przekonania. Deszcz oznacza uśmiech losu, stąd okrzyk „Pula! Pula! Pula!”, kiedy ludzie radują się z pomyślności losu lub pragną ją sprowadzić. Rra Pula był człowiekiem o pociągłej twarzy i skórzastej, cętkowanej cerze białej osoby, która spędziła całe swoje życie pod afrykańskim słońcem. Piegi i plamy słońca zlały się w jedno, był zatem cały brązowy - jak białe ciasto włożone do piekarnika. - Powoli się do nas upodabnia - powiedział jeden z jego podwładnych, kiedy siedzieli którejś nocy przy ognisku. - Kiedyś się zbudzi i będzie z niego Motswana - z takim samym kolorem skóry jak my. - Nie wystarczy zmienić kolor skóry, żeby stać się Motswana - zaoponował inny. - Motswana jest się w środku. Zulus od zewnątrz jest taki jak my, ale w środku pozostaje Zulusem. Z Zulusa Motswana też nie można zrobić. Są po prostu inni. Wokół ogniska zapadła cisza, bo wszyscy rozmyślali nad tą kwestią. - Mnóstwo różnych rzeczy robi człowieka tym, kim jest - powiedział w końcu jeden z tropicieli. - Ale najważniejsze jest łono matki. To, skąd bierzesz mleko, czyni cię Motswana albo Zulusem. Mleko Motswana, dziecko Motswana. Mleko zuluskie, dziecko zuluskie. - Mleka nie bierze się z łona - oznajmił jeden z młodszych. - To tak nie działa. Starszy człowiek zmiażdżył go wzrokiem. - To co się je przez pierwsze dziewięć miesięcy, panie Mądralo? Panie Akademiku? Chcesz powiedzieć, że pije się krew matki? Tak? Młodszy pokręcił głową. - Nie jestem pewien, co się je, ale mleka nie ma, dopóki człowiek się nie urodzi. Tego jestem całkiem pewien. Starszy zrobił wzgardliwą minę. - Guzik wiesz. Nie masz dzieci, prawda? Co ty się na tym znasz? Człowiek bez dzieci mówi o dzieciach tak, jakby miał ich całą kupę. Ja mam piątkę dzieci. Piątkę. - Rozpostarł palce jednej dłoni. - Piątkę - powtórzył. - Wszystkie pięć z mleka matki. Umilkli. Przy innym ognisku, na krzesłach, a nie na kłodach, siedzieli rra Pula i jego dwoje klientów. Niezrozumiały pomnik ich głosów docierał do tropicieli, ale teraz ucichł. Nagle rra Pula wstał. - Coś tam jest - powiedział. - Może szakal. Czasem podchodzą całkiem blisko ognia. Inne zwierzęta trzymają się na dystans. Jeden z klientów, mężczyzna w średnim wieku, który miał na głowie miękki kapelusz ze spuszczonym rondem, również wstał i wbił wzrok w ciemności. - Czy lampart podszedłby tak blisko? - spytał. - Nigdy - odparł rra Pula. - To bardzo płochliwe stworzenia. Kobieta siedząca na składanym płóciennym stołku gwałtownie przekręciła głowę. - Na pewno coś tam jest - powiedziała. - Posłuchajcie. Rra Pula postawił na ziemi kubek, który trzymał w dłoni, i zawołał do swoich ludzi: - Simon! Motopi! Niech któryś przyniesie mi latarkę! Migiem! Młodszy z mężczyzn wstał i szybkim krokiem poszedł do namiotu z ekwipunkiem. Idąc w stronę pracodawcy, również usłyszał hałas i włączył silną latarkę, by omieść snopem jej światła krąg ciemności wokół obozu. Ujrzeli kontury krzewów i drzewek, dziwnie płaskie w sondującym świetle latarki. - Czy to nie spłoszy zwierząt? - spytała kobieta. - Całkiem możliwe - odparł rra Pula - ale nie życzymy sobie żadnych niespodzianek, prawda? Światło zatoczyło koło i na krótko powędrowało do góry, by oświetlić listowie karłowatej akacji. Potem osunęło się ku korzeniom drzewa i wtedy zobaczyli. - To jest dziecko - powiedział zdumiony mężczyzna w miękkim kapeluszu. - Dziecko? Tutaj? Chłopczyk był na czworakach. Złapany przez latarkę zachowywał się jak zwierzę w świetle reflektorów samochodu - sparaliżowany niezdecydowaniem. - Motopi! - zawołał rra Pula. - Przyprowadź tu chłopca! Mężczyzna z latarką szybko ruszył po trawie, kierując snop światła na małą postać. Kiedy był już blisko, dziecko nagle pobiegło do tyłu, ale potknęło się o coś i upadło. Motopi wyciągnął ramiona, upuszczając przy tym latarkę, która uderzyła z łoskotem o kamień i zgasła. Motopi trzymał już jednak chłopca, który wyrywał się i wierzgał nogami. - Nie bij się ze mną, mały - powiedział w języku setswana. - Nic ci nie zrobię. Nic ci nie zrobię. Chłopak wierzgnął ponownie i trafił mężczyznę z brzuch. - Nie wolno! - potrząsnął chłopakiem i trzymając go jedną ręką, trzepnął go mocno w ramię. - Masz! To jest kara za kopanie wujka! Uważaj, bo znowu dostaniesz! Zaskoczone tym klapsem dziecko przestało stawiać opór i zwiotczało. - A poza tym - mruknął Motopi pod nosem, idąc w stronę ogniska rry Puli - śmierdzisz. Postawił chłopaka na ziemi koło stolika z lampą naftową, ale dalej trzymał go za nadgarstek, żeby nie uciekł albo nie próbował kopnąć któregoś z białych. - Więc to jest nasz mały szakal - powiedział rra Pula, przyglądając się chłopcu. - Jest nagusieńki - stwierdziła kobieta. - Nie ma nic na sobie. - Ile on ma lat? - spytał któryś z mężczyzn. - Na oko najwyżej sześć albo siedem. Rra Pula podniósł lampę naftową i przybliżył do dziecka. Światło ślizgało się po skórze, pokrytej maleńkimi bliznami i zadrapaniami, jakby ktoś przeciągnął chłopca przez kolczasty krzew. Brzuch był zapadnięty, żebra sterczały, pupa była ściągnięta i koścista, a wzdłuż podbicia jednej stopy biegła otwarta rana, z białą obwódką wokół czarnego centrum. Chłopak podniósł oczy ku lampie i skulił się pod tymi oględzinami. - Spróbuj w kalanga - powiedział rra Pula do Motopiego. - Spróbuj w kalanga, a potem w herero. Może on jest Herero. Albo Mosarwa. Trochę znasz te języki, Motopi. Sprawdź, czy uda ci się coś z niego wydobyć. Motopi przykucnął, żeby znaleźć się twarzą w twarz z dzieckiem. Zaczął mówić w jednym języku, starannie artykułując słowa, a potem, nie uzyskawszy żadnej reakcji, przerzucił się na inny. Chłopiec nadal milczał jak zaklęty. - Chyba nie umie mówić - stwierdził Motopi. - Wydaje mi się, że nie rozumie, co do niego mówię. Kobieta zbliżyła się i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć chłopaka w ramię. - Biedactwo - rozczuliła się. - Wyglądasz, jakbyś... Krzyknęła i szarpnęła ramieniem do tyłu. Chłopak ją ugryzł. Motopi chwycił chłopaka za prawe ramię, postawił na nogi i wymierzył mu siarczysty policzek. - Nie wolno! - krzyknął. - Niegrzeczne dziecko! Oburzona kobieta odepchnęła go. - Niech go pan nie bije! Nie widzi pan, że jest wystraszony? Nie chciał mi zrobić nic złego. Popełniłam błąd, że go dotknęłam. - Nie można pozwolić, żeby dziecko gryzło ludzi, mma - odparł spokojnie Motopi. - Nie podoba nam się to. Kobieta zawiązała sobie dłoń chusteczką, ale przesączyła się przez nią plama krwi. - Dam pani na to penicyliny - powiedział rra Pula. - Ugryzienie człowieka może być niebezpieczne. Spojrzeli na chłopca, który się położył, jakby zamierzał spać, ale spoglądał na nich. - Dziecko ma dziwny zapach - stwierdził Motopi. - Zauważyłeś to, rra Pula? Rra Pula pociągnął nosem. - Tak. Może to rana. Ropieje. - Nie - zaoponował Motopi. - Mam bardzo dobry węch. Czuję ranę, ale jest jeszcze jakiś inny zapach. Taki, którego normalnie nie czuć od dziecka. - Rozpoznajesz go? Motopi skinął głową. - Tak. To jest zapach lwa. Nic innego tak nie pachnie, tylko lew. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem rra Pula zaśmiał się i powiedział: - Mydło i woda temu zaradzą. I damy mu coś na tę ranę. Proszek siarkowy powinien ją wysuszyć. Motopi delikatnie podniósł chłopca, który łypał na niego i kulił się w sobie, ale nie stawiał oporu. - Umyj go i zabierz do swojego namiotu - rozkazał rra Pula. - Nie pozwól mu uciec. Klienci wrócili na miejsca przy ognisku. Kobieta rzuciła spojrzenie mężczyźnie, który uniósł brew i wzruszył ramionami. - Skąd, u licha, on się wziął? - spytała rry Puli, który grzebał w ogniu przyczerniałym patykiem. - Pewnie z którejś z okolicznych wiosek. Najbliższa leży około dwudziestu mil w tamtą stronę. To pewnie pastuch, który się zgubił i zawędrował w busz. To się czasem zdarza. - Ale dlaczego nie ma nic na sobie? Rra Pula wzruszył ramionami. - Pastuszkowie czasem noszą tylko przepaski na biodrach. Może kolczasty krzew ją z niego zdarł. A może gdzieś ją zostawił. - Rra Pula spojrzał na kobietę. - W Afryce to jest na porządku dziennym. Mnóstwo dzieci się gubi, a potem znajduje. Nic im się nie dzieje. Chyba nie martwi się pani o niego? Kobieta zmarszczyła brwi. - Oczywiście, że się martwię. Najróżniejsze rzeczy mogły mu się przydarzyć. Mogły go zaatakować dzikie zwierzęta. Mógł go porwać lew. I tak dalej. - Tak - odparł rra Pula. - Zgadza się. Ale nic się nie stało. Jutro zabierzemy go na policję do Maun. Oni się nim zajmą. Dowiedzą się, skąd jest, i zawiozą go do domu. Kobieta nadal sprawiała wrażenie zatroskanej. - Dlaczego pana człowiek powiedział, że chłopiec pachnie jak lew? Czy to nie jest trochę dziwne, żeby mówić takie rzeczy? Rra Pula parsknął śmiechem. - Tutaj ludzie gadają różne dziwne rzeczy. Widzą świat inaczej. Motopi to bardzo dobry tropiciel, ale tak mówi o zwierzętach, jakby to byli ludzie. Twierdzi, że z nim rozmawiają. Że potrafi wyczuć zapach strachu zwierzęcia. Takie rzeczy gada. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym kobieta oznajmiła, że idzie spać. Powiedzieli sobie nawzajem dobranoc, po czym rra Pula i biały mężczyzna siedzieli przy ognisku jeszcze przez pół godziny. Mówili bardzo niewiele, patrzyli, jak drwa powoli dogasają, a iskry lecą ku niebu. Motopi leżał w wejściu do swojego namiotu, żeby chłopak nie mógł wydostać się na zewnątrz, nie trącając go. Było jednak mało prawdopodobne, aby podjął taką próbę, bo przyprowadzony do namiotu prawie natychmiast zasnął. Motopi obserwował go jednym okiem spod ciężko opadającej powieki. Przykryty lekką derką chłopak oddychał głęboko. Łapczywie pożarł kawałek mięsa, który mu dali, i wychłeptał duży kubek wody, zagarniając ją językiem jak zwierzę u wodopoju. Nadal roztaczał ten dziwny zapach, który Motopiemu nieodparcie kojarzył się z lwem. Ale czemu dziecko miałoby pachnieć lwem? Rozdział trzeci Problemy z warsztatem Po drodze do Tlokweng Road Speedy Motors mma Ramotswe postanowiła wyznać panu J.L.B. Matekoniemu wszystko jak na spowiedzi. Wiedziała, że przekroczyła swoje uprawnienia, awansując mmę Makutsi na stanowisko kierownika administracyjnego warsztatu. Ona sama miałaby do niego wielkie pretensje, gdyby spróbował awansować jej personel. Zrozumiała, że musi mu dokładnie wyjaśnić, jak do tego doszło. Pan J.L.B. Matekoni był dobrym człowiekiem i chociaż zawsze uważał, że mma Makutsi jest luksusem, na który mma Ramotswe nie bardzo może sobie pozwolić, nie miała wątpliwości, że zrozumie, jakie to ważne dla mmy Makutsi, aby zajmować określone stanowisko. W końcu jakie to ma znaczenie, że mma Makutsi będzie się nazywała kierownikiem administracyjnym, jeśli tylko będzie sumiennie wykonywała wyznaczone jej obowiązki? Pozostawał problem podwyżki. Mma Ramotswe wiedziała, że z tego już tak łatwo się nie wytłumaczy. Późnym popołudniem mma Ramotswe jechała do Tlokweng Road Speedy Motors maleńką białą furgonetką, którą pan J.L.B. Matekoni niedawno wyremontował. Auto jeździło jak złoto, odkąd pan J.L.B. Matekoni podłubał po godzinach w jego silniku. Wymienił wiele części na nowe, sprowadzone zza granicy. Nowy był na przykład rozrusznik i hamulce. Wystarczyło, że mma Ramotswe dotknęła pedału hamulca, żeby furgonetka stanęła jak wryta. Dawniej, zanim pan J.L.B. Matekoni rozbudził w sobie zainteresowanie jej samochodem, mma Ramotswe musiała kilka razy energicznie nacisnąć na pedał, żeby furgonetka zaczęła zwalniać. - Myślę, że już nigdy nie wjadę nikomu w kuper - powiedziała mma Ramotswe z wdzięcznością po wypróbowaniu nowych hamulców. - Będę się mogła zatrzymać wtedy, kiedy będę chciała. Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na nią z przerażoną miną. - To bardzo ważne, żeby mieć dobre hamulce. Nie możesz dopuścić do tego, żeby znowu tak się popsuły. Jak zaczną nawalać, to od razu daj mi znać. - Dobrze - obiecała mma Ramotswe. Nieszczególnie interesowała się samochodami, chociaż darzyła serdecznym uczuciem swoją maleńką białą furgonetkę, która tak wiernie jej służyła. Nie mogła zrozumieć, czemu ludzie umierają z tęsknoty za mercedesem, skoro jest tyle innych samochodów, które potrafią człowieka bezpiecznie przewieźć z miejsca na miejsce i nie kosztują przy tym fortuny. Zainteresowanie samochodami miała za typowo męskie zjawisko. Daje się ono zauważyć już u małych chłopców, którzy robią autka z drutu, i do końca życia nie zanika. Dlaczego mężczyźni uważają, że samochody są takie ciekawe? Samochód to przecież maszyna. Można by oczekiwać, że mężczyźni będą się interesowali pralkami czy żelazkami, a tymczasem nic z tego. Słyszał kto kiedyś, żeby grupka mężczyzn stała na ulicy i dyskutowała o pralkach? Mma Ramotswe zajechała pod Tlokweng Road Speedy Motors i wysiadła z maleńkiej białej furgonetki. W biurze nikogo nie zobaczyła, co oznaczało, że pan J.L.B. Matekoni albo leży pod samochodem w warsztacie, albo usiłuje wyłożyć swoim opornym uczniom jakąś skomplikowaną kwestię z zakresu mechaniki pojazdowej. Zwierzył się mmie Ramotswe, że ma poważne wątpliwości, czy z tych chłopaków można coś wykrzesać, i szczerze mu współczuła. Niełatwo jest przekonać młodych ludzi o konieczności pracy. Oczekują, że wszystko zostanie im podane na talerzu. Nie rozumieją, że wszystko, co Botswana ma im do zaoferowania - czyli bardzo wiele - zostało osiągnięte ciężką pracą i wyrzeczeniami. Botswana nigdy nie pożyczała pieniędzy i nie ugrzęzła w długach, jak to się zdarzyło wielu innym państwom afrykańskim. Botswańczycy oszczędzają i oszczędzają, a pieniądze wydają bardzo roztropnie. Każdy publiczny grosz, każde thebe jest rozliczane. Nic nie idzie do prywatnych kieszeni polityków. Możemy być dumni z naszego kraju, pomyślała mma Ramotswe. Ja jestem dumna. Jestem dumna z prezydenta Seretse Khamy, który z obszaru zaniedbywanego przez Brytyjczyków stworzył nowe państwo. Zbytnio nas nie cenili, pomyślała, ale teraz wiedzą, na co nas stać. Podziwiają nas za to. Przeczytała, co powiedział ambasador amerykański: „Gratulujemy mieszkańcom Botswany ich dokonań”. Słowa te napełniły ją dumą. Wiedziała, że mieszkańcy tych dalekich i dosyć przerażających krajów mają bardzo dobrą opinię o Botswanie. Dobrze jest być Afrykaninem. W Afryce dzieją się rzeczy straszne, które budzą wstyd i rozpacz, ale Afryka nie ogranicza się do tego. Chociaż mieszkańcy Afryki doznają wielkich cierpień, chociaż żołnierze - a raczej mali chłopcy z karabinami - przysparzają jej wiele okrucieństwa i zamętu, w Afryce jest mnóstwo rzeczy, które napawają dumą. Na przykład dobroć, zdolność do uśmiechania się, sztuka i muzyka. Podeszła do drzwi warsztatu. Wewnątrz były dwa samochody, jeden na podnośniku, drugi pod ścianą, z akumulatorem podłączonym do małego prostownika, który stał przy kole. Na podłodze leżało kilka części - rura wydechowa i jakieś inne, których nie rozpoznawała - a pod autem na podnośniku stała otwarta skrzynka z narzędziami. Ale pana J.L.B. Matekoniego - ani śladu. Dopiero kiedy jeden z terminatorów wstał, mma Ramotswe zauważyła ich obecność. Siedzieli na podłodze oparci plecami o puszkę po oleju i grali w tradycyjną grę kamykami. Teraz jeden z nich, wyższy chłopak, którego imię ciągle wylatywało jej z głowy, wstał i wytarł ręce w brudny kombinezon. - Dzień dobry, mma. Nie ma go. Znaczy szefa. Poszedł do domu. Obdarzył ją uśmiechem, który uznała za nieco obraźliwy. Wyobrażała sobie, że chłopak tak samo uśmiecha się do dziewczyny na tańcach. Wiedziała, co z nich za jedni. Pan J.L.B. Matekoni powiedział jej, że mają w głowie wyłącznie dziewczyny, i potrafiła w to uwierzyć. Zasmucało ją to, że nie brakowało dziewcząt zainteresowanych tymi młodzieńcami z ich gęsto wypomadowanymi włosami i lśniącymi białymi zębami. - Dlaczego poszedł do domu tak wcześnie? - spytała. - Skończyła się robota? Dlatego zbijacie bąki? Pomocnik uśmiechnął się z miną człowieka, który coś wie. Chętnie by się dowiedziała, o co chodzi. A może zagrało po prostu jego poczucie wyższości, protekcjonalność, którą przypuszczalnie okazywał wszystkim kobietom? - Nie - odparł, zerkając na kolegę. - Jeszcze dużo nam zostało do fajrantu. Musimy się zająć tym pojazdem. Od niechcenia pokazał na samochód na podnośniku. Teraz podniósł się drugi terminator. Coś jadł i miał cienką mączną kreskę wokół ust. Jak by to się spodobało dziewczynom?, pomyślała złośliwie mma Ramotswe. Wyobraziła sobie, że chłopak zaczyna emablować jakąś pannę, nieświadomy, że ma usta oblepione mąką. Normalnie był całkiem przystojny, ale z białą smugą ust wzbudziłby raczej śmiech niż przyspieszone bicie serca. - Szefa często ostatnio nie ma - powiedział drugi terminator. - Czasem wychodzi o drugiej i zostawia całą robotę nam. - Ale jest problem - dorzucił pierwszy. - Znamy się dobrze na autach, ale nie nauczyliśmy się jeszcze wszystkiego, rozumie pani? Mma Ramotswe spojrzała na samochód, który stał na podnośniku. Było to francuskie kombi, bardzo popularne na niektórych obszarach Afryki. - Na przykład ten - powiedział pierwszy terminator. - Z rury wydechowej leci mu para. Wielka chmura. To znaczy, że uszczelka strzeliła i płyn chłodzący dostaje się do cylindra. I robi się para. Syczy. - To czemu nie naprawicie? - spytała mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni nie może cały czas prowadzić was za rękę, prawda? Młodszy z uczniów zrobił minę. - Pani się wydaje, że to takie proste, co? Próbowała pani kiedyś zdemontować głowicę cylindra w peugeocie? Mma Ramotswe wykonała uspokajający gest. - Nie chciałam was krytykować. Czemu nie poprosicie pana J.L.B. Matekoniego, żeby wam pokazał? Starszy terminator wyglądał na poirytowanego. - Łatwo się mówi, mma, ale problem w tym, że on nie chce nam pokazać. A potem idzie do domu i my musimy się tłumaczyć przed klientami. Nie są zadowoleni. Mówią: Gdzie mój samochód? Jak ja mam się poruszać, skoro naprawa mojego auta trwa całe dnie? Mam chodzić pieszo, jakbym nie miał samochodu? Tak mówią, mma. Mma Ramotswe przez chwilę milczała. Wydawało jej się mało prawdopodobne, aby pan J.L.B. Matekoni, zawsze taki sumienny, dopuszczał do takich sytuacji. Wyrobił sobie renomę człowieka, który dobrze i szybko naprawia samochody. Jeśli ktoś nie był zadowolony, miał prawo przywieźć auto jeszcze raz, a pan J.L.B. Matekoni usuwał usterkę za darmo w ramach reklamacji. Zawsze tak funkcjonował, nie umiała więc sobie wyobrazić, że zostawiłby samochód na podnośniku pod opieką tych dwóch uczniów, którzy najwyraźniej słabo się znali na silnikach i z pewnością usiłowaliby pójść na skróty. Postanowiła trochę przycisnąć starszego terminatora. - Chcesz powiedzieć - zaatakowała go zniżonym głosem - że pan J.L.B. Matekoni nie przejmuje się tymi samochodami? Uczeń bezczelnie wbił w nią spojrzenie. Gdyby miał choć odrobinę dobrych manier, nie patrzyłby mi w oczy, pomyślała. Spuściłby wzrok, jak przystoi młodzieńcowi w obecności starszej osoby. - Tak - odparł terminator. - Wydaje się, że jakieś dziesięć dni temu pan J.L.B. Matekoni stracił zainteresowanie warsztatem. Wczoraj mi powiedział, że chyba pojedzie do swojej wioski i zostawi warsztat pod moją opieką. Powiedział, żebym starał się, jak umiem. Mmie Ramotswe zaparło dech. Czuła, że młodzieniec mówi prawdę, w którą trudno jednak było uwierzyć. - I jeszcze jedno - dodał pomocnik, wycierając ręce w szmatę. - Od dwóch miesięcy nie płaci dostawcom części zamiennych. Jeden z nich dzwonił parę dni temu, kiedy pan J.L.B. Matekoni wyszedł wcześniej, i ja odebrałem, prawda, Siletsi? - Drugi terminator potwierdził ruchem głowy. - Powiedział, że jak do dziesięciu dni nie zapłacimy, to wstrzymają dostawy. Prosili, żebym to przekazał panu J.L.B. Matekoniemu i powiedział mu, żeby pozbierał się do kupy. Tak mi kazali. Ja - zmyć głowę szefowi. Tak mi powiedzieli. - I zrobiłeś to? - Tak. Możemy porozmawiać w cztery oczy, szefie? Tak mu mówię. I wszystko mu wygarnąłem. Mma Ramotswe obserwowała jego minę. Było widoczne, że napawa się rolą zatroskanego pracownika, której, jak podejrzewała, nie miał okazji wcześniej odgrywać. - No i? Jak zareagował na twoją poradę? Terminator prychnął i wytarł nos dłonią. - Powiedział, że spróbuje coś zrobić. Tak powiedział. Ale wie pani, co ja myślę? Chce pani wiedzieć, co moim zdaniem się dzieje, mma? - Patrzyła na niego z wyczekującą miną. - Myślę, że panu J.L.B. Matekoniemu przestało zależeć na warsztacie. Myślę, że go to zmęczyło. Chce go przekazać nam, a potem wrócić w rodzinne strony i uprawiać arbuzy. On się zestarzał, mma. Po prostu go to zmęczyło. Mma Ramotswe wstrzymała oddech. Bezczelność tej hipotezy zdumiała ją: żeby ten... ten darmozjad, znany głównie jako podrywacz dziewczyn przechodzących koło warsztatu, ten sam terminator, którego pan J.L.B. Matekoni złapał kiedyś na tym, jak przymierzał się z młotkiem do silnika, teraz mówił, że pan J.L.B. Matekoni chce przejść w stan spoczynku! Zabrało jej prawie minutę, zanim na tyle się pozbierała, żeby odpowiedzieć. - Jesteś wyjątkowo bezczelnym młodym człowiekiem. Pan J.L.B. Matekoni nie stracił zainteresowania warsztatem. Nie jest starcem. Ledwo przekroczył czterdziestkę. Wam się może wydaje, że to jest dużo, ale żaden z niego starzec. I absolutnie nie zamierza przekazywać wam warsztatu. To byłby koniec firmy. Zrozumiałeś? Starszy z terminatorów poszukał oczami wsparcia kolegi, ale tamten wbił wzrok w ziemię. - Zrozumiałem, mma. Przepraszam. - Jest za co. I mam dla ciebie wiadomość. Pan J.L.B. Matekoni właśnie zatrudnił kierownika administracyjnego. Ta osoba niedługo przyjdzie do pracy i na waszym miejscu bardzo bym się pilnowała. Jej słowa wywarły pożądany efekt na starszym z terminatorów, który upuścił tłustą od smaru szmatę i spojrzał na kolegę. - Kiedy ten pan zaczyna? - spytał nerwowo. - W przyszłym tygodniu - odparła mma Ramotswe. - Nie pan, tylko pani. - Pani? Kobieta? - Tak - powiedziała mma Ramotswe i odwróciła się do wyjścia. - Nazywa się mma Makutsi i bardzo surowo traktuje terminatorów. Koniec ze zbijaniem bąków i graniem w kamyki. Zrozumiano? - Obaj uczniowie skinęli ponuro głowami. - W takim razie zabierajcie się do tego samochodu. Wrócę za parę godzin i sprawdzę, jak wam idzie. Podeszła do furgonetki i usiadła za kierownicą. Udało jej się zdobyć na zdecydowany ton, kiedy wydawała terminatorom polecenia, ale w środku czuła się nad wyraz strapiona. Z doświadczenia wiedziała, że kiedy ludzie zaczynają się zachowywać niezgodnie ze swoim charakterem, oznacza to, że coś jest nie tak. Pan J.L.B. Matekoni był człowiekiem na wskroś sumiennym, a na wskroś sumienni ludzie nie wystawiają klientów do wiatru, chyba że mają jakiś bardzo ważny powód. Jaki to może być powód? Coś związanego ze zbliżającym się ślubem? Odmieniło mu się? Wybrał kawalerską wolność? Mma Makutsi zamknęła drzwi - Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Mma Ramotswe poszła do warsztatu, żeby porozmawiać z panem J.L.B. Matekonim, zostawiając ją z listami do przepisania i zaniesienia na pocztę. Mma Makutsi tak bardzo się ucieszyła z awansu i podwyżki, że spełniłaby każdą prośbę swojej chlebodawczyni. Był czwartek, następnego dnia wypłata, nawet jeśli na razie w dawnej wysokości. Mma Makutsi zamierzała uczcić to z wyprzedzeniem - może kupić sobie pączka po drodze do domu. Droga do pracy i z powrotem prowadziła obok budki z pączkami i innymi smażonymi smakołykami - kuszącym zapachom trudno się było oprzeć. Ale skąd wziąć na to pieniądze? Duży smażony pączek kosztował dwie pule, była to zatem kosztowna zachcianka, zwłaszcza jeśli się pomyślało, ile wyniesie wieczorny posiłek. Życie w Gaborone było drogie. Wszystko kosztowało dwa razy więcej niż w domu. Na wsi za dziesięć puli można było trochę pożyć. W Gaborone banknot dziesięciopulowy rozpuszczał się w palcach. Mma Makutsi wynajmowała izbę w szopie za domem przy Lobatse Road. Rozchwierutana szopa, która składała się z dwóch izb, przylegała do tylnego ogrodzenia i miała okna wychodzące na krętą dróżkę uczęszczaną przez wychudłe psy. Zwierzęta formalnie należały do mieszkańców domów, ale najwyraźniej wolały przebywać we własnym gronie i szwendały się po dwa albo trzy. Zapewne ktoś je regularnie karmił, ale i tak żebra im sterczały i nie pomagało nawet to, że wiecznie grzebały w śmieciach w poszukiwaniu resztek. Jeśli mma Makutsi zostawiła drzwi otwarte, czasami któryś z czworonogów wchodził do środka i mierzył ją tęsknym, wygłodniałym wzrokiem, dopóki go nie wykopsała. Odbierała to jako jeszcze większy afront od doznawanego w pracy, gdzie do biura właziły kury i dziobały między jej stopami. Kupiła w budce pączka, zjadła na miejscu i oblizała palce z cukru. Zaspokoiwszy nieco głód, ruszyła w drogę powrotną. Mogła pojechać busem - był to tani środek transportu - ale lubiła spacery w wieczornym chłodzie i zazwyczaj nie spieszyło jej się do domu. Ciekawe, czy mój brat miał dobry dzień, pomyślała, czy kaszel go nie zmęczył. Chociaż był bardzo słaby, od kilku dni czuł się całkiem znośnie i zdołała przespać spokojnie kilka nocy z rzędu. Zamieszkał z nią dwa miesiące wcześniej, po długiej podróży autobusem z domu. Wyszła po niego na dworzec autobusowy, który znajduje się obok kolejowego. W pierwszej chwili go nie poznała. Podczas poprzedniej wizyty był dobrze zbudowanym, a nawet trochę spasionym młodym człowiekiem. Teraz wysiadł z autobusu zgarbiony chudzielec, któremu koszula luźno powiewała na klatce piersiowej. Kiedy zdała sobie sprawę, że to on, podbiegła i chwyciła go za rękę. To również był dla niej szok - skóra gorąca, sucha, spękana. Mma Makutsi wzięła od niego walizkę, chociaż chciał ją nieść sam, i zataszczyła do busa, który kursował po Lobatse Road. Brat rozgościł się u niej; sypiał na macie, którą mu rozłożyła po drugiej stronie pokoju. Przeciągnęła od ściany do ściany drut i powiesiła na nim zasłonę, żeby czuł się trochę mniej skrępowany i mógł sobie powiedzieć, że ma osobne pomieszczenie. Mimo to słyszała każdy jego charczący wdech i często ją budziło jego mamrotanie przez sen. - Dobra z ciebie siostra, że mnie do siebie wzięłaś - powiedział. - To wielkie szczęście mieć taką siostrę. Protestowała oczywiście, że to żaden kłopot i że brat może u niej mieszkać, póki nie wyzdrowieje i nie znajdzie pracy w Gaborone, ale wiedziała, że to nigdy nie nastąpi. On z pewnością też o tym wiedział, ale nie rozmawiali ani o tym, ani o okrutnej chorobie, która powoli pozbawiała go życia, tak jak susza pozbawia krajobraz soczystych kolorów. Teraz miała dla niego dobrą wiadomość. Zawsze był bardzo zainteresowany nowinami z pracy i szczegółowo wypytywał ją o wydarzenia dnia. Nie poznał mmy Ramotswe - mma Makutsi nie chciała, żeby szefowa wiedziała o chorobie jej brata - ale wyrobił sobie pogląd na jej temat i zawsze o nią pytał. - Może kiedyś ją poznam i będę mógł jej podziękować za to, co zrobiła dla mojej siostry. Bez niej nigdy byś nie została asystentką detektywa. - To dobra kobieta. - Wiem o tym. Mam przed oczami tę miłą, uśmiechniętą kobietę z pucołowatymi policzkami. Widzę, jak pije z tobą herbatę. Na samą myśl robi mi się raźniej na duszy. Mma Makutsi żałowała, że nie pomyślała o kupieniu mu pączka, ale często nie miał apetytu i pieniądze by się zmarnowały. Mówił, że boli go w ustach i kaszel utrudnia mu połykanie. Często zjadał tylko kilka łyżek zupy ugotowanej przez nią na kuchence parafinowej, lecz nawet tę odrobinę czasem zwracał. Kiedy wróciła do domu, w izbie był jeszcze ktoś inny. Usłyszała obcy głos i w pierwszej chwili zmartwiała ze strachu, że pod jej nieobecność zdarzyło się coś złego, ale kiedy weszła do środka, zobaczyła, że zasłona jest odsunięta i na składanym krzesełku obok posłania brata siedzi jakaś kobieta. Na dźwięk otwierania drzwi kobieta wstała i obróciła się twarzą do mmy Makutsi. - Jestem pielęgniarką z anglikańskiego hospicjum - powiedziała. - Przyszłam z wizytą do pani brata. Nazywam się siostra Baleje. Pielęgniarka miała sympatyczny uśmiech i mma Makutsi natychmiast zapalała do niej sympatią. - Bardzo zacnie z pani strony, że go pani odwiedza. Ten list napisałam tylko po to, żeby dać znać, że mój brat jest chory. Pielęgniarka skinęła głową. - Słusznie pani postąpiła. Możemy czasami do niego zajrzeć. Możemy przynieść jedzenie, jeśli potrzebujecie. Możemy trochę pomóc, chociaż nasze możliwości są ograniczone. Mamy także lekarstwa. Nie są zbyt silne, ale mogą nieco złagodzić dolegliwości. Mma Makutsi podziękowała jej i spojrzała na brata. - Najbardziej dokucza mu kaszel. To jest najgorsze. - Tak, nie jest lekko - potwierdziła pielęgniarka. Ponownie usiadła na stołeczku i wzięła brata mmy Makutsi za rękę. - Musi pan pić więcej wody, Richard. Nie może pan dopuścić do odwodnienia. Otworzył oczy i spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Nie był pewien, skąd się tam wzięła. Sądził, że to znajoma albo sąsiadka siostry. Pielęgniarka pokazała mmie Makutsi gestem, żeby usiadła obok nich na podłodze. Potem, nadal trzymając Richarda za rękę, drugą delikatnie dotknęła jego policzka. - Panie Jezu, który niesiesz ulgę w cierpieniu, pochyl się nad tym biednym człowiekiem i okaż mu miłosierdzie. Uczyń jego dni radosnymi. Niech będzie szczęśliwy i ucieszy serce jego siostry, która opiekuje się nim w chorobie. I niech w jego sercu zagości spokój. Mma Makutsi zamknęła oczy, położyła dłoń na ramieniu pielęgniarki i siedziały tak w milczeniu. Rozdział czwarty Wizyta u doktora Moffata Kiedy mma Makutsi siedziała u wezgłowia brata, mma Ramotswe zajechała maleńką białą furgonetką pod bramę domu pana J.L.B. Matekoniego. Jej narzeczony był u siebie. Zielona furgonetka, którą zawsze jeździł (mimo że był właścicielem znacznie lepszego pojazdu, który stał w warsztacie), parkowała pod drzwiami uchylonymi do połowy ze względu na upał. Zostawiła furgonetkę na ulicy, żeby zaoszczędzić sobie otwierania i zamykania bramy, po czym podeszła do domu obok kilku nędznych roślinek, które pan J.L.B. Matekoni nazywał swoim ogrodem. - Ko! Ko! - zawołała od drzwi. - Jesteś tam, panie J.L.B. Matekoni? - Jestem - dobiegł ją głos z salonu. - Jestem w domu, mma Ramotswe. Natychmiast po wejściu do środka zauważyła, że podłoga w przedpokoju jest zakurzona i zaniedbana. Odkąd wiecznie nadąsana i antypatyczna sprzątaczka pana J.L.B. Matekoniego, Florence, poszła do więzienia za nielegalne posiadanie broni, dom stawał się coraz bardziej zapuszczony. Kilkakroć przypominała panu J.L.B. Matekoniemu, żeby zatrudnił kogoś na miejsce Florence, przynajmniej do ślubu, on zaś jej to obiecywał. Nie podjął jednak żadnych działań i mma Ramotswe w końcu postanowiła przywieźć kiedyś do niego swoją sprzątaczkę, żeby zrobiła generalne porządki. - Mężczyźni będą żyli w bałaganie, jeśli ich nie przypilnować - powiedziała kiedyś do znajomej. - Nie umieją utrzymać porządku w domu ani w obejściu. Po prostu nie wiedzą, jak się to robi. Przeszła do salonu. Kiedy pojawiła się w drzwiach, pan J.L.B. Matekoni, który leżał wyciągnięty na swojej niewygodnej sofie, wstał i starał się nie wyglądać na tak bardzo rozmamłanego. - Dobrze cię widzieć, mma Ramotswe. Od kilku dni się nie widzieliśmy. - To prawda. Może dlatego, że byłeś tak bardzo zajęty. - Tak - odparł i ponownie usiadł. - Jestem bardzo zajęty. Mam dużo pracy. Milczała, bacznie go obserwując. Coś było z nim nie tak. Jej podejrzenia się potwierdzały. - W warsztacie jest duży ruch? - spytała. Wzruszył ramionami. - W warsztacie zawsze jest duży ruch. Cały czas. Ludzie przywożą swoje samochody i mówią: zrób to, zrób tamto. Myślą, że mam dziesięć par rąk. - Jak to, nie chcesz, żeby przyprowadzali swoje auta do warsztatu? - spytała życzliwym tonem. - Czy nie od tego są warsztaty? Pan J.L.B. Matekoni obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i wzruszył ramionami. - Może, ale jest za dużo do roboty. Mma Ramotswe rozejrzała się po pokoju. Na podłodze zobaczyła stos gazet, a na stole stertę listów, które wyglądały na nieotwarte. - Pojechałam do warsztatu. Sądziłam, że cię tam zastanę, ale powiedzieli mi, że wyszedłeś wcześniej. Powiedzieli, że ostatnio często wychodzisz wcześniej. Pan J.L.B. Matekoni zerknął na nią, po czym przeniósł spojrzenie na podłogę. - Ciężko mi tam siedzieć cały dzień, kiedy jest tyle pracy. Prędzej czy później będzie to zrobione. W końcu są ci dwaj chłopcy. Oni mogą się tym zająć. - Ci dwaj chłopcy? - żachnęła się mma Ramotswe. - Twoi terminatorzy? Przecież ciągłe powtarzasz, że do niczego się nie nadają. Jak możesz teraz mówić, że sami wszystko zrobią? - Pan J.L.B. Matekoni milczał. - No to jak, panie J.L.B. Matekoni? Jaka jest twoja odpowiedź? - Dadzą sobie radę - odparł dziwnie bezbarwnym głosem. - Trzeba im tylko pozwolić rozwinąć skrzydła. Mma Ramotswe wstała. Nie było sensu z nim dyskutować, kiedy był w takim nastroju. Może był chory? Słyszała, że złożony grypą człowiek potrafi na parę tygodni zapaść w letarg. Może takie było wyjaśnienie jego nietypowego zachowania. Jeśli tak, to należało zaczekać, aż wydobrzeje. - Rozmawiałam z mma Makutsi - powiedziała, szykując się do wyjścia. - Myślę, że w ciągu kilku dni może zacząć pracować w warsztacie. Nadałam jej tytuł kierownika administracyjnego. Jego odpowiedź zaskoczyła mmę Ramotswe. - Kierownik administracyjny, kierownik, dyrektor generalny, minister warsztatów samochodowych, jak sobie życzysz. To przecież nie ma znaczenia, prawda? Mmie Ramotswe nie przyszła do głowy żadna stosowna odpowiedź. Pożegnała się i ruszyła ku drzwiom. - Aha, tak przy okazji - zatrzymał ją pan J.L.B. Matekoni. - Chyba pojadę na jakiś czas na wieś. Chcę zobaczyć, jak idą prace polowe. Może zostanę tam chwilę. Mma Ramotswe wybałuszyła oczy. - A co z warsztatem? Pan J.L.B. Matekoni westchnął. - Ty się nim zajmij. Ty i twoja sekretarka, kierownik administracyjny. Daj jej wolną rękę. Poradzi sobie. Mma Ramotswe zacisnęła usta! - Dobrze. Przypilnujemy ci warsztatu, dopóki nie poczujesz się lepiej. - Nic mi nie jest - zaprotestował pan J.L.B. Matekoni. - Nie martw się o mnie. Nic mi nie jest. Nie pojechała na Zebra Drive, chociaż wiedziała, że przybrane dzieci na nią czekają. Motholeli dziewczynka, na pewno przygotowała już wieczorny posiłek. Mimo że poruszała się na wózku, nie wymagała szczególnego nadzoru ani pomocy. A chłopak, Puso, stworzenie dosyć łobuzerskie, przypuszczalnie zużył już prawie całe dzienne zasoby energii i był gotów wziąć kąpiel i położyć się do łóżka. Zamiast pojechać do domu, skręciła w lewo w Kudu Road i podjechała pod dom przy Odi Way, gdzie mieszkał jej przyjaciel doktor Moffat. Kierował on kiedyś szpitalem w Mochudi, gdzie opiekował się jej ojcem, i zawsze był gotów jej wysłuchać, kiedy miała kłopoty. Rozmawiała z nim o swoim mężu Note, zanim zwierzyła się komukolwiek innemu, i doktor Moffat powiedział jej, najdelikatniej jak umiał, że z jego doświadczenia wynika, iż tacy ludzie nigdy się nie zmieniają. Był oczywiście człowiekiem niezmiernie zapracowanym, więc nie chciała zabierać mu czasu, ale może potrafiłby jej wyjaśnić, co jest nie tak z panem J.L.B. Matekonim. Czy po ludziach krąży jakaś dziwna choroba, która wywołuje w nich zmęczenie i apatię? Jeśli tak, to jak długo to potrwa? Doktor Moffat właśnie wrócił do domu. Przywitał się z mmą Ramotswe w drzwiach i zaprosił ją do swojego gabinetu. - Martwię się o pana J.L.B. Matekoniego - wyjaśniła. - Mogę panu o nim opowiedzieć? Skinął głową. Słuchał przez kilka minut, po czym jej przerwał. - Chyba wiem, o co chodzi. Jest taka dolegliwość, która nazywa się depresja. Choroba jak każda inna, i to całkiem rozpowszechniona. Wygląda mi na to, że pan J.L.B. Matekoni jest w depresji. - Czy to można wyleczyć? - Zazwyczaj bez większych problemów. Pod warunkiem że to rzeczywiście depresja. Dysponujemy dzisiaj bardzo dobrymi środkami przeciwdepresyjnymi. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a nie widzę powodu, żeby nie poszło, poczuje się znacznie lepiej po jakichś trzech tygodniach. Te pigułki nie działają od razu. - Powiem mu, żeby się do pana natychmiast zgłosił. - Pacjenci z depresją często uważają, że nic im nie dolega - odparł doktor Moffat z powątpiewającą miną. - Może nie przyjść. Nie wystarczy, że ja pani powiem, o co przypuszczalnie chodzi. To on musi chcieć się leczyć. - Przyprowadzę go do pana, może pan być tego pewien. Dopilnuję, żeby się wyleczył. - Niech pani będzie ostrożna - powiedział lekarz z uśmiechem. - To są trudne sytuacje. Rozdział piąty Człowiek z rządu Następnego dnia mma Ramotswe zjawiła się w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 przed mmą Makutsi. Z reguły to mma Makutsi, przybywszy pierwsza, otwierała pocztę tudzież zaparzała herbatę, zanim mma Ramotswe zajeżdżała maleńką białą furgonetką. Mmę Ramotswe czekał jednak trudny dzień i chciała sporządzić listę rzeczy do zrobienia. - Bardzo wcześnie pani przyjechała, mma - powiedziała mma Makutsi. - Czy coś się stało? Mma Ramotswe pogrążyła się w zadumie. Istotnie stało się bardzo wiele, ale nie chciała zasmucać ramy Makutsi, więc postanowiła robić dobrą minę do złej gry. - Nie, nie. Ale musimy zacząć się przygotowywać do przeprowadzki. Poza tym będzie pani musiała zabrać się do porządkowania spraw warsztatu. Pan J.L.B. Matekoni nie czuje się najlepiej i prawdopodobnie na jakiś czas wyjedzie. To oznacza, że będzie pani nie kierownikiem administracyjnym, tylko p.o. dyrektora zakładu. Od dzisiaj taki przysługuje pani tytuł. Mma Makutsi promieniała. - Będę się starała jak najlepiej sprawdzić w roli p.o. dyrektora. Przyrzekam, że nie sprawię pani zawodu. - Oczywiście, że nie sprawi mi pani zawodu. Jestem pewna, że doskonale wywiąże się pani ze swego zadania. Przez następną godzinę pracowały w przyjaznym milczeniu. Mma Ramotswe wykreśliła kilka pozycji ze swojej listy, a kilka dodała. Wczesny ranek to najlepszy czas na pracę, zwłaszcza w porze gorącej. W upalnych miesiącach, przed nadejściem deszczów, temperatura tak bardzo wzrasta, że niebo rozpala się do białości. W chłodzie poranka, kiedy słońce ledwo ogrzewa skórę i powietrze wciąż jest rześkie, wydaje się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Później, w skwarze i duchocie, na ciało i umysł spływa odrętwienie. Rano łatwo się myśli - i sporządza listy rzeczy do zrobienia. Po południu człowiek myśli tylko o końcu dnia i ochłodzeniu, jakie on ze sobą przyniesie. To jedyna wada Botswany, uważała mma Ramotswe. Wiedziała, że to idealny kraj - wszyscy Batswana o tym wiedzieli - ale byłby jeszcze bardziej idealny, gdyby dało się obniżyć temperaturę w trzech najgorętszych miesiącach. O dziewiątej mma Makutsi zaparzyła kubek herbaty z czerwonokrzewu dla mmy Ramotswe i zwykłej dla siebie. Mma Makutsi próbowała się przyzwyczaić do herbaty z czerwonokrzewu i dzielnie ją piła przez pierwsze kilka miesięcy pracy w agencji, ale w końcu przyznała, że ten smak jej nie odpowiada. Od tej pory były dwa czajniczki, jeden dla niej i jeden dla mmy Ramotswe. - Jest za mocna - powiedziała. - I moim zdaniem trąci szczurami. - Nieprawda - zaprotestowała mma Ramotswe. - Rooibos jest dla smakoszy herbaty, a zwykła dla każdego. Na czas picia herbaty praca stawała w miejscu. Przerwę na herbatę od niepamiętnych czasów przeznaczało się na wymianę plotek, poważne tematy zostawiając na boku. Mma Makutsi spytała o pana J.L.B. Matekoniego i mma Ramotswe zdała jej krótką relację ze swojej nieudanej wizyty u niego. - Wydawało się, że nic go nie interesuje. Gdybym mu powiedziała, że jego dom płonie, przypuszczalnie niezbyt by się tym przejął. Coś niezwykłego. - Widywałam już takich ludzi. Moją kuzynkę umieszczono w szpitalu w Lobatse i odwiedziłam ją tam. Mnóstwo ludzi siedziało i gapiło się w niebo. Byli też tacy, którzy krzyczeli na gości, wywrzaskiwali dziwne rzeczy, zupełnie bez sensu. Mma Ramotswe zmarszczyła brwi. - Pani chodzi o szpital wariatów. Pan J.L.B. Matekoni nie jest wariatem. - Oczywiście, że nie - zmitygowała się pospiesznie mma Makutsi. - On nigdy by nie zwariował. Oczywiście, że nie. Mma Ramotswe wypiła łyk herbaty. - Ale muszę posłać go do lekarza. Słyszałam, że taki stan można leczyć. To się nazywa depresja. Są na to pigułki. - To dobrze. Pan J.L.B. Matekoni poczuje się lepiej. Jestem tego pewna. Mma Ramotswe podała jej kubek do ponownego napełnienia. - A co u pani rodziny w Bobonong? Wszyscy zdrowi? Mma Makutsi nalała jej do kubka mocno naciągniętej czerwonej herbaty. - Tak, dziękuję, mma. Mma Ramotswe westchnęła. - Myślę, że w Bobonong żyje się łatwiej niż w Gaborone. Tutaj musimy się przejmować tymi wszystkimi problemami, a w Bobonong nic nie ma, tylko kupa kamieni. - Zreflektowała się. - Oczywiście to bardzo przyjemna miejscowość. Bardzo ładna. Mma Makutsi parsknęła śmiechem. - Może pani być szczera. Bobonong nie jest dla wszystkich, ja się nie obrażam. Nie chciałabym tam wracać, kiedy już zobaczyłam, jak wygląda życie w Gaborone. - Zmarnowałaby się tam pani. Na co komu dyplom studium sekretarskiego w takim Bobonong? Mrówki by go zjadły. Mma Makutsi rzuciła okiem na oprawiony w ramki dyplom, który wisiał na ścianie. - Musimy pamiętać o jego zabraniu, kiedy będziemy się przeprowadzały. Nie chciałabym go tutaj zostawiać. - Oczywiście, że nie - odparła mma Ramotswe, która nie miała żadnego dyplomu. - Jest ważny dla klientów, zwiększa ich zaufanie do firmy. - Dziękuję pani. Przerwa na herbatę dobiegła końca. Mma Makutsi poszła umyć kubki pod rurą z tyłu budynku. Tuż po jej powrocie zjawił się klient. Był to pierwszy interesant w tym tygodniu i żadna z nich nie była przygotowana na wizytę wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny, który zapukał do drzwi i zgodnie z dobrym obyczajem botswańskim zaczekał, aż zostanie zaproszony do środka. Zupełnie zaskoczył je również fakt, że klient zajechał pod agencję rządowym mercedesem, z szoferem w liberii na wyposażeniu. - Wie pani, kim jestem, mma? - spytał, przyjąwszy zaproszenie do zajęcia miejsca na krześle po drugiej strome biurka mmy Ramotswe. - Oczywiście, że wiem, rra - odparła uprzejmie. - Ma pan coś wspólnego z rządem. Jest pan człowiekiem z rządu. Widziałam pana wiele razy w gazetach. Człowiek z rządu machnął dłonią ze zniecierpliwieniem. - Tak, to też. Ale czy wie pani, kim jestem poza tym? Mma Makutsi chrząknęła uprzejmie i człowiek z rządu przekręcił głowę w jej stronę. - To moja asystentka - wyjaśniła mma Ramotswe. - Ona dużo wie. - Jest pan również powinowatym wodza plemienia - powiedziała mma Makutsi. - Pana ojciec jest kuzynem jego rodziny. Wiem o tym, bo pochodzę z tych samych stron. Człowiek z rządu uśmiechnął się. - Ma pani dobre informacje. - A pańska małżonka - podjęła mma Makutsi - jest spokrewniona z królem Lesotho, prawda? Jej zdjęcie też widziałam. Człowiek z rządu świsnął przez zęby z podziwu. - Czapki z głów! Widzę, że trafiłem we właściwe miejsce. Wy chyba wszystko wiecie. Mma Ramotswe skinęła głową do mmy Makutsi i uśmiechnęła się. - To nasza rola wiedzieć jak najwięcej - powiedziała. - Prywatny detektyw, który nic nie wie, byłby bezużyteczny. Zajmujemy się informacjami, na tym polega nasza praca. Tak jak pańska praca polega na wydawaniu poleceń pracownikom administracji. - Ja nie tylko wydaję polecenia. - Człowiek z rządu najwyraźniej poczuł się dotknięty. - Muszę też formułować politykę. Muszę podejmować decyzje. - Oczywiście - przytaknęła pospiesznie mma Ramotswe. - To z pewnością bardzo odpowiedzialna praca być człowiekiem z rządu. Człowiek z rządu skinął głową. - Nie jest lekko - przyznał. - I nie ułatwia to sprawy, jeśli ma się na głowie jakieś zmartwienia. Co noc budzę się o drugiej, trzeciej, i te kłopoty każą mi usiąść na łóżku. Nie wysypiam się i kiedy rano przychodzi do podejmowania decyzji, huczy mi w głowie i nie potrafię myśleć. Tak to już jest, kiedy człowiek się martwi. Mma Ramotswe wiedziała, że zaraz przejdą do rzeczy. Było łatwiej, kiedy klient mógł dotrzeć do przyczyny swojej wizyty okrężną drogą, zamiast od razu chwytać byka za rogi. Ta metoda wydawała się mniej obcesowa. - Możemy pomóc na zmartwienia - powiedziała. - Czasem umiemy sprawić, żeby całkiem znikły. - Tak słyszałem - odrzekł człowiek z rządu. - Ludzie mówią, że czyni pani cuda. Takie krążą o pani słuchy. - Bardzo pan miły, rra. Urwała, rozważając w myślach różne możliwości. Chodziło zapewne o niewierność, najczęstszy problem klientów, którzy się do niej zgłaszali, zwłaszcza jeśli - jak w przypadku człowieka z rządu - z racji wykonywanej pracy mało bywali w domu. A może o sprawy polityczne, co stanowiłoby dla niej nowe wyzwanie. Nic nie wiedziała na temat funkcjonowania partii politycznych, poza tym że nieustannie się tam intryguje. Przeczytała wszystko na temat amerykańskich prezydentów i ich kłopotów z różnymi skandalami, dotyczącymi kobiet, włamywaczy i tak dalej. Czy takie rzeczy mogły się dziać w Botswanie? Wykluczone. A jeśli nawet, to ona nie chciałaby się w to angażować. Nie wyobrażała sobie, że miałaby spotykać się z informatorami w ciemnych zaułkach w środku nocy albo rozmawiać szeptem z dziennikarzami po knajpach. Z drugiej strony może mma Makutsi ucieszyłaby się z takiej okazji? Człowiek z rządu uniósł dłoń, jakby prosił o ciszę. Był to władczy gest, ale czegóż innego oczekiwać od latorośli wpływowego rodu? - Rozumiem, że rozmawiamy poufnie - powiedział, łypiąc na mmę Makutsi. - Moja asystentka umie dotrzymać tajemnicy - uspokajała go mma Ramotswe. - Może pan liczyć na jej dyskrecję. Człowiek z rządu zmrużył oczy. - Mam nadzieję. Wiem, jakie są kobiety. Lubią paplać. Mma Ramotswe otworzyła szerzej oczy z oburzenia. - Mogę pana zapewnić, rra - powiedziała lodowatym tonem - że Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 ściśle przestrzega zasad poufności. Rygorystycznie się tego trzymamy. I dotyczy to nie tylko mnie, ale również tej pani, mmy Makutsi. Jeśli ma pan co do tego wątpliwości, to radziłabym udać się do innej agencji. Nie będę miała o to pretensji. I jeszcze jedna rzecz, rra. W tym kraju rzeczywiście sporo się papla, ale w mojej ocenie robią to głównie mężczyźni. Większość kobiet nie ma na to czasu. Splotła dłonie na blacie biurka. Wyraziła swoje zdanie i nie byłaby zdziwiona, gdyby człowiek z rządu wstał i wyszedł. Osoby na takim stanowisku raczej nie są przyzwyczajone do tego, żeby odnosić się do nich w taki sposób, więc przypuszczalnie mocno go to uraziło. Przez dłuższą chwilę człowiek z rządu wpatrywał się w mmę Ramotswe bez słowa. - No tak - odezwał się w końcu. - Ma pani całkowitą słuszność. Przepraszam za sugestię, że nie umiałaby pani dotrzymać tajemnicy. - Potem odwrócił się w stronę mmy Makutsi. - Panią też przepraszam, mma. To nie było uprzejme z mojej strony. Mma Ramotswe poczuła, że napięcie odpływa. - Świetnie - powiedziała. - A teraz może nam pan opowie o tych swoich zmartwieniach. Moja asystentka nastawi wodę na herbatę. Woli pan z czerwonokrzewu czy zwykłą? - Z czerwonokrzewu - odparł człowiek z rządu. - Moim zdaniem pomaga na kłopoty. - Ponieważ wiecie, kim jestem - powiedział - nie muszę zaczynać od początku, a w każdym razie nie od samego początku. Wiecie, że jestem synem ważnego człowieka. Pierworodnym synem, co oznacza, że stanę na czele rodu, kiedy Bóg wezwie mojego ojca do siebie. Ale mam nadzieję, że nieprędko to nastąpi. Mam dwóch braci. Jeden z nich ma nie całkiem poukładane w głowie. Z nikim nie rozmawia. Od małego z nikim nie rozmawiał i niczym się nie interesował. Wysłaliśmy go więc na tereny wypasowe i jest szczęśliwy. Mieszka tam cały czas i nie ma z nim kłopotów. Siedzi i liczy bydło, a jak kończy, to zaczyna od nowa. Nie oczekuje od życia niczego innego, chociaż ma już trzydzieści osiem lat. Mój drugi brat jest znacznie młodszy ode mnie. Ja mam pięćdziesiąt cztery lata, a on dwadzieścia sześć. Przyszedł na świat z innej matki. Mój ojciec jest staroświecki i ma dwie żony. Mojego brata urodziła młodsza z nich. Jest też dziewięć sióstr z obu matek. Wiele z nich powychodziło za mąż i mają dzieci, jesteśmy więc liczną rodziną, ale dorosłych i zdrowych na umyśle mężczyzn jest tylko dwóch, ja i mój dwudziestosześcioletni brat. Na imię ma Mogadi. Bardzo lubię mojego brata. Ponieważ jestem od niego dużo starszy, bardzo dobrze pamiętam go jako dzidziusia. Kiedy trochę podrósł, nauczyłem go wielu rzeczy. Pokazałem mu, jak się znajduje robaki mopane. Pokazałem mu, jak się łapie latające mrówki, kiedy wychodzą ze swoich nor na początku pory deszczowej. Powiedziałem mu, co w buszu jest jadalne, a co niejadalne. Pewnego dnia uratował mi życie. Byliśmy na jednym z pastwisk, gdzie ojciec trzyma część swoich stad. Jest tam bardzo sucho, ale mój ojciec zainstalował wiatrak, który pompuje wodę dla bydła. Głęboko pod ziemią jest mnóstwo bardzo smacznej wody. Ludzie z plemienia Basarwa lubili przychodzić i pić tę wodę podczas swoich wędrówek. Wykonywali dla mojego ojca jakieś prace w zamian za mleko krowie, a jak im się poszczęściło, to także za odrobinę mięsa. Lubili ojca, bo ich nie bił, w przeciwieństwie do niektórych ludzi, co traktują ich sjambokami. Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym, że tych ludzi się bije. Zabrałem mojego brata na spotkanie z Basarwa, którzy obozowali pod drzewem niedaleko od nas. Mieli proce ze skóry strusia i chciałem ich poprosić o jedną dla mojego brata. Wziąłem trochę mięsa na wymianę. Liczyłem na to, że może dadzą nam również strusie jajo. Właśnie spadły pierwsze deszcze, więc urosła świeża trawa i kwiaty. Wie pani, mma, jak tam jest po pierwszych deszczach. Ziemia mięknie i nagle wszystko porastają kwiaty. Wygląda to przepięknie i na chwilę człowiek zapomina, jak bardzo było gorąco, sucho i ciężko. Szliśmy ścieżką wydeptaną przez krowy, ja przodem, brat tuż za mną. Wlókł za sobą długi kij. Byłem bardzo szczęśliwy, że tam jestem z moim braciszkiem, i cieszyłem się na widok świeżej trawy, którą znowu miało się utuczyć bydło. Nagle zawołał do mnie i przystanąłem. W trawie obok nas syczał wąż, z uniesionym łbem i otwartą paszczą. Był to duży wąż, mniej więcej tak długi, jak ja jestem wysoki, i dźwignął nad ziemię odcinek ciała długości ramienia. Od razu wiedziałem, jaki to gatunek, i serce we mnie zamarło. Zastygłem, bo wiedziałem, że przy najmniejszym ruchu wąż może się na mnie rzucić, a był tylko kawałek ode mnie. Patrzył na mnie tymi wściekłymi oczami mamby i pomyślałem, że zaraz mnie ukąsi, a ja nie mogę temu zapobiec. Nagle usłyszałem jakieś szurnięcie i zobaczyłem, że mój brat, który miał wtedy jedenaście albo dwanaście lat, przesuwa koniec kija po ziemi w stronę węża. Mamba poruszyła łbem i zanim się zorientowaliśmy, zaatakowała koniec kija. To dało mi czas, żeby się obrócić, złapać mojego brata i pobiec ścieżką. Wąż zniknął. Ugryzł kij i być może złamał sobie ząb jadowy. W każdym razie nie ścigał nas. Brat uratował mi życie. Na pewno pani wie, mma, co oznacza ukąszenie mamby. Człowiek nie ma żadnych szans. Od tego dnia wiedziałem, że zawdzięczam swojemu braciszkowi życie. To było jakieś czternaście lat temu. Teraz rzadko chodzimy razem po buszu, ale nadal bardzo kocham mojego brata. I dlatego byłem nieszczęśliwy, kiedy przyjechał do Gaborone z wiadomością, że zamierza się ożenić z dziewczyną z Mahalapye poznaną tutaj na studiach. Znam jej ojca, który jest urzędnikiem w jednym z ministerstw. Widuję go siedzącego pod drzewem z innymi urzędnikami w porze lunchu, zawsze mnie pozdrawia, jak obok niego przejeżdżam. Z początku też do niego machałem, ale teraz już nie zadaję sobie trudu. Mam pozdrawiać jakiegoś urzędnika tylko dlatego, że jego córka zbałamuciła mojego brata? Brat mieszka teraz na naszej farmie na pomoc od Pilane. Zarządza nią bardzo dobrze i ojciec jest z niego zadowolony. Do tego stopnia, że przepisał farmę na niego. Tym samym mój brat jest bogatym człowiekiem. Nie jestem zawistny, bo mam inną farmę, która też należała do ojca. Mogadi ożenił się z tą dziewczyną trzy miesiące temu i wprowadziła się do niego. Moi rodzice też tam mieszkają, a ciotki spędzają na farmie znaczną część roku. Dom jest bardzo duży i starcza miejsca dla wszystkich. Matka nie chciała, żeby mój brat żenił się z tą dziewczyną. Powiedziała, że nie będzie z niej dobrej żony i że sprowadzi na rodzinę nieszczęście. Ja też uważałem, że to nie jest dobry pomysł, ale ja znałem powody, dla których dziewczyna chciała wyjść za mojego brata. Nie sądzę, żeby to miało cokolwiek wspólnego z miłością. Podejrzewam, że namówił ją do tego jej ojciec, bo mój brat pochodzi z bogatej i wpływowej rodziny. Nigdy nie zapomnę tego, jak jej ojciec rozglądał się po domu, kiedy przyszedł porozmawiać z moim ojcem o weselu. Oczy pałały mu chciwością i widziałem, że podlicza wartość wszystkiego. Spytał nawet mojego brata, ile ma krów - sam pewnie nie ma ani jednej sztuki! Zaakceptowałem decyzję mojego brata, chociaż uważałem ją za błędną, i starałem się traktować jego żonę jak najuprzejmiej. Nie przyszło mi to jednak łatwo, bo widziałem, że cały czas nastawia mojego brata przeciwko jego rodzinie. Nie mam wątpliwości, że chce wysiudać moich rodziców z domu. Zraziła też do siebie moje ciotki. Jest tak, jakby do domu wleciała osa, która ciągle bzy czy i próbuje ukąsić domowników. Już samo to daje powód do zmartwienia, ale potem zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Kilka tygodni temu odwiedziłem brata. Zostałem poinformowany, że nie czuje się dobrze. Poszedłem do jego pokoju i zobaczyłem, że leży w łóżku, trzymając się za brzuch. Powiedział, że coś mu zaszkodziło, może zepsute mięso. Spytałem, czy był u lekarza, a on odpowiedział, że nie jest z nim aż tak źle. Uważał, że szybko wyzdrowieje, chociaż w tej chwili czuł się fatalnie. Poszedłem porozmawiać z matką, która siedziała sama na werandzie. Dała mi znak, żebym usiadł obok niej, i sprawdziwszy, że w pobliżu nie ma nikogo, podzieliła się ze mną swoimi podejrzeniami. „Ta nowa żona próbuje otruć twojego brata”, stwierdziła. „Widziałam ją, jak wchodziła do kuchni, zanim podano posiłek. Powiedziałam mu, żeby nie jadł mięsa do końca, bo moim zdaniem jest zepsute. Gdybym go nie ostrzegła, zjadłby całą porcję i umarł. Ona próbuje go otruć”. Spytałem, czemu miałaby to robić. „Dopiero co wyszła za sympatycznego i bogatego mężczyznę. Dlaczego miałaby chcieć tak szybko się go pozbyć?” Moja matka roześmiała się. „Bo jako wdowa byłaby znacznie bogatsza niż jako żona. Jeśli on umrze, zanim urodzą im się dzieci, cały majątek przejdzie na nią. Tak zapisał w testamencie. Farma, dom, wszystko. A kiedy będzie już to miała, może wyrzucić nas i ciotki. Ale najpierw musi go zabić”. W pierwszej chwili wydało mi się to śmieszne, ale im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym większego nabierałem przekonania, że żona mojego brata istotnie ma bardzo rozsądny motyw. Nie mogłem omówić tego z bratem, bo on nie chce słyszeć złego słowa na temat swojej żony, więc pomyślałem, że może poproszę kogoś z zewnątrz, żeby przyjrzał się tej sprawie. Mma Ramotswe przerwała mu ruchem ręki. - Od takich rzeczy jest policja, rra. To oni się zajmują trucicielami i tym podobnymi. My nie jesteśmy tego typu detektywami - pomagamy ludziom w rozwiązywaniu problemów życiowych. Nie jesteśmy od ścigania zbrodni. Mma Ramotswe zauważyła, że mma Makutsi ma zdruzgotaną minę. Szefowa agencji wiedziała, że jej asystentka hołduje innym wyobrażeniom na temat ich roli. Taka jest różnica między kobietą bez mała czterdziestoletnią i dwudziestoośmioletnią, pomyślała. Jak ktoś ma prawie czterdzieści lat - a jeśli ktoś jest pedantyczny, to pełne czterdzieści - to nie szuka mocnych wrażeń. Jak ktoś ma dwadzieścia osiem lat, ugania się za nimi na całego. Rzecz jasna, mma Ramotswe doskonale to rozumiała. Wychodząc za Note Mokotiego, całą duszą pragnęła blasku, jaki łączył się z byciem żoną znanego muzyka, człowieka, za którym obracały się wszystkie głowy, mężczyzny, którego głos wibrował jazzowymi nutami wydobywanymi przezeń ze srebrnej trąbki Selmera. Kiedy małżeństwo rozpadło się po rozpaczliwie krótkim czasie, zostawiwszy po sobie na pamiątkę jedynie maleńki, smutny kamień na grobie przedwcześnie urodzonego dziecka, pragnęła życia ustabilizowanego i uporządkowanego. Z pewnością nie szukała mocnych wrażeń. Zresztą Clovis Andersen, autor katechizmu jej zawodu, książki zatytułowanej Zasady prowadzenia prywatnych dochodzeń, ostrzegał wyraźnie, na drugiej, a może nawet pierwszej stronie, że osoby, które zostają prywatnymi detektywami w poszukiwaniu pełnego wrażeń życia, mają z gruntu błędne wyobrażenie o charakterze tej pracy. „Naszym zadaniem - napisał w akapicie, który utkwił mmie Ramotswe w pamięci i który przytoczyła w pełnym brzmieniu mmie Makutsi, kiedy ją zatrudniała - jest pomoc ludziom potrzebującym w rozwiązywaniu ich problemów życiowych. Nasze powołanie odznacza się niewielkim dramatyzmem. Jest to raczej proces cierpliwej obserwacji, dedukcji i analizy. Jesteśmy czujnymi obserwatorami, patrzymy i przekazujemy informacje. W naszej pracy nie ma nic romantycznego, toteż ci, którzy potrzebują w życiu romantyzmu, powinni w tym momencie zamknąć ten podręcznik i zająć się czymś innym”. Oczy mmy Makutsi zasnuła mgiełka, kiedy mma Ramotswe jej to zacytowała. Najwyraźniej patrzyła na pracę detektywistyczną zupełnie inaczej. Teraz, kiedy zasiadł przed nimi sam człowiek z rządu, aby opowiedzieć o rodzinnych intrygach i przypuszczalnym trucicielstwie, nareszcie miała poczucie, że czeka je fascynujące śledztwo. A tymczasem mma Ramotswe chciała dać mu kosza! Człowiek z rządu badał mmę Ramotswe wzrokiem. Jej wtrącenie się zezłościło go i można było odnieść wrażenie, że z trudem hamuje gniew. Mma Makutsi zauważyła, że górna warga mu drży. - Nie mogę iść na policję - odparł, siląc się na normalny ton. - Co miałbym powiedzieć? Policja nawet ode mnie zażądałaby jakichś dowodów. Tłumaczyliby się, że przecież nie mogą wejść do tego domu i aresztować kobiety, która wszystkiego by się zaparła, a jej mąż by powiedział: „Ta kobieta nic nie zrobiła. Co wam strzeliło do głowy?” Urwał i spojrzał na mmę Ramotswe takim wzrokiem, jakby przedstawił miażdżący argument. - I co? - spytał po chwili. - Skoro nie mogę iść na policję, jest to zadanie dla prywatnego detektywa. Od tego jesteście, prawda? Mma Ramotswe odwzajemniła spojrzenie, co już stanowiło jakąś odpowiedź. W tradycyjnym społeczeństwie kobiecie nie wolno było tak niezmąconym wzrokiem patrzeć w oczy mężczyźnie jego rangi. Byłoby to nadzwyczaj obcesowe. Ale czasy się zmieniły, mma Ramotswe była obywatelką nowoczesnej Republiki Botswany, której konstytucja stała na straży godności wszystkich obywateli, w tym detektywów płci niewieściej. Konstytucja ta obowiązywała nieprzerwanie od tego pamiętnego dnia w 1966 roku, kiedy na stadionie spuszczono flagę brytyjską i do wtóru wiwatów tłumu wciągnięto na maszt ten piękny niebieski sztandar. Był to absolutny rekord Afryki. A właścicielka agencji, Precious Ramotswe, była w końcu córką świętej pamięci Obeda Ramotswe, człowieka, który nie ustępował godnością i walorami charakteru nikomu, nawet przedstawicielom rodów naczelników plemiennych. Aż do dnia swojej śmierci miał prawo patrzeć w oczy każdemu i przekazał jej to prawo w spadku. - To ja decyduję, czy wezmę daną sprawę, rra - powiedziała. - Nie mogę pomóc każdemu. Staram się pomagać jak najlepiej, ale kiedy nie mogę się podjąć jakiejś sprawy, to mówię, że bardzo mi przykro, ale nic się nie da zrobić. Takie mamy zasady w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. W pana przypadku po prostu nie widzę, w jaki sposób miałybyśmy uzyskać niezbędne informacje. To jest problem rodzinny. Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób obca osoba miałaby się czegoś dowiedzieć. Człowiek z rządu milczał. Zerknął na mmę Makutsi, która spuściła jednak wzrok. - Rozumiem - rzekł po dłuższej chwili. - Sądzę, że nie chce mi pani pomóc, mma. Cóż, bardzo mnie to smuci. - Urwał. - Czy ma pani pozwolenie na tę działalność, mma? Mma Ramotswe wstrzymała oddech. - Pozwolenie? Czy jest ustawa, która wymaga od prywatnego detektywa uzyskania pozwolenia? Człowiek z rządu uśmiechnął się, ale wzrok miał zimny. - Przypuszczalnie nie. Nie sprawdzałem tego. Ale mogłaby być. Regulacja, rozumie pani? Musimy regulować działalność gospodarczą. Dlatego wymagamy uzyskania licencji od ludzi, którzy chcą być domokrążcami czy sprzedawcami towarów mieszanych, i możemy je odebrać, jeśli okażą się niezdatni do wykonywania tych zawodów. Wie pani, jak to funkcjonuje. Ustami swojej córki, swojej Precious, przemówił Obed Ramotswe. - Nie słyszę tego, co pan mówi, rra. Nie słyszę tego. Mma Makutsi nagle zaczęła głośno szeleścić papierami. - Oczywiście ma pani słuszność, mma - powiedziała. - Nie można po prostu iść do tej kobiety i spytać, czy planuje zamordować męża. To by nic nie dało. - Właśnie - odparła mma Ramotswe. - I dlatego jesteśmy bezradne. - Mam jednak pewien pomysł - dodała szybko mma Makutsi. - Chyba wiem, co można zrobić. Człowiek z rządu obrócił się twarzą w stronę mmy Makutsi. - Co to za pomysł, mma? Mma Makutsi przełknęła ślinę. Żar inspiracji był tak silny, że zdawało się, iż jej okulary świecą. - Trzeba dostać się do domu i posłuchać, o czym ci ludzie mówią. Trzeba obserwować kobietę, która planuje taką zbrodnię. Trzeba zaglądnąć jej do serca. - Tak, tego od was oczekuję - powiedział człowiek z rządu. - Zaglądnijcie w to serce i znajdźcie to zło. A potem oświećcie to zło latarką i powiedzcie mojemu bratu: „Niech pan spojrzy! Niech pan spojrzy na to złe serce pana żony! Widzi pan, jak ona knuje? Cały czas nikczemnie knuje!” - To nie takie proste - zaoponowała mma Ramotswe. - Życie nie jest takie proste. - Bardzo panią proszę, mma, wysłuchajmy tej mądrej kobiety w okularach. Na pewno ma dla nas znakomite propozycje. Mma Makutsi poprawiła okulary i podjęła: - W domu jest służba, prawda? - Pięć osób - odparł człowiek z rządu. - Plus ci, którzy pracują poza domem. I ludzie zajmujący się bydłem. Są też dawni służący ojca. Nie mogą już pracować, ale siedzą przed domem na słońcu i ojciec dobrze ich karmi. Są bardzo grubi. - Nic nie ujdzie uwagi służby domowej - powiedziała mma Makutsi. - Pokojówka zagląda w łoże małżonków, prawda? Kucharz zagląda w ich żołądki. Służący są zawsze na miejscu i patrzą, patrzą, patrzą. Rozmawiają z innymi służącymi. Służący wszystko wiedzą. - Czyli pojedzie tam pani i porozmawia ze służbą? - spytał człowiek z rządu. - Ale czy oni zechcą pani coś powiedzieć? Będą się bali, że stracą pracę. Będą milczeli albo mówili, że nie dzieje się nic ciekawego. - Ale mma Ramotswe umie rozmawiać z ludźmi - skontrowała mma Makutsi. - Ludzie się przed nią otwierają. Widziałam ją w akcji. Nie mógłby pan załatwić, żeby się zatrzymała na kilka dni w domu pana ojca? - Oczywiście, że mógłbym. Powiem rodzicom, że pewna kobieta, wobec której mam polityczny dług, musi na kilka dni zniknąć z Gaborone, bo ma tutaj kłopoty. Na pewno ją przyjmą. Mma Ramotswe łypnęła na mmę Makutsi. Nie było rolą jej asystentki wysuwać takie sugestie, zwłaszcza wciągające ją w sprawy, którymi nie miała ochoty się zająć. Zamierzała pomówić z nią o tym, ale nie chciała jej zawstydzać przy tym despotycznym i pełnym pychy człowieku. Postanowiła wziąć sprawę, ale nie dlatego, że zadziałała cienko zawoalowana groźba - energicznie się jej przeciwstawiła, twierdząc, że nic nie słyszy - lecz dlatego, że podsunięto jej sposób na jej rozwiązanie. - Dobrze, weźmiemy to, rra. Ale nie z powodu tego, co pan do mnie powiedział, zwłaszcza tych słów, których nie słyszałam. - Zawiesiła znacząco głos. - Jednak ja sama na miejscu zdecyduję, co mam robić. Panu nie wolno się do tego mieszać. Człowiek z rządu skinął głową zachwycony. - Oczywiście, mma. Nie mam nic przeciwko temu. I przepraszam za te rzeczy, których nie należało mówić. Musi pani zrozumieć, że mój brat jest dla mnie bardzo ważny. Nie powiedziałbym tego wszystkiego, gdybym się o niego nie bał. Mma Ramotswe zlustrowała go wzrokiem. Wierzyła, że naprawdę kocha swojego brata. Z pewnością boleśnie przeżył fakt jego ożenku z kobietą, która budziła w nim taką nieufność. - Już zapomniałam, co zostało powiedziane, rra - uspokoiła go mma Ramotswe. - Niech się pan tym nie przejmuje. Człowiek z rządu wstał. - Zacznie pani jutro? Wszystko załatwię. - Nie, za kilka dni. Mam jeszcze wiele do zrobienia w Gaborone. Ale proszę się nie martwić, zrobię wszystko, co będę mogła, dla pańskiego brata. Kiedy już weźmiemy jakąś sprawę, traktujemy ją poważnie. To mogę panu przyrzec. Człowiek z rządu pochylił się nad biurkiem i ujął ją za obie dłonie. - Bardzo dobra z pani kobieta, mma. Wszystko, co o pani mówią to prawda. - Odwrócił się do mmy Makutsi. - A pani jest bardzo mądra, mma. Jeśli znudzi się pani kiedyś praca detektywistyczna, to niech pani przyjdzie pracować dla rządu. Rząd potrzebuje takich kobiet jak pani. Większość kobiet, które u nas pracują jest do niczego. Nic tylko siedzą i malują sobie paznokcie. Widziałem to na własne oczy. Myślę, że pani by się nie obijała. Mma Ramotswe zamierzała coś powiedzieć, ale człowiek z rządu wyszedł z biura. Zobaczyły przez okno, że kierowca otwiera mu drzwi, a potem zamyka je za nim. - Gdybym poszła pracować w rządzie, co oczywiście nie wchodzi w rachubę, to ile czasu by upłynęło, zanim bym dostała taki samochód z kierowcą? Mma Ramotswe parsknęła śmiechem. - Niech pani nie wierzy w każde jego słowo. Tacy ludzie składają najrozmaitsze obietnice bez pokrycia. To człowiek głupi i próżny. - Ale czy mówił prawdę o żonie swojego brata? - spytała mma Makutsi zaniepokojona. - Raczej tak. Nie sądzę, żeby to zmyślił. Ale niech pani pamięta o tym, co powiedział Clovis Andersen. Każda historia ma dwie strony. Na razie poznałyśmy tylko jedną. Życie się komplikuje, pomyślała mma Ramotswe. Właśnie wzięła przypuszczalnie bardzo trudną sprawę, która wymagała od niej wyjazdu z Gaborone. Sytuację dodatkowo utrudniał problem z panem J.L.B. Matekonim i Tlokweng Road Speedy Motors. Do tego jeszcze dzieci. Teraz, kiedy już się zadomowiły przy Zebra Drive, należało zapewnić im jakiś program dnia. Rose, gosposia, mogła ją w tym wspomóc, ale mma Ramotswe nie mogła zrzucać na nią wszystkiego. Na czele listy, którą sporządziła tego ranka, znajdowało się przygotowanie biura do przeprowadzki. Teraz uznała, że na pierwsze miejsce należy przesunąć warsztat, a biuro umieścić na drugim. Potem szły dzieci. Wpisała SZKOŁA i numer telefonu pod spodem. Następny punkt: WEZWAĆ CZŁOWIEKA DO NAPRAWIENIA LODÓWKI. Potem: ZABRAĆ SYNA ROSE DO LEKARZA Z POWODU ASTMY, a na końcu: PODJĄĆ JAKIEŚ DZIAŁANIA W SPRAWIE ZŁEJ ŻONY. - Mma Makutsi - powiedziała. - Chyba zawiozę panią teraz do warsztatu. Nie możemy zostawić pana J.L.B. Matekoniego na lodzie, nawet jeśli zachowuje się ostatnio trochę dziwnie. Od dzisiaj zacznie pani pełnić obowiązki dyrektora. Zawiozę panią furgonetką. Mma Makutsi skinęła głową. - Jestem gotowa, mma. Jestem gotowa do dyrektorowania. Rozdział szósty Pod nową dyrekcją Firma Tlokweng Road Speedy Motors należała do kompleksu trzech budynków, razem ze sklepem wielobranżowym, prowadzącym tanią odzież, parafinę, syrop i wszelkie inne możliwe towary, oraz składem budowlanym handlującym drewnem i blachą falistą na dachy. Warsztat znajdował się na wschodnim końcu kompleksu. Wokół rosło kilka kolczastych krzewów, a z przodu była stara pompa benzynowa. Panu J.L.B. Matekoniemu obiecano lepszy dystrybutor, ale szefowie firmy paliwowej nie chcieli dopuścić do tego, żeby robił konkurencję ich nowocześniejszym stacjom benzynowym, i obietnica wypadła im z pamięci. Nadal dostarczali mu benzynę, do czego zobowiązywała ich umowa, ale robili to bez entuzjazmu i lubili zapominać o terminach dostaw. W rezultacie zbiorniki z benzyną często stały puste. Nie miało to jednak większego znaczenia. Klienci nie przyjeżdżali do Tlokweng Road Speedy Motors po benzynę, lecz po to, żeby pan J.L.B. Matekoni naprawił im samochód. Byli to ludzie, którzy umieli odróżnić dobrego mechanika od takiego, który tylko naprawia auta. Dobry mechanik rozumie samochody. Potrafi zdiagnozować usterkę na ucho, tak jak doświadczony lekarz potrafi po jednym spojrzeniu rozpoznać dolegliwość. - Silniki mówią - tłumaczył terminatorom. - Słuchajcie ich. Mówią wam, co im dolega. Wystarczy tylko nastawić uszy. Uczniowie oczywiście nie zrozumieli, o co mu chodzi. Mieli zupełnie inne spojrzenie na technikę i nie pojmowali, że silniki mają nastroje i uczucia, że silnik może czuć się spięty czy zestresowany albo odprężony i spokojny. Zatrudnianie terminatorów było aktem miłosierdzia ze strony pana J.L.B. Matekoniego, który dążył do tego, żeby po przejściu jego pokolenia na emeryturę Botswana dysponowała dostateczną liczbą porządnie wyszkolonych mechaników. - Afryka do niczego nie dojdzie bez mechaników - oznajmił kiedyś mmie Ramotswe. - Mechanicy to kamień węgielny budynku. Wyżej są lekarze, pielęgniarki, nauczyciele, ale bez mechaników cała konstrukcja by się zawaliła. Dlatego tak ważne jest uczenie młodych ludzi na mechaników. Kiedy mma Ramotswe i mma Makutsi podjechały pod Tlokweng Road Speedy Motors, zobaczyły jednego z uczniów za kierownicą auta, które drugi terminator pchał powoli do warsztatu. Na ich widok pchacz porzucił swoją robotę, żeby na nie spojrzeć, i samochód zaczął się cofać. Mma Ramotswe zaparkowała maleńką białą furgonetkę pod drzewem i razem z mmą Makutsi podeszły do drzwi biura. - Dzień dobry, bomma - powiedział wyższy z uczniów. - Ma pani zepsute zawieszenie, mma Ramotswe. Jest pani na nie za ciężka. Niech pani zobaczy, jak furgonetka siada po jednej stronie. Jak pani chce, to pani naprawimy. - Mojemu autu nic nie dolega - odpaliła mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni osobiście zajmuje się tą furgonetką. Nigdy nic nie mówił o zawieszeniu. - Ale on ostatnio w ogóle nic nie mówi. Zrobił się bardzo milczący. Mma Makutsi zatrzymała się i spojrzała na chłopca. - Jestem mma Makutsi, p.o. dyrektora firmy - powiedziała, mierząc go wzrokiem zza swoich dużych okularów. - Chcesz porozmawiać o zawieszeniu, to przyjdź do mnie do biura. A na razie mi powiedz, czyj to samochód i co z nim robicie. Terminator spojrzał przez ramię, szukając wsparcia u kolegi. - To jest samochód kobiety, która mieszka za komisariatem policji. Myślę, że jest damą lekkich obyczajów. - Roześmiał się. - Używa tego auta do podrywania mężczyzn, a teraz nie chce jej zapalić, więc nici z roboty. Ha, ha! Mma Makutsi zawrzała gniewem. - Nie chce zapalić, tak? - Właśnie. Więc Charlie i ja musieliśmy je przyholować. Teraz wtaczamy je do warsztatu, żeby rzucić okiem na silnik. Myślę, że szykuje się grubsza robota. Może trzeba będzie wymienić aparat zapłonowy, a to kosztuje mnóstwo pieniędzy, więc dobrze, że ta kobieta nie narzeka na brak klientów. Ha, ha! Mma Makutsi zsunęła okulary na czubek nosa i spojrzała znad nich na chłopaka. - A co z akumulatorem? Może siadł akumulator. Próbowaliście zapalić na pych? Uczeń przestał się śmiać. - Albo podłączyć inny akumulator? - spytała mma Ramotswe. Uczeń pokręcił głową. - To stary samochód. Na pewno coś innego nawaliło. - Bzdura - orzekła mma Makutsi. - Podnieście maskę. Jest w warsztacie dobry akumulator? Podłączcie kable i spróbujcie. Pomocnik spojrzał na kolegę, który wzruszył ramionami. - Szybciej - zniecierpliwiła się mma Makutsi. - Mam w biurze mnóstwo do zrobienia. Pospieszcie się! Mma Ramotswe bez słowa patrzyła razem z mma Makutsi, jak terminatorzy wtaczają auto do warsztatu i podłączają nowo naładowany akumulator. Potem jeden z nich z nadąsaną miną usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zapalił za pierwszym razem. - Naładujcie stary akumulator - poleciła mma Makutsi. - Potem wymieńcie olej i odwieźcie auto tej kobiecie. Przeproście, że to tak długo trwało, i powiedzcie, że w ramach rekompensaty za darmo wymieniliśmy olej. - Odwróciła się do mmy Ramotswe, która stała obok niej uśmiechnięta. - Lojalność klienta to bardzo ważna rzecz. Jeśli zrobić dla niego coś ekstra, pozostanie wierny firmie. To jest podstawowa zasada w interesach. - Absolutnie podstawowa - zgodziła się z nią mma Ramotswe. Jej wątpliwości co do tego, czy mma Makutsi zdoła pokierować warsztatem, zaczynały się rozwiewać. - Zna się pani na samochodach? - spytała od niechcenia swoją asystentkę, kiedy zaczęły odgruzowywać biurko pana J.L.B. Matekoniego. - Nie bardzo - odparła mma Makutsi. - Ale dobrze się znam na maszynach do pisania, a wszystkie maszyny są do siebie bardzo podobne, nie uważa pani? Pierwszym zadaniem było ustalenie, które samochody czekają na naprawę i w jakiej kolejności. Charlie, starszy z uczniów, został wezwany do biura i poproszony o podanie wszystkich otrzymanych zleceń. Wyszło na jaw, że na tyłach warsztatu parkuje osiem samochodów czekających na części zamienne. Niektóre z tych części zamówiono, innych nie. Sporządziwszy listę, mma Makutsi zadzwoniła po kolei do wszystkich dostawców. - Pan J.L.B. Matekoni jest bardzo niezadowolony - mówiła ostrym tonem. - Nie będziemy w stanie zapłacić za stare zamówienia, jeśli uniemożliwicie nam dalsze naprawy. Rozumie pan? Padły obietnice, które w większości zostały dotrzymane. Kilka godzin później pojawiły się części zamienne, przywiezione przez samych dostawców. Zostały porządnie oznakowane - jak twierdzili terminatorzy, rzecz bezprecedensowa - i ułożone na stole roboczym według kolejności zleceń. Dwaj uczniowie, których działania koordynowała mma Makutsi, pracowicie wymieniali części, testowali silniki i w końcu oddawali każdy pojazd do p.o. dyrektora do sprawdzenia. Mma Makutsi pytała ich, co zostało zrobione, czasem dokonywała inspekcji wykonanej pracy, a potem, jako że nie umiała prowadzić, oddawała samochód mmie Ramotswe na jazdę próbną. Na koniec informowała właściciela telefonicznie, że auto jest do odebrania. Wyjaśniała, że w ramach rekompensaty za opóźnienie rachunek zostanie obniżony o połowę. Udobruchało to wszystkich właścicieli oprócz jednego, który oznajmił, że w przyszłości uda się gdzie indziej. - W takim razie nie skorzysta pan z naszej oferty darmowych usług - powiedziała spokojnie mma Makutsi. - Szkoda. Rozmówca zmienił zdanie. Do końca dnia firma Tlokweng Road Speedy Motors zwróciła sześć samochodów właścicielom, którzy najwyraźniej wybaczyli zwłokę. - To był dobry pierwszy dzień - powiedziała mma Makutsi, razem z mma Ramotswe obserwując wykończonych terminatorów, którzy wracali piechotą do swoich domów. - Ci chłopcy bardzo ciężko pracowali. Dałam każdemu z nich po pięćdziesiąt puli premii. Byli bardzo szczęśliwi i jestem pewna, że staną się lepszymi pracownikami. Zobaczy pani. Mma Ramotswe zadumała się. - Chyba ma pani rację, mma. Jest pani znakomitą szefową. - Dziękuję pani. Ale teraz musimy wracać do domów, bo jutro mamy bardzo wiele do zrobienia. Mma Ramotswe odwiozła swoją asystentkę maleńką białą furgonetką. Na ulicach roiło się od ludzi wracających z pracy. Przeładowane busy przechylały się niebezpiecznie na jedną stronę, rowery wiozły pasażerów na bagażnikach, a wiele osób szło pieszo, wymachując ramionami, pogwizdując, rozmyślając, snując marzenia. Mma Ramotswe dobrze znała drogę, bo już wiele razy odwoziła mmę Makutsi do domu. Mijała znajome rudery z gromadkami wgapionych, ciekawskich dzieci, jakie zamieszkują tego rodzaju dzielnice. Wysadziła swoją asystentkę przed bramą frontową i patrzyła, jak mma Makutsi idzie do swojej szopy za domem. Wydawało jej się, że dostrzega w drzwiach czyjąś postać, może cień, ale potem mma Makutsi odwróciła się, i nie chcąc wyjść na podglądaczkę, pani detektyw musiała odjechać. Rozdział siódmy Potrójne życie pewnej dziewczyny Nie każdy ma gosposię, ale jeśli ktoś dobrze zarabia i mieszka w tak dużym domu jak mma Ramotswe, to nie zatrudniając gosposi - a nawet kilkorga służby - daje świadectwo egoizmu. Mma Ramotswe wiedziała, że w niektórych krajach ludzie nie mają służących, nawet jeśli stać ich na to z nawiązką. Nie mogła tego zrozumieć. Jeśli ludzie będący w stanie dać pracę służącym nie robią tego, to co mają począć służący? W Botswanie w każdym domu takim jak ten przy Zebra Drive - czy nawet w każdym domu z więcej niż dwiema sypialniami - pracuje służący. Istnieją przepisy regulujące płace służby domowej, ale często nie są przestrzegane. Niektórzy traktują swoich służących bardzo źle, marnie ich opłacają i żądają tyrania od rana do nocy. Mma Ramotswe podejrzewała, że tacy ludzie stanowią większość. Wyzysk ten jest botswańską mroczną tajemnicą, o której nikt nie chce rozmawiać. A już na pewno nikt nie lubi mówić o tym, jak w przeszłości traktowano członków ludu Masarwa - w gruncie rzeczy jak niewolników - i jeśli ktoś o tym wspomni, ludzie z zakłopotaną miną zmieniają temat. Ale takie rzeczy się zdarzały i gdzieniegdzie nadal się zdarzają. Oczywiście nie tylko w Botswanie, lecz w całej Afryce. Niewolnictwo było wielką krzywdą wyrządzoną Afryce, ale nie brakowało gorliwych afrykańskich handlarzy niewolnikami, którzy sprzedawali swoich pobratymców, a ponadto do tej pory ogromne rzesze Afrykanów pracują za głodowe zarobki w warunkach, które trudno nazwać inaczej niż niewolnictwem. Do tych cichych, słabych ludzi zalicza się służba domowa. Mma Ramotswe nie mogła wyjść ze zdumienia, że ludzie potrafią tak bezdusznie traktować swoją służbę. Była kiedyś w domu u przyjaciółki, która jako coś zupełnie naturalnego podała fakt, że jej gosposia ma pięć dni urlopu w roku, i to bezpłatnego. Znajoma przechwalała się, że obcięła gosposi pensję, bo uznała ją za leniwą. - Czemu od ciebie nie odejdzie, skoro jej coś takiego zrobiłaś? - spytała mma Ramotswe. Przyjaciółka wybuchła śmiechem. - Dokąd ma odejść? Mnóstwo ludzi czyha na jej posadę i ona o tym wie. Wie, że mogłabym zatrudnić kogoś na jej miejsce za połowę jej pensji. Mma Ramotswe nic na to nie odpowiedziała, ale w tym momencie milcząco zerwała znajomość. Historia ta dała jej do myślenia. Czy można przyjaźnić się z osobą, która źle postępuje? A może przyjaciółmi złych ludzi zostają zawsze inni źli ludzie, bo tylko źli ludzie mogą mieć ze sobą dostatecznie dużo wspólnego, żeby się zaprzyjaźnić? Mma Ramotswe pomyślała o powszechnie znanych złoczyńcach. Na przykład o Idi Aminie czy Henriku Verwoerdzie. Idi Amin nie był oczywiście całkiem normalny. Może nie był złym człowiekiem w takim samym znaczeniu jak Verwoerd, który sprawiał wrażenie zdrowego na umyśle, ale serce miał z lodu. Czy ktoś kochał pana Verwoerda? Czy ktoś trzymał go za rękę? Mma Ramotswe uznała, że tak. Ludzie przyszli na jego pogrzeb i płakali zupełnie jak na pogrzebach dobrych ludzi. Pan Verwoerd miał rodzinę, która być może nie składała się wyłącznie ze złych ludzi. Teraz, kiedy za granicą z RPA wszystko się zmieniło, ludzie ci musieli jakoś dalej żyć. Może zrozumieli, jakich krzywd się dopuścili, a nawet jeśli nie, to większość im wybaczyła. W sercach zwykłych Afrykańczyków z reguły nie ma miejsca na nienawiść. Afrykańczycy bywają głupi, podobnie jak mieszkańcy wszystkich kontynentów, ale nie chowają uraz, co pokazał światu Nelson Mandela. I Seretse Khama, pomyślała mma Ramotswe. Poza Botswaną nikt już o nim nie pamięta, a przecież był to jeden z wybitnych Afrykańczyków. Uścisnął dłoń jej ojcu, Obedowi Ramotswe, kiedy odwiedził Mochudi, żeby porozmawiać ze zwykłymi obywatelami. Ona, Precious Ramotswe, wówczas młoda dziewczyna, widziała, jak wysiada z samochodu i otaczają go ludzie, a pośród nich jej ojciec, ze sfatygowanym kapeluszem w dłoni. Kiedy Khama uścisnął dłoń jej ojca, serce mmy Ramotswe napęczniało dumą. Przypominała sobie tę sytuację za każdym razem, gdy spojrzała na fotografię męża opatrznościowego, stojącą na gzymsie kominka. Przyjaciółka mmy Ramotswe, która źle traktowała swoją gosposię, nie zasługiwała na miano łajdaczki. Była dobra dla swojej rodziny i zawsze życzliwie odnosiła się do mmy Ramotswe, ale co się tyczy gosposi - mma Ramotswe poznała tę sympatyczną i pracowitą kobietę z Molepolole - najwyraźniej lekceważyła jej uczucia. Mma Ramotswe pomyślała, że takie zachowanie bierze się z ignorancji, z nieumiejętności zrozumienia nadziei i aspiracji innych. A zrozumienie uczuć innych, uważała mma Ramotswe, leży u podstaw wszelkiej moralności. Jeśli wiesz, co czuje inna osoba, jeśli umiesz postawić się na jej miejscu, to nie zadasz jej dodatkowego bólu, bo wtedy w jakimś sensie raniłbyś samego siebie. Mma Ramotswe miała świadomość, że wokół moralności toczą się zażarte spory, ale dla niej sprawa była całkiem prosta. Po pierwsze, jest tradycyjna moralność botswańska, w każdej sytuacji słuszna. Kto jej przestrzega, ten nie zgrzeszy i nie ma powodów do zmartwienia. Są też, rzecz jasna, inne systemy moralne. Na przykład Dekalog, którego nauczyła się przed laty na pamięć w szkółce niedzielnej w Mochudi. Ta moralność również bezwzględnie obowiązuje. Te kodeksy moralne przypominają botswański kodeks karny, bo należy ich przestrzegać w całej rozciągłości. Nie można wcielać się w rolę Sądu Najwyższego i samemu rozstrzygać, które przepisy będzie się honorowało, a których nie. Kodeksów moralnych nie można traktować wybiórczo, nie można też ich kwestionować. Nie można mówić, że będzie się przestrzegało tego zakazu, ale tamtego już nie, zależnie od tego, jak komu pasuje. „Nie będę kradł - skądże znowu - ale cudzołóstwo to inna para kaloszy: inni ludzie grzeszą, kiedy cudzołożą, ale ja nie”. Moralność jest dla każdego, pomyślała mma Ramotswe, a to oznacza, że nie można jej tworzyć na podstawie poglądów jednej osoby. Stąd właśnie bierze się słabość nowoczesnej moralności, z jej naciskiem na rolę jednostki oraz indywidualnych rozstrzygnięć. Jeśli dać ludziom możliwość wypracowania sobie własnej moralności, to stworzą system, który będzie dla nich jak najmniej uciążliwy i w większości sytuacji będzie im pozwalał postępować według własnego widzimisię. Mma Ramotswe uważała to za zwykły egoizm, wbrew wszystkim szumnym nazwom, jakimi opatrywane są te systemy. Mma Ramotswe słuchała kiedyś w BBC World Service audycji, która wprawiła ją w osłupienie. Chodziło o filozofów, którzy nazywali się egzystencjalistami i, o ile mma Ramotswe dobrze zrozumiała, mieszkali we Francji. Francuzi ci twierdzili, że należy tak żyć, aby mieć poczucie, że żyje się naprawdę, a kto żyje naprawdę, ten postępuje słusznie. Mma Ramotswe słuchała tego ze zdumieniem. Nie trzeba jechać do Francji, żeby spotkać egzystencjalistów, pomyślała. Wielu z nich żyje tutaj, w Botswanie. Na przykład Note Mokoti. Wyszła kiedyś za egzystencjalistę, sama o tym nie wiedząc. Note, temu samolubowi, który nigdy nie zrobił nic dla drugiego - nawet dla swojej żony - spodobaliby się egzystencjaliści, a on im. Z pewnością bardzo egzystencjalistycznie jest chodzić co wieczór do knajpy, zostawiając w domu ciężarną żonę, a szczytem egzystencjalizmu jest zabawianie się z poznanymi w knajpach dziewczynami, młodymi egzystencjalistkami. Egzystencjaliści mają klawe życie, czego nie można powiedzieć o nieegzystencjalistach, którzy ich otaczają. Mma Ramotswe nie traktowała swojej gosposi Rose według zasad egzystencjalizmu. Rose pracowała u niej od dnia, kiedy pani detektyw przeprowadziła się na Zebra Drive. Mma Ramotswe zauważyła, że istnieje sieć bezrobotnych, wśród której szybko rozchodzi się wiadomość, że ktoś przenosi się do nowego domu i może potrzebować służącej. Rose zjawiła się w domu godzinę po mmie Ramotswe. - Będzie pani potrzebowała gosposi, mma - powiedziała. - Jestem bardzo dobrą gosposią. Będę ciężko pracowała i nigdy nie sprawię pani kłopotu. Mogę zacząć od razu. Mma Ramotswe natychmiast dokonała oceny. Miała przed sobą budzącą zaufanie, schludną kobietę około trzydziestki. Zobaczyła jednak także, że osoba ta jest matką i jedno z jej dzieci stoi za bramą, kukając do środka. Zadała sobie pytanie, co matka powiedziała wcześniej dziecku: „Jeśli ta kobieta weźmie mnie na gosposię, dziś wieczór będziemy mieli co jeść. Nie traćmy nadziei. Zaczekaj tutaj i stań na palcach”. Stań na palcach znaczy w setswana to samo, co wśród białych trzymaj kciuki. Mma Ramotswe zerknęła ku bramie i zobaczyła, że dziewczynka istotnie stoi na palcach. Wiedziała, że jest tylko jedna odpowiedź. Spojrzała na tę kobietę. - Tak, potrzebuję gosposi i dam pani tę pracę, mma. Kobieta klasnęła z wdzięczności w dłonie i pomachała dziecku. To wielki przywilej, pomyślała mma Ramotswe, móc kogoś tak uszczęśliwić jednym wypowiedzianym zdaniem. Rose bardzo szybko udowodniła, że mma Ramotswe podjęła słuszną decyzję. Poprzedni właściciele, bałaganiarze, zostawili dom przy Zebra Drive w stanie skrajnego zapuszczenia. W każdym kącie zalegał kurz. Przez trzy dni Rose zamiatała, froterowała i czyściła, aż w całym domu pachniało pastą do podłogi, a każda powierzchnia lśniła. Ponadto gosposia mmy Ramotswe znała się na gotowaniu i fantastycznie prasowała. Mma Ramotswe dobrze się ubierała, ale często brakowało jej energii, żeby wyprasować sobie bluzki tak pięknie, jakby sobie tego życzyła. Rose robiła to z pasją, która wkrótce znalazła odzwierciedlenie w ostrych kantach i wielkich połaciach materiału bez jednej zmarszczki. Rose zamieszkała w domku dla służby na tylnym podwórzu. Składał się on z dwóch pokojów z prysznicem i toaletą oraz krytym gankiem, na którym można było rozpalić ogień do gotowania. Rose spała w jednym pokoju, a dwójka jej małych dzieci w drugim. Były też starsze dzieci, w tym stolarz, który zarabiał dobre pieniądze. Mimo to z trudem starczało im na życie, zwłaszcza że młodszy syn chorował na astmę i trzeba mu było kupować drogie inhalatory. Kiedy mma Ramotswe wróciła do domu po odwiezieniu mmy Makutsi, zastała Rose w kuchni na szorowaniu okopconego garnka. Spytała uprzejmie, jak minął gosposi dzień, i usłyszała, że bardzo dobrze. - Pomogłam Motholeli wziąć kąpiel, a teraz czyta coś braciszkowi w salonie. Biegał cały dzień i jest bardzo zmęczony. Szybko zaśnie. Tylko myśl o jedzeniu go przed tym powstrzymuje. Mma Ramotswe podziękowała jej z uśmiechem. Minął miesiąc, odkąd pan J.L.B. Matekoni przywiózł dzieci z sierocińca, lecz mma Ramotswe nie zdążyła się jeszcze całkiem przyzwyczaić do ich obecności. To był jego pomysł - którego zresztą z nią nie skonsultował, zanim wziął na siebie rolę przybranego ojca - ale zaakceptowała sytuację i dzieci szybko zdobyły jej serce. Motholeli, która jeździła na wózku inwalidzkim, pomagała w domu i wykazała zainteresowanie naprawianiem samochodów - budząc zachwyt pana J.L.B. Matekoniego. Jej młodszego brata trudniej było zgłębić. Był żywotnym dzieckiem i odpowiadał uprzejmie, kiedy się do niego coś mówiło, ale wolał przebywać sam albo w towarzystwie siostry niż z innymi dziećmi. Motholeli znalazła już kilka koleżanek, chłopiec zaś jakby stronił od zawierania przyjaźni. Dziewczynka zaczęła chodzić do pobliskiej szkoły średniej i dobrze się tam czuła. Każdego ranka pod bramę przychodziły dwie koleżanki z klasy do pchania wózka. Mma Ramotswe była pełna podziwu. - Nauczyciele wam kazali? - spytała jednej z nich. - Nie, mma. Przyjaźnimy się z Motholeli i dlatego to robimy. - Dobre z was dziewczynki. Wyrośniecie na dobre kobiety. Brawo. Chłopcu znaleziono miejsce w pobliskiej szkole podstawowej, ale mma Ramotswe liczyła na to, że pan J.L.B. Matekoni pośle go do Thornhill. Nauka w tej prywatnej szkole sporo kosztowała i teraz pani detektyw zadawała sobie pytanie, czy to będzie możliwe. Kolejna sprawa do załatwienia, oprócz warsztatu, uczniów, domu pana J.L.B. Matekoniego i dzieci. No i ślubu - którego termin pozostawał nie ustalony - lecz mma Ramotswe w tej chwili nie miała odwagi o tym myśleć. Przeszła do salonu i zobaczyła, że Motholeli czyta coś chłopcu, który siedzi obok wózka. - Widzę, że czytasz braciszkowi historię. Czy to jest ładna historia? Motholeli obejrzała się i uśmiechnęła. - To nie jest historia, mma. A w każdym razie nie taka prawdziwa z książki. Napisałam ją w szkole, a teraz mu ją czytam. Mma Ramotswe przysiadła na podłokietniku sofy. - Mogłabyś zacząć od początku? Chciałabym ją usłyszeć. „Na imię mi Motholeli i skończyłam trzynaście lat. Mam siedmioletniego brata. Moi rodzice nie żyją. Bardzo mi z tego powodu smutno, ale cieszę się, że ja żyję i że mam swojego braciszka. Jestem dziewczynką, która miała trzy życia. Pierwsze życie było wtedy, jak mieszkałam z mamą i ciotkami, i wujkami na bagnach Makadikadi w pobliżu Nata. To było dawno i byłam bardzo mała. Moje plemię to byli Buszmeni, którzy przenosili się z miejsca na miejsce. Umieli znajdować sobie w buszu jedzenie, wykopując korzonki. Byli bardzo mądrzy, ale nikt ich nie lubił. Mama dała mi bransoletkę ze skóry strusia z powszywanymi kawałkami skorupy strusiego jaja. Nadal ją mam. To jedyna rzecz, która została mi po matce. Po śmierci mamy uratowałam mojego braciszka, którego zakopali w piasku razem z nią. Nie był głęboko, więc zgarnęłam mu piasek z buzi i zobaczyłam, że jeszcze oddycha. Wzięłam go na ręce i pobiegłam przez busz, aż znalazłam jakąś drogę. Ktoś jechał ciężarówką i jak mnie zobaczył, to się zatrzymał i zabrał mnie do Francistown. Nie pamiętam, co tam się działo, ale w końcu oddali mnie kobiecie, która powiedziała, że mogę mieszkać na jej podwórzu. Mieli małą szopę, w której było bardzo gorąco, jak słońce na nią świeciło, za to w nocy robiło się tam chłodno. Spałam tam ze swoim maleńkim braciszkiem. Karmiłam go jedzeniem, które dawali mi w domu. Robiłam różne rzeczy dla tych dobrych ludzi. Prałam im ubrania i wieszałam na sznurze. Myłam też garnki, bo nie mieli służącej. Na podwórzu mieszkał także pies. Któregoś dnia ugryzł mnie mocno w stopę. Mąż kobiety bardzo się na niego zezłościł i stłukł go kijem. Od tego bicia, że był niedobry, pies zdechł. Potem ciężko zachorowałam i kobieta zabrała mnie do szpitala. Wbijali we mnie igły i wzięli mi trochę krwi. Ale nic nie pomagało i po jakimś czasie nie mogłam więcej chodzić. Dali mi kule, ale nie bardzo umiałam ich używać. Potem znaleźli dla mnie wózek, co znaczyło, że mogłam wrócić do domu. Ale kobieta powiedziała, że dziewczynka na wózku nie może mieszkać na jej podwórzu, bo źle by to wyglądało i ludzie by mówili: »Trzymacie na podwórzu dziewczynkę na wózku? To bardzo okrutne«. Potem przyjechał pan z farmy dla sierot. Była z nim pani z rządu, która powiedziała mi, że mam wielkie szczęście, bo to bardzo piękna farma dla sierot. Że mogę zabrać braciszka i że będziemy tam bardzo szczęśliwi. Ale muszę zawsze pamiętać, żeby kochać Jezusa. Powiedziałam, że jestem gotowa kochać Jezusa i mojemu braciszkowi też każę go kochać. To był koniec mojego pierwszego życia. Drugie życie zaczęło się w dniu, w którym przybyłam na farmę dla sierot. Przyjechaliśmy z Francistown ciężarówką, było mi bardzo gorąco i niewygodnie z tyłu. Nie mogłam wysiąść, bo kierowca ciężarówki nie umiał się obchodzić z dziewczynką na wózku. Kiedy przyjechaliśmy na farmę dla sierot, miałam mokrą sukienkę i bardzo się wstydziłam, zwłaszcza że wszystkie inne sieroty stały i na nas patrzyły. Jedna z pań powiedziała dzieciom, żeby przestały się gapić i poszły się pobawić, ale one odeszły tylko kawałek i patrzyły na mnie zza drzew. Wszystkie sieroty mieszkały w domach. W każdym domu było około dziesięciu sierot i opiekunka. Opiekunka mojego domu była dobrą kobietą. Dała mi nowe ubranie i szafę na moje rzeczy. Nigdy wcześniej nie miałam szafy i byłam z niej bardzo dumna. Dostałam też specjalne spinki do włosów. Nigdy nie miałam takich pięknych rzeczy i trzymałam je pod poduszką, gdzie były bezpieczne. Czasami budziłam się w nocy i myślałam, jakie miałam wielkie szczęście. Ale czasami płakałam, bo myślałam o swoim pierwszym życiu i zastanawiałam się, gdzie są teraz moi wujkowie i ciotki. Widziałam z łóżka gwiazdy, przez szparę między zasłonami, i myślałam: gdyby spojrzeli do góry, to zobaczyliby te same gwiazdy i patrzylibyśmy na nie w tym samym czasie. Ale nie byłam pewna, czy o mnie pamiętają, bo byłam tylko małą dziewczyną i uciekłam od nich. Byłam bardzo szczęśliwa na farmie dla sierot. Ciężko pracowałam i mma Potokwani, kierowniczka, powiedziała któregoś dnia, że może nam się poszczęści i ona znajdzie dla nas nowych rodziców. Nie wierzyłam w to za bardzo, bo nikt by nie chciał dziewczynki na wózku, skoro było mnóstwo pierwszorzędnych sierot, które umiały chodzić i też szukały domu. Ale pani Potokwani miała rację. Nie sądziłam, że to pan J.L.B. Matekoni nas weźmie, ale bardzo się ucieszyłam, jak powiedział, że możemy u niego zamieszkać. Tak zaczęło się moje trzecie życie. Kiedy odchodziliśmy z farmy dla sierot, upiekli dla nas specjalne ciasto, które zjedliśmy razem z opiekunką naszego domu. Powiedziała, że zawsze jest jej bardzo smutno, kiedy któraś z sierot odchodzi, czuje się wtedy tak, jakby odchodził członek rodziny. Ale bardzo dobrze zna pana J.L.B. Matekoniego i powiedziała mi, że to jeden z najlepszych ludzi w Botswanie. Będę u niego bardzo szczęśliwa, dodała. Pojechaliśmy z braciszkiem do jego domu i wkrótce poznaliśmy jego przyjaciółkę, mmę Ramotswe, która wychodzi za mąż za pana J.L.B. Matekoniego. Powiedziała, że będzie moją nową matką, i zabrała nas do swojego domu, który lepiej nadaje się dla dzieci niż dom pana J.L.B. Matekoniego. Mam tu bardzo ładny pokój i dostałam dużo ubrań. Bardzo się cieszę, że w Botswanie są tacy ludzie. Miałam w życiu wiele szczęścia i z całego serca dziękuję mmie Ramotswe i panu J.L.B. Matekoniemu. Jak dorosnę, chciałabym zostać mechanikiem. Będę pomagała panu J.L.B. Matekoniemu w warsztacie, a wieczorami będę naprawiała ubrania mmy Ramotswe i gotowała jej kolację. Bardzo bym chciała, żeby na starość mogli być ze mnie dumni i powiedzieć, że byłam bardzo dobrą córką i dobrą obywatelką Botswany. Taka jest historia mojego życia. Jestem zwyczajną dziewczynką z Botswany, ale to wielkie szczęście mieć trzy życia. Większość ludzi ma tylko jedno życie. Ta historia jest prawdziwa. Nic nie zmyśliłam. Wszystko to stało się naprawdę”. Kiedy Motholeli doczytała do końca, zapadła cisza. Chłopczyk spojrzał na siostrę z uśmiechem. Pomyślał: szczęściarz ze mnie, że mam taką mądrą siostrę. Mam nadzieję, że Bóg odda jej kiedyś nogi. Mma Ramotswe położyła dziewczynce dłoń na ramieniu i pomyślała: będę się opiekowała tym dzieckiem. Jestem teraz jej matką. Rose, która słuchała z korytarza, spuściła wzrok na swoje buty i pomyślała: jak ona to dziwnie wyraziła - trzy życia! Rozdział ósmy Niedobór serotoniny Nazajutrz rano mma Ramotswe najpierw zadzwoniła do pana J.L.B. Matekoniego. Często rozmawiali ze sobą przez telefon wcześnie rano - a w każdym razie odkąd się zaręczyli - ale z reguły dzwonił pan J.L.B. Matekoni. Dawał mmie Ramotswe czas na wypicie herbaty z czerwonokrzewu, co najchętniej robiła w ogrodzie, po czym wykręcał numer do niej i meldował się dosyć oficjalnie: „Mówi pan J.L.B. Matekoni, mma. Dobrze spałaś?” Telefon dzwonił ponad minutę, zanim pan J.L.B. Matekoni podniósł słuchawkę. - Pan J.L.B. Matekoni? To ja. Jak się miewasz? Dobrze spałeś? Mma Ramotswe poznała po jego zdezorientowanym głosie, że go obudziła. - O! Tak. Już się obudziłem. To ja. Mma Ramotswe powtórzyła formalne pozdrowienie. To ważne, by spytać rozmówcę, czy dobrze spał - należy podtrzymywać tę starą tradycję. - Dobrze spałeś, rra? - Raczej nie - odparł pan J.L.B. Matekoni matowym tonem. - Spędziłem całą noc na rozmyślaniach i się nie wyspałem. Zasnąłem, dopiero kiedy wszyscy inni się budzili. Jestem potwornie zmęczony. - To niedobrze. Przykro mi, że cię obudziłam. Wracaj do łóżka i wyśpij się. Nie można żyć bez snu. - Wiem o tym - odparł pan J.L.B. Matekoni z rozdrażnieniem. - Ostatnimi czasy ciągle próbuję spać, ale mi się to nie udaje. Mam wrażenie, że w moim pokoju mieszka jakieś dziwne zwierzę, które nie chce, żebym spał, i stale mnie trąca. - Zwierzę? Jakie zwierzę? - Nie ma żadnego zwierzęcia. W każdym razie jak zapalę światło. Tak tylko sobie powiedziałem. Tak naprawdę nie ma żadnego zwierzęcia. - Dobrze się czujesz, rra? - spytała mma Ramotswe po chwili milczenia. - Może jesteś chory. - Nie jestem chory - żachnął się pan J.L.B. Matekoni. - Serce bije, płuca wypełniają się powietrzem. Po prostu mam dosyć tych wszystkich problemów. Boję się, że wszystko wyjdzie na jaw. I będę skończony. Mma Ramotswe zmarszczyła brwi. - Co wyjdzie na jaw? Co się dzieje? - Wiesz, o czym mówię - odparł pan J.L.B. Matekoni zniżonym głosem. - Bardzo dobrze wiesz. - O niczym nie wiem, rra. Oprócz tego, że mówisz bardzo dziwne rzeczy. - Ha! Nie wypieraj się, mma, bardzo dobrze wiesz, o co mi chodzi. Zrobiłem w życiu kilka strasznych rzeczy, które teraz się wydadzą i zostanę aresztowany. Ukarzą mnie i będziesz się za mnie śmiertelnie wstydziła, mma. Możesz mi wierzyć. Mma Ramotswe usiłowała milcząco uporać się z tym, co usłyszała. Czy to możliwe, że pan J.L.B. Matekoni popełnił jakąś zbrodnię, którą przed nią ukrywał? A teraz wyszła na światło dzienne? Nie do pomyślenia! Ten szlachetny człowiek nie potrafiłby się dopuścić żadnej nikczemności. Z drugiej strony nawet szlachetni ludzie miewają mroczne tajemnice. Słyszała, że każdy popełnia w życiu co najmniej jedną rzecz, której się wstydzi. Biskup Makhulu wygłosił kiedyś odczyt na ten temat w Klubie Kobiecym. Powiedział, że nie spotkał ani jednej osoby, nawet wśród duchownych, która nie miałaby na swoim koncie jakiegoś zawstydzającego czynu. Nawet święci mieli coś na sumieniu. Święty Franciszek, być może, nadepnął na gołębia - nie, to niemożliwe, ale może zrobił coś, czego później żałował. Co się tyczy mmy Ramotswe, to chętnie zmieniłaby parę rzeczy w swoim życiorysie. W wieku sześciu lat oblała syropem najlepszą sukienkę koleżanki, bo sama takiej nie miała. Czasem widywała tę osobę, która mieszkała teraz w Gaborone i była żoną pracownika sortowni diamentów. Mma Ramotswe zadawała sobie czasem pytanie, czy powinna przyznać się po z górą trzydziestu latach do winy, ale nie umiała się na to zdobyć. Za każdym razem, gdy ta kobieta przyjaźnie ją pozdrawiała, mmie Ramotswe przypominał się jej postępek: kiedy koleżanka zostawiła któregoś dnia sukienkę w klasie, mała Precious wzięła puszkę z syropem i wylała go na różowy materiał. Wiedziała, że któregoś dnia trzeba będzie się przyznać. Może powinna poprosić biskupa Makhulu, żeby napisał w jej imieniu list. „Jedna z moich owieczek pragnie uzyskać Pani przebaczenie, mma. Bardzo jej ciąży krzywda, którą Pani przed laty wyrządziła. Czy pamięta Pani swoją ulubioną różową sukienkę...” Jeśli pan J.L.B. Matekoni dopuścił się czegoś podobnego - na przykład oblał kogoś olejem silnikowym - to nie miał powodów do zmartwienia. Niewiele jest krzywd, poza morderstwem, których nie dałoby się naprawić. Wiele z nich jest bardziej błahych, niż się wydaje ich sprawcy, i można z czystym sumieniem odłożyć je do lamusa. A nawet poważniejsze mogą zostać wybaczone, jeśli się do nich przyznać. Należało uspokoić pana J.L.B. Matekoniego. Łatwo jest zrobić z igły widły, jeśli ktoś się czymś zamartwia przez całą noc. - Każdy zrobił w życiu coś złego, rra. Ty, ja, mma Makutsi, nawet papież. Nikt nie jest doskonały. Ludzie się tacy nie rodzą. Nie wolno ci się tym przejmować. Powiedz mi, o co chodzi. Na pewno zrobi ci się lżej na sercu. - Och, nie mogę, mma. Nawet nie śmiem o tym myśleć. Byłabyś potwornie zaszokowana i nie chciałabyś mieć ze mną nic wspólnego. Widzisz, nie jestem ciebie godzien. Nie zasługuję na taką dobrą kobietę jak ty. Mma Ramotswe zaczynała wpadać w złość. - Głupstwa opowiadasz. Oczywiście, że na mnie zasługujesz. Jestem zupełnie zwyczajną osobą, a ty niezwykle prawym człowiekiem. Jesteś bardzo dobrym mechanikiem i ludzie cię cenią. Dokąd wysoki komisarz zawozi swoje auto do przeglądu? Do ciebie. Do kogo zwraca się farma dla sierot, kiedy musi coś naprawić? Do ciebie. Jesteś właścicielem świetnego warsztatu i czuję się zaszczycona, że wychodzę za ciebie za mąż. I nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej. Jej słowa zostały skwitowane milczeniem. A potem: - Ale ty nie wiesz, jaki ze mnie zły człowiek. Nigdy ci nie powiedziałem o tych wszystkich łajdactwach. - To mi powiedz. Powiedz mi teraz. Jestem silna, zniosę to. - Och, nie mogę tego zrobić, mma. Przeżyłabyś szok. Mma Ramotswe zdała sobie sprawę, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi, i zmieniła taktykę. - A skoro już mowa o warsztacie: nie było cię wczoraj ani przedwczoraj. Mma Makutsi kieruje nim za ciebie, ale to nie może trwać wiecznie. - Bardzo się cieszę, że mma Makutsi mnie zastępuje - odparł pan J.L.B. Matekoni bezbarwnym tonem. - Czuję się trochę osłabiony. Chyba powinienem zostać w domu. Mma Makutsi poradzi sobie ze wszystkim. Podziękuj jej ode mnie. Mma wzięła głęboki wdech. - Nie jesteś zdrowy, panie J.L.B. Matekoni. Mogę cię umówić na wizytę u lekarza. Rozmawiałam z doktorem Moffatem. Powiedział, że cię przyjmie. Uważa, że to dobry pomysł. - Nic mi nie nawala - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Nie muszę chodzić do doktora Moffata. Co on może dla mnie zrobić? Nic. Rozmowa ta mocno zaniepokoiła mmę Ramotswe, która po rozłączeniu się przez kilka minut w zdenerwowaniu przemierzała kuchnię. Nie ulegało dla niej wątpliwości, że doktor Moffat miał rację: pan J.L.B. Matekoni zachorował na depresję, jak nazwał to lekarz. Teraz jednak bardziej martwiły ją te straszne rzeczy z jego przeszłości. Nie znała mniej prawdopodobnego kandydata na mordercę niż pan J.L.B. Matekoni, ale gdyby się okazało, że jednak? Czy wpłynęłoby to na jej uczucia do niego, gdyby się dowiedziała, że kogoś zabił, czy też powiedziałaby sobie, że to nie jego wina, że działał w obronie własnej, gdy stuknął ofiarę w czaszkę kluczem francuskim? Tak zawsze robią żony i dziewczyny morderców. No i oczywiście matki. Wszystkie matki morderców twierdzą, że ich synowie nie są tacy źli, jak ludzie mówią. Oczywiście dla matki mężczyzna do końca życia pozostaje małym chłopcem, a mali chłopcy są prawnie niezdolni do popełnienia morderstwa. Note Mokoti miał zadatki na mordercę. Bez problemu potrafiłby z zimną krwią zabić człowieka, ponieważ był pozbawiony uczuć. Łatwo było sobie wyobrazić, że Note zadźgał kogoś na śmierć, a potem poszedł sobie tak spokojnie, jakby uścisnął ofierze dłoń. Kiedy bił ramę Ramotswe, a robił to wielokrotnie, zanim ją zostawił, nie okazywał emocji. Pewnego razu, kiedy rozciął jej łuk brwiowy, przyjrzał się swemu dziełu jak lekarz oglądający ranę. - Będziesz musiała pójść z tym do szpitala - stwierdził beznamiętnym głosem. - Paskudna rana. Na przyszłość musisz bardziej uważać. W całej historii z Note była wdzięczna za jedną rzecz - że jej tata jeszcze żył, kiedy rozstała się z mężem. Przynajmniej zdążył się ucieszyć, że jego córka już nie przebywa pod jednym dachem z tym człowiekiem, nawet jeśli przez prawie dwa lata cierpiał razem z nią. Kiedy pojechała do niego i powiedziała, że Note zniknął, nie wypominał jej, jaka była nierozsądna, wychodząc za takiego typa, choć być może tak sobie pomyślał. Jak zawsze zachował się niezwykle wielkodusznie, powiedział tylko, żeby zamieszkała z powrotem u niego, że będzie się nią opiekował i że ma nadzieję, iż życie będzie teraz dla nich łaskawsze. Jednakże Note Mokoti i pan J.L.B. Matekoni to byli dwaj zupełnie różni ludzie. Zbrodnie popełniał Note, nie pan J.L.B. Matekoni. Ale czemu twierdził, że zrobił coś strasznego, skoro tak nie było? To pozostało dla niej zagadką i jak zawsze w takich sytuacjach udała się tam, gdzie w razie wątpliwości można było uzyskać informacje: do Botswana Book Centre. Zjadła szybko śniadanie i zostawiła dzieci pod opieką Rose. Chętnie poświęciłaby im trochę czasu, ale jej życie było w tej chwili zbyt skomplikowane. Pana J.L.B. Matekoniego przeniosła na pierwsze miejsce listy, na dalszych znalazły się: warsztat, śledztwo w sprawie brata człowieka z rządu i przeprowadzka do nowego biura. Przytłaczająca lista: każdy punkt był pilny, a przecież doba zawsze ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Pojechała do centrum, do którego miała niedaleko, i znalazła dla maleńkiej białej furgonetki dobre miejsce do parkowania za budynkiem Standard Bank. Potem, pozdrowiwszy parę znajomych twarzy na placu, skierowała się ku Botswana Book Centre. Był to jej ulubiony sklep w mieście. Z reguły przeznaczała dobrą godzinę na zakup nawet jednej książki, dzięki czemu miała możliwość poszperać wśród regałów. Jednakże tego ranka miała wyraźnie wytyczony cel, toteż oparła się umizgom magazynów ilustrowanych, które wabiły ją zdjęciami upiększonych domów i eleganckich sukienek. - Chciałabym porozmawiać z kierownikiem - powiedziała do osoby z personelu. - A ja nie mogę pani pomóc? - spytała młoda ekspedientka. Mma Ramotswe nie ustąpiła. Ekspedientka była uprzejma, ale zbyt młoda, a mma Ramotswe chciała pomówić z człowiekiem, który zna się na książkach. - Nie, chcę porozmawiać z kierownikiem, mma. To ważna sprawa. Wezwano kierownika, który grzecznie przywitał się z mma Ramotswe. - Miło panią widzieć. Przyszła pani tutaj w roli detektywa? Mma Ramotswe roześmiała się. - Nie, rra. Szukam książki, która by mi pomogła rozwiązać pewien bardzo delikatny problem. Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję? - Oczywiście, mma. Nie spotka pani księgarza, który rozpowiada, jakie książki czytają jego klienci. Rygorystycznie tego przestrzegamy. - Doskonale. Szukam książki o chorobie, która nazywa się depresja. Słyszał pan o takiej książce? Kierownik skinął głową. - Proszę się nie martwić, mma. Nie tylko słyszałem, ale mam ją na półce. Bardzo mi przykro, mma - dodał po chwili przerwy. - Depresja to nieprzyjemna choroba. Mma Ramotswe spojrzała przez ramię. - Nie chodzi o mnie, tylko o pana J.L.B. Matekoniego. Myślę, że jest w depresji. Z miną wyrażającą współczucie kierownik zaprowadził ją do półki w rogu i wyjął cienką książkę w czerwonej okładce. - To bardzo dobra książka o depresji - powiedział, wręczywszy ją mmie Ramotswe. - Jak można przeczytać na okładce, wielu ludziom pomogła w uporaniu się z tą chorobą. Bardzo mi przykro z powodu pana J.L.B. Matekoniego. Mam nadzieję, że dzięki tej książce poczuje się lepiej. - Bardzo mi pan pomógł, rra. Dziękuję panu. Nasz kraj ma wielkie szczęście, że prowadzi pan tę znakomitą księgarnię. Dziękuję serdecznie. Zapłaciła i wróciła do maleńkiej białej furgonetki, kartkując po drodze książkę. Wpadło jej w oko pewne zdanie i zatrzymała się, żeby je przeczytać. „Charakterystycznym objawem depresji jest poczucie, że zrobiło się coś strasznego, na przykład zaciągnęło dług nie do spłacenia albo popełniło przestępstwo. Towarzyszy temu zazwyczaj poczucie braku własnej wartości. Występek z reguły jest oczywiście wyimaginowany, ale żadne argumenty nie przekonają o tym chorego”. Mma Ramotswe przeczytała to zdanie ponownie i nastrój niezmiernie jej się poprawił. Po książce o depresji raczej nie oczekuje się takiego działania, ale tym razem tak właśnie było. Pan J.L.B. Matekoni nie zrobił, rzecz jasna, nic strasznego. Doskonale wiedziała, że jest to człowiek o nieposzlakowanej opinii. Teraz należało tylko zaciągnąć go do lekarza, żeby poddał się leczeniu. Zamknęła książkę i przestudiowała notę na tylnej okładce. „Ta z gruntu uleczalna choroba...” To jeszcze bardziej ją pocieszyło. Wiedziała, co trzeba zrobić, i lista, która rano wydawała się jej taka długa i skomplikowana, teraz jej już tak bardzo nie przerażała. Z Botswana Book Centre pani detektyw pojechała prosto do Tlokweng Road Speedy Motors. Ku swojej wielkiej uldze zobaczyła, że drzwi warsztatu są otwarte i przed biurem stoi mma Makutsi z filiżanką herbaty w ręku. Dwaj uczniowie siedzieli na puszkach po oleju, jeden palił papierosa, a drugi pił coś zimnego z puszki. - Dosyć wcześnie na przerwę - powiedziała mma Ramotswe, zerkając na terminatorów. - Och, mma, zasłużyliśmy sobie na przerwę - odparła mma Makutsi. - Jesteśmy tu już dwie i pół godziny. Wszyscy przyszliśmy o szóstej i bardzo ciężko pracowaliśmy. - Tak, strasznie ciężko - potwierdził jeden z uczniów. - Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Niech jej pani powie, mma. Niech jej pani powie, co pani zrobiła! - P.o. dyrektora jest mechanikiem numer jeden - wtrącił się drugi uczeń. - Chyba nawet lepszym od szefa. Mma Makutsi parsknęła śmiechem. - Za bardzo się przyzwyczailiście schlebiać kobietom, chłopcy. Na mnie to nie działa. Jestem tutaj jako p.o. dyrektora, a nie jako kobieta. - Kiedy to prawda, mma - upierał się starszy uczeń. - Skoro pani nie chce powiedzieć, to ja powiem. Mieliśmy auto, które stało u nas od kilku dni. Należy do przełożonej pielęgniarek w Princess Marina Hospital. To bardzo mocna kobieta i nie chciałbym być zmuszony z nią zatańczyć. Ja cię kręcę! - Ta kobieta w życiu by z tobą nie zatańczyła - zgasiła go mma Makutsi. - Czemu miałaby tańczyć z usmarowanym olejem chłopakiem, skoro może tańczyć z chirurgami i im podobnymi? Uczeń zbył tę obelgę śmiechem. - W każdym razie przywiozła swój samochód i powiedziała, że czasem staje na środku ulicy i mija trochę czasu, zanim znowu ruszy. A po chwili znów staje. Obejrzeliśmy silnik. Zapalił od pierwszego razu. Pojechałem na stare lotnisko, a potem przejechałem się kawałek Lobatse Road. I nic. Ani razu nie zgasł. Ale ta kobieta mówiła, że ciągle jej stawał. Wymieniłem świece i pojechałem jeszcze raz. Auto zatrzymało się na rondzie koło klubu golfowego. Po prostu stanęło. Potem ruszyło. I zdarzyła się dziwna rzecz, o której mówiła nam kobieta: jak auto stanęło, uruchomiły się wycieraczki, chociaż nawet nie tknąłem dźwigienki. Dzisiaj rano powiedziałem do mmy Makutsi: „To bardzo dziwny samochód, mma. Staje, a potem rusza”. Mma Makutsi przyszła obejrzeć auto. Zajrzała do silnika i zobaczyła, że świece są nowe, akumulator też. Potem otworzyła drzwi, wsiadła i zrobiła taką minę, z nosem do góry. I powiedziała: „W tym aucie śmierdzi myszami. Mówię wam, czuć tu myszy”. Rozejrzała się po kabinie. Zaglądnęła pod siedzenie, ale nic nie znalazła. Potem kuknęła pod deskę rozdzielczą i zawołała do mnie i mojego kolegi: „Tu jest gniazdo myszy! Zjadły izolację tych kabelków - popatrzcie!” Okazało się, że to są kabelki od stacyjki. Dwa z nich się stykały albo prawie stykały - właśnie tam, gdzie myszy przegryzły izolację. Silnik myślał, że stacyjka jest wyłączona, kiedy kabelki się zetknęły, za to włączały się wycieraczki. A więc usterka została zlokalizowana. Myszy zdążyły uciec z auta. Mma Makutsi wyjęła ich gniazdo i wyrzuciła. Potem owinęła kabelki taśmą izolacyjną i samochód jest naprawiony. Problem z myszami zniknął, bo ta kobieta jest świetnym detektywem. - Detektywem-mechanikiem - dodał drugi uczeń. - Mężczyzna byłby przy niej niezwykle szczęśliwy, ale wypompowany! - Cicho bądź! - skarciła go mma Makutsi żartobliwie. - Wracajcie do pracy, chłopaki. Jestem p.o. dyrektora, a niejedną z dziewczyn, które podrywacie w knajpach. Marsz do roboty! Mma Ramotswe zaśmiała się. - Z pewnością ma pani talent do wykrywania różnych rzeczy. Może zawody detektywa i mechanika nie różnią się tak bardzo. Poszły do biura. Mma Ramotswe od razu zauważyła, że mma Makutsi okiełznała bałagan. Na biurku pana J.L.B. Matekoniego wciąż było mnóstwo papierów, ale posortowanych w kupki: rachunki do wysłania, rachunki do zapłacenia i tak dalej. Katalogi części zamiennych znalazły swoje miejsce na szafce z dokumentami, a instrukcje obsługi na półce za biurkiem. O jedną ze ścian opierała się błyszcząca biała tablica, którą mma Makutsi podzieliła na dwie kolumny: AUTA PRZYJĘTE i AUTA DO WYDANIA. - Nauczyli nas w studium sekretarskim, że ważne jest mieć jakiś system - powiedziała mma Makutsi. - Jeśli ktoś ma system, który mu podpowiada, gdzie się znajduje, to nigdy się nie zgubi. - To prawda - zgodziła się z nią mma Ramotswe. - Widać, że znali się na zarządzaniu firmą. Mma Makutsi promieniała. - Jeszcze jedna rzecz - powiedziała. - Myślę, że byłoby dobrze, gdybym prowadziła dla pani listę. - Listę? - Tak - odparła mma Makutsi, wręczając jej czerwoną teczkę. - Przygotowałam listę, którą będę codziennie aktualizowała. Jak pani zobaczy, podzieliłam ją na trzy rubryki: PILNE, NIE TAKIE PILNE i KIEDYŚ W PRZYSZŁOŚCI. Mma Ramotswe westchnęła. Nie potrzebowała kolejnej listy, ale nie chciała robić mmie Makutsi przykrości. - Dziękuję, mma - powiedziała, otwierając teczkę. - Widzę, że już pani coś powpisywała. - Tak. Dzwoniła pani Potokwani z farmy dla sierot. Chciała rozmawiać z panem J.L.B. Matekonim, ale powiedziałam, że go nie ma. Ona na to, że właściwie to chciała skontaktować się z panią i czy mogłaby pani do niej zadzwonić. Jak pani widzi, wpisałam to w rubryce NIE TAKIE PILNE. - Zatelefonuję do niej. Na pewno chodzi o dzieci. Lepiej zadzwonię od razu. Mma Makutsi wróciła do warsztatu i mma Ramotswe usłyszała, że jej asystentka wydaje polecenia terminatorom. Podniosła słuchawkę - pokrytą, jak zauważyła, lepkimi odciskami palców - i wykręciła numer zanotowany przez mmę Makutsi. Czekając, aż ktoś odbierze, postawiła dużego czerwonego ptaszka obok jedynej pozycji na liście. Odebrała mma Potokwani. - Bardzo miło, że pani dzwoni, mma Ramotswe. Mam nadzieję, że z dziećmi wszystko w porządku? - Doskonale się zadomowiły - odparła mma Ramotswe. - Świetnie. Mma Ramotswe, czy mogłabym panią o coś prosić? Mma Ramotswe wiedziała, że tak funkcjonuje farma dla sierot. Stale potrzebowała pomocy i oczywiście wszyscy chcieli pomóc. Nikt nie umiał odmówić mmie Potokwani. - Pomogę pani, mma. Proszę mi tylko powiedzieć, o co chodzi. - Chciałabym, żeby przyjechała pani do mnie na herbatę. Dzisiaj po południu, jeśli to możliwe. Jest coś, co powinna pani zobaczyć. - Nie może mi pani powiedzieć, co to jest? - Nie, mma. Trudno to opisać przez telefon. Lepiej niech pani sama zobaczy. Rozdział dziewiąty Na farmie dla sierot Na farmę dla sierot jechało się z miasta jakieś dwadzieścia minut. Mma Ramotswe bywała tam już wcześniej, choć nie tak często jak pan J.L.B. Matekoni, który regularnie jeździł naprawiać różne stale się psujące urządzenia mechaniczne. Nieustannych zabiegów wymagała na przykład pompa głębinowa, jak również hamulce minubusa. Pan J.L.B. Matekoni nie żałował im swego czasu i ludzie z fermy dobrze o nim myśleli, tak jak wszyscy. Mma Ramotswe lubiła mmę Potokwani, której była dalekim krewnym od strony matki. Wiele osób w Botswanie łączą więzy rodzinne, toteż cudzoziemcy muszą bardzo się pilnować z krytycznymi uwagami na temat kogokolwiek, bo może się okazać, że mówią o dalekim kuzynie rozmówcy. Kiedy mma Ramotswe przybyła na miejsce, mma Potokwani stała przed biurem i rozmawiała z jednym z pracowników. Skierowała maleńką białą furgonetkę na parking dla odwiedzających pod cienistym jaśminowcem i zaprosiła swojego gościa do środka. - Strasznie ostatnio gorąco, mma Ramotswe - powiedziała. - Ale mam w biurze mocny wentylator. Jak go włączę na maksimum, to wywiewa ludzi z pokoju. Bardzo użyteczna broń. - Mam nadzieję, że ze mną pani tego nie zrobi - odparła mma Ramotswe. Wyobraziła sobie, że trzepocząc ubraniem, zostaje wydmuchnięta pod niebo, skąd ogląda drzewa, dróżki i bydło patrzące na nią do góry w osłupieniu. - Oczywiście, że nie - powiedziała mma Potokwani. - Pani należy do gości, których chętnie przyjmuję. Nie lubię natomiast takich, co się wtrącają. Próbują mi powiedzieć, jak się powinno zarządzać farmą. Miewamy tu takich. Wszędzie wtykają swój nos. Myślą, że znają się na sierotach, ale to nieprawda. Najlepiej znają się na sierotach te panie. Pokazała za okno na dwie opiekunki domów. Te krzepkie kobiety w niebieskich fartuchach prowadziły na spacer dwójkę pędraków, mocno trzymając dzieci za rączki i wspierając je w niepewnych jeszcze krokach. - Tak - podjęła mma Potokwani - te panie się znają. Umieją się zająć każdym dzieckiem. Wyjątkowo smutnym, które ciągle płacze za zmarłą matką. Wyjątkowo niedobrym, które nauczono kraść. Wyjątkowo bezczelnym, któremu nie wpojono szacunku do starszych i które używa brzydkich słów. Te panie umieją się z takimi obchodzić. - To bardzo dobre kobiety - zawyrokowała mma Ramotswe. - Dwie sieroty, które wzięliśmy z panem J.L.B. Matekonim, mówią, że były tutaj bardzo szczęśliwe. Nie dalej jak wczoraj Motholeli przeczytała mi swoje zadanie domowe: historię swojego życia. Wspomina w niej o pani. - Cieszę się, że była tu szczęśliwa. To niezwykle dzielna dziewczynka. Ale nie zaprosiłam pani tutaj, żeby rozmawiać o tych dzieciach, mma. Chciałam pani opowiedzieć o bardzo dziwnej rzeczy, która się tutaj wydarzyła. To takie dziwne, że nawet opiekunki domów nie potrafią z tym dojść do ładu. Dlatego pomyślałam, że zapytam panią. Zadzwoniłam do pana J.L.B. Matekoniego, żeby poprosić o pani numer. Nalała mmie Ramotswe herbatę i zaczęła kroić ciasto owocowe, które stało koło tacy. - To ciasto upiekły nasze starsze dziewczyny - wyjaśniła. - Uczymy je gotować. Mma Ramotswe wzięła duży kawałek ciasta i przyjrzała się soczystym owocom. Co najmniej siedemset kalorii, pomyślała, ale co tam. Była tradycyjnie zbudowaną kobietą i nie musiała się przejmować takimi sprawami. - Wie pani, że bierzemy najróżniejsze dzieci - ciągnęła mma Potokwani. - Z reguły są tutaj przywożone, kiedy umiera matka i nikt nie wie, kto jest ojcem. Babcia często nie daje sobie rady, bo jest za bardzo chora albo biedna, a oprócz niej dzieci nie mają nikogo. Czasami przywożą je ludzie z opieki społecznej, czasami policja. Czasami są po prostu gdzieś zostawiane i zwykli obywatele się z nami kontaktują. - Dzieci mają szczęście, że tutaj trafiają - powiedziała mma Ramotswe. - Tak. I cokolwiek im się przydarzyło, z reguły my o tym wiemy. Nic nas nie potrafi zaszokować. Ale od czasu do czasu trafiają się bardzo nietypowe przypadki i nie wiemy, co robić. - I teraz macie takie dziecko? - Właśnie. Jak pani zje ciasto, to pokażę pani chłopca bez imienia. Jeśli nie mają imion, to im je nadajemy. Dostają dobre botswańskie imiona. Ale zazwyczaj chodzi o niemowlęta. Inne dzieci mówią nam, jak mają na imię. Ten chłopiec nam nie powiedział. Wygląda wręcz na to, że w ogóle nie nauczył się mówić. Postanowiliśmy więc dać mu na imię Mataila. Mma Ramotswe dokończyła ciasto i dopiła herbatę. Potem poszła z mmą Potokwani do domu stojącego na skraju grupy budynków, w których mieszkały sieroty. Rosła tam fasola, a maleńkie podwórko było starannie zamiecione. Ta opiekunka umie prowadzić dom, pomyślała mma Ramotswe. W takim razie jak to możliwe, że nie daje sobie rady z małym chłopcem? Opiekunka domu, mma Kerileng, była w kuchni. Wytarłszy ręce w fartuch, przywitała się serdecznie z mma Ramotswe i zaprosiła obie kobiety do salonu. Pokój był pogodnie przystrojony. Obrazki namalowane przez dzieci wisiały przypięte do dużej tablicy. W kącie stało pudło pełne zabawek. Mma Kerileng zaczekała, aż jej goście usiądą, po czym opuściła się na jeden z pękatych foteli ustawionych wokół niskiego stolika na środku pokoju. - Słyszałam o pani, mma - powiedziała do mmy Ramotswe. - Widziałam pani zdjęcie w gazecie. I oczywiście znam pana J.L.B. Matekoniego, który przyjeżdża tutaj i naprawia te ciągle psujące się maszyny. Ma pani szczęście, że wychodzi pani za mężczyznę, który potrafi wszystko naprawić. Większość mężczyzn umie tylko psuć. Mma Ramotswe przyjęła ten komplement skinieniem głowy. - To dobry człowiek - odrzekła. - Ostatnio nie czuje się najlepiej, ale mam nadzieję, że szybko wyzdrowieje. - Ja też mam taką nadzieję - stwierdziła mma Kerileng. Spojrzała wyczekująco na mmę Potokwani. - Chciałam, żeby mma Ramotswe zobaczyła Matailę - powiedziała kierowniczka farmy dla sierot. - Może udzieli nam dobrej rady. Jak on się dzisiaj miewa? - Tak samo jak wczoraj - odparła mma Kerileng. - I przedwczoraj. Żadnej zmiany. Mma Potokwani westchnęła. - Jest bardzo smutny - wyjaśniła. - Śpi teraz? Możemy do niego iść? - Myślę, że już się obudził - powiedziała opiekunka domu. - W każdym razie sprawdźmy. Wstała z krzesła i poprowadziła je korytarzem z wyfroterowaną na wysoki połysk podłogą. Mma Ramotswe zauważyła z aprobatą, że w domu jest bardzo czysto. Wiedziała, że mma Kerileng to bardzo pracowita kobieta. W całym kraju kobiety pracują bez końca i rzadko spotyka je za to słowo pochwały. Politycy bezczelnie przypisują sobie całą zasługę zbudowania Botswany, zawłaszczając ciężką pracę takich kobiet jak mma Kerileng. Stanęły pod drzwiami na końcu korytarza i mma Kerileng wyjęła klucz z kieszeni fartucha. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zamknęłam dziecko w pokoju - powiedziała. - Sądzę nawet, że nigdy wcześniej nie musiałam tego robić. Uwaga ta wprawiła mmę Potokwani w zakłopotanie. - Nie da się inaczej. Uciekłby do buszu. - Oczywiście - potwierdziła mma Kerileng. - Ale to takie smutne. Pchnęła drzwi pokoju, w którym był tylko materac. Zamiast szyby w oknie była krata antywłamaniowa. Na materacu, z rozsuniętymi na boki nogami, siedział pięcio-, sześcioletni chłopiec, nagusieńki. Chłopiec spojrzał na wchodzące kobiety i w jego oczach mignął lęk, jak u wystraszonego zwierzęcia, ale po chwili w jego wzroku zagościła pustka. - Jak się dzisiaj czujesz, Mataila? - spytała mma Potokwani, mówiąc bardzo powoli w języku setswana. - Ta pani nazywa się mma Ramotswe. Ramotswe. Widzisz ją? Chłopiec podniósł na nią wzrok i opuścił z powrotem na podłogę, kiedy kobieta umilkła. - Chyba nic nie rozumie - powiedziała mma Potokwani. - Ale i tak do niego mówimy. - Próbowałyście innych języków? - spytała mma Ramotswe. Mma Potokwani skinęła głową. - Wszystkich, które przyszły nam do głowy. Sprowadziliśmy człowieka z filologii afrykańskiej z uniwersytetu. Mówił do Mataili rzadziej używanymi językami, na wypadek, gdyby się okazało, że przywędrował z Zambii. Próbowaliśmy herero. Próbowaliśmy san, chociaż widać po nim, że nie jest Mosarwa. I nic, żadnego skutku. Mma Ramotswe podeszła krok bliżej. Chłopiec uniósł nieznacznie głowę, ale nic poza tym. Zbliżyła się jeszcze o krok. - Niech pani uważa: gryzie - ostrzegła ją mma Potokwani. - Nie zawsze, ale dosyć często. Mma Ramotswe stanęła w miejscu. Gryzienie należy w Botswanie do rozpowszechnionych metod walki, mma Ramotswe nie była więc zaskoczona spotkaniem z dzieckiem, które gryzie. Gazety pisały ostatnio o ataku z użyciem zębów w Mmegi. Kelner pogryzł klienta po kłótni na temat za małej reszty i sprawa skończyła się przed sądem w Lobatse. Kelner został skazany na miesiąc więzienia i bezzwłocznie ugryzł konwojenta. Kolejny przykład krótkowzroczności ludzi agresywnych: drugie ugryzienie kosztowało kelnera dalsze trzy miesiące więzienia. - Mataila? - odezwała się mma Ramotswe, lecz chłopiec nie zareagował. - Mataila? Wyciągnęła ku niemu rękę, gotowa szybko ją cofnąć w razie potrzeby. Chłopiec zawarczał. Nie ma na to innego słowa, pomyślała. Było to warknięcie, niski, charczący dźwięk, który zdawał się wychodzić z klatki piersiowej. - Słyszała pani? - spytała mma Potokwani. - Coś niezwykłego, prawda? Pewnie się pani zastanawia, dlaczego jest goły: bo podarł zębami ubranie, które mu dałyśmy, i rzucił na ziemię. Dostał od nas dwie pary szortów i obie potraktował tak samo. - Teraz mma Potokwani podeszła bliżej. - Wstań i wyjdź na dwór, Mataila. Mma Kerileng zabierze cię na świeże powietrze. Ostrożnie chwyciła chłopca za ramię. Głowa obróciła się i mma Ramotswe sądziła, że chłopak zamierza ugryźć kierowniczkę, ale on wstał potulnie i pozwolił się wyprowadzić z pokoju. Na zewnątrz mma Kerileng wzięła chłopca za rękę i poszła z nim ku kępie drzew koło ogrodzenia farmy. Chłopiec poruszał się dosyć dziwnie, to było coś pomiędzy chodem a biegiem, jakby szykował się do skoku. - Taki jest nasz Mataila - powiedziała mma Potokwani, kiedy obserwowały, jak mma Kerileng oddala się ze swoim podopiecznym. - Co pani o tym sądzi? Mma Ramotswe skrzywiła się. - Przedziwna sprawa. Temu dziecku musiało się przydarzyć coś strasznego. - Bez wątpienia. Powiedziałam to lekarzowi, który go badał, a on na to, że może tak, może nie. Stwierdził, że zdarzają się takie dzieci. Odludki, które nie uczą się mówić. Mma Ramotswe zobaczyła, że mma Kerileng na chwilę puszcza rękę dziecka. - Nie można z niego spuszczać oka - powiedziała mma Potokwani - bo inaczej ucieka w krzaki i się chowa. W zeszłym tygodniu zniknął na cztery godziny. W końcu go znaleziono koło stawów ściekowych. On chyba nie zdaje sobie sprawy, że gołe dziecko, które szybko biegnie, zwraca na siebie uwagę. Mma Potokwani i mma Ramotswe ruszyły razem w stronę biura. Panią detektyw ogarnęło przygnębienie. Od czego zacząć z takim dzieckiem? Łatwo jest spełniać potrzeby sympatycznych sierot, takich jak dzieci, które zamieszkały przy Zebra Drive. Jest jednak mnóstwo innych dzieci, w ten czy inny sposób upośledzonych, które wymagają cierpliwości i wyrozumiałości. Pomyślała o swoim życiu, z tymi wszystkimi listami i obowiązkami, i zadała sobie pytanie, czy znalazłaby czas na to, żeby być matką takiego dziecka. Chyba mma Potokwani nie zamierza dorzucić jej i panu J.L.B. Matekoniemu tego chłopca? Wiedziała, że kierowniczka ma opinię energicznej kobiety o ogromnej sile perswazji - co rzecz jasna czyniło z niej znakomitą rzeczniczkę sierot. Mma Ramotswe nie wyobrażała sobie jednak, żeby mma Potokwani usiłowała zrzucić na nich taki ciężar. - Jestem zajętą kobietą - zaczęła mówić, kiedy były już blisko biura. - Przykro mi, ale nie mogę wziąć... Minęła je grupka dzieci, które uprzejmie pozdrowiły kierowniczkę. Jedno z nich trzymało na rękach małe, niedożywione szczenię. Jedna sierota pomaga innej, pomyślała mma Ramotswe. - Uważaj z tym psem - powiedziała mma Potokwani. - Stale wam powtarzam, żebyście nie brali na ręce tych przybłędów, ale wy nie słuchacie... - Odwróciła się do pani detektyw. - Ależ mma Ramotswe! Chyba pani nie sądzi... Nie oczekiwałam od pani, że weźmie pani chłopca! My sami ledwo sobie z nim radzimy, przy całej pomocy, jaką uzyskujemy. - Rzeczywiście obawiałam się tego. Jestem zawsze gotowa pomóc, ale są granice tego, co mogę zrobić. Mma Potokwani zaśmiała się i uspokajająco dotknęła ramienia swego gościa. - Ależ oczywiście. Już pani nam bardzo pomogła, biorąc te dwie sieroty. Chciałam tylko poprosić panią o radę. Uchodzi pani za osobę, która doskonale umie znajdywać zaginionych. Mogłaby nam pani doradzić, jak możemy się czegoś dowiedzieć o tym chłopcu? Gdybyśmy coś wiedzieli o jego przeszłości, gdybyśmy wiedzieli, skąd pochodzi, to może łatwiej byłoby nam dotrzeć do niego. Mma Ramotswe pokręciła głową. - To będzie bardzo trudne. Musielibyście porozmawiać z ludźmi w pobliżu miejsca, gdzie został znaleziony. Sądzę, że oni nie chcą mówić, bo inaczej już by coś powiedzieli. - Ma pani rację - stwierdziła ze smutkiem mma Potokwani. - Policja zadawała wiele pytań w okolicy Maun. Rozpytywała się we wszystkich tamtejszych wioskach i nikt nie słyszał o tym dziecku. Policjanci pokazywali zdjęcie chłopca i ludzie mówili, że nic o nim nie wiedzą. Mma Ramotswe nie była zaskoczona. Gdyby ktoś chciał to dziecko, to by się zgłosił. Milczenie oznaczało, że dziecko przypuszczalnie zostało celowo porzucone. Mogły też wchodzić w grę czary. Jeśli czarownik powiedział, że dziecko jest opętane albo że to tokolosi, duch, to nic nie można było dla niego zrobić. Prawdopodobnie miało szczęście, że jeszcze żyło. Takie dzieci często spotyka inny los. Stały teraz obok maleńkiej białej furgonetki. Drzewo zrzuciło gałązkę na dach pojazdu i mma Ramotswe podniosła ją. To drzewo miało takie delikatne liście - setki listeczków przymocowanych do łodygi, całość podobna do misternego ażuru pajęczyny. Za plecami dwójki kobiet rozległ się śpiew dzieci. Mma Ramotswe, która pamiętała tę piosenkę z własnego dzieciństwa, uśmiechnęła się. Krowy wracają do domu, raz, dwa, trzy, Krowy wracają do domu, ta duża, ta mała, ta z jednym rogiem, Mieszkam z krowami, raz, dwa, trzy, O matko, czuwaj nade mną. Zerknęła na twarz mmy Potokwani, twarz, która każdym rysem i każdym drgnieniem mówiła: jestem kierowniczką farmy dla sierot. - Nadal śpiewają tę piosenkę - powiedziała mma Ramotswe. - Ja też ją śpiewam - odparła z uśmiechem mma Potokwani. - Nigdy się nie zapomina piosenek z dzieciństwa, prawda? - Proszę mi powiedzieć, co mówiono o tym chłopcu. Czy ludzie, którzy go przywieźli, coś powiedzieli? Mma Potokwani zastanowiła się chwilę. - Powiedzieli policji, że znaleźli go w nocy, że bardzo trudno było go okiełznać i że dziwnie pachniał. - To znaczy? Mma Potokwani machnęła lekceważąco ręką. - Zdaniem jednego z tych ludzi pachniał lwem. Policjant zapamiętał to sobie, bo to bardzo dziwne stwierdzenie. Zawarł te słowa w raporcie, który do nas dotarł, kiedy administracja plemienna przysłała nam chłopca. - Lwem? - upewniła się mma Ramotswe. - Tak. Śmieszne. Po chwili milczenia mma Ramotswe wsiadła do maleńkiej białej furgonetki i podziękowała mmie Potokwani za gościnność. - Pomyślę o tym chłopcu - obiecała. - Może coś przyjdzie mi do głowy. Pomachały sobie i mma Ramotswe odjechała w kurzu drogą przez bramę sierocińca z dużym szyldem: „Tu mieszkają dzieci”. Jechała powoli, bo na drodze były osły, krowy i pasący je chłopcy. Niektórzy pastuszkowie mieli zaledwie sześć czy siedem lat, jak ten biedny, milczący chłopiec w pokoiku z zakratowanym oknem. Co by się stało, gdyby pastuszek zaginął? Gdyby zgubił się w buszu daleko od terenów wypasowych? Straciłby życie czy jego losy potoczyłyby się inaczej? Rozdział dziesiąty Opowieść urzędnika Mma Ramotswe miała świadomość, że należy coś zrobić z Kobiecą Agencją Detektywistyczną Nr 1. Przeniesienie rzeczy ze starego biura do nowej siedziby na tyłach Tlokweng Road Speedy Motors nie zajęło wiele czasu. Było tego niezbyt dużo: jasna szafka na dokumenty z zawartością, kilka metalowych tac na jeszcze niezarchiwizowane papiery, stary czajniczek plus dwa obtłuczone kubki i oczywiście stara maszyna do pisania - podarował ją mmie Ramotswe pan J.L.B. Matekoni i teraz wracała do domu. Dwaj terminatorzy zapakowali to wszystko do przestrzeni bagażowej maleńkiej białej furgonetki, poskarżywszy się pro forma, że to nie należy do ich obowiązków. Wyglądało na to, że zrobią wszystko, co każe im mma Makutsi - wystarczyło, że gwizdnęła z biura, a jeden z nich przybiegał się dowiedzieć, czego szefowa sobie życzy. Posłuszeństwo to zaskoczyło mmę Ramotswe, która zadawała sobie pytanie, skąd bierze się władza mmy Makutsi nad dwoma młodzianami. Mma Makutsi nie była piękna w obiegowym sensie tego słowa. Skórę miała zbyt ciemną, jak na współczesne gusta, i krem rozjaśniający zostawił po sobie plamy. Włosy splatała w warkoczyki, ale wprost przedziwną metodą! No i wreszcie nosiła okulary z tak grubymi szkłami, że w ocenie mmy Ramotswe powinny wystarczyć dla dwóch osób. A przecież ta kobieta, która nie przeszłaby kwalifikacji do żadnego konkursu piękności, komenderowała tymi znanymi bawidamkami, którzy niewolniczo jej słuchali. To była wielka zagadka. Nie można było, rzecz jasna, wykluczyć, że kryje się za tym coś więcej niż powierzchowność. Mma Makutsi nie porażała urodą, ale miała silną osobowość i może chłopcy to dostrzegali. Królowe piękności często są bez charakteru i mężczyźni z pewnością szybko się nimi nudzą. W tych okropnych konkursach - Miss Lovers Special albo Miss Przemysłu Hodowlanego - startują dziewczyny z kompletnym sianem w głowie. Potem te bezmózgie panny wypowiadają się na wszelkie możliwe tematy, a ich poglądy często są brane poważnie. Dla mmy Ramotswe było to niepojęte zjawisko. Wiedziała, że dwaj uczniowie śledzą konkursy piękności, bo słyszała, jak o tym rozmawiają. Teraz jednak najwyraźniej interesowało ich głównie to, żeby zaimponować mmie Makutsi i przypochlebić się jej. Jeden próbował ją nawet pocałować i został z oburzeniem odepchnięty. - Odkąd to mechanik całuje dyrektora? - spytała mma Makutsi. - Wracaj do pracy, zanim przetrzepię ci kijem ten twój nieużyty tyłek! Terminatorzy migiem uporali się z przeprowadzką - w pół godziny zapakowali całą zawartość biura do maleńkiej białej furgonetki. Potem jeden z nich wsiadł do tyłu, żeby przytrzymywać szafkę na dokumenty, i Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1, wraz z pomalowanym szyldem, przejechała pod nową siedzibę. Była to smutna chwila. Mma Ramotswe i mma Makutsi miały łzy w oczach, kiedy po raz ostatni zamykały drzwi wejściowe. - To tylko przeprowadzka, mma - powiedziała mma Makutsi, usiłując pocieszyć chlebodawczynię. - Przecież nie zwijamy interesu. - Wiem o tym - odparła mma Ramotswe, podziwiając, być może po raz ostatni, widok sprzed budynku, nad dachami domów i wierzchołkami akacji. - Byłam tu bardzo szczęśliwa. Tak, firma nadal działa, ale ledwo ledwo, pomyślała mma Ramotswe. W ostatnim okresie, przy całym tym zamieszaniu i z wieloma listami rzeczy do zrobienia, mma Ramotswe poświęciła zbyt mało czasu sprawom agencji. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie poświęciła im czasu. Było tylko jedno zaległe zlecenie, nic innego nie wpłynęło, chociaż nie miała wątpliwości, że wpłynie. Od człowieka z rządu zamierzała zażądać godziwego honorarium, ale to wymagało skutecznego przeprowadzenia śledztwa. Miała prawo wysłać mu rachunek, nawet gdyby niczego się nie dowiedziała, ale zawsze czuła się nieswojo, prosząc o zapłatę w sytuacji, gdy nie umiała pomóc klientowi. Może w przypadku człowieka z rządu należało odrzucić precz skrupuły. Tego zamożnego człowieka stać było na zapłacenie. Jakie to musi być łatwe, pomyślała, obsługiwać wyłącznie bogatych klientów, prowadzić Agencję Detektywistyczną Nr 1 dla Krezusów - żądanie honorarium nie przysparza wtedy żadnych rozterek moralnych. Jej firma funkcjonowała jednak głównie w innym segmencie rynku i mma Ramotswe nie miała pewności, czy jest z tego zadowolona. Lubiła pomagać wszystkim, niezależnie od ich sytuacji majątkowej. Często jej się zdarzało dofinansować śledztwo, bo po prostu nie umiała odmówić człowiekowi w potrzebie. Do tego jestem powołana, mówiła sobie. Muszę pomagać każdemu, kto poprosi mnie o pomoc. Taki spoczywa na mnie obowiązek: pomagać ludziom w rozwiązywaniu problemów życiowych. Oczywiście nie można brać na siebie wszystkiego. W Afryce mnóstwo ludzi potrzebuje pomocy i muszą być jakieś granice. Nie sposób pomóc wszystkim, ale trzeba pomóc przynajmniej tym, których spotykamy na swojej drodze. To pozwala uporać się z cierpieniem, które staje nam przed oczyma. To jest nasze cierpienie. Inni niech zajmą się cierpieniem, z którym oni się stykają. Ale co zrobić z bieżącymi problemami firmy? Mma Ramotswe uznała, że trzeba dokonać przeszeregowań na liście i postawić na pierwszym miejscu człowieka z rządu. To oznaczało natychmiastowe zainicjowanie śledztwa. Od kogóż lepiej zacząć jak nie od ojca podejrzanej? Za tym wyborem przemawiało kilka przesłanek. Przede wszystkim mma Ramotswe sądziła, że jeśli rzeczywiście istnieje spisek przeciwko życiu brata człowieka z rządu, to nie stoi za nim żona tegoż brata, lecz jej ojciec. Mma Ramotswe była przekonana, że ludzie dopuszczający się poważnych występków rzadko działają wyłącznie z własnej inicjatywy. Zazwyczaj bierze w tym udział jeszcze ktoś inny, ktoś, kto czerpie korzyści ze zbrodni, albo ktoś wciągnięty w nią przez sprawcę dla wsparcia moralnego. W tym przypadku narzucającym się kandydatem był ojciec tej kobiety. Skoro, jak sugerował człowiek z rządu, osobnik ten robił wielką sprawę z awansu społecznego wiążącego się z małżeństwem swej córki, to zapewne był człowiekiem o ogromnych aspiracjach. To oznaczało, że pozbycie się zięcia byłoby mu na rękę, bo za pośrednictwem córki mógłby wtedy położyć łapę na znacznej części majątku jego rodziny. Im dłużej mma Ramotswe się nad tym zastanawiała, tym bardziej wzrastało w niej przekonanie, że pomysłodawcą trucicielskiej próby zamachu jest rządowy biurokrata. Wyobrażała sobie, jak człowiek ten siedzi za swoim biureczkiem i rozmyśla o otaczającej go władzy i prestiżu, w którym miał tak niewielki udział. Jakie to musi być bolesne dla człowieka jego pokroju, kiedy szwagier jego rodzonej córki mija go bez pozdrowienia w swojej limuzynie. Jakie to musi być trudne nie spotykać się z wyrazami szacunku, co z pewnością by mu się nie przytrafiło, gdyby więcej ludzi wiedziało o jego rodzinnych koneksjach. Gdyby zdobył pieniądze i bydło - albo jego córka, co na jedno wychodziło - to mógłby zrezygnować z poniżającej pracy urzędniczej i wieść życie bogatego farmera. Człowiek, który musiał ścibolić grosz do grosza, żeby było go stać na doroczny wyjazd do Francistown, jadłby codziennie mięso, a w piątki piłby z kolegami piwo Lion, hojnie stawiając wszystkim po kilka kolejek. Na przeszkodzie stało tylko jedno małe, bijące serce. Gdyby to serce zatrzymać, życie urzędnika uległoby całkowitemu przeobrażeniu. Człowiek z rządu podał mmie Ramotswe nazwisko panieńskie żony brata i powiedział, że jej ojciec lubi spędzać przerwę obiadową pod drzewem koło budynku ministerstwa. Nazwisko i drzewo: więcej informacji nie potrzebowała. - Pani ma dużo roboty w warsztacie - powiedziała do mmy Makutsi, gdy siedziały obie w nowym biurze. - Ja zaczynam nowe śledztwo. Wracam do pracy detektywa. - Dobrze - odparła mma Makutsi. - Prowadzenie warsztatu to wymagająca praca. Nadal będę bardzo zajęta. - Cieszę się, że terminatorzy są tacy pilni. Jedzą pani z ręki. Mma Makutsi zaśmiała się konspiracyjnie. - To głupkowaci młodzieńcy, ale my, kobiety, umiemy sobie radzić z głupkowatymi młodzieńcami. - Właśnie widzę - stwierdziła mma Ramotswe. - Na pewno miała pani wielu chłopaków, mma. Ci dwaj wyraźnie panią lubią. Mma Makutsi pokręciła głową. - Nie miałam prawie żadnych chłopaków. Nie mogę zrozumieć, czemu ci chłopcy tak mnie traktują, skoro w Gaborone jest tyle ładnych dziewcząt. - Nie docenia się pani. Widać, że pociąga pani mężczyzn. - Tak pani uważa? - spytała mma Makutsi, promieniejąc z radości. - Tak. Niektóre kobiety im są starsze, tym bardziej działają na mężczyzn. Wiele razy to zaobserwowałam. Młode królowe piękności z wiekiem stają się coraz mniej atrakcyjne, a kobiety mniej powalające - odwrotnie. Bardzo ciekawe zjawisko. Mma Makutsi zamyśliła się. Poprawiła okulary i ukradkowo spojrzała na swoje odbicie w szybie, co nie uszło uwagi mmy Ramotswe. Ta ostatnia nie była pewna, czy jej słowa odpowiadają prawdzie, ale warto było je powiedzieć, jeśli miały podnieść mmy Makutsi samoocenę. Adoracja tych nicponiów raczej nie mogła jej zaszkodzić, byle asystentka detektywa z żadnym się nie wiązała, a dla mmy Ramotswe nie ulegało wątpliwości, że to zagrożenie jest niewielkie - przynajmniej na razie. Zostawiła mmę Makutsi w biurze i odjechała maleńką białą furgonetką. Było wpół do pierwszej. Jeśli dodać do tego dziesięć minut jazdy, to miała czas na to, żeby znaleźć miejsce do parkowania i udać się pod ministerstwo na poszukiwania pana Kgosi Sipoleli, urzędnika ministerialnego i - jeśli intuicja jej nie zawodziła - człowieka o morderczych zamiarach. Zaparkowała furgonetkę pod kościołem katolickim, ponieważ w mieście panował duży ruch i bliżej nie dało się nic znaleźć. Musiała przejść kawałek pieszo, co jej nie przeszkadzało, bo spodziewała się, że spotka kogoś znajomego, a zostało jej jeszcze kilka minut na pogawędkę. Nie zawiodła się. Ledwo wyszła zza rogu, kiedy wpadła na mmę Glorię Bopedi, matkę Chemby Bopedi, koleżanki szkolnej z Mochudi. Chemba wyszła za Pilota Matanyani, który ostatnio został dyrektorem szkoły w Selibi-Pikwe. Miała siedmioro dzieci, z których najstarsze niedawno zdobyło sprinterskie mistrzostwo Botswany w kategorii do lat piętnastu. - Czy to pani rodzony wnuk, mma? - spytała mma Ramotswe. Staruszka uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zostało jej niewiele zębów, zauważyła mma Ramotswe i uznała, że wyglądałaby korzystniej, gdyby je do końca usunąć i wstawić sztuczne. - Och, ten to jest szybki! - powiedziała mma Bopedi. - Ale straszny z niego łobuz. Nauczył się szybko biegać, żeby uciekać przed karą. - W każdym razie coś dobrego z tego wynikło. Może kiedyś będzie reprezentował Botswanę na Olimpiadzie i pokaże światu, że nie wszyscy szybcy biegacze są z Kenii. Znowu złapała się na mówieniu rzeczy, w które nie wierzyła. Prawda jest bowiem taka, że wszyscy najlepsi biegacze pochodzą z Kenii, bo ludzie są tam bardzo wysocy i mają długie nogi, idealnie nadające się do biegania. Tymczasem Batswana nie są zbyt wysocy. Mężczyźni z reguły mają krępą budowę, co dobrze predysponuje ich do hodowli bydła, ale nie do lekkoatletyki. Zresztą Afryka Południowa wydaje niewielu dobrych biegaczy, chociaż wśród Zulusów i Suazi zdarzają się rodzynki, jak na przykład fantastyczny biegacz ze Suazilandu Richard „Concorde” Mavuso. Całkiem dobrymi sportowcami są oczywiście Burowie. Z ich szeregów wywodzą się ci zwaliści mężczyźni z grubymi udami i karkami, na podobieństwo bydła rasy brahman. Nieźle grają w rugby, chociaż nie grzeszą inteligencją. Mma Ramotswe wolała mężczyzn z ludu Motswana, nie tak masywnych jak burscy rugbiści i nie tak śmigłych jak kenijscy biegacze, ale przynajmniej bystrych i godnych zaufania. - Pani też tak uważa, mma? - spytała mmę Bopedi. - Co uważam? - zdziwiła się staruszka. Mma Ramotswe zdała sobie sprawę, że zapomniała o rozmówczyni, pogrążywszy się w rozmyślaniach, i przeprosiła ją. - Tak sobie dumałam o naszych mężczyznach. Mma Bopedi uniosła brew. - Naprawdę? Prawdę rzekłszy, mnie też się zdarza podumać o mężczyznach. Niezbyt często, ale czasami. Wie pani, jak to jest. Mma Ramotswe pożegnała się z mma Bopedi i ruszyła w dalszą drogę. Pod optykiem trafiła na pana Motheti Pilaia, który stał bez ruchu i patrzył w niebo. - Dumela, rra - pozdrowiła go uprzejmie. - Jak się pan miewa? Pan Pilai spuścił wzrok. - Mma Ramotswe. Mogę na panią popatrzeć? Właśnie sprawiłem sobie nowe okulary i po raz pierwszy od lat widzę świat wyraźnie. Och, cudowna sprawa! Już zapomniałem, jak to jest wszystko rozpoznawać. I oto widzę panią! Przepięknie pani wygląda, bardzo pani gruba. - Dziękuję, rra. Zsunął okulary na koniec nosa. - Żona stale mi powtarzała, że muszę mieć nowe okulary, ale ja bałem się tutaj przyjść. Nie lubię tej maszyny, którą optyk świeci w oczy. Ani tej, która dmucha powietrzem w gałkę oczną. Więc ciągle to odkładałem. Kompletna głupota. - Niczego nie należy odkładać - stwierdziła sentencjonalnie mma Ramotswe, myśląc o tym, że odłożyła dochodzenie w sprawie brata człowieka z rządu. - Och, wiem o tym - odparł pan Pilai. - Niestety, człowiek nie zawsze postępuje zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. - To rzeczywiście niezrozumiałe. Ale ma pan rację. Tak jakby mieszkały w nas dwie osoby. Jedna mówi: zrób to. Druga mówi: nie rób tego. Oba te głosy mieszkają w jednym człowieku. Pan Pilai wybałuszył na nią oczy. - Bardzo dzisiaj gorąco. Zgodziła się z nim i poszli każde w swoją stronę. Postanowiła więcej się nie zatrzymywać. Była prawie pierwsza, a mma Ramotswe chciała zostawić sobie dostatecznie dużo czasu na znalezienie pana Sipoleli i odbycie z nim rozmowy, która miała zapoczątkować śledztwo. Z identyfikacją drzewa nie było kłopotu, stało bowiem niedaleko głównego wejścia do ministerstwa. Była to duża akacja, której korona rzucała rozległy krąg cienia. W pobliżu pnia leżało kilka strategicznie umieszczonych kamieni - wygodnych siedzisk dla każdego, kto miał ochotę odpocząć, obserwując życie codzienne Gaborone. Kiedy za pięć pierwsza mma Ramotswe dotarła pod ministerstwo, siedziska były wolne. Wybrała największy kamień i usadowiła się na nim. Przyniosła ze sobą duży termos z herbatą, dwa aluminiowe kubki i cztery grube kanapki z peklowaną wołowiną. Wyjęła jeden kubek i nalała do niego herbaty z czerwonokrzewu. Potem oparła się o pień drzewa i czekała. Przyjemnie było siedzieć w cieniu z kubkiem herbaty i patrzeć na przechodniów tudzież przejeżdżające samochody. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, był to bowiem zupełnie normalny widok: słusznej tuszy kobieta siedząca pod drzewem. Mniej więcej dziesięć po pierwszej, kiedy mma Ramotswe skończyła herbatę i właśnie miała się zdrzemnąć, z budynku ministerstwa wyłonił się jakiś mężczyzna i ruszył w stronę drzewa. Kiedy był już blisko, mma Ramotswe otrząsnęła się z odrętwienia. Była teraz na służbie i należało maksymalnie wykorzystać możliwość porozmawiania z panem Sipoleli, jeśli to istotnie on do niej podchodził. Człowiek ten miał na sobie starannie odprasowane niebieskie spodnie, białą koszulę z krótkimi rękawami i ciemnobrązowy krawat - typowy strój biurokraty niższej rangi. Jakby na potwierdzenie tej diagnozy z kieszeni koszuli wystawał rząd długopisów. Bez wątpienia było to umundurowanie młodszego urzędnika, nawet jeśli miał je na sobie człowiek pod pięćdziesiątkę. A zatem mężczyzna ten zatrzymał się na wczesnym etapie kariery. Podszedł do drzewa bardzo ostrożnie. Spoglądał na mmę Ramotswe z taką miną, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł się na to zdobyć. - Dzień dobry, rra - odezwała się do niego z uśmiechem. - Gorąco dzisiaj, prawda? Dlatego siedzę pod tym drzewem. To dobre miejsce, żeby trochę odpocząć od upału. Mężczyzna skinął głową. - Tak. Ja zwykle tutaj siedzę. Mma Ramotswe udała zaskoczoną. - O! Mam nadzieję, że nie zajęłam panu kamienia. Był wolny, więc usiadłam. Machnął ze zniecierpliwieniem dłonią. - Tak się składa, że to rzeczywiście jest mój kamień, ale to publiczne miejsce, więc chyba każdy może na nim usiąść. Mma Ramotswe podniosła się. - Ależ, rra, chętnie panu ustąpię miejsca, a sama usiądę tam. - Nie, mma - zaprotestował pospiesznie, zmieniając ton. - Niech sobie pani nie robi kłopotu. Ja tam usiądę. - Nie, proszę siadać tutaj, to pana kamień. Nie zajęłabym go, gdybym wiedziała, że jest dla kogoś zarezerwowany. Ten też jest wygodny. Proszę usiąść na swoim kamieniu. - Nie - odparł stanowczo. - Niech pani wraca tam, gdzie pani była, mma. Ja mogę codziennie siedzieć na tym kamieniu, a pani nie. Usiądę tutaj. Mma Ramotswe, po pozorowanym wahaniu, wróciła na swoje pierwotne miejsce, a pan Sipoleli usadowił się gdzie indziej. - Piję herbatę, rra. Ale dla pana też wystarczy. Proszę pozwolić się poczęstować, skoro już siedzę na pana kamieniu. Pan Sipoleli uśmiechnął się. - Bardzo pani miła, mma. Uwielbiam pić herbatę. W biurze ciągle piję herbatę. Jestem urzędnikiem rządowym. - Tak. To dobra praca. Na pewno jest pan bardzo ważny. Pan Sipoleli parsknął śmiechem. - Nie, w ogóle nie jestem ważny. Jestem urzędnikiem niższego szczebla. Ale i tak mi się poszczęściło. Na stanowiskach równorzędnych z moim zatrudniani są ludzie z wyższym wykształceniem, a ja mam tylko Cambridge Certificate. Uważam, że jak na to, to daleko zaszedłem. Mma Ramotswe słuchała go, nalewając herbatę. Była zaskoczona tym, co usłyszała. Spodziewała się innego człowieka, drobnego urzędnika, któremu zajmowana pozycja uderzyła do głowy i który mierzy jeszcze wyżej. A tymczasem sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z tego, co w życiu osiągnął. - Nie ma pan szans na awans, rra? Nie mógłby pan zajść jeszcze wyżej? Pan Sipoleli starannie rozważył to pytanie. - Pewnie tak - odpowiedział po zastanowieniu. - Szkopuł w tym, że musiałbym długo nadskakiwać zwierzchnikom. Prawić im pochlebstwa i obsmarowywać podwładnych. A nie mam na to ochoty. Nie jestem ambitnym człowiekiem. Jestem zadowolony ze swojego miejsca w życiu. Naprawdę. Mmie Ramotswe zadrżała ręka, kiedy podawała panu Sipoleli herbatę. Spodziewała się czegoś zupełnie innego. Nagle przypomniała sobie radę Clovisa Andersena: „Nie zakładaj niczego z góry. Nie decyduj przed faktem, co jest co i kto jest kto, bo możesz trafić na fałszywy trop”. Postanowiła poczęstować pana Sipoleli jedną z kanapek, które wyjęła z plastikowej torby. Ucieszył się, ale wziął najmniejszego sandwicza. Kolejny dowód na to, że miała do czynienia ze skromną osobą. Pan Sipoleli z jej wyobrażeń bez wahania wziąłby największą kanapkę. - Ma pan rodzinę w Gaborone, rra? - spytała niewinnie. Pan Sipoleli przełknął peklowaną wołowinę, zanim odpowiedział. - Mam trzy córki. Dwie są pielęgniarkami, jedna w Princess Marina Hospital, druga w Molepolole. Moja pierworodna bardzo dobrze się uczyła i studiowała na uniwersytecie. Jesteśmy z niej bardzo dumni. - Mieszka w Gaborone? - spytała mma Ramotswe, podając mu drugą kanapkę. - Nie, gdzie indziej. Wyszła za młodego człowieka, którego poznała na studiach. Mieszkają poza miastem, w tamtą stronę. - A pana zięć? Czym się zajmuje? Jest dla niej dobry? - Tak, to bardzo dobry człowiek. Są ze sobą bardzo szczęśliwi. Liczę na to, że będą mieli dużo dzieci. Już nie mogę się doczekać, kiedy zostanę dziadkiem. Mma Ramotswe powiedziała po namyśle: - Kiedy człowiek prowadzi swoje dzieci do ołtarza, to najprzyjemniejsza musi być myśl, że będą się nim opiekowały na starość. - Pewnie tak - odparł pan Sipoleli z uśmiechem - ale ja i moja żona mamy, inne plany. Zamierzamy wrócić do Mahalapye. Mamy tam trochę bydła - nie za wiele - i kawałek ziemi. Będziemy tam szczęśliwi. Niczego więcej nie pragniemy. Mma Ramotswe umilkła. Wyglądało na to, że ten z gruntu dobry człowiek mówi prawdę. Bardzo się wstydziła swojej absurdalnej hipotezy, że to on uknuł spisek mający na celu zamordowanie zięcia. Dla ukrycia zakłopotania poczęstowała go kolejnym kubkiem herbaty, który z wdzięcznością od niej przyjął. Po piętnastu minutach dalszej rozmowy o sprawach bieżących wstała, otrzepała spódnicę i podziękowała mu za spędzenie z nią swojej przerwy obiadowej. Dowiedziała się tego, czego chciała się dowiedzieć, przynajmniej na jego temat. Spotkanie z ojcem wzbudziło w niej jednak podejrzenia także co do założeń, które przyjęła w stosunku do jego córki. Jeśli córka choć trochę wdała się w ojca, to nie mogła być trucicielką. Ten dobry, skromny człowiek raczej nie wychowałby córki na morderczynię. Ale czy na pewno? Z lędźwi dobrych ojców wychodzą czasem złe dzieci. Nie trzeba wielkiego doświadczenia życiowego, żeby to sobie uzmysłowić. Prawdopodobieństwo czegoś takiego jest jednak niewielkie, w związku z czym mma Ramotswe powiedziała sobie, że do drugiego etapu śledztwa musi przystąpić z mniejszym bagażem uprzedzeń niż do pierwszego. Dostałam nauczkę, pomyślała, wracając do maleńkiej białej furgonetki. Była tak głęboko pogrążona w myślach, że nie zauważyła pana Pilaia, który nadal stał pod sklepem optyka i patrzył na gałęzie drzewa nad głową. - Myślałem o tym, co pani powiedziała, mma - zaczepił ją, kiedy go mijała. - To jest fascynujące zagadnienie. - Tak - odparła mma Ramotswe, nieco zbita z pantałyku. - Obawiam się, że nie wiem, jaka jest odpowiedź. Po prostu nie wiem. Pan Pilai pokręcił głową. - W takim razie musimy jeszcze trochę się nad tym pogłowić. - Tak, ma pan rację. Rozdział jedenasty Mma Potokwani spełnia prośbę mmy Ramotswe Człowiek z rządu podał mmie Ramotswe numer telefonu, pod który mogła zawsze zadzwonić, z pominięciem jego sekretarek i asystentów. Po południu wypróbowała go po raz pierwszy i natychmiast połączyła się ze swoim klientem. Sprawiał wrażenie ucieszonego i wyraził zadowolenie z faktu, że śledztwo ruszyło z miejsca. - Chciałabym w przyszłym tygodniu pojechać do waszego domu na wsi. Skontaktował się pan z ojcem? - Tak - odparł człowiek z rządu. - Powiedziałem mu, że przyjedzie pani na odpoczynek. Powiedziałem, że wywalczyła pani dla mnie sporo głosów kobiet i muszę się pani odwdzięczyć. Przyjmą panią po królewsku. Uzgodnili szczegóły i mma Ramotswe otrzymała wskazówki, jak dotrzeć na farmę, która znajdowała się niedaleko od drogi do Francistown, na pomoc od Pilane. - Jestem pewien, że znajdzie pani dowody na zbrodnicze zamiary mojej szwagierki - powiedział człowiek z rządu. - Potem będziemy mogli uratować mojego brata. Mma Ramotswe nie chciała się do niczego zobowiązywać. - Zobaczymy. Nie mogę panu nic zagwarantować. Przekonam się na miejscu, co tam jest grane. - Oczywiście, mma - rzucił pospiesznie człowiek z rządu - ale bezgranicznie wierzę w pani zdolność do rozszyfrowania sytuacji. Wiem, że znajdzie pani dowody przeciwko tej łajdaczce. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie będzie za późno. Po tej rozmowie mma Ramotswe siedziała za biurkiem i wpatrywała się w ścianę. Właśnie przeznaczyła cały tydzień na to zadanie, co oznaczało, że dalsze pozycje z jej listy musiały zaczekać. Pozytywne było to, że na razie nie musiała się przejmować warsztatem ani ewentualnymi zgłoszeniami do agencji. Zostawiała wszystko w kompetentnych rękach mmy Makutsi, a gdyby jej asystentka, co ostatnio coraz częściej się zdarzało, akurat leżała pod samochodem, to telefon odebraliby terminatorzy, którzy zostali odpowiednio przeszkoleni. Ale co z panem J.L.B. Matekonim? To była jedyna naprawdę trudna sprawa, której mma Ramotswe nie tknęła. Uzmysłowiła sobie, że musi jak najszybciej podjąć jakieś działania. Przeczytała książkę o depresji i nabrała więcej wiary w to, że potrafi zaradzić jej zagadkowym objawom. Ale przy tej chorobie zawsze istniało niebezpieczeństwo, że pacjent dopuści się czegoś nierozsądnego - książka nie pozostawiała w tej kwestii żadnych wątpliwości - i mma Ramotswe drżała na myśl, że niska samoocena i obrzydzenie do samego siebie pchną pana J.L.B. Matekoniego do jakichś desperackich kroków. Należało w jakiś sposób zaciągnąć go do doktora Moffata, żeby można było rozpocząć leczenie. Lecz kiedy kazała mu udać się do lekarza, stanowczo odmówił. Podejrzewała, że druga próba spotkałaby się z taką samą reakcją. A może dałoby się go nakłonić do brania tabletek jakimś podstępem? Wolałaby nie uciekać się do takich metod, ale uważała, że kiedy ktoś ma tego typu zaburzenia, należy zastosować wszelkie dostępne środki, żeby mu pomóc. To jest tak, jakby jakaś zła istota wzięła człowieka na zakładnika. Mma Ramotswe była zdania, że jeśli złą istotę można pokonać tylko podstępem, to nie wolno się wahać. Uważała to za całkowicie zgodne z tradycyjną moralnością botswańską i w ogóle z każdą moralnością. A gdyby domieszała mu tabletek do jedzenia? To by poskutkowało, gdyby regularnie jadał posiłki, ale tak nie było. Przestał przychodzić do niej na kolację i wyglądałoby to podejrzanie, gdyby nagle ona zaczęła do niego przychodzić i mu gotować. Sądziła zresztą, że pan J.L.B. Matekoni nie je zbyt dużo - autorzy książki ostrzegali, że depresja często wywołuje taki skutek - bo na oko sporo stracił na wadze. A zatem nawet gdyby przemogła w sobie skrupuły, nie byłaby w stanie podać mu w ten sposób medykamentów. Westchnęła. Nie miała w zwyczaju siedzieć i gapić się w ścianę, toteż przeszło jej przez głowę, że może ona również wpada w depresję. Myśl ta szybko się jednak ulotniła. Nie wchodziło w rachubę, żeby mma Ramotswe zachorowała. Wszystko spoczywało na jej barkach: warsztat, agencja, dzieci, pan J.L.B. Matekoni, mma Makutsi - już nie wspominając o rodzinie mmy Makutsi w Bobonong. Nie miała czasu na chorowanie. Wstała, wygładziła sukienkę i podeszła do aparatu telefonicznego. Wyjęła notesik z numerami. Potokwani, Silvia. Kierowniczka. Farma dla sierot. Mma Potokwani rozmawiała z potencjalną przybraną matką, kiedy przybyła mma Ramotswe. Siedząc w poczekalni, pani detektyw obserwowała małego, jasnego gekona, który czaił się na suficie na muchę. I gekon, i mucha wisieli do góry nogami, gekon dzięki maleńkim przyssawkom, mucha dzięki przyczepności łapek. Nagle gekon śmignął do przodu, ale był za wolny dla muchy, która wykonała w powietrzu taniec zwycięstwa, zanim usiadła na parapecie. Mma Ramotswe zajęła się czasopismami, które zalegały stolik. Była tam również broszura rządowa ze zdjęciami wysokich urzędników. Znała wielu spośród tych ludzi, a o niektórych wiedziała więcej, niż się publikuje w broszurach rządowych. Zobaczyła między innymi twarz człowieka z rządu, dumnie uśmiechniętego do obiektywu, mimo że, jak wiedziała, zżerały go obawy o los młodszego brata i dręczyły myśli o spisku na jego życie. - Mma Ramotswe? Mma Potokwani odprowadziła przybraną matkę do wyjścia i teraz stała nad mma Ramotswe. - Przepraszam, że kazałam pani tak długo czekać, ale chyba udało mi się znaleźć dom dla bardzo trudnego dziecka. Musiałam się upewnić, że ta kobieta nadaje się na matkę. Weszły do pokoju kierowniczki, gdzie stał talerzyk z okruszkami po świeżo zjedzonym kawałku ciasta. - Przyszła pani w sprawie chłopca? - spytała mma Potokwani. - Na pewno coś pani wymyśliła. Mma Ramotswe pokręciła głową. - Niestety, nie miałam czasu się nad nim zastanowić. Byłam bardzo zajęta innymi sprawami. - Stale jest pani zapracowana - odparła mma Potokwani z uśmiechem. - Przyszłam poprosić panią o przysługę. - Och, zwykle jest na odwrót! - rozpromieniła się mma Potokwani. - Tak się cieszę, że tym razem ja mogę komuś pomóc. - Pan J.L.B. Matekoni jest chory - wyjaśniła mma Ramotswe. - Myślę, że cierpi na chorobę, która nazywa się depresja. - O, znam się na tym. W końcu byłam kiedyś pielęgniarką. Przez rok pracowałam w szpitalu psychiatrycznym w Lobatse. Widziałam, co wyprawia z człowiekiem ta choroba. Ale dzisiaj przynajmniej można ją leczyć. Z depresji się wychodzi. - Tak, czytałam o tym. Ale trzeba brać lekarstwa. Pan J.L.B. Matekoni nie chce nawet pójść do lekarza. Mówi, że jest zdrowy. - Nonsens. Musi natychmiast iść do lekarza. Niech mu pani to powie. - Próbowałam, ale twierdzi, że nic mu nie dolega. Potrzebuję kogoś, kto zaciągnie go do lekarza. Kogoś... - Kogoś takiego jak ja? - Właśnie. Zawsze robił wszystko, o co go pani poprosiła. Nie śmiałby pani odmówić. - Ale będzie musiał brać lekarstwa. Nie mogę nad nim stać i patrzeć mu na ręce. - No tak - odparła mma Ramotswe z namysłem - ale gdyby sprowadziłaby go pani tutaj, mogłaby go pani pielęgnować. Dopilnowałaby pani, żeby brał lekarstwa i wyzdrowiał. - Sprowadzić go na farmę dla sierot? - Tak. Niech tu mieszka, dopóki nie wydobrzeje. Mma Potokwani postukała w blat biurka. - A jeśli nie będzie chciał? - Nie miałby odwagi się pani sprzeciwić, mma. - A. Czyli taka ze mnie sztuka? - Trochę - odparła życzliwie mma Ramotswe. - Ale tylko na mężczyzn tak pani działa. Mężczyźni czują respekt dla osób na kierowniczych stanowiskach. - Pan J.L.B. Matekoni zawsze był dobrym duchem farmy dla sierot - powiedziała mma Potokwani po chwili zastanowienia. - Bardzo wiele dla nas zrobił. Załatwię to dla pani, mma. Kiedy mam się z nim zobaczyć? - Dzisiaj, jeśli to możliwe. Niech pani go zabierze do doktora Moffata, a potem sprowadzi tutaj. - Doskonale. - Mma Potokwani zapaliła się do tego zadania. - Dowiem się, co to za cyrki. Nie chce iść do lekarza? Nonsens! Załatwię dla pani tę sprawę. Proszę mi zaufać. Mma Potokwani odprowadziła mmę Ramotswe do samochodu. - Nie zapomni pani o chłopcu? - spytała. - Zastanowi się pani nad nim? - Proszę się nie martwić, mma - odparła pani detektyw. - Zdjęła mi pani z serca wielki ciężar. Spróbuję odwdzięczyć się pani tym samym. Doktor Moffat przyjął pana J.L.B. Matekoniego w gabinecie na końcu werandy, a pani Potokwani piła w tym czasie herbatę z panią Moffat w kuchni. Żona lekarza, bibliotekarka, dużo wiedziała, toteż mma Potokwani czasami zasięgała u niej informacji. Był wieczór i owady, które zdołały przeniknąć przez moskitiery w oknach gabinetu pana doktora, krążyły jak pijane wokół żarówki lampy na biurku, rzucały się na metalowy abażur i odlatywały oparzone. Na biurku leżały słuchawki i ciśnieniomierz, z gruszką zwisającą poza krawędź blatu. Jedną ze ścian zdobiła stara rycina dziewiętnastowiecznej misji nad rzeką Kuruman. - Dawno pana nie widziałem, rra - powiedział doktor Moffat. - Mój samochód jeździ bez zarzutu. Pan J.L.B. Matekoni usiłował się uśmiechnąć, ale był to dla niego zbyt wielki wysiłek. - Nie czuję... Urwał. Doktor Moffat odczekał chwilę, ale dalszego ciągu nie było. - Nie czuje się pan najlepiej? Pan J.L.B. Matekoni skinął głową. - Jestem bardzo zmęczony. Nie mogę spać. - To niedobrze. Brak snu źle wpływa na samopoczucie. Dręczy pana coś konkretnego? Ma pan jakieś zmartwienia? Pan J.L.B. Matekoni zamyślił się. Szczęka mu chodziła, jakby próbował wyartykułować jakieś trudne słowa. - Martwię się - powiedział w końcu - że moje grzechy z przeszłości wyjdą na jaw i będę skompromitowany. Ukamienują mnie. To będzie koniec. - Co to za grzechy? Wie pan, że to pozostanie między nami. - To są sprawy z dawnych czasów. Bardzo złe rzeczy. Nikomu nie mogę o nich powiedzieć, nawet panu. - Choćby z grubsza? - Też nie. Doktor Moffat przyjrzał się panu J.L.B. Matekoniemu. Zauważył, że kołnierzyk jest źle zapięty, sznurówki urwane, oczy nabiegłe lękiem - i więcej nie było mu potrzeba do postawienia diagnozy. - Dam panu lekarstwa, po których poczuje się pan lepiej. Pani Potokwani mówi, że zaopiekuje się panem, dopóki pan nie wyzdrowieje. - Pan J.L.B. Matekoni skinął tępo głową. - Będzie pan brał to lekarstwo? Daje mi pan słowo? Spojrzenie pana J.L.B. Matekoniego pozostało utkwione w podłodze. - Moje słowo nie jest nic warte. - Przemawia przez pana choroba. Pańskie słowo jest warte góry złota. Pani Potokwani zaprowadziła go do swojego samochodu i otworzyła mu drzwi od strony pasażera. Odwróciła się do państwa Moffatów, którzy stali w furtce, i pomachała im. Odwzajemnili ten gest i wrócili do domu. Kierowniczka farmy dla sierot ruszyła w drogę powrotną, która wiodła obok Tlokweng Road Speedy Motors. Właściciel i założyciel warsztatu, opuszczonego i pogrążonego w ciemnościach, nie zaszczycił go nawet jednym spojrzeniem. Rozdział dwunasty Sprawy rodzinne Wyjechała w chłodzie poranka, chociaż podróż miała zająć niewiele ponad godzinę. Rose przygotowała śniadanie, które pani detektyw zjadła razem z dziećmi na werandzie domu przy Zebra Drive. Wokół panowała cisza, bo przed siódmą, kiedy to ludzie zaczynali wyruszać do pracy, na ich ulicy nie było prawie żadnego ruchu. Przeszło kilka osób - wysoki mężczyzna w obdartych portkach, jedzący zwęgloną kolbę kukurydzy, kobieta ze śpiącym niemowlęciem przytroczonym szalem do pleców - i przemknął jeden z żółtych psów sąsiada, chudy i niedożywiony, zaabsorbowany jakimiś tajemniczymi psimi sprawami. Mma Ramotswe tolerowała psy, ale cuchnące żółte stworzenia, które mieszkały obok, budziły w niej silną odrazę. Ich nocny skowyt zakłócał jej sen - obszczekiwały cienie, księżyc, podmuchy wiatru - i była pewna, że odstraszają od jej ogrodu ptaki, które lubiła. W każdym domu przy Zebra Drive mieszkały psy - wydawało się, że mma Ramotswe jest jedyną antykynologiczną czarną owcą - które czasami przełamywały w sobie odruchową wrogość i przechadzały się ulicą całymi sforami, goniąc za samochodami i strasząc rowerzystów. Mma Ramotswe nalała herbaty z czerwonokrzewu sobie i Motholeli. Puso nie przemógł się do herbaty i otrzymał szklankę ciepłego mleka, do którego mma Ramotswe szczodrze wsypała mu dwie łyżeczki cukru. Był łasy na słodycze, być może dlatego, że siostra karmiła go nimi, kiedy się nim opiekowała na tym podwórzu we Francistown. Mma Ramotswe zamierzała go przestawić na zdrowszą dietę, ale to wymagało cierpliwości. Rose ugotowała owsiankę, którą rozlała do misek i okrasiła strużkami melasy, a na talerzu leżały kawałki papai. Zdrowe śniadanie dla dziecka, pomyślała mma Ramotswe. Co jadłyby te dzieci, gdyby zostały wśród swoich? Ci ludzie żywią się byle czym - korzonkami wygrzebanymi z ziemi, robakami, ptasimi jajami. Umieją jednak doskonale polować, więc czasami raczą się też mięsem strusia i antylopy dujker, na które miastowych rzadko stać. Przypomniała sobie, jak kiedyś, podczas podróży na północ, stanęła z boku drogi, żeby napić się herbaty z termosu. Koło miejsca postojowego stał znak, który informował, że podróżny właśnie przekracza Zwrotnik Koziorożca. Sądziła, że jest sama, toteż zaskoczyło ją, kiedy zza drzewa wyłonił się Mosarwa bądź Buszmen, jak ich dawniej nazywano. Miał na sobie kusy skórzany kaftan i niósł skórzaną torbę. Podszedł do niej, wydając z siebie świsty charakterystyczne dla swojego dziwacznego języka. W pierwszej chwili wystraszyła się. Była od niego wprawdzie dwa razy większa, ale ci ludzie używali zatrutych strzał i byli z natury bardzo szybcy. Wstała niepewnie, gotowa porzucić termos i schronić się w maleńkiej białej furgonetce, lecz on pokazał prosząco na swoje usta. Sądząc, że go zrozumiała, mma Ramotswe podała mu kubek, jemu jednak chodziło o jedzenie, a nie picie. Mma Ramotswe miała ze sobą tylko dwie kanapki z jajkiem, które wziął od niej łapczywie i błyskawicznie pochłonął. Kiedy skończył, oblizał palce i odwrócił się. Patrzyła, jak znika w buszu, zlewając się z nim równie naturalnie jak dzikie zwierzę. Zadała sobie pytanie, czy kanapka z jajkiem przypadła mu do gustu i czy smakowała lepiej niż dary Kalahari, gryzonie i bulwy. Dzieci należały niegdyś do tego świata, ale nie było powrotu. Nie było powrotu do tego życia, ponieważ to, co kiedyś wydawało się oczywiste, teraz byłoby potwornie trudne i umiejętność przetrwania zanikła. Ich miejsce było teraz przy Rose i mmie Ramotswe, w domu na Zebra Drive. - Wyjeżdżam na kilka dni - wyjaśniła im przy śniadaniu. - Rose się wami zaopiekuje. Wszystko będzie dobrze. - Nie przejmuj się, mma - powiedziała Motholeli. - Pomogę jej. Mma Ramotswe uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Wychowała swojego braciszka i miała we krwi pomaganie młodszym od siebie. Będzie z niej wspaniała matka, pomyślała mma Ramotswe, ale potem się zreflektowała: czy można być matką na wózku? Chyba nie da się wydać na świat dziecka, jeśli ktoś nie może chodzić, a nawet jeśli, to czy znajdzie się chętny do poślubienia inwalidki? To niesprawiedliwe, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: tej dziewczynce zawsze będzie w życiu ciężko. Oczywiście istnieją mężczyźni o dobrych sercach, pomyślała mma Ramotswe, dla których nie grałoby to roli i którzy chcieliby wziąć za żonę to szlachetne, dzielne stworzenie, ale to bardzo rzadki gatunek. Nie przychodziło jej do głowy zbyt wielu takich. Chociaż gdyby się trochę zastanowić? Był oczywiście pan J.L.B. Matekoni, bardzo dobry człowiek - nawet jeśli chwilowo trochę dziwnie się zachowujący - był biskup, kiedyś był sir Seretse Khama, mąż opatrznościowy i wódz naczelny. A doktor Merriweather, ordynator szkockiego szpitala w Molepolole, czy to nie dobry człowiek? Byli też inni, mniej znani. Na przykład pan Potolani, który pomagał biednym i rozdawał większość pieniędzy, które przynosiły mu jego sklepy, czy człowiek, który naprawiał mmie Ramotswe dach i za darmo zreperował rower Rose, kiedy zobaczył, że jest popsuty. Istnieje wielu dobrych mężczyzn, pomyślała, i może w przyszłości któryś trafi się Motholeli. Czemu z góry to wykluczać? Oczywiście pod warunkiem, że chciałaby mieć męża. Kobieta może być szczęśliwa bez męża, przynajmniej do pewnego stopnia. Ona sama czuła się dobrze jako rozwódka, chociaż w sumie wolałaby mieć męża. Cieszyła się z tego, że będzie mogła dopilnować, aby pan J.L.B. Matekoni odpowiednio się odżywiał. Cieszyła się z tego, że w razie nocnych hałasów - ostatnio coraz częstszych - to pan J.L.B. Matekoni będzie wstawał, żeby sprawdzić ich źródło. Musimy mieć kogoś w życiu, pomyślała mma Ramotswe. Potrzebujemy osoby, z której zrobimy naszego małego boga na ziemi, zgodnie z przysłowiem ludu Kgatla. Czy będzie to małżonek, dziecko, rodzic czy ktokolwiek inny, musi istnieć ktoś, kto nadaje naszemu życiu sens. Ona miała kiedyś tatę, świętej pamięci Obeda Ramotswe, górnika, hodowcę bydła i dżentelmena. Z przyjemnością się dla niego poświęcała, póki żył, a teraz z przyjemnością pielęgnowała jego pamięć. Ale pamięć o ojcu nie wystarczy. Naturalnie są ludzie, którzy uważają, że małżeństwo jest zbędne. W jakimś sensie mają rację. I bez małżeństwa można mieć kogoś w życiu, ale nie ma się wtedy gwarancji trwałości. Małżeństwo też tego nie zapewnia, ale przynajmniej mężczyzna i kobieta wyrażają wolę wspólnego życia aż do śmierci. A jeśli się nie uda, to mogą chociaż powiedzieć, że próbowali. Mma Ramotswe nie miała cierpliwości do ludzi szkalujących instytucję małżeństwa. W dawnych czasach małżeństwo było dla kobiet pułapką, bo mężczyznom przysługiwała większość praw, a kobietom większość obowiązków. Takie było małżeństwo plemienne, chociaż starsze kobiety cieszyły się szacunkiem i wysoką pozycją społeczną, zwłaszcza jeśli urodziły synów. Mma Ramotswe nie była zwolenniczką dawnych obyczajów i uważała, że nowoczesna koncepcja małżeństwa, jako równoprawnego związku, jest dla kobiet znacznie korzystniejsza. Zdaniem mmy Ramotswe kobiety popełniły wielki błąd, dając się zbałamucić do utraty wiary w małżeństwo. Niektóre kobiety sądziły, że przyniesie to wyzwolenie od tyranii mężczyzn, i w jakimś sensie przyniosło, ale przy okazji usankcjonowało egoistyczne zapędy mężczyzn. Kiedy mężczyzna słyszy, że jeśli pobędzie jakiś czas z kobietą, a potem zamieni ją na młodszą, nikt nie uzna tego za naganne - nie popełnił cudzołóstwa, więc co w tym nagannego? - jest to muzyka dla jego uszu. - Kto w dzisiejszych czasach cierpi? - mma Ramotswe spytała kiedyś mmę Makutsi, kiedy siedziały w biurze i czekały na klientów. - Czy nie kobiety, których mężczyźni porzucili je dla młodszych? Czy nie tak jest? Mężczyzna kończy czterdzieści pięć lat i uznaje, że już ma dosyć, więc ucieka z młodszą kobietą. - Ma pani rację, mma - stwierdziła mma Makutsi. - Cierpią botswańskie kobiety, nie mężczyźni. Mężczyźni są bardzo zadowoleni. Widziałam to na własne oczy. Widziałam to w studium sekretarskim. - Mma Ramotswe czekała na szczegóły. - W studium uczyło się wiele pięknych dziewczyn. Osiągały najgorsze wyniki, pięćdziesiąt procent albo trochę więcej. Trzy, cztery razy w tygodniu chodziły wieczorem się zabawić i wiele z nich poznawało starszych mężczyzn, którzy mieli więcej pieniędzy i lepsze samochody niż młodzi. Moim koleżankom nie przeszkadzało, że ci mężczyźni są żonaci. Chodziły z nimi potańczyć do knajpy. A co się potem działo, mma? Pani detektyw pokręciła głową. - Wyobrażam sobie. Mma Makutsi zdjęła okulary i wyczyściła je bluzką. - Mówiły tym facetom, żeby odeszli od żon. A oni uznawali to za dobry pomysł i tak właśnie robili. A potem było wiele nieszczęśliwych kobiet, które nie miały szans znaleźć sobie nowego mężczyzny, bo mężczyźni latają za młodymi, pięknymi dziewczynami, starsze ich nie interesują. Takie rzeczy widziałam, mma. Mogłabym pani podać listę nazwisk. Całą listę. - Nie trzeba. Sama mam bardzo długą listę nieszczęśliwych kobiet. Bardzo długą. - A ilu nieszczęśliwych mężczyzn pani zna? - dociekała mma Makutsi. - Ilu zna pani mężczyzn, którzy siedzą w domu i zastanawiają się, co zrobić po odejściu żony do młodszego mężczyzny? Ilu, mma? - Żadnego. Ani jednego. - Widzi pani? Dałyśmy się oszukać. Chłopy nas oszukały, mma. A my wlazłyśmy jak krowy w zastawioną przez nich pułapkę. Odprawiwszy dzieci do szkoły, mma Ramotswe spakowała swoją brązową walizkę i wyjechała poza miasto. Minęła browary i nowe fabryki, minęła nowe przedmieście domów z żużlobetonu, przejechała wiaduktem nad linią kolejową Francistown-Bulawajo i znalazła się na drodze, która miała ją zaprowadzić do feralnego domostwa. Spadły pierwsze deszcze i spieczony brunatny veld zaczął się zielenić, dostarczając soczystej trawy bydłu i wędrownym stadom kóz. W maleńkiej białej furgonetce nie było radia - w każdym razie działającego - ale mma Ramotswe znała wiele piosenek i śpiewała je przy otwartym oknie, wciągając w płuca rześkie powietrze poranka. Migotliwie upierzone ptaki wzbijały się do góry z pobocza drogi. Nad głową mmy Ramotswe puściuteńkie niebo ciągnęło się całymi milami jasnego błękitu. Jej misja budziła w niej skrupuły, ponieważ naruszała zasady gościnności. Nie można mieszkać u kogoś, podając się za inną osobę, a nawet matka i ojciec klienta nie znali prawdziwego celu jej wizyty. Przyjmowali ją jako kobietę, wobec której ich syn ma dług wdzięczności, a tymczasem przybywała szpiegować. Co prawda szpiegować w dobrej sprawie, ale zawsze. Teraz jednak, w maleńkiej białej furgonetce, postanowiła odsunąć wątpliwości moralne na bok. Była to sytuacja konfliktu wartości, ale mma Ramotswe uznała, że lepiej jest popełnić fałsz, niż pozwolić na czyjąś śmierć. A skoro już podjęła decyzję, to nie było sensu zadręczać się etycznymi rozterkami. Poza tym mogłyby jej one uniemożliwić przekonujące odegranie swojej roli. To byłoby tak, jakby aktor zaczął się na scenie zastanawiać, czy grana przez niego postać słusznie postępuje. Mma Ramotswe minęła furmankę zaprzęgniętą w muła i pomachała woźnicy. Puścił wodze i odwzajemnił jej gest, podobnie jak jego pasażerowie, dwie staruszki, jedna młodsza kobieta i dziecko. Pewnie jadą na tereny uprawne, pomyślała mma Ramotswe. Chyba trochę późno, ziemia powinna być zaorana przed pierwszym deszczem, ale jeszcze zdążą posiać ziarno i w żniwa będą mieli kukurydzę, melony i fasolę. Na furmance leżało kilka worków, ani chybi z ziarnem i prowiantem dla rodziny na czas prac polowych. Kobiety będą gotowały owsiankę, pomyślała, a mężczyźnie i chłopcu może uda się coś upolować - z perlicy byłaby pyszna potrawka dla całej rodziny. Furmanka i jej pasażerowie oddalali się w tylnym lusterku, jakby wracali do przeszłości, coraz mniejsi i mniejsi. Kiedyś ludzie zaniechają tego, przestaną jeździć na tereny uprawne w czas siewu i będą kupować jedzenie w sklepach, tak jak miastowi. Ale jaka to będzie strata dla kraju! O ile mniej będzie przyjaźni, solidarności i miłości do ziemi! Jako mała dziewczynka jeździła z ciotkami na tereny uprawne, podczas gdy chłopców wysyłano na pastwiska, gdzie przebywali całymi miesiącami na kompletnym odludziu, pod opieką kilku starszych mężczyzn. Bardzo lubiła te wyjazdy i nie nudziła się. Zamiatały podwórza i wyplatały różne rzeczy z trawy. Pieliły grządki melonów i opowiadały sobie nawzajem długie historie o sprawach, które nigdy się nie wydarzyły, ale mogły się wydarzyć, może w innej Botswanie, gdzie indziej. A podczas deszczu chowały się w chatach, słuchały, jak grzmi, i czuły kwaśną woń spalonego powietrza, jeśli piorun uderzył zbyt blisko. Kiedy deszcz zelżał, wychodziły na dwór i czekały na latające mrówki, które wypełzały ze swoich nor w rozmiękłej ziemi i można je było złapać, zanim wystartowały, albo już w locie, i zjeść na surowo. Smakowały jak masło. Minęła Pilane i spojrzała w prawo na drogę do Mochudi. Miejsce to budziło w niej dwojakie uczucia. Z jednej strony w Mochudi spędziła dzieciństwo, z drugiej strony niedaleko skrzyżowania, tam, gdzie tory przecinały się z drogą, pewnej strasznej nocy jej matka zginęła pod kołami pociągu. Precious Ramotswe była wtedy niemowlęciem, ale śmierć matki, której nie pamiętała, położyła się cieniem na całym jej życiu. Zbliżała się do celu podróży. Otrzymała szczegółowe wskazówki i wszystko było na swoim miejscu: brama, płot, dokładnie tak, jak w opisie. Zjechała z drogi i wysiadła, żeby otworzyć bramę. Potem ruszyła gruntową drogą w stronę skupiska domów oddalonych o jakąś milę na zachód, osłoniętych buszem i przycupniętych pod wieżą metalowego wiatraka. Była to ogromna farma, której widok szarpnął ją za serce. Obed Ramotswe marzył o czymś takim, ale chociaż hodowla bydła przynosiła godziwe dochody, nie wzbogacił się na tyle, żeby go było stać na zakup takiej dużej farmy. Będzie tego co najmniej dwa tysiące hektarów, pomyślała. W kompleksie budynków królował duży, nieregularny dom kryty czerwoną blachą i otoczony cienistą werandą. Wokół tego pierwotnego budynku z czasem wykwitły dalsze zabudowania, w tym dwa inne domy. Po obu stronach głównego domu rosły bugenwille z purpurowymi kwiatami, a z tyłu i z jednego boku stały papaje. Postarano się o jak najwięcej cienia - bo całkiem blisko na zachód, zapewne tylko trochę poza zasięgiem wzroku, krajobraz ulegał zmianie i zaczynała się kotlina Kalahari. Tutaj jednak wciąż była woda, a busz nadawał się dla bydła. Niedaleko na wschód miała swoje źródła Limpopo, w tym miejscu wąziutka, ale w porze deszczowej obficie spływająca wodą. Pod jednym z budynków gospodarczych parkowała ciężarówka i mma Ramotswe zostawiła tam maleńką białą furgonetkę. Kusiło ją miejsce w cieniu pod jednym z największych drzew, ale zachowałaby się jak człowiek niewychowany, gdyby je wybrała - zapewne parkował tam jakiś znaczniejszy członek rodu. Zostawiła walizkę na siedzeniu pasażera i podeszła do furtki prowadzącej na podwórze głównego domu. Zawołała, bo byłoby niegrzeczne pchać się bez zaproszenia. Nikt jej nie odpowiedział, więc zawołała ponownie. Tym razem otworzyły się jakieś drzwi i wyszła z nich kobieta w średnim wieku, wycierając dłonie w fartuch. Uprzejmie pozdrowiła mmę Ramotswe i zaprosiła ją do środka. - Staruszka czeka na panią - powiedziała. - Jestem tutaj szefową służby. Opiekuję się staruszką. Czeka na panią. Pod daszkiem werandy było chłodno, a jeszcze chłodniej w pogrążonym w półmroku wnętrzu domu. Zanim oczy mmy Ramotswe oswoiły się ze zmianą światła, widziała raczej cienie niż kształty. Potem zobaczyła krzesło z pionowym oparciem, na którym siedziała starsza pani, a obok niej stolik z dzbankiem wody i czajniczkiem herbaty. Wymieniły pozdrowienia, a mma Ramotswe dodatkowo się ukłoniła. Spodobało się to pani domu, która zrozumiała, że ma do czynienia z kobietą przestrzegającą dawnych obyczajów, nie tak, jak te bezczelne nowoczesne kobiety z Gaborone, którym się wydaje, że pojadły wszystkie rozumy i które nie szanują starszych. Ha! Myślą, że są Bóg wie jak mądre, mają się za Bóg wie kogo, wykonują męskie zawody i zachowują się wobec mężczyzn jak psie samice. Ha! Ale nie tutaj, na wsi, gdzie dawne obyczaje wciąż cieszą się mirem. A już na pewno nie w tym domu. - Bardzo miło z pani strony, że zgodziła się pani mnie przyjąć, mma. Pani syn też jest dobrym człowiekiem. - Nie ma o czym mówić, mma - odparła staruszka z uśmiechem. - Przykro mi słyszeć, że ma pani w życiu kłopoty. Ale kłopoty, które w mieście wydają się duże, na wsi robią się małe. Co tutaj jest ważne? Deszcz. Trawa dla bydła. Żadna ze spraw, którymi zadręczają się miastowi. Tutaj nie mają one znaczenia. Zobaczy pani. - To ładne miejsce - odparła mma Ramotswe. - I bardzo spokojne. Staruszka zamyśliła się. - Tak, jest u nas spokojnie. Zawsze było spokojnie i nie chciałabym, żeby to się zmieniło. Nalała wody do szklanki i podała ją mmie Ramotswe. - Skąd pani jest, mma? - spytała. - Zawsze mieszkała pani w Gaborone? Pytanie to nie zaskoczyło mmy Ramotswe. Jest to uprzejmy sposób na dowiedzenie się o czyjąś przynależność plemienną. W Botswanie jest osiem głównych plemion i trochę mniejszych. Większość młodych ludzi nie przywiązuje wagi do tych spraw, ale dla starszego pokolenia są one bardzo istotne. Ta kobieta, z jej wysoką pozycją w społeczeństwie plemiennym, na pewno się nimi interesowała. - Pochodzę z Mochudi - odparła mma Ramotswe. - Tam się urodziłam. Staruszkę wyraźnie to uspokoiło. - A, czyli jest pani Kgatla, tak jak my. Który szczep? Mma Ramotswe naświetliła jej swoje korzenie i staruszka skinęła głową. Znała naczelnika szczepu i jego kuzynkę, która wyszła za siostrę jej szwagierki. Tak, chyba poznała przed laty Obeda Ramotswe. Potem pogrzebała w pamięci i powiedziała: - Pani matka nie żyje, prawda? Przejechał ją pociąg, kiedy pani była niemowlęciem. Mma Ramotswe była tylko trochę zaskoczona. Niektórzy ludzie niemal zawodowo trudnią się zapamiętywaniem dziejów wspólnoty i staruszka najwyraźniej się do nich zaliczała. Dzisiaj mówi się na nich ustni historycy, ale w rzeczywistości są to staruszki, które lubią wspominać sprawy najbardziej dla nich interesujące: śluby, zgony i narodziny dzieci. Z kolei staruszkowie mają w pamięci głównie krowy. Rozmowa toczyła się dalej. Staruszka powoli i nienachalnie wyciągała z mmy Ramotswe historię jej życia. Mma Ramotswe opowiedziała jej o Note Mokotim i staruszka pokiwała ze współczuciem głową, ale powiedziała, że takich mężczyzn jest wielu i kobiety powinny na nich uważać. - Dla mnie męża wybrała rodzina. Nie układaliby się, gdybym powiedziała, że kandydat mi się nie podoba, ale to oni wybrali i wiedzieli, jaki mężczyzna będzie dla mnie dobry. I nie pomylili się. Znaleźli mi bardzo dobrego męża, któremu dałam trzech synów. Jeden lubi liczyć krowy, to jego hobby. Na swój sposób jest z niego bardzo mądry człowiek. Drugiego pani zna, mma, bardzo ważny człowiek w rządzie. Trzeci mieszka tutaj. Jest bardzo dobrym farmerem i zdobył kilka nagród za swoje byki. Wszyscy są wspaniałymi ludźmi i jestem z nich dumna. - Jest pani szczęśliwa, mma? - spytała mma Ramotswe. - Zmieniłaby pani swoje życie, gdyby ktoś przyszedł do pani i powiedział: tu jest lek, który odmieni pani życie. Zażyłaby go pani? - Nigdy - odparła staruszka. - Nigdy. Bóg dał mi wszystko, czego można zapragnąć. Dobrego męża. Trzech zdrowych synów. Mocne nogi, które jeszcze dzisiaj potrafią pokonać pięć, sześć mil. I niech pani spojrzy: wciąż mam wszystkie zęby. Siedemdziesiąt sześć lat i ani jednego nie brakuje! Z moim mężem jest tak samo. Nasze zęby wytrzymają aż do setki albo jeszcze dłużej. - Poszczęściło się pani. We wszystkim się pani poszczęściło. - Prawie we wszystkim. Mma Ramotswe czekała. Czy staruszka coś wyjawi? Może powie coś na temat synowej. Może widziała ją, jak przygotowywała truciznę, albo w inny sposób się o tym dowiedziała. Staruszka oznajmiła jednak tylko: - Jak padają deszcze i powietrze robi się wilgotne, bolą mnie ręce. Tutaj i tutaj. Przez dwa, trzy miesiące mam tak obolałe ręce, że trudno mi się szyje. Wypróbowałam wszystkie lekarstwa, ale nic nie skutkuje. Ale jeśli to jest całe brzemię, jakie spuścił na mnie Pan Bóg, to i tak uważam, że miałam w życiu ogromnie wiele szczęścia. Staruszka wezwała przełożoną służby, która wpuściła mmę Ramotswe do środka, aby zaprowadziła mmę Ramotswe do jej pokoju w tylnej części domu. Był prosto urządzony, z patchworkową narzutą i oprawionym w ramki zdjęciem Mochudi Hill na ścianie. Był też stół z białym koronkowym obrusem i komódka na ubrania. - W tym pokoju nie ma zasłon - powiedziała gosposia - ale koło tego okna nikt nie przechodzi. Nikt nie będzie zakłócał pani spokoju, mma. Wyjaśniła, że obiad jest o dwunastej, więc mma Ramotswe będzie miała aż nadto czasu na rozpakowanie się. - Tutaj nie ma nic do roboty. To nie Gaborone - dodała tęsknie. Odwróciła się do wyjścia, ale mma Ramotswe próbowała przedłużyć rozmowę. Z jej doświadczenia wynikało, że aby skłonić kogoś do mówienia, najlepiej jest go poprosić, żeby opowiedział o swoich sprawach. Czuła, że przełożona służby, która poprawnie się wysławiała w języku setswana, jest niegłupią kobietą i ma jakieś poglądy. - Kto tutaj jeszcze mieszka, mma? - spytała. - Są jacyś inni członkowie rodziny? - Tak, są. Mieszka tutaj syn państwa domu z żoną. Oni mają trzech synów. Jeden ma bardzo małą głowę i cały dzień liczy krowy. Stale jest przy bydle i nie przychodzi tutaj. Jest jak mały chłopiec, rozumie pani? Dlatego mieszka z pastuszkami. Traktują go jak kolegę, chociaż to już dorosły człowiek. Drugi mieszka w Gaborone, gdzie zajmuje ważne stanowisko, a trzeci żyje tutaj. - Co pani myśli o tych synach, mma? Trochę ryzykowała, tak szybko zadając to bezpośrednie pytanie. Takie wścibstwo mogło wzbudzić w tej kobiecie nieufność. Ale nie wzbudziło. Przełożona służby usiadła na łóżku. - Jedno pani powiem, mma. Ten syn, który zajmuje się krowami, to bardzo smutny człowiek. Ale gdyby pani słyszała, co jego matka o nim mówi. Powiada, że jest mądry. Mądry! On ma rozum małego chłopca, mma. To nie jego wina, ale taka jest prawda. Pastwisko to dla niego najlepsze miejsce, ale nie powinni mówić, że jest mądry. To po prostu kłamstwo, mma. To tak, jakby powiedzieć, że deszcz pada w porze suchej. To nieprawda. - Ma pani rację. Gospodyni ledwo zarejestrowała to wtrącenie. - Potem jest ten z Gaborone. Kiedy tutaj przyjeżdża, robi straszne zamieszanie. O wszystko się rozpytuje. Wszędzie wtyka nos. Czasem nawet krzyczy na ojca, wyobraża sobie pani? Ale wtedy matka krzyczy na niego i przywołuje go do porządku. Może w Gaborone jest ważnym człowiekiem, ale tutaj jest synem i nie wolno mu krzyczeć na starszych. Mma Ramotswe była zachwycona. Gosposia należała do gatunku służących, które najbardziej lubiła odpytywać. - Ma pani rację, mma. Za dużo ludzi krzyczy dzisiaj na innych. Nic, tylko się drą. Ciągle się to słyszy. Ale właściwie dlaczego on krzyczy? Myśli pani, że chce poćwiczyć głos? - O, ten człowiek ma donośny głos! - odparła przełożona służby ze śmiechem. - Nie, krzyczy dlatego, że jego zdaniem coś jest tutaj nie w porządku. Mówi, że nie gospodarujemy jak należy. Poza tym mówi... - zniżyła głos - ...że żona jego brata jest złą kobietą. Powiedział tak do ojca, słyszałam wyraźnie. Ludzie myślą, że służące nic nie słyszą, ale my też mamy uszy. Słyszałam, jak to powiedział. Mówił o niej okropne rzeczy. Mma Ramotswe uniosła brew. - Okropne rzeczy? - Mówi, że ona sypia z innymi mężczyznami. Że kiedy urodzi im się pierwsze dziecko, nie będzie pochodziło z tego rodu. Że synowie urodzą się z innych mężczyzn i obca krew przejmie tę farmę. Tak mówi. Mma Ramotswe milczała. Wyglądnęła przez okno. Niedaleko rosła bugenwilla, która rzucała purpurowy cień. Dalej było widać wierzchołki akacji, ciągnących się aż po niskie wzgórza na horyzoncie. Samotna kraina, zaczątek pustki. - Myśli pani, że on ma rację? Jest trochę prawdy w tym, co mówi o tej kobiecie? - Prawdy, mma? - odparła gosposia z grymasem na twarzy. - Prawdy? Ten człowiek nie rozumie tego słowa. Oczywiście, że to nieprawda. To dobra kobieta. Kuzynka kuzynki mojej mamy. Cała rodzina, jeden w drugiego, to chrześcijanie. Czytają Biblię. Przestrzegają przykazań bożych. Nie cudzołożą. Taka jest prawda. Rozdział trzynasty Arbiter kobiecej urody Mma Makutsi, p.o. dyrektora Tlokweng Road Speedy Motors i asystentka detektywa w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, tego dnia udawała się do pracy z biciem serca. Chociaż chętnie brała na siebie odpowiedzialność i była zachwycona dwoma awansami, do tej pory zawsze miała w odwodzie mmę Ramotswe, jeśli sytuacja ją przerosła. Teraz, po wyjeździe szefowej, zdała sobie sprawę, że spoczywa na niej wyłączna odpowiedzialność za dwie firmy i dwóch pracowników. Mma Ramotswe planowała zabawić na farmie tylko kilka dni, ale gdyby w tym czasie wyskoczyły jakieś kłopoty, mma Makutsi musiałaby uporać się z nimi sama, bo z mma Ramotswe nie było kontaktu telefonicznego. Co się tyczy warsztatu, to wiedziała, że pan J.L.B. Matekoni leczy się teraz na farmie dla sierot i nie powinna zawracać mu głowy, póki nie wyzdrowieje. Lekarz zalecił odpoczynek i odsunięcie na bok wszelkich zmartwień i mma Potokwani, która nie miała w zwyczaju kwestionować fachowości lekarzy, z pewnością jak lwica broniłaby pacjenta przed intruzami. Mma Makutsi miała cichą nadzieję, że do powrotu mmy Ramotswe w agencji nie zjawią się żadni klienci. Nie dlatego, że nie miała ochoty prowadzić dochodzeń - wręcz przeciwnie, marzyła o tym - nie chciała jednak brać na swoje barki całej odpowiedzialności. Życie jest wszakże złośliwe i zjawił się klient - i to z problemem wymagającym natychmiastowych działań. Mma Makutsi siedziała za biurkiem pana J.L.B. Matekoniego, wypisując faktury za naprawy, kiedy jeden z terminatorów wsunął głowę w drzwi. - Bardzo elegancki mężczyzna do pani, mma - oznajmił, wycierając upaprane smarem ręce w kombinezon. - Otworzyłem drzwi agencji i kazałem mu zaczekać. Mma Makutsi zmarszczyła brwi. - Elegancki? - W szykownym garniturze. Bardzo przystojny, nie tak jak ja, ale prawie. Buty na wysoki połysk. Bardzo elegancki. Niech pani uważa. Tacy faceci próbują zbałamucić takie kobiety jak pani. Zobaczy pani. - Nie wycieraj rąk w kombinezon - warknęła mma Makutsi, wstając z krzesła. - My płacimy za pranie, nie ty. Od tego macie szmaty. Pan J.L.B. Matekoni wam tego nie powiedział? - Może powiedział, może nie. Szef mówił nam tyle rzeczy, że nie sposób tego wszystkiego spamiętać. Mma Makutsi minęła go w drzwiach. Ci chłopcy są niemożliwi, pomyślała. Ale przynajmniej pracują pilniej, niż się spodziewała. Może pan J.L.B. Matekoni był dla nich za miękki? Ten złotego serca człowiek nie lubi nikogo surowo krytykować. Nie ma tego we krwi. Na szczęście ja mam, pomyślała. Skończyła studium sekretarskie, którego wykładowcy stale powtarzali: Nie bójcie się krytykować swojej i cudzej pracy - konstruktywnie, rzecz jasna. Mma Makutsi krytykowała i zrodziło to owoce. Warsztat hulał i wydawało się, że z każdym dniem jest więcej pracy. Przystanęła przed drzwiami agencji detektywistycznej, zaraz za rogiem budynku, i spojrzała na samochód zaparkowany pod drzewem. Ten człowiek - ten elegancki mężczyzna, jak opisał go terminator - z pewnością jeździł pięknym samochodem. Przebiegła wzrokiem po obłych liniach nadwozia i zanotowała fakt, że pojazd jest wyposażony w dwie anteny, z przodu i z tym. Po co komu dwie anteny? Nie da się słuchać dwóch stacji radiowych naraz ani prowadzić więcej niż jednej rozmowy telefonicznej, siedząc za kierownicą samochodu. Tak czy owak dwie anteny dodatkowo pogłębiały aurę prestiżu i znaczenia, którą emanowało auto. Pchnęła drzwi. Na krześle koło biurka mmy Ramotswe, z nogami skrzyżowanymi z wykwintną swobodą, siedział pan Moemedi „Two Shots” Pulani, natychmiast rozpoznawalny dla każdego czytelnika gazety „Botswana Daily News”, na której łamach często się pojawiało jego urodziwe i pewne siebie oblicze. Mma Makutsi zdziwiła się i zezłościła, że uczeń go nie poznał, ale potem przypomniała sobie, że chłopak terminuje w zawodzie mechanika, a nie detektywa, poza tym nigdy nie widziała, żeby ci dwaj chłopcy czytali gazety. Południowoafrykański magazyn o motocyklach to tak, przeglądali go z wypiekami na twarzy, podobnie jak periodyk zatytułowany „Fancy Girls”, który zawsze pośpiesznie chowali, kiedy mma Makutsi podchodziła do nich podczas przerwy obiadowej. Nie było absolutnie żadnego powodu, aby słyszeli o panu Pulanim, jego imperium odzieżowym i działalności charytatywnej. Pan Pulani wstał po jej wejściu i pozdrowił ją uprzejmie. Uścisnęli sobie dłonie, po czym mma Makutsi usiadła za biurkiem na krześle mmy Ramotswe. - Cieszę się, że zechciała mnie pani przyjąć, mimo że nie byliśmy umówieni, mma Ramotswe - powiedział pan Pulani, wyjmując z kieszeni na piersiach srebrną papierośnicę. - Nie jestem mma Ramotswe, rra - odparła, nie przyjmując papierosa. - Jestem wicedyrektorem agencji. Urwała. Jej słowa nie do końca odpowiadały prawdzie. Ba, całkiem się z nią rozmijały. Ale kierowała agencją pod nieobecność mmy Ramotswe, więc może określenie to znajdowało uzasadnienie. - A - zafrasował się pan Pulani, zapalając papierosa wielką pozłacaną zapalniczką. - Chciałbym porozmawiać z mma Ramotswe. Mma Makutsi skrzywiła się, gdy nadleciała ku niej nad biurkiem chmura dymu. - Przykro mi, ale w najbliższych dniach nie będzie to możliwe. Mma Ramotswe prowadzi ważne śledztwo za granicą. Znowu urwała. Przesada ta przyszła jej bardzo łatwo i zupełnie odruchowo. Brzmiało bardziej imponująco, że mma Ramotswe wyjechała za granicę - nadawało to agencji międzynarodowy charakter - ale nie należało tak mówić. - Rozumiem. W takim razie pomówię z panią, mma. - Słucham pana, rra. Pan Pulani rozparł się na krześle. - Sprawa jest bardzo pilna. Byłaby pani w stanie zacząć dzisiaj? Natychmiast? Mma Makutsi zaczerpnęła głęboko tchu, zanim spowiła ją kolejna chmura dymu. - Jesteśmy do pańskiej dyspozycji. Naturalnie ekspresowe dochodzenia więcej kosztują. Z pewnością pan to rozumie. Machnął bagatelizujące ręką. - Cena nie gra roli. Ważna jest przyszłość konkursu piękności Miss Beauty and Integrity. Urwał dla większego efektu. Mma Makutsi nie zawiodła go: - O! To rzeczywiście bardzo poważna sprawa. Pan Pulani skinął głową. - W rzeczy samej, mma. Zostały nam trzy dni na rozwiązanie problemu. Tylko trzy dni. - Proszę mi o tym opowiedzieć, rra. Zamieniam się w słuch. - Sprawa ma ciekawe tło, mma - zaczął pan Pulani. - Myślę, że historia ta ma swoje korzenie w bardzo odległej przeszłości. W istocie zaczyna się w Raju, kiedy Bóg stworzył Adama i Ewę. Jak sobie pani z pewnością przypomina, Ewa przywiodła Adama na pokuszenie, bo była bardzo piękna. I od tej pory kobiety pozostały piękne w oczach mężczyzn. Mężczyźni z Botswany lubią ładne kobiety. Stale na nie patrzą, nawet kiedy się zestarzeją, i myślą sobie: tak kobieta jest ładna, ta kobieta jest ładniejsza od tamtej i tak dalej. - Tak samo robią z krowami - wtrąciła mma Makutsi. - Mówią, że ta krowa jest lepsza, a ta gorsza. Krowy, kobiety, dla mężczyzn to jedno i to samo. Pan Pulani zerknął na nią z ukosa. - Powiedzmy. Można na to w ten sposób spojrzeć. Niech będzie. - Umilkł na chwilę, zanim podjął temat. - W każdym razie temu zainteresowaniu mężczyzn ładnymi kobietami zawdzięczamy popularność, jaką cieszą się w Botswanie konkursy piękności. Lubimy wyławiać najpiękniejsze kobiety w Botswanie i przyznawać im tytuły i nagrody. Dla mężczyzn jest to bardzo ważna forma rozrywki. Ja również należę do takich mężczyzn. Od piętnastu lat non stop działam w świecie królowych piękności. Jestem bodaj najważniejszą osobą w branży pięknościowej. - Widziałam pana zdjęcie w gazetach, rra - powiedziała mma Makutsi. - Widziałam, jak wręczał pan nagrody. Pan Pulani skinął głową. - Pięć lat temu powołałem do życia konkurs Miss Glamorous Botswana i teraz jest to główne wydarzenie z tej dziedziny. Pani, która wygra nasz konkurs, zawsze dostaje się do konkursu Miss Botswana, a czasem Miss Universe. Wysyłamy nasze panie do Nowego Jorku i Palm Springs, gdzie są bardzo wysoko oceniane. Niektórzy mówią, że to nasz najlepszy towar eksportowy po diamentach. - I krowach - dorzuciła mma Makutsi. - Tak, i krowach - przystał na to pan Pulani. - Ale są ludzie, którzy stale się nas czepiają. Piszą do gazet i tłumaczą nam, że nie powinno się zachęcać pań, żeby paradowały przed mężczyznami w eleganckich strojach. Mówią, że to jest szerzenie fałszywych wartości. Phh! Fałszywych wartości? Ludzie, którzy piszą te listy, są po prostu zawistni. Zazdroszczą tym dziewczynom urody. Wiedzą, że nigdy nie dostaną się do takiego konkursu. Więc narzekają i narzekają, i bardzo się cieszą, kiedy w konkursie piękności coś pójdzie nie tak. Zapominają przy tym, że konkursy te przynoszą mnóstwo pieniędzy na cele charytatywne. W zeszłym roku zdobyliśmy pięć tysięcy puli na szpital, dwadzieścia tysięcy na pomoc ofiarom suszy - dwadzieścia tysięcy, mma - i prawie osiem tysięcy puli na stypendia dla pielęgniarek. To są duże sumy, mma. Ile pieniędzy pozyskali nasi krytycy? Mogę pani odpowiedzieć na to pytanie: ani centa! Ale musimy być ostrożni. Dostajemy dużo pieniędzy od sponsorów, więc jak sponsorzy się wycofają, to klops. Jak z konkursem coś pójdzie nie tak, to sponsorzy mogą powiedzieć, że nie chcą mieć z nami nic więcej wspólnego. Mówią, że nie chcą sobie robić złej reklamy. Mówią, że płacą za dobrą reklamę, nie za złą. - I coś poszło nie tak? Pan Pulani zabębnił palcami o blat biurka. - Owszem. Wydarzyły się pewne bardzo niedobre rzeczy. W zeszłym roku wyszło na jaw, że dwie z naszych królowych piękności mają trochę grzechów na sumieniu. Jedną aresztowano za prostytucję w dużym hotelu. Fatalna historia. Druga posługiwała się cudzą kartą kredytową. Napisano o tym w gazetach. Zrobiła się cała nagonka. Mówiono na przykład: „Czy tego pokroju dziewczyny nadają się na ambasadorów Botswany? To może poszukać w więzieniach i zrobić królowe piękności z niektórych pensjonariuszek?” Ludzi to ubawiło, ale mnie nie bardzo. Niektóre firmy przeczytały ten artykuł i powiedziały, że po następnym tego rodzaju incydencie wycofają się ze sponsorowania. Otrzymałem cztery listy tej treści. Postanowiłem więc, że w tym roku tematem naszego konkursu będzie piękność i uczciwość. Powiedziałem naszym ludziom, że musimy wybrać na królowe piękności dobre obywatelki, które nie przyniosą nam wstydu. To jedyny sposób, żeby nasi sponsorzy byli zadowoleni. W ramach kwalifikacji wszystkie panie musiały więc wypełnić formularz, który sam opracowałem. Zawarte tam były przeróżne pytania na temat ich poglądów. Na przykład: „Jakie wartości powinien wyznawać dobry obywatel Botswany?” albo: „Lepiej jest dawać czy brać?” Wszystkie dziewczyny wypełniły formularze i tylko te, które wykazały się zrozumieniem pojęcia dobrego obywatelstwa, zostały dopuszczone do finału. Wybraliśmy pięć dziewczyn. Udałem się do gazet z informacją, że znaleźliśmy pięć bardzo dobrych obywatelek, które wyznają najszlachetniejsze wartości. W „Botswana Daily News” ukazał się artykuł pod tytułem Dobre dziewczyny walczą o tytuł najpiękniejszej. Byłem bardzo zadowolony, a nasi adwersarze mieli zakneblowane usta, bo nie mogli wystąpić z krytyką tych pań, które chcą być dobrymi obywatelkami. Zadzwonili do mnie sponsorzy i powiedzieli, że chętnie się identyfikują z wartościami obywatelskimi i że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w przyszłym roku nadal będą nas sponsorowali. Organizacje dobroczynne pochwaliły mnie i powiedziały, że to jest dobre rozwiązanie na przyszłość. Pan Pulani urwał. Spojrzał na mmę Makutsi z markotną miną i na chwilę jego światowość go opuściła. - Wczoraj dotarła do mnie zła wiadomość. Policja aresztowała jedną z naszych dziewczyn za kradzież w sklepie. Usłyszałem o tym od jednego z pracowników i zatelefonowałem do znajomego inspektora, który wszystko potwierdził. Dziewczynę przyłapano na kradzieży w sklepie Game. Usiłowała ukraść dużą patelnię, wsuwając ją pod bluzkę, ale nie zauważyła, że rączka wystaje i detektyw sklepowy ją zatrzymał. Na szczęście sprawa nie dotarła do gazet i może nie dotrze, zanim dziewczyna stanie przed sądem. Mma Makutsi współczuła pan Pulaniemu. Przy całej jego megalomanii nie dało się zaprzeczyć, że bardzo wiele robił dla biednych. W świecie mody jest pełno bufonów i pan Pulani specjalnie się pod tym względem nie wyróżniał, a przynajmniej sporo pomagał ludziom w potrzebie. Konkursy piękności zaś były, są i będą, czy się to komu podoba czy nie. Jeśli pan Pulani dbał o poziom moralny uczestniczek swojego konkursu, to zasługiwał na wsparcie. - Przykro mi to słyszeć, rra. To musiała być dla pana bardzo zła wiadomość. - Tak - odparł zrozpaczony. - A dodatkowo pogarsza sprawę fakt, że do finałów pozostały już tylko trzy dni. Mamy teraz tylko cztery dziewczyny na liście, ale skąd mogę wiedzieć, czy któraś mnie nie skompromituje? Ta jedna z pewnością kłamała, kiedy wypełniała kwestionariusz i udawała dobrą obywatelkę. Skąd mogę wiedzieć, że pozostałe nie kłamią, kiedy mówią, że chciałyby działać charytatywnie? Skąd mam to wiedzieć? Jeśli wybierzemy dziewczynę, która skłamała, to może się okazać, że jest złodziejką albo jeszcze gorzej. A to oznacza, że się skompromitujemy, kiedy ona stanie na podium. Mma Makutsi skinęła głową. - Bardzo trudna sytuacja. Przydałoby się zajrzeć w serca pozostałej czwórki. Jeśli jest tam dobroć... - Jeśli znajdzie się taka pani - przerwał pan Pulani z przekonaniem w głosie - to wygra. Mogę załatwić jej zwycięstwo. - A co z innymi jurorami? - spytała mma Makutsi. - Ja jestem głównym jurorem. Może mnie pani nazwać najwyższym sędzią piękności. Liczy się przede wszystkim mój głos. - Rozumiem. - Tak to funkcjonuje. - Pan Pulani zgasił papierosa o podeszwę buta. - Domyśla się więc pani chyba, czego od pani oczekuję. Podam pani nazwiska i adresy naszych czterech pań. Chciałbym, żeby się pani dowiedziała, czy jest wśród nich naprawdę dobra kobieta. A jeśli nie ma, to niech mi przynajmniej pani powie, która z nich jest najuczciwsza. Lepsze to niż nic. Mma Makutsi roześmiała się. - Jak mogę tak szybko zajrzeć w serca tym dziewczętom? Musiałabym porozmawiać z bardzo wieloma ludźmi. Potrwałoby to całe tygodnie. Pan Pulani wzruszył ramionami. - Ale nie ma pani całych tygodni, mma. Ma pani trzy dni. Przecież sama pani powiedziała, że może mi pani pomóc. - Tak, ale... Pan Pulani wyjął z kieszeni karteczkę papieru. - To są te cztery nazwiska, z adresami. Wszystkie mieszkają w Gaborone. Przesunął karteczkę w jej stronę po blacie biurka, a następnie z innej kieszeni wyjął skórzaną teczuszkę. Kiedy ją otworzył, mma Makutsi zobaczyła w środku książeczkę czekową. - A tutaj ma pani czek na dwa tysiące puli, wystawiony na Kobiecą Agencję Detektywistyczną Nr 1. Proszę. Jest postdatowany. Jeśli pojutrze uzyskam potrzebne mi informacje, następnego dnia będzie pani mogła przedstawić go w banku. Mma Makutsi przyglądała się czekowi z szeroko otwartymi oczami. Ale by było, gdyby mogła powiedzieć do mmy Ramotswe po jej powrocie: „Zarobiłam dla agencji dwa tysiące puli, mma, już wpłynęło”. Wiedziała, że mma Ramotswe nie jest kobietą pazerną, ale wiedziała również, że sytuacja finansowa agencji budzi zatroskanie jej chlebodawczyni. Tak wysokie honorarium wiele by pomogło i stanowiłoby nagrodę za zaufanie okazane przez szefową mmie Makutsi. Włożyła czek do szuflady i zobaczyła wyraz ulgi na twarzy pana Pulani. - Liczę na panią, mma. Słyszałem same dobre rzeczy na temat Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Mam nadzieję osobiście się przekonać o wysokiej jakości jej usług. - A ja mam nadzieję sprostać pana oczekiwaniom - stwierdziła mma Makutsi. Już jednak zaczynały ją ogarniać wątpliwości. Jak ona się dowie, czy cztery panie z listy pana Pulaniego są uczciwe? Zadanie wydawało się niewykonalne. Odprowadziła pana Pulaniego do drzwi, zauważywszy po raz pierwszy, że klient ma na nogach białe buty. Zarejestrowała także wielkie złote spinki do mankietów i krawat z błyszczącego jedwabiu. Nie chciałaby dla siebie takiego mężczyzny. Kobieta musiałaby spędzać większość czasu w salonie piękności, żeby sprostać jego oczekiwaniom. Oczywiście, zreflektowała się mma Makutsi, niektórym paniom bardzo by to odpowiadało. Rozdział czternasty Bóg postanowił, że w Botswanie będzie sucho Gospodyni powiedziała, że obiad zostanie podany o dwunastej, czyli za kilka godzin. Mma Ramotswe postanowiła przeznaczyć ten czas na rekonesans. Lubiła farmy - jak większość Batswana - bo przypominały jej o dzieciństwie i prawdziwych wartościach wyznawanych przez jej plemię. Ludzie dzielą ziemię z krowami, ptakami i wieloma innymi stworzeniami, które można zobaczyć, jeśli człowiek jest uważny. W mieście, gdzie żywność kupuje się w sklepie, a woda płynie z kranu, człowiek nie myśli o tych sprawach, ale dla wielu ludzi życie wygląda inaczej. Po inspirującej rozmowie z przełożoną służby mma Ramotswe opuściła swój pokój i wyszła z domu drzwiami frontowymi. Słońce mocno paliło nad głową i cienie były krótkie. W kierunku wschodnim, nad niskimi, odległymi wzgórzami, zbierały się ciężkie deszczowe chmury, sine w rozedrganiu upału. To mogło wywołać deszcz, przynajmniej tam, nad granicą. Wszystko wskazywało na to, że tego roku spadną obfite deszcze. Wszyscy się o to modlili. Obfite deszcze oznaczają pełne brzuchy. Susza oznacza chude krowy i zwiędłe plony. Kilka lat wcześniej na kraj spadła wielka susza i rząd z ciężkim sercem polecił, żeby zacząć zarzynać bydło. Nie ma większej tragedii i wszyscy ogromnie cierpieli. Mma Ramotswe rozejrzała się wokół siebie. W pewnym oddaleniu znajdował się padok, a krowy tłoczyły się wokół poidła zasilanego rurą, która biegła po ziemi od skrzypiącego wiatraka z betonowym zbiornikiem. Mma Ramotswe postanowiła rzucić okiem na krowy. W końcu była córką Obeda Ramotswe, zdaniem niektórych jednego z najlepszych znawców bydła w całej Botswanie. Ona też potrafiła rozpoznać dorodną krowę i kiedy przejeżdżała obok jakiejś szczególnie pięknej sztuki, zadawała sobie pytanie, co tata by o niej powiedział. Może: dobry kark. Albo: to dobra krowa, patrz, jak chodzi. Albo: ta więcej ryczy, niż mleka daje. Oceniała, że na tej farmie jest dużo krów, może pięć albo sześć tysięcy. Dla większości ludzi było to niewyobrażalne bogactwo. Już przy dziesięciu czy dwudziestu sztukach bydła człowiek czuł się względnie zamożny. Obed Ramotswe rozbudował swoje stado drogą rozsądnego zakupu i sprzedaży, by pod koniec życia dojść do dwóch tysięcy krów. Odziedziczyła je po nim i dzięki temu mogła sobie pozwolić na kupno domu przy Zebra Drive i uruchomienie agencji detektywistycznej. Części bydła postanowiła nie sprzedawać, opiekowali się nim pastuszkowie na odległych terenach wypasowych, które odwiedzała w jej imieniu kuzynka. Było tego sześćdziesiąt sztuk, potomstwo ciężkich byków rasy brahman, które jej ojciec tak starannie wyselekcjonował i odhodował. Któregoś dnia zamierzała tam pojechać zaprzężonym w woły wozem i zobaczyć swoje bydło. Byłaby to emocjonalna chwila, ponieważ krowy wiązały się z tatą. Mma Ramotswe wiedziała, że ogarnęłaby ją wielka tęsknota, przypuszczalnie by się rozpłakała i wszyscy by się dziwili, że ta kobieta wciąż opłakuje ojca, który zmarł tak dawno temu. Wciąż mamy łzy do przelania, pomyślała. Wciąż musimy płakać za tymi rankami, kiedy wstawaliśmy wcześnie i szliśmy popatrzeć, jak krowy wędrują swoimi dróżkami, a ptaki unoszą się wysoko na ciepłych prądach powietrznych. - O czym pani myśli, mma? Podniosła wzrok. Obok niej pojawił się mężczyzna z krowim batogiem w dłoni i w sfatygowanym kapeluszu na głowie. Mma Ramotswe pozdrowiła go. - Myślę o swoim zmarłym ojcu. Ucieszyłby go widok tych krów. Pan się nimi opiekuje, rra? Piękne zwierzęta. Uśmiechnął się, mile połechtany. - Opiekuję się nimi, odkąd przyszły na świat. Są dla mnie jak dzieci. Mam dwa tysiące dzieci, mma. Same krowy. Mma Ramotswe parsknęła śmiechem. - Musi pan być zajętym człowiekiem, rra. Skinął głową i wyjął z kieszeni jakieś zawiniątko. Poczęstował mmę Ramotswe kawałkiem suszonej wołowiny. - Zatrzymała się pani na farmie? - spytał. - Ludzie często tu przyjeżdżają. Syn, który mieszka w Gaborone, często przywozi znajomych z rządu. Widziałem ich na własne oczy. - To bardzo zajęty człowiek. Dobrze go pan zna? - Tak - odparł mężczyzna, przeżuwając kawałek mięsa. - Przyjeżdża tutaj i mówi nam, co mamy robić. Ciągle martwi się o krowy. Mówi, że ta jest chora, ta chroma. A gdzie się podziała tamta? I tak bez ustanku. Jak wyjeżdża, to znowu jest spokój. Mma Ramotswe zmarszczyła ze współczuciem brwi. - To musi być trudne dla jego brata, prawda? Pasterz otworzył szeroko oczy. - Stoi jak zbity pies i pozwala swojemu bratu na siebie krzyczeć. Młodszy brat jest dobrym rolnikiem, ale pierworodny uważa, że to on kieruje tą farmą. My jednak wiemy, że ich ojciec rozmawiał z wodzem i uzgodnili, że młodszy dostanie większość bydła, a starszy pieniądze. Tak ustalili. - Ale starszemu się to nie podoba? - Nie. I chyba potrafię go zrozumieć. Ale bardzo dobrze mu się powodzi w Gaborone i ma zupełnie inne życie. Młodszy jest rolnikiem z krwi i kości. Zna się na bydle. - A co z tym trzecim? - spytała mma Ramotswe. - Co z synem, który jest tam? Pokazała w stronę Kalahari. Pasterz roześmiał się. - Pozostał dzieckiem. Bardzo smutna historia. W głowie ma powietrze, jak to się mówi. Matka coś zrobiła, jak nosiła go w łonie. Dlatego takie rzeczy się dzieją. - Tak? Co takiego zrobiła? Mma Ramotswe wiedziała, że w przekonaniu mieszkańców wsi upośledzenie dziecka wynika z jakiegoś grzechu rodziców. Na przykład jeśli matka miała romans pozamałżeński, może jej się urodzić dziecko słabe na umyśle. Jeśli mąż odejdzie do innej kobiety, kiedy jego żona jest w ciąży, to również może skończyć się dla dziecka tragicznie. Pasterz zniżył głos, chociaż mma Ramotswe nie bardzo wiedziała, kto oprócz krów i ptaków mógłby ich usłyszeć. - Trzeba na nią uważać - powiedział. - Na staruszkę. To zła kobieta. - Zła? Skinął głową. - Niech pani uważa. Niech pani zajrzy jej w oczy. Gosposia tuż przed dwunastą przyszła do jej pokoju i oznajmiła, że podano do stołu. - Jedzą na werandzie, tam. Pokazała na drugą stronę domu, gdzie dzięki siatkom ocieniającym i obfitości pnączy rozpiętych na drewnianym treliażu panował względny chłód. Zsunięto ze sobą dwa stoły i nakryto wykrochmalonym białym obrusem. Na jednym końcu dużego blatu stało w krąg kilka naczyń z jedzeniem: dymiąca dynia, misa kaszy kukurydzianej, talerz fasoli i innej zieleniny oraz duża waza gęstej potrawki mięsnej. Poza tym był bochenek chleba i masło na talerzyku. Tylko zamożne rodziny mogą sobie pozwolić na takie dobre jedzenie każdego dnia. Mma Ramotswe zobaczyła staruszkę, która siedziała trochę odsunięta od stołu, z kraciastą bawełnianą serwetką na kolanach. Zebrali się także inni członkowie rodziny: mniej więcej dwunastoletni chłopiec, młoda kobieta w eleganckiej zielonej spódnicy i białej bluzce - przypuszczalnie szwagierka człowieka z rządu - i obok niej mężczyzna w długich spodniach i koszuli khaki z krótkimi rękawami. Na widok mmy Ramotswe mężczyzna wstał i obszedł stół, żeby się z nią przywitać. - Jest pani naszym gościem, mma - powiedział z uśmiechem. - Serdecznie panią witamy pod naszym dachem. Staruszka skinęła głową. - To mój syn - wyjaśniła. - Był przy krowach, kiedy pani przyjechała. Mężczyzna przedstawił mmie Ramotswe swoją żonę, która uśmiechnęła się do niej życzliwie. - Straszny dziś upał, mma - powiedziała młoda kobieta. - Ale chyba będzie padać. Sprowadziła nam pani deszcz! - Mam nadzieję - odparła mma Ramotswe, przyjmując ten komplement. - Ziemia ciągle jest spragniona. - Zawsze jest spragniona - stwierdził mąż. - Bóg postanowił, że w Botswanie będzie sucho i że będą tu mieszkały zwierzęta, które nie muszą dużo pić. Mma Ramotswe usiadła między żoną i staruszką. Żona zaczęła nakładać jedzenie, a mąż nalewać wodę do szklanek. - Widziałam, jak pani oglądała krowy, mma - odezwała się staruszka. - Lubi pani krowy? - Który Motswana nie lubi krów? - odrzekła mma Ramotswe. - Może są tacy. Może są tacy, co nie znają się na krowach. Czy ja wiem? Mówiąc te słowa, odwróciła głowę i spojrzała na ciągnący się aż po horyzont busz. - Słyszałam, że pochodzi pani z Mochudi - powiedziała młoda kobieta, podając mmie Ramotswe talerz. - Ja też stamtąd jestem. - To było dawno - odparła mma Ramotswe. - Teraz mieszkam w Gaborone. Tak jak wielu innych ludzi. - Na przykład mój brat - stwierdził mąż. - Musi go pani dobrze znać, skoro panią tutaj przysłał. Na chwilę zapadła cisza. Staruszka spojrzała na swego syna, który uciekł ze wzrokiem. - Nie znam go zbyt dobrze - odpowiedziała mma Ramotswe - ale zaprosił mnie tutaj, bo mu pomogłam, i chciał mi się odwdzięczyć. - Jest pani u nas bardzo mile widziana - rzuciła szybko staruszka. - Jest pani naszym gościem. Ta ostatnia uwaga była przeznaczona dla uszu syna, który udał jednak, że jej nie usłyszał, zajęty jedzeniem. Jego żona łypnęła na mmę Ramotswe, a potem szybko odwróciła wzrok. Jedli w milczeniu. Staruszka położyła sobie talerz na kolanach i pracowicie przekładała do ust kopczyk polanej sosem kaszy kukurydzianej. Połykała jedzenie powoli, z łzawiącymi oczami utkwionymi w widoku buszu i nieba. Żona nałożyła sobie jedynie warzyw, które jadła bez przekonania. Spojrzawszy na swój talerz, mma Ramotswe przekonała się, że tylko ona i mąż jedzą potrawkę. Dziecko, przedstawione jako kuzyn żony, pałaszowało grubą pajdę chleba z syropem i sosem. Mma Ramotswe przyjrzała się swojemu jedzeniu. Zatopiła widelec w kopczyku potrawki pomiędzy dużą porcją dyni i niewielkim wzgórkiem kaszy kukurydzianej. Potrawka była gęsta i kleista. Kiedy nabrała ją na widelec, na talerzu powstała cienka smuga substancji podobnej do gliceryny. Lecz kiedy włożyła sobie jedzenie do ust, okazało się, że smakuje normalnie albo prawie normalnie. Wyczuwała lekki posmak, który określiłaby mianem metalicznego, przypominający tabletki z żelazem, które przepisał jej swego czasu lekarz, a może gorzkawego - jak smak przekrojonej na pół pestki cytryny. Spojrzała na żonę, która uśmiechnęła się do niej. - Nie ja gotuję - wyjaśniła. - Jeśli to jedzenie dobrze smakuje, to nie dlatego, że ja je ugotowałam. W kuchni rządzi Samuel. To bardzo dobry kucharz i jesteśmy z niego dumni. Ma wykształcenie gastronomiczne. Jest mistrzem kucharskim. - To praca dla kobiety - zawyrokował mąż. - Dlatego mnie nie uświadczysz w kuchni. Mężczyzna jest od innej roboty. Spojrzał na mmę Ramotswe prowokacyjnie. - Wiele osób tak mówi, rra - odparła po chwili. - A w każdym razie wielu mężczyzn. Ale nie jestem pewna, czy wszystkie kobiety się z tym zgadzają. Mąż odłożył widelec. - Niech pani spyta moją żonę. Niech pani ją spyta, czy się z tym zgadza. Proszę bardzo. - Mój mąż ma rację - powiedziała żona bez wahania. Staruszka odwróciła się do mmy Ramotswe. - Widzi pani? Staje po stronie męża. Na wsi takie panują obyczaje. W mieście może jest inaczej, ale na wsi tak żyjemy. Po jedzeniu mma Ramotswe wróciła do swojego pokoju i położyła się. Upał nie zelżał, mimo że na wschodzie nadal gęstniały chmury. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że spadnie deszcz, nawet jeśli dopiero wieczorem. Należało się spodziewać wiatru, a wraz z nim tego cudownego, niezrównanego zapachu deszczu, zapachu spotkania pyłu i wody, który bawi przez kilka sekund w nozdrzach, a potem znika i czeka się na jego powrót z utęsknieniem, czasami przez kilka miesięcy - a jak człowiek znowu go poczuje, to zatrzymuje się i mówi do pierwszej osoby, która się nawinie: „To jest zapach deszczu. Czujesz?” Leżała na łóżku zapatrzona w białe deski sufitu. Nie zobaczyła na nich kurzu - znak, że dom był dobrze prowadzony. W wielu domach sufity są upstrzone muszymi odchodami albo poznaczone w rogach śladami termitów. Tutaj jednak biała farba była dokładnie umyta. Mma Ramotswe nie mogła się otrząsnąć z zaskoczenia. Zdążyła się dowiedzieć, że personel ma własne zdanie i że nikt nie lubi człowieka z rządu. Wyglądało na to, że się szarogęsi, ale co w tym niestosownego? To oczywiste, że starszy brat ma wyrobiony pogląd na hodowlę bydła, i naturalne, że dzieli się tym poglądem z młodszym bratem. Nie ma nic dziwnego w tym, że staruszka uważa swojego upośledzonego na umyśle syna za mądrego człowieka. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jej opinii miastowi przestali się interesować bydłem. Mma Ramotswe uświadomiła sobie, że wie o niej bardzo niewiele. Pasterz uważał ją za złą kobietę, ale niczym nie poparł tej oceny. Powiedział, żeby obserwowała jej oczy, i poszła za jego radą. Nic to jednak nie dało. Zauważyła tylko, że staruszka patrzyła w dal, kiedy jedli obiad. Co miałoby z tego wynikać? Mma Ramotswe usiadła na łóżku. A jednak coś wynika, pomyślała. Jeśli ktoś patrzy w dal, to znaczy, że wolałby być gdzie indziej. A najczęstszym tego powodem jest niechęć do obecnego towarzystwa. Jeśli staruszka ciągle patrzyła w dal, to znaczy, że kogoś z nas nie lubi. Przeciwko mnie nic nie ma, pomyślała mma Ramotswe, bo w żaden sposób tego nie okazała przy pierwszej rozmowie i nie miała czasu ani powodu zapałać do mnie niechęcią. Chłopak raczej nie wzbudziłby w niej takich uczuć, a zresztą traktowała go z widoczną sympatią, parę razy pogłaskała go po głowie. Pozostawał syn i żona. Nie ma matki, która nie lubiłaby swojego syna. Mma Ramotswe wiedziała, że zdarzają się kobiety, które wstydzą się za swoich synów, które są złe na swoich synów, ale żeby z głębi serca ich nie lubiły - niepodobieństwo. Matka potrafi wszystko wybaczyć swojemu synowi. A zatem staruszka nie lubi swojej synowej, i to tak bardzo, że woli być gdzie indziej, kiedy znajduje się w jej towarzystwie. Mma Ramotswe z powrotem się położyła, kiedy minęło podniecenie wywołane dokonanym odkryciem. Teraz należało ustalić, dlaczego staruszka nie cierpi swojej synowej i czy nie takie jest źródło podejrzeń człowieka z rządu. Ale może istotniejsze było pytanie, czy młoda kobieta wie o niechęci teściowej. Jeśli wie, to ma powód, żeby coś w tej sprawie zrobić. A jeśli jest trucicielką - zupełnie na nianie wygląda i należy również uwzględnić słowa gosposi, która ma o niej dobre zdanie, pomyślała mma Ramotswe - to próbowałaby otruć raczej staruszkę niż swojego męża. Mma Ramotswe nagle poczuła się bardzo zmęczona. Nie spała dobrze ubiegłej nocy, a jazda, upał i ciężki obiad też zrobiły swoje. Potrawka była bardzo tłusta, tłusta i kleista. Mma Ramotswe zamknęła oczy, ale nie zobaczyła ciemności. Jej wewnętrzne pole widzenia rozjaśniła biała aura, lekko świecąca linia. Łóżko drgnęło, jakby znad odległej granicy nadciągnął wiatr. Przyszedł zapach deszczu, a potem ciepłe, zniecierpliwione krople spadły na ziemię, kąsały ją i odbijały się jak maleńkie, szare robaki. Mma Ramotswe zasnęła, ale oddech miała płytki, a sny gorączkowe. Kiedy się obudziła z bólem żołądka, była prawie piąta. Burza przeszła, ale wciąż padało, deszcz bębnił o blaszany dach jak oddział natarczywych doboszy. Mma Ramotswe usiadła, ale poczuła mdłości i znowu się położyła. Potem spuściła nogi na podłogę, wstała niepewnie i chwiejnym krokiem udała się do łazienki na końcu korytarza. Tam zwymiotowała i od razu zrobiło jej się lepiej. Kiedy wróciła do pokoju, najgorsze mdłości już minęły i mogła się zastanowić nad swoją sytuacją. Przyjechała do domu trucicielki i sama została otruta. Nie powinna być zaskoczona. Było to absolutnie do przewidzenia. Rozdział piętnasty Co chcesz zrobić ze swoim życiem? Mma Makutsi miała tylko trzy dni. Czy w tak krótkim czasie zdoła uzyskać dostatecznie dużo informacji na temat czterech finalistek, aby pomóc pan Pulaniemu? Spojrzała na starannie napisaną listę, którą wcisnął jej do rąk, lecz ani nazwiska, ani adresy nic jej nie mówiły. Słyszała o ludziach, którzy twierdzili, że potrafią ocenić człowieka na podstawie imienia, że dziewczyna, która ma na imię Mary, jest uczciwą domatorką, natomiast jeśli ktoś ma na imię Sipho, to nie można mu ufać. Była to jednak absurdalna koncepcja, znacznie mniej pożyteczna niż ta, zgodnie z którą można poznać po kształcie głowy, czy ktoś jest przestępcą. Mma Ramotswe pokazała jej artykuł na ten temat i razem się z tego śmiały. Jednakże teoria ta, naturalnie nieprzystająca takiej nowoczesnej osobie jak ona, zaintrygowała mmę Makutsi, która przeprowadziła własne badania. Zawsze pomocny bibliotekarz z British Council Library w parę minut znalazł odpowiednią pozycję i wręczył jej. Książka Teorie przestępczości była dziełem znacznie bardziej naukowym niż katechizm zawodowy mmy Ramotswe, Zasady prowadzenia prywatnych dochodzeń Clovisa Andersena, obfitujący w pożyteczne wskazówki z dziedziny traktowania klientów, ale słabo podbudowany teoretycznie. Dla mmy Makutsi nie ulegało wątpliwości, że Clovis Andersen nie czytuje „Journal of Criminology”. Autor Teorii przestępczości dobrze się natomiast orientował w debatach dotyczących przyczyn popełniania przestępstw. Jednym z możliwych winowajców jest społeczeństwo, przeczytała mma Makutsi. Złe warunki mieszkaniowe i brak perspektyw życiowych czynią z młodych ludzi przestępców i powinniśmy pamiętać, przestrzegała książka, że ludzie odpowiadają na zło złem. Mma Makutsi przeczytała to z zaskoczeniem. Stwierdzenie to uznała za najzupełniej słuszne, ale nigdy nie spojrzała na tę sprawę od tej strony. To oczywiste, że kto krzywdzi innych, ten sam doznał krzywdy. Zgadzało się to z jej własnym doświadczeniem. W trzeciej klasie szkoły podstawowej, dawno temu w Bobonong, był chłopak, który terroryzował młodszych kolegów i napawał się ich strachem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego chłopak to robi - myślała, że przypuszczalnie jest po prostu złym człowiekiem - aż tu pewnego wieczoru, kiedy mijała jego dom, zobaczyła, jak bije go pijany ojciec. Szkolny dręczyciel wił się i krzyczał, ale był bezsilny. Następnego dnia, po drodze do szkoły, widziała, jak uderzył mniejszego chłopca i pchnął go na kolczasty krzak wagenbikkie. Była oczywiście za młoda, aby powiązać ze sobą te dwie sprawy przyczynowo, ale teraz jej się to przypomniało i pomyślała, że Teorie przestępczości to bardzo mądra książka. Siedząc sama w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, dopiero po kilku godzinach czytania dotarła do tego, czego szukała. Rozdział o biologicznej genezie przestępstw był krótszy od innych, przede wszystkim dlatego, że koncepcje te budziły w autorze wyraźne zakłopotanie. Dziewiętnastowieczny włoski kryminolog Cesare Lombroso, chociaż liberalny w swoich poglądach na reformę więziennictwa, był przekonany, że skłonności przestępcze objawiają się w kształcie głowy. Poświęcił zatem wiele energii analizie fizjonomii kryminalistów, rojąc sobie, że pozwoli to zidentyfikować cechy twarzowo-czaszkowe wskazujące na skłonności przestępcze. Te osobliwe ilustracje (reprodukowane poniżej) są świadectwem źle skanalizowanej energii badawczej, którą można było lepiej spożytkować, kierując ją gdzie indziej”. Mma Makutsi przyjrzała się ilustracjom zaczerpniętym z książki Lombroso. Na czytelnika spoglądał zbirowaty mężczyzna z wąskim czołem i pałającymi oczami. Podpis brzmiał: „Typowy morderca (typ sycylijski)”. Był też rysunek mężczyzny z eleganckim wąsikiem i wąskimi, blisko osadzonymi oczami: „Klasyczny złodziej (typ neapolitański)”. Na czytelnika łypały też inne kryminalne „typy”, wszystkie jednoznacznie groźne. Mmę Makutsi przeszły ciarki. Gołym okiem było widać, że to bardzo nieprzyjemni ludzie i nikt by im nie zaufał. Czemu zatem autor Teorii przestępczości uważał, że Lombroso „roił sobie”? Jej zdaniem było to nie tylko niegrzeczne, ale i ewidentnie błędne. Lombroso miał rację: da się rozpoznać kryminalistę (kobiety od dawna to wiedzą - potrafią ocenić, jaki jest mężczyzna, patrząc na niego, i nie muszą w tym celu być Włoszkami, nawet kobiety z Botswany to umieją). Mma Makutsi była zdezorientowana. Skoro teoria jest tak ewidentnie prawdziwa, to czemu autor książki jej zaprzecza? Zastanowiła się nad tym i po chwili naszło ją olśnienie: bo jest zazdrosny! Tak, na pewno o to chodzi. Jest zazdrosny, bo Lombroso go ubiegł, a on chciał być twórcą oryginalnej koncepcji. Skoro tak, to nie będzie sobie więcej zawracała głowy Teoriami przestępczości! Znalazła jeszcze trochę informacji na temat tego nurtu kryminologii i teraz wystarczyło je zastosować w praktyce. Zamierzała użyć teorii Lombroso do wykrycia, która z czterech dziewczyn na liście jest uczciwa, a która nie. Ilustracje zamieszczone przez Lombroso potwierdziły, że mma Makutsi może zaufać swojej intuicji. Chwilę porozmawiać z tymi dziewczynami, dyskretnie zlustrować budowę ich czaszek - nie chciałaby wyjść na osobę obcesową - i będzie miała odpowiedź. Zresztą, innej drogi nie było. W tak krótkim czasie nie miała szans przeprowadzić dogłębniejszego śledztwa, a ponadto bardzo zależało jej na tym, żeby skutecznie rozwiązać sprawę przed powrotem mmy Ramotswe. Cztery nazwiska, wszystkie nieznane mmie Makutsi: Motlamedi Matluli, Gladys Tlhapi, Makita Phenyonini i Patricia Quatleneni, a obok wiek i adres. Motlamedi, dziewiętnastolatka, była najmłodsza i najłatwiejsza do znalezienia - studiowała na uniwersytecie. Najtrudniej było zlokalizować dwudziestoczteroletnią Patricię, najstarszą z dziewcząt, bo adres był bardzo ogólnikowy: Tlokweng, parcela 2456. Mma Makutsi postanowiła najpierw udać się do Motlamedi, bo znalezienie jej w akademiku na terenie regularnie rozplanowanego kampusu nie powinno nastręczyć żadnych trudności. Oczywiście przeprowadzenie z nią rozmowy już nie musiało okazać się takie łatwe. Mma Makutsi wiedziała, że dziewczyny, które studiują na uniwersytecie i mają prawie zagwarantowaną dobrą pracę, często patrzą z góry na mniej uprzywilejowanych, zwłaszcza na absolwentki studium sekretarskiego. Wynik dziewięćdziesiąt siedem procent na egzaminach końcowych, owoc ciężkiej pracy, zostałby wyśmiany przez taką osobę jak Motlamedi. Mma Makutsi zamierzała jednak z nią porozmawiać i z godnością przyjąć ewentualną protekcjonalność. Nie miała się czego wstydzić. Była teraz p.o. dyrektora warsztatu i asystentką detektywa. Jakimi oficjalnymi tytułami mogła się pochwalić ta piękna dziewczyna? Ubiegała się wprawdzie o miano Miss Beauty and Integrity, ale na razie go nie zdobyła. A zatem trzeba ją znaleźć. Ale co jej powie? Nie mogła raczej podejść do niej i powiedzieć: „Przepraszam, czy mogę się przyjrzeć twojej głowie?” Nie wzbudziłoby to przychylnej reakcji, mimo że w stu procentach odpowiadałoby prawdzie. Mogła udawać, że przeprowadza jakąś ankietę, i przyjrzeć się dziewczynom podczas udzielania przez nie odpowiedzi, sprawdzić, czy występują jakieś twarzowo-czaszkowe znamiona nieuczciwości. A potem wpadła na jeszcze lepszy pomysł: zamiast jakichś bezsensownych badań marketingowych, do których ludzie są przyzwyczajeni, mogła im podsunąć ankietę na temat postaw moralnych, co pozwoliłoby jej poznać ich prawdziwe poglądy. Pytania byłyby tak sprytnie sformułowane, żeby dziewczyny nie podejrzewały pułapki, lecz oświetliłyby wnętrza ich dusz jak reflektory. Na przykład: „Co chciałabyś zrobić ze swoim życiem?” albo: „Lepiej jest zarabiać dużo pieniędzy czy pomagać innym?” Pomysły szybko układały się w spójną całość i mma Makutsi uśmiechała się zachwycona za każdym razem, gdy naszła ją kolejna inspiracja. Przedstawi się jako dziennikarka przysłana przez „Botswana Daily News” z zadaniem napisania dużego artykułu na temat konkursu - małe oszustwa są dopuszczalne, napisał Clovis Andersen, jeśli pozwalają osiągnąć jakiś ważny cel. Tutaj cel bez wątpienia był ważny, ponieważ w grę mogło wchodzić dobre imię Botswany. Zwyciężczyni Miss Beauty and Integrity zapewne wystartowałaby w konkursie na Miss Botswana, a stanowisko to dorównuje ważnością stanowisku ambasadora. Zresztą królowa piękności to coś w rodzaju ambasadora swego kraju; kraj jest oceniany na podstawie tego, jak ona się prowadzi. Jeśli małe kłamstwo może zapobiec temu, że tytuł zdobędzie jakaś łajdaczka i okryje swoją ojczyznę wstydem, to warto zapłacić taką cenę. Clovis Andersen na pewno by się z nią zgodził, natomiast autor Teorii przestępczości, który co krok uderzał w ton moralnej wyższości, przypuszczalnie wyraziłby „źle skanalizowane” zastrzeżenia natury etycznej. Mma Makutsi przystąpiła do pisania na maszynie kwestionariusza. Pytania były proste, ale dociekliwe: 1. Jakie są najważniejsze wartości, które Afryka może pokazać światu? Pytanie to miało na celu ustalenie, czy dziewczyna wie, co to jest moralność. Jeśli tak, to odpowie coś w tym stylu: „Afryka może pokazać światu, co to znaczy być człowiekiem. Afryka uznaje człowieczeństwo wszystkich ludzi”. Jeśli respondentka pomyślnie przebrnęłaby przez pierwszy etap, czekałoby ją bardziej osobiste pytanie: 2. Co chcesz zrobić ze swoim życiem? Mma Makutsi zastawiła tu sidła na nieuczciwe dziewczyny. Standardowa odpowiedź, której udziela uczestniczka konkursu piękności, brzmi następująco: „Chciałabym pracować charytatywnie, najchętniej z dziećmi. Chciałabym zostawić po sobie świat lepszym od tego, jaki zastałam”. Bardzo pięknie, ale odpowiedź tę ściągają z jakiejś książki, być może autorstwa kogoś takiego jak Cło vis Andersen. Praktyczny poradnik królowych piękności albo Jak odnieść sukces w świecie konkursów piękności. Uczciwa dziewczyna, pomyślała mma Makutsi, odpowiedziałaby coś takiego: „Chciałabym pracować charytatywnie, najchętniej z dziećmi. Jeśli nie będzie się dało z dziećmi, to może być z ludźmi starszymi, wszystko mi jedno. Ale bardzo mi też zależy na tym, żeby dostać dobrą pracę z dużą pensją”. 3. Lepiej jest być piękną czy mieć dobry charakter? Również tutaj było oczywiste, jakiej odpowiedzi oczekuje się od zawodniczki: dobry charakter jest ważniejszy. Przypuszczalnie wszystkie dziewczyny by uznały, że muszą tak odpowiedzieć, ale istniała pewna niewielka szansa, że uczciwość skłoni którąś do przyznania, iż uroda ma swoje zalety. Mma Makutsi zauważyła to na przykład w branży sekretarskiej: pracę otrzymują piękne dziewczyny, a dla reszty zostaje bardzo niewiele, nawet jeśli któraś uzyskała dziewięćdziesiąt siedem procent na egzaminach końcowych. Ta niesprawiedliwość zawsze ją bolała, chociaż w jej przypadku ciężka praca w końcu się opłaciła. Ile jej rówieśniczek z lepszą cerą pracuje teraz na kierowniczym stanowisku? Gotowa była iść o zakład, że żadna. Piękne dziewczyny wychodzą za bogatych mężczyzn i żyją w luksusie, ale raczej nie mają podstaw do stwierdzenia, że zrobiły karierę - chyba że karierą jest chodzenie w drogich ubraniach i bywanie na przyjęciach. Mma Makutsi skończyła pisanie kwestionariusza. W biurze nie było kserokopiarki, ale pisała przez kalkę i miała cztery kopie ankiety, z kłamliwym nagłówkiem: Botswana Daily News, dział obyczajowy. Spojrzała na zegarek. Było południe i zrobiło się nieprzyjemnie gorąco. Kilka dni wcześniej spadł deszcz, ale ziemia szybko wypiła wodę i wołała o więcej. Gdyby deszcz nadszedł ponownie, na co się zanosiło, temperatura by się obniżyła i ludzie znowu poczuliby się lepiej. W porze gorącej nerwy się rozpalają i wybuchają awantury o drobiazgi. Deszcz przynosi pokój między ludźmi. Mma Makutsi wyszła z biura i zamknęła za sobą drzwi. Uczniowie naprawiali starą furgonetkę kobiety, która dowoziła z Lobatse warzywa do supermarketów. Usłyszała o warsztacie od znajomej, która jej powiedziała, że kobieta może bez obawy oddać tutaj swój pojazd. „To jest warsztat dla pań”, powiedziała znajoma. „Oni rozumieją kobiety i dbają o nie. To jest najlepszy warsztat dla kobiety”. Renoma warsztatu dobrze naprawiającego samochody kobiet przysporzyła terminatorom pracy. Pod kierownictwem mmy Makutsi nie ugięli się jednak pod ciężarem tego wyzwania, lecz pracowali dłużej i staranniej. Od czasu do czasu ich kontrolowała, każąc sobie dokładnie wyjaśnić, co robią. Sprawiało im to przyjemność, jak również pomagało lepiej się skoncentrować na rozwiązaniu problemu. Ich sprawność diagnostyczna - bardzo istotna broń w arsenale każdego dobrego mechanika - znacznie wzrosła. Poza tym spędzali dużo mniej czasu na czczych pogaduszkach o dziewczynach. - Lubimy pracować dla kobiety - powiedział jej któregoś ranka starszy uczeń. - Dobrze jest, jak kobieta stale człowieka pilnuje. - Bardzo mnie to cieszy - odparła mma Makutsi. - Pracujesz coraz lepiej. Może kiedyś zostaniesz tak znanym mechanikiem jak pan J.L.B. Matekoni. Bo i czemużby nie? Teraz podeszła do nich i patrzyła, jak grzebią przy filtrze oleju. - Jak skończycie, to chciałabym, żeby jeden z was zawiózł mnie na uniwersytet. - Jesteśmy potwornie zajęci, mma - zaprotestował młodszy terminator. - Mamy dzisiaj do zrobienia jeszcze dwa samochody. Nie możemy kursować po całym mieście. Nie jesteśmy taksówkarzami. Mma Makutsi westchnęła. - W takim razie wezmę taksówkę. Mam do załatwienia ważną sprawę związaną z konkursem piękności. Muszę porozmawiać z kilkoma dziewczynami. - Ja panią zawiozę - zaproponował pospiesznie starszy mechanik. - Jestem prawie gotowy. Mój kolega może sam dokończyć robotę. - Świetnie. Wiedziałam, że mogę liczyć na twój dobry charakter. Zaparkowali pod drzewem na kampusie, niedaleko dużego, pomalowanego na biało budynku, do którego skierował mmę Makutsi stróż przy bramie, kiedy pokazała mu adres. Grupa studentek stała i rozmawiała pod daszkiem ocieniającym przed drzwiami wejściowymi do trzypiętrowego budynku. Mma Makutsi zostawiła terminatora w furgonetce, podeszła do nich i przedstawiła się. - Szukam Motlamedi Matluli. Podobno mieszka tutaj. Jedna ze studentek zachichotała. - Tak, chociaż chybaby wolała coś bardziej okazałego. - Na przykład Sun Hotel - powiedziała inna, wywołując wybuch śmiechu. Mma Makutsi uśmiechnęła się. - Czyli ważna z niej dziewczyna? - spytała mma Makutsi, co również zostało skwitowane śmiechem. - Tylko dlatego, że wszyscy chłopcy za nią biegają, jej się wydaje, że całe Gaborone należy do niej. Żeby ją pani widziała! - Chciałabym ją zobaczyć. Właśnie po to tu jestem. - Zastanie ją pani przed lustrem. Na pierwszym piętrze, w pokoju 114. Mma Makutsi podziękowała swoim informatorkom i po betonowych schodach udała się na pierwsze piętro. Zauważyła, że ktoś wypisał na ścianie niezbyt pochlebną uwagę na temat jednej z dziewcząt. Pewnie jakiś student dostał kosza i dał wyraz swoim uczuciom w formie graffiti. Zezłościła się. Ci ludzie są uprzywilejowani - większość mieszkańców Botswany nie ma szans na taką edukację, w całości opłacaną przez państwo - a mimo to nie mają nic lepszego do roboty niż bazgranie po ścianach. A Motlamedi? Zamiast się uczyć, marnuje czas na sztafirowanie się i startowanie w konkursach piękności. Gdyby mma Makutsi była rektorem uniwersytetu, to powiedziałaby takim ludziom, żeby się zdecydowali: jedno albo drugie. Albo pielęgnujesz umysł, albo pielęgnujesz włosy. Nie da się tego ze sobą pogodzić. Znalazła pokój 114 i zastukała głośno do drzwi. W środku grało radio, więc zastukała ponownie, jeszcze głośniej. - No idę już! - krzyknął jakiś głos. Drzwi się otworzyły i stanęła przed nią Motlamedi Matluli. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę mmy Makutsi, były oczy, niebywale duże. Dominowały nad całą twarzą i nadawały jej łagodny, niewinny wyraz, podobny do tego, jaki mają buszmeńskie dzieci. Motlamedi zlustrowała przybysza wzrokiem. - Tak, mma? - spytała lekceważącym tonem. - Co mogę dla pani zrobić? Było to bardzo nieuprzejme i mma Makutsi poczuła się mocno urażona. Gdyby ta dziewczyna miała jakieś maniery, pomyślała, to zaprosiłaby mnie do środka. Ale przypuszczalnie rzeczywiście była zajęta oglądaniem się w lustrze stojącym na biurku w otoczeniu kremów i balsamów. - Jestem dziennikarką - powiedziała mma Makutsi. - Piszę artykuł o finalistkach Miss Beauty and Integrity. Chciałabym zadać pani kilka pytań. Zachowanie Motlamedi uległo natychmiastowej metamorfozie. Wylewnie zaprosiła mmę Makutsi do środka, uprzątnęła z krzesła jakieś ubrania i dała jej znak gestem, żeby usiadła. - Rzadko mam aż taki bałagan - zaśmiała się, pokazując na porozrzucane po całej podłodze ubrania - ale właśnie porządkowałam swoje rzeczy. Wie pani, jak to jest. Mma Makutsi skinęła głową. Wyjęła z aktówki kwestionariusz i podała młodej kobiecie, która przestudiowała go z uśmiechem. - Bardzo łatwe pytania. Już takie widziałam. - Proszę wypełnić. A potem chciałabym chwilę z panią porozmawiać, zanim zostawię panią z podręcznikami. Mówiąc te słowa, rozejrzała się po pokoju, w którym nie zauważyła żadnych książek. - Tak, my, studenci, jesteśmy bardzo zapracowani - powiedziała Motlamedi i zabrała się do wypełniania kwestionariusza. Kiedy Motlamedi wpisywała odpowiedzi, mma Makutsi dyskretnie przyglądała się jej głowie. Niestety, skomplikowana fryzura finalistki uniemożliwiała odczytanie kształtu czaszki. Nawet sam Lombroso, pomyślała mma Makutsi, mógłby mieć kłopoty ze zdiagnozowaniem tej osoby. Nie grało to jednak roli. Wszystko, co do tej pory zarejestrowała, począwszy od nieuprzejmego zachowania w drzwiach po niemal pogardliwe spojrzenie (które zniknęło z chwilą, gdy mma Makutsi przedstawiła się jako dziennikarka), mówiło jej, że Motlamedi Matluli nie jest dobrą kandydatką na Miss Beauty and Integrity. Prawdopodobieństwo, że zostanie oskarżona o kradzież, było oczywiście znikome, ale mogła skompromitować konkurs i pana Pulaniego na wiele innych sposobów. Należało się obawiać przede wszystkim skandalu z żonatym mężczyzną. Tego pokroju dziewczyny nie mają szacunku do małżeństwa i szukają mężczyzny, który może im pomóc w zrobieniu kariery, a jego status cywilny jest dla nich sprawą wtórną. Czy to byłby dobry wzór do naśladowania dla botswańskiej młodzieży? Mma Makutsi zdenerwowała się, kiedy to sobie pomyślała, i odruchowo pokręciła głową. Motlamedi podniosła wzrok znad formularza. - Czemu pani kręci głową, mma? Wpisałam złą odpowiedź? - Nie, nie - odparła pospiesznie. - Musi pani pisać prawdę. Tylko to mnie interesuje. - Zawsze mówię prawdę - zadeklarowała Motlamedi z uśmiechem. - Od dziecka. Nie znoszę ludzi, którzy kłamią. - Tak? Skończyła pisać i oddała kwestionariusz mmie Makutsi. - Mam nadzieję, że nie napisałam za dużo. Wiem, że wy, dziennikarze, jesteście zajętymi ludźmi. Mma Makutsi przebiegła wzrokiem po odpowiedziach. Pytanie l: Afryka ma wspaniałą historię, chociaż wielu ludzi ona nie interesuje. Afryka może nauczyć świat, jak należy troszczyć się o drugiego człowieka. Są też inne rzeczy, których Afryka może nauczyć świat. Pytanie 2: Moją największą ambicją jest pracować dla innych. Nie mogę się doczekać dnia, kiedy będę mogła pomóc większej liczbie ludzi. To jest jeden z powodów, dla których zasługuję na zwycięstwo w tym konkursie: lubię pomagać ludziom. Nie jestem jedną z tych samolubnych dziewcząt. Pytanie 3: Lepiej jest mieć dobry charakter. Uczciwa dziewczyna jest bogata sercem. Taka jest prawda. Dziewczyny, które przejmują się swoim wyglądem, nie są takie szczęśliwe, jak dziewczyny, które myślą przede wszystkim o innych. Wiem o tym, bo należę do tego drugiego gatunku dziewczyn. Motlamedi bacznie obserwowała mmę Makutsi przy lekturze. - No i co, mma? Chciałaby pani, żebym pani wyjaśniła którąś z odpowiedzi? Mma Makutsi złożyła kwestionariusz i umieściła z powrotem w aktówce. - Dziękuję, mma. Powiedziała mi pani wszystko, co chcę wiedzieć. Nie muszę pani zadawać żadnych dodatkowych pytań. - A zdjęcie? - spytała Motlamedi z zaniepokojoną miną. - Jeśli gazeta przyśle fotografa, to pozwolę zrobić sobie zdjęcie. Jestem tutaj przez całe popołudnie. Mma Makutsi ruszyła ku drzwiom. - Może, nie wiem. Udzieliła mi pani bardzo użytecznych odpowiedzi i na pewno je opublikujemy. Czuję, że znam panią całkiem dobrze. Motlamedi uznała, że może sobie pozwolić na wielkoduszność. - Cieszę się, że panią poznałam. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Będzie pani na konkursie? Może przyprowadziłaby pani ze sobą fotografa... - Może - odparła mma Makutsi i pożegnała się. Kiedy wyszła z budynku, terminator rozmawiał z dwiema młodymi kobietami. Objaśniał coś na temat samochodu, a one słuchały go uważnie. Mma Makutsi usłyszała zakończenie rozmowy: - ...co najmniej osiemdziesiąt mil na godzinę. A silnik pracuje cichuteńko. Jak chłopak siedzi z dziewczyną z tyłu i chce ją pocałować, musi to zrobić bardzo delikatnie, bo inaczej usłyszą go z przodu. Studentki zachichotały. - Nie słuchajcie go, panie - odezwała się mma Makutsi. - Temu młodzieńcowi nie wolno flirtować z dziewczynami. Jest żonaty i ma trójkę dzieci. Jego żona bardzo by się zdenerwowała, gdyby do niej dotarło, że rozmawia z dziewczynami. Bardzo by się zdenerwowała. Studentki odstąpiły do tyłu i jedna z nich spojrzała na niego z wyrzutem. - Kiedy to nieprawda - zaprotestował młody człowiek. - Nie jestem żonaty. - Wszyscy mężczyźni tak mówią - stwierdziła druga studentka, rozgniewana. - Przychodzicie tutaj i zagadujecie nas, ale cały czas myślicie o swoich żonach. Co to jest za zachowanie? - Z gruntu naganne - odpowiedziała za niego mma Makutsi, otwierając drzwi od strony pasażera. - Poza tym czas ruszać w drogę. Ten młodzieniec musi mnie gdzieś jeszcze zawieźć. - Niech pani uważa, mma - przestrzegła ją jedna ze studentek. - My się na takich znamy. Terminator z zaciśniętymi ustami zapalił silnik i odjechał. - Czemu tak pani powiedziała, mma? Zrobiła pani ze mnie idiotę. - Sam zrobiłeś z siebie idiotę - żachnęła się mma Makutsi. - Czemu ciągle uganiasz się za dziewczynami? Czemu ciągle starasz się im zaimponować? - Bo sprawia mi to przyjemność - tłumaczył się terminator. - Lubię rozmawiać z dziewczynami. W tym kraju jest tyle pięknych dziewczyn i nie ma kto z nimi rozmawiać. Wyświadczam mojej ojczyźnie przysługę. Mma Makutsi spojrzała na niego karcąco. Młodzieniec ciężko dla niej pracował i słuchał jej sugestii, ale miał chroniczną słabość charakteru - bezustannie uganiał się za kobietami. Czy można było jakoś temu zaradzić? Wątpiła w to, ale sądziła, że obu terminatorom to minie i spoważnieją. A może nie spoważnieją? Ludzie się nie zmieniają. Mma Ramotswe powiedziała tak kiedyś do niej i mma Makutsi wzięła sobie tę uwagę do serca. Ludzie się nie zmieniają, ale to nie znaczy, że do końca życia będą tacy sami. Można odnaleźć dobre strony ich charakteru i je pielęgnować. Powstaje wtedy wrażenie, że się zmienili, ale to nieprawda. Od tej pory są jednak inni, lepsi. Tak powiedziała mma Ramotswe - a w każdym razie coś w tym guście. Jeśli w Botswanie mieszkały osoby, których warto było uważnie słuchać, to z pewnością zaliczała się do nich mma Ramotswe. Rozdział szesnasty Opowieść kucharza Mma Ramotswe leżała na łóżku i wpatrywała się w białe deski sufitu. W żołądku już jej się tak nie kotłowało i przeszły najgorsze mdłości. Ale kiedy zamykała oczy i szybko z powrotem otwierała, wszystko otaczała biała obwódka, świetliste halo, które tańczyło przez moment, a potem gasło. W innych okolicznościach byłoby to przyjemne doznanie, ale teraz, kiedy znajdowała się na łasce i niełasce truciciela, mocno ją zaniepokoiło. Jaka substancja wywołuje takie skutki? Mma Ramotswe dobrze wiedziała, że trucizny mogą działać na wzrok. W dzieciństwie uczono ją o krzewach z buszu, których liście działają usypiająco, o korze drzewa, która może posłużyć do przerwania niechcianej ciąży, o korzonkach, które leczą swędzenie. Ale są też inne rośliny - takie, z których czarownicy robią muti, niewinnie wyglądające roślinki, które potrafią zabić od jednego dotknięcia. Tak w każdym razie mówili dorośli. Jedna z takich roślin została zapewne dodana przez żonę gospodarza do jej porcji lub też, co bardziej prawdopodobne, do całej potrawki, której trucicielka nie tknęła. Jeśli kobieta jest zdolna do otrucia męża, to razem z nim bez skrupułów pośle na tamten świat również innych. Mma Ramotswe spojrzała na zegarek. Minęła siódma i za oknami było ciemno. Przespała zachód słońca i nadszedł czas wieczornego posiłku. Nie miała zbytniego apetytu, ale gdyby nie przyszła, zadaliby sobie pytanie, gdzie jest, postanowiła więc poinformować ich, że nie czuje się dobrze i nie zje z nimi kolacji. Usiadła na łóżku i zamrugała. Białe światło powoli słabło. Spuściła stopy na podłogę i wsunęła do butów, mając nadzieję, że nie wlazły do nich skorpiony, kiedy spała. Zawsze to sprawdzała, odkąd w dzieciństwie włożyła stopę do buta i boleśnie ją ukąsił duży brązowy skorpion, który spędził tam noc. Stopa tak jej spuchła, że zanieśli ją do szpitala holenderskiego Kościoła reformowanego u podnóża góry. Pielęgniarka opatrzyła jej stopę i dała środek przeciwbólowy. Potem przykazała jej, żeby zawsze sprawdzała buty, i mma Ramotswe wzięła sobie tę przestrogę do serca. - My mieszkamy tutaj - powiedziała pielęgniarka, trzymając dłoń na wysokości klatki piersiowej - a one tam w dole. Pamiętaj o tym. Później uznała, że przestroga ta dotyczy również innych obszarów życia. Że odnosi się nie tylko do skorpionów i węży, ale także do ludzi. Poniżej świata zamieszkanego przez zwykłych, uczciwych, życzliwych ludzi znajduje się świat egoizmu i nieufności, zaludniony przez intrygantów i manipulatorów. Dlatego zawsze trzeba sprawdzać buty. Cofnęła stopę, zanim palce dotarły do samego końca, podniosła prawy but i ustawiła pionowo. Nic. Potem to samo zrobiła z lewym i wypadło z niego maleńkie połyskujące stworzenie, które przez chwilę tańcowało po podłodze, jakby dworowało sobie z mmy Ramotswe, po czym schowało się w ciemnym kącie pokoju. Mma Ramotswe wyszła na korytarz. Kiedy była już blisko salonu, z jakichś drzwi wyłoniła się szefowa służby i pozdrowiła ją. - Właśnie miałam po panią pójść, mma. Kolacja jest już prawie gotowa. - Dziękuję, mma. Spałam. Źle się poczułam, ale teraz jest już lepiej. Chyba nie będę nic jadła, ale chętnie napiłabym się herbaty. Jestem bardzo spragniona. Gosposia podniosła dłoń do ust. - Oj, to bardzo niedobrze, mma! Wszyscy są chorzy. Staruszka bardzo źle się czuje. Młody pan i jego żona krzyczą i trzymają się za żołądki. Nawet chłopiec się zatruł, chociaż nie tak bardzo. Mięso musiało być zepsute. Mma Ramotswe wytrzeszczyła na nią oczy. - Wszyscy? - Tak, wszyscy. Syn krzyczał, że pogoni rzeźnika, który sprzedał nam mięso. Był wściekły. - A żona? Gospodyni spuściła wzrok na podłogę. Chodziło o intymne sprawy gastryczne, o których wstydziła się tak bez ogródek rozmawiać. - Wszystko zwracała. Próbowała napić się wody - ja jej przyniosłam - ale też zaraz podeszła jej do góry. Teraz ma pusty żołądek i chyba czuje się lepiej. Całe popołudnie bawiłam się w pielęgniarkę. Raz tu, raz tam. Zajrzałam nawet do pani, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, i zobaczyłam, że śpi pani spokojnie. Nie wiedziałam, że pani też choruje. Mma Ramotswe przez chwilę milczała. Informacje uzyskane od gosposi całkowicie zmieniały obraz sytuacji. Główna podejrzana, bratowa człowieka z rządu, uległa zatruciu, podobnie jak staruszka, także należąca do grona podejrzanych. Albo nastąpiła pomyłka przy wsypywaniu trucizny, albo żadna z tych dwóch kobiet nie miała nic wspólnego ze sprawą. Za bardziej prawdopodobną mma Ramotswe uznała tę drugą możliwość. Kiedy źle się poczuła, pomyślała, że została celowo otruta. A teraz? Po trzeźwym namyśle - bez fal mdłości, które ją zalały - uznała za śmieszne, żeby truciciel uderzył w sposób tak mało zawoalowany tuż po przybyciu gościa. Byłoby to mocno podejrzane i mało wyrafinowane, a przeczytała, że truciciele to z reguły ludzie nadzwyczaj wyrafinowani. Przełożona służby patrzyła na mmę Ramotswe wyczekująco, jakby się spodziewała, że gość przejmie stery. - Czy ktoś potrzebuje pomocy lekarskiej? - spytała mma Ramotswe. - Nie, myślę, że wszyscy czują się lepiej. Ale nie wiem, co mam robić. Wszyscy ciągle na mnie krzyczą, a jak wszyscy krzyczą, to nie mogę nic zrobić. - Rzeczywiście, nie jest pani łatwo. Zlustrowała gosposię wzrokiem. Ciągle na mnie krzyczą. Oto kolejna osoba, która ma motyw. Uznała jednak tę myśl za absurdalną. To była uczciwa kobieta. Miała szczerą twarz i uśmiechała się podczas mówienia. Sekrety zostawiają na twarzy cienie, a tutaj nie było żadnych cieni. - Mogłaby pani zrobić mi herbaty? - poprosiła mma Ramotswe. - A potem, tak sądzę, powinna pani iść do swojego pokoju. Jutro rano poczują się lepiej i może nie będą już tyle krzyczeli. Gosposia uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Dobrze, mma. Przyniosę pani herbatę do pokoju. Potem będzie pani mogła znowu zasnąć. Spała, ale niespokojnie. Od czasu do czasu budziła się i słyszała odgłosy rozmów albo poruszania się, zamykania drzwi, otwierania okna, skrzypiące odgłosy starego domu. Niedługo przed świtem, zdawszy sobie sprawę, że już nie zaśnie, wstała, ubrała się i wyszła na zewnątrz. Zaspany pies za domem podniósł się i podejrzliwie obwąchał jej stopy. Duży ptak, który przysiadł na dachu, z wysiłkiem wzbił się do lotu. Mma Ramotswe potoczyła w krąg spojrzeniem. Do wschodu słońca zostało jeszcze około pół godziny, ale było dostatecznie jasno, żeby coś rozpoznać, i z każdą chwilą się przejaśniało. Drzewa wciąż były tylko niewyraźnymi, ciemnymi kształtami, ale wkrótce miały się pojawić poszczególne gałęzie i liście, jak przy podchodzeniu do malowidła. Bardzo lubiła tę porę dnia, a w tym samotnym miejscu, z dala od dróg i ludzi z ich hałasami, piękność jej ojczyzny objawiała się w postaci wydestylowanej. Wkrótce miało wzejść słońce i nadać światu mniej subtelny wyraz. Na razie jednak busz, niebo i sama ziemia sprawiały skromne i powściągliwe wrażenie. Mma Ramotswe wzięła głęboki wdech. Zapach buszu, zapach pyłu i trawy jak zawsze chwycił ją za serce. Teraz doszła jeszcze ta cudowna, kwaśna woń dymu drzewnego, która pełznie przez nieruchome powietrze poranka, gdy ludzie przyrządzają śniadanie i grzeją dłonie nad płomieniami. Odwróciła się. W pobliżu płonął ogień. Może pod kotłem z wodą, albo też było to ognisko nocnego stróża, który spędził nocne godziny nad kilkoma żarzącymi się węgielkami. Obeszła dom wąską ścieżką zaznaczoną pobielonymi kamieniami - zwyczaj przejęty od kolonialnych administratorów, którzy okalali bielonymi kamieniami swoje osiedla i siedziby. Robili to w całej Afryce, bielili nawet pnie drzew sadzonych długimi szpalerami. Dlaczego? Z powodu Afryki. Minęła róg domu i zobaczyła człowieka przykucniętego przed starym, obudowanym cegłami kotłem. Takie bojlery często spotykało się w starszych domach, które nie miały elektryczności, i oczywiście niezbędne były w tej okolicy, gdzie niewielkiej ilości prądu dostarczały tylko generatory. Podgrzewanie wody w bojlerze wychodziło znacznie taniej, niż gdyby korzystać do tego celu z energii wytwarzanej przez dieslowski generator. W tej chwili palono drewnem pod kotłem, żeby mieszkańcy domu mieli ciepłą wodę na poranną kąpiel. Kucający mężczyzna zobaczył ją, wstał i wytarł dłonie w spodnie khaki. Mma Ramotswe przywitała się z nim w tradycyjny sposób, a on odpowiedział jej uprzejmie. Miał około czterdziestu lat, był wysoki i dobrze zbudowany, ze szlachetnymi, kanciastymi rysami twarzy. - Mocny ogień, rra - powiedziała, wskazując na rozgrzany do czerwoności przód bojlera. - Z tych drzew jest dobre drewno na opał - odparł zwyczajnie. - I rośnie ich dużo. Nigdy nie brakuje nam drewna do palenia. Mma Ramotswe skinęła głową. - Jest pan palaczem? Zmarszczył brwi. - Między innymi. - O? - Ton jego głosu zaintrygował ją. Te „inne” najwyraźniej nie budziły jego entuzjazmu. - Co jeszcze pan robi, rra? - Jestem kucharzem. Odpowiadam za kuchnię. Przygotowuję jedzenie. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby czekał na jej reakcję. - To dobrze - stwierdziła mma Ramotswe. - Dobrze jest umieć gotować. W Gaborone mamy paru znakomitych kucharzy. Mówi się na nich szefowie kuchni. Noszą takie śmieszne białe czapy. Mężczyzna skinął głową. - Pracowałem kiedyś w hotelu w Gaborone. Jako kucharz. Nie szef kuchni, tylko jeden z podkuchennych. To było kilka lat temu. - Dlaczego przyjechał pan tutaj? Uznała to za niezwykłe. Nie miała wątpliwości, że kucharze zarabiają w Gaborone znacznie więcej niż na farmie. Kucharz uniósł nogę i wepchnął butem płonące drewko z powrotem do ognia. - Nie sprawiało mi to przyjemności. Nie lubiłem kucharzenia i dalej nie lubię. - W takim razie dlaczego pan to robi, rra? Westchnął. - To zawiła historia, mma. Jej opowiadanie długo by potrwało, a muszę wracać do pracy, jak wzejdzie słońce. Ale trochę mogę opowiedzieć, jeśli pani chce. Proszę usiąść na tej kłodzie, mma. Właśnie. Opowiem, skoro mnie pani o to prosi. Urodziłem się tam, za tym wzgórzem, jakieś dziesięć mil stąd. Jest tam wioska, o której nikt nie wie, bo nic się tam nie dzieje. Nikt nie zwraca na nią uwagi, bo ludzie są tam cisi i spokojni. Nigdy nie krzyczą i nie złoszczą się. Więc nie ma się czym interesować. W wiosce była szkoła z bardzo mądrym nauczycielem. Miał dwóch innych nauczycieli do pomocy, ale on był najważniejszy i wszyscy słuchali jego, a nie dwóch pozostałych. Któregoś dnia powiedział do mnie: „Bardzo bystry z ciebie chłopak, Simon. Znasz na pamięć imiona wszystkich krów, a także ich ojców i matek. Jesteś w tym najlepszy. Taki chłopak jak ty mógłby pojechać do Gaborone i znaleźć tam pracę”. Nie widziałem nic dziwnego w tym, że pamiętam imiona krów, bo ze wszystkiego najbardziej lubiłem bydło. Chciałem pracować przy krowach, jak będę duży, ale u nas nie było takiej pracy, więc musiałem wymyślić coś innego. Nie wierzyłem, żebym nadawał się do Gaborone, ale kiedy miałem szesnaście lat, nauczyciel dał mi część pieniędzy, które dostał od rządu, i kupiłem sobie za nie bilet autobusowy do Gaborone. Mój ojciec nie miał pieniędzy, ale podarował mi zegarek, który znalazł kiedyś koło asfaltowej drogi. Była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadał, ale dał mi go i kazał sprzedać, żebym miał za co kupować jedzenie w Gaborone. Nie chciałem sprzedawać tego zegarka, ale jak żołądek rozbolał mnie z głodu, nie miałem innego wyjścia. Dostałem za niego sto puli, bo to był dobry zegarek, i wydałem te pieniądze na jedzenie, żeby wrócić do sił. Na znalezienie pracy trzeba było wielu dni, a wiedziałem, że pieniędzy za zegarek nie starczy na długo. W końcu zatrudnili mnie w hotelu, gdzie kazali mi nosić bagaże i otwierać gościom drzwi. Niektórzy z tych gości przyjeżdżali z bardzo daleka i byli strasznie bogaci. Kieszenie aż im się urywały od pieniędzy. Czasem dawali mi napiwki, a ja wpłacałem te pieniądze na rachunek pocztowy. Żałuję, że już ich nie mam. Po jakimś czasie przenieśli mnie do kuchni, gdzie pomagałem kucharzom. Kiedy się okazało, że umiem dobrze gotować, dali mi uniform. Gotowałem przez dziesięć lat, chociaż nie znosiłem tego. Nie cierpiałem kuchennego gorąca i wszystkich tych zapachów jedzenia, ale taką miałem pracę i musiałem to robić. Kiedy pracowałem w tym hotelu, poznałem brata człowieka, który tutaj mieszka. Wie pani, o kim mówię - o tym ważnym człowieku, który mieszka w Gaborone. Powiedział, że da mi tutaj pracę w charakterze zarządcy farmy, i byłem bardzo szczęśliwy. Powiedziałem mu, że znam się na bydle i dobrze pokieruję farmą. Przyjechałem tutaj ze swoją żoną. Pochodzi z tych stron i bardzo się ucieszyła, że może tu wrócić. Dali nam piękny dom i moja żoną jest bardzo zadowolona. Na pewno pani wie, mma, jakie to ważne mieć zadowoloną żonę albo męża. Inaczej człowiek nigdy nie zazna spokoju. Nigdy. Mam też zadowoloną teściową. Wprowadziła się do nas, mieszka na tyłach domu. Stale śpiewa, bo jest szczęśliwa, że ma przy sobie córkę i wnuki. Bardzo się cieszyłem, że będę pracował przy krowach, ale brat, który tutaj mieszka, podczas pierwszej rozmowy spytał mnie, co robiłem w Gaborone, i wyjaśniłem mu, że byłem kucharzem. Ucieszył się z tego i powiedział, że mam się zająć gotowaniem. Ciągle przyjmują ważnych ludzi z Gaborone, na których zrobiłoby wrażenie, gdyby w domu był prawdziwy kucharz. Nie chciałem tego robić, ale on mnie zmusił. Porozmawiał z moją żoną i ona wzięła jego stronę. Powiedziała, że to dla nas świetna okazja i tylko dureń odmówiłby tym ludziom. Moja teściowa zaczęła skuczeć. Stwierdziła, że jest już staruszką i umrze, jeśli będziemy musieli się stąd wynosić. Moja żona powiedziała do mnie: „Chcesz zabić moją matkę? Tego chcesz?” Musiałem więc zostać kucharzem i dalej cały dzień wącham kuchenne zapachy, chociaż wolałbym być na świeżym powietrzu przy krowach. Dlatego nie jestem zadowolony, ale cała moja rodzina jest zadowolona. Dziwna historia, nie uważa pani? Zakończył swoją opowieść i spojrzał na mmę Ramotswe smętnym wzrokiem. Odwzajemniła jego spojrzenie, lecz po chwili uciekła z oczami. W jej głowie odbyła się gonitwa myśli. Różne możliwości obijały się o siebie, aż w końcu wykrystalizowała się pewna hipoteza, którą mma Ramotswe obstukała ze wszystkich stron i uznała za trafną. Ponownie spojrzała na kucharza. Wstał i zamykał drzwiczki bojlera. Ze zbiornika, starej beczki po benzynie przerobionej na ten cel, dochodził dźwięk bulgotania wody. Powinna się odezwać, czy raczej milczeć? Jeśli się odezwie, może powiedzieć coś chybionego i on gwałtownie zaprotestuje. Jeśli będzie milczała, straci niepowtarzalną okazję. Decyzja zapadła. - Chciałam pana o coś spytać, rra. - Tak? Zerknął na nią przelotnie i powrócił do porządkowania sterty drewna. - Widziałam, jak wsypywał pan coś wczoraj do jedzenia. Pan mnie nie widział, ale ja pana tak. Czemu pan to zrobił? Kucharz zastygł. Właśnie miał dźwignąć grubą kłodę, którą opasał już ramionami. Potem powoli rozplótł dłonie i wyprostował się. - Widziała mnie pani? - wydusił niemal niedosłyszalnie. Mma Ramotswe przełknęła ślinę. - Tak, widziałam pana. Wsypał pan coś do jedzenia. Coś paskudnego. Zobaczyła, że wzrok mu zmętniał, a twarz, wcześniej ożywiona, straciła wszelki wyraz. - Chyba nie próbuje pan ich zabić? Otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Mma Ramotswe nabrała śmiałości. Podjęła trafną decyzję i teraz należało dokończyć rozpoczęte dzieło. - Chciał pan tylko, żeby zrezygnowali z pana jako kucharza, prawda? Gdyby pana jedzenie przestało im smakować, to już by nie chcieli, żeby pan im gotował, i mógłby pan zająć się tym, co pan naprawdę lubi. Zgadłam? - Skinął głową. - Bardzo głupio pan postąpił, rra. Mógł pan ciężko komuś zaszkodzić. - Nie tym, czego użyłem. To jest zupełnie bezpieczne. Mma Ramotswe pokręciła głową. - Nigdy nie ma pewności. Kucharz spuścił wzrok na dłonie. - Nie jestem mordercą. Mma Ramotswe żachnęła się. - Ma pan wielkie szczęście, że pana przejrzałam. Oczywiście nie widziałam pana, ale historia, którą mi pan opowiedział, zdradziła pana. - I co teraz? - spytał kucharz. - Powie im pani i wezwą policję. Proszę panią, niech pani pamięta, że mam rodzinę. Jak ci ludzie mnie zwolnią, to ciężko mi będzie znaleźć inną pracę. Nie jestem już młody. Nie mogę... Mma Ramotswe uciszyła go ruchem ręki. - Nie jestem taka. Powiem im, że składniki, których pan użył, były zepsute, ale pan nie mógł o tym wiedzieć. Powiem, żeby dali panu inną pracę. - Młodszy brat się nie zgodzi. Wiele razy go o to prosiłem. - Ale ja jestem kobietą. Umiem nakłonić mężczyznę do zmiany decyzji. Kucharz uśmiechnął się. - Bardzo pani miła, mma. - Za bardzo - odparła mma Ramotswe i skierowała się ku domowi. Słońce zaczęło wschodzić, ozłacając drzewa, wzgórza i ziemię. Mma Ramotswe bardzo chętnie zostałaby w tym pięknym miejscu, ale nie miała tu już nic do roboty. Wiedziała, co powie człowiekowi z rządu, i musiała wracać do Gaborone, żeby to zrobić. Rozdział siedemnasty Wspaniała dziewczyna Wykluczenie Motlamedi z grona odpowiednich kandydatek do ważnego tytułu Miss Beauty and Integrity nie było trudne. Na liście widniały jednak trzy dalsze nazwiska i z każdą z tych kobiet należało odbyć rozmowę, aby zyskać przesłanki do podjęcia decyzji. A z tymi mogło już nie pójść tak bezproblemowo. Mmie Makutsi rzadko się zdarzało, żeby przy pierwszym spotkaniu wyrobić sobie o kimś opinię, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że Motlamedi jest po prostu niedobrą dziewczyną. Termin ten posiada w botswańskim systemie pojęciowym ściśle określone konotacje. Nie ma nic wspólnego z „niedobrymi kobietami” czy „niedobrymi paniami” - to zupełnie inne kategorie. Niedobre kobiety to prostytutki, a niedobre panie to wiekowe manipulatorki, zazwyczaj żony starszych mężczyzn, wtrącające się do cudzych spraw. Określenie „niedobra dziewczyna” odnosi się natomiast do osoby młodszej (na pewno poniżej trzydziestki), która chce się w życiu przede wszystkim dobrze bawić. Dobrze się bawić - to jest kwintesencja tego pojęcia. Istnieje nawet podkategoria niedobrych dziewczyn - party girls. Można je spotkać głównie ze szpanersko odzianymi mężczyznami w knajpach, gdzie odchodzi dużo dobrej zabawy, przynajmniej w ich rozumieniu. Szpanersko odziani mężczyźni uważają się oczywiście za cool facetów, co w ich mniemaniu daje im prawo do najróżniejszych egoistycznych zachowań. Mma Makutsi inaczej jednak zapatrywała się na tę sprawę. Na drugim końcu skali lokują się dobre dziewczyny. Te ciężko pracują i rodzina bardzo je ceni. Odwiedzają rodziców i dziadków, opiekują się małymi dziećmi, siedząc godzinami pod drzewem i pilnując maluchów, które się bawią, a później kształcą się na pielęgniarki bądź też, jak mma Makutsi, na sekretarki. Niestety, dobre dziewczyny, które dźwigają świat na swoich barkach, nie mają w życiu zbyt wiele frajdy. Jak się rzekło, nie ulegało wątpliwości, że Motlamedi nie zalicza się do kategorii dobrych dziewczyn, ale czy można liczyć na to, zastanawiała się ponuro mma Makutsi, że któraś z pozostałych dziewcząt okaże się znacząco lepsza? Szkopuł w tym, że dobre dziewczyny rzadko zgłaszają się do konkursów piękności. Po prostu zasadniczo nie mieści się to w ich obszarze zainteresowań. A gdyby pesymistyczne przewidywania mmy Makutsi się potwierdziły, to co powiedziałaby panu Pulaniemu w swoim końcowym raporcie? Informacja, że wszystkie dziewczyny są siebie warte i żadna nie zasługuje na tytuł, nie byłaby dla niego zbyt przydatna. Mógłby ją tylko wyrzucić do kosza. Mma Makutsi miała przeczucie, że za taką informację nie potrafiłaby nawet wystawić rachunku. Siedziała w samochodzie obok terminatora i z rozpaczą wpatrywała się w listę nazwisk. - Gdzie teraz? - spytał. Ton był naburmuszony, ale tylko trochę. Uczeń przypomniał sobie, że ma do czynienia z p.o. dyrektora warsztatu. On i jego kumpel nabrali zdrowego szacunku do tej kobiety, która przyszła do warsztatu i postawiła na głowie ich metody pracy. Mma Makutsi westchnęła. - Muszę się jeszcze zobaczyć z trzema dziewczynami i nie mogę się zdecydować, która następna. - Ja się znam na dziewczynach - odparł terminator ze śmiechem. - Mógłbym pani podpowiedzieć. Mma Makutsi rzuciła mu karcące spojrzenie. - Ty z twoimi dziewczynami! Tylko to ci w głowie, prawda? Tobie i temu twojemu leniwemu koledze. Dziewczyny, dziewczyny, dziewczyny... Urwała. Tak, uchodził za fachowca w tej dziedzinie, a Gaborone to nie takie duże miasto. Istniała całkiem spora szansa, że wie coś o tych dziewczynach. Jeśli to są niedobre dziewczyny, pomyślała, a zwłaszcza party girls, to przypuszczalnie je spotkał, szlajając się po knajpach. Zasygnalizowała mu, żeby zjechał na bok. - Stop! Zatrzymaj się tutaj. Chcę ci pokazać listę. Terminator zaparkował samochód i wziął od mmy Makutsi listę. W trakcie lektury na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. - Superlista! - powiedział zachwycony. - To są najlepsze dziewczyny w mieście. Znaczy się, trzy z nich są najlepsze. Duże, dobrze zbudowane dziewczyny, rozumie mnie pani. Duże, świetne dziewczyny, takie, jakie my, chłopcy, bardzo sobie cenimy. Szalejemy za tymi dziewczynami! W mmie Makutsi serce podskoczyło. Intuicja jej nie zawiodła. Terminator znał odpowiedź na jej pytanie i pozostawało tylko ją z niego wydobyć. - Które z nich znasz? Uczeń roześmiał się. - Ta tutaj. Makita. Znam ją. Bardzo fajna, dużo się śmieje, zwłaszcza jak ją połaskotać. Potem idzie Gladys. Ja cię kręcę! Ta to dopiero jest! I znam jeszcze tę, Motlamedi, a raczej mój kolega ją zna. Mówi, że to bardzo bystra dziewczyna, która studiuje na uniwersytecie, ale nie traci za dużo czasu na książki. Bardzo łebska, ale tyłek też ma po zbóju. Bardziej ją interesuje, żeby się odstrzelić. Mma Makutsi skinęła głową. - Właśnie z nią rozmawiałam. Twój kolega ma rację. A ta czwarta, Patricia? Ta, co mieszka w Tlokweng? Znasz ją? Terminator pokręcił głową. - Tej nie znam - odparł i szybko dodał: - Ale jestem pewien, że to też przeurocza dziewczyna. Nigdy nic nie wiadomo. Mma Makutsi odebrała mu kartkę i włożyła do kieszeni sukienki. - Jedziemy do Tlokweng. Muszę poznać tę Patricię. Jechali do Tlokweng w milczeniu. Terminator sprawiał wrażenie zatopionego w rozmyślaniach - może dumał o dziewczynach z listy - natomiast mma Makutsi myślała o nim. Uważała za niesprawiedliwe, ale typowe dla stosunków między płciami, że nie istnieje odpowiednik pojęcia „party girl”, którego można by użyć w odniesieniu do tego głupkowatego terminatora. Takie typki są nie lepsze, a może nawet gorsze od party girls, a przecież społeczeństwo ich nie potępia. Nikt nie mówi na przykład o „knajpianych chłopakach” i nikt nie określiłby więcej niż dwunastoletniego osobnika płci męskiej mianem „niedobrego chłopaka”. Od kobiet z reguły oczekuje się lepszego zachowania i ściągają na siebie krytykę za postępki, które mężczyznom uchodzą na sucho. Nie zanosi się, żeby ta odwieczna niesprawiedliwość zniknęła. Mężczyźni zawsze się jakoś wywiną, nawet jeśli podsunie im się pod nos konstytucję. Sędziowie płci męskiej orzekną, że konstytucja mówi coś innego, niż jest napisane czarno na białym, i dokonają wykładni korzystnej dla mężczyzn. Punkt, który mówi: „Wszyscy ludzie, niezależnie od płci, mają prawo do równego traktowania w miejscu pracy”, zostanie odczytany następująco: „Kobiety mają prawo pracować, ale nie we wszystkich zawodach, dla ich własnego bezpieczeństwa, a zresztą mężczyźni wykonują wiele zawodów lepiej”. Dlaczego mężczyźni tak się zachowują? Dla mmy Makutsi zawsze było to zagadką, chociaż ostatnio w jej głowie zaczęła się wykluwać pewna hipoteza: jest to w jakiś sposób związane z tym, jak matki traktują swoich synów. Matki wpajają swoim synom, że są wyjątkowi, zaszczepiając im pewne postawy, których nie da się później wykorzenić. Chłopcom pozwala się myśleć, że rolą kobiet jest zajmować się nimi, i przekonanie to nie opuszcza ich w dorosłości. Mma Makutsi widziała tak wiele przykładów tego zjawiska, że nie wyobrażała sobie, aby ktoś mógł na serio podważać jej teorię. Terminator był w tej kwestii najzupełniej typowy. Widziała, jak jego matka przychodzi do warsztatu z całym melonem, kroi go na kawałki i karmi swojego synka jak małe dziecko. Wielki błąd wychowawczy: matka powinna zachęcać syna do tego, żeby sam sobie kupował i kroił melony. Właśnie przez tego rodzaju rozpieszczanie ma taki niedojrzały stosunek do kobiet, które służą mu do zabawy i do krojenia melonów. Pełnią rolę wiecznego substytutu matki. Przyjechali pod parcelę 2456 i stanęli przy bramie schludnego domku w błotnistym kolorze, z osobnym kurnikiem i - w dzisiejszych czasach rzecz rzadko spotykana - dwoma tradycyjnymi koszami na zboże z tyłu. Trzymają tam karmę dla kur, pomyślała mma Makutsi. Co rano rozsypują na porządnie zamiecionym podwórzu ziarna sorgo, które dziobią zgłodniałe kury wypuszczone z kurnika. Dla mmy Makutsi nie ulegało wątpliwości, że mieszka tam starsza kobieta, bo tylko starsze kobiety mają tradycyjnie urządzone podwórza i utrzymują na nich nienaganny porządek. Pewnie babcia Patricii - jedna z tych godnych podziwu Afrykanek, które harują nawet po osiemdziesiątce i stanowią filar rodziny. Terminator parkował samochód, a mma Makutsi ruszyła ścieżką w stronę domu. Zawołała zgodnie z panującym obyczajem, ale sądziła, że nikt jej nie usłyszał. Po chwili jednak w drzwiach pojawiła się jakaś kobieta, która wytarła dłonie w szmatę i pozdrowiła ją serdecznie. Mma Makutsi wyjaśniła, co ją sprowadza. Inaczej niż w przypadku wizyty u Motlamedi, nie przedstawiła się jako dziennikarka. Nie miałaby sumienia tego robić w tym tradycyjnym domu, zwłaszcza wobec kobiety, która okazała się matką Patricii. - Chcę się czegoś dowiedzieć o uczestniczkach konkursu - powiedziała. - Zostałam o to poproszona. Kobieta skinęła głową. - Możemy usiąść w drzwiach. Słońce tu nie dochodzi. Zawołam córkę. Tam jest jej pokój. Mma Makutsi spojrzała na drzwi z boku domu. Zielona farba odłaziła, a zawiasy pokrywała rdza. W obejściu panował nienaganny porządek, ale sam dom wymagał remontu. Niezbyt zamożny dom, pomyślała mma Makutsi. Nagroda za zwycięstwo w konkursie znacząco poprawiłaby sytuację bytową rodziny. Nagroda wynosiła cztery tysiące puli plus talon do wykorzystania w sklepie odzieżowym. Pieniądze te raczej nie zostałyby przeznaczone na zbytki, pomyślała mma Makutsi, patrząc na wystrzępiony rąbek spódnicy gospodyni. Usiadła i wzięła zaoferowany kubek wody. - Gorąco dzisiaj - powiedziała kobieta. - Ale niedługo spadnie deszcz. Jestem tego pewna. - Tak, spadnie. Deszcz jest nam potrzebny. - Tak, mma. W tym kraju zawsze potrzebny jest deszcz. - Ma pani rację. Deszcz. Przez chwilę milczały i myślały o deszczu. Kiedy nie pada, człowiek myśli o deszczu, chociaż niezbyt natarczywie, żeby nie zapeszyć. A kiedy przychodzi deszcz, człowiek się zastanawia, jak długo będzie padał. „Bóg płacze. Bóg płacze nad tym krajem. Spójrzcie, dzieci, to jego łzy. Krople deszczu to jego łzy”. Tak tłumaczyła im nauczycielka w Bobonong, kiedy mma Makutsi była mała, i zapamiętała jej słowa. - Jest moja córka. Mma Makutsi podniosła oczy. Patricia zjawiła się bezszelestnie i stała teraz przed nią. Mma Makutsi uśmiechnęła się do młodej kobiety, która skierowała wzrok na podłogę i dygnęła nieznacznie. „Nie jestem aż taka stara!”, pomyślała mma Makutsi, ale gest ten zrobił na niej wielkie wrażenie. - Możesz usiąść - powiedziała jej matka. - Ta pani chce z tobą porozmawiać o konkursie piękności. Patricia skinęła głową. - Jestem bardzo przejęta, mma. Wiem, że nie mam szans na wygraną, ale i tak jestem bardzo przejęta. „Nie bądź tego taka pewna”, pomyślała mma Makutsi, ale nic nie powiedziała. - Jej ciotka uszyła jej na konkurs bardzo ładną sukienkę - oznajmiła matka. - Wydała na nią mnóstwo pieniędzy. Jest z bardzo dobrego materiału. Piękna sukienka. - Ale inne dziewczyny będą miały piękniejsze - powiedziała Patricia. - To bardzo bystre dziewczyny. Mieszkają w Gaborone. Jedna nawet studiuje na uniwersytecie. Mądra dziewczyna. „I niedobra”, pomyślała mma Makutsi. - Nie wolno ci myśleć, że przegrasz - skarciła ją matka. - Tak się nie podchodzi do konkursu. Jak będziesz myślała, że przegrasz, to nigdy nie wygrasz. Gdyby Seretse Khama powiedział: „Nigdy do niczego nie dojdziemy”, to gdzie byłaby dzisiaj Botswana? No gdzie? Mma Makutsi skinęła głową na znak, ze się z nią zgadza. - Słusznie. Musi pani myśleć: „Mogę wygrać”. Wtedy może pani wygra. Nigdy nic nie wiadomo. Patricia uśmiechnęła się. - Ma pani rację. Spróbuję być bardziej pewna siebie. Postaram się. - Dobrze - odparła mma Makutsi. - A teraz niech mi pani powie, co chciałaby pani zrobić ze swoim życiem. Zapadła cisza. Mma Makutsi i matka patrzyły na Patricię z wyczekiwaniem. - Chciałabym się uczyć w studium sekretarskim w Gaborone Mma Makutsi spojrzała jej w oczy. Patricia nie kłamała. To była wspaniała dziewczyna, szczera i uczciwa, jedna z najlepszych w Botswanie. Bez cienia wątpliwości. - To bardzo dobra szkoła - powiedziała mma Makutsi. - Sama jestem jej absolwentką. - Urwała, ale potem odrzuciła precz skromność i dodała: - Uzyskałam dziewięćdziesiąt siedem procent na egzaminach końcowych. Patricia zachłysnęła się powietrzem. - O! To fantastyczna ocena. Musi pani być bardzo mądra, mma. Mma Makutsi zaśmiała się bagatelizujące. - E, nie, bardzo się przykładałam do nauki i tyle. - Ale taki wynik! Ma pani wielkie szczęście, mma, że jest pani i ładna, i mądra. Mmie Ramotswe zabrakło słów. Nigdy wcześniej nie usłyszała od nikogo, że jest ładna, a tym bardziej od obcej osoby. Jej ciotki mówiły, że musi sobie w życiu radzić z taką urodą, jaka jest jej dana, a jej matka wyraziła się podobnie. Nikt nie nazwał jej ładną, poza tą młodą kobietą, która nie skończyła jeszcze dwudziestu lat i sama była bardzo ładna. - Bardzo pani miła - powiedziała mma Makutsi. - To bardzo miła dziewczyna - potwierdziła matka. - Od maleńkości. Mma Makutsi uśmiechnęła się. - To świetnie. Wie pani co? Myślę, że ma duże szansę wygrać ten konkurs. Prawdę rzekłszy, jestem pewna, że wygra. Na sto procent. Rozdział osiemnasty Pierwszy krok Mma Ramotswe wróciła do Gaborone przed południem tego dnia, w którym rozmawiała z kucharzem. Odbyła też inne rozmowy - w tym jedną długą - z innymi członkami domostwa. Pomówiła z bratową człowieka z rządu, która wysłuchała jej z powagą i zwiesiła głowę. Pomówiła ze staruszką, która z początku była wyniosła i nieprzejednana, ale w końcu przyznała mmie Ramotswe rację. Wreszcie doszło do rozmowy z bratem człowieka z rządu, który słuchał z rozdziawionymi ustami, ale okazał posłuszeństwo, kiedy jego matka wmieszała się do rozmowy i wyjaśniła mu ostrymi słowy, na czym polegają jego obowiązki. Kiedy było już po wszystkim, mma Ramotswe czuła się tak, jakby przejechał po niej walec. Podjęła wielkie ryzyko, ale intuicja jej nie zawiodła i obrana przez nią strategia przyniosła owoce. Teraz pozostawało już tylko porozmawiać z pewnym człowiekiem, który mieszkał w Gaborone. Obawiała się, że nie będzie jej łatwo go przekonać. Jazda powrotna była przyjemna. Deszcz, który spadł poprzedniego dnia, zdążył już zrobić swoje; ziemia pokryła się zielonym kobiercem. W paru miejscach stały kałuże wody, z odbitymi srebrzystobłękitnymi plamami nieba. Najsympatyczniejsze było zaś to, że osiadł kurz, ten wszędobylski, drobny pył, który pod koniec pory deszczowej wciska się wszędzie, wszystko zatyka i sprawia, że ubranie robi się sztywne i niewygodne. Pojechała prosto na Zebra Drive, gdzie dzieci przywitały ją z zachwytem. Chłopiec ganiał wokół maleńkiej białej furgonetki, pokrzykując radośnie, a dziewczynka podjechała wózkiem najszybciej, jak umiała, żeby się z nią przywitać. W oknie kuchennym pojawiła się twarz Rose, gosposi, która opiekowała się dziećmi podczas jej krótkiej nieobecności. Rose zrobiła herbatę, a dzieci opowiedziały mmie Ramotswe o swoich przeżyciach w szkole. Koleżanka Motholeli wygrała w konkursie talon na książki wartości pięćdziesięciu puli. Jeden z nauczycieli przyszedł do szkoły z ręką na temblaku, bo złamał ją sobie Dziewczynka z niższej klasy zjadła całą tubkę pasty do zębów i pochorowała się, ale to było przecież do przewidzenia, prawda? Były też jednak inne wiadomości. Mma Makutsi telefonowała z biura i poprosiła, żeby mma Ramotswe oddzwoniła, jak tylko wróci (sądziła, że będzie to następnego dnia). - Była bardzo przejęta - stwierdziła Rose. - Powiedziała, że chciała z panią omówić pewną ważną sprawę. Mając przed sobą dymiący kubek herbaty z czerwonokrzewu, mma Ramotswe wykręciła numer Tlokweng Road Speedy Motors, wspólny dla obu biur. Telefon długo dzwonił, zanim usłyszała znajomy głos mmy Makutsi. - Nr 1 Tlokweng Road... - zaczęła. - Nie, Nr 1 Speedy Ladies.. - To tylko ja, mma - przerwała jej mma Ramotswe. - Wiem, do czego pani zmierza. - Zawsze mi się miesza - powiedziała mma Makutsi ze śmiechem. - Tak się to kończy, jak ktoś próbuje prowadzić dwie firmy naraz. - Jestem pewna, że obiema kierowała pani bardzo dobrze. - No, w sumie tak. Prawdę rzekłszy, dzwoniłam po to, żeby pani powiedzieć, że właśnie zainkasowałam duże honorarium. Dwa tysiące puli za jedną sprawę. Klient był bardzo zadowolony. - Doskonale się pani spisała - pochwaliła ją mma Ramotswe. - Przyjdę do biura i naocznie się przekonam. Ale najpierw chciałabym, żeby mnie pani umówiła. Proszę zadzwonić do człowieka z rządu i powiedzieć mu, że musi przyjść do agencji o czwartej. - A jeśli nie będzie miał czasu? - To mu pani powie, że musi mieć czas, bo sprawa nie może czekać. Dokończyła herbatę, a potem zjadła dużą kanapkę z mięsem przygotowaną przez Rose. Mma Ramotswe odzwyczaiła się od obiadów na ciepło, nie licząc weekendów. Wystarczała jej przekąska albo szklanka mleka. Lubiła jednak słodycze, toteż po kanapce często szedł pączek albo ciastko. W końcu była panią tradycyjnej postury i nie musiała się przejmować rozmiarami sukienki, w odróżnieniu od tych biednych neurotyczek, które ciągle oglądają się w lustrze i uważają, że są za grube. Co to w ogóle znaczy „za gruby”? Kto ma prawo narzucać innym kategorię wagową? Mma Ramotswe uznała to za dyktaturę chudych, której nie zamierzała się poddawać. Pomyślała, że jeśli chudzi zrobią się jeszcze bardziej natarczywi, to obszerniej zbudowanym nie pozostanie nic innego, jak na nich usiąść. Tak, to byłaby dla nich nauczka! Ha, ha! Parę minut przed trzecią zjawiła się w biurze. Terminatorzy naprawiali jakiś samochód, ale przywitali się z nią serdecznie, bez tej urazy i nadąsania, które dawniej tak ją złościły. - Widzę, że macie dużo roboty - powiedziała. - Piękne auto naprawiacie. Starszy z uczniów wytarł usta w rękaw. - Fantastyczna furka. Należy do kobiety. Wie pani, że wszystkie kobiety oddają swoje samochody do nas? Jesteśmy tacy zajęci, że sami będziemy musieli nająć pomocników! Supersprawa! Będziemy siedzieć za biurkiem i wydawać terminatorom polecenia. - Dowcipniś z ciebie, młody człowieku - odparła mma Ramotswe z uśmiechem. - Ale uważaj, żeby ci woda sodowa nie uderzyła do głowy. Jesteś tylko terminatorem, a rządzi tutaj ta pani w okularach. Uczeń parsknął śmiechem. - Jest dobrym szefem. Lubimy ją. - Urwał i spojrzał na mmę Ramotswe dociekliwie. - Ale co z panem J.L.B. Matekonim? Poprawia mu się? - Jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Doktor Moffat mówi, że te tabletki zaczynają działać dopiero po paru tygodniach. Musimy zaczekać jeszcze kilka dni. - Ma dobrą opiekę? Mma Ramotswe skinęła głową. Uznała za dobry znak, że terminator spytał o pana J.L.B. Matekoniego. Sugerowało to, że zaczynu się interesować losem innych. Może wreszcie dojrzeje, pomyślała. Mogła to być zasługa mmy Makutsi, która nie tylko wzięła ich w obroty, ale również wpajała im pewne zasady moralne. Mma Ramotswe weszła do biura i zastała mmę Makutsi ze słuchawką przy uchu. Asystentka detektywa szybko zakończyła rozmowę i powstała, żeby przywitać się z chlebodawczynią. - Proszę - powiedziała mma Makutsi, wręczając mmie Ramotswe kawałek papieru. Mma Ramotswe przyjrzała się czekowi. Dwa tysiące puli czekały na Kobiecą Agencję Detektywistyczną Nr 1 w Standard Bank. Mmie Ramotswe zaparło dech, kiedy zobaczyła u dołu znane nazwisko. - Człowiek od konkursów piękności...? - We własnej osobie - odrzekła mma Makutsi. - To on był naszym klientem. Mma Ramotswe wsunęła czek za gorset. Ceniła nowoczesne metody zarządzania, ale co się tyczy bezpiecznego przechowywania środków finansowych, to nie znała lepszego miejsca. - Szybko się pani uwinęła - powiedziała mma Ramotswe. - O co chodziło? Kłopoty z żoną? - Nie. Chodziło o znalezienie pięknej dziewczyny, której można zaufać. - Jakie intrygujące. Rozumiem, że znalazła pani taką młodą damę. - Tak. Znalazłam odpowiednią osobę do wygrania następnego konkursu. Mma Ramotswe zdziwiła się, ale nie było czasu na wchodzenie w szczegóły, bo musiała się przygotować do spotkania o czwartej. Przez następną godzinę przejrzała pocztę, pomogła mmie Makutsi zarchiwizować dokumenty związane z warsztatem i wypiła szybką filiżankę herbaty z czerwonokrzewu. Kiedy zajechała czarna limuzyna wioząca człowieka z rządu, biuro było posprzątane i uporządkowane, a mma Makutsi, sztywno usadowiona za biurkiem, udawała, że przepisuje list na maszynie. - No! - zaczął człowiek z rządu, który rozparł się na krześle i splótł ramiona na brzuchu. - Nie zabawiła tam pani długo. Rozumiem, że złapała pani trucicielkę. W każdym razie taką mam nadzieję! Mma Ramotswe łypnęła na mmę Makutsi. Były przyzwyczajone do męskiej arogancji, ale to przekraczało wszelkie normy. - Spędziłam na farmie dokładnie tyle czasu, ile potrzebowałam, rra - powiedziała spokojnie. - A potem wróciłam, żeby omówić sprawę z panem. Człowiek z rządu wydął usta. - Proszę mi odpowiedzieć na moje pytanie, mma. Nie przyjechałem tutaj na pogaduszki. Maszyna do pisania stukała ostro w tle. - W takim razie może pan wracać do pracy. Albo pan chce wysłuchać, co mam do powiedzenia, albo pan nie chce. Po chwili milczenia człowiek z rządu odezwał się zniżonym głosem: - Wyjątkowo bezczelna z pani kobieta. Może nie ma pani męża, który by panią nauczył, jak się z szacunkiem mówi do mężczyzny. Maszyna do pisania zaczęła terkotać o kilkanaście decybeli głośniej. - A panu może przydałaby się żona, która by pana nauczyła odnosić się z szacunkiem do kobiet - stwierdziła mma Ramotswe. - Ale nie będę panu zabierała więcej czasu. Tam są drzwi, rra. Otwarte. Nie zatrzymuję pana. - Człowiek z rządu nie poruszył się. - Słyszał pan, co powiedziałam? Chce pan, żebym pana wyrzuciła? Mam tutaj dwóch młodych ludzi, którzy przy pracy z silnikami wyrobili sobie mocne mięśnie. Jest też mma Makutsi, z którą, nawiasem mówiąc, nie przywitał się pan, i jestem ja. Razem cztery osoby. Pana szofer to staruszek. Mamy przewagę liczebną, rra. - Człowiek z rządu nadal siedział nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w podłodze. - No to jak, rra? Mma Ramotswe zabębniła palcami o blat biurka. Człowiek z rządu podniósł wzrok. - Przepraszam, mma. Zachowałem się niegrzecznie. - Dziękuję panu. Możemy zaczynać, ale najpierw przywita się pan z mma Makutsi - tradycyjnie, jeśli można prosić. - Opowiem panu historię - powiedziała mma Ramotswe. - Była sobie rodzina z trzema synami. Ojciec bardzo się ucieszył, że pierwszym dzieckiem był syn, i niczego mu nie odmawiał. Matka też była zadowolona, że urodziła mężowi syna, i potwornie go rozpieszczała. Potem przyszedł na świat drugi syn i było im bardzo smutno, kiedy się okazało, że chłopak ma nie całkiem po kolei w głowie. Matka wiedziała, co ludzie mówią za jej plecami: chłopak jest upośledzony, bo zdradzała męża podczas ciąży. To była oczywiście nieprawda, ale te okrutne plotki bardzo ją bolały i przestała się pokazywać publicznie. Bardzo się wstydziła. Ale chłopak był szczęśliwy. Lubił być przy krowach i je liczyć, chociaż nie umiał liczyć zbyt dobrze. Pierworodny był bystry i zaradny. Wyjechał do Gaborone i wyrobił sobie nazwisko w polityce. Ale wraz z władzą i sławą wzrastała jego arogancja. Potem urodził się jeszcze jeden syn. Pierworodny bardzo się ucieszył i kochał młodszego braciszka. Ale miłość ta była podszyta strachem, że chłopczyk odbierze mu część uczuć rodziców i zajmie pierwsze miejsce w sercu ojca. Wszystko, co robił ojciec, było odczytywane jako znak, że preferuje najmłodszego syna, co oczywiście mijało się z prawdą, bo starzec kochał wszystkich swoich synów jednakowo. Kiedy najmłodszy syn się ożenił, pierworodny był wściekły. Nikomu o tym nie powiedział, ale złość w nim kipiała. Duma nie pozwalała mu zwierzyć się z tego komukolwiek, bo przecież był teraz taki ważny. Sądził, że żona odbierze mu brata i nic mu nie zostanie. Sądził, że będzie próbowała zagarnąć dla siebie farmę i całe bydło. Nawet nie zadał sobie pytania, czy jest to prawdopodobne. Wmówił sobie, że żona zamierza zamordować jego brata, którego tak kochał. Zamartwiał się i nie mógł spać, bo wzbierała w nim nienawiść. W końcu udał się do pewnej pani - czyli do mnie - i poprosił ją, żeby pojechała na farmę i znalazła dowody na zbrodnicze knowania. Liczył na to, że ta kobieta pomoże mu pozbyć się żony brata. Owa pani wtedy jeszcze nie wiedziała, co się za tym wszystkim kryje, toteż zgodziła się pojechać na kilka dni do tej nieszczęśliwej rodziny. Rozmawiała ze wszystkimi i ustaliła, że nikt nie próbuje nikogo zabić, a cała ta historia z trucizną wzięła się z tego, że sfrustrowany kucharz pomylił zioła. Winę za jego frustrację ponosił najmłodszy syn, ponieważ zmusił go do wykonywania pracy, która mu nie leżała. Pani z Gaborone rozmawiała po kolei ze wszystkimi, a potem wróciła do stolicy, żeby porozmawiać z pierworodnym. Był wobec niej wyjątkowo obcesowy, ponieważ obcesowość weszła mu w krew i ponieważ przyzwyczaił się do tego, że wszystkie jego życzenia są spełniane. Ona jednak uprzytomniła sobie, że w skórze despoty mieszka przestraszony i nieszczęśliwy człowiek. Postanowiła więc porozmawiać z tym przestraszonym i nieszczęśliwym człowiekiem. Wiedziała oczywiście, że pierworodny nie będzie w stanie sam porozmawiać z rodziną, więc zrobiła to za niego. Wyjaśniła rodzinie, co on czuje - że za jego zazdrością kryje się miłość do brata. Żona brata zrozumiała to i obiecała uczynić wszystko, co w jej mocy, aby wzbudzić w pierworodnym przekonanie, że nie odebrała mu jego ukochanego brata. Matka też zrozumiała. Uświadomiła sobie, że razem z mężem wzbudzili w pierworodnym obawy o utratę jego części majątku. Oboje przyrzekli jakoś rozwiązać tę sprawę. Powiedzieli, że dopilnują, aby wszystko zostało podzielone po równo, i że pierworodny nie powinien mieć żadnych obaw o przyszłość. Potem ta pani obiecała rodzinie, że porozmawia z pierworodnym w Gaborone i jest pewna, że on zrozumie. Powiedziała, że przekaże im od nich, co tylko zechcą. Powiedziała, że prawdziwą trucizną w rodzinach nie jest ta, którą dosypuje się do jedzenia, lecz ta, która wytwarza się w sercach, kiedy ludzie są o siebie zazdrośni i nie umieją wyrażać uczuć. Wróciła więc do Gaborone ze słowami, które rodzina chciała przekazać pierworodnemu. Słowa najmłodszego brata były takie: „Bardzo kocham mojego brata. Często o nim myślę. Nigdy nic mu nie zabiorę. Ziemia i krowy są wspólne”. Jego żona powiedziała: „Podziwiam mojego szwagra i nigdy bym mu nie odebrała miłości brata, na którą zasługuje”. Matka powiedziała: „Jestem dumna z mojego syna. Jest tutaj dosyć miejsca dla nas wszystkich. Martwiłam się, że drogi moich synów się rozejdą, że ich żony wklinują się pomiędzy nich i rozbiją naszą rodzinę. Już się o to nie martwię. Niech pani poprosi mojego syna, żeby szybko do mnie przyjechał. Nie zostało mi już wiele życia”. Ojciec nie mówił dużo, tylko tyle: „Mężczyzna nie mógłby sobie wymarzyć lepszych synów”. Maszyna do pisania milczała. Mma Ramotswe skończyła swoją opowieść i patrzyła na człowieka z rządu, który siedział zastygły. Tylko jego klatka piersiowa się poruszała przy wdechach i wydechach. Potem uniósł jedną dłoń do twarzy, pochylił się i uniósł drugą dłoń. - Niech pan nie wstydzi się płaczu, rra - powiedziała mma Ramotswe. - Od tego się zaczyna poprawa. To jest pierwszy krok. Rozdział dziewiętnasty Słowa nazywające Afrykę Przez cztery następne dni padało. Każdego popołudnia gęstniały chmury, a potem, pośród błyskawic i grzmotów, deszcz chlustał na ziemię. Drogi, normalnie suche i pyliste, były zalane, a pola zamieniły się w rozmigotane jeziora. Spragniona gleba szybko jednak wchłonęła wodę i ponownie pojawiła się ziemia. Ludzie wiedzieli jednak, że woda jest zmagazynowana w zbiorniku zapory i przenikająca do warstw, do których sięgają studnie. Kamień spadł im z serca. Kolejna susza byłaby tragedią, chociaż ludzie jak zawsze jakoś by wytrzymali. Mówili, że pogoda się zmienia i czuli się zagrożeni. W takim kraju jak Botswana, gdzie ziemi i zwierzętom nigdy się nie przelewa, nawet niewielka zmiana może mieć katastrofalne skutki. Ale deszcze nadeszły i tylko to się liczyło. Warsztat Tlokweng Road Speedy Motors otrzymywał coraz więcej zleceń i mma Makutsi uznała, że nie ma innego wyjścia, jak tylko zatrudnić na kilka miesięcy jeszcze jednego mechanika i zobaczyć, jak się sprawy rozwiną. Dała ogłoszenie do gazety i przyszedł człowiek, który kiedyś naprawiał i konserwował silniki dieslowskie w kopalni diamentów. Był teraz na emeryturze i zaproponował, że będzie przychodził do pracy trzy razy w tygodniu. Natychmiast został przyjęty i od razu zaczął się dobrze dogadywać z terminatorami. - Pan J.L.B. Matekoni go polubi - powiedziała mma Ramotswe - kiedy wróci i go pozna. - A kiedy wróci? - spytała mma Makutsi. - Minęły już dwa tygodnie. - Jak wróci, to wróci. Nie popędzajmy go. Tego popołudnia pojechała na farmę dla sierot i zaparkowała maleńką białą furgonetkę pod oknem biura mmy Potokwani. Kierowniczka zobaczyła ją z daleka i kiedy mma Ramotswe zapukała do drzwi, czajnik stał już na gazie. - Dawno pani nie widzieliśmy, mma Ramotswe. - Wyjeżdżałam. A potem przyszły deszcze i nie chciałam ugrzęznąć w błocie. - Bardzo rozsądnie - poparła ją mma Potokwani. - Parę ciężarówek utknęło tuż za bramą i starsze sieroty musiały je pchać. Z trudem im się udało. Były takie ubłocone, że trzeba je było spłukać wężem. - W tym roku zapowiadają się obfite deszcze. To bardzo dobrze dla naszego kraju. Czajnik w kącie pokoju zaczął syczeć i mma Potokwani podniosła się, żeby zrobić herbaty. - Nie mam dla pani ciasta. Wczoraj upiekłam, ale wszystko zjedzone, do ostatniego okruszka. Jakby przeszła szarańcza. - Tak, ludzie są pazerni. Miło byłoby zjeść trochę ciasta, ale co poradzić? Piły herbatę w zgodnym milczeniu. Potem mma Ramotswe zabrała głos. - Pomyślałam, że może bym zabrała pana J.L.B. Matekoniego na przejażdżkę furgonetką. Myśli pani, że miałby ochotę? - Myślę, że miałby wielką ochotę - odparła mma Potokwani z uśmiechem. - Mało się odzywa, odkąd go tu przywiozłam, ale odkryłam, że jest czymś zajęty. Sądzę, że to dobry znak. - Czym jest zajęty? - Pomaga nam z tym chłopczykiem. Wie pani - z tym, o którym z panią rozmawiałam. Pamięta pani? - Tak - odrzekła mma Ramotswe z wahaniem. - Pamiętam tego chłopczyka. - Dowiedziała się pani czegoś? - Nie. Wydaje mi się, że nie mogę zbyt wiele zrobić. Coś przyszło mi jednak do głowy. Ale to tylko myśl. Mma Potokwani wsypała sobie do herbaty jeszcze jedną łyżeczkę cukru i zamieszała powoli. - Tak? Jaka to myśl? Mma Ramotswe zmarszczyła brwi. - Nie sądzę, żeby to coś pomogło. Jestem pewna, że nie pomoże. Mma Potokwani podniosła filiżankę do ust, wypiła duży łyk herbaty i delikatnie odstawiła filiżankę. - Chyba wiem, o co pani chodzi, mma - powiedziała. - Mnie chyba przyszła do głowy ta sama myśl. Ale nie mogę w to uwierzyć. To po prostu nie może być prawda. Mma Ramotswe pokręciła głową. - To samo sobie powiedziałam. Ludzie mówią o takich sprawach, ale nigdy nic nie zostało udowodnione. Mówią, że są dzikie dzieci wychowywane przez zwierzęta i od czasu do czasu ktoś takie dziecko znajduje. Ale skąd mamy wiedzieć, że naprawdę tak było? Jakie mamy dowody? - Nic mi na ten temat nie wiadomo. - A jeśli komuś powiemy o naszych przypuszczeniach, to co potem? Gazety będą się o tym rozpisywały. Zjadą się ludzie z całego świata. Spróbują zabrać gdzieś chłopca, żeby mogli go obserwować. Wywiozą go z Botswany. - Nie - zaoponowała mma Potokwani. - Rząd nigdy by na to nie pozwolił. - Nie byłabym taka pewna. Nie można tego wykluczyć. Nigdy nic nie wiadomo. - Po chwili milczenia stwierdziła: - Myślę, że pewnych spraw lepiej jest nie tykać. Nie chcemy znać odpowiedzi na wszystkie pytania. - Zgadzam się z panią. Czasem łatwiej jest być szczęśliwym, kiedy człowiek nie wie wszystkiego. Mma Ramotswe zamyśliła się. Interesująca teza, ale czy prawdziwa? Wymagała pogłębionej analizy, na którą w tej chwili nie było czasu. Mma Ramotswe miała pilniejsze zadanie do wykonania, a mianowicie zabranie pana J.L.B. Matekoniego do Mochudi, gdzie mogliby wspiąć się na kopje, górę, wyspową, i podziwiać równiny. Była pewna, że panu J.L.B. Matekoniemu spodobałby się widok całej tej wody. Podniósłby go na duchu. - Pan J.L.B. Matekoni trochę nam pomagał z tym chłopcem - powtórzyła mma Potokwani. - Dobrze mu zrobiło, że miał jakieś zajęcie. Widziałam, jak go uczy strzelać z procy. I podobno uczy go słów - uczy go mówić. Jest dla niego bardzo serdeczny, a to chyba dobry znak. Mma Ramotswe uśmiechnęła się. Wyobraziła sobie, jak pan J.L.B. Matekoni uczy małego dzikusa nazw otaczających go rzeczy. Uczy go słów nazywających świat, nazywających Afrykę. Pan J.L.B. Matekoni nie był zbyt komunikatywny po drodze do Mochudi. Siedział obok kierowcy w maleńkiej białej furgonetce, patrząc na równiny, które przesuwały się za oknem, i na innych podróżnych. Wygłosił jednak kilka uwag, a nawet spytał, co słychać w warsztacie, czego nie uczynił, kiedy go poprzedni raz odwiedziła na farmie dla sierot. - Mam nadzieję, że mma Makutsi krótko trzyma tych moich terminatorów - powiedział. - Straszne leniuchy. Tylko baby im w głowie. - Problem bab pozostał, ale mma Makutsi wyciska z nich siódme poty i dobrze sobie radzą. Dotarli do zjazdu na Mochudi i wkrótce jechali drogą, która wiodła w stronę szpitala, domów z podwórzami i usianego głazami wzgórza z tyłu. - Przejdziemy się na wzgórze? - zaproponowała mma Ramotswe. - Bardzo dobry stamtąd widok. Zobaczymy, jak bardzo zmienił się kraj po deszczu. - Jestem za bardzo zmęczony, żeby się wspinać. Ty idź, ja zostanę. - Nie - odparła stanowczo mma Ramotswe. - Oboje wejdziemy. Weź mnie pod ramię. Wspinaczka nie trwała długo. Wkrótce stali na skraju dużej połaci wydźwigniętej do góry skały i patrzyli na Mochudi: na kościół kryty czerwoną blachą, na maleńki szpital, w którym dzień w dzień skąpymi środkami toczono heroiczną walkę z potężnymi nieprzyjaciółmi, wreszcie na równiny ciągnące się w kierunku południowym. Płynęła tam teraz rzeka, szeroko rozlana i leniwa, wiła się między kępami drzew i krzewów tudzież grupek zagród, które składały się na porozrzucaną bezładnie wioskę. Ścieżką w pobliżu rzeki pędzono niewielkie stado bydła; z tej odległości krowy wydawały się tycie, jak zabawki. Wiatr wiał od strony stada, niosąc dźwięk dzwonków, cichy, delikatny dźwięk, który tak silnie kojarzył się mmie Ramotswe z botswańskim buszem - drugi hymn jej ojczyzny. Mma Ramotswe stała bez ruchu, kobieta na skale w Afryce. Właśnie tym i właśnie tutaj chciała być. - Patrz - powiedziała. - Patrz tam! To jest dom, w którym mieszkałam z ojcem. To są moje rodzinne strony. Pan J.L.B. Matekoni spojrzał w dół i uśmiechnął się. Uśmiechnął się i ona to zauważyła. - Myślę, że czujesz się trochę lepiej, prawda? Pan J.L.B. Matekoni skinął głową. Afryka Afryka Afryka Afryka Afryka Afryka Afryka Afryka Afryka