Joanna Łukowska Kleszcz Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. – Majka! – wrzasnął mi mąż do ucha. – Mam świetny pomysł. Chcesz posłuchać? – No – mruknęłam podejrzliwe, bo czasami włosy mi dęba stawały od świetnych pomysłów mojego małżonka. – W tym roku jedziemy pod namiot! Las, jezioro, łódki, wędkowanie, grzyby! – skandował podniecony. – Gadałem już z dzieciakami. Są zachwycone! Teraz tylko ty się zgódź... – Mama, no, mama, zgódź się! – Dwa zdradzieckie potworki uczepiły się moich rąk i zaczęły nimi szarpać; że niby tak mnie proszą, że zaraz mi ręce urwą! – Aa... ale... – Myślałam w popłochu, jakby się tu jednak wykręcić. – My nic nie mamy! A nie stać nas, żeby kupić cały nowy sprzęt. – Kochanie, nic się nie przejmuj... – powiedział mój mąż tak miłym głosem, że aż mi serce zamarło. – Wszystko załatwię. Obiecuję. I, cholera jasna, dotrzymał słowa! Nim się obejrzałam, pakowaliśmy się do samochodu i jechaliśmy na wyprawę pod namiot... Tak jak przypuszczałam, było strasznie. Dobrze chociaż, że miałam materac. Ostro się postawiłam, gdy mąż w ramach oszczędności chciał mnie położyć na cienkiej jak papier karimacie. – Nigdy w życiu! Nie będę spać na gazecie. Tak mnie połamie, że rano nie wstanę! – Nie przesadzaj, Majka – przekonywał mnie mąż. – Nie jesteś księżniczką na ziarnku grochu. – Tata, nie upieraj się... – nieoczekiwanie poparł mnie syn, kochane dziecko. – Kup mamie ten materac. Zawsze będzie na czym popływać... No, tak, zero współczucia dla kości starej matki, sto procent prywaty! Co za interesowne stworzenie wydałam na świat... Stolik i krzesełko z oparciem to również był mój “kaprys”. Bo jak tu szykować posiłki bez stołu? Z kolei na kucanie przy stole byłam już jednak zbyt dojrzała, a od siadania na ziemi mogłabym złapać wilka. Nie paliłam się do takich przygód. Niemniej żaden stół, żaden materac nie zmieniły faktu, że na biwaku było dokładnie tak, jak się spodziewałam. Strasznie! Daruję sobie opisy mocno hałaśliwego i przeważnie wstawionego sąsiedztwa. Nieustająco też towarzyszyły nam komary i mrówki. Ale najgorsze ze wszystkiego były toalety; o ile takim eleganckim słowem można określić obraz nędzy i rozpaczy, jaki zastałam w baraku oznaczony z jednej strony trójkątem, a z drugiej – kółkiem. Brzydziłam się tam wejść, a co dopiero skorzystać! O prysznicach lepiej nie wspominać. Reszcie rodziny oczywiście nic nie było straszne, grunt, że pogoda dopisała. Ale ja, zacięta przeciwniczka kucania, uparcie chadzałam do lasu... Załatwianie naglących spraw pod gołym niebem nie należało do zadań łatwych i przyjemnych; ciągłe rozglądanie się, czy nikt nie nadchodzi, chowanie się za krzakami, odganianie brzęczącego i kłującego bractwa. Jeszcze nigdy zaspokajanie jakiejkolwiek potrzeby fizjologicznej nie nastręczało mi tyle trudu, komplikacji i, co by nie powiedzieć, emocji. Dlatego, kiedy minęły dwa tygodnie biwakowania, wracałam do domu jak na skrzydłach. Rodzinka cieszyła się, że tak cudownie spędziła czas, ja cieszyłam się ich szczęściem oraz... coraz bliższym spotkaniem z moją wypieszczoną, wychuchaną łazienką. Ledwo przekroczyłam próg mieszkania, wrzasnęłam: – Ja pierwsza! – Miałam na myśli kolejność korzystania z wucetu i prysznica. Stojąc pod strumieniami czystej – i ciepłej! – wody, robiłam się coraz bardziej rozluźniona i nastawiona pozytywnie do świata, ludzi, a nawet biwaków. Zrobiłam się taka spolegliwa, że kiedy po godzinie zniecierpliwiony małżonek zastukał w drzwi kabiny, zamiast fuknąć, wpuściłam go do środka... Myślałam: “To dopiero będzie ukoronowanie wakacji...” Czekałam na czuły szept, jak cudownie się opaliłam, na czułe dłonie pieszczące moje jeszcze całkiem zadawalające kształty... Doczekałam się kojnięcia palcem w pośladek i okrzyku: – Majka, a co ty tu masz?! Zmartwiałam. A jednak! Pomimo całej staranności, z jaką unikałam biwakowego klozetu, coś się przyplątało. Wyszłam spod prysznica i zaczęłam kręcić się jak fryga, próbując obejrzeć samą siebie od tyłu. Spróbujcie kiedyś. Nie jest łatwo. Wlazłam więc na stołek służący do wieszania prania i obejrzałam się w lustrze. Na pośladku, konkretnie prawym, wykwitł mi okrągły rumieniec wielkości mandarynki. Z początku zbagatelizowałam sprawę. – Siedziałam w brodziku półdupkiem, to się odcisnęło. Samo zniknie... Ale nie zniknęło. Wręcz przeciwnie. Rumieniec zaczął rosnąć. Po tygodniu osiągał rozmiary cytryny, po dwóch – pomarańczy, a kiedy we wrześniu niebezpiecznie zbliżył się wielkością do grejpfruta, Krzysztof zdecydował: – Ktoś to musi zobaczyć. – Znaczy kto? – zaniepokoiłam się, nie bardzo wiedząc, komu mój troskliwy mąż zamierza pokazywać moje pośladki. – Twoja mama? – zasugerował natychmiast, przyzwyczajony, że z wszelkimi sprawami, z którymi nie bardzo wiedziałam co zrobić, zwracałam się do mamy. – Dobra – zgodziłam się. Rodzonej matki nie będę się przecież wstydzić. – Mama, jest taka sprawa... – wyłuszczyłam pokrótce, a mama zażądała: – Pokaż. Pokazałam. Rodzicielka kręciła głową, cmokała ustami, w końcu wezwała na pomoc Teodora, o którym kompletnie zapomniałam. – No co ty, nie będę się obnażać do rosołu przed twoim mężem... – oponowałam słabo, wiedząc, że i tak nic nie wskóram. – Przestań z tą fałszywą skromnością. Teodor jest moim mężem od dziesięciu lat, a co ważniejsze, jest lekarzem... – Pediatrą! – jęknęłam. – Co za różnica? Tyłek to tyłek, większy czy mniejszy... Teodor nałożył okulary i przystąpił do oględzin. Patrzył w milczeniu, wreszcie wskazał ciemniejszą kropkę pośrodku rumieńca i zauważył ostrożnie: – Wygląda, jakby cię coś użarło... Mogło cię coś ugryźć akurat tutaj? Kleszcz na przykład... – Mogło – potwierdziłam niechętnie, mając w pamięci swoje leśne sesje tete a tete z muchami i komarami. Kleszcze też tam pewnie były, ale że cholerstwo małe jest i nie wydaje żadnych ostrzegawczych dźwięków, mogłam nie zauważyć. – Niedobrze... – Teodor pokręcił głową, a minę miał poważną. – Dlaczego niedobrze?! – zdenerwowałyśmy się obie z mamą. – Nie, nic... – uspokajał nas nieszczerze i nieudolnie. – Ale musi to zobaczyć ktoś jeszcze... Wcale nie miałam ochoty na okazywanie swoich miejsc intymnych reszcie społeczeństwa, ale nie dano mi wyboru. Mama, z zawodu nauczycielka, podeszła do sprawy naukowo i sięgnęła do ksiąg. Wyczytała z nich, że od ugryzienie kleszcza grozi mi: kleszczowe zapalenie mózgu, to raz, tzw. wiosenno-letnie zapalenie mózgu, to dwa, oraz borelioza – to trzy. Bez względu na to, co mnie akurat dopadło (o ile w ogóle), nie leczone mogło przynieść tragiczne skutki dla mojego mózgu i umysłu. Kleszcz użarł mnie w pośladek, ale ucierpieć mogła na tym moja głowa. Zaniepokoiłam się. I to poważnie, nie ukrywam. Zrozumiałam nagle, jak bardzo lubię swoją głowę i że przecież będzie mi jeszcze potrzebna. Żeby ją ratować, byłam gotowa na wszystko. – Dobra, pokażę tyłek, komu zechcecie! Teodor zabrał mnie do przychodni, gdzie najpierw wezwał na konsultację kolegę internistę. – Niech no kolega zobaczy, co też tej mojej Majce się na tyłku porobiło? – zagaił bardzo fachowo. Po czym pochylili się nad moim pośladkiem, deliberowali i mruczeli: – Tak, tak, na pewno coś ją ugryzło, widać wyraźny mniejszy ślad, a rumień wędruje obwodowo od tego miejsca... – poczułam dotknięcie. – Wygląda mi na... Ale nie zaszkodzi zawołać dermatologa. Dermatolog, oczywiście mężczyzna, po wstępnych uprzejmościach, także utkwił wzrok w moim siedzeniu. Teraz cała trójka pomrukiwała, gdybała i badała mój pośladek. Poczułam się cokolwiek dziwnie. Z jednej strony miałam ochotę zapytać, czy ktoś jeszcze chce sobie popatrzeć (“proszę bardzo, bez krępacji, nie wiadomo kiedy znowu trafi się taka gratka!”); z drugiej strony czułam, że rumienię się nie tylko na twarzy. Żadnych więcej biwaków, powtarzałam w myślach. Już nigdy więcej! Lekarze wyprostowali się i zaczęli pytać o moje ogólne samopoczucie. Zapewniłam ich, że czuję się świetnie. Zwłaszcza teraz, gdy wreszcie pozwolili mi podciągnąć majtki. – Prócz rumienia nie pani innych objawów boreliozy, ale nie będziemy ryzykować – orzekł w końcu dermatolog. – Zaaplikujemy antybiotyk. No i dostało mi się. Dwa tygodnie łykania tabletek dwa razy dziennie! Antybiotyk, nawet w typowej pięciodniowej kuracji terapii, wyjaławia organizm. Ja po czternastu dniach brania tej kobyły byłam jałowa niczym gaza! Ale dzielnie trzymałam fason, głowa też mi nie szwankowała. To najważniejsze. Dlatego gdy koleżanki z pracy, zupełnie nie wiedzieć po co, zaczęły nagle wspominać swoje wakacyjne przygody, ja milczałam sobie skromnie. Przechwalały się mniej lub bardziej prawdziwymi podbojami, flirtami i zazdrosnymi mężami. Wreszcie jedna zapytała mnie wprost: – A ty Majka, nic, żadnej przygody na koniec...? Milczałam kilka chwil dla większego efektu, a potem wypaliłam. – Wybaczcie, ale moja przygoda była z gatunku tych intymnych, z pokazywaniem i dotykaniem pośladków włącznie. Pozwólcie, że resztę szczegółów zachowam dla siebie... Uśmiechnęłam się tajemniczo, a im szczęki opadły do kolan. Przynajmniej jeden zysk z tego całego nieszczęsnego biwakowania – przez jakiś czas chodziłam w glorii największej wakacyjnej uwodzicielki. Nikt nie musiał wiedzieć, że uwodziłam głównie kleszcze! I na tym mogłabym poprzestać. Szczerze, bardzo bym nawet chciała skłamać i udać, że żaden epilog nie istnieje. Niestety, nie mogę. Bo do, ciężkiej chol...! Co za dno! Nawet zakląć od serca już nie potrafię, co dopiero mówić o kłamstwie! W porządku, powiem uczciwie jak na spowiedzi, dopadł mnie wirus dobra, a nie jakaś banalna borelioza. Kiedy myślałam, że już koniec; kiedy nie tylko rumień, a nawet ślad ugryzienia zniknął z mojego... z mojej, tej no, pupy... zaczęłam słyszeć głosy. Wiem, jak to brzmi. Jakbym jednak dostała na głowę, sfiksowała! Nic z tych rzeczy. Udałam się do neurologa, psychologa, nawet psychiatry – nic nie wykryli. Działałam normalnie, odruchy miałam jak trzeba, pamięć mi nie szwankowała, mózg nie doznał najmniejszego uszczerbku, a jednak... słyszałam głosy. Kakofonię głosów! Skąd się brały, do kur...ki nędzy? Ja też z początku nie wiedziałam. Bo niby skąd pojawiało się w mojej głowie tyle obcych słów, pragnień, myśli... I to był pierwszy trop! Myśli... Słyszałam ludzkie myśli. Fajnie, powiecie? Wręcz przeciwnie. Atakowali moją samotnię, moje najbardziej prywatne ja – mój umysł. Próbowałam się bronić, a jakże. Wyrzucałam obce kłopoty, jak nieproszonego gościa. Zamykałam się, skupiałam na stricte prywatnych problemach: dzieciaki olewały naukę, mój mąż swoją robotę, a ja wszystkich dookoła. Udawało się na parę dni, a potem cudze myśli pchały się jeszcze bardziej natarczywe i... nieszczęśliwe. Czegoś ode mnie chciały. Albo raczej ja czułam, że jestem im coś winna. W końcu, chcąc nie chcąc, podsłuchiwałam najbardziej osobiste wynurzenia, tyczące zawodów miłosnych, kłopotów w pracy, dylematów pod tytułem “co dalej”, zapędów samobójczych albo... morderczych. Czułam, że mogę coś zrobić, zaradzić; to było najgorsze – odpowiedzialność za te wszystkie myśli. Za jakie grzechy mnie to spotkało? Nie marzyła mi się kariera ducha opiekuńczego. Zawsze byłam leniwą egoistką. Robiłam tylko tyle, ile musiałam. Niemniej słyszałam ludzkie wołanie w ciemności i wiedziałam, że mogę pomóc, że potrafię wyprostować skrzywione ścieżki. Po jakimś czasie tak właśnie zaczęłam odbierać dręczące mnie głosy, jak zaplątane nitki, które powinnam i umiem rozplątać. Tu pociągnąć, tam odmotać, gdzie indziej jedynie pomodlić się... Tak, zaczęłam się modlić, ja – zagorzała ateistka, inaczej zwana w naszym katolickim kraju “wierzącą, ale niepraktykującą.” Przypomniały mi się kiedyś wkuwane na lekcjach religii litanie, modlitwy, psalmy, pieśni, apokryfy... Hola, a może wcale mi się nie przypomniały? Niby jaka, nawet najbardziej ambitna zakonnica, kazałaby wkuwać dziesięciolatce Biblię na pamięć? A ja znałam Wulgatę na wyrywki, mogłabym zażyć najbardziej oczytanego Świadka Jehowy. Tylko po co mi ta wiedza, która pojawiła się w mojej głowie równie nagle i nieoczekiwanie, co prześladujące mnie głosy? W jakim celu, po kiego... świętego ofiarowano mi dar, o jaki nie prosiłam? I wtedy, jakby mało było, wyrosły mi skrzydła. Powiedzmy, skrzydełka. Malutkie takie, niemal kieszonkowe, ale i tak mogłam zapomnieć o bluzkach bez pleców. A miałam naprawdę ładne plecy. Dużo ładniejsze niż przód, bo z przodu właściwie nic nie miałam. Wykarmiłam dwójkę dzieci, ale nawet w trakcie najwydajniejszego udoju mogłam się poszczycić co najwyżej taką porządną, pełną... jedynką. Cóż, jednemu Pan Bóg daje porządny biust, drugiemu... małe skrzydełka. Tylko po co? Kiedyś, przed niewydarzonym biwakiem, kiedy byłam zwykłą gospodynią domową, nigdy bym nie wpadła na właściwe rozwiązanie. Ale z wiedzą, którą nieproszona zagościła w mojej głowie, ze skrzydłami, które niechciane wyrosły mi na plecach i z wcale nielekką umiejętnością czytania w myślach – dotarłam do sedna sprawy. To nie kleszcz mnie dopadł. Nikt nigdy nie odkrył, jak rozmnażają się anioły. Właściwie sądzono, że w ogóle tego nie robią, bo to czynność zbyt ludzka. Tyle, że ileś zbuntowanych aniołów strącono, sporo się wypaliło (bywa, że nawet anielskie powołanie się kruszy), a wielu poległo i wciąż pada w walce z siłami piekieł (wzniosłe, ale prawdziwe). Trzeba nowej krwi. Ugryzienie kogoś w niewymowne może być równie dobrym sposobem na zasilenie szeregów, co pączkowanie albo podział komórek. Na razie, jako początkująca w zawodzie, nie jestem na tyle wprowadzona w boski plan, by wiedzieć, na jakiej zasadzie odbywa się nabór. W każdym razie padło na mnie. Nadal jestem żoną i matką – rodzinie moje skrzydełka nie przeszkadzają. “Mogłoby ci wyrosnąć coś gorszego” – skomentował synek. Racja. W gotowaniu, sprzątaniu i prasowaniu atrybut anielskości zupełnie mi nie przeszkadza. Co do “wyższych” obowiązków – czas jest jak guma. Einstein odkrył teorię względności w XX wieku. Aniołowie znali ją i wykorzystywali od stworzenia świata. Święty Mikołaj tylko się podłączył. Poruszanie się z prędkością światła z początku nieco oszałamia, ale z wolna przywykam. Poza tym im więcej “święcę” – jak to nazywamy w anielskim żargonie – tym mniej się starzeję. Jaka kobieta odrzuci taki profit? I to by było tyle. Muszę lecieć. Ludzie czekają...